Włodzimierz Piotr Głowacki „Kosmiczne afery” cz. I „Znak wspólnoty” (fragment) Rozdział I Był już późny wieczór, gdy Felicjan Chrobot wracał z pola do swojej chałupy. Siedział na wozie i mimo niewygód jakie wynikały ze złego stanu drogi i wozu, w tym samym zresztą stopniu, zasnął osłabiony mijającym dniem. Pracował dzisiaj od samego świtu, nawet w południe, gdy był największy upał i przyroda zamarła na dwie najgorętsze godziny. Chrobot nie był jednak wzorem pracowitości, jak mogłoby się zdawać. Przez cały dzień brakowało mu chęci do roboty i co chwila nachodziła go kusząca myśl, żeby się jakoś od tego wykręcić i położyć gdzieś w cieniu, ale przecież roboty w polu nie da się oszukać. Na szczęście Łysy, jego koń, miał większy zapał do pracy, a może po prostu nie myślał tyle co jego pan, i praktycznie to on odwalił całą robotę ciągnąc Felka, tam i z powrotem, po całym polu. Zresztą teraz sytuacja była podobna. Koń, przecież także wielce utrudzony całodzienną orką, ciągnął wóz, a chłop, mając oczywiście pełne zaufanie do konia, pozwolił sobie na drzemkę. Mieli jeszcze spory kawał drogi przed sobą, gdy Łysy zaczął nerwowo strzyc uszami. Potrząsał łbem i prychał głośno, jakby chciał obudzić gospodarza. Przejechali przez mały, kamienny mostek i skręcili w wąską drogę prowadzącą przez łąkę sąsiada, a dalej pod lasem prosto w kierunku wąwozu. Chrobot, rozbudzony w końcu rżeniem Łysego, przeciągnął się na wozie ziewając głośno. Potrząsnął lejcami. - Spokojnie, Łysy, spokojnie. Ugryzło cię coś w... Nie dokończył, bo z lewej strony coś błysnęło, jakby latarka. Jakiś cień podniósł się z ziemi i zaczął gnać w kierunku wozu cały czas wymachując światełkiem. Chrobot poprawił czapkę i pochylił głowę do przodu, w kierunku nadbiegającego. - Co za cholera? - wymamrotał pod nosem. Gdy tamten był już blisko i chłop miał okazję dobrze mu się przyjrzeć, koń nagle się spłoszył i mocno pociągnął wóz. Chrobot fiknął kozła i wylądował, jak długi, z tyłu wozu. Na szczęście było tam trochę siana, więc nie potłukł się zbytnio padając twarzą na deski. - Stój Łysy! Stój! - krzyczał na konia z powrotem łapiąc lejce. Ale koń nie słuchał. Gnał przed siebie rzucając furą na wszystkie strony, jakby chciał się pozbyć balastu. Chłop, chcąc się ratować, jedną ręką ściągał lejce, a drugą szukał po omacku bata. Wreszcie znalazł i zaczął nim walić Łysego wrzeszcząc w dalszym ciągu. Dopiero teraz, czując na zadzie ostre smagnięcia, koń się opamiętał i zwolnił. Wreszcie zatrzymał się, gdy byli już pod lasem. Szarpał się jeszcze trochę, ale stojąc już z wozem w miejscu. Z pyska ciekła mu piana. Chrobot otarł czapką pot z czoła i oglądnął się za siebie. Na polu nie było nikogo, więc zlazł z wozu i podszedł do konia. Łysy już się uspokoił. Chłop poklepał go po boku i poprawił uprząż. - Czegoś się wystraszył, durny koniu? - zagadał do zwierzęcia. Koń jednak nie odpowiedział, więc Chrobot wgramolił się z powrotem na wóz. Ruszyli powoli. Przejechali może 50 metrów i koń sam się zatrzymał. - Co znowu? Czego stoisz? - powiedział spokojnie Chrobot czując się jakoś niepewnie. Rozglądnął się dokoła, ale niczego nie mógł dostrzec, bowiem zrobiło się już bardzo ciemno. Miał już ponownie użyć bata, gdy usłyszał coś za sobą. Odruchowo odrzucił bat i chwycił za widły odwracając się w kierunku dźwięku. Małe światełko zbliżało się do niego podskakując, jakby było trzymane przez bawiące się dziecko. Koń tym razem, może rozpamiętując obolały zad, wcale nie zareagował. Światełko było coraz bliżej. Chrobotowi niewidzialna ręka ścisnęła gardło. Podniósł się na wozie stawiając czoła nieznanemu. - Kto tam?! - rzucił w mrok. Światełko zatrzymało się. - Co za głupie żarty. Konia mi tylko płoszycie - kontynuował monolog, a ponieważ nie doczekał się żadnej odpowiedzi powoli odłożył widły, ale gotowy w każdej chwili znowu je złapać. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął zapałki. Pod siedzeniem była lampa naftowa. Wyciągnął ją stamtąd i zapalił knot. Blade światło przebiło mrok. Co prawda nie sięgnęło poza koniec wozu, ale Chrobot poczuł się teraz trochę pewniej. Odczekał chwilę i przesunął się z lampą trochę do tyłu, w kierunku „niebezpieczeństwa”. W tym momencie tamto światełko też się poruszyło i nieco przybliżyło. Można już było dostrzec zarys tajemniczej postaci. Nie była wysoka i w pierwszej chwili Chrobot pomyślał, że to rzeczywiście jakieś dziecko robi mu kawał. Postać trzymała latarkę kierując teraz jej światło na Łysego. Koń stał spokojnie jakby lekko uśpiony. Jego ogon, zawsze taki ruchliwy, zwisał teraz smętnie. Wreszcie zjawa podeszła do wozu wchodząc w zasięg lampy Chrobota. Nie było to dziecko, choć faktycznie wzrostem daleko jej było do dorosłego człowieka. Postać ubrana była w jakiś dziwny strój, taki gładki i obcisły, przylegający do całego ciała. Chrobot widział coś takiego w zeszłym roku, jak płetwonurkowie szukali w jeziorze topielca. Odruchowo spojrzał na stopy tej postaci spodziewając się, chociaż nie było to w tej chwili logiczne, zobaczyć w tym miejscu płetwy. Jednak nie było ich tam, co już zupełnie zdezorientowało chłopa. Chrobot zeskoczył z wozu i dopiero teraz się zdziwił. Przedtem pomyślał, że może patrząc z wysoka, zaniża trochę wzrost tej postaci. Teraz mógł jednak porównać go wprost do siebie. Nawet stojąc na ziemi patrzył na to coś z góry. Podniósł lampę, żeby lepiej się przyjrzeć. Mała, uśmiechnięta gęba patrzyła na niego niewinnymi oczami. Skóra tej postaci miała jakiś dziwny kolor, jakby szaroniebieski. Może to był efekt słabego oświetlenia. W każdym bądź razie Chrobot już wyraźnie się uspokoił. - Pewnie zabłądziliście - zagadnął pierwszy. Mała postać przełożyła latarkę do lewej ręki a prawą podniosła do głowy kręcąc palcem wskazującym małe kółka przy swojej skroni. Nie przestawała się przy tym uśmiechać ani na chwilę. A, do cholery! Nie dość, że wystraszyła go, a Łysy o mało nie wywrócił wozu, to teraz robi jeszcze z niego wariata! Chrobot doskoczył do ławki na wozie, chwycił bat i błyskawicznie odwrócił się chcąc dać nauczkę temu głupkowi. - Jak cię prześwięcę batem, to ci się odechce żartów! - krzyknął uderzając z rozmachem, ale rzemień przeciął tylko ze świstem powietrze. Dziwnej postaci już nie było. Chrobot zaskoczony stał jeszcze przez chwilę wpatrując się w mrok, ale w końcu dał za wygraną i wgramolił się na furę. Łysy ruszył powoli całkowicie obojętny na to, co się przed chwilą stało. Po dwudziestu minutach, już bez żadnych przygód, dojechali do domu. Łysy, wiedziony niezawodnym instynktem, doprowadził wóz prosto pod stajnię. Przywitało ich radosne ujadanie Urwisa, czujnego i wiernego psiego strażnika. Chrobot wyprzągł konia i wprowadził go do stajni. Jednak przed wejściem do chałupy, jak przystało na wzorowego gospodarza, którego przecież nie było cały dzień w domu, postanowił zrobić obchód zabudowań. Zaglądnął za stodołę, za oborę, pokręcił się koło studni, a w końcu wyszedł na drogę. Stał przez chwilę nasłuchując, czy ktoś nie idzie, ale słychać było tylko dalekie ujadanie wiejskich psów. Spojrzał w górę i zdumiał się pięknym widokiem rozgwieżdżonego nieba. Wszystkie gwiazdy świeciły dzisiaj wyjątkowo jasno i migały jakoś filuternie. Chłop westchnął, bo znowu poczuł się wyjątkowo zmęczony i poczłapał z powrotem na podwórko. Już miał wejść do domu, gdy zwrócił uwagę na jakiś dziwny ruch w oborze, więc skręcił w tamtą stronę. Stanął w progu, zapalił światło i zbaraniał. Między zaniepokojonymi krowami stał ten głupek z drogi z niezmiennym uśmiechem przyklejonym do gęby. Na widok chłopa podniósł dłoń do skroni i znowu zaczął kręcić palcem kółka. Tego było już Chrobotowi za dużo. Złapał grabie stojące pod ścianą i ruszył na intruza. Tamten, nie mając tym razem gdzie uciekać, do ostatniej chwili dzielnie kręcił swoje. Dopiero, gdy kij był już niebezpiecznie blisko jego głowy, zanurkował pod najbliższą krowę. Chrobot wyczuł intencje przeciwnika i w ostatnim momencie zmienił kierunek uderzenia. Trzask łamanego drewna zlał się z przeraźliwym rykiem trafionej niewinnie krowy, która zaczęła się teraz rzucać na wszystkie strony siejąc straszliwy zamęt w głowach swoich sąsiadek. W oborze zrobiło się niebezpiecznie. Chrobot wycofał się przed drzwi i kucnął szukając głupka wzrokiem między krowimi nogami. Nie dostrzegł go, ale w tym momencie rozszczekał się Urwis. Ktoś uciekał przez podwórze. Gospodarz podbiegł do psiej budy i odczepił łańcuch. - Bierz go! - krzyknął do psa, któremu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ucieszony, że może sobie wreszcie pobiegać, po całodziennym uwiązaniu, ze straszliwym jazgotem pognał za uciekającym. - Co się tam dzieje! - usłyszał Chrobot głos swojej żony. - Czy to ty, Feluś? - Ja - odparł niechętnie, wściekły jeszcze chłop. - Zaraz przyjdę do domu. W tym momencie wbiegł na podwórko radosny Urwis. Merdał ogonem a z pyska zwisał mu smętnie kawałek dziwnej, gładkiej materii. * Samochód, po ostatniej naprawie, sprawował się wreszcie tak jak trzeba, więc pozwolił sobie na nieco ostrzejszą jazdę. Lubił prowadzić, choć niekoniecznie tak wcześnie. Była bowiem dopiero szósta rano. Musiał dzisiaj jechać do miasta i załatwić coś bardzo ważnego. Andrzej Korzenias był energicznym, młodym człowiekiem i nie lubił niczego odkładać na później, a jeśli miał coś do załatwienia, to robił to jak najszybciej, żeby mieć spokojną głowę. Zielony polonez wiózł go teraz spokojnie do celu. Jechał prostą, pustą o tej porze, drogą i nucił sobie coś pod nosem. Prawa noga sama coraz mocniej cisnęła pedał gazu. Opuścił szybę, ale pęd powietrza był taki mocny, że szybko zamknął okno z powrotem. Słońce raziło go w oczy, więc włożył ciemne okulary. Zbliżał się do pola namiotowego znajdującego się z prawej strony szosy. Przez całą ubiegłą noc dochodziły stąd odgłosy hucznej zabawy, a iskry strzelające wysoko w górę z ogromnego ogniska, mieszały się na niebie z licznymi gwiazdami. Teraz w zasadzie panował tu spokój, choć Korzenias zauważył samochód terenowy wyjeżdżający zza małego domku kempingowego. Siedziały w nim trzy, wyraźnie jeszcze rozbawione, osoby. Dżip dojechał do drogi, zawył ostro silnikiem, bo wyjazd prowadził pod górę, i skręcając w prawo wjechał na szosę tuż za przejeżdżającym samochodem Korzeniasa. Korzenias uśmiechnął się mimo woli. Tamci przyspieszyli i jechali za nim. Trwało to jakąś chwilę. W pewnym momencie, jeszcze daleko przed sobą, dostrzegł jakąś postać wychodzącą z przydrożnych krzaków. Postać przystanęła na poboczu i patrzyła w jego kierunku. Gdy był już bliżej, nieznajomy zaczął machać ręką chcąc zatrzymać samochód. Korzenias zwolnił, postanowił bowiem podwieźć tego człowieka. Zaskoczył go dziwny strój tej postaci. Czyżby to był jakiś płetwonurek? Może z obozu nad jeziorem. Wtem tamten zaczął pokazywać kręćka przy swojej skroni, a uśmiech, jaki posłał przy tym Korzeniasowi, rozbawiłby nawet największego ponuraka. Pewnie jeszcze jeden z tej nocnej zabawy, pomyślał. Niech go podwiozą jego koledzy. Korzenias dodał gazu i szybko minął „wesołkowatego płetwonurka”. Po chwili spojrzał w lusterko. Dżip zatrzymał się i dziwna postać wsiadła do niego. Auto ruszyło i pomknęło przed siebie w kierunku miasta. * - Dlaczego się tak dziwnie ubrałeś? - zagadnęła Marta siedząca na tylnym siedzeniu dżipa. - Masz zamiar nurkować w jakiejś fontannie w mieście, a może wybierasz się na basen - dodała śmiejąc się przyjaźnie. Nieznajomy nie odpowiadał. Wpatrywał się w Martę odwzajemniając uśmiech. - Ty, jak ci na imię? - spytał kierowca. - Może to niemowa - próbowała wyjaśnić Marta. - Słuchajcie! Jego po prostu zamurowało na widok takiej dziewczyny - włączył się do rozmowy trzeci pasażer. Marta roześmiała się głośno, lekko się przy tym rumieniąc. - No, powiedz coś - prosiła dziewczyna. - Powiedz przynajmniej gdzie chcesz jechać. - A tobie nie za gorąco w tym ubranku? - spytał Jacek siadając tyłem do kierunku jazdy i wpatrując się w nieznajomego. Przyglądał mu się przez chwilę, a widząc urwany dolny kawałek nogawki dodał - Raki tak cię poszarpały, brachu? - No popatrzcie, co to za ludzie żyją dzisiaj - konkludował kierowca. - Człowiek się zatrzymuje, żeby taki nie sterczał na drodze całymi godzinami, zabiera go z dobrego serca, a on co... głupka udaje. - Może to naprawdę głupek - odparł Jacek. - Nic nie mówi, ciągle się uśmiecha... - Przestańcie chłopaki. Jak wam nie wstyd - przerwała Marta. W tym momencie mocno zarzuciło samochodem, bowiem zakręt okazał się ciaśniejszy niż sądził kierowca dżipa. Marta nie zdążyła się chwycić pałąka i wpadła na siedzącego obok niej autostopowicza. - Jak jeździsz do cholery! - prawie wrzasnął Jacek. - Przecież ty nas kiedyś pozabijasz. - Wszyscy cali? - spytał speszony kierowca. W odpowiedzi autostopowicz posłał w jego kierunku rozbrajający uśmiech i pokręcił palcem przy skroni. - Cha, cha, cha! Widziałeś jak cię podsumował - stwierdziła uspokojona już Marta. - To ty tu jesteś wariatem. Wariat! Wariat! Wariat! - wykrzykiwała pod adresem Zbyszka ilustrując ten fakt kręciołkiem przy skroni. Nieznajomy, na widok tego ruchu, ożywił się wyraźnie. Zaczął wymachiwać rękami. To wznosił je ku niebu, to zataczał nimi szerokie koła w lewo i w prawo. Oczy zrobiły mu się ogromne i błyszczały niezwykle. W przerwach między tymi „wymachami” pokazywał, że wszyscy mają kręćka. - On po prostu pokazuje, że jak tak będziesz jeździł, to wszyscy wylądujemy w niebie - podsumował Jacek. Dżip zbliżył się do jadącego przed nim poloneza. Zbyszek chciał go wyprzedzić. Nie zrobił tego „z marszu”, bo na drodze wymalowana była linia ciągła. Przyhamował i wychylił się trochę w lewo. Tuż przed nimi na drodze nie było widać nikogo, ale zbliżający się lewy zakręt zasłonięty był drzewami. Zbyszkowi wydawało się, że do zakrętu jest jeszcze daleko i, mimo wszystko, postanowił nie czekać. Dodał gazu zjeżdżając na lewy pas drogi. - Gdzie się pchasz - powiedział cicho Jacek, który zdrętwiał ze strachu. Jechali równolegle do zielonego poloneza, którego kierowca odwrócił do nich twarz i jednoznacznie pokazywał Zbyszkowi, że ten ma fioła. W tym momencie zza zakrętu wypadło jak pocisk srebrne bmw, na widok którego zamarł nawet wesoły autostopowicz. Chciał co prawda odwzajemnić ten przyjazny gest kierowcy poloneza, ale nie był to najlepszy moment na powitanie. Krótki błysk światłami z przeciwka, błyskawiczna ocena sytuacji, gwałtowne hamowanie. Bmw zatańczyło na szosie. Jednak Zbyszek nie miał już czasu na hamowanie. Ostro skręcił kierownicą w