Neal Stephenson ZODIAC THRILLER EKOLOGICZNY Tłumaczył Tomasz S. Gałązka Wydanie oryginalne: 1988 Wydanie polskie: 2001 PODZIĘKOWANIA Zwykłe „dziękuję” zupełnie nie odzwierciedla wkładu w powstanie tej książki, jaki wniósł Marco Paul Johann Kaltofen - bardziej odpowiedni byłby fragment miejsca na okładce. A jeśli chodzi o stare, dobre, ale zasłużone podziękowania, należy wspomnieć, że do pracy nad tą książką pchnęły mnie „twarde” powieści detektywistyczne Jamesa Crumleya - jeśli to wam się spodoba, powinniście kupić jego dzieła. Joe King udzieloną w samą porę rekomendacją skierował mnie na szlak prozy detektywistycznej. Jackson Schmidt czytał i poprawiał maszynopis z taką koncentracją na detalach, jakiej bym się po nim nie spodziewał nawet, gdybym mu za to płacił. Moje agentki, Liz Darhansoff, Abby Thomas i Lynn Pleshette, dawały cenne rady, a potem swą gorliwością wypaliły ziemię, choć mają do mnie pretensje o to, że nagle utraciły ochotę do pływania w rzece Hudson i jedzenia homarów. Gary Fisketjon był uważnym, inteligentnym redaktorem, raz jeszcze dowodząc swej bliskiej znajomości z tą istniejącą od 250 lat formą prozy, jaką jest powieść. Jon Owens, Jon Halper, Jackson Schmidt, Steve Horst, Chris Doolan - wszyscy powiedzieli lub zrobili coś, co trafiło do tej książki. Moja żona, doktor Ellen Lackermann, pomogła przy zagadnieniach medycznych, nie popada też w rozpacz, widząc mnie przylutowanego do macintosha przez osiem do szesnastu godzin dziennie. No i na koniec, Heather Matheson przeczytała maszynopis i powiedziała mi, że główny bohater to dupek - co utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem na właściwym szlaku. DLA ELLEN # Tam, nad rzeką, Nad brzegiem Charles River, Oto gdzie mnie znajdziecie - Wśród zakochanych, opryszków i złodziei Cóż, kocham te brudne wody, To Boston - to mój dom. THE INMATES 1 Godzinę po świcie przyjechał Roscommon i rozpirzył nam ogród. To pora, o której ja zazwyczaj wstaję z łóżka, a jemu urywa się film gdzieś na poboczu drogi szybkiego ruchu. Mam z nim pewien układ. Wraz ze współlokatorami płacimy mu niski czynsz - jak na bostońskie warunki, tyle co nic - a w zamian może się naprawdę wyżyć na naszym ekosystemie. Mniej więcej co roku o tej porze demoluje nasz ogród. Zdarzało mu się też nasyłać bez ostrzeżenia ekipy remontowe, wyburzać ścianki działowe w środku nocy, odcinać wodę, gdy któreś z nas jest pod prysznicem, wypełniać piwnicę nie zidentyfikowanymi oparami, wycinać wiązy i klony na opał tudzież przestawiać umeblowanie. A potem twierdzi, że pokazuje ten syf ewentualnym chętnym do wynajęcia i mamy zrobić porządek. Na przedwczoraj. Tego ranka obudziły mnie eksplozje małych, zielonych dyń pod kołami jego kombi-limuzyny. Potem Roscommon wygramolił się z bryki i zerwał naszą siatkę do kometki. Jak już pojechał, wstałem i wyszedłem kupić „Globe”. Wade Boggs skręcił sobie nogę w kostce, a w Southie zapalił się skażony freonami przepracowany olej. Gdy wróciłem, na patelni skwierczał boczek, napełniając kuchnię policyklicznymi węglowodorami aromatycznymi. To moje ulubione substancje rakotwórcze, innym do nich daleko. Przed kuchenką stał Bartholomew. Oglądał heavymetalowy teledysk w telewizji z upartym, zezującym spojrzeniem człowieka, który nie wstał z własnej woli. Dłonią zaciskał wylot napompowanego worka na śmieci, który zajmował pół kuchni. Więc mój współlokator znów raczył się podtlenkiem azotu przy otwartym ogniu - nic dziwnego, że facet nie ma brwi. Gdy wszedłem, zachęcająco podsunął mi worek. Normalnie nie zażywam podtlenku przed śniadaniem, ale Bartowi niczego nie potrafię odmówić, więc przyjąłem worek i wziąłem tak głęboki wdech, jak tylko mogłem. W ustach poczułem słodycz, a pięć sekund później w środku mózgu odpaliło mi tak z pół orgazmu. Na ekranie pudlowłosi rockersi przywiązywali cheerleaderkę do ozdobionej pentagramem płyty pilśniowej. Gdzieś w oddali Bartholomew oznajmił: - Pöyzen Böyzen, facet. Duża rzecz. Było za wcześnie na krytykę społeczeństwa. Capnąłem pilota. - O tej porze nigdzie nie grają The Three Stooges. Sprawdzałem - ostrzegł Bartholomew, ale ja już zniknąłem w odmętach kablówki, obserwując parę przeżuwających tytoń emerytów pokazujących nad nietoksyczną rzeką gdzieś w Dixie, jak odpalić rybę na pych. Nadeszła Tess, z tej części domu, gdzie żyły kobiety, a ubikacje były higieniczne. Skrzywiła się - raziło ją światło, nasze skwierczące zwierzęce mięso i nasz metr sześcienny wesołości w foliowym worku. Wyszperała w lodówce trochę jogurtu domowej roboty. - Hej, panowie, dacie sobie wreszcie z tym spokój? - Z mięsem czy z gazem? - Bo ja wiem - a co jest bardziej trujące? - Zasada Sangamona - oznajmiłem. -Im prostsza cząsteczka, tym lepszy drag. Więc najlepszy jest tlen, raptem dwa atomy. Drugi - podtlenek azotu. Trzy atomy. Na trzecim miejscu etanol - dziewięć. Wszystko dalej to już masa atomów. - No i? - Z atomami jest jak z ludźmi. Jeśli ich zebrać mnóstwo do kupy, nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. Jak się dowiaduję, Tess, na mieście mówiłaś o mnie per „James Bond z muesli”. Tess miała to w tyłku. - Kto ci powiedział? - Wymyślasz takie aforyzmy i dziwisz się, że się szerzą? - Myślałam, że ci się spodoba. - Nawet taki pacan jak ja, potrafi wyczuć sarkazm. - To jak chciałbyś być nazywany? - Toksyczny Spiderman. Bo jest bez kasy i laski na niego nie lecą. Tess spojrzała na mnie z ukosa, sugerując, że oba problemy mają pewne przyczyny. Dopiero Bart przerwał ciszę: - Kurwa, facet, Spiderman ma końskie zdrowie, a Bond pewnie złapał AIDS. Wyszedłem z domu i ruszyłem przez podwórze śladem opon Roscommona. Zniszczył wszystkie dynie, ale utrata celów pozorowanych mnie nie zmartwiła. Co można zrobić z dynią? Zasyfić cały dom tym pomarańczowym badziewiem? To, co ważne, czyli pomidory i kukurydza, rosło wzdłuż płotów albo za stosami gruzu, tam, gdzie jego samochód nie mógł dotrzeć. Nigdy nie pytaliśmy Roscommona, czy możemy zamienić Największe Podwórko Bostonu w ogród. Zatem, skoro w teorii ogród nie istniał, Roscommon miał pełne prawo tam wjeżdżać. Wiecie - warzywa trzeba podlewać, a rachunek za wodę był objęty tym naszym symbolicznym czynszem, więc uprawiając ogródek, właściwie okradaliśmy gościa. Podwórze za domem miało co najmniej akr - niewidoczne z zewnątrz, jak gdyby irracjonalny układ ulic w Brighton stworzył tam ugięcie przestrzeni. Nawet chwasty sobie nie radziły na tym placu pokrytym betonowym i ceglanym gruzem. Zaczynając prace nad ogrodem, Bartholomew, Ike i ja przez dwa dni przesiewaliśmy to wszystko, przenosząc glebę na nasze grządki, a z gruzu sypiąc kopce. Tu i tam na Największym Podwórku Bostonu piętrzyły się też pryzmy nie naszej roboty. Co jakiś czas Roscommon wysadzał w powietrze którąś ze swoich ruder, podjeżdżał wynajętą wywrotką, wrzucał wsteczny i demolując nam ogród, siatkę do badmintona i meble ogrodowe, robił kolejny stos. Miałem tylko nadzieję, że nie wpadnie mu do pały składować toksycznych odpadów na tym podwórzu - i że to nie dlatego tak mało od nas chce. No, bo gdyby to zrobił, to musiałbym spuścić plagi na dom jego. Opróżniłbym jego konta, spalił jego wsie, zgwałcił jego wierzchowce, a dzieci sprzedał w niewolę. Cały repertuar Toksycznego Spidermana. A wtedy musiałbym się przeistoczyć w moje nędzarskie alter ego: Toksycznego Petera Parkera. Płacić normalne bostońskie czynsze, tysiąc miesięcznie, bez miejsca do gry w kometkę. Peter Parker to ten koleś, którego ugryzł radioaktywny pająk, czy jak wolicie jadowity robal, i tak został Spidermanem. Normalnie to frajer. Zero kasy, zero prestiżu, zero perspektyw. Ale spróbuj go napaść w ciemnym zaułku, a przerobi cię na mielone. Cały czas jednak zadaje sobie pytanie: „Czy chwile satysfakcji, jakie przeżywam jako Spiderman, rekompensują cały ten syf, który muszę znosić jako Peter Parker?” W moim wypadku - tak. W pradziejach mego żywota, kiedy jeszcze pracowałem dla Chemicznych Systemów Analitycznych Massachusetts (w skrócie Mass Anal), miałem typową furgonetkę volkswagena. No, ale Petero-Parkeroidów nie stać w tym mieście na OC, AC, NW i co tam jeszcze, więc teraz moim środkiem transportu jest rower. Zatem po zatankowaniu odpowiedniej ilości kawy i żużlobekonu Barta (nic nie pobije śniadań na czarno) i wyczytaniu wszystkich komiksów w gazecie, dosiadłem mego szramowatego weterana do jazd w każdym terenie i ruszyłem w kilkumilową trasę do roboty. Dwa dni wcześniej przeszedł huragan Allison, a po nim czortowskie ulewy, więc na ulicach wciąż jeszcze były rozlewiska i połamane gałęzie. Deszczówka, powiadacie? Tak naprawdę, to nie oczyszczone ścieki. Na skrzyżowaniu Commonwealth Avenue i Charlesgate West zalało centralkę sygnalizacji i światła nie działały. Może gdzie indziej można by opisywać na pierwszych stronach brukowców, jak to prości obywatele wysiedli ze swych samochodów i zaczęli kierować ruchem. W Bostonie to tylko pretekst, żeby kierowcy zachowywali się jak armia Czadu. Tu dwupasmówka krzyżowała się z czteropasmówką. Kierowcy z dwupasmówki mieli przerypane. Na Commonwealth Avenue korek ciągnął się aż do BU, czyli Uniwersytetu Bostońskiego, więc przez pół mili jechałem między szeregami samochodów, aż na czoło stawki. Klasyczny problem - jeśli dwaj pierwsi kierowcy nie mają w sobie dość agresji, to nieważne, ilu twardzieli czeka za nimi. Wszyscy będą tak stać, aż ich wreszcie grupowo szlag trafi. Okładanie klaksonu też nie pomaga, choć jakaś setka kierowców i tak próbowała. W końcu dotarłem do Charlesgate West, blokującej ruch na Commonwealth Avenue lawiną pojazdów sunących po tej jednokierunkowej czteropasmówce. Na czele korka ujrzałem: na jednym pasie dychawiczne kombi na tablicach z Maine, kierowane przez mamuśkę, która próbowała dopilnować czwórki dzieciaków, a na drugim antycznego merca. Za jego kierownicą siedziała babcia, która najwyraźniej właśnie zapomniała własnego adresu. Do tego jeszcze z pół tuzina rowerzystów, którzy czekali, aż pojawi się jakiś autentyczny palant i rozpocznie szarżę. Sposób jest prosty - jeden pas na raz. Poczekałem, aż między samochodami na pierwszym pasie Charlesgate pojawi się sześciometrowa przerwa, i po prostu w nią wjechałem. Kierowca nadjeżdżającego bmw usiłował zwiać na sąsiedni pas - bez efektu, tyle że na wszystkich czterech pasach po jakieś dziesięć samochodów też spróbowało ruszyć na wschód. Potem bmw zatrzymał się, wibrując (skomputeryzowany ABS), i kierowca osunął się na klakson. Kolejny pas był łatwy - studencina z New Jersey w camaro zrobił błąd, przyhamował