Katarzyna Boruń MAŁY HAPPENING HIPOCHONDRIE Lekcja snu Dziś w nocy odfrunęło miasto. Nie wiem dokładnie dokąd. Moje łóżko stało na nieskończenie pustym placu. O świcie okazało się, że miasto wróciło, Ale było już wtedy za późno na przypomnienie sobie kursu pierwszej pomocy. * * * Na koniec opuściła ją nawet krew. Język powietrza natrafiał tylko na martwy opór różowych palców i przegubów zachowujących jedność miejsca, czasu i nieustannie spadających akcji. W tym wypadku zdradziła ją nawet krew zatrzymując się w biegu przed otwartą bramą (bo jaka ostroga mogła ją zmusić do galopu?). Wreszcie pod dyskretne dyktando czasu zdawała się ulegać łagodnej perswazji szkła. „W tym wypadku zdradziła ją nawet krew” powiedzieli, gdy znaleziono ją w kałuży światła. Z cyklu „Hipochondrie” * * * Moje lewe oko oplotły cienkie gałązki bólu, można to nazwać siatką, której węzły wciskają się coraz mocniej. Czekam, aż spotkają się na ostrzu igły obłędu, ale na moment zasypiam i chwila ta znów zostaje odłożona na później. 1975 Rozpoznanie – łzy wlewają się do uszu Smakując językiem gęstą ciemność szczególnie ostro szacujesz wartość swojej głowy z twarzą pełną zaśmiewających się muszek, ze strumykiem śliny z lewego kącika – cena spada. Potem spokojnie, aż do chwili gdy poduszka podszyje się pod woń skóry. Niepokój, że właśnie teraz znów nadfruną muszki i napełnią ci oczy, które zbyt dobrze znają smak herbaty * * * Kto ci powiedział: „Wychyl się głębiej z okna, nadstaw nagie dłonie jak miseczki, byś mógł lepiej chwytać słoneczny pył” . Ostre opiłki Słońca, Pył wpada ci do oczu, ale ty krzyczysz ,,Świeć” . Kaleczy źrenice, ale ty krzyczysz „Świeć" , wiesz, że nigdy się nie zagoją, ale krzyczysz „Świeć” . 1973 Aurelia Narmi M. i P. Życieńskiemu Szept końców palców już dawno zagrzebany w moich papierach przypomniał o sobie nieproszony. Jeszcze ostrzej rani zaprawiony miękkością i imieniem tej dziewczyny, której ruchy są dla mnie złośliwie niedościgłe. Jej eteryczne imię wykłuwa mi oczy i tak dawno ochrypłe. A mnie pozostaje satysfakcja pustki, którą znajduję pośród niedomówień, w narkotycznym zadośćuczynieniu w pisanych z głodu sprawozdaniach ze smaku nigdy nie kosztowanych potraw. Drażniący kształt imienia tej dziewczyny, tak pewnej swojego bytu w sennym ogródku, przechadzającej się ze słownikiem metafor pod pachą. Jest wszystkim tym, czym ja nie umiem być. I co najgorsze jest moją trywialną zazdrością o kawałek kartki z atramentową wysypką na skórze. 1974 9 „15” I znów wyruszamy w tę podróż przeznaczoną na mikroskopowe analizy w lepko zielonych krzesłach, uzbrojeni w centymetr. I znów próbujemy objętością talii, rozpiętością bioder, rozciągłością uśmiechu określić rozmiary dawnych przeżyć. I znów manewrujemy między niebem (błękit pruski? ) a chłodem neonów w pocztowych kolorach (błękit – par avion, czerwień – polecony) . 1974 * * * Łza spada, zsuwa się, ucieka szybko zaciśniętym powiekom, by jej nie schwytały w swój potrzask, a one trzepoczą rzęsami, jak ptak, który chce wzbić się, a za nogę przywiązany jest papierowym sznurkiem do kuchennej klamki. 1973 * * * Ty chyba wiesz, wiesz, jak to jest, kiedy się umiera bezkrwawo, niezauważalnie. Chyba wiesz, jak to jest, kiedy dziwisz się, że już jesteś po drugiej stronie, a oczy masz jeszcze szeroko otwarte i nikt cię nie żegna, kiedy wsiadasz do swojego wagonu wsłuchując się w gwizd ciszy pod piątym żebrem. 