prawo chcąc ominąć sunący na niego samochód. Dżip uderzył przy tym w lewy bok poloneza spychając go z szosy. Polonez wpadł na wąskie, szutrowe pobocze, na którym kierowca nie miał żadnych szans na wyprowadzenie auta. Samochód wpadł z dużą prędkością do przydrożnego rowu wbijając się w skarpę. Łomot gniecionej blachy, ryk uwolnionego silnika. Tragiczny widok został na moment zasłonięty tumanami kurzu, który podniósł się z pobocza. Z kolei dżip odbity od poloneza zmienił kierunek ruchu i uparcie wrócił na lewy pas drogi taranując tył bmw. Tym razem głuche uderzenie jak w beczkę. Srebrne auto obróciło się tyłem do przodu i znieruchomiało na środku szosy. Dżip przewrócił się na prawy bok i sunąc po asfalcie z przeraźliwym zgrzytem zatrzymał się blisko zakrętu po jego zewnętrznej stronie. * Ambulans pędził ulicami miasta napełniając jego przestrzeń niesamowitym, modulowanym jękiem wzmacnianym jeszcze przez echo odbite od betonowych ścian. Wszystkie napotkane samochody zjeżdżały do prawego krawężnika i nieruchomiały jakby porażone tym ostrym dźwiękiem. Gdy wycie oddalało się, kolorowe żuki otrząsały się z odrętwienia tworząc na powrót zbitą, zdawałoby się nie do pokonania, metalową masę sunącą wąskimi, sztucznymi kanałami. W karetce dwóch sanitariuszy pochylało się właśnie nad ofiarą wypadku drogowego usiłując, niestety bezskutecznie, rozebrać rannego i dokonać prowizorycznych oględzin. Dziwny strój, który pokrywał jego ciało nie miał żadnych zapięć - ani guzików, ani zamka błyskawicznego. Szczelnie przylegał do całego ciała sprawiając wrażenie „odlanego” na postaci. Do zbadania pozostała więc tylko twarz i dłonie. - Czy oni w tym aucie przewozili jakąś farbę? - spytał sanitariusz siedzący bliżej głowy rannego. - Dlaczego pytasz? - odparł kolega. - Bo ten gość ma niebieską gębę. - Co ty chrzanisz! - rzucił ostro ten drugi i przysunął się z podręczną lampą świecąc prosto w oczy leżącego na noszach. - O kurde! Masz rację. Podaj mi gazę i wodę utlenioną. Trzeba mu to szybko zmyć, bo ta farba może być toksyczna. Po chwili dwie, ubrane w białe fartuchy, postacie pracowały szybko pochylone nad twarzą ofiary spoczywającej, mimo wszystkich zabiegów, w spokoju. Niestety akcja sanitariuszy nie dawała żadnych rezultatów. No, może z wyjątkiem jednego - spokojne oblicze lśniło teraz jeszcze bardziej pięknym, nieziemskim błękitem. - Nic z tego. Szkoda się mordować. Niech się w szpitalu tym zajmą - wysapała pierwsza postać. - I tak nam medalu nie dadzą - podsumowała druga. Sanitariusze, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, usiedli wzdłuż ciała, wciąż jeszcze ciężko dysząc. Tymi samymi tamponami, którymi przed chwilą prowadzili taką energiczną akcję ratunkowo-oczyszczającą, przecierali teraz swoje mocno spocone czoła. Sanitarka, wyjąc przeraźliwie, skręciła ostro w prawo wywołując tym lekkie przemieszczenie się w środku jej zawartości. Facet z niebieskim obliczem leżał teraz przodem, czyli twarzą, do dołu i to na dodatek obok noszy. Na noszach, natomiast, kłębiły się dwa, splątane ze sobą, ciała przeklinających sanitariuszy. Jeszcze jeden gwałtowny manewr kierowcy ambulansu i samochód z piskiem opon zatrzymał się na zadaszonym podjeździe przed budynkiem szpitala. Nad wejściem świecił się duży napis: OSTRY DYŻUR Przed wejściem czekała już specjalna ekipa z łóżkiem na kółkach. Szybko wysunięto z karetki nosze z wciąż złączoną, ale walczącą z pełnym poświęceniem, białą parą i odłożono je na bok. Następnie przyszła kolej na tak zwanego „poszkodowanego”, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że natychmiastowej pomocy potrzebuje ktoś inny, a właściwie inni. Błękitnolicy znalazł się wreszcie we właściwych rękach. Sunął teraz przez szpitalne korytarze pchany silnymi rękami ratowników. Jego twarz oświetlana sztucznym, neonowym blaskiem lamp szpitalnych wyglądała nieciekawie. Straciła swój nieziemski koloryt - zrobiła się, jak by to rzec, banalnie trupio blada. Pielęgniarka, biegnąca obok, pochyliła się nad łóżkiem. - Pospieszcie się! On się kończy, już cały zsiniał! - krzyknęła do pozostałych nakładając jednocześnie maskę tlenową na twarz nieprzytomnego. Cała ekipa wpadła do sali reanimacyjnej, niczym piorun kulisty, przysuwając łóżko od razu do stołu operacyjnego, wprost pod jego wielką lampę. Błyskawicznie przerzucono ciało i w tym momencie powstał pierwszy problem. - Jak on to na siebie włożył? - zdziwił się dyżurny lekarz. - Chyba noga złamana, ma rozerwaną nogawkę - skonstatował. Nie tracąc jednak więcej czasu na zbędne rozmyślania ujął przegub pacjenta, po czym zdziwił się powtórnie. - Tętno w normie. Będzie żył długo i szczęśliwie - zawyrokował. Sięgnął po stetoskop, włożył sobie w uszy dwa wężowe przewody i przyłożył jego zawsze chłodną, metaliczną końcówkę w pobliże serca leżącego. - Jak dzwon - rzucił krótko, albowiem był oszczędny w słowa, po czym zdziwił się po raz trzeci. - Czy oni w tym aucie przewozili jakąś farbę? - zdziwił się w końcu po raz czwarty wpatrując się w anielsko spokojną twarz dziwaka. - Dlaczego pan pyta, doktorze? - zdziwiła się po raz pierwszy, stojąca z tyłu, gruba pielęgniarka. - Bo ten gość ma niebieską gębę - odparł lekarz, ale już bez zdziwienia. Pięć twarzy, białych twarzy, pochyliło się jednocześnie nad tą zagadką. - Trzeba mu to szybko zmyć. Ta farba może być toksyczna - stwierdził ktoś rzeczowo. - Teraz nie ma na to czasu - wtrącił doktor. - Trzeba go najpierw prześwietlić. Siostro... Pacjent znowu wylądował na łóżku z kółkami. Wypchnięty z sali operacyjnej znalazł się w windzie, która wiozła go teraz na drugie piętro, do pracowni RTG. Przed drzwiami do gabinetu dra Roentgena, było pełno ludzi, niektórzy mieli już opatrunki gipsowe na nogach, rękach i głowach. Nad drzwiami świecił się czerwony napis: NIE WCHODZIĆ ! „Niebieski” miał jednak zielone światło i wjechał do środka bez kolejki. Senny zwykle pan doktor, ożywił się wyraźnie widząc takie coś przed sobą. - Dajcie go tutaj. To może być interesujący przypadek - zacierał ręce z zadowolenia. - Z wypadku i mówicie, że nic mu nie jest? - wymamrotał ni to do sanitariuszy, którzy przecież nic nie mówili, ni to do siebie. - No, zaraz zobaczymy, co to za ptaszek. Jeden wprawny rzut silnych, męskich ramion i pacjent miękko wylądował pod masywną tubą generatora promieni X. - My nie wiemy, czy oni w tym aucie przewozili jakąś farbę - jeden z sanitariuszy uprzedził ewentualne pytanie, które przecież każdemu powinno się, w tej sytuacji, cisnąć na usta, a drugi z sanitariuszy uprzedził od razu ewentualną odpowiedź: - Bo on ma niebieską gębę. - Przyjdźcie za jakieś piętnaście minut - zadecydował lekarz zupełnie nie zwracając uwagi na to co do niego mówili. - Mam z tym panem co nieco do pogadania. Sanitariusze wyszli pospiesznie, wymieniając tylko między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Jeden ośmielił się nawet podnieść dyskretnie prawą dłoń do skroni i zrobił palcem wskazującym trzy małe, niewinne kółka przechylając głowę w kierunku doktora. Sygnał został wysłany w eter i nie mógł pozostać nie zauważony przez wrażliwego osobnika. Pacjent uśmiechnął się, jakby śniło mu się coś wesołego. Doktor Roentgen manipulował przez dłuższą chwilę przy bardzo skomplikowanym urządzeniu do prześwietlania. Nastawiał go nad pacjentem, mruczał coś do siebie z wyraźną dezaprobatą, spoglądając to na leżącego, to na swój ukochany sprzęt i przestawiał wszystko od nowa. Wreszcie, już zadowolony, zatarł ręce i wszedł do stojącej obok kabiny. Nagle niebieski osobnik poruszył się, westchnął ze zrozumiałą, w tej sytuacji, ulgą i otworzył oczy. Przyglądał się przez moment wiszącej nad nim tubie, jakby lekko zdziwiony, wreszcie uśmiechnął się szeroko i zszedł ze stołu. - Proszę nie oddychać! - usłyszał lekko zniekształcony, bo wydobywający się z wnętrza metalowej szafy, głos doktora. Uznając autorytet lekarza, dziwny pacjent, stojąc obok stołu, natychmiast wykonał polecenie. W wielkiej skrzyni coś zabuczało, coś pstryknęło, błysnęły jakieś światełka - najpierw czerwone a zaraz potem niebieskie. Na widok tego ostatniego, „Niebieski” rozdziawił gębę od ucha do ucha i niezwłocznie wykonał dwa młynki przy prawej skroni. Światełko jednak szybko zgasło zostawiając wesołka sam na sam z, wychodzącym właśnie z metalowej szafy, doktorem Roentgenem. - O! Widzę, że czujemy się już lepiej. Znacznie lepiej! - rzucił w przelocie doktor, niosąc pod pachą kasetę z kliszą i znikając szybko za drzwiami sąsiedniego pokoju. - Można oddychać... - doleciało jeszcze z oddali. Pacjent postał tak jeszcze przez chwilę przestępując z nogi na nogę. Wreszcie nieco już znudzony, bowiem wywoływanie zdjęcia przeciągało się ponad miarę, odwrócił się i podszedł do okna. Otworzył je, stanął na parapecie, wychylił się i chwycił za piorunochron. po czym wydostał się na zewnątrz i zaczął zsuwać, z wysokości drugiego piętra, właśnie w momencie, gdy wracał doktor Roentgen z mokrą jeszcze kliszą. * W chałupie unosił się zapach odgrzewanych ziemniaków skwierczących raźnie na wielkiej, żelaznej patelni. Chrobotowa krzątała się po kuchni przygotowując kolację dla męża, który właśnie wrócił z pola i teraz siedząc na starej, ale wciąż wygodnej, wersalce pod oknem, gapił się w telewizor. „Gapił się” to za mocno powiedziane, bo chłop zasypiał prawie ze zmęczenia po całym dniu ciężkiej pracy. „Sekretarz Generalny NATO zdecydowanie odrzucił...” Głos ledwo docierał do świadomości Chrobota. „Moskwa zajęła w tej sprawie twarde stanowisko i wydaje się, że konflikt ten...” Beznamiętne bełkotanie ciekło z ekranu. Chrobotowi, walczącemu z sennością, coraz bardziej opadały powieki. Wydawało się, że zajmują w tej sprawie twarde stanowisko i za chwilę skleją się na ładnych parę godzin. Gdy jednak dotarła do chłopa kolejna aromatyczna fala z kuchni, Chrobot zdecydowanie odrzucił żądanie snu i szeroko otworzył oczy. „A teraz wiadomości z kraju.” Uśmiechnięty facet oddał teraz głos miłej panience. „Dzisiaj, we wczesnych godzinach rannych, w miejscowości Dobczyce pod Krakowem doszło do groźnie wyglądającego wypadku samochodowego. W karambolu wzięły udział trzy samochody w tym jeden należący do zachodnioniemieckiego turysty, zresztą jego bmw ucierpiało najmniej. Turystą tym jest Egon Krantz, który przyjechał do Polski w interesach. Z wypadku wyszedł bez szwanku. Pozostałe dwa samochody zostały prawie całkowicie zniszczone a najdziwniejsze jest to, że i tu praktycznie nikt nie ucierpiał. Do szpitala w Krakowie odwieziono tylko jedną osobę. Policja ustaliła, że sprawcą wypadku jest młody człowiek prowadzący swój samochód z nadmierną prędkością. Jak zeznają świadkowie do zderzenia doszło w momencie wyprzedzania na łuku drogi.” Obraz zmienił się i pokazywano teraz miejsce wypadku. Reporter podszedł do grupki gapiów. „Ja wszystko widziałem, panie. Ten wariat jechał chyba po śmierć. Ja wszystko widziałem, panie!” Sylwetki na ekranie tłoczyły się przed kamerą. „Oni są z tego obozu, co tam przez całą noc się bawili. Pewnie wszyscy byli pijani!” Świadkowie przekrzykiwali się nawzajem. „Sprawcą jest - teraz na ekranie pojawił się oficer policji - Zbigniew B., który przeprowadzał manewr wyprzedzania na niebezpiecznym łuku drogi, nie zachowując przy tym należytej ostrożności. Został w tej chwili odwieziony do szpitala w celu pobrania krwi do badania na zawartość alkoholu.” „Czy są jakieś ofiary?” Reporter był dociekliwy. „Jedna osoba, prawdopodobnie autostopowicz zabrany przez tych młodych, została przewieziona na ostry dyżur chirurgiczny do Krakowa. Wiem tylko, że odwieziono ją nieprzytomną.” W tym momencie do pokoju weszła Chrobotowa niosąc odgrzane, pachnące ziemniaki odwracając tym uwagę męża od ważnych, krajowych wydarzeń. - Masz, stary. Najedz się do syta - w jej głosie słychać było wyraźną troskę o samopoczucie chłopa. Chrobot rzucił się prawie na jedzenie jak wygłodniały wilk i nie śledził dalszego ciągu wiadomości. Na ekranie, tym czasem, widać było sceny sprzed szpitala. Przed kamerą, na tle karetki pogotowia, pojawili się dwaj sanitariusze, jeden z nich mocno gestykulował mówiąc coś do mikrofonu. Potem, jakby dla kontrastu, spokojnie opowiadała o dzisiejszych wydarzeniach gruba pielęgniarka. Wreszcie reporter przeniósł się na drugie piętro w szpitalnym budynku, gdzie kamera telewizyjna zatrzymała się na moment na drzwiach z napisem: PRACOWNIA RTG Drzwi otworzyły się i kamera „weszła” do środka łapiąc od razu w kadr doktora stojącego przy oknie. Chrobot mlaskał w tym czasie delektując się wspaniałym posiłkiem. Zawsze, gdy w grę wchodziło jedzenie, cały świat z jego wielkimi problemami schodził na dalszy plan. Nie inaczej było i tym razem. Telewizor wciąż gadał, ale do świadomości gospodarza nie docierało zbyt wiele. „Mówię wam, on po prostu wyszedł przez... „ Mocno podekscytowany lekarz zdążył powiedzieć tylko tyle. Chrobotowa wyłączyła telewizor, żeby te głupoty nie przeszkadzały staremu w jedzeniu, i wyszła do kuchni. Felicjan Chrobot zjadł szybko, beknął głośno, otarł gębę rękawem i ułożył się wygodnie na wersalce, która wydała przy tym z siebie miły dla ucha dźwięk: brdak! To było takie jej beknięcie. Wiadomo przecież, że z kim przestajesz, takim się stajesz. Wnet w pokoju słychać było chrapanie. Gospodarz zasnął. * Na drugi dzień, około dziesiątej, gdy Chrobot już od dawna pracował w polu, na podwórko Chrobotów wjechał mikrobus z kolorowym napisem na boku: TELEWIZJA KRAKÓW Jak przystało na wiernego psa, pierwszym z domowników witających gości, był Urwis. Wyskoczył ze swej budy i zaczął szaleć na uwięzi. Oczami psiej wyobraźni widział już siebie gnającego za uciekającymi nogawkami. Przed dom zajechało przecież dużo nogawek, wspaniałych, ludzkich nogawek, dla ochrony których człowiek był zdolny zrobić naprawdę wiele. - Jakie cholerne bydlę! - z wyraźnym niesmakiem stwierdził kierowca mikrobusu, któremu jakieś dziwne mrowienie zaczęło drażnić łydki. - Podobno ludzie na wsi specjalnie głodzą swoje psy, żeby były takie wściekłe - dodał i otrząsnął się, jakby było mu zimno. Reporter wysiadł bez słowa komentarza i od razu wdepnął swoimi błyszczącymi butami w sam środek krowiego łajna. - Bingo! - usłyszał za sobą głos operatora kamery, który już szykował sprzęt, by uwiecznić to sensacyjne wydarzenie. - Odchrzań się pan, panie Cześku! - warknął reporter strząsając z butów brązową papkę. Pies nie przestawał ujadać i wydawało się, że za chwilę zerwie się z łańcucha i zrobi użytek ze swoich ostrych, błyszczących kłów. - Urwis, do