i wjechałem mu przed maskę. Fagas z beemki próbował wślizgnąć się za mną, ale połowa rowerzystów i emerytka w mercu mieli dość przytomności umysłu, żeby zajechać mu drogę. Po dziesięciu sekundach na trzecim pasie pojawiła się wielka luka - wykorzystałem ją, zanim zrobił to camaro. Ruszyłem tak agresywnie, że na czwartym pasie odruchowo przyhamowała jakaś stenotypistka XVIII kategorii zaszeregowania w hondzie civic. Ostatni pas zdobyty. Wtedy tama puściła - armia Czadu przystąpiła do szturmu i skrzyżowanie padło. Tak, jak ja to widziałem, kierowcy bmw, camaro i civic mogli zgasić silniki i wyjść na spacer. Przechodnie i menele stali i klaskali. Młody prawnik o sześciocyfrowym dochodzie, ledwie dość stary, by się golić, podjechał zza dziesięciu samochodów i przez elektrycznie odsuwany szyberdach zawołał, że mam jaja jak smok. - Powiedz mi coś, czego sam nie wiem, fałszywy robocie - odparłem. Mostem na Massachusetts Avenue przejechałem nad rzeką Charles. W połowie mostu zatrzymałem się i wyjrzałem nad wodę. Rzeka i port - oto moje miejsce pracy. Dziś akurat niezbyt wiało, więc wciągnąłem powietrze przez nos, głęboko, zastanawiając się, co wczoraj w nocy spuszczono w górze rzeki. Wygląda prymitywnie? Cóż, tak się składa, że nos to ultraczuły przyrząd do analizy chemicznej. Są takie związki, które najlepiej wykrywa właśnie ludzki nos. Żaden aparat mu nie podskoczy. Ja na przykład umiem sporo powiedzieć o danym samochodzie po zapachu jego spalin: czy ma katalizator, dobrze dostrojony silnik, jakiego paliwa używa. Więc co jakiś czas obwąchuję Charles, żeby niczego nie przegapić. Niby ta rzeka ma raptem trzydzieści mil długości, ale szerokością i stopniem skażenia dorównuje takiej Ohio czy Cuyahoga. I dalej, przez kampus MIT rojący się od młodych ambitnych, noszących pod pachą podręczniki po pięćdziesiąt dolców sztuka. Ostatnio studenci college’ów wydają mi się strasznie młodzi. Nie tak dawno temu chodziłem do szkoły po drugiej stronie rzeki i uważałem tych trolli za równych sobie, albo i rywali. Teraz było mi ich żal. Oni pewnie odwzajemniali to uczucie. W porównaniu z normą wyglądu, jestem śmieciem. Byłem kiedyś na takiej imprezce - sami bostońscy japiszoni, ci prawdziwi - i wszyscy narzekali na żebraków z Common, że niby zrobili się strasznie napastliwi. Sam tego nie zauważyłem, bo żaden nie próbował nic wyżebrać ode mnie. Potem rozgryzłem przyczynę tego stanu rzeczy - wyglądałem tak, jak ci żebracy. Dżinsy poprzecierane na kolanach. Trampki z dziurami na paluchach, tak że nie przycinane paznokcie szorowały o strzemiona roweru. Kilka warstw T-shirtów, ciepłych podkoszulków z długim rękawem i flanelowych koszul, przez co mogłem łatwo kontrolować temperaturę rdzenia. Kudłate blond włosy, przystrzygane średnio raz w roku. Bezkształtna ruda broda, skracana lub likwidowana raz czy dwa razy w roku. Może nie gruby, ale obdarzony dojrzałą, uwypukloną posturą gościa żyjącego na tanim winie i pączkach. Brak aktówki, skłonność do bezcelowego obserwowania okolicy i obwąchiwania rzeki. Choć jechałem przez MIT na fajnym rowerze, to zawczasu spryskałem go tandetnym, złotym lakierem, żeby wyglądał mniej fajnie. Nawet kłódka z pozoru była do chrzanu - model Kryptonite, cały poznaczony od nożyc do metalu. W zeszłym roku spięliśmy nią bramę składowiska trujących odpadów i właściciele próbowali ją sforsować niewłaściwym sprzętem. W Kalifornii uszedłbym za hakera, ale w Massachusetts nawet tacy noszą koszule z kompletem guzików. Przejechałem przez ich tereny, minąłem pas sklepików z zaawansowaną techniką, które żyją z obskubywania studenterii, i wjechałem na placyk, przy którym moja ekipa ma swoje regionalne biuro. GEE - Grupa Ekologicznych Ekstremistów. O, pardon - GEE International. Pracuję dla nich jako profesjonalny dupek - taki wrodzony talent, który przysparzał mi radości od drugiej klasy podstawówki. Wtedy odkryłem, jak z pomocą malutkiej latarki doprowadzić nauczycielkę do migreny. Mógłbym podać kolejne przykłady, oprowadzić was po galerii zniszczonych i rozwścieczonych przedstawicieli władz, którzy przez te wszystkie lata próbowali mnie uczyć, prowadzić, reformować, tłamsić czy udzielać mi rad, ale pomyślelibyście, że się przechwalam. Wcale nie jestem taki dumny z faktu bycia zawodowym upierdliwcem. Ale pensję za to mogę brać. W ramach ćwiczeń fizycznych zatargałem rower na czwarte piętro. Stopnie mają z przodu naklejki GEE, więc bezustannie miałem przed oczami jakąś złotą myśl - RATUJMY WIELORYBY, albo coś o młodych fokach. Zanim człowiek dotrze do biura, ma kolkę i wyprany mózg. Przypiąłem rower do grzejnika, bo strzeżonego itd., i wszedłem. Centralkę obsługiwała Tricia. Ma swoje odjazdy, ale jest miła, potrafi prowadzić niekonwencjonalne rozmowy telefoniczne, uważa, że jestem w porządku. - Jasna cholera - powiedziała. - Co? - Nie uwierzysz. - Co? - Drugi samochód. - Furgonetka? - No. Wyman. - Poważna sprawa? - Jeszcze nie wiemy. Wciąż stoi na poboczu. Więc założyłem, że jest skasowany, Wymana zaś trzeba będzie wylać, a przynajmniej zdegradować - tak, żeby nie miał nawet prawa wsiąść do wozu GEE. Raptem trzy dni wcześniej wziął nasze subaru, żeby kupić taśmę izolacyjną, i na parkingu wielkości, ja wiem, kortu tenisowego zdołał staranować cementową latarnię z taką siłą, że wóz nadawał się tylko na złom. Tłumaczył mi się przez bity kwadrans, z uczuciem, ale bez sensu, a kiedy poprosiłem go, żeby zaczął od początku, oskarżył mnie o linearne rozumowanie. A teraz skasował naszą ostatnią furgonetkę, i tak rozklekotaną. Pewnie dowiedzą się o tym w biurze krajowym. Prawie było mi go żal. - Jak? - Myśli, że wrzucił wsteczny na drodze szybkiego ruchu. - Po co? Przecież miał automatyczną skrzynię biegów? - Wyman to niezależny intelektualista. - Gdzie teraz jest? - Kto wie? Pewnie boi się tu pokazać. - Nie. Ty byś się bała. Ja może też. Ale nie Wyman. Wiesz, co on zrobi? Wejdzie tu z uśmiechem i poprosi o kluczyki do omni. Na szczęście zarekwirowałem wszystkie kluczyki do omni i z wyjątkiem własnych rozklepałem je młotem w placuszki. A przy każdym parkowaniu otwierałem maskę i kabel od zapłonu lądował w mojej kieszeni. Pomyślelibyście, że brak tego przewodu czy nawet kluczy nie powstrzymałby Grupy Uderzeniowej GEE, Mistrzów Skrytości, Postrachu Przemysłowców itp., przed rychłym uruchomieniem samochodu. Czyż to nie oni dokonali prywatnej inwazji na Związek Radziecki? Czyż nie wyprowadzili z Amsterdamu rzekomo unieruchomionego i silnie strzeżonego statku? Wszak mkną po oceanach w łatanych gumą do żucia i szpilkami do kapeluszy pontonach marki Zodiac z doczepionymi potężnymi silnikami, pędząc na ratunek niewinnym morskim ssakom? No tak, czasem tak, ale tylko nieliczni mają takie zdolności, a w organizacyjnym Regionie „Północno-Wschodnie USA” ja byłem jedyny. Inni (patrz Wyman) to przeważnie licencjaci z literatury angielskiej, którzy na widok przedmiotów o ruchomych częściach popadają w histeryczną bezsiłę. Ty im o zaworach czy korbowodach, a oni zaczynają śpiewać protest songi. Dla takich gości wyrwanie kabla zapłonu z omni to akt magiczny. - No i trzy razy dzwonili do ciebie z Fotexu. Naprawdę chcą porozmawiać. - O czym? - Koleś chciał wiedzieć, czy muszą dzisiaj zamykać fabrykę. Wczoraj rozmawiałem z jakimś pajacem z Fotexu i napomknąłem coś o tym, że ich zamkniemy. Prawda była jednak taka, że na jutro miałem w planach wyjazd do New Jersey, żeby zamknąć inną fabrykę, więc Fotex mógł spokojnie spuszczać fenole, aceton, ftale, przeróżne rozpuszczalniki, miedź, srebro, ołów, rtęć i cynk - ile tylko chciał, przynajmniej póki nie wrócę. - Powiedz im, że jestem w Jersey. - A niech się pomęczą; tam też Fotex miał kilka zakładów. Poszedłem do mojego kantorka przez rozległy pokój, w którym większość pozostałych członków GEE siedziała przy herbatkach ziołowych pośród wykańczanych transparentów i dorżniętych części do zodiaców, odbierając telefony: - Pięćset cząsteczek na milion? Brzmi nieźle. - Tylko nie na ostatniej stronie działu kulinarnego! - To one mają tarło w ujściach rzek? Nie należałem do tych weteranów GEE, którzy przeszli chrzest bojowy na Nowej Fundlandii przy spryskiwaniu farbą foczek albo zostali obici do nieprzytomności przez francuskich komandosów na południowym Pacyfiku. Wślizgnąłem się tylnymi drzwiami, robiąc dla nich fuchy, kiedy jeszcze pracowałem w Mass Anal. Po części przypadkowo rozgryzłem dla GEE wielką sprawę, tuż zanim mój szef zorientował się, jak wrednego gnoja ma na etacie. Mass Anal mnie wylało, GEE przyjęło. Pensja spadła mi o połowę, ale znikł wrzód żołądka. Znów mogłem się obżerać w drogich restauracjach - tyle że nie było mnie na to stać. Moja robota w Mass Anal polegała na przyjmowaniu na klatę wszystkiego, co weszło przez drzwi. Czasami był to czysty wywiad przemysłowy - demontaż buta do biegania, żeby zobaczyć, jakich użyto klejów - ale przeważnie sprowadzało się do analizowania kranówy dla lękliwych yuppie przeprowadzających się do centrum Bostonu, ekologicznych Wallenrodów, którzy nie chcieli poić swoich dzieci węglowodorami aromatycznymi z tego samego powodu, dla którego jeździli swoimi saabami na bezołowiowej. Zdarzyło się jednak, że przyszedł facet w dresie i skierowali go do mnie (każdy, kto nie przychodził w garniturze w prążki, był kierowany od razu do mnie). Gość ściskał torebkę po chipsach Doritos - zacząłem się bać, że każe mi ją sprawdzić na ślady dioksyny czy innego postrachu fanów muesli. Facet jednak zrozumiał mój wyraz twarzy. Pewnie wyglądałem na wnerwionego sceptyka. Pewnie wyglądałem na pojeba. - Przepraszam za torebkę. Tylko takie opakowanie znalazłem na ścieżce. - Co jest w środku? - Nie jestem pewien. Sam bym się domyślił. - A w przybliżeniu? - Gleba. Ale naprawdę dziwna gleba. Wziąłem od niego ten worek i opróżniłem na stronę z komiksami w „Globe”. Kocham komiksy w gazetach, śmieję się przy nich w głos i wszyscy biorą mnie za matołka. Jogger też parsknął, jakby nie mógł uwierzyć, że tak wygląda praca chemika. Zrobiłbym na nim wrażenie, wsypując próbkę do nowiutkiej ognioodpornej kolby, ale szybciej jest wysypać cały majdan na Spidermana i spółkę. Wyciągnąłem z ust wykałaczkę i zacząłem rozbijać grudki na mniejsze. To było tylko dla picu, bo już wiedziałem, co z tą glebą jest nie tak. Była zielona - jak również fioletowa, czerwona i niebieska. Nasz poranny biegacz też tyle wiedział, jednak nie miał pojęcia, skąd te kolorki. Ale ja mogłem to sobie wyobrazić - skażenie metalami ciężkimi, tymi naprawdę paskudnymi, których używa się w