1974 12 * * * Ucieka nadzieja na napisanie chociaż jednego reportażu z podróży po powierzchni czyjejś skóry, bo ostry erotyk ze snu zawsze jest w zasięgu ręki. 1974 13 Głos w dyskusji o poezji, czyli spowiedź nierządnicy stojącej w drzwiach w imieniu swoim i środowiska – Mówisz, że ten dom jest wylęgarnią rozpusty, to prawda, po prostu jedna po drugiej przejmujemy licencję, ta monotonia klienteli... Szeregowe urzędniczki biura obietnicy lotu – jesteśmy spokojne, mamy krótkie paznokcie i karne języki, zawsze wesołą skórę (nieczułą również na ból) , stara dobra japońska szkoła – brak na twarzy miejsca na uśmiech. No, nie zawsze, wtedy, gdy Jenny odpowiada – WSZYSCY.. . * * * Coś zatrzymało się – zegarek stanął. Więc leżę. Miejsce akcji: miasto, środek. Plan ogólny, czas przybliżony – południe. Nikt i nic. Leżę, cementowe kafle, asfalt. Ciepły. Nikt i nic. Długo. Później, później ktoś. Z litości. Twarz od świata. Całun – sobotnie wydanie. Samarytanin jeszcze chwilę stał myśląc o pięćdziesięciu groszach, a ja przez zamknięte powieki czytałam ogłoszenia matrymonialne. 1973 15 * * * Wczoraj mój kolejny najstarszy brat opłomieniony sławą nie narodzonego dziecka w przystępie pamięci zabłąkał się na śmierć. I nic nie dało się zrobić. Więc krzyczałam „Zabierzcie go jak najszybciej z zasięgu mojej wyobraźni”. I nic. Widocznie znów robiłam to po złej, zewnętrznej stronie swojej twarzy. O ochronie środowiska Zostawiłam swoich przyjaciół nad rzeką, nad akwenem stołu przepływały pijane żaglowce, nieco niżej ścierały się oddechy wytracając wysokość na słowie Ojczyzna. Wybiegłeś na chwilę, by za kotarą zabić szczura kilkoma szybkimi uderzeniami serca. Zostawiłam swoich przyjaciół nad rzeką, wszyscy wypatrywali drugiego brzegu, więc nikt nie zauważył, jak na dnie szklanki zmętniał czyjś (twój?) porzucony oddech. 17 * * * Ile szkieł było w latach mierzonych ilością nieubłaganych dioptrii, w twoim przypadku dążących do minus nieskończoności – masz czas zastanowić się w popłochu domykając szufladę, gdy bez pukania wchodzi ten, którego znasz tylko z długich zmierzchających opowieści, i zdecydowanym ruchem strąca z biurka lampę, a ty czekasz na spazmatyczny wdech żarówki. Mały happening Kiedy już wszystko wypala się i gaśnie, nieważne jest; obudzę się jutro czy nie, czy na asfalcie – brudnoczerwona plama mojej krwi, czy z gazetą na twarzy pobiegnę w podskokach w ciemność, czy oczy uciekną, a twarz rozpieszczana w lustrze przejmie odcień czerwonej kapusty – nieważne. Kiedy gotowa jestem swoje ciało pożyczyć na wieczne nieoddanie, a w głowie zapisane tylko obsceniczne zwroty, brak nadziei, wiary i tej trzeciej.. . Kiedy nie powiem słowa na pociechę, a moje uszy zwrócone są do wewnątrz, wtedy oczyszczają mnie: czerwone spojówki, plamy pod oczami, zaczerwieniony nos. Moje małe „katharsis” – płaczę przy „Lady D’Arbanville”. 1973 Z SIELANEK Z sielanek Piotr i Paweł, dwaj bracia złączeni jak wielu więzami mleka, miodu, wiary i nadziei, dowiedzieli się kiedyś, że umarły pszczoły – drobne łączniczki z rajem, nagle i po prostu. Siedzieli potem obaj w upale, w skupieniu scałowując z rękawa scukrzoną łzę Boga i myśleli o dłoniach swoich dobrych dziewcząt, tych, które padły w sadzie nagle i po prostu od ukąszeń złych trutni podobno bezbronnych. * * * O szóstej trzydzieści wrzask budzika rozharatał uszy. Krwawiły cały dzień. Nie pomógł ani rumianek, ani Nat King Cole. Kolejna piosenka A powietrze nad nimi stygło tak gwałtownie. Patrzyli w ciemność okien, w lustra gładkich ścian, dmuchali na swe palce rozpalone ogniem lub krzykiem, mierząc uśmiech swój pękaniem warg. Muzyka była jasna aż