budy! - rozległ się przeraźliwy krzyk gospodyni, która właśnie wyszła przed chałupę. Pies podwinął z respektem ogon i błyskawicznie zniknął we wnętrzu drewnianego domku. Kobieta podeszła do samochodu i spytała rzeczowo: - Czego? Pan Czesiek błyskawicznie zmienił obiekt swojego zainteresowania kierując obiektyw kamery prosto na czerwony, gruby nos Chrobotowej. - Dzień dobry - odpowiedział reporter i wysunął się przed pana Cześka. - Widzi pani - kontynuował - pracujemy teraz nad reportażem o pewnym dziwnym... - przerwał na chwilę szukając odpowiedniego słowa - o pewnej dziwnej postaci - zakończył. - Czego? - usłyszał w odpowiedzi. - No, tak - wymamrotał reporter. Spuścił głowę i przez moment przyglądał się swoim upapranym butom, jakby szukał natchnienia w tym łajnie. - Wczoraj, niedaleko stąd - zaczął wreszcie - wydarzył się wypadek samochodowy. Może słyszała pani coś o tym? - wpatrywał się głęboko w jej oczy szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Niestety jego wzrok ześlizgiwał się bez przerwy, nie natrafiając na nic konkretnego. Zapanowało milczenie przerwane ku zaskoczeniu gości przez kobietę. - Ja tam nic nie wiem - odparła i odwróciła się plecami do kamery. Odchodziła powoli w kierunku drzwi, a znikając w nich wrzasnęła po swojemu: - Urwis! Urwisowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Znowu wyskoczył z budy, ale tym razem ze zdwojoną energią - miał przecież przyzwolenie swojej pani. Szarpnięcie było na tyle potężne, że psia buda przesunęła się o dobre pół metra w kierunku upragnionych nogawek. Obydwaj panowie w ułamku sekundy znaleźli się we wnętrzu auta. Silnik zawarczał odgryzając się psu i mikrobus powoli zaczął się wycofywać na drogę. - Durna baba - wściekał się reporter. - Niech pan jedzie powoli przed siebie - zwrócił się do kierowcy. - Może trafimy w końcu na tym zadupiu na kogoś rozsądnego. - Ja tam mogę jechać gdzie pan chce, szefie - odpowiedział kierowca. - Ale, czy my przypadkiem nie uganiamy się za jakimś duchem? - Fakt, że na tym zdjęciu rentgenowskim nic nie było widać, ale ten doktor... jak mu tam... Roentgen, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Może, po prostu, spieprzył robotę. - Co się czepiacie człowieka - wtrącił się pan Czesio. - Wariaci to dziś najporządniejsi ludzie - pozwolił sobie na małe filozoficzne co nieco. - No, a co z pozostałymi? Sanitariusze, lekarze z operacyjnej, pielęgniarki... a przede wszystkim ci, co go podwozili. Przecież wszyscy nie mogli zwariować. - Panie Cześku. Nie takie rzeczy już w życiu widziałem - reporter zakończył dyskusję. Jechali w milczeniu. Samochód kołysał się na nierównej drodze, a jego zawieszenie, sterane polskimi drogami, pojękiwało od czasu do czasu. Zbliżało się południe i w mikrobusie, mimo opuszczonych szyb, zrobiło się bardzo gorąco. Kierowca, nie pytając szefa o zgodę, zjechał z drogi i zatrzymał auto pod, powykręcanym ze starości, kasztanowcem. Wysiadł od razu, zostawiając szeroko otwarte drzwi. - Na całe szczęście nie ma tu tego parszywego kundla - odsapnął z wyraźną ulgą. Podszedł do grubego pnia i usiadł na wystającym z ziemi korzeniu. Pan Czesław wyjął z torby swoje drugie śniadanie i zamyślił się nad sensem życia. Reporter też zdawał się być nieobecny. Wypatrywał czegoś, a może kogoś, przez przednią szybę samochodu. Siedział ze wzrokiem utkwionym w nieskończoności, a z chwilowego odrętwienia, bo raczej nie zadumy, wyrwała go dopiero niespodziewana czkawka. - Oho! Ktoś mnie wspomina - powiedział jakimś dziwnie zmienionym, spokojnym głosem i uśmiechnął się tajemniczo. Rozdział II Porucznik Konieczny wszedł do wielkiego gabinetu, w którym panował półmrok. Stąpał bezszelestnie, bo na podłodze leżał gruby dywan. Zresztą, robiłby tak i bez tego dywanu, ponieważ zbliżał się teraz do biurka pułkownika Ostrego, a tego wstrętem napawały wszelkie takie, jak on je określał, „niewychowane odgłosy”. - Panie pułkowniku, dzisiejsza poczta - zameldował prężąc się służbiście. - Dajcie - usłyszał w odpowiedzi. Porucznik położył teczkę ze ściśle tajnymi, taką przynajmniej opatrzone były pieczęcią, dokumentami na dębowym blacie i wyprężył się ponownie. - Możecie odejść. Młody oficer wykonał przepisowy zwrot i wyszedł z gabinetu. Gdy drzwi zamknęły się za nim, pułkownik włączył stylową, ale nie w tym stylu co potrzeba, lampę i sięgnął po teczkę. Następnie otworzył ją i wyjął pierwszą notatkę. „Raport z obserwacji zastępcy...” Przerwał czytanie i podniósł wzrok, by się upewnić, czy przed nim rzeczywiście nikt nie stoi. Kto stoi za nim - wiedział doskonale. Powrócił do lektury, ale zakończył ją pospiesznie. To było bardzo „gorące”, choć - niestety - nie na teraz. Może przyda się w przyszłości. Odłożył kartkę dopisując na niej: KONTYNUOWAĆ AKCJĘ „NIEBO” Teraz przyszła kolej na drugą informację. „W fabryce... protest dotyczy... gotowość strajkowa... wysoką aktywność...” Czytał przeskakując całe wyrazy. - Co oni mi tu dupę zawracają! - głośno skomentował wzbierające w nim oburzenie. Przecież to już nie te czasy! Czy oni nigdy się nie przestawią. Z wyraźnym obrzydzeniem odłożył kartkę, bez dopisywania na niej czegokolwiek, i sięgnął po następną. Przeglądał ją pobieżnie i już miał z nią postąpić tak jak z tą ostatnią, gdy jego wzrok padł na ostatnie zdania: „Osobnik ten wyszedł następnie z budynku szpitalnego, przez okno na drugim piętrze, opuszczając się po piorunochronie. Z tej strony szpitala jest główne wejście. Osobnika nie znaleziono, świadków z ulicy, mimo dużego ruchu, brak. Na uwagę zasługuje również kolor twarzy osobnika. Był on, ten kolor, niebieski. W załączeniu zdjęcie rentgenowskie „Niebieskiego” wykonane na chwilę przed wzmiankowanym zajściem.” Pułkownik Ostry przewrócił kartkę i przysunął w stronę światła przypiętą do kartki kliszę. Im dłużej się w nią wpatrywał, tym ostrzej rysowała się na jego doświadczonym obliczu pewna, na razie znana oczywiście tylko jemu, interesująca koncepcja. - Co jest do cholery! - wrzasnął nagle zaskakując tym samego siebie. - Przecież na tym zdjęciu nic nie ma - już tylko wymamrotał, bo straszna myśl zaczęła mu pulsować w głowie. Odłożył powoli tajne materiały i poluzował krawat. Zrobiło się trochę duszno. Natrętna, przerażająca myśl nie dawała spokoju pulsując w biednej głowie, rozsadzając ją od środka. Rozpiął koszulę pod szyją. Krew gwałtownym strumieniem napłynęła mu do mózgu wypychając stamtąd straszliwą prawdę! PROWOKACJA! Zatuszować, zatrzeć, zniszczyć, unicestwić! Za wszelką cenę ratować swój tyłek! Ostry, drżącymi nerwowo rękami, dopadł zgrabnej butelki z trzygwiazdkowym koniakiem (wiadomo, napój pułkowników!) i przyssał do niej swoje pulchne wargi, przyjmując przy tym pozę obozowego trębacza w porze capstrzyku. Gdy poziom płynu, w szklanym naczyniu, opadł do połowy, odstawił flaszkę i otarł usta rękawem. Raport z kliszą wylądował w dolnej szufladzie dębowego biurka i został, dla większej pewności przywalony katalogami rosyjskich producentów sprzętu wojskowego. Te przecież już nikomu nie będą potrzebne. * Znowu zadzwonił telefon. Bogdan Media poprawił okulary, jakby miało mu to polepszyć słuch, i sięgnął po słuchawkę. - Dział łączności z czytelnikami, słucham - rzucił niechętnie. - Mam bardzo ważne informacje, tylko niech pan nie odkłada słuchawki - usłyszał zdyszany, męski głos. - Proszę mi wybaczyć, że się nie przedstawię, ale w sprawie tej wagi... Sam pan rozumie - zakończył nieznajomy rozmówca. Media ziewnął, miał bowiem takich telefonów w ciągu tygodnia dosłownie na pęczki. Nie miał najmniejszej ochoty na kontynuowanie tej rozmowy. - Nie rozumiem, o co panu choooodzi - znowu ziewnął. - „Niebo”, słyszy pan. „Niebo” - wydusił z siebie tamten. - Aha, niebo. Bezchmurne, czy może lekko zachmurzone? - prawie odkładał słuchawkę, myśląc, że ma do czynienia z jakimś wariatem. - Kryptonim „Niebo”, idioto! - wrzasnął głos w słuchawce. Redaktor w dalszym ciągu nie wiedział o co chodzi, ale z nieznanego powodu, mimo usłyszanej obelgi, nie przerwał rozmowy. Siedział z przyklejoną do ucha słuchawką i czuł jak straszne gorąco wylewa mu się na twarz. Patrząc na niego, można by sądzić, że tajemniczy mężczyzna wspomniał przed chwilą o kryptonimie „Piekło”. - Widzę, że będę musiał zadzwonić do innej gazety. Warszawa nie musi być pierwsza - usłyszał po krótkiej chwili obustronnego milczenia. - Zaraz! Chwileczkę! - gorączkował się teraz Media. - Mogę pana zapewnić, że zadzwonił pan do właściwej redakcji - dorzucił szybko, bojąc się, że tamten rzeczywiście się rozmyśli. - Teraz to już inna rozmowa - usłyszał w odpowiedzi. - Niech pan słucha i nie zadaje zbędnych pytań. Na to przyjdzie jeszcze pora. Jutro o dziewiątej rano przed pańskim domem przejedzie samochód i w pańskim interesie, no i społeczeństwa oczywiście, jest to, żeby pan tam stał. Na razie nie musi pan nic więcej wiedzieć. - Jaki to będzie samochód? - spytał niepewnie. - To nie istotne. Najważniejsze, żeby pan tam był. Nasza grupa potrafi się odwdzięczyć. - Grupa? - zdziwił się Media. Chciał jeszcze o coś spytać, ale usłyszał trzask w słuchawce. Rozmowa była skończona. Oszołomiony tym co usłyszał, redaktor powoli odchylił się na oparcie fotela. Tysiące myśli przelatywało mu w tej chwili przez głowę. Kryptonim „Niebo”, „Nasza grupa”, o co tu może chodzić? No i ta wdzięczność! Powoli zamęt w głowie ustępował miejsca wspaniałej wizji. Szykowała się jakaś grubsza afera i on miał być w niej na pierwszej stronie - jako przebojowy dziennikarz oczywiście, a nie jako ofiara. To będzie jego wspaniały sukces, zyska popularność, pieniądze (ta wdzięczność przecież). Ciekawe jak wysoko to sięgnie. Ale co tam, najważniejsze, że ma temat. Właśnie pozbył się ostatnich wątpliwości. - Co się dzieje? - zagadnął Bogdana kolega siedzący przy komputerze i na szczęście zajęty swoimi sprawami. - Eee, nic ważnego. Takie tam bzdury - odpowiedział niechętnie i wstał z fotela. Sięgnął po marynarkę. - Zastąp mnie na chwilę przy tych telefonach. Muszę wyjść - dodał już od drzwi. Z redakcji wyszedł szybko, niesiony na skrzydłach jutrzejszego powodzenia. Miał parę spraw redakcyjnych do załatwienia, ale w obliczu sławy nie miał na nie ochoty. Żeby tylko jakoś przetrwać do jutra, a jutro... Przechodził właśnie obok baru i po prostu wstąpił „na jednego”. * Było już bardzo późno, gdy Bogdan Media wracał do domu. Z największym wysiłkiem wdrapał się po schodach i teraz stał, a właściwie kiwał się, przed drzwiami z ręką wyciągniętą przed siebie i usiłował za wszelką cenę trafić kluczem do dziurki. Co jakiś czas udawało mu się, ale tylko połowicznie, bowiem klucz, który wyjął z kieszeni, nie chciał specjalnie pasować do zamka. Taka zabawa trwała by pewnie do rana, a kto wie, czy nie dłużej, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Drzwi nagle otworzyły się same! Same to znaczy bez ingerencji redaktora. Mile zaskoczony tym faktem, Media zrobił wielki krok do przodu i wpadł na jakąś postać. - Co pan robi w moim mieszkaniu? - wybełkotał wytrzeszczając na faceta swoje zamglone oczęta. - Czterdzieści dziewięć, piętnaście - usłyszał w odpowiedzi. - Hę? - zdziwił się bardzo, a ponieważ właśnie nogi się pod nim uginały, to żeby zupełnie nie stracić równowagi, gwałtownie zamachał rękami. - Ahrrrrrrr... - nagle zabrzmiało groźnie. - Dlaczego pan na mnie warczy, i kto pana tu właściwie wpuścił? - zdobył się na dłuższą wypowiedź. - Jeszcze raz panu mówię: czterdzieści osiem, piętnaście, a nie czterdzieści dziewięć, piętnaście - ciągnął swoje tamten. Cholera, gość gada szyfrem! Czy to już rano? Zaspał, zawalił całą sprawę, spóźnił się. Nie czekał na ulicy, tak jak było umówione, to weszli do mieszkania. Może jeszcze nie wszystko stracone. Z wrażenia nieco otrzeźwiał. Stanął prosto i spojrzał przed siebie. Twarz faceta wydała mu się dziwnie znajoma. Skąd u licha... - Jak mam do pana mówić, żeby pan zrozumiał. Przecież tłumaczę, że pomylił pan adres. Mieszkanie piętnaście, ale brama czterdzieści osiem, a pan przecież mieszka pod numerem czterdzieści dziewięć. Jeden numer dalej - facet tłumaczył jak dziecku. - Ahrrrrr... zawarczało coś w dole. Jasna cholera! To ten gruby sąsiad z tym swoim durnym kundlem! - Dobranoc, przepraszam - wycofał się elegancko. To znaczy, że jeszcze nic straconego. Odetchnął z wyraźną ulgą. * Bogdan Media wstał rano z ciężkim bólem głowy. Prawie doczołgał się do łazienki, w której jakimś cudem stanął na chwilę przed lustrem. No, cóż. Wyglądał w tej chwili jak po testach w lotniczej wirówce. Czuł się zresztą dokładnie tek samo, jak wyglądał. W czasie tego „testu” chyba wyciekł mu mózg, bo wpatrując się tak w swoje wymięte odbicie nie myślał zupełnie o niczym. To taki mały fenomen ściśle związany z tym stanem ludzkiego organizmu, w którym się niestety znajdował. Media wytrzymał dzielnie wyrzuty kierowane pod jego adresem, które płynęły nieprzerwanie z oczu tego w lustrze, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Od razu zauważył, że szum lejącej się wody do złudzenia przypomina szum wypełniający jego skacowany łeb. Gorąca woda dopełniała reszty - zasypiał na stojąco. Ostatnim przebłyskiem świadomości odkręcił kurek z zimną wodą, dzięki czemu natychmiast powrócił do świata żywych. Na śniadanie nie miał najmniejszej ochoty, zresztą i tak dochodziła już dziewiąta. Ubrał się i wyszedł przed dom. Świeże powietrze dopełniło dzieła odrodzenia. Był teraz zupełnie innym człowiekiem, innym oczywiście niż wczoraj wieczór. Znowu powróciły rozmyślania o sławie dziennikarskiej, o sukcesie życiowym. Wszystkich w pracy szlag po prostu trafi! Rozmarzony Media nie zauważył białego forda, który skręcił przed chwilą w jego ulicę, a teraz powoli zbliżał się w jego stronę. Gdy samochód był już prawie na wysokości domu redaktora, ktoś siedzący na tylnym siedzeniu opuścił szybę w drzwiach i wyrzucił przez okno duży, szary pakunek. KOŚCI ZOSTAŁY RZUCONE ! Przesyłka trafiła prosto w adresata wyrywając go z zadumy. Redaktor podniósł z ziemi początek swojej wspaniałej kariery i pognał do domu, ocierając się po drodze o grubego sąsiada spod czterdziestego ósmego, który właśnie wyprowadzał swojego głupiego psa (ciekawe, czy to pies upodabnia się do swojego pana, czy też na odwrót?) na spacer. - Ahrrrrr... - usłyszał za sobą, ale nic go to teraz nie obchodziło. Nie miał czasu na niepoważne zaczepki. Zatrzasnął za sobą drzwi i jeszcze w przedpokoju zaczął rozrywać paczkę. Od razu wypadła ze środka wdzięczność, mały, ale mający swoją wartość, plik banknotów. Dobra nasza! Bogdan