pigmentach. - Chłopie, uprawiasz jogging na składowiskach trujących odpadów, czy co? - zapytałem. - To to jest szkodliwe? - Jak cholera. Metale ciężkie. Widzisz pan tę żółtą grudkę, o, tutaj? Kadm, jak nic. A wie pan, że w czasie pierwszej wojny światowej wypróbowano kadm jako gaz bojowy? Ma całkiem niską temperaturę wrzenia, sześćset czy siedemset stopni. Wypróbowali te opary na ludziach. - I co im się stało? - Gangrena jąder. Biegacz wziął głęboki wdech i odsunął swoją parę od biurka. To jeden z problemów w obcowaniu ze mną. Każdy temat mogę zamienić w ekologiczny horror. Wybierając niewłaściwe chwile na czytanie list składników z „odautorskim” komentarzem, straciłem dwie dziewczyny i posadę. - Skąd to? - College Sweetvale. Na samym kampusie. Jest tam kawałek lasu ze stawem i trasą do biegów. Jako absolwent BU miałem właśnie problemy z wyobraźnią - kampus obejmujący drzewa i stawy? - I tak to tam wygląda - kontynuował gość. - Piasek, staw, wszystko. - Takie kolory? - Pełna psychodelia. Jestem chemikiem, ale teraz nie spożywam psychodelików, bo byłoby to pogwałcenie Zasady Sangamona. Mimo to wiedziałem, o co facetowi chodzi. No więc następnego dnia wskoczyłem na rower i pojechałem na miejsce. Koleś, cholera, nie łgał. Na skraju kampusu był faktycznie zarośnięty chwastami kawałek lasu, tworzący trójkąt obramowany jednymi z najbardziej ekskluzywnych przedmieść przy Commonwealth. Mało kto tam chodził. I dobrze, bo okolice stawu były naprawdę wielkim metalowym ściekiem - i nie mówimy tu o ciężkim graniu. Wszystkie barwy tęczy, trochę jak plama benzyny na wodzie, tyle że tu kolory szły do samego dna. Gleba wyglądała dokładnie tak samo. Każdy kolor inny, ale - wybaczcie, jeśli się powtarzam - wszystkie rakotwórcze. Na pierwszym roku studiów miałem krótki kurs geografii fizycznej, więc byłem pewien, że ten staw nie był bynajmniej naturalny. No to skąd się tu wziął? Rozpracowanie tego problemu było moim pierwszym numerem w roli toksycznego detektywa. Poszłoby gładko, gdybym w miejskiej bibliotece nie próbował zgrywać Zosi-Samosi. Wreszcie zdałem się na łaskę bibliotekarki Esmereldy, Murzynki, co lat miała nie mniej niż dziewięćdziesiąt, ale nie więcej niż sto. W jej bionicznej fryzurze kryła się wszelka wiedza, a przynajmniej sposób dotarcia do tejże. Esmerelda znalazła dla mnie stare dokumenty miejskie. I proszę - na przełomie wieków w tym miejscu kwitła fabryka farb. Kiedy padła, właściciel darował teren uniwersytetowi. Świetny prezent - dwieście pięćdziesiąt hektarów trucizny. Zadzwoniłem do GEE - reszta to już historia. Artykuły prasowe, reportaże w telewizyjnych wiadomościach (w moim czarno-białym telewizorze efekt był mizerny), próby oczyszczenia terenu przez instytucje stanowe i federalne, wreszcie seria pozwów sądowych. Dwa tygodnie potem GEE poprosiło mnie o analizę próbki wody. Po miesiącu siedziałem przykuty do beczki trujących odpadów na schodach gmachu władz stanu, a po sześciu byłem już w GEE International koordynatorem ds. odpadów toksycznych na Region „Północno-Wschodnie USA”. Biuro mam wielkości skrzyni na pianino, ale jest moje. Chciałem mieć na biurku komputer, a żaden z ważniaków z GEE nie zaryzykowałby siedzenia w jednym pokoju z blaszakiem. Komputery potrzebują prostowników, a pewne modele tychże zawierają freony, które lubią parować i ulatniać się ze szczelin wentylacyjnych, powodując poronienia i inne objawy złej karmy. Szef oddał mi własne biuro i wyniósł się do tego wielkiego jak stodoła pomieszczenia ogólnego. Ci sami mądrale nawet nie zauważyli, że Gomez, nasz „kierownik biura”, zaczął malować ściany ich sali. W ten sposób wystawił ich na działanie toksycznych oparów w stężeniu milionkrotnie wyższym od tego, czym raczył mnie komputer. Nie zauważyli, bo do farb są przyzwyczajeni. Cały czas malują to czy tamto. To samo z pryskaniem sobie różnymi rzeczami pod pachy czy wlewaniem innych substancji do baku. Teraz Gomez chciał pomalować mój kantorek, ale mu nie pozwoliłem. Wiecznie czujna Esmerelda podrzuciła mi porcję paskudnych kserówek z archiwalnych mikrofilmów. Były to artykuły z pisma „Lighthouse-Republican”, z Blue Kills w stanie New Jersey, małego miasteczka pośrodku Wybrzeża Jersey, które wkrótce miało odczuć mój sprawiedliwy gniew. Gazeta z tych, które wciąż jeszcze drukują Dennisa Rozrabiakę w największym możliwym formacie. No, antyk. Wszystkie artykuły były z działu sportowego. Sporty - czytaj: łowiectwo i wędkarstwo, którymi zajmujemy się poza domem, czyli tam, gdzie jest naturalne środowisko. Dlatego wiadomości o środowisku były w dziale sportowym. Esmerelda wytropiła dla mnie cztery różne artykuły, każdy napisany przez kogoś innego (widać wśród dziennikarzy nie mieli specjalisty, bo nie uznawali sprawy za ważną), poruszające kwestie szeroko pojętej ochrony środowiska. Miejscowe wysypisko, z którego paskudztwa wyciekały do ujścia rzeki; projekt budowy drogi, który doprowadziłby do zniszczenia pasa bagnisk; tajemnicze warstwy brudnej piany na wodzie, a na koniec obawy o trujące odpady, które mogłyby wydostawać się ze zlokalizowanej tuż pod miastem fabryki należącej do potężnego koncernu, który będziemy tu nazywać Szwajcarskimi Skurwielami. Obok Bostońskich Bydlaków, Napalmobotów, Władców Plutonu, Hindusożerców, Płucobójców, Tych z Buffalo i Reńskich Zboczeńców należał on do największych korporacji chemicznych na pewnej planecie, trzeciej od takiej jednej przeciętnej gwiazdy leżącej w standardowej galaktyce spiralnej, którą z kolei nazwano na cześć batonika w czekoladzie. Każdy z artykułów miał 2500 słów i był utrzymany w tym samym stylu. Jak nic, naczelny „Lighthouse-Republican” rządził żelazną ręką. Zasiedziałych mieszkańców zwano „Blukersami”. Niewskazane były zdania złożone, obowiązywał układ odwróconej piramidy. Wyrobnicy public relations dla Szwajcarskich Skurwieli byli określani jako „autorytety”, zamiast nowomodnych, kuszących „źródeł”. Bałem się tylko, że ten cały naczelny mógł już tak zdziadzieć, że w cholerę go wzięło i umarł, albo chociaż odszedł na emeryturę. Z drugiej strony wyglądał na urodzonego „sportsmena”, a tacy z reguły żyją długo i czynnie, chyba że bagna, w których się taplają, skrywają zbyt wiele toksycznych odpadów. Esmerelda, znając moje zwyczaje, przysłała też ksero najnowszej stopki redakcyjnej, w której nie było widać żadnych zmian. Głównym redaktorem działu sportowego był Everett „Red” Grooten, a redaktorem strony sportowej - Alvin Goldberg. Chyba zacząłem się głośno i radośnie śmiać. Tricia gwałtownie skończyła rozmowę z kierownikiem public relations Fotexu i krzyknęła: - Hej, S.T., co ty tam wyprawiasz? Zadzwoniłem do kwiaciarni i kazałem wysłać Esmereldzie to, co zwykle. Odpaliłem mojego wiernego freonomiota i zacząłem przeszukiwać stare pliki. „Wpływ organicznych rozpuszczalników na sportowe wędkarstwo morskie na wybrzeżu środkowoatlantyckim”, to samo, tylko „...na populację ptactwa wodnego w ujściach rzek” i tak dalej. Już dawno napisałem takie przystępne i uniwersalne akapity, powołując się na badania agencji federalnych albo najświeższe odkrycia naukowe. Tu i ówdzie cytowałem wypowiedzi „źródeł” ze znanej organizacji ekologicznej GEE International, głównie samego siebie. Kazałem edytorowi wyszukać w tekście każde „źródło” i zmienić je na „autorytet”. Potem wydobyłem swój materiał dla prasy o tym, co takiego Szwajcarscy Skurwiele spuszczali do wody pod Blue Kills, a co chromatograf gazowy do spółki ze mną wykrył w czasie naszej ostatniej wycieczki do New Jersey. Wetknąłem to w sam środek artykułu, po czym zmontowałem agresywny akapit wstępny, w klasycznym stylu „Ala ma kota”, bez zdań złożonych, oznajmiający, że blukerscy „sportsmeni” mogą jako pierwsi poznać skutki „rosnących problemów z toksycznymi odpadami”, nawiązując do nielegalnego zrzucania ścieków przez Szwajcarskich Skurwieli. Przerobiłem to wszystko tak, by uzyskało strukturę odwróconej piramidy, i zmieściłem się w 2350 słowach. Wstawiłem więc jeszcze ostatni akapit, najniższy kamień wieńczący całość, wzmiankując, że kilku członków GEE International, tej znanej grupy ekologów, może na dniach odwiedzić Blue Kills. Zdjąłem pokrywę drukarki i założyłem kółko z czcionką, która wyszła z mody w latach trzydziestych. Wydrukowałem artykuł na papierze bez żadnych bajerków, wsadziłem do koperty wraz z garścią standardowych fotek GEE - śnięta flądra, dwugłowe kaczki, takie tam, wszystkie dopasowane rozmiarem do szerokości szpalt „Lighthouse-Republican”. Nadałem pakiet przesyłką kurierską na adres domowy niejakiego Reda Grootena, bo coś mi mówiło, że może facet nie zawija regularnie do swojego biura - choćby co tydzień. 2 Zadzwonił Wyman Pogromca Samochodów. Chciał dostać kluczyki do omni, żeby pojechać do Erie w stanie Pensylwania na spotkanie ze swoją dziewczyną przed jej wyjazdem do Nikaragui. Przecież, na miłość boską, mogłaby tam zostać zaszlachtowana przez contras i już nigdy by się nie spotkali! - Gdzie furgonetka, Wyman? - Nie powiem, póki nie dostanę kluczyków do omni. Odłożyłem słuchawkę, żeby zaraz potem zadzwonić do policji miejskiej. Powiedzieli mi, że nasz wóz stoi na poboczu Revere Beach Parkway, w kierunku zachodnim, w pobliżu mostu na Everett River. I że lada chwila go odholują. Gdy zapytali o moje nazwisko, przerwałem rozmowę, złapałem za komplet narzędzi i wybiegłem z biura. Gomez usłyszał łomot kluczy o ściany pudełka i cisnął niedojedzoną połówkę razowego croissanta do kosza na te śmieci, które ani nie były surowcami wtórnymi, ani nie nadawały się na kompost. Tu się nie mylił. Przechwycił mnie przy samych schodach: - Jest robota? - Jasne. Kurwa, co mi tam, idziemy. Są na tym świecie osoby, które po prostu wielbią GEE. Jedna taka pani podarowała nam omni - ba, zrobiła nawet lepiej. W Massachusetts roczne ubezpieczenie samochodu potrafi wynieść ponad tysiąc baksów, więc ta miła dama użyczyła nam omni bez żadnych zobowiązań i sama opłacała składki. Nawet nie znaliśmy jej nazwiska. Zwyczajne Omni to syf na kółkach, ekonomiczna blaszanka z silnikiem 1,6 litra. Można jednak dołożyć parę zielonych i kupić Omni GLH, ciut bardziej aerodynamiczny i z silnikiem 2200, a za kolejne parę stówek dają Omni GLH Turbo, który ma i te gadżety, i jeszcze turbodoładowanie. Tak przy okazji, GLH znaczy Goes Like Hell - Zasuwa Jak Cholera. Poważnie. Kiedy turbinka ruszy, ten silnik daje tyle mocy, co pomniejszy ośmiocylindrowy widlasty. Dołóż grube opony sportowe i alufelgi i masz Porsche dla ubogich, najbardziej morderczą broń spośród używanych w wojnie, zwanej