do bólu powiek, Księżyc jak zwykle martwy o tej porze dnia. Chuchali w ciszą odmrożone dłonie, a powietrze nad nimi stygło tak gwałtownie. Wąż Zaczął ciążyć mi w dłoni, miał wagę symbolu, zwijał się i rozprężał w zaciśniętej pięści, w końcu niepostrzeżenie wyśliznął się z palców i wpełznął w twój gościnnie uchylony rękaw. Rozmawialiśmy jeszcze potem długo, mówiłam: „owszem”, „chyba” , „raczej” i „mniej więcej” , później wreszcie „dobranoc” i wyszłam z ukłonem, by pod osłoną powiek pobiec na spotkanie z wężem. Z nocnych przypowieści Nocy owej sen miałaś wracając do siebie przed świtem; śniłaś, że wstąpił w ciebie Asmodeusz. Na powitanie uchylił dachy najbliższych kamienic i uśmiechnął się dłonią złożoną w dwie figi. Chciałaś, by też uchylił rąbka tajemnicy, lecz on zagnieździł się tylko w czubkach twoich palców. (Więc wnętrza twoich dłoni parowały znużeniem, bo wnętrza domów, które mogłyby cię cokolwiek obchodzić, leżały w innej dzielnicy, gdzie wbrew pozorom panuje atmosfera źle skrywanej czułości i publicznej zdrady). Stałaś wraz z nim oparta o wilgotną ścianę, tańczył w tobie czekając na nocny autobus, ten obudził cię piskiem kredy na tablicy i Asmodeusz wybiegł wyważając ci ze zgrzytem powieki. Ale nie słyszałaś tego podrywając głowę do lotu, bo wszystko zagłuszył chrzęst zza ściany domu. To przed chwilą zza pośpiesznie zrzucanej koszuli wypadł ostatni okruch wstydu. 24 Kot Zachowaj spokój, bez pytań, bez diagnoz, nic więcej, naprawdę nic. Zachowaj spokój, ale z grzeczności wstrzymuj oddech, gdy o twoje włosy ociera się grzbietem kot mojej dłoni. Tak oto działa wielka powielarnia, pożyczcie trochę krwi zamiast drukarskiej farby Ktoś biegnie myślami za śladem ołówka (Na Boga, nie odwrotnie!). Kopnięty wiersz wypada płonąc spod kopyt pierzastego wałacha. Z LICEALNEJ KARTOTEKI * * * Tak, znam ją. Sypia w pokoju pełnym nie swoich idoli dobranych pod kolor. Nieważne. Sama. Wszystkie wewnętrzne sprzeczności potrafi rozwiązać ostrzem igły albo żyletki. Jej dziesięć przekłutych palców, pająk na ścianie, lewa noga skręcona w kostce, najbliższe surowe drzewo i angielsko-łacińskie inskrypcje szybko krzepnącym atramentem głoszą chwałę dobrotliwej magii, która leczy i broni. Nie, nie widziałam jej dawno. Sądzę, że po prostu przewiązała sobie oba przeguby rąk dwiema czerwonymi nitkami. Pierwszy Ten odrzucał włosy z wdziękiem cyrkowego konia, sprzedawał się codziennie w liszajowatych kątach szatni-sutereny, a pokonując sprawnie róg ulicy zdawał się zapominać o pobieraniu opłat od sycenia oczu. Drugi Tylko tyle można o nim powiedzieć, że był zapewne nieźle zbudowanym synem boginki (jak wielu o tym imieniu) . Głodne harpie pijały pod jego oknem spirytus salicylowy z pobliskiej apteki. A on ścigany, doganiany, mijany, wyprzedzany przez nie zachowywał swoją anonimowość jasnego bruneta, który na wszelki wypadek dopala sporta, a odpowiedzi na gorączkowe pytania z zakresu erotyki i obyczajów szuka pilnie w węzełkowym piśmie swoich sznurowadeł. Trzeci Niestety, ten wieczny brak braku skrupułów... Teoretycznie wziąć go było można tylko w drodze do szkoły, za czternaście ósma. W innych okolicznościach broniła dostępu uniesiona brew – wystudiowany grymas starego playboya. To w towarzystwie, zaś na osobności w obliczu zemsty czy dwugłowej hydry istniała na szczęście para opiekuńczych ramion, w które zawsze bezpiecznie wtulić można głowę, para nóg potrafiących poruszać się szybciej lub wolniej, okrążać, zbaczać z drogi czy chodzić na skróty i para oczu, które