Media nie miałby nic przeciw temu, by na tym poprzestać, ale uczciwość przecież zobowiązuje. Brnął więc dalej. Całość przesyłki dopełniały kopie jakiś raportów opatrzone pieczęciami służb specjalnych i nieodzownym w takich sytuacjach napisem: ŚCIŚLE TAJNE Z szarej koperty wyjął też kartkę papieru, na której znajdowało się tylko dziesięć nazwisk, ale za to jakich! Redaktorowi aż pociemniało w oczach. Usiadł na szafce z butami i zaczął czytać od nowa. Serce, z każdym przeczytanym nazwiskiem, biło mu coraz szybciej. Ależ to sensacja! Przecież to już polityka, i to jaka! Nagle przeraził się. Przecież wplątanie tych ludzi w jakąś aferę, groziło nieobliczalnymi konsekwencjami. Co powinien z tym zrobić? Po chwili przyszło opanowanie. No dobrze, trzymał w ręce asa, ale o co tu właściwie chodzi? Do jakiej gry ten as miał pasować? Sięgnął po kopie tajnych raportów. Wszystkie opatrzone były napisem: KRYPTONIM „NIEBO” A więc o tym mówił mu wczoraj ten facet przez telefon. Media przeszedł teraz do pokoju i nalał sobie drinka. Usiadł i zaczął czytać. W miarę kolejno czytanych stron, powstawał obraz jasny, ale, jak mógł stwierdzić, bez związku z „listą dziesięciu”. Sprawa dotyczyła zastępcy komendanta policji w pewnym dużym, a nawet bardzo dużym, mieście wojewódzkim. Major Andrzej Maria Wenus był, jak wynikało z raportów, poważnym udziałowcem, zlokalizowanej gdzieś na Suwalszczyźnie, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością: „GWIAZDA PORANNA” Firma oficjalnie zajmowała się przetwórstwem owoców i warzyw, w rzeczywistości jednak chodziło o „produkcję” alkoholu ze spirytusu, którego pochodzenie zdawało się być wschodnie. W całą sprawę wmieszana była jeszcze jedna firma, hurtownia artykułów spożywczych, też spółka z o. o., o wdzięcznej nazwie: „ZORZA” Oczywiście i w tej spółce, głównym udziałowcem był major Wenus. Samochody tej firmy rozwoziły trefny towar po całej Polsce, dostarczając go szybko i skutecznie wszystkim spragnionym. Sprawa była gardłowa. Bogdan Media przerwał na chwilę czytanie, by wzmocnić nieco swój, osłabiony mocnymi wrażeniami, organizm. Odłożył szklaneczkę i wrócił do pasjonującej, acz niebezpiecznej, lektury. Jak się okazało, w całej sprawie brał udział również komendant policji z pewnego małego, ale znowu nie aż tak małego, miasta wojewódzkiego, niejaki podpułkownik Zenon Uranos. No dobrze, sprawa kryminalna, ale co z... Olśnienie przyszło nagle! Sięgnął po załączone pieniądze. Tę listę należało na siłę powiązać z raportami dotyczącymi akcji „Niebo”! Z szoku wyrwał go dźwięk telefonu. - No i co, przeczytał pan? - usłyszał znajomy głos. Odpowiedział milczeniem. - Wierzę, że pan wie, co należy z tym zrobić - stwierdził tamten spokojnie. - Gdyby miał pan jednak jakieś wątpliwości, to muszę panu powiedzieć, że to, co pan znalazł w kopercie, poza kopiami raportów oczywiście, to dopiero zaliczka. Spora, to już nasze ryzyko, ale jednak tylko zaliczka. Niech się pan długo nie zastanawia. Sprawa i tak wypłynie, a chyba lepiej być na fali, no nie? - zakończył retorycznym pytaniem i odłożył słuchawkę. * Poseł Tadeusz Głosak jechał porannym pociągiem do stolicy. Nie był jeszcze całkiem rozbudzony i postanowił przepędzić senność lekturą codziennej prasy. Kolega, z którym jechał, spał sobie w najlepsze. Sięgnął więc po gazetę i zaczął czytać ostatnią stronę, miał bowiem zwyczaj czytania gazet od tyłu. Gdy był już, mniej więcej, w połowie dziennika, zniechęcił się nudnymi wiadomościami i złożył gazetę. Wtedy jego wzrok padł na pierwszą stronę i wielki, czerwony tytuł: „NIEBIAŃSKI INTERES” A w podtytule przeczytał: Czy afera tylko gospodarcza? Po takich zapowiedziach nie było już mowy o drzemce. Głosak zagłębił się w tekście. „Jak się dowiedzieliśmy z dobrze poinformowanych źródeł, wysocy funkcjonariusze Policji uwikłani są w aferę gospodarczą. Raporty służb specjalnych, które są w naszym posiadaniu, potwierdzają prowadzenie od dłuższego czasu, przez te służby, akcji pod kryptonimem „Niebo”. Miała ona na celu zbadanie związków ze światem przestępczym, o jakie podejrzewano zastępcę komendanta stołecznej policji, majora Andrzeja Marię Wenusa, i to bynajmniej nie z powodu wykonywania przez niego obowiązków służbowych.” Pan poseł przełknął ślinę i zdecydował się na przewietrzenie przedziału. „W wyniku działań operacyjnych ustalono ponad wszelką wątpliwość, że związki takie istnieją i są na dodatek bardzo ścisłe. Major Wenus ma spore udziały w dwóch firmach, które zajmują się produkcją i dystrybucją wytwarzanej nielegalnie wódki. Surowiec dostarczany był zza wschodniej granicy. W całą sprawę zamieszany jest też komendant policji z Suwałk, podpułkownik Zenon Uranos, bowiem na jego terenie zlokalizowana była rozlewnia spirytusu.” Głosak przetarł ze zdumienia oczy. A to ci afera! Rzeczywiście „niebiański interes”. Pod taką przykrywką można robić forsę, przecież nie od dziś wiadomo, że pod latarnią najciemniej. Ciekawe jak wpadli na ich trop. Przeczytał jeszcze kilka zdań opisujących już tylko techniczną stronę zagadnienia i przeskoczył od razu na koniec artykułu. „W kolejnych numerach „Gazety”, dalszy ciąg afery „Niebo”, a także kopie raportów służb specjalnych.” W podpisie figurowały pod artykułem dwie litery: B. M. Tadeusz Głosak złożył gazetę i pokręcił głową. W tym momencie drzwi do przedziału otworzyły się i stanął w nich konduktor. - Bilety do kontroli. Kolega Głosaka, też poseł, poruszył się wyrwany nagle ze snu, otworzył oczy i spojrzał na konduktora takim wzrokiem, jakby miał przed sobą Marsjanina. Głosak wyciągnął swoją legitymację i pokazał kontrolerowi. Kolega zrobił to samo. - A, panowie posłowie - stwierdził beznamiętnie kolejarz i cofnął się na korytarz zasuwając z powrotem drzwi. - No co, Tadziu? - zagadnął rozbudzony już całkiem kolega. - Może pójdziemy coś zjeść? Jestem strasznie głodny. Obydwaj panowie wyszli z przedziału i skierowali się do wagonu restauracyjnego. Na końcu wagonu rozstali się na krótko, bowiem Jacek Ustawa musiał skorzystać z toalety. Wymagało to zwinności prawie cyrkowej, ponieważ wagonem rzucało po szynach we wszystkie możliwe strony. Ustawa zdał jednak egzamin z celności (zaliczył aż 85 punktów na 100 możliwych) i bardzo z siebie zadowolony dołączył do kolegi. Piwo było tylko bezalkoholowe, czyli tak jakby go nie było wcale. Do jedzenia tradycyjne bułki z kotletem mielonym, a więc bułka z bułką, lub kanapki z mikronowej grubości plasterkiem szynki. Wybrali więc herbatę z cytryną i batony. - Cholery można dostać z tymi pociągami - użalał się Ustawa. - A odsikać się to chyba łatwiej na orbicie - dodał głosem znawcy przedmiotu. - To ciesz się, że... nie ma... piwa - odparł Głosak gryząc jednocześnie twardy baton. - Czy posłowie nie mogą obradować przez telefon? Ile to się człowiek najeździ do tej Warszawy, i po co? - pan Jacek narzekał w dalszym ciągu. - Zaraz się dowiesz, po co - zaczął wyjaśniać Głosak. - Jak wrócimy do przedziału to musisz przeczytać dzisiejszą „Gazetę”. Już czuję co się będzie działo. - A co, urodziło się cielę o trzech głowach? - Na razie o dwóch, ale za to po byku. - Cielę zawsze jest po byku. Batony zostały zjedzone a herbata wypita. Posłowie wstali i walcząc o utrzymanie równowagi udali się do swojego przedziału. * W Sejmie wrzało. Posłowie przekrzykiwali się jak na bazarze. Im głośniej rozmawiali, tym słabiej się słyszeli, więc mówili jeszcze głośniej i tak w kółko. Ktoś przypomniał sobie młodzieńcze lata i puścił papierową jaskółkę, która pięknym lotem ślizgowym spłynęła w dół sali sejmowej, by po chwili wylądować w pobliżu posła sprawozdawcy. Ten widocznie już dawno nie wspominał swych szkolnych lat, bo z wyraźną dezaprobatą dla tego typu działań, podniósł ptaszka, zmiął z nieskrywaną satysfakcją i wrzucił do parlamentarnego kosza na śmieci. Część sali, ta po prawej stronie, która jeszcze przed chwilą głośno kibicowała pokazom lotniczym, teraz na widok wyraźnego zamachu na wolność poselską, zawyła dziko gotowa dać odpór każdej wrogiej akcji. Kluby poselskiej z lewej strony, widząc co się dzieje, błyskawicznie zwarły swe szeregi. Napięcie rosło z każdą sekundą. Atmosfera stawała się nie do wytrzymania. Na widok tak wyraźnej polaryzacji, centrum zamarło w niepewności. Teraz już nie można było siedzieć okrakiem z lewą nogą po prawej stronie, a z prawą po lewej. Sytuacja wymagała natychmiastowego opowiedzenia się. Z początku tylko pojedyncze sylwetki odrywały się od zbitej w środku poselskiej masy, lecz po chwili proces polaryzacji i tu nasilił się. Wtem ktoś nie wytrzymał presji chwili i stało się. Poleciała pierwsza papierowa kula, godząc w lidera opozycji. Tego już było za wiele. Tłum zawył z wściekłości i ruszył do kontrataku. Sala sejmowa zabieliła się od papierowych kul robionych pospiesznie z tego, co kto miał pod ręką. Właśnie leciał w kierunku lewej strony projekt trzeciej nowelizacji do czwartej poprawki. W odpowiedzi posypały się na prawo wolne wnioski. W takiej sytuacji centrum zintensyfikowało nerwowe ruchy. Proces opowiadania się po którejś ze stron, przebiegał teraz lawinowo, tym bardziej, że zgromadzonym po środku obrywało się jednocześnie z obu skrzydeł. Rozległ się dzwonek i wrzawa powoli przygasała. Kuluary pustoszały. Zbliżała się godzina bezpośredniej transmisji telewizyjnej z obrad Sejmu. Centrum wróciło na swoje miejsce, sytuacja normalizowała się. Ktoś jeszcze zakaszlał, ktoś głośno wysmarkał nos, ale w końcu na sali zapanowała cisza. Marszałek Sejmu zgarnął rękawem pozostałe po bitwie zmięte projekty i usiadł w wysokim fotelu. Podniósł wzrok w kierunku ustawionej na balkonie kamery i czekał na czerwone światełko. Nie mogąc się jednak doczekać, zaczął nerwowo bębnić palcami po blacie stołu prezydialnego. Wreszcie lampka zapaliła się dając sygnał do rozpoczęcia obrad. W sumie głos zabrało ośmiu posłów zapisanych do dyskusji i trzystu czterdziestu pięciu nie zapisanych. Z tym, że ci pierwsi mówili po kolei, a ci drudzy jednocześnie. - Panie marszałku, panie posłanki, panowie posłowie - zaczął pierwszy poseł. Na sali rozległy się nieśmiałe oklaski. Podbudowany nimi mówca, ciągnął dalej. - Kraj nasz - tu spojrzał w kierunku kamery - znowu zmierza ku niepewnej przyszłości - zawiesił na chwilę głos. - Wysocy rangą funkcjonariusze policji pędzą bimber! - zagrzmiał z mównicy. - Do czego to doszło! - Hańba! Skandal! Hurra! Weto! Huzia na Józia! Brawo! Cip! Cip! - wołano z różnych stron. - Gorz-ko! Gorz-ko! - skandowało kilku posłów z lewej strony. Mówca, dumny i lekko zaczerwieniony, schodził teraz odprowadzany huraganowymi brawami. - Niech żyje! - wołano w dalszym ciągu. Wreszcie wszyscy posłowie, nawet opozycja, wstali i odśpiewali najpierw „Sto lat! Sto lat!”, a następnie „Szła dzieweczka do laseczka”. Kolejnych siedmiu posłów lało już wodę. Nie byli tak konkretni w swych wypowiedziach, jak ich przedmówca, a jeden z nich ględził całe trzydzieści osiem minut. Gdy schodził cisza była taka, że słychać było ziewanie telewidzów. Na szczęście nadeszła pora obiadowa, którą obwieścił stary woźny, przy pomocy jeszcze starszego dzwonka. I chwała mu za to. I budyń na deser. * Po dwudniowej przerwie Sejm wznowił obrady. Posłowie przekrzykiwali się jak na bazarze. Im głośniej rozmawiali, tym słabiej się słyszeli, więc mówili jeszcze głośniej i tak w kółko. Ktoś przypomniał sobie młodzieńcze lata i puścił papierową jaskółkę, która pięknym lotem ślizgowym spłynęła w dół sali sejmowej, by po chwili wylądować w pobliżu posła sprawozdawcy. Ten widocznie już dawno nie wspominał swych szkolnych lat, bo z wyraźną dezaprobatą dla tego typu działań, podniósł ptaszka, zmiął z nieskrywaną satysfakcją i wrzucił do parlamentarnego kosza na śmieci. W tym momencie marszałek postukał laską zapanowując w ten prosty sposób nad wzbierającymi emocjami tłumu, dając tym samym wszystkim do myślenia. Wreszcie przyszła kolej na dyskusję. W sumie głos zabrało czterdziestu siedmiu posłów zapisanych do dyskusji i trzech nie zapisanych. Z tym, że ci pierwsi mówili po kolei, a ci drudzy jednocześnie. - Panie marszałku, panie posłanki, panowie posłowie - zaczął pierwszy poseł. Na sali rozległy się nieśmiałe oklaski. Podbudowany nimi mówca, ciągnął dalej. - Kraj nasz - tu spojrzał w kierunku kamery - znowu zmierza ku niepewnej przyszłości - zawiesił na chwilę głos. - Wysocy rangą funkcjonariusze policji pędzą bimber! - zagrzmiał z mównicy. - Do czego to doszło! - Stara śpiewka! - krzyknął ktoś z lewej strony. - Obrzydliwa prowokacja! - wyrwał się ktoś ze środka sali. - Skończmy z tym raz na zawsze! - dobiegło z kręgów zbliżonych do opozycji. - Czy ktoś tu mówi o przedterminowych wyborach? - znowu włączyło się centrum. - Ludzie, opamiętajcie się! Miejcie na uwadze nasze diety poselskie - zabrzmiał głos rozsądku. Poskutkowało. Sejm uchwalił od ręki trzy ustawy budżetowe, w tym dwie zaległe, potępił i poparł, a nawet wstrzymał się od głosu. Wreszcie, tuż przed gwizdkiem na przerwę i zejściem do szatni, powołano SPECJALNĄ KOMISJĘ DO ZBADANIA CELOWOŚCI ZARZUTÓW SKIEROWANYCH PRZECIWKO WYSOKIM RANGĄ FUNKCJONARIUSZOM POLICJI PAŃSTWOWEJ Cały kraj odetchnął z ulgą. Przynajmniej na razie. * Pułkownik Ostry rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu służbowego samochodu. Jechał do pracy w niezłym nastroju, choć powodów do radości raczej nie powinien mieć. Najwidoczniej przechodził ostry kryzys emocjonalny, co nie pozostawało bez wpływu na możliwość oceny sytuacji. A tu toczyła się przecież bezpardonowa walka o byt polityczny. „Albo my wygramy, albo oni” mawiali wytrawni politycy. Samochód zwolnił wcześniej niż powinien, to znaczy nim pułkownik doliczył do stu pięćdziesięciu. Kierowca nerwowo nadepnął na hamulec. Zakołysało limuzyną. - Co tam? - padło z tylnego siedzenia. - Chyba jakaś rozróba - zauważył kierowca. - Wszędzie pełno policji. Nie da się przejechać. Pułkownik Ostry wyciągnął szyję, by mieć lepszy wgląd w sytuację. Obserwował ulicę przez chwilę, chcąc dojść do jakiś konkretnych wniosków, ale bez efektu. Wreszcie zdał się na swojego podwładnego. - Przecież tam są tylko policjanci. O co tu chodzi? - spytał pełen dziecięcej wiary w potęgę umysłu. - A, cholera wie - wyjaśnił kierowca. - Jedziemy! - rzucił zdecydowanie pułkownik. Chciał w ten sposób przełamać impas. Samochód ruszył powoli wnikając stopniowo w policyjne szeregi. Najpierw rozległy się gwizdy a potem tłum zaczął skandować. - Po-lic-ja, pro-hi-bicja! Po-lic-ja, pro-hi-bicja! Wśród demonstrantów wyrosły transparenty. KOMENDANCI