jazdą po Bostonie. Pewnie, zapłacisz trzy razy więcej i dostaniesz jeszcze ciut szybszy wózek, ale któż by go wtedy rozbił? Kto odważyłby się zarysować lakier? Przy omni nie ma takich zmartwień. Założyłem kabel zapłonu - Gomez kochał ten patent i robił wszystko, żeby okazać mi to uczucie - i wypruliśmy z parkingu. Najpierw jeszcze musieliśmy wywalić z bagażnika kupę klamotów, żeby zrobić miejsce na to, co mieliśmy zabrać z furgonetki. Dwa pojemniki wodoodpornego spoiwa - poszły! Jeśli między biurem i Everett River najdzie mnie ochota na łatanie rur, to będzie musiała poczekać. Do tego: długa, gruba bela nylonu na transparenty, uprząż i liny do wspinaczki, dodatkowy bak do silnika przyczepnego do pontonu Zodiac i pompka do napełniania tegoż powietrzem, przewoźne laboratorium chemiczne - wszystko precz. Laptop do podłączania się do baz danych GEE International. Chromatograf gazowy wart 5000 dolarów. Moje wielkie magnesy. Kombinezon Dartha Vadera. Wszystko władowaliśmy do impali Gomeza, żeby nie targać tego na czwarte piętro. Zatrudniliśmy Gomeza po tym, jak niechcący spowodowałem, że utracił swoją poprzednią posadę - ochroniarza pracującego za minimum socjalne w jednym z budynków władz stanowych. Na nieszczęście dla niego moja robota polega na robieniu pajaców z gości tego typu. Wtedy akurat od tygodni próbowaliśmy się umówić z jednym ważniakiem ze stanowej organizacji od ochrony środowiska, a on nawet nie odpowiadał na listy. Tuż przed świętami znalazłem dla siebie kostium Świętego Mikołaja, a Tricii i Debbie (jednej z naszych stażystek) kazałem przebrać się za elfy. Podrobiłem identyfikator, włącznie z fotką Mikołaja i adresem na biegunie północnym, wypchałem worek ulotkami GEE i Gomez nawet nie próbował nas zatrzymać - był w prawdziwie świątecznym nastroju. Dopadliśmy Untergruppensekretarkę, która skierowała nas do Übergruppensekretarki. Trzy piętra wyżej była Sturmbandsekretarka, a po kolejnych dziesięciu piętrach - Thelma, Übersturmgruppenführersekretarka, która to biedna miła pani nawet nie mrugnęła, tylko poprowadziła nas prosto do biura Corrigana, miejsca, do którego próbowaliśmy się dostać od trzech miesięcy - i to bez odzewu choćby w postaci paskudnego listu. - Ho ho ho! - powiedziałem, stuprocentowo szczerze. - Hej, Święty Mikołaju! - powiedział ten nieszczęsny debil Corrigan. - Cóżeś to nam przyniósł? - Mam dla ciebie niespodziankę, niegrzeczny chłopczyku! Ho ho ho! - Kątem oka widziałem już jaskrawe snopy światła omiatające korytarz, którym obok opuszczonego przez Thelmę biurka nacierała ekipa kamery z Kanału 5. - Jaką niespodziankę? - zapytał. Odwróciłem moją poszewkę od poduszki i potraktowałem gościa propagandową śnieżycą akurat w chwili, gdy kamerzysta wycelował obiektyw prosto w jego czoło. Nie tylko zmusiliśmy go do zawarcia z nami porozumienia, ale treść tegoż nadaliśmy w całej Wspólnocie. To chyba jedyny sposób, żeby mianowanego urzędasa od spraw środowiska zmusić do dotrzymania danego słowa. Od tej pory Corrigan nie jest dla mnie zbyt miły, ale Thelma co święta przysyła życzenia. Niestety Gomeza wylali, bo dał się nabrać na mój identyfikator. Koniec końców zatrudniliśmy go do różnych drobnych robót przy naszym biurze. Nie, nic nielegalnego - to naprawdę przedsiębiorczy facet, jeśli chodzi o wynajdywanie rzeczy do naprawienia czy odmalowania. Zobaczcie, jak tropi chyboczące stopnie albo łuszczącą się farbę, a ujrzycie swobodną przedsiębiorczość w akcji. Coś jak moja robota. Furgonetka była dokładnie tam, gdzie zostawił ją Wyman - w najparszywszej, najbardziej niebezpiecznej, najbardziej zagrożonej przestępczością dzielnicy Bostonu. Nie, to nie Roxbury - nie mówimy o dilerach, grupach mniejszościowych czy komunalnych blokowiskach. To rejon wokół Mystic River, nad którym skoncentrowano większość przemysłu ciężkiego Nowej Anglii. Dzieli się mniej więcej na pół pomiędzy Everett i Charlestown. Spędzam tu dużo czasu. Większość „dopływów” Mystic to raczej rynsztoki, góra kilkumilowej długości. Nasi krajowi truciciele zgromadzili się nad ich brzegami i śmiało sikają. Sam penetrowałem te rejony na zodiacu, obwąchiwałem te żółte, brązowe, czerwone i siwe wody i kombinowałem, co w nich jest. Było widać ślady butów, które zostawił Wyman, brnąc przez wyschnięte błota nad Everett River do uliczki, przy której miał nadzieję znaleźć telefon. Znałem jej nazwę: Alkali Lane - Ulica Zasadowa. Widzieliśmy miejsce, w którym poczuł zapach - albo był już na tyle blisko, by dostrzec nazwę uliczki, bo nagle zawrócił i długimi susami pomknął na nieskażone pobocze, obsesyjnie wycierając reeboki w martwe chwasty. Stąd jechał już autostopem. Gomez demontował furgonetkę na sposób pokrewny metodzie oprawiania bizona przez Siuksów. Ja zatroszczyłem się głównie o zdjęcie kół - miały nowy komplet opon radialnych, wart 600 dolców, który Wyman w imieniu GEE zamierzał sprezentować pierwszemu lepszemu wysypisku śmieci. Dopilnowałem też, żebyśmy zabrali przyrząd do otwierania studzienek, dla mnie tak ważny, jak kółko z kluczami dla woźnego. Gomez zabrał akumulator, elektroniczny zapłon, magnetofon, kożuszek, lewarek, zestaw kluczy, łańcuchy zimowe, pół bańki oleju, zapasowy pasek klinowy, prądnicę i spuścił piętnaście litrów benzyny. Właśnie chciał wypruć rozrusznik, kiedy oficjalnie stwierdziłem zgon samochodu. Zdjęliśmy tablice rejestracyjne, żeby udowodnić w ubezpieczalni, że już nie używamy furgonetki, po czym ze schowka na rękawiczki wyjąłem ładunki termitu. Dobrze jest mieć go pod ręką na wypadek, gdyby trzeba było zespawać jakieś szyny albo coś. Miałem zapisane miejsca, w których były wytłoczone numery seryjne wozu, więc na każdym położyłem porcję termitu i odpaliłem od cygara. Natychmiastowy żużel. Jak mafijny killer, obcinający palce ofiary. Gdy wsiadaliśmy do omni, miejsca po numerach wciąż jeszcze dymiły. Ale natychmiast zatrzymał się za nami samochód - Bronco II ze stanowczo nadmierną liczbą anten i włączonym kogutem na dachu. - Ochroniarze jebani - oznajmił Gomez. Przez własne przejścia miał uczulenie na cały ten bezsensowny cyrk. Podszedłem do nich, dzięki czemu zobaczyłem napis na drzwiach ich wozu: BASCO SECURITY. Starzy znajomi. Do Basco należy wszystko przy Alkali Lane i większość terenów nad Everett. Tak naprawdę, schodząc z pobocza Revere Beach Parkway, wkracza się na ich parcelę. Zaraz potem rozpuszczają się wam zelówki. - Cze - powiedział ochroniarz, młody i chudy, tak jak Gomez. Żaden z nich nie miał wielkiego brzucha, tradycyjnej oznaki władzy prawdziwego bostońskiego gliniarza. - Dobry - odpowiedziałem, jakby mi się gdzieś spieszyło. - W czym mogę pomóc? Patrzył na moje zdjęcie w teczce, która zdumiewająco przypominała sądowe akta sprawy. Były tam także fotografie mojego szefa, tego pajaca Dana Smirnoffa i gościa, którego dawno nie widziałem - ściganego listami gończymi Boone’a. - Sangamon Taylor? - Masz pan tu jakiś nakaz? Hej! Przecież wy nawet nie jesteście prawdziwe gliny, nie? - Mamy paru świadków. Nasza ochroniarska ekipa siedziała sobie tam, w głównym budynku, i patrzyła, co tu wyrabiacie. W końcu znamy tę furgonetkę. - Wiem, starzy z nas kumple. - No. Więc rozpoznaliśmy ją, gdy tu stanęła w nocy. A potem patrzyliśmy, jak ją obrabiacie. Może majstrowaliście też przy numerach seryjnych? - Słuchaj. Jak chcesz mi truć dupę, to lepiej idź do szefa i powiedz mu „pH”. Tyle wystarczy. - Pe-ha? To zdaje się coś, co pakują w szampony, nie? - Mniej więcej. Powiedz mu „pH trzynaście”. I dobrze ci radzę, zmień pracę. Nie wychodź na patrole na te błota. Rozumiesz? To niebezpieczne. - Jaasne - odrzekł, wielce ubawiony. - Masa bandytów. - Żebyś wiedział. Rada nadzorcza Basco. Rodzina Pleshych. Nie pozwól im wciąż zabijać. Wróciłem do omni. Gomez zapytał: - Co im powiedziałeś? - pH. W zeszłym tygodniu wpadłem tu i sprawdziłem im pH. Wyszło trzynaście. - No i? - No i pozwolenie mają na osiem. A to znaczy, że szajs, który zrzucają do rzeki, ponad dwukrotnie przekracza legalne normy. - O kurwa - stwierdził wstrząśnięty Gomez. To kolejna rzecz, za którą go lubiłem. Nie obojętniał. A ja nawet nie powiedziałem mu całej prawdy. Syf spływający do rzeki rurami Basco był sto tysięcy razy bardziej stężony, niż dopuszczało prawo. Różnica między pH osiem i trzynaście wynosi pięć, co oznacza, że pH 13 jest sto tysięcy razy - dziesięć do piątej - bardziej zasadowe od pH 8. I takie rzeczy dzieją się cały czas. Ale nieważne, ile dyplomów masz na ścianie - jak podasz ludziom takie liczby, wezmą cię za świra. Większość ludzi nie jest w stanie pojąć skali, na jaką łamane są prawa o ochronie środowiska. Ale jeśli powiem: „ponad dwukrotnie przekracza legalne normy”, budzi się w nich wygodne oburzenie. 3 Powiedziałem Gomezowi, żeby wysadził mnie na Harvard Square, bo zamierzam spożyć ptasią karmę i tofu z reporterką z „The Weekly”. Pozbyłem się cygara. Dopiero wtedy wszedłem do tej ekstrawagancji w jasnym drewnie, tuż przy placu, wybaczyłem kierowniczce sali, że pokazała mi wnętrza swych nozdrzy, i w końcu wypatrzyłem siedzącą w dalekim rogu Rebeccę. - Jak tam James Bond z muesli? Byłem o włos od skeczu o Toksycznym Spidermanie, ale w porę przypomniałem sobie, że naprawdę są ludzie, którzy mnie wielbią, tacy jak Rebecca, i że to dzięki temu podziwowi i bondoidalnym legendom trafiały się nam darmowe samochody i anonimowe donosy o toksycznych odpadach, więc dałem spokój. Rebecca wybrała najbardziej nasłoneczniony róg sali, co sprawiało, że jej zielone oczy jarzyły się jak światła sygnalizacyjne, a perfumy ulatniały się ze skóry. Parę razy wylądowaliśmy razem w łóżku. Fakt, że w najbliższej przyszłości się na to nie zanosiło, czynił ją sto tysięcy ra... o, pardon, ponad dwukrotnie piękniejszą. Żeby skupić własną uwagę na czymś innym, warknąłem do kelnera coś o piwie. - Mamy... - zaczął, po czym wziął naprawdę głęboki wdech. - Genessee Cream Ale. - Tego nie mamy, proszę pana. - Beck. - Bo wychodziło mi, że moja towarzyszka płaci. - Specjalność zakładu to woda gazowana ze skórką cytryny - powiedziała Rebecca. - Muszę mieć coś, co wypłucze mi z ust smak Everett. - Pływało się na zodku? - Dla ciebie to Pan Zodiac. Ale nie, to nie to. Nasze rozmowy zawsze zaczynają się od takich przemądrzałości. Rebecca jest dziennikarką od polityki, jej życie upływa na wysłuchiwaniu rzeczników, reprezentantów i innych gadających głów. Rozmowa z kimś, kto jest gotów dać się nagrać, mówiąc „kurwa”, to dla niej zastrzyk energii. W dodatku mieliśmy jeszcze podtekst flirtu: „Hej, pamiętasz?”, „Pewnie, że