chyba były najbardziej błękitnymi z czyichś wszystkich 'zmartwień. Czwarty (powtórka z Szekspira) Co wam winien Caliban, że wiecznie na haszu full light, co winien? Co winien ustawicznie wypierany przez miejscowych Ganimedów (zresztą z całkiem innej historii). Co winien,, że: a) skacze w i po ogień dla drugorocznego Prospera, b) w uszach świszczą mu oddechy rzesz niewolonych podczas długiej przerwy, c) nikt nie wierzy w jego pełnosprawność, d) śpi. Nie budźcie, śnią mu się drzazgi z różdżki Prospera, śpiew Ferdynanda w watykańskim chórze, piersi Mirandy chwilowo bezczynne... Co wam winien Caliban, że wiecznie na haszu full light?... 31 Piąty Ten typ był dzieckiem z probówki oblizywanym łakomie przez aseptyczną szybę okna na boisko, wysmażonym w laboratorium doktora F. – szalonego naukowca o zapędach marszanda. Ten typ o beardsleyowskiej twarzyczce świętego Jana, dłoniach z ołtarza Wita Stwosza, średniowiecznych proporcjach 1:10 (wszystko w atmosferze północnego gotyku, a znalazło się tam jeszcze dość miejsca na ekspresjonistyczne kino i Bread and Puppet Theatre) miał być pierwszym „naprawdę szczęśliwym człowiekiem”. Nie był. (Błąd w obliczeniach doktora F.) Próbował. (Doktor F. wkrótce wyjechał na stypendium do Stanów) I jeszcze długo będzie przechowywał w płucach resztki trawy Po lekturze sex-notatnika A Jolę miewał w marcowe chłodne popołudnia Między lekturą „Brava” a zadaniem z chemii. W gotowości do „Wiedzy o sztuce – turnieju” Kupował bez oporów swój lotniczy bilet. Stawiając jeszcze przedtem wodę na herbatę Ze świadomością braku orgii intelektów Odsuwał na bok pomięte „zachętowe”skrypty. Nad secesją jej ucha, Nad sztuką stosowaną pana Van de Velde (ale jej to nazwisko splatało się raczej z czymś czytanym pod ławką na lekcji wychowania obywatelskiego) Mimowiednie wsłuchiwał się W przedwieczorne dyskusje sąsiadów, Póki go nie otrzeźwiał Ostry krzyk czajnika. Z zagadek o Morrisonie Ktokolwiek z was wiedziałby, że około trzydziestu lat temu wyszedł z trzewi jaszczurki czarnej jak Steinway and Sons, niech czci ją jak muzykę i ciemność. Mowa o nim, stratowanym w przejściu przez wesołych chłopców na motorach, rozniesionym na oponach jeźdźców o kieszeniach wypchanych fiolkami z płynnym kryształem. To on, stratowany długo wczołgiwał się po hotelowych schodach z powrotem do wnętrza nocy pokrytej łuską i teraz, gdy drzwi są domknięte, może już bezpiecznie krzyczeć z wysokości swoich brwi: „Zamknijcie się, czy nie możecie spokojnie wysłuchać, jak kropla po kropli wysączam się do końca?!... ” * * * Ona i on. Oni? Nie, ona i on. Ona? Ona była zawsze wystarczająco bliska na przyśpieszony z braku czasu oddech, zawsze za daleka na misteria przelewu informacji, na intelektualne celebracje pokrewieństw dusz. On? On był zawsze zbyt daleki od rozmazywanej na papierze posoki (jedynej więzi z pokoleniem?). On był zawsze wystarczająco bliski na kultywacje obrzędów. Zawsze za daleki na publiczne degustacje szarej istoty. Ona? Zatrzymana na chwilę pytaniem niższego funkcjonariusza w połowie drogi między parapetem a chodnikiem. On? Ponownie i definitywnie odkryty pod ,,Życiem Warszawy” z tym jego: „Potrzebny od zaraz Mesjasz na przychodne” Oni? Nie, równie dalecy sobie. Tyle że w obu przypadkach między jednym a drugim pchnięciem zapomniano o istnieniu krwi. 35 * * * On usprawiedliwiał się albo wierzył, że jej to potrzebne, jak zresztą każdej – panaceum na stresy. Nie wziął pod uwagę ewentualności, że jest jedną z tych, może nielicznych, które nie chciały nigdy