ABSTYNENCI ! Oraz KLIN KLINEM ! Nagle na przedniej szybie limuzyny rozpieprzył się, w drobny mak, pomidor rzucony wprawną ręką jednego z demonstrantów. Teraz kolejni policjanci, zachęceni śmiałą akcją swojego kolegi, zaczęli obrzucać samochód, czym kto mógł (niektórzy nawet jajami!). W górze groźnie zatrzepotał las białych pałek. Był to ostatni moment na ucieczkę. Zrozumiał to pułkownik, zrozumiał i kierowca, który mocno nacisnął na gaz. Auto skoczyło do przodu a policjanci, tak przed chwilą zwarci, rozpierzchli się na boki. Po demonstracji nie pozostał już nawet najmniejszy ślad. Pułkownik dojechał na miejsce już bez przeszkód, ale i tu czekała na niego niespodzianka. Przed wejściem kłębił się koedukacyjny tłum dziennikarzy. Na widok podjeżdżającej limuzyny Ostrego, reporterzy, w błysku fleszy i z wyciągniętymi daleko w przód mikrofonami, natarli gwałtownie. - Panie pułkowniku, kiedy rozpoczęto akcję „Niebo”?! - Kto jest jeszcze w to zamieszany?! - Nazwiska! Więcej nazwisk! - Mówi się, że za tym stoi ktoś z rządu! Jak pan to skomentuje?! - Czy ma pan zamiar podać się do dymisji?! - Czy pańska ciotka dobrze się czuje?! - Co pan jadł dzisiaj na śniadanie?! - Niech pan wymieni nazwiska wszystkich tajnych agentów! - I informatorów, ale niech pan literuje od tyłu! - Jaki pan ma rozmiar koszuli?! - Co na to wszystko pańska żona?! - Czy ma pan kota?! - Gdzie pan był, panie pułkowniku, osiemnaście lat temu o 19.58?! - Jaki jest ciężar atomowy wodoru?! - Kim pan był w poprzednim wcieleniu?! - Proszę podać stolicę drugiej Japonii! - Na co jest pan uczulony?! - Ile sekund upłynęło od początku Wszechświata?! - Czy w pobliżu pańskiego domu jest jakaś czarna dziura?! - Ile stron ma „Kubuś Puchatek”?! - Proszę podać adres najbliższego Punktu Honorowego Krwiodawstwa! - Ile szprych jest w rowerowym kole?! - Jaka jest największa głębokość kałuży?! - Ile waży kilogram?! - Co wczoraj jadłem na obiad?! - Czy Marsjanie miewają czkawkę?! - Wie geht es Ihnen?! - Can you spare me a few minutes this afternoon?! I tak dalej... Jeden z dziennikarzy dostrzegł dziwną, czerwoną papkę zakrzepłą na szybie samochodu, którym przyjechał Ostry. - Krwi! Więcej krwi! - zawył jak szalony. Pytania sypały się jak z rogu obfitości. Chodziło po prostu o to, by zaprezentować się na antenie z jak najlepszej strony. Była to ciężka i bardzo wyczerpująca praca. Pułkownik Ostry sprostał wyzwaniu chwili i nie odpowiadając na żadne z zadanych pytań wkroczył do budynku, w którym swoją siedzibę miały służby specjalne. Wyglądał szalenie groźnie i wszyscy, których spotkał wewnątrz, uciekali przed nim na boki a nawet kryli się po kątach. Pułkownik był tak wściekły i oszołomiony, że poszedł na czwarte piętro piechotą. Ponieważ jego cywilna sekretarka obserwowała całe zajście z okna i wiedziała czego można się teraz spodziewać po pułkowniku, schowała się w szafie pancernej odbijając sobie wcześniej na czole, dla niepoznaki, pieczątkę: POUFNE Ostry ostro wkroczył do sekretariatu, a ponieważ nie było tu nikogo, do kogo można by się przyczepić, zniknął od razu za drzwiami swojego gabinetu. Sekretarka w tym czasie nalewała sobie kawę z przezornie zabranego ze sobą termosu. Pułkownik siadł przy biurku i wsparty łokciami o blat, skrył głowę w dłoniach. Myślał... Nagle coś zaszeleściło koło okna. Ostry wyprostował się i spojrzał za siebie. Gruba, ciężka zasłona poruszała się przez chwilę, ale pułkownik nie wierzył swoim zmysłom. Pomyślał, że to przywidzenie i nie zareagował tak jak należało. Właściwie to w ogóle nie zareagował. Zbagatelizował całą sprawę a tu trzeba było działać natychmiast. Niestety, ciągle jeszcze był w szoku. Otworzył teczkę i bez zachowania wymaganej ostrożności, wyjął najświeższy numer „Gazety”. Powiało grozą! Na pierwszej stronie widniała fotokopia tajnego raportu służb specjalnych dotycząca akcji o kryptonimie „Niebo”. W górnej części widniało, skreślone jego ręką, zdanie: KONTYNUOWAĆ AKCJĘ „NIEBO” A w prawym, dolnym rogu tajnego raportu kłuł w oczy jego staranny, własnoręczny podpis: Ostry - Auuuuu! - pułkownik zawył z przerażenia a zasłona przy oknie znowu się poruszyła. Tak doświadczony oficer służb specjalnych nie powinien wpadać w panikę, ale stało się. Ostry wydarł z gazety fragment tajnego raportu z jego podpisem i wepchnął go sobie do ust. Przeżuwał nerwowo przez moment, po czym połknął kompromitujący materiał. Co znaczy stara, dobra szkoła wywiadowcza. Teraz dopiero, gdy zaczynał się już trochę uspokajać, zauważył w „Gazecie”, obok wydartej przed chwilą dziury, dwa zdjęcia. Pierwsze przedstawiało grupę polityków (co za nazwiska!) obradujących nad jakąś bardzo ważną sprawą. Na stole, przy którym siedzieli, stały owoce, słone paluszki i woda mineralna. Podpis pod zdjęciem był poruszającym do głębi pytaniem: CO KRYJE SIĘ W TYCH BUTELKACH ? No właśnie, co to takiego? Pułkownik przysunął sobie gazetę bliżej oczu, ale i tak nie mógł nic więcej dostrzec. Obrócił ją nawet do góry nogami. Nic nie pomogło. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Z drugiego zdjęcia uśmiechał się do czytelników mały (może sześcioletni) chłopiec w przebraniu milicjanta. Za nim, w tle, widniał napis: PRZEDSZKOLNY BAL KOSTIUMOWY - 1956 Poniżej, autor artykułu, B. M., wyrażał swoje zaniepokojenie, czy przypadkiem obecny wicepremier nie jest jakoś powiązany ze sprawą akcji „Niebo”, i czy powiązania te nie sięgają głęboko w przeszłość. Życie to jedna, wielka tajemnica. Pułkownik westchnął ciężko. To wszystko było ponad jego siły. Zasłona tymczasem poruszyła się po raz kolejny. Szef służb specjalnych postanowił zniknąć na jakiś czas z pola widzenia i udać się do lekarza, po L-4. Przedtem musiał jednak wyczyścić pewne sprawy. Sięgnął do dolnej szuflady biurka i odsunął ją. Spojrzał w dół i zbaraniał do reszty. Szuflada była pusta. Zniknął, ukryty w niej, raport w sprawie „Niebieskiego”, a co gorsze, zniknęły również prospekty reklamowe rosyjskich producentów sprzętu wojskowego (te, co to niby nikomu nie miały być już potrzebne!). Rozdział III Felicjan Chrobot odpoczywał sobie w chałupie. Siedział w kuchni, tu bowiem toczyło się zwykle życie towarzyskie Chrobotów, i wyglądał przez otwarte okno. Cóż innego można było robić w sobotnie popołudnie. Nawet pies nudził się jak mops, ziewając od ucha do ucha. Dom gospodarzy nie stał przy głównej drodze i mało kto tędy przechodził, nawet w ciągu zwykłego dna roboczego. Nie było więc na kogo poszczekać i Urwis wyciągnięty przed budą, starał się pogonić kota swoim pchłom. Nie robił tego jednak z pełnym zaangażowaniem, z oczywistą szkodą dla siebie. Do kuchni weszła Chrobotowa a jej spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego. Zakręciła się trochę koło pieca, zaglądnęła do garnka, rzuciła okiem na brudne naczynia, które wypełniały zlewozmywak, i odwróciła się w kierunku męża. - A ty dokąd się będziesz tak gapił przez to okno - zabrzmiało groźnie. Chrobot nie odezwał się, ale już wiedział, że na tym się nie skończy. Mimo wszystko postanowił spokojnie zaczekać na dalszy bieg wypadków. Niestety długo nie musiał czekać. - Weź się stary do jakiejś roboty - Chrobotowa właśnie przechodziła do zdecydowanego ataku. - Siano już w polu wyschło, a ty co, czekasz na deszcz? Chrobot poruszył się niespokojnie, jakby go coś uwierało za koszulą. - Pewnie będziesz zwoził jak już zgnije. Zaprzęgaj Łysego! - zaczynała podnosić głos. W chałupie robiło się niebezpiecznie, więc Chrobot wyprostował się, przeciągnął leniwie, tak dla zmylenia przeciwnika, poprawił spodnie i z chłodną twarzą pokerzysty opuścił kuchnię. Poszedł prosto do stajni. - Tobie to dobrze - zagadał do konia. - Fakt, że tyrasz w polu jak i ja, ale przynajmniej nie musisz tego wszystkiego wysłuchiwać. Przecież robota nie zając, nie ucieknie, no nie - szukał wsparcia ze strony Łysego, ale ten nawet okiem nie mrugnął. Nie wykazał żadnego współczucia. Łysy był mądrym koniem i wiedział, że jak trzeba iść do roboty, to trzeba i koniec. Nie uznawał takiej zbędnej gadaniny. Chrobot wyprowadził Łysego i zaprzągł go do wozu. Urwis poderwał się na ten widok i zaczął przymilnie merdać ogonem. On jeden miał ochotę iść gdzieś i rozerwać się nieco. Chłop domyślił się o co chodzi i odpiął psa, może licząc na to, że chociaż Urwis go zrozumie i stanie się współczującym towarzyszem sobotniej wyprawy w pole. Niestety mylił się. Pies, gdy tylko poczuł wolność, wyrwał się z rąk Chrobota i pognał gdzieś przed siebie. Widocznie miał coś pilnego do załatwienia. Chrobot westchnął z powodu tak jawnej niewdzięczności i wdrapał się na wóz. - Wio, Łysy! - zawołał bez entuzjazmu i szarpnął lejcami. Ruszyli. Po dwudziestu minutach byli na miejscu. Chrobot zajechał wozem pod pierwszą kopę, wziął widły i zabrał się do roboty. Nie szło mu specjalnie, więc co chwila przestawał ładować siano i rozglądał się wokoło, jakby pierwszy raz w życiu znalazł się w tej okolicy. Tam kilka drzew, tam chałupa Nieboraków, tam szosa a tam rzeka przechodząca w jezioro. Podziwiał znane na pamięć widoki. Odwrócił głowę. No, tak. To ten znany mu przecież las, gęsty i taki pachnący. Zdumiał się swoimi odczuciami. Niby wszystko takie samo jak zwykle, ale jakby ciekawsze. W każdym bądź razie ciekawsze od roboty, która była przed nim. Potrząsnął głową, a Łysy bezmyślnie powtórzył za nim, dzwoniąc przy tym uprzężą. Ponieważ czas uciekał nieubłaganie, a siano jakoś nie chciało samo wskoczyć na wóz, Chrobot zebrał się w sobie i zaczął trochę energiczniej machać widłami. Załadował w ten sposób pierwszą kopę i cmoknął na Łysego. Koń szkolony od lat, wiedział co ma robić. Chyba jednak postanowił się trochę podroczyć z gospodarzem, bo stuknął tylko kopytem w ziemię i stał dalej jak posąg. Nawet ogon, zwykle tak ruchliwy, zwisał teraz smętnie nie wywiązując się ze swoich obowiązków. Muchy miały chwilę spokoju. Chrobot zacmokał ponownie. - Ruszże się, cholera - próbował przemówić mu do rozsądku, zanim będzie zmuszony do zastosowania środków przymusu bezpośredniego. Koń chyba zorientował się w powadze sytuacji, bo wreszcie szarpnął mocno wóz i podciągnął go pod drugą kopę. Teraz poszło im już znacznie szybciej. Nie minął kwadrans, a całe siano było na wozie. Jeszcze tylko parę zamachów widłami, jeszcze grabienie resztek i już można wracać. Ruszyli powoli, a ponieważ wóz był teraz znacznie cięższy, musieli wracać szosą. Łysy zmobilizował wszystkie swoje siły. Przy każdym kroku mocno zapierał się nogami, bo grunt był miękki i koła wozu zapadały się. Mięśnie drgały mu od wysiłku. Odruchowo strzygł uszami i prychał głośno. Napierające chomąto uwierało go i drażniło. Na szczęście miał przed sobą, bliską już, perspektywę twardej drogi, więc nie załamywał się, tylko parł do przodu. Wóz, przeładowany ponad miarę, niebezpiecznie trzeszczał, przechylając się na nierównościach terenu. Jednak po chwili dotarli do drogi. Jeszcze ostatni wysiłek, przy wyjeździe na szosę, i już najgorsze mieli za sobą. Nagle pojawił się Urwis. Przybiegł wesoło poszczekując. Oczy błyszczały mu filuternie, pysk się uśmiechał a ogon nie ustawał w swym ruchu ani na moment. - Urwis! Urwis! - wołał Chrobot a pies odszczekiwał mu radośnie, biegnąc obok wozu. Minęli pole namiotowe, na którym zanosiło się na kolejną wesołą noc. Znowu będzie ognisko i wygłupy do samego rana. Chrobot zamyślił się na chwilę, uciekając myślami do swojej młodości. Teraz dojeżdżali do tego niebezpiecznego zakrętu, gdzie wydarzył się ostatnio groźny wypadek. Urwis wskoczył do przydrożnej fosy i zaczął węszyć kręcąc się nerwowo. Widać było, że złapał, jakiś ważny dla niego, trop. Wreszcie zatrzymał się z nosem przy ziemi. Stał tak jakąś chwilę, po czym, wyraźnie zmieszany, podniósł łeb i zawył. - Prrr! - Chrobot ściągnął lejce. Spojrzał w kierunku psa. - Urwis! - zawołał zaniepokojony. Nie pamiętał, żeby pies zachowywał się tak kiedykolwiek. Jakiś dziwny dreszcz przeszedł mu po plecach. Urwis zawył ponownie, ale tak jakoś dziwnie, a ponieważ w dalszym ciągu stał w miejscu, w którym coś wywęszył, Chrobot postanowił to sprawdzić. Zesunął się z wozu i podszedł do psa. - Co tam masz? - zapytał wpatrując się w ziemię przed psem. Coś tam błyszczało, połyskując metalicznie. Chłop schylił się i podniósł z ziemi to coś. Wyglądało jak zwykła latarka, było podłużne, lekko spłaszczone, ale rozszerzenie reflektorka kończyło obie strony. Chrobot zaciekawiony znaleziskiem nacisnął jeden z dwu widocznych przycisków. Wzdrygnął się na widok światła, które się nagle pojawiło, mimo, że spodziewał się tego efektu. - Przecież to zwykła latarka - wyjaśniał Urwisowi, choć właściwie, to tak do końca, sam nie był o tym przekonany. Pies nie zareagował, wyraźnie czekając na dalszy ciąg. Koń w tym czasie zaczął się już nudzić i potrząsał uprzężą. - Oouuuu! - zawołał na niego Chrobot, po czym nacisnął drugi przycisk. Przeciwległy reflektorek zamigotał niebieskim światłem, wydając przy tym z siebie dziwny, wysoki dźwięk. Urwis wyraźnie się ożywił. Znowu był sobą, podskakiwał wesoło chcąc pochwycić znalezisko. Przecież było jego, on to znalazł. Chrobot był innego zdania. Włożył latarkę do kieszeni, odwrócił się i poszedł w stronę wozu. Pies nie odstępował go ani na krok, dopominając się o swoje prawa, jednak niczego nie osiągnął. * Chrobotowa krzątała się raźnie. Posprzątała całą kuchnię i przygotowała kolację. Wieczór był ciepły i cichy. Już z daleka dolatywało wesołe szczekanie wracającego Urwisa. Po chwili na podwórko wtoczył się wóz wypełniony sianem. Wysoko, na wierzchu siedział Chrobot. - Zostaw wóz i chodź na kolację - zawołała Chrobotowa do męża, wystawiając głowę przez okno. Chłop naturalnie sam doskonale wiedział co ma robić, więc wprowadził wóz do stodoły, wyprzągł konia i odprowadził go do stajni. Oczywiście zatroszczył się także i o psa. Uwiązał go z powrotem przy budzie, po czym wszedł do domu. Urwis odprowadził go tęsknym wzrokiem, z powodu latarki, rzecz jasna, a gdy stracił już wszelką nadzieję na jej odzyskanie, schował się do budy. Chrobotowie zjedli kolację i też poszli spać. * Chrobot obudził się wyrwany ze snu dziwnym dźwiękiem. Otworzył szeroko oczy, ale w pokoju było ciemno i niczego nie dostrzegł. Ponieważ dźwięk wyraźnie dobiegał z podwórka, a nie było słychać Urwisa, gospodarz postanowił rzecz całą wyjaśnić osobiście. Wstał i przeszedł do kuchni. Gospodarz sięgnął po znalezioną latarkę i, przez otwarte okno, poświecił nią na podwórko. Wiatru nie było, liście na drzewach ani drgnęły. Pies, stojąc spokojnie przed budą, uniósł w górę łeb. Chrobot poszedł za jego przykładem. W górze romantycznie migotały gwiazdy, a dziwny dźwięk zdawał się teraz dochodzić właśnie stamtąd. Nagle wysokie tony przeszły w niskie buczenie i na niebie zamajaczyło coś bardzo ciemnego. Jednocześnie pojawił się wyraźny świst, jakby coś spadało z dużej wysokości. Urwis poruszył się zaniepokojony. Tajemniczy obiekt zbliżał się bardzo szybko i pies szarpnął się na uwięzi. Ku jego zaskoczeniu łańcuch puścił od razu. Czemu nigdy tak się nie działo, gdy jakieś nogawki były w pobliżu? Teraz jednak nie było czasu na filozoficzne rozważania. Trzeba było po prostu wiać i to jak najszybciej. Ledwo pies zdążył odbiec kilka metrów, spadający przedmiot z hukiem rąbnął w psią budę. Kurz uniósł się przy tym straszliwy, a deski z rozwalonej budy wystrzeliły na wszystkie strony. Jeden z odłamków trafił Chrobota w głowę. - Jasna cholera! - wściekł się gospodarz. Jednocześnie z uderzeniem tego czegoś o ziemię, zniknął dręczący dźwięk. Teraz obudziła się również Chrobotowa. Weszła, zaspana jeszcze, do kuchni z wyraźnymi pretensjami do męża. - Co ty wyprawiasz w środku nocy. Na mózg ci padło, czy co? - Coś nam spadło na podwórko - wyjaśniał Chrobot masując obolałą głowę. - Co ty bredzisz, stary? - zaniepokoiła się gospodyni. Gdy jednak dostrzegła chmurę pyłu, wciskającą się teraz do domu przez otwarte okno, przeszło jej przez myśl, że mąż może powiedział prawdę. Oboje wyszli przed dom i zaświecili lampę wiszącą na zewnątrz. To co zobaczyli, wprawiło ich w osłupienie. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała psia buda, teraz sterczało coś, co przypominało swym wyglądem zwykłą budkę telefoniczną. Sołtys obiecywał, co prawda, że niedługo będą mieli telefon, ale żeby w ten sposób i w środku nocy. - Urwis... - przypomniała sobie o psie i wzdrygnęła się. - Uciekł - wyjaśnił Chrobot. - Tak, jakby winda - ocenił wstępnie. - Budka telefoniczna - wyraziła swoje zdanie Chrobotowa spokojna już o los psa. - Winda - chłop trzymał się swego. - Nie, budka telefoniczna. Widziałam takie w mieście - upierała się żona. - Mówię ci, że winda. - Budka. - Winda. - Budka. - Winda. - Budka! - Winda! - Budka!! - Winda!! Awantura wisiała w powietrzu. Na szczęście w odpowiednim momencie wrócił Urwis przerywając ostrą wymianę określeń. Pies podbiegł do budko- windy, obwąchał ją i skwitował całe zamieszanie podnosząc tylną łapę. Nagle w obiekcie otworzyły się, niewidoczne do tej pory, drzwi i strumień jasnego światła wydostał się na zewnątrz oświetlając zaskoczonych tym Chrobotów, którzy przysłonili oczy. Po chwili z obiektu wyszła jakaś mała postać, za nią następna i następna... - A skąd się ich tam tylu nabrało? - zdziwiła się Chrobotowa patrząc jak na podwórku zaczyna brakować miejsca. Gospodarz wzruszył tylko ramionami. Gdy przed Chrobotami stało już około dwudziestu postaci, chłop nie wytrzymał. - Ja tam nikomu gościny nie odmawiam, ale żeby aż tylu i to bez uprzedzenia - stwierdził lekko poirytowany. Widocznie jednak zabrzmiało to jak mowa powitalna, bo jedna z postaci, zapewne też głowa rodziny, wyszła przed pozostałych zatrzymując się tuż przed gospodarzami. Chrobota zatkało. Stał przed nim ten sam dziwak, który go tak kiedyś nastraszył, biegnąc z latarką za wozem Chrobota, gdy ten wracał późnym wieczorem z pola do domu. Ten sam, a może tylko taki sam? - Aaa, to ty, łobuzie - przywitał niezmiennie uśmiechniętego gościa. - Co ty, Feluś, znasz go? - zdziwiła się gospodyni. Chrobot zrobił krok do przodu, spojrzał na pozostałych i w tym momencie zatkało go po raz drugi. Na jego podwórku stało teraz dwudziestu identycznych, błękitnolicych dziwaków! Wszyscy uśmiechali się niewinnie. Chłopu zakręciło się w głowie. To chyba jakiś koszmar! Zły sen! Trzeba się obudzić, koniecznie obudzić! - Uszczypnij mnie - poprosił zdesperowany, żona jednak nie miała ochoty na figle. Pierwsza postać, chcąc widocznie jakoś rozładować napięcie, zaczęła robić palcem kręciołki przy swojej skroni, wskazując jednocześnie na latarkę, którą trzymał Chrobot. - Oni mają rację - stwierdziła Chrobotowa zwracając się do męża. - Trzeba być wariatem, żeby tu sterczeć i gapić się na nich. Ja tam idę spać, a ty rób co chcesz. Kobieta weszła do domu, a przechodząc przez kuchnię nie omieszkała jeszcze wyglądnąć przez okno. - Niech tylko naprawią budę Urwisa - dodała i zniknęła w głębi mieszkania. Chrobot w tym czasie też znikał, tyle że we wnętrzu budko-windy. Gdy na podwórku nie było już nikogo, rozległo się buczenie przechodzące stopniowo w wysoki świdrujący dźwięk. Budko-winda uniosła się nad ziemię i poszybowała szybko w górę. * Wnętrze obiektu było wyjątkowo przestronne. Przypominało swym wyglądem salę gimnastyczną z ławeczkami dookoła. Delikatne, niebieskie światło sączyło się spod sufitu. Teraz i twarz Chrobota nabrała tego nieziemskiego kolorytu. - Jak wyście to wszystko zmieścili w takiej małej windzie? - głośno zdziwił się Chrobot. Wszyscy „Niebiescy” usiedli na swoich miejscach i wtedy okazało się, że jedno miejsce jest puste. Siedzący obok tego miejsca pokręcił palcem przy skroni, pokazał na ławeczkę, zrobił bardzo smutną minę i rozłożył ręce w geście niewiedzy. Jego dziewiętnastu kolegów zrobiło to samo. - Aha! Brakuje wam jednego - domyślił się chłop. - No, w zasadzie to ja go kiedyś widziałem... - wyjąkał. - Może rzeczywiście nie potraktowałem go zbyt gościnnie, ale przecież musicie mnie zrozumieć. Było ciemno, przestraszył mnie, spłoszył nawet Łysego. A poza tym wy się zachowujecie tak jakoś dziwnie. Chyba wiecie o czym mówię? Niebieskie postacie ze zrozumieniem kiwały głowami. Wreszcie gestem poprosiły Chrobota, żeby usiadł na wolnym miejscu. Ten od razu skorzystał z zaproszenia, bo zaczynały go już boleć nogi. Gdy już siedział, z niewidocznych głośników popłynęła muzyka, taka dziwna, jakby z innego świata. W tym samym momencie latarka, którą ciągle trzymał, zaczęła migotać tym swoim niebieskim światełkiem, wydając przy tym z siebie dźwięki przypominające śpiew. Chrobotowi bardzo się to wszystko podobało. Ponieważ gospodarz stracił poczucie czasu, trudno mu było określić, jak długo znajdowali się we wnętrzu tego pomieszczenia. Gdy jedna ze ścian rozsunęła się, zrozumiał, że są u celu podróży. „Niebiescy” wstali i z uśmiechem zaczęli opuszczać obiekt. Chrobot poddał się nastrojowi chwili i też się uśmiechnął. Ba, wykonał nawet trzy wspaniałe kręciołki! Wywołało to wyraźne poruszenie wśród „Niebieskich”. Byli po prostu wzruszeni. Gdy znaleźli się na zewnątrz budko-windy, okazało się, że są wewnątrz innego, znacznie większego obiektu. To już nie była zwykła sala gimnastyczna, ale kryte boisko piłkarskie! Hala była tak samo pusta jak to pomieszczenie, z którego wyszli, i tak samo wzdłuż ścian ciągnął się rząd ławeczek. Ale tu było ich chyba kilka tysięcy! - Jasna cholera! - zdumiał się Chrobot widząc takie cuda. - Gdzie ja właściwie jestem? - spytał samego siebie. - Chyba w niebie - sam też sobie odpowiedział. Rozmyślania gospodarza zostały przerwane migotaniem niebieskiego światła wypełniającego halę. Gdzieś w głębi coś trzasnęło, jakby otworzyło się przejście. Strumień jaśniejszego światła, padł na środek wielkiej sali. Jakieś postacie zaczęły wchodzić do wnętrza. Było ich bardzo dużo. Posuwały się wzdłuż ścian, w obu kierunkach, i zajmowały miejsca na ławeczkach. Trwało to dłuższą chwilę, co, biorąc pod uwagę ilość wchodzących, było zupełnie zrozumiałe. Gdy wreszcie wszyscy zajęli swoje miejsca, do budko-windy podszedł jeden z nowo przybyłych. Był takim samym „Niebieskim” jak pozostali, niewysokim, uśmiechniętym. Stanął przed Chrobotem i zakręcił niebieskim palcem przy niebieskiej skroni. Chrobot niezwłocznie odpowiedział. Został teraz odprowadzony w stronę ławek. Ci, z którymi tu przybył, szli razem z nim. Po chwili wszyscy usiedli, a w całej hali nie było już ani jednego wolnego miejsca. Wtem rozbrzmiała muzyka, wspaniała, poruszająca do głębi. Natężenie i kolor światła zaczęły się zmieniać w rytm muzyki. Wyglądało to jak dyskoteka w remizie strażackiej. Takie przynajmniej skojarzenia miał w tej chwili Chrobot. Cała hala wypełniła się jakąś dziwną mgiełką, która gęstniała dosyć szybko. Po chwili Chrobot nie widział już swoich sąsiadów, choć wyczuwał ich obecność. Latarka znowu się włączyła. Chłop zrobił się strasznie senny, powieki ciążyły mu bardzo, głowa opadała coraz niżej. Jeszcze moment i zaśnie. Nagle muzyka umilkła, mgła zniknęła gdzieś w mgnieniu oka, a jasne światło wypełniło halę. Ponieważ Chrobot przywykł już do ciemności, przysłonił na moment ręką oczy. Wreszcie spojrzał przed siebie. Na środku hali stały teraz dwie budko-windy, a z wnętrza tej nowej wychodziły kolejne postacie. Chrobot zaczął je liczyć, ale szybko dał sobie z tym spokój. Pochód zdawał się nie mieć końca. Ale kto czeka, ten się i doczeka. Doczekał się i Chrobot. Drzwi w budko-windzie wreszcie zamknęły się. Cała hala wypełniona była teraz niebieskimi postaciami. Gospodarz wstał, uśmiechnął się od ucha do ucha i zrobił kilka kółek przy prawej skroni. Chciał być uprzejmy i przywitać się z nowo przybyłymi. Lecz właśnie teraz przyszło mu przeżyć niemiłe zaskoczenie. Nikt nie odpowiedział na jego pozdrowienie! Nikt też się nie uśmiechał do niego. A cóż to miało znaczyć! Czyżby popełnił jakiś nietakt? Na wszelki wypadek zaczerwienił się ze wstydu. Rozglądnął się wokół. Wszystkie postacie stały nieruchomo. Nowo przybyli mierzyli się wzrokiem z siedzącymi. Napięcie rosło z każdą sekundą. Atmosfera stawała się nie do wytrzymania. Wtem ktoś nie wytrzymał presji chwili i stało się. Jeden z nowo przybyłych, nie uśmiechając się w dalszym ciągu, podniósł w górę lewy palec wskazujący i zrobił nim cztery kółka przy lewej skroni! Wyglądało to na PROWOKACJĘ ! Tego już było za wiele. Siedzący dotąd spokojnie tłum, poderwał się z wyraźną wściekłością i ruszył do kontrataku kręcąc zawzięcie po swojej prawej stronie. W odpowiedzi wszyscy nowo przybyli zaczęli kręcić z lewej strony. Wydawało się, że w każdej chwili może dojść do zwyczajnej bijatyki. Chrobot zgłupiał do reszty. Stał tak między stronami konfliktu i nie wiedział co ma począć. Nie chciał, nie miał prawa opowiadać się po którejkolwiek ze stron. To był ich problem i nie należało się do tego mieszać. Niestety sytuacja rozwijała się w niedobrym kierunku. „Lewoskrętni” przemieszali się z „prawoskrętnymi” i lokalnie dochodziło już do przepychanek. Wszędzie krzyżowały się groźne spojrzenia, niebieskie palce wirowały coraz szybciej. No i stało się. Pierwszy oberwał w nos stojący obok Chrobota „prawoskrętny”. Upadł na stojących za nim kolegów, którzy natychmiast ruszyli do przodu, by pomścić swojego. Rozgorzała regularna bitwa, jak na wiejskim weselu. Jedno tylko było w tym wszystkim dziwne. Cała akcja rozgrywała się w zupełnej ciszy, nie licząc oczywiście odgłosów uderzeń i padających ciał. Ale chryja! Chrobot znalazł się w niebezpieczeństwie. Mimo, że był znacznie większy i potężniejszy od „Niebieskich”, i w pojedynkę dałby sobie radę z każdym z nich, to jednak należało się liczyć z przewagą ilościową tamtej strony. Przecież wokół niego kłębiło się w tej chwili kilka tysięcy niebieskich ciał! Musiał coś szybko wymyślić. Nagle przypomniał sobie o latarce i włączył ją. Niebieskie światełko zaczęło szybko migotać. Tym razem jednak muzyki nie było, jedynie ciągły dźwięk o wyjątkowo wysokich tonach. Poskutkowało! Walczący jeszcze przed chwilą tak zaciekle, stawali teraz nieruchomo, kierując, groźne jeszcze, spojrzenia w kierunku Chrobota. Gdy zapanował spokój, chłop wyłączył latarkę i uśmiechnął się do wszystkich. Niestety jego pokojowy gest pozostał bez spodziewanej odpowiedzi. Wszyscy przyglądali mu się w milczeniu. Skoro Chrobot wmieszał się już w to, należało sprawę doprowadzić do końca. Nie przestając się uśmiechać, podniósł w górę swój palec wskazujący i... POPUKAŁ SIĘ NIM W CZOŁO ! Tego już jednak było za wiele. Będący w wyraźnej opozycji, „lewoskrętni” i „prawoskrętni”, rzucili się teraz wspólnie na tego, który reprezentował w ich oczach „centrum”. Gąszcz niebieskich rąk porwał Chrobota tarmosząc nim na wszystkie strony. Podawano go sobie z rąk do rąk, przesuwając coraz bliżej środka hali, w kierunku budko-windy. Mimo, że Chrobot zaprezentował zdrowe, chłopskie podejście do całej sprawy, nie znalazł zrozumienia wśród „Niebieskich”. I w zasadzie trudno się temu dziwić. Może, gdyby też był niebieski? Gospodarz po raz pierwszy w życiu wpadł w panikę. Nie miał przecież pod ręką bata, nie mógł też liczyć na pomoc Urwisa. Zaczął więc, zupełnie bezmyślnie, robić kręciołki raz po lewej stronie, to znowu po prawej. Niestety efekt był taki, że rozwścieczał jeszcze bardziej to jednych, to drugich. Zdawało się, że za chwilę rozerwą chłopa na strzępy, tak nim szarpali i wyrywali go sobie z rąk. Wreszcie, jakimś cudem w całości, dotarł do budko-windy, po czym został w brutalny sposób, nie mający nic wspólnego z wcześniejszą gościnnością, wepchnięty do środka. Wraz z nim znalazło się tam tych dwudziestu, z którymi tu przybył. Również oni obchodzili się z nim dość obcesowo. - Co ja takiego zrobiłem?! - wrzeszczał chłop. - Przecież to wy mnie tu przywieźliście, ja się nie wpraszałem! - usiłował uświadomić im, że ich zachowanie nie świadczy o nich zbyt dobrze. Niestety nikt go nie słuchał. W pośpiechu uruchomiono urządzenie. Muzyka, którą teraz było słychać, wyraźnie odtwarzana była w przyspieszonym tempie, co mogło rozśmieszyć, gdyby nie tragizm sytuacji. Latarka Chrobota już nie mrugała do niego i nie śpiewała, lecz świeciła jakimś sinym blaskiem wyjąc przy tym niemiłosiernie. Chrobot nawet nie zdążył usiąść na ławeczce, gdy ściana budko-windy rozsunęła się, po czym jeden z „Niebieskich” brutalnie wyrwał mu z ręki latarkę, a dwóch następnych uchwyciło go pod ręce i najzwyczajniej w świecie wyrzuciło na zewnątrz. Gospodarz był w szoku, ale zanim całkiem stracił świadomość, padając na coś miękkiego, usłyszał jeszcze dziwnie znajomy skowyt, i wszystko zgasło. * Powoli otwierał oczy. Wracał do przytomności z wyraźnym bólem w lewym boku. Nagle coś się pod nim poruszyło, raz i drugi. Chrobot zamarł z przerażenia. Powoli wracała mu świadomość ostatnich wydarzeń. Dziwny dreszcz wstrząsnął nim przypominając o obolałych mięśniach, po czym znowu coś się poruszyło pod nim. Usłyszał cichy pisk, jakby skomlenie, a coś mokrego zaczęło mu się ocierać o szyję. Chrobot miał już dosyć tej zagadki i bez względu na to, gdzie się