pamiętam”. „Było nieźle, nie?”, „I to bardzo”. - Jak tam Projekt Homar? - O kurde, przygotowałaś się do wywiadu! Idzie do przodu. A co w gazecie? - Stara bida. Wojny domowe, rewolty, kryzysy finansowe. A wszyscy i tak czytają tylko recenzje filmów. - A nie twoje teksty? - Zależy, co wygrzebię. - A co ostatnio wykopałaś? Uśmiechnęła się, pochyliła i spojrzała na mnie tymi chytrymi oczyskami. - Pleshy startuje - powiedziała. - Który Pleshy? I gdzie? - Wielki Pleshy. - Płaszczak? - Startuje do prezydentury. - Ja pierdolę. Koniec lunchu. Nie jestem już głodny. - Wiedziałam, że się ucieszysz. - A co z Basco? Odda to wszystko w zarząd powierniczy? - Już to zrobił. Stąd wiem, że startuje. Mam przyjaciela w banku. Rodzina Pleshych kieruje Basco - w końcu założyła tę spółkę - i tym samym stoi na czele zatruwaczy bostońskiego portu. Truciciele Wietnamu. Awangarda ruchu toksycznych odpadów. Od lat usiłowałem im wytłumaczyć, jak głęboko siedzą w gównie - czasem, by dodać argumentom obrazowości, zabetonowywałem im kanalizację. W tym roku starszym nad Pleshymi był Alvin, vel Płaszczak, istotna postać w szeregach zespołu geniuszy od zarządzania i polityki zagranicznej, którzy zafundowali nam „zwycięstwo” w Wietnamie. Rebecca pokazała mi próbki dzieł jego speców od urabiania publiki. „Wielu ekologów przesadnie reaguje na obecność tych związków...” - nie chemikaliów, nie trujących ścieków, lecz związków, „... ale tak naprawdę czym jest jedna cząsteczka na milion?” I tu obrazek przedstawiający pipetkę pełną „związków” zapuszczaną do cysterny kolejowej pełnej czystej wody. - Aha. Ładują w was systemem KNKTZ. Kropelka w cysternie. Niby nic. Można jednak obrócić to w drugą stronę - boisko do futbolu ma, powiedzmy, cztery hektary powierzchni. Skórka od banana - niechby nawet dziesięć centymetrów kwadratowych. Więc w porównaniu do boiska to raptem parę milionowych części jego powierzchni, ale jeśli wasz napastnik wychodzi na pozycję strzelecką tuż przed końcem gry, przegrywacie jedną bramką, a on nadepnie na skórkę... - KNKTZ? - Nie mówiłem ci o tym? - Wyjaśnij. - Znaczy Kropka Na Końcu Tego Zdania. Pamiętasz broszurki, jakie rozdawali w szkołach średnich? Tam były teksty w stylu: „Do odurzenia mieszkańców miasta rozmiaru Dallas wystarczyłaby ilość LSD wielkości kropki na końcu tego zdania” - to łatwiej sobie wyobrazić, niż na przykład mikrogramy. - A jaki to ma związek z futbolem? - Słuchaj, próbuję tłumaczyć chemię Józiowi „Piwo i frytki”, tak? Może Józio wkuł na pamięć podręcznik reguł futbolu, ale nie rozumie, o co chodzi z freonem, i nie łapie różnicy między mikrogramem a mammografią. Więc mikrogram to mniej więcej jedna KNKTZ. Jedna cząsteczka na milion to kropla w cysternie kolejowej - w ten sposób nie brzmi groźnie, więc firmy chemiczne zawsze tak to ujmują. Gdyby ułożyć, jedno za drugim, wszystkie foczęta zabite w zeszłym roku, osiągnęłyby długość stu boisk do futbolu. Łzy wypłakane przez ich matki wypełniłyby cysternę kolejową. Nie oczyszczone ścieki spływające do naszego portu w ciągu tygodnia wypełniłyby stadion aż po koronę. - Dan Smirnoff twierdzi, że pracujesz z nim. Znienacka miałem piwo w zatokach. Przyznaję, że Rebecca niewątpliwie zna się, cholera, na swojej robocie. Smirnoff był wyłącznym powodem tej rozmowy. Cała ta gadka o Pleshym i cysternach miała mnie rozluźnić, a gdy już się zapuściłem w tyradę o KNKTZ, Rebecca wiedziała, że może mi przykręcić wora. Ile już razy sprzedałem jej mój opatentowany skecz o KNKTZ? Dwa, trzy? Lubię dobre historyjki. Lubię je powtarzać. A ona wiedziała, że jak tylko wspomni Sangamonowi o pipetkach i cysternach, facetowi puszczą zawory. Kiedy już się rozkręcę na jakikolwiek temat o skażeniach, Rebecca wrzuca jedno ciężkie pytanie nad moją opuszczoną gardą, patrzy na efekty na mojej włochatej i wybitnie ekspresyjnej twarzy, i dostrzega prawdę. Albo potwierdzenie swoich najczarniejszych podejrzeń. - Smirnoff to jeden z tych ludzi, z którymi muszę się zadawać. Tak jak strażnik więzienny musi mieć kontakt z pewną ilością pedofilów. - Zaliczyłbyś go do tej kategorii? - Nie, na to jest za głupi. Smirnoff to tylko nadęty i wnerwiony gnojek. - Spójrz w lustro. - Dobra, ale ja mam powody do arogancji, a on nie. - Patti Bowen z NEST mówi, że... - Niech zgadnę. Przyszedł do niej Smirnoff i powiedział: „Cześć, składam do kupy ekipę, grupę akcji bezpośredniej, ostrzejszą od GEE, i Sangamon Taylor pracuje z nami”. - Tak właśnie powiedziała Patti Bowen. - No tak... Smirnoff zaczepił mnie kiedyś - słuchaj, ja odkładam słuchawkę, kiedy on dzwoni, jakoś nie chcę, żeby FBI nawet zaczęło myśleć o łączeniu mnie z tym gościem - no więc namierzył mnie w takiej spółdzielni spożywczej, gdzie właśnie oprawiałem ryby. I mówi: „Wraz z Patti Bowen zakładam agresywną grupę akcji bezpośredniej”, mrug mrug szturch szturch. No to machnąłem nożem do filetowania i odpowiadam: „Słuchaj, wrzodzie, sam jesteś toksyczny i jeśli choć raz jeszcze zadzwonisz do mnie albo do GEE czy zbliżysz się do mnie na trzy metry, to tym kiziorem wybebeszę cię jak tuńczyka”. Od tej pory więcej go nie słyszałem. - I takie jest twoje zdanie? Że to terrorysta? - No. Rebecca zaczęła notować, toteż dodałem powoli i wyraźnie: - W odróżnieniu od nas. - Więc twoim zdaniem Smirnoff jest jak Hank Boone. Zrobiło mi się bardzo niewygodnie. - Moralnie tak. Jednak nikt nie jest taki sam, jak Boone. Boone miał problem ze statkami wielorybniczymi. Lubił je topić. Założył GEE, był bohaterem naszej inwazji na Sowiety, ale siedem lat temu wykopali go. U wybrzeży Południowej Afryki wyładował zodiaca plastikiem, skierował go w piratującego wielorybnika i w ostatniej chwili wyskoczył. Statek poszedł na dno, a Boone ukrył się w którymś ze łzawych europejskich państw socjaldemokratycznych. Co jakiś czas jednak gdzieś znikał, a kolejne wielorybniki wybijały kratery w dnach mórz i oceanów. - Boone jest skuteczny. Smirnoff - tylko żałosny. - Podziwiasz Boone’a. - Wiesz, że tego nie powiem. Ja naprawdę nie cierpię przemocy. Jak Boga kocham. - Dlatego groziłeś Smirnoffowi nożem. - Byłem sprowokowany. Nie trawię przemocy zaplanowanej. Słuchaj - Boone tak naprawdę nie jest potrzebny. Korporacje same podłożyły pod siebie bomby. Nam pozostaje tylko podpalać lonty. Rebecca odchyliła się w krześle. Jej zielone oczy zwęziły się w szparki i już wiedziałem, że zaraz wypowie jakieś głębokie spostrzeżenie. - Myślałam, że niczego się nie boisz, a jednak Smirnoff cię przeraża, nie? - Pewnie. Słuchaj - GEE rzadko robi coś nielegalnego, a NIGDY nie stosuje przemocy. Najgorsze nasze wyczyny to od wielkiego dzwonu nieco zniszczeń własności prywatnej - a i wtedy tylko po to, by zapobiec gorszym szkodom. Nieważne, i tak nas podsłuchują, nagrywają, śledzą. FBI myśli, że jestem, kurwa, drugi Carlos-Szakal. Nigdy nie omawiamy rzeczy przez telefon. Zawodowcy. A ten debil Smirnoff próbuje zorganizować jawnie terrorystyczną ekipę - przez telefon, do konia! Facet jest tak bystry, jak niedorozwinięty pekińczyk. Niech go diabli. Ciekawe, czy moglibyśmy pozwać go o zniesławienie za sam fakt wypowiadania naszej nazwy. - Nie jestem prawnikiem. - Ja tu jednak zdecydowanie widzę pozew o zniesławienie, jeśli jakaś organizacja medialna próbowałaby nas w jakikolwiek sposób łączyć. Bardziej ją to ubawiło, niż rozwścieczyło. Znam powód - wydaje jej się, że w gniewie jestem śliczniejszy. Trudno zachować dystans do faceta, z którym w czasie pewnej przerwy na lunch miało się numerek na zodiacu, na samym środku portu w Bostonie. Cokolwiek powiecie o obiektywności i etyce zawodowej. - S.T., jestem oszołomiona. Czyżbyś właśnie zagroził „The Weekly”? - Nie, nie, skądże. Próbuję tylko przedstawić, jak istotne jest, by społeczeństwo nie postrzegało Boone’a i Smirnoffa tak samo, jak nas. A gdy skończymy tutaj, zadzwonię do jednego z naszych młodych i gorliwych ekoprawników i zobaczymy, na ile dolarów da się pozwać tego palanta. Uśmiechnęła się: - Nie chcę was łączyć. Właściwie nie ma przecież związku. Tyle że interesuje mnie temat. Sam wiesz: Ike Walton League - przejście - Klub Sierra - przejście - GEE - przejście - NEST... - Jasne, dalej Smirnoff, potem Boone, w końcu Al-Fatah. A gdzieś za tym wszystkim węszę Basco i Fotex. Niebezpieczne założenia, lala. Musisz zdecydowanie oddzielać nas od Smirnoffa. Nawet od NEST. - Nie masz prawa mówić na mnie „lala”. - Stoi. Możesz nazywać mnie, jak chcesz - byle nie „terrorysta”. 4 Komunikacja miejska zawiozła mnie do centrum Bostonu, skąd, na przełaj przez North End, dotarłem do pewnego jachtklubu. W większości działali tam niewolnicy żeglarskiego stylu życia, studiujący na braminów, ale wypływało też stamtąd kilka poplamionych wymiocinami statków wycieczkowych i jeden kuter rybacki. Zagnieździły się tam również siły morskie naszego regionu GEE. Podarowano nam małą, dziwaczną w kształcie przystań, mikry trapezoid zaolejonej wody, uwięzionej między paroma pomostami - na tej samej zasadzie, na jakiej otrzymaliśmy omni. Na piętrze budynku mieliśmy szafkę na sprzęt i tam właśnie szedłem, podbijając ciśnienie krwi wszystkim nienagannie obutym i opatrzonym w okulary z rogowymi oprawkami matołkom, oczekującym na dopuszczenie do jadalni. Parłem naprzód i nawet się nie odwróciłem, gdy któryś piskliwy pacan krzyknął na mnie: - Hola! Pan wybaczy! Mój panie, czy jest pan członkiem tego klubu? Normalna rzecz, zwłaszcza ze strony kogoś, kto właśnie wydał swoją gwiazdkową premię na składki członkowskie. Nigdy na to nie reaguję. Prędzej czy później ktoś ich uświadomi. Jednak, cholera, w tym głosie było coś znajomego. Nie było rady, musiałem się odwrócić. A oto i on - odcinał się od tego opalonego tłumu jak śnięty gupik w akwarium z tropikalnymi rybkami, wysoki, z obwisłą twarzą, wcale nie taki pewny siebie. Dolmacher. Kiedy mnie rozpoznał, poczuł się, jakby przeżywał koszmar na jawie. I prawidłowo - sny z jego wstrętnym udziałem zdarzały mi się nieprzyjemnie często. - Taylor - wyszczerzył się, nieopatrznie robiąc pierwsze posunięcie. - Garbusek! - zawołałem. Dolmacher spuścił wzrok na swój rozporek, a jego towarzysze już szeptem powtarzali nowe słówko za jego plecami. Znając takie uśmiechnięte japiszońskie hieny, wiedziałem, że właśnie go dożywotnio przemianowałem. Nie, żeby to zauważył, robiąc kolejny szeroki krok naprzód. - Jak leci, Taylor? - Bawię się, jak nigdy. A co u ciebie, Dolmacher? Podłapałeś nowy akcent od opuszczenia uniwerka? Jego koledzy (wkrótce: BYLI koledzy) zaczęli ostrzyć sobie zęby. - Co w planach na dziś, Sangamon? Przybyłeś