umierać w czyichś palcach, nie dopuszczały myśli, żeby ktokolwiek przysłonił im świat i sufit. Dlatego zdziwił się trochę, gdy z kwaśnym uśmiechem wsiadła prosto pod tramwaj. Piosenka Czy wszystkie ciepłe panie o paznokciach koloru świeżo krajanej śledziony, o oczach lakierowanych na zimno w przywiędłych uszach rozpuszczonych prawie nadmiarem dźwięku i mnogością zębów w najbliższym punkcie zakolczykowania nie znajdują już nawet kropli bólu, te, które rano obnoszą na twarzy makijaż rozmazany ścierką świtu, te wszystkie ciepłe panie o paznokciach koloru świeżo krajanej śledziony nie zdążą na tę chwilę, w której lekko płomień świecy oderwie się od ziemi? Women's Lib Chodzi mi tylko o uzgodnienie odpowiedzi na pytanie, które w każdej chwili mogą zadać ci w ulicznej sondzie „Dokąd idziesz z kroplą szczęścia zaschniętą na udzie?” (Zauważ, że jeszcze wczoraj pytano by o dno serca). GRA O HERODZIE Gra o Herodzie Tej nocy miasto krążyło nerwowo wokół swoich klinik położniczych. To któryś z przelotnych cudzoziemców nieopatrznie rozpuścił pogłoskę o narodzinach proroka czy mesjasza, a więc w grę wchodziły również prywatne gabinety osobliwości, gdzie pośpiesznie zmieniano gumowe na białe rękawiczki. Na peryferiach, stanowiących jak zwykle centrum życia umysłowego, gniewni, bez względu na wiek, rozrzucali druki ulotne: Spieszcie się, od jutra każdy głębszy oddech będziemy zapijać chlebem rozmoczonym w mleku, pojutrze opanują nasze biblioteki. Jedynie dzieci zachowywały pogodny spokój licząc na drugą w tym roku choinkę. Zresztą wszystkie szybko zasnęły znużone czuwaniem. Spały długo i nie mogły słyszeć, jak o świcie armia hydraulików opuszcza miasto. Hydraulików strudzonych przepychaniem urządzeń sanitarnych zatkanych zwłokami noworodków. 39 Telefon, zresztą (projekt poematu) I To wszystko mogło zacząć się od beznamiętnej obserwacji kolejnego stadium dogorywania telefonu, zmarłego w rezultacie na któreś z powikłań. Telefon w końcu umarł nagle. Tak zwykle bywa z przewlekle chorymi zaskakującymi nas autentycznością przeżycia. Zakładając zresztą całkowitą, zatrzymują się w połowie wyłuskiwania kolejnego ja – po prostu muzyka i inne używki skończyły się, trzeba iść po następną porcję światła drzemiącego w tęczówkach kota. Zakończenia nerwowe jego skóry już zaczynają rejestrować pracę moich rąk trzymanych jeszcze na dystans oddechu. Krzyk telefonu, a raczej pytanie. Odpowiadam. ,,Najpierw umarł telefon, po nim ja, chociaż tak rzadko mi się to zdarza. Kiedy zaczniesz sypać po grudce siebie?” (zresztą to nie ma sensu, i tak powietrze nad nami zbyt szybko wytraca prędkość i wysokość). Tamten krzyk przysłonił mi zachodzące Słońce, na którym stoisz. Może to zresztą rozżarzona główka zapałki w zasięgu, twoich ust. Krzyk zapałki, a raczej pytanie. Odpowiadam. „Kiedy do końca wypełni mnie cisza, trzeba będzie znaleźć dla niej ujście choćby tak małe, jak światło żył”. Znów pytanie. „Czymże jest płomień zamknięty w sztywne ramy kardiogramu?” Za oknem zapala się pierwsze światło podciętego telefonu, może jeszcze da się coś zrobić. 