znajdywał i w jakim stanie, postanowił działać. Zmobilizował wszystkie siły i... - Czyś ty się spił, stary? - usłyszał nad sobą głos żony. - Przecież jak chciałeś ugościć tych dziwaków to trzeba było zaprosić ich do chałupy, a nie włóczyć się gdzieś po knajpach - ciągnęła swój wywód. - Spójrz na siebie, jak ty wyglądasz? Przez krótką chwilę panowała cisza, która pozwoliła Chrobotowi zebrać trochę myśli. A więc jest w domu! - A właściwie, to dlaczego ty leżysz na Urwisie? - padło zaskakujące pytanie. Chrobot zerwał się na równe nogi i spojrzał na ziemię. Biednego Urwisa uratowała, przed niechybną śmiercią, kupka siana jaka zapewne spadła z wozu na podwórko. Pies leżał dokładnie w nią wciśnięty i wzrokiem pełnym wątpliwości wpatrywał się w swojego pana, jakby pytając: DLACZEGO ? Chłop, nawet gdyby zrozumiał pytanie, i tak nie umiałby na nie odpowiedzieć. Sam zresztą miał, w tej chwili, o wiele więcej niejasności. Rozdział IV Major Andrzej Maria Wenus był w domu na, jakby to powiedzieć, nie całkiem zaplanowanym urlopie. Zmusiła go do tego sytuacja. Powołano przecież specjalną komisję sejmową, która zajmowała się teraz jego osobą, i lepiej było nie pokazywać się w miejscach publicznych. Wenus spędzał całe dnie w domu, na rozmyślaniach o niepewnej przyszłości i, prawdę powiedziawszy, dostał już od tego migrenę. Było wczesne przedpołudnie. Major siedział w salonie ze szklaneczką zacnego trunku w ręce. Nie był to jego wyrób, spod znaku „Gwiazdy Porannej”, i dlatego popijał bez obrzydzenia, a można nawet powiedzieć, że ze smakiem. Skończył czytać dzisiejszą „Gazetę” i odłożył ją będąc w nie najlepszym nastroju. Przez tych cholernych pismaków stracił spokój wielkiego biznesmena. Do tej pory miał wszystko - stanowisko, władzę, autorytet no i pieniądze. Także święty spokój. A teraz, co to się porobiło? Wydawało się, nie tylko jemu, że jest figurą nie do ruszenia, że taki układ będzie trwał wiecznie. Niestety, rzeczywistość podcięła mu skrzydła i zachwiała jego pozycją. Co będzie dalej? Tego nie wiedział nikt. Pociągnął duży łyk ze szklanki i jeszcze raz spojrzał na pierwszą stronę gazety. Tytuły krzyczały: POLICJANCI I ZŁODZIEJE ! i WENUS PĘDZIŁ KSIĘŻYCÓWKĘ ! oraz OSTATNI WSCHÓD „GWIAZDY PORANNEJ” a także CZY W KOSMOSIE JEST ALKOHOL ? To straszne! Gigantyczne chmury, w naturalny sposób schłodzonego alkoholu, unoszą się gdzieś, w przestrzeni kosmicznej, bez żadnej możliwości butelkowania! Co za strata! Wenus aż zacmokał z przejęcia i dopił drinka. Wstał, podszedł do barku i uzupełnił szklaneczkę wodą ognistą, niestety - produce of Earth. Podszedł do okna i odchylił zasłonę. W tym momencie do salonu weszła pani Wenusowa. Była bardzo czymś poruszona. W drżących rękach trzymała dwie butelki zawierające płyn o słomkowym zabarwieniu. - Zobacz, Marysiu - tak zwracała się do swojego małżonka. - W piwnicy został tylko ten twój bimber. Na szczęście, major, zajęty obserwowaniem przedpola swojej willi, nie dosłyszał tej hiobowej wieści. - Siedzą tam jak sępy - stwierdził i wzdrygnął się. Rzeczywiście, widok nie był sympatyczny. Cała chmara dziennikarzy czatowała na niego przed ogrodzeniem. Siedzieli, gdzie kto mógł. Na murku, po przeciwnej stronie ulicy, na krawężniku, na masce samochodu zaparkowanego przed domem. Kilkunastu stało przy bramce wejściowej, oczywiście z aparatami gotowymi do strzału, a jeden nawet siedział okrakiem na ogrodzeniu. Całkiem liczna grupa obsiadła także trzy drzewa po tej stronie drogi i dwa po tamtej. Widać było, że mają dużo czasu i na pewno nie odpuszczą, tak jakby od tego zależało ich życie. - Marysiu, czy ty mnie słuchasz? - powiedziała podtykając mężowi jedną z butelek wprost pod nos. - Zwariowałaś, czy co? - rzucił Wenus odsuwając się na bezpieczną odległość. - Tylko to jeszcze zostało - wyszeptała zdruzgotana i opadła bezwładnie na fotel. - Co ty bredzisz, to niemożliwe! - zdenerwował się major. - Przynieś mi natychmiast coś innego. To rozkaz! - krzyknął dla podkreślenia swojego autorytetu. Jednak z tym autorytetem chyba nie było najlepiej, bo żona nawet nie drgnęła, siedząc ze spuszczoną głową. - Zostań na miejscu. Muszę to sprawdzić osobiście - dorzucił szybko, by jakoś ratować swój honor. Odłożył szklankę i wyszedł z salonu. * W piwnicy było chłodno i zalatywało zgniłymi ziemniakami. Major schodząc po stromych schodach, stracił równowagę i rozpaczliwie próbując złapać za poręcz, przewrócił się staczając na samo dno. - W mordę by go, cholera - klął pod nosem wstając z betonowej podłogi. Jednocześnie rozmasowywał stłuczoną nogę. Trzeba było wysłać Zochę, pomyślał. - No tak... - przypomniał sobie dlaczego tu się znalazł osobiście. Podszedł do najbliższego, metalowego regału i zaczął przeglądać zgromadzone tam zapasy. Niezadowolony z oględzin przeszedł do następnego, a ponieważ i tu wynik kontroli nie był pomyślny, wściekł się nie na żarty. - Przecież nie będę się truł tym gównem! - wrzasnął na cały głos. Złapał pierwszą butelkę, jaka wpadła mu pod rękę, i roztrzaskał ją o podłogę. Piwnica wypełniła się charakterystycznym zapachem. Wenus omiótł zrozpaczonym wzrokiem całe pomieszczenie. Cholera! Tyle butelek i nic do picia! Major, przełamując ból w kolanie, wydostał się z piwnicy i wrócił do salonu, zastając żonę w tym samym miejscu, i w takiej samej pozie, w jakiej ją zostawił. Ponieważ Wenus był oficerem, potrafił opanować się w każdej, nawet najgorszej sytuacji. Więc to zrobił. Opanował się. - Przecież możemy zadzwonić na radiotaxi. Oni robią zakupy na zamówienie i dostarczają do domu - pocieszał żonę. - Odpoczywaj sobie, kochanie, a ja się wszystkim zajmę - dodał słodziutko, po czym podszedł do telefonu, wykręcił odpowiedni numer i złożył stosowne zamówienie. Wyczerpany, ale bardzo z siebie zadowolony, usiadł w drugim fotelu. Nadchodził czas wielkiej próby, próby oczekiwania. Dostawa miała nastąpić dopiero za około dwadzieścia minut! Prawdziwy horror. W głowie majora zapanował straszliwy chaos. Mimo wielu bohaterskich prób, nie mógł w ogóle zebrać myśli. Gdy tylko jakaś, tworzona z ogromnym wysiłkiem, skomplikowana struktura myślowa, zdawała się być na ukończeniu, wszystko waliło się w gruzy i trzeba było zaczynać od nowa. W miarę upływu czasu, tworzone struktury wyglądały coraz marniej. Potrzebny był jakiś zastrzyk, nie koniecznie nowej idei. Nagle zadzwonił telefon. - Wenus, słucham. - Dzień dobry, panie majorze. My wszyscy, my... rozumie pan... - dobiegało ze słuchawki. - Wiem, wiem. Oczywiście wszyscy jesteście po mojej stronie. Dziękuję wam za to. - Kiedy, chodzi o to, że... no... chodzi o to, że właściwie to nie wszyscy, panie majorze - usłyszał Wenus i włos zjeżył mu się na głowie. Jak to, nie wszyscy?! To już wystarczy kilka dni jego nieobecności, by ktoś pod nim zaczął ryć! - Tylko bez nazwisk przez telefon - uprzedził major. - Bardzo dobrze zrobiliście, zawiadamiając mnie o tym. Możecie być pewni, że nie zapomnę o was w stosownym momencie. - Ależ, panie majorze, nie trzeba... - Dobra, dobra. Wracajcie do pracy - zakończył służbowo i z trzaskiem odłożył słuchawkę. Pani Wenusowa oprzytomniała już na tyle, że dotarła do jej świadomości treść rozmowy telefonicznej. - Maryś, co ty teraz zrobisz? - zaniepokoiła się ponownie. - Jak to co? Jak tam wrócę, to ja ich... - pogroził zaciśniętą pięścią odległemu wrogowi. - Jak wrócisz, Maryś. Jak wrócisz - pani Wenusowa popadła w skrajny pesymizm. * Bogdan Media czatował pod willą majora od czwartej rano, kiedy to zmienił swojego redakcyjnego kolegę. Zajął miejsce na jednym z drzew, by mieć jak najlepszy wgląd w całość zagadnienia. Po jego lewej stronie, na tej samej gałęzi, czatował reporter „Dobrych Wieści” z mikrofonem kierunkowym, a po prawej dwóch dziennikarzy „Słowa Społeczności” z kamerą video i aparatem fotograficznym z teleobiektywem półmetrowej długości. To robiło wrażenie i Media poczuł się przez chwilę, ze swoim długopisem i notesem, jak ubogi krewny. - Coś jedzie - zauważył ten z „Dobrych Wieści”. Media spojrzał we wskazanym kierunku. Ulicą, w stronę domu Wenusów, jechała powoli taksówka. Kierowca rozglądał się w poszukiwaniu właściwego numeru domu. Zatrzymał się przy bramce blokowanej przez tłum dziennikarzy, którzy z braku innego zajęcia ruszyli gwałtownie w kierunku taksówki. Wyglądali bardzo groźnie, krocząc zdecydowanie w zwartym szeregu. Odległość między nacierającymi a samochodem szybko malała. Taksówkarz zaskoczony takim powitaniem, znieruchomiał z nogą wystawioną już przez otwarte drzwi. Oczami wielkimi jak talerze usiłował przeniknąć intencje tłumu. Ponieważ nie udało mu się tego dokonać, a na dodatek ci z pierwszego szeregu zdawali się być wyjątkowo agresywni (wyciągnęli jakieś podłużne przedmioty zakończone kulistymi sitkami), kierowca postanowił dłużej nie igrać z niebezpieczeństwem i wdepnął gaz do dechy. Kwik palonych opon zainteresował majora, który podszedł do okna. - Zocha, zakupy właśnie odjechały - stwierdził dziwnie obojętnie. wrócił do stolika i zupełnie zrezygnowany nalał sobie trochę tego paskudztwa, które z piwnicy przyniosła żona. Wypił szybko, do dna. - Maryś, a kto zadba o dom - Zocha rozkleiła się zupełnie obserwując zachowanie swojego męża. Znowu odezwał się telefon. - Wen... Wennn... Wennus - wystękał wreszcie major zionąc bimbrem do słuchawki. Na szczęście telefon nie przenosił zapachów. - Cześć, mówi Uranos - dosłyszał ledwo słyszalny głos kolegi. - Co u ciebie słychać? - Całkiem do dupy - odparł szczerze. - Tak też myślałem. Słuchaj, spróbuj się jakoś stamtąd wyrwać. Muszę z tobą pogadać, o interesach. - Chyba będzie mi potrzebny śmigłowiec - wymamrotał Wenus. - Co mówisz? Słabo cię słyszę! - krzyczał do słuchawki Uranos. - Dobra, przyjadę! - zgodził się major. - No, to do zobaczenia! - Cześć! Wenus znowu sięgnął po butelkę. - Nalej i mnie, Maryś - poprosiła Zocha. Major był już w takim stanie, że niczemu się nie dziwił, więc nalał do dwóch szklaneczek. Swoją opróżnił błyskawicznie. Przeniósł się na wersalkę i ułożył wygodnie. Zanim zasnął, w jego głowie zrodził się diabelski plan. * Był cichy wieczór. Przed domem czatowała kolejna zmiana dziennikarzy. Wśród zebranych wytworzyła się już atmosfera wspólnoty. Wszędzie krążyły wspólnie przygotowywane kanapki i redakcyjne termosy. Reporterzy byli zwarci i gotowi do wykonania zadania, wspólnymi siłami, bo dla dobra społecznego przecież. W pewnym momencie, gdy reporterska kolacja dobiegała końca, nad wejściem do domu Wenusów zapaliło się światło. Przedstawiciele mediów zamarli z nie przełkniętymi kęsami w pół gardła i z kubkami gorącej kawy przy ustach. Czyżby Wenus wychodził wreszcie ze swojej kryjówki? Drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich sylwetka mężczyzny w kapeluszu. Stał plecami do ulicy. Przez ramię miał przewieszoną dużą torbę a w prawej, wyciągniętej do przodu ręce, trzymał coś małego. - Do widzenia, panie majorze - doleciało bardzo wyraźnie do czekających przed domem. - Bardzo panu dziękuję za wywiad. Może pan być pewien, że moja redakcja przedstawi obiektywnie wszystkie informacje. Na ulicy zapanowała konsternacja. Mężczyzna szedł już chodniczkiem w stronę bramki. Teraz widać było wyraźnie, że dźwiga magnetofon. Cholera, jakiś reporter! Jak on się tam dostał? Jakim cudem major udzielił mu wywiadu? Zaskoczenie było tak wielkie, że nikt nie drgnął, gdy tamten wychodził przez bramkę. - Panie, jak pan to załatwił? - ośmielił się ktoś ze stojących na drodze. Wychodzący nie zareagował. Pochylił tylko głowę i ruszył przed siebie, wzdłuż ogrodzenia. Po chwili zniknął im z oczu całkowicie. ZDRADA ! W ułamku sekundy całą dziennikarską wspólnotę diabli wzięli! Niektórzy, ci co nie zdążyli jeszcze przełknąć kolacji, krztusili się teraz, mając świadomość, że być może, właśnie ich kanapka została przygotowana ręką zdrajcy. Reszta patrzyła na siebie wilkiem, nerwowo zaciskając palce na mikrofonach. Jeszcze przed chwilą wspólne gałęzie, zaczęły uwierać. Wspólna kawa zdawała się być zaparzoną z przeterminowanej paczki. Sytuacja w każdej chwili groziła wybuchem. W środowisku wrzało. * Mikrobus zatrzymał się przed skrzyżowaniem. Przez jezdnię przechodził jakiś facet w kapeluszu na głowie i z magnetofonem zawieszonym na ramieniu. - Chyba jesteśmy blisko, szefie - stwierdził kierowca mikrobusu. - Panie Cześku, niech pan szykuje sprzęt - zakomenderował reporter. - Jedź pan w lewo - rzucił do kierowcy. Auto ruszyło skręcając w boczną ulicę. Już z daleka widać było tłum kłębiący się w połowie ulicy. - Czy my zawsze musimy być ostatni? - jęknął pan Czesio, w przeświadczeniu, że nic już nie zostało do sfilmowania. Mikrobus był coraz bliżej i wreszcie został zauważony. Ktoś wybiegł z tłumu w stronę nadjeżdżających i przeczytał napis na boku samochodu: TELEWIZJA KRAKÓW - Ludzie! Krakusy przyjechały! - krzyknął do pozostałych. - Szefie, co tu się dzieje? - spytał zaniepokojony kierowca. - Nie mam pojęcia - odparł reporter. - Kręć pan - zwrócił się do pana Cześka. - W razie czego, będziemy mieli dowód. Emocje wśród zgromadzonych sięgnęły zenitu i wystarczyła mała iskra, by doszło do wybuchu. Tą iskrą stał się samochód ekipy telewizyjnej z Krakowa. Ponieważ większość dziennikarzy czekających przed domem Wenusa, stanowili przedstawiciele mediów warszawskich, sprawa była zrozumiała. Mikrobus został zaatakowany jednocześnie z trzech stron. Z lewej atakowała grupa czuwająca przy bramce, od czoła napierali ci z krawężnika oraz „wysokie” kolegium dziennikarskie z trzech drzew rosnących przy ogrodzeniu. Prawą stroną zajęły się połączone zespoły z dwóch drzew rosnących po sąsiedniej stronie. W ruch poszły mikrofony, którymi najpierw kręcono w powietrzu młynki, by wreszcie zacząć okładać wrogi samochód. Usiłowano też odpędzić intruza błyskając fleszami prosto w oczy kierowcy. Jakaś zdesperowana dziennikarka podbiegła do przedniej szyby samochodu i krzycząc coś niezrozumiale, waliła z całej siły wielkim obiektywem swojego aparatu w szklaną taflę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. - Spieprzamy! - wrzasnął na całe gardło pan Czesio, który przez cały czas „kręcił”. - Gazu! - zawtórował mu reporter. A był już najwyższy czas, żeby spieprzyć. Kierowca, zasłaniając twarz rękawem, skręcił w prawo, trzymając kierownicę tylko jedną ręką. Potem nastąpiła cała seria dziwnych, ale jak się okazało skutecznych, manewrów i mikrobus uszedł, wraz z załogą, dzikiej pogoni. * Major Wenus, nie rozpoznany przez nikogo, doszedł do przystanku autobusowego i pojechał do centrum miasta. Tam