założyć minę magnetyczną na jachcie któregoś z gigantów przemysłu? Sto procent Dolmachera. Nie „wysadzić” - „założyć minę magnetyczną”. Chłop krążył po księgarniach i kupował wielkie, albumowe wydawnictwa o międzynarodowych systemach broni i uzbrojenia, te wiecznie przeceniane na 3,98 dolca. Miał tego całą półkę. W weekendy zaś wyjeżdżał do New Hampshire i bawił się w survival, uganiając się po lesie z pistoletem do paintballa za innymi frustratami. - Dolmacher, jachty robi się z włókna szklanego. Mina magnetyczna nie przywarłaby do kadłuba. - Wieczny sarkazm, co, S.T.? - Powiedział to tak, jakby mówił o chorobie psychicznej. - Tyle że teraz robisz to zawodowo. - To moja wina, że Płaszczak nie ma poczucia humoru? - Już nie pracuję w Basco. - Dobra, masz mnie na deskach. Dla kogo zatem? - Dla kogo? Dla Biotronics, ot co. Ale różnica. Sto procent udziałów w Biotronics należało do Basco. Jednak to, czym tam się zajmowali, robiło wrażenie. - Inżynieria genetyczna. Niezgorzej. Pracujesz na prawdziwych bakteriach? - Czasami. Opuścił gardę, gdy tylko zapytałem go o pracę. Na uniwerku był dokładnie taki sam. Dla niego Nauka wciąż była taka fajna, że mógłby nią zastąpić endorfiny. - No cóż, pamiętaj, nie dłub w nosie po gmeraniu przy podopiecznych. Miłego lunchu życzę. Przede mną zbieranie próbek - powiedziałem i odwróciłem się. - S.T., powinieneś zacząć pracować w Biotronics. Jesteś stanowczo zbyt inteligentny na te zabawy. Znów się odwróciłem, bo mnie autentycznie wpienił. Nie miał pojęcia, jak trudne... i wtedy zobaczyłem, że był całkiem poważny. Naprawdę chciał, żebym z nim pracował. Stare szkolne i internatowe znajomości są naprawdę trwałe. Przez cztery lata studiów nasze rozmowy wyglądały dokładnie tak samo, potem kilka kolejnych latek po przeciwnych stronach toksycznej barykady, a teraz chciałby, żebym wraz z nim tasował geny. Może, jeśli pójdzie się naprzód tak daleko, jak Dolmacher, zaczyna człowiekowi doskwierać samotność. Tam na horyzoncie, na rubieżach nauki, to naprawdę boli, gdy były kumpel ze szkoły non stop ładuje ci w tyłek kaczym śrutem i solą. - Pracujemy nad procesem, który by was bardzo zainteresował - ciągnął dalej. - Dla ciebie coś jak Święty Graal. Pojawił się ober. - Dolmacher, cztery osoby? - Gdybyś chciał o tym pogadać, numer jest w książce telefonicznej. Obszary Podmiejskie Północ. Teraz mieszkam w Metford. Dolmacher tyłem wszedł do jadalni. Nic nie mówiłem, tylko patrzyłem. Na górze wyciągnąłem z szafki pustą chłodziarkę turystyczną. Miałem układ z kucharzem - napełni ją za friko lodem, jeśli opowiem mu świński dowcip. Poszło gładko. Wyszedłem i ruszyłem pomostami do naszego bajorka. Był odpływ, więc do zodiaca musiałem zejść po drabince sznurowej. Jak tylko opuścisz się poniżej pomostu, znika słońce i miasto - wisisz w dżungli obrośniętych glonami słupów, jak Tarzan zjeżdżający po lianie w bagno. Nazywając zodiaca pontonem, wyrządza mu się krzywdę. Zodiac ma sylwetkę. Ma hydrodynamikę. Zrobiono go, żeby docierał niemal wszędzie, i to w niezłym stylu. Nadymana część jest w kształcie podkowy, zaostrzonym łukiem do przodu. Zwężające się w stożki końce celują w tył. Podłoga łodzi jest z solidnych listew, ułożonych na zakładkę, a z tyłu mamy deskę rozporową, dzięki której do środka nie leje się woda i jest na czym zamocować silnik. Gdybyście spojrzeli na dno zodiaca, nie jest ono całkiem płaskie. Ma nawet śladowy kil, żeby dodać zwrotności. Tak naprawdę jednak nie ma kadłuba. Projektowanie kadłubów to sztuka wyższa. W czasach żaglowców było równie istotne dla bezpieczeństwa narodowego, jak obecnie aerodynamika. Kadłub jest złem koniecznym. To wszystko, co pod wodą, potwornie hamuje statek, ale bez tego cała reszta poszłaby na dno, i cześć. Wtedy wynaleziono silniki doczepne i cała ta nauka w obliczu brutalnej mocy stała się nieistotna. Nawet wannę da się przerobić na wyścigową motorówkę, jeśli przykręcimy do niej odpowiednio potężny motor. Przy otwartej przepustnicy uderzenie wody w kadłub unosi go nad jej powierzchnię. Łódź zasuwa jak żabkujący kamień, i pieprzyć hydrodynamikę. Zmniejsz gaz, to znów się zanurzy i będzie się taplać jak wieprz w błocie. O ile wiem, to właśnie cała teoria w kwestii zodiaca. Bierzesz łódź, która waży chyba mniej niż jej motor, otrzymujesz z kontroli lotów pozwolenie na start i poszli! Na tym maluchu mieliśmy czterdziestokonny silnik (darowizna), którego nigdy nie odważyłem się puścić na ponad dwadzieścia pięć procent mocy. Pamiętajcie - volkswagen garbus ma pod maską niespełna trzydzieści koni. Jeśli zodka rozpędzić, cała łódź wynurza się z wody. Mokra jest tylko śruba. Lepszego środka transportu w Bostonie nie ma. Na suchej ziemi mamy omni, ale przeszkadzają wszystkie wolniejsze zawalidrogi. Jest komunikacja publiczna, ale osoba o dobrym zdrowiu prędzej dotrze dokądkolwiek pieszo. Rower też jest niezły. Na wodzie jednak nic cię nie zatrzyma, a nie ma w Bostonie miejsca, które po przesunięciu o dwie przecznice nie znalazłoby się pod wodą. Miasto i port są splecione jak siłujące się kałamarnice, wszędzie rozłażą się pocięte mostami i kanałami macki wody i ziemi. Wbrew wyobrażeniom wszelkich młotków, cywilizacja sprawiła, że powierzchnia lądu została rozciągnięta i rozwleczona. Spójrzcie na centrum dowolnego dużego miasta - dystans, który na wycieczce z plecakiem uznalibyście za znikomy, tu przeobraża się w marszrutę iście transkontynentalną. Pokonanie raptem paru mil zajmuje całe godziny. Wasz mentalny plan miasta rozciąga się, aż wszystko wydaje się bardzo odległe. Jednak wystarczy wsiąść na zodiaca i mapa z trzaskiem wraca do właściwej skali, jak naciągnięty arkusz gumy. Chcesz się dostać na lotnisko? Ciach. Oto ono. Przekroczyć rzekę? Dobra, już po sprawie. Chciałbyś w godzinę dotrzeć z Common na Uniwersytet, wszystkiego dwie mile, w porze szczytu, tuż przed rozgrywkami play-off w Fenway Park? Mało kto w ogóle by spróbował. A na zodiacu to tylko dwie mile. Pięć minut. Prawdziwy dystans, odległość według Natury. Nie, nie jestem ujaranym naturofilem z dwunastostrunową gitarą, po prostu takie są fakty. Silnik marki Mercury był nowiutki, nawet nie dotarty. Jakiś sprytny marketingowiec u producenta motorów zauważył, że nasze łodzie spędzają dużo czasu przed kamerami telewizji. No i teraz wszystkie silniki dostajemy gratis, w zamian za normalne, ekstrawertyczne zachowanie. Zarzynamy je, palimy, topimy, psujemy - oni teleportują nowe. Podłączyłem dopływ paliwa, podpompowałem i motor zaskoczył przy pierwszej próbie. Spaliny zdławiły smród butwiejących pomostów. Przykręciłem przepustnicę, aż silnik zakaszlał jak gruźlik, dałem naprzód i zacząłem przemykać się między palami. Gdybym chciał tu popełnić samobójstwo, wystarczyłby lekki ruch ręki - wbiłbym się z prędkością dźwięku w któryś z obrośniętych małżami bali. Wreszcie wydostałem się na wstążkę wody pomiędzy pomostami. Tak naprawdę były to małe kładki, zamocowane do dużych pomostów, więc zaraz była szersza wstęga, potem kanał, a w końcu odnoga portu, do której tenże uchodził. W końcu mogłem już sobie powiedzieć, że jestem w porcie miasta Boston, toalecie północno-wschodniego wybrzeża USA. Obracając silnik na burtę, mógłbym robić zodiakiem ciasne kółka i zaglądać w zafajdane tyłki, którymi najeżona była Piękna Pani na Wzgórzu, Oś Wszechświata, Kołyska Kału, moje ojczyste miasto. W porcie czuję się jak w domu. Są biolodzy, którzy wiedzą więcej o tutejszych rybach, są geografowie dysponujący statystykami ruchu statków, ale nikt nie wie więcej ode mnie o jego mrocznej, rakotwórczej stronie. Przez cztery lata pracy zapuściłem się na zodiacu w każdą z tysiąca odnóg, obejrzałem każdy cal przypominającego fraktal brzegu, znalazłem, cholera, każdą rurę, która pompowała cokolwiek do wody. Niektóre z nich są tak szerokie, że można by zaparkować w nich samochód, w inne nie wetknąłbyś palca, ale wszystkie zdradziły swoje sekrety mojemu chromatografowi gazowemu. Często zresztą jest tak, że to najcieńsze rurki robią najwięcej szkód. Gdy widzę wielką rurę wychodzącą wprost z fabryki, to jest szansa, że ci, co ją położyli, przynajmniej przeczytali federalne przepisy o odpadach toksycznych. Gdy jednak znajdę maluszka, ukrytego pod linią wodną i mającego źródło w potężnym industrialnym wesołym miasteczku, to przed wzięciem próbek zakładam gumowe rękawice. Nie raz zdarzyło się, że zostały przeżarte. W wodoodpornej skrzynce trzymam zapas dużych, żółtych naklejek: UWAGA. TEN ODPŁYW JEST REGULARNIE NADZOROWANY PRZEZ GEE INTERNATIONAL. JEŚLI STWIERDZONE ZOSTANIE NARUSZENIE PRZEPISÓW FEDERALNYCH, MOŻE ZOSTAĆ W KAŻDEJ CHWILI ZABLOKOWANY. BLIŻSZE INFORMACJE POD NR. TEL. (i tu, wpisane w wolne miejsce, zawsze to samo) SANGAMON TAYLOR (i numer telefonu do biura). Sam się dziwię, ile łamiących prawo firm złapałem już na te naklejki. Kiedy tylko znajdę jakąś rozmyślnie nie oznakowaną rurę, której właściciele zdecydowanie nie chcą się ujawniać, zostawiam w okolicy nalepkę. Góra dwa tygodnie i jest telefon. - GEE - mówię. - Czy to Sangamon Taylor? - Właśnie musiał skoczyć do kibla, ma do pana oddzwonić? - Ee, mmm, dobra, chyba tak. - O czym chciał pan z nim rozmawiać? - O tej waszej naklejce. - A której dokładnie? - No, na rzece Island End, gdzieś w połowie jej długości. - Aha - i pilnie zapisuję ich numer telefonu, przerywam połączenie i natychmiast tam dzwonię. Dzyń. Dzyń. Pstryk. - Halo, Zakłady Galwanizacyjne Chelsea, w czym mogę pomóc? I po zawodach. Parę lat takiej zabawy i port był mój. Federalne i stanowe agencje od zanieczyszczania wyzywały mnie od nieodpowiedzialnych w dni nieparzyste, a w parzyste dzwoniły z prośbami o wielce ważne informacje. Czasami zdarzało się, że w końcu któryś polityk albo urząd ogłaszał program, kosztujący miliony, w celu wyśledzenia źródeł wszelkiego szajsu spływającego do portu i wtedy wysyłałem im kopię mojego raportu. Co roku w „The Weekly” ukazywała się moja lista najgorszych trucicieli: 1. Bostończycy (kał). 2-3. Basco i Fotex, wiecznie rywalizujące o drugie miejsce (co tylko chcecie). 4-7. Giganci przemysłu zbrojeniowego (przeróżne rozpuszczalniki). 