40 II Dawniej ludzie umierali pięknie. Jeszcze przed ostatnią wojną zdarzały się wypadki śmierci z upływu łez. Mnie pod powiekami gryzie dotąd tylko dym zabrany z tamtego pokoju. To nie ma nic wspólnego ze sztuką, po prostu jestem zwierzęciem notorycznie odkładanym na później. „Telefonów było mało” – mówi ciotka – „ale za to jakie!” Gdzież są niegdysiejsze srebrne dzwonki na podniesienie, strzeliste widełki czającego się diabła, tarcze równe cyferblatom słonecznym, a materiał... heban czy palisander, nie znam się na tym, ale wizja milczących telefonów zjadanych przez korniki... Telefony konały od ciszy, jak skrzypce... W niektórych domach z tradycją przetrwał jeszcze ten kult czarnej arki przymierza. III Zajęty? Nie, to na sygnale podjeżdża wezwana karetka Armii Zbawienia, którą znasz tylko z filmów. „Znoszone, ale czyste” podaje i mówi do ciebie z łagodnym uśmiechem szczupła, zakonserwowana pani. „Miłość to nie świerzb” – dodaje patrząc na twoje uda i pocierając dłonie między palcami. IV Wiosna Wszystko zaczyna się zwykle od tego, że usiłuję zetrzeć zielony nalot z okularów. Bez skutku. Wiem, że grozi to naskórkowym pojmowaniem niektórych sytuacji, ale to normalne o tej porze roku, tak jak i to, że nagle potrafię uchwycić moment, w którym czyjś wiersz, pierwszy w tym sezonie, podpływa falą ciepła pod próg mojego telefonu. V Rzecz kończy się łagodnie. Podobno miała się rozwijać, wprawdzie artyści mają na myśli czasem coś zupełnie innego, ale rzecz kończy się łagodnie. Łagodniej, niż powolne opadanie zwęglonego powietrza, niż odwrócenie karty w księdze kondolencyjnej, niż lektura tabliczki informacyjnej, że zwłoki twoich wierszy wydawane są w godzinach od do, a mycie, ubieranie i czesanie należy do ciebie, niż nawoływanie, że odkrywanie świata należałoby zacząć od podniesienia słuchawki i powiek. Rzecz kończy się. Łagodnie. Podobno Skonfiskowano głowę tego młodego, który zmarł podłączywszy pióro do krwiobiegu, a porzuconą resztę znaleziono w paru walizkach pod ławką w jadącym na złom ostatnim naprawdę czerwonym tramwaju. Za ścianą O drugiej obudziła mnie seria z remingtona i krzyk. Ktoś znów za wcześnie opuścił swój rejon wyczekiwania. Dopiero przed samym świtem uśpiła mnie zwykła agonia ciszy w ciężkim galopie i dzwonkach maszyn w milknących conocno-przedrannych młynkach modlitw za niemogących, gdy tymczasem na tapecie powoli rosła czerwona plama. Jesień Wychodzę na ulicę w przeczuciu Historii do wzięcia, Ale spotkany znajomy ledwie słyszalnym szeptem przekonuje mnie o konieczności zachowania niezbędnego dystansu, Niestety po chwili stwierdza, że powietrze nie istnieje, a tylko alkohol w aerozolu. To nie dla mnie. Z głową ciężką od deszczu uciekam tramwajem uwięziona między szynami a drutem. Noc Słyszę wyraźnie, jak za ścianą wrzucono coś do zsypu – ciężki, bolesny upadek. Mogą to być: już martwe książki, jeszcze żywe szczenięta, niemowlę zawinięte w gazetę czy nawet poćwiartowane zwłoki... Mogą, ale w naszym domu nie ma zsypu. Dworzec Gdański Oto na dzwonek nadbiegł głos, a za nim ciężka cisza. Wątły sen odsunął się od toru i przeczekał nocne pociągi. * * * Od południa zaczęło nabrzmiewać powietrze. Z bram powoli wysączali się ci, o których wiedziałeś tylko tyle, że ich dłonie nie potrafią wytrzymać naporu ciszy. O zachodzie powietrze wystąpiło z brzegów fala podchodziła pod otwarte ze zdziwienia usta twojego okna. Nocą oddech powietrza stał się płytszy, ktoś powiedział „rzeczy oglądane z okna mniej bolą, to chyba sprawa szyby” . Nad ranem powietrze rozluźniło uścisk, a ty wreszcie miałeś czas pomyśleć, jak to się dzieje, że jesteś po tej stronie swoich okularów. Mój przyjaciel śpi obok z cyklu: „Wyciszenia” Chwilowo jestem stróżem. Programowo czy sytuacyjnie wciśniętym w kąt przedziału, jak w przytulne dłonie rezygnacji. Mój przyjaciel śpi. Jestem stróżem jego powiek, on jest strażnikiem mojego wzruszenia – Sprawy, która jeszcze niekiedy potrafi utrzymać nas przy życiu. 50