przesiadł się do innego autobusu, tym razem relacji międzymiastowej. Na brudnej tablicy umieszczonej z przodu równie brudnego pojazdu, widniał napis: WARSZAWA - SUWAŁKI Wenus usiadł z tyłu autobusu i uśmiechnął się do siebie. Jego plan okazał się rewelacyjny, pozwolił mu na wyrwanie się z okrążenia i to bez strat własnych. Miał powody do radości. Może nie jest z nim jeszcze tak źle? * Suwałki przywitały Wenusa letnim deszczem. Było ciemno i nieprzyjemnie. Major wysiadł z autobusu przeklinając w duchu takie zadupie. Na szczęście szybko znalazł budkę telefoniczną. Wszedł do środka, wygrzebał z kieszeni żeton i zabrał się do wykręcania numeru. Nie szło mu to najlepiej, ponieważ w budce nie było światła i musiało mu wystarczyć to, co docierało tutaj z pobliskiej latarni ulicznej, a nie było tego wiele. Wreszcie usłyszał sygnał zgłoszenia. Po chwili ktoś odebrał. - Tu automatyczny sekretarz Zenona Uranosa - usłyszał dziwnie znajomy głos. - Nie ma mnie w domu. Za chwilę rozlegną się trzy krótkie gwizdki, po których będziesz mógł zostawić wiadomość. Przez moment wydawało się majorowi, że słyszy jak ktoś z tamtej strony nabiera powietrze do płuc, po czym rozległy się trzy krótkie gwizdki. - Tu Wenus - zaczął lekko wkurzony. Nie znosił sekretarzy, a tym bardziej automatycznych. - To czemu nie mówisz od razu - usłyszał nagle w odpowiedzi. - Niepotrzebnie odstawiłem cały ten cyrk. - No, dobrze, że jesteś - uradował się Wenus. - Dzwonię z dworca autobusowego w Suwałkach. Przyjedź po mnie. - Co ty powiesz? Jesteś w Suwałkach, tak szybko? - zdziwił się Uranos. - To dlatego tak dobrze cię słychać. Zaraz przyjadę. Rzeczywiście, po chwili przy budce zatrzymał się czarny golf. Wenus zobaczył swojego kolegę za kierownicą i szybko wsiadł do środka. - Co za cholerna pogoda - rzucił na powitanie. - Jak tam w Warszawie? - zagadnął Uranos. - Lepiej nie mówić - westchnął major. - Komisja już działa. Obawiam się, że trzeba będzie zwinąć interes. Uranos spojrzał ze zdziwieniem na pasażera. Znał majora jako twardego, zdecydowanego na wszystko oficera. A tu przed nim siedział chyba ktoś inny. - Niczego nie będziemy zwijać - stwierdził stanowczo. - Wręcz przeciwnie, jeszcze go rozwiniemy. Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Przecież jesteśmy wspólnikami, no nie - to ostatnie zdanie nie zabrzmiało jednak przekonywująco. Resztę drogi odbyli w milczeniu. Samochód zatrzymał się przed okazałym domem z dużym ogrodem. - Nie wjeżdżasz do garażu? - spytał major. - Chcę, żebyśmy jeszcze pojechali do firmy, ale najpierw coś zjesz. Na pewno jesteś głodny - wyjaśnił Uranos. W ogrodzie przywitał ich duży, czarny wilczur, który już z daleka poznał Wenusa i dosłownie szalał teraz z radości. Przed samym domem czekała Barbara, żona Uranosa. - Dobry wieczór, Basiu - grzecznie przywitał się Wenus. - Witaj, dawno cię u nas nie widziałam - odparła Uranosowa. - Dlaczego wszystkie interesy załatwiacie z Zenkiem przez telefon. Przecież mógłbyś tu częściej wpadać. Odpocząłbyś... - Praca, stolica. Rozumiesz - próbował się usprawiedliwić. - Wejdźcie, kolacja już przygotowana. Cała czwórka, pies także, weszli do środka. Wnętrze szokowało przepychem. Przy nim warszawski dom Wenusów sprawiał wrażenie mieszkania lokatorskiego. Zocha zawsze im tego zazdrościła. Rozsiedli się w salonie. Uranos włączył telewizor. Właśnie nadawano nocne wydanie wiadomości. „Dzisiaj wieczorem doszło do lokalnych rozruchów przed warszawskim domem majora Andrzeja Wenusa, zastępcy komendanta stołecznej policji, przeciw któremu toczy się śledztwo w sprawie domniemanego prowadzenia przez niego przestępczej działalności gospodarczej. Specjalna komisja sejmowa...” - czytał lektor. Wygłaszany tekst ilustrowany był relacją sprzed domu majora. Na ekranie widać było tłum atakujący mikrobus z napisem: TELEWIZJA KRAKÓW Kamera pokazywała teraz przerażone twarze siedzących w środku. Jakaś kobieta, chyba w ataku szału, tłukła czymś w przednią szybę samochodu. „Na ulicy starli się ze sobą zwolennicy i przeciwnicy rządzącej koalicji. Cała akcja wyraźnie łączy się z wpłynięciem ostatnio do sejmu projektu ustawy „O wolności prowadzenia działalności gospodarczej”. Inicjatorami projektu jest grupa posłów z Tadeuszem Głosakiem na czele.” - wyjaśniał reporter. W tym momencie szalona kobieta wybiła wreszcie szybę. - No, rzeczywiście. Nie wesoło tam u ciebie - skomentował Uranos. - Jak wychodziłem z domu, to jeszcze był spokój. Ciekawe, gdzie była w tym momencie policja? Jak są potrzebni, to nigdy ich nie ma - obruszył się major. - Kończ chłopie to jedzenie. Robi się późno, a przecież mówiłem ci, że chcę jeszcze z tobą pojechać do firmy. - Nie możemy tego odłożyć do jutra? Jestem zmęczony - bronił się Wenus. - Andrzej ma rację, Zenku. Pozwól mu odpocząć - poprosiła Barbara. - Interes, to interes - zakończył całą sprawę Uranos. Obydwaj panowie wstali i wyszli przed dom. Na szczęście przestało padać. Za nimi wybiegł pies. - Zabierzcie go ze sobą. Niech się Bandyta przejedzie - zaproponowała żona Uranosa. Uranos podszedł do auta i otworzył drzwi. Wilczur od razu wskoczył na przednie siedzenie, obok kierowcy. - Usiądź z tyłu - zwrócił się Uranos do majora. - To jego miejsce - dodał wyjaśniająco. * Po dwudziestu minutach jazdy, byli na miejscu. Na wielkiej, białej tablicy widniał napis: GWIAZDA PORANNA Sp. z o.o. Bandyta wyskoczył z auta i od razu przepadł gdzieś w ciemnościach. Uranos sięgnął po klucze i otworzył drzwi. Weszli do biura zapalając we wnętrzu światło. - Jasna cholera - zaklął Uranos. Jednocześnie wyciągnął z kabury służbową broń ukrytą pod pachą. Szyba w oknie biura była wybita. Wszędzie było pełno szklanych odłamków. Lodówka była otwarta i pusta. - Jeszcze włamania nam tu potrzeba - westchnął wyraźnie podłamany Wenus. - Sprawdźmy najpierw magazyn - Uranos nie tracił zimnej krwi. Wyszli na korytarz i skierowali się w głąb pomieszczenia. Doszli do magazynu, ale tu wszystko było w porządku, plomby nie były naruszone. Nagle coś z tyłu zaszeleściło. Ktoś przebiegł przez korytarz i trzasnął drzwiami wyjściowymi. - Jest tam, za nim! - wrzasnął Uranos, niepotrzebnie tak głośno. Wypadli przed budynek. Przed wejściem stała mała postać, ubrana tak jakoś dziwnie, jakby w strój płetwonurka, tyle, że bez płetw. Przed nią, może z jakieś pięć metrów, siedział Bandyta. Wilczur i „płetwonurek” mierzyli się wzrokiem. Uranos już miał dokonać aresztowania, gdy z pobliskich krzaków błysnęło krótko ostre światło, jakby flesz. Prawie jednocześnie zawarczał silnik i trzasnęły drzwi samochodu. Niestety Bandyta, który od razu pognał w tamtą stronę, powąchał tylko smród z rury wydechowej. Powstało małe zamieszanie, z którego skwapliwie skorzystał „płetwonurek”, znikając w ciemnościach. - Stój, bo strzelam! - rozległo się groźne ostrzeżenie. Lecz „Niebieski” uciekał dalej, ile sił w nogach. Miał już przykre doświadczenia z tymi czworonożnymi istotami, ale na szczęście pies przez chwilę zajmował się czymś, a właściwie kimś, innym. Wtem nocną ciszę przeszył huk wystrzału. „Niebieski” jednak nie zatrzymywał się. Wystrzałów jeszcze nie znał, a wspomnienie psich kłów było aż nadto świeże, by go nie brać pod uwagę. Biegł przez mały lasek klucząc między drzewami. Chyba udało mu się zmylić pogoń, bo nie słyszał już nikogo za sobą. Zatrzymał się na chwilę ciężko dysząc. Nie był przyzwyczajony do takiego wysiłku fizycznego. Gdyby chociaż miał przy sobie swoją latarkę, ale niestety, przepadła gdzieś i to w okolicznościach, których nie pamiętał. Biedak stracił pamięć w czasie wypadku w Dobczycach. Gdy oddech uspokoił mu się nieco, ruszył dalej. Może wreszcie trafi na kogoś, kto pomoże mu to wszystko zrozumieć, kto wyjaśni mu, co to za dziwny świat, w którym się błąka od wielu dni, skąd i po co się tu znalazł. Szedł teraz otwartą przestrzenią. Spojrzał w górę, ale gwiazd nie było. Ciemne chmury deszczowe zasłaniały wszystko. I nagle, jakby to miało jakiś związek z patrzeniem w niebo, coś sobie zaczął przypominać. Zobaczył dom, spokojny, ciepły i bez problemów. Wszyscy żyli tam w doskonałej harmonii, atmosferze wzajemnego zrozumienia, pomocy i w poświęceniu jednej, jedynej idei. Był to świat idealny. Ale gdzież on teraz jest? Równy teren przeszedł teraz w pagórkowaty, porośnięty krzakami. Zbliżał się do jakiejś rzeczki. Po chwili wyszedł na brzeg. Skręcił w lewo i ruszył w górę jej biegu. Chmury przerzedziły się trochę przepuszczając słaby blask Księżyca. Szło mu się lepiej, więc przyspieszył. Mijał z daleka jakieś zabudowania ze światełkami w oknach, ale nie miał zamiaru podchodzić do nich. Z niektórych dolatywało szczekanie psów. Po godzinie wędrówki znowu wszedł do lasu, który jednak nie był zbyt gęsty i już z daleka widać było połyskującą taflę jeziora. Skręcił w tamtą stronę wychodząc spośród drzew. Od jeziora dzieliło go jakieś pięćset metrów, równego jak stół, terenu. „Niebieski” zatrzymał się i zamyślił. Nagle, gdzieś wysoko nad nim, rozległ się warkot. Przybysz podniósł głowę, ale niczego nie dostrzegł. Było za ciemno. Hałas nasilał się i przez chwilę „Niebieski” pomyślał o swoich. Ale przecież ich maszyny latające poruszają się bezdźwięcznie. W pewnym momencie, z lewej strony, ktoś włączył reflektory, które oświetliły teren przylegający do jeziora. Warkot z góry wyraźnie kierował się w tę właśnie stronę. Po chwili można już było dostrzec zarys sylwetki aparatu. Z jednej strony był bardzo pękaty, z drugiej wyjątkowo cienki i wydłużony. Na wierzchu coś wirowało. Pojazd unoszący się w powietrzu opadał w dół, powoli zanurzając się w strugę światła. Był ogromny, z jakimiś skrzydełkami po bokach. Na burcie tego czegoś, „Niebieski” dostrzegł znajomy znak i uśmiechnął się. Znak ten wyglądał następująco: ZNAK GWIAZDY PIĘCIORAMIENNEJ Symbol rzeczywiście był znajomy, ale z małym wyjątkiem. Nie był niebieski, lecz czerwony. Dlaczego? Nie wiedział. W pierwszym odruchu chciał od razu podbiec i przywitać się, ale nauczony przykrymi doświadczeniami, postanowił jednak poczekać na dalszy bieg wydarzeń. Tamci, co prawda, przylecieli z nieba, ale może też mają to czworonożne, szczekające i kąsające zwierzę. Wolał uniknąć spotkania z tą bestią. Huk narastał z każdą sekundą. Zerwał się silny wiatr i przybysz kucnął za drzewem obserwując teren z bezpiecznej odległości. Wreszcie latająca maszyna osiadła na ziemi. Wydawany przez nią dźwięk zmienił się. Przycichł teraz i nie był już taki świdrujący. Ogromne łopaty umocowane na grzbiecie obiektu kręciły się coraz wolniej, by w końcu znieruchomieć. Wtedy boczna ściana rozsunęła się, a w środku pojawiły się jakieś sylwetki w obcisłych kombinezonach. W tym samym momencie dwa światła z lewej, zawarczały i ruszyły w kierunku przybyłej maszyny. Ciężarówka podjechała bardzo blisko. Z latającego obiektu wyskoczyła załoga dźwigając jakieś skrzynki i wrzuciła je szybko do samochodu. Manewr ten powtórzył się jeszcze dobre kilkadziesiąt razy i wtedy do ciężarówki podjechał jeszcze jeden samochód, tym razem osobowy. „Niebieski” nie wytrzymał nerwowo i ruszył w kierunku latającego obiektu. Doszedł do ciężarówki od jej nieoświetlonej strony i przystanął na chwilę. Z przodu dolatywały do niego strzępy rozmowy, jaką prowadziła przybyła z nieba załoga z tymi, którzy przyjechali przed chwilą. - Ja priwioz tiebie spirit, tak kak ty chatieł - mówił ten z nieba. - Tiepier ty dawaj diengi. - Masz swoją dolę - odpowiedział ten z auta. - Ostatnio robi się tu trochę gorąco, ale jeszcze kilka takich transportów na pewno uda mi się upchnąć. Jeśli odwalisz je w ciągu dwóch tygodni, to dostaniesz ekstra premię. - Nu charaszo - zgodził się niebiański przybysz. „Niebieski” nie czekał na koniec rozmowy. Bezszelestnie zbliżył się do obiektu i wskoczył do środka chowając się w głębi. Serce biło mu z przejęcia. A to się wszyscy w domu ucieszą. Pewnie wróci szybciej niż się spodziewają. Załoga wracała na miejsca. Po chwili nad głową „Niebieskiego” coś zajęczało, zastękało, potem jakby ktoś głośno zakaszlał i kichnął, i wreszcie rozległ się straszliwy łomot. Cały obiekt drżał niebezpiecznie. Wibracje kadłuba były rytmiczne i miały wyraźny związek z tym, rozrywającym uszy, łomotem dochodzącym z góry. Wreszcie obiekt uniósł się w powietrze, zawisł na moment nad ziemią, wykonał przepisowy zwrot i ruszył pochylając się lekko do przodu. „Niebieski” znowu się uśmiechnął. Był taki szczęśliwy, że wykonał w skrytości kilka małych kręciołków. Po całym dniu męczących przygód, przyszło wreszcie odprężenie. Monotonny lot trwał dosyć długo, by uśpić mimo straszliwego hałasu wypełniającego maszynę. „Niebieski” nie oparł się nadciągającej senności i opadł miękko na metalową podłogę. Lecieli prosto w gwiazdy. Mijali kolejne planety i księżyce. Wyglądał przez okno rozpoznając znajome gwiazdozbiory. Gdzieś tam, daleko, była jego ojczyzna. Wspaniała błękitna planeta z ogromnymi miastami, z bezpiecznym domem. Wokoło przyjaźnie migały mijane słońca. Białe, żółte, niebieskie i czerwone. Było ich tak dużo, że wcale nie czuł kosmicznej pustki. Teraz jednak mieli przed sobą wielką, gęstą, ciemną i obcą mgławicę. Granicę dwóch światów. Pojazd powoli wchodził w niebezpieczną strefę. Łomot i trzaski narastały z każdą chwilą. Zdawało się, że kadłub maszyny jęczy pod potwornymi uderzeniami jakiejś dzikiej bestii. Jednak pędzili dalej nie zmniejszając szybkości. Myśleli o swoim domu i o tej pięknej planecie, którą niedawno opuścili, o Ziemi. Wreszcie mgławica zostawała za nimi. Byli już bezpieczni i zmierzali prosto do domu. Każdy z nich pozwolił sobie na chwilę zadumy. Już niedługo spotkają się ze swoimi bliskimi, zobaczą ich serdeczne niebieskie twarze. Będzie wspaniałe powitanie, a potem długie wieczory opowiadań, wspomnień. Wrócą do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Przecież kolejny świat złączył się z nimi w znaku wspólnoty. Ojczysta planeta była już blisko. Weszli na właściwą orbitę i rozpoczęli manewr lądowania. Potężny pojazd opadał powoli, majestatycznie. Coraz więcej szczegółów powierzchni globu wyłaniało się w dole. Wreszcie wylądowali i drzwi rozsunęły się. Oczom ich ukazał się cudowny, rajski krajobraz. Bajecznie błękitne niebo, zieleń drzew, purpura kwiatów. Wielka gwiazda, której promienie grzały ich twarze zwrócone teraz ku niebu, mieniła się i pulsowała. Cały świat wirował, zdawał się tańczyć. „Niebieski” poczuł w oczach łzy. Wyciągnął ręce na powitanie i... obudził się. Stało nad nim kilku ludzi świecących mu latarką prosto w niebieską twarz.