8-10. Mali, ale paskudni „depozytariusze” ciężkich metali: różne firmy galwanizacyjne czy Garbarnia Derisova. System oczyszczania ścieków w Bostonie to czyste średniowiecze. Większość tego, po czym spuszczamy wodę w aglomeracji, szybciutko ląduje w porcie, bez najmniejszej obróbki. Wybierzcie się na przebieżkę po plaży Wollaston, na południe od miasta, gdy prądy morskie są wybitnie aromatyczne, a zobaczycie, że piasek lśni od ludzkich stolców. Te jednak w końcu kiedyś toną i rozpadają się. Dziś wypłynąłem z dwóch powodów. Po pierwsze: by wyrwać się z miasta i z roboty, po prostu posiedzieć na wodzie. Po drugie: Projekt Homar. Pierwszego chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Drugim zajmowałem się od pół roku. Przeważnie biorę próbki prosto z rur odpływowych. Jednak ludzi nie da się zadowolić. Mówię im, co się wpuszcza do wody, a oni: no dobra, a co dzieje się z tym później? Wiadomo, prądy i pływy rozproszą ścieki, ale w żywych organizmach trujące związki się kumulują. Najlepiej byłoby, gdybym mógł wziąć mapę portu, podzielić ją sobie siatką o boku stu jardów, i zbadać, co zalega na dnie na przecięciach linii. Analiza próbek pokazałaby, ile paskudztw zalega w określonych rejonach portu. Niestety, to praktycznie niewykonalne. Po prostu nie mamy środków na to, żeby raz po razie opuszczać aparaturę do próbkowania na dno portu. Każdy problem można jednak obejść. W porcie pracują poławiacze homarów. Ich praca polega na ustawianiu aparatury do próbkowania - pod postacią pułapek na te skorupiaki - na dnie, a potem wyciąganiu jej z pobranymi próbkami, tj. homarami. Mam układ z kilkoma kutrami. Oddają mi najmniej pożądaną część połowów, a ja zapisuję, gdzie je złapali. Homary są poniekąd ruchliwe - no, mniej niż ryby, ale bardziej niż ostrygi. Przeważnie trzymają się w porcie swoich stref. A dopóki w nich siedzą, przysługują mi się, przeprowadzając proces zwany biokoncentracją. Jedzą, trawią i srają, ale część tego, co zjadły, przeważnie ta najmniej zdrowa, zostaje w organizmie. Na przykład śladowe ilości freonów w ich otoczeniu ujawnią się w znacznie wyższym stężeniu w ich wątrobach. Jeśli więc mam homara i zidentyfikuję toksyny obecne w jego organizmie, mogę sobie wyobrazić, co zalegało przy dnie portu w jego żerowisku. Gdy już to wszystko wbiję w komputer, mogę go zmusić do wyrysowania map konturowych, pokazujących, jak rozprzestrzeniają się poszczególne toksyny. Powiedzmy, że akurat chcę się dobrać do tyłka Basco - będę więc szukał freonów. Wtedy komputer wykreśla na czarno wszystkie obszary lądowe. Potem zaczyna kolorować akweny, począwszy od Atlantyku, który wychodzi śliczny, jaskrawoniebieski. Nawet nie musicie patrzeć na legendę - wiadomo, to czysta woda. Im bliżej Bostonu jesteśmy, tym cieplejsze kolory. Większość portu jest żółta. Tu i tam mamy pomarańczowe kółka, ciemniejące ku środkom, a wzdłuż brzegów ciągnie się wysypka wściekle czerwonych wrzodów. Przy każdym z nich daję nagłówek: „Główny odpływ Basco”, „Tymczasowe składowisko Basco”, „Działka w posiadaniu Basco (śledztwo prowadzi EPA)”, „Działka w posiadaniu spółki ze stuprocentowym kapitałem Basco (śledztwo prowadzi EPA)”. Przenieść to na standardowy slajd, zabrać na otwarte dla prasy przesłuchanie, zasłonić okna i rzucić na sześciometrowy ekran - ta-da, już mamy żądnych krwi reporterów. Wtedy zapalają się światła i wchodzi rzecznik Basco, nowiutki, prosto z Uniwersytetu Bostońskiego czy Northeastern, i zaczyna mówić o pipetkach i cysternach. Wówczas jego firma dostaje po tyłku od mediów. Właśnie o takich rzeczach myślę, pomykając dokoła w poszukiwaniu poławiacza homarów o nazwisku Gallagher. Czasem marzy mi się, żeby któryś z handlarzy koką z Miami poczuł się dobroczyńcą środowiska i podarował nam jedną ze swoich motorówek klasy Cigarette. Szans na to nie ma - nawet dilerzy nie są tacy bogaci. To mi jednak nie przeszkadzało marzyć, czytać kolorowe pisma, wymyślać sposoby jej użycia. I właśnie teraz na kanale między Charlestown i Eastie, o dwie mile na północ, zobaczyłem cygaretkę unoszącą się, ot tak, na wodzie. Wyglądała jak mój zodiac, gdyby zbudowano go na zamówienie dla wojska: o wiele za duża, o wiele za szybka, sto razy za droga. Większe modele mają z przodu kabinę, ale na tej nie było takich wygód. Miała otwarty kokpit i jeden cel w życiu - osiąganie wariackich prędkości. Wczoraj też ją widziałem, jak się tu obijała. Pomyślałem, czy przypisywanie jej obecności mojej skromnej osobie nie byłoby dowodem pychy. Tamtędy wiodła droga do najgorszej z fabryk Fotexu - może spodziewali się ataku z zaskoczenia? Mało prawdopodobne. Jeśli ich bezpieczniacy znali się na robocie, wiedzieli, że nasz szturmowy kecz „Fugu” płynął wzdłuż wybrzeża New Jersey, zbliżając się do niczego nieświadomych nieszczęśników z Blue Kills. Bez niego nie mieliśmy dość łodzi ani nurków, żeby przeprowadzić akcję zatykania Fotexowi rur. Więc może to jakiś bogacz, chcący złapać opaleniznę? Tylko co w takim wypadku robiłby na tym zasyfiałym kanale z motorówką, która może wyciągać sto dziesięć na godzinę? Jak rany, przecież to odnoga Mystic! „Opryszka” złapałem u wybrzeża Eastie, niedaleko sztucznego płaskowyżu, który usypano pod pasy startowe lotniska. Ci goście jako pierwsi przystąpili do Projektu Homar, więc najbardziej ich lubiłem. Z początku poławiacze homarów nie ufali mi w obawie, że wrzeszcząc non stop o zagładzie, popsuję im biznes. Dopiero gdy sytuacja w porcie naprawdę się pogorszyła, gdy ludzie zaczęli mówić o totalnym zakazie połowów w okolicy, rybacy dostrzegli, że jestem po ich stronie. Czysty port leżał w ich interesie. Gallagher powinien być najtwardszym orzechem do zgryzienia, bo z jakiegoś powodu lubię marudzić o wyspie Spectacle. To nie prawdziwa wyspa, tylko kupa śmiecia zrzuconego w porcie przez jednego z jego przodków, właściciela holownika, który miał szczęście dostać od miasta koncesję na wywóz śmieci w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Rory jednak wiele razy głośno i wyraźnie tłumaczył, że tamten był z Gallagherów z Charlestown, tej bogatej, aroganckiej, na wpół zanglicyzowanej gałęzi rodu. W latach dwudziestych na przyjęciu weselnym, czy jakoś tak, doszło do bitki, w której nos jednego z Gallagherów drastycznie zmienił kształt, co spowodowało rozpad rodu na tych z Charlestown i krewniaków Rory’ego z Southie, skromnych żniwiarzy morza. - Uwaga załogaa, na dziesionteej długowłosy jekoloog, przygotować się na abordaaż! - zawołał Rory, z akcentem zawiesistszym niż iperyt. Oni wszyscy tak mówili. Wibrujące „r” było w stanie skruszyć żelbet. Parę razy poszedłem z nimi na baseball - siedzieliśmy sobie pod koroną stadionu, wdychając wodniste piwo i rzucając cygara nieodżałowanej pamięci Dave’owi Hendersonowi. Nie potrafili nie zachowywać się głośno i gwałtownie, więc zawsze obrywało mi się za włosy, choć nawet nie sięgały kołnierza. Mogłem to wytrzymać przez pięć minut, ale potem potrzebowałem dekompresji w ładnym, sterylnym supermarkecie. - Taaaaa, szyprze Taylor, mamy tu dziś dla ciebie parę ślicznotek, naprawdę chude i oleiste. - Idziecie dziś na mecz, Rory? - Nie wszyscy, ale owszem. A co, też się wybierasz? - Nie da rady. Jutro wyjazd do Jersey. - Jersey! Kuurde! - cała załoga zrobiła „kuurde”. Nie mogli uwierzyć, że są tacy idioci, którzy wybraliby się tam z własnej woli. Cisnęli mi kilka półżywych homarów i pokazali na mapie, gdzie je złapali. Zapisałem koordynaty i odłożyłem zwierzaki na lód. Kiedy wrócę, zdemontuję je i przeprowadzę analizę. Wymieniliśmy się koncepcjami tego, co Sam Horn może pokazać w meczu przeciwko Jankesom. Wszyscy Gallagherowie nienawidzili Murzynów, ale ich bohaterami byli potężni czarni faceci obnoszący się z pałami. Brakowało mi odwagi, by wytknąć im ten błąd logiczny. Ruszyłem odrobić najbardziej dołującą część dniówki. Ubogim po jakimś czasie brzydnie ser z opieki społecznej i zaczynają szukać innego źródła białka. Na przykład ryb. Niestety, ubogich nie stać na wynajęcie łodzi i łowienie mieczników na Atlantyku, więc wędkują z pomostów. Co oznacza, że łapią ryby przydenne. Każdy, kto ma pojęcie o porcie w Bostonie, dostaje mdłości na samą myśl o przydennych rybach, ale tych ludzi kwasiorkowiec martwi bardziej niż rak. Trzy czwarte z nich pochodzi z południowo-wschodniej Azji. Cóż - jakiś miesiąc temu napisałem więc wybitnie alarmistyczny kawałek o tym, jak owe nieszczęsne ryby przydenne mogą nam napsuć zdrowia, ze szczególnym uwzględnieniem nienarodzonych dzieci. Starałem się, żeby nie było za trudne - żadnych terminów chemicznych czy słówek typu „rakotwórczy”. Zabrałem to do „Perły”, mojej ulubionej knajpy, i Hoa przełożył tekst na wietnamski. Zaniosłem go do tłumaczki w Szpitalu Miejskim, która napisała wersję kambodżańską. Kumpel przełożył go jeszcze na hiszpański. Wszystko razem umieściłem na tabliczce, coś jakby kamienie z Rosetty dla zatruwanych, wykonaliśmy tego masę egzemplarzy i zrobiłem parę nocnych wypadów na ulubione pomosty wędkarzy. Zamocowaliśmy tabliczki na widocznych miejscach, przykręciliśmy śrubami, te z kolei zalaliśmy żywicą epoksydową i ścięliśmy im łebki. A kiedy wyszedłem z zakrętu North End, omijając kilkaset samochodów zablokowanych na Commercial Street, z przepustnicą nieźle rozkręconą, bo miałem przed dobranocką jeszcze sporo mil do zrobienia, cóż ujrzałem, jeśli nie ten sam, stary, najeżony wędkami pomost. Wyglądał jak jedno z tych paskudztw oglądanych pod mikroskopem, z otoczką rzęsek wystawionych, by łapać pożywienie, choćby i trujące. Ci goście raczej nie łowili dla sportu. Nie należeli do klasy „złów i wypuść”, jak tamci emeryci z telewizji. Oni usiłowali przetrwać w toksycznej dziczy. Trudno zerwać z zaszczepionymi nawykami. Pochodząc z rodziny, która lubi wędkować, nie mogłem się zmusić do popsucia tym tutaj ich przyjemności. Jeszcze w znacznej odległości zdusiłem przepustnicę i niemalże samym rozpędem zbliżyłem się na bezpieczny dystans, tak by nie odstraszyć żadnego z czających się pod pomostem gównojadów. Krążyłem powoli, patrząc w oczy wędkarzom, a oni patrzyli na mnie. Na burcie zodiaca wielkimi literami z pomarańczowej taśmy wypisano nazwę naszej organizacji. Zastanawiałem się, czy mogą ją odczytać - i czy kojarzą ją z tym groźnym tekstem, który wisiał nad ich głowami. Wędkowali Wietnamczycy i Murzyni, z domieszką kilku Latynosów. Akurat o Murzynów nie musiałem się specjalnie martwić. Nie z powodu koloru skóry - oni chyba łowili dla rekreacji. Byli tu od zawsze. Gdzie tylko w Bostonie jest kawałek wody, zobaczycie starszawego Murzyna w równie starym kapeluszu, jak wypatruje spławika i czeka. W życiu nie widziałem, żeby któryś coś złapał. Jednak Wietnamczycy wędkowali z pasją zrodzoną z zadawnionych niedoborów białka. Nagle w jednym narożniku pomostu zrobiło się małe zamieszanie. Tłumek rozdzielił się, zabierając wędziska i żyłki, żeby jeden pozostawiony samemu sobie Wietnamczyk mógł wciągnąć łup. Z wody wyłoniła się sporawa, szarpiąca się flądra. Wyglądało to tak, jakby lewitowała, bo z tej odległości nie widziałem żyłki. Bilet w jedną stronę do rodzinnego woka gdzieś w Bostonie. Dużo mięsa z niej nie będzie, ale zawarte w nim ilości freonów i ciężkich metali będą tysiąckrotnie wyższe niż te w otaczającej nas wodzie. Ponuro obserwowałem wznoszącą się rybę z myślą, że ci goście muszą używać naprawdę solidnych żyłek, wytrzymujących cały ciężar ryby. Nie było jak wykorzystać podbieraka, gdy ryba wciąż była w wodzie. Szczęśliwy wędkarz złapał wreszcie swój łup i w końcu dojrzałem jego twarz. Znałem go - zbierał naczynia w „Perle”. Kurwa mać. Dodałem gazu, zakręciłem pontonem, wywaliłem krater w powierzchni wody i wyprułem stamtąd. Szlag by trafił flądry. W tej sprawie GEE miało przerąbane z obu stron. Spróbuj im przeszkodzić w zatruwaniu się, a wyjdzie na to, że utrudniasz życie grupie dziarskich imigrantów. Teraz jednak przynajmniej znałem jednego z nich. Nie miałem powodu, żeby uganiać się akurat za tym pomywaczem, ale miałem dobre układy z Hoa i może przez niego mógłbym nawiązać kontakt z tymi ludźmi. Może GEE zorganizowałoby darmowe rejsy wędkarskie na Atlantyk, żeby pozwolić im nałapać trochę czystych ryb? Z drugiej strony, ubezpieczenie takiej imprezy byłoby kosztowne. Wtedy, ni stąd, ni zowąd, naszła mnie myśl - tak naprawdę potrzebowałem bardzo zimnego piwa i rocka tak głośnego, żeby wyciskał mózg uszami. A do tego nieco podtlenku. Zapaliłem cygaro, podkręcony mercury wydał z siebie długi i potężny akord, i ruszyłem do bazy naszej marynarki. 5 Bartholomew czyhał na mój powrót w furgonetce zaparkowanej przed siedzibą GEE. Gdy tylko zobaczył, jak wychodzę z metra, wcisnął klakson i nie puszczał. Wszędzie dookoła placu menedżerowie fabryk zbrojeniowych rzucili się do okien, żeby sprawdzić, czy nikt nie dobiera się do ich bezcennych bmw, po czym powoli wrócili do swoich zajęć, nie mogąc zlokalizować źródła dźwięku. Udając, że nie słyszę, zamaszystym krokiem przeszedłem obok i wspiąłem się po rower. Powinienem był wiedzieć, że skoro marzy mi się rekreacja, mój współlokator będzie myślał o podobnych tematach. Właśnie dlatego, mimo wielorakich przykładów niedopasowania, wciąż razem mieszkamy - nasze umysły pracują na równoległych częstotliwościach. - Hej, ty tam! - zawołała Tricia, gdy zdejmowałem kłódkę z roweru. - To nie twoje! - Spierdalam do domu - oznajmiłem. - Dzwonił Jim - powiedziała kusząco, więc zatrzymałem się w progu. - No? - Są gotowi i czekają. - Znalazł przyczółek? - Mhm. - Dalej czytała z kartki: - Rezerwat Przyrody „Niderlandzkie Bagna”, dziesięć mil na północ od Blue Kills. Jedź autostradą Garden State do zjazdu na drogę 88... no, jest tego trochę. Hej, weź kartkę. - Nie chcę. - Sangamon - oznajmiła ze swoim zalotnym jękiem, który według relacji sprowokował już kilku mężczyzn do zdzierania z siebie odzieży. - Zapisywałam to przez dziesięć minut. A nie cierpię dyktand. - W życiu nie zrozumiem, po co ludzie dają wskazówki, jak gdzieś dojechać, albo o nie proszą. Po to do cholery są mapy. Na dworze Bartholomew znów kilka razy walnął w klakson. - Jak coś znajdziesz na mapie, to dasz radę tam dojechać. Posłuchaj wskazówek jakiegoś półmózga - pierwszy raz zgubisz trop i koniec pieśni. Mam mapy tego stanu, na których widać każdy kamień. - Dobra. - Tricia, najwyraźniej poważnie obrażona, wydęła wargi. Mocno ugryzłem się we wnętrze policzka. - Powiedz tylko, o której. - Nie powiedział. No, wiesz, byle jutro po południu. Kieruj się na dym z grilla. - Słyszę głośno i wyraźnie. A teraz naprawdę znikam. - Masz tu jeszcze trochę listów. - Dzięki. Ee, sam chłam. - A mogę pocałować odchodzącego wojownika? - Bo ja wiem, w pokoju na podsłuchu to jakoś dziwnie. Wrzuciłem rower do tyłu wielkiej, czarnej furgonetki Barta i ruszyliśmy na zachód. Chłop był na tyle przewidujący, że zanim wyruszył dziś rano do pracy, zatankował podtlenek z zasobnika w naszym saloniku do paru worków na śmieci, więc schowałem się za zasłonką i dałem po korze mózgowej. Bart chwali się, że potrafi po podtlenku stracić przytomność, ale wtedy wypuszcza się worek i cała zabawa ucieka. Ździebko przykręcił magnetofon i wrzasnął: - Hej, podziuraw te tam i będziemy mieli kolejne Halloween! W zeszłym roku założyliśmy w jednym z pokoi zbiorniki z podtlenkiem azotu i tlenem, uszczelniliśmy okna i drzwi, i powstała, że tak powiem, wyjątkowo imprezowa atmosfera. Tej nocy po raz pierwszy w życiu spałem z dziennikarką spoza prasy. Jednak to kosztowny patent na uwodzenie. Zdążyłem wrócić na siedzenie z przodu, jeszcze zanim przebiliśmy się przez Harvard Square. Podziwiałem domy w stylu kolonialnym. - Jankesi - oznajmił Bart. Tłumaczenie: „Dziś wieczorem w telewizji będzie mecz baseballa - Jankesi kontra Red Sox - więc pójdźmy do knajpy na całą transmisję”. - Nie da rady - muszę iść do „Perły” na kolację z człowiekiem-żabą. - Koleś z Francji? - Nie, CZŁOWIEK-ŻABA. Nurek. Jedzie z nami do Blue Kills. Nie bój nic, pilnuj domu jak niepodległości, a ja wrócę na rowerku. - Masz na nim światła? - Od kiedy martwisz się o takie rzeczy? - zaśmiałem się. - To niebezpieczne, facet. Jesteś niewidoczny. - Przyjmuję po prostu założenie, że jestem widoczny. Zakładam, że mam jarzeniowe ciuchy, a dla pierwszego kierowcy, który mnie walnie, jest milion dolarów nagrody. I z tym założeniem jadę. Czasami miło jest wyrwać się z godnych wschodniego Bejrutu klimatów etnicznych naszego miasta i popijać w knajpie, gdzie spłuczki działają bez zacięć i nikt jeszcze nie zginął. Dla nas takie miejsce to „Arsenał”, w Watertown, dokładnie po drugiej stronie rzeki. Zupełnie bez charakteru, ale czego się spodziewacie od knajpy w centrum handlowym? Jednak w Bostonie jest sporo knajp, które charakteru mają za wiele. Uroku „Arsenałowi” dodawał salon gier dokładnie po drugiej stronie centrum. Do baru na piwko, do salonu na parę rundek na automatach, z powrotem po kolejny browar, i tak do bólu. W ten sposób można tam całkiem beztrosko przepieprzyć cały wieczór. Dziś zabawiliśmy tam kilka godzin. Natłukłem na automatach ponad trzydzieści premii. Odebrałem pocztę ze skrytki. Masówka. Dostaję tego dużo, bo mam udziały w setkach spółek. Przeważnie po jednej akcji. Dzięki temu jestem na liście udziałowców, co może się przydać. Mam z tym zawracanie głowy - muszę działać pod przybranym nazwiskiem, stąd też skrytka, opłacana przekazami pocztowymi, a wszystko po to, żeby ludzie nie oskarżali mnie w telewizji o konflikt interesów. Przekartkowałem sprawozdanie roczne Fotexu - dużo o ich nowych ślicznych aparatach fotograficznych, ale ani słowa o trujących ściekach. Do tego parę ciekawych wieści o sprawach Basco z ich biuletynu: wyglądało na to, że Dolmacher ma nowego szefa. Założyciel i prezes Biotronics „zrezygnował” z zajmowanego stanowiska i zastąpił go przeszczep z szeregów Basco. Dali zdjęcia założyciela - młody, chudy, zarośnięty - i obecnego bossa, typowego Małego Mieszczanina w japiszońskich okularach. Standard. Ludzie, którzy stworzyli Biotronics, młodzi zdolni po MIT czy BU, byli usuwani, żeby zrobić miejsce dla klonów Starej Gwardii. Bart zaczął długodystansowy flirt z jedną taką małą, dziarską panienką, na oko z socjologii, która pewnie przyjechała tu swoim autkiem ze Sweetvale, polując na studentów Harvardu albo projektantów procesorów. Romans padł, gdy panna zauważyła, że Bart był od stóp do głów pokryty czymś zdumiewająco podobnym do kurzu. Chłopina robi w bieżnikowaniu. Jak dzień długi sortuje opony, rozrzucając je na pryzmy. O piątej sam jest wulkanizowany. Gdy już przyszła pora, wyciągnąłem rower z furgonetki i ruszyłem przez rzekę do Brighton. To taki irlandzki przyczółek, sterczący na zachód od właściwego Bostonu. Tam, przemykając bocznym uliczkami i chodnikami, ciągnąłem na wschód, aż dojechałem do Allston. To część tego samego przyczółka, lecz bardziej zapuszczona i niejednolita etnicznie. Mieszkało tu na przykład wielu Azjatów. Gdybyście sądzili wyłącznie po restauracjach, można by pomyśleć, że to głównie Chińczycy, których szybko doganiają Tajowie, a gdzieś w tle plączą się Wietnamczycy. Moim zdaniem to zupełnie nie tak. Po prostu Wietnamczycy nieco mniej ochoczo biorą się do otwierania knajp. Chińczycy i Tajowie, Grecy zresztą też, ledwie znajdą się w granicach miasta, zaczynają drukować karty dań. Chyba odruch bezwarunkowy. Natomiast większość Wietnamczyków startuje tu bez kasy, a poza tym są naprawdę wybredni, jak koty, jeśli chodzi o żarcie. Może odziedziczyli to po Francuzach. W każdym razie chińszczyzna jest dla nich zbyt brejowata i tłusta, a kuchnia tajska - monotonna, nic tylko mleczko kokosowe i zielenina. Wietnamczycy gotują solidnie. Hoa miał lokal w tragicznym miejscu. W Bostonie właściciel domu prędzej zainwestuje w bańkę benzyny niż puszkę farby, więc większość budynków w podobnym stanie już poszła z dymem. No i mieliśmy takie samotne monstrum w podrabianym stylu włoskim, piętrzące się jak nagrobek nad Massachusetts Turnpike, przy Harvard Street. Z parkowaniem nie było problemu, choć nie było też gwarancji, że wychodząc po obiedzie znajdziecie waszą brykę. Wnętrze było puste i jasne jak sala gimnastyczna. Gości sadzano przy tuzinie pozbieranych skądś stołów, pokrytych pomarańczową ceratą przypiętą pinezkami. Dekoracja obejmowała neony browarów, przygnębiające fotografie dawnego Sajgonu i oprawione w ramki recenzje „Perły”, jakie ukazywały się w różnych gazetach, szczególnie, jeśli były tam zwroty typu: „nieoszlifowany diament”, „niespodziewane odkrycie przy Turnpike” czy „warta, by dla niej zboczyć z trasy”. Przez pierwszych parę miesięcy miałem wrażenie, że osobiście utrzymuję ten zakład, bo upierałem się, żeby GEE właśnie tam organizowało swoje wielkie spotkania przy lunchu. Potem, gdy już ukazały się te recenzje, „odkryli” go naiwni ze Szkoły Biznesu na Harvardzie, którzy przychodzili pomodlić się przy ołtarzu ducha przedsiębiorczości właściciela. Przestałem wtedy myśleć, że dzieci Hoa będą chodziły głodne, jeśli nie zjem tu czegoś trzy razy w tygodniu, ale i tak, jeśli towarzystwo nie mogło się dogadać, gdzie jemy, głosowałem za „Perłą”. Wniosłem rower do środka przez główne drzwi - zapracowałem sobie na ten przywilej jako stały klient. Hoa i jego brat mieli to za zjawisko nie z tej ziemi, że taki względnie zamożny Amerykanin, jak ja, zasuwa po mieście na rowerku. Równie dobrze mógłbym upierać się przy noszeniu stożkowatego kapelusza i czarnego wdzianka skrojonego jak pidżama. Oni wszędzie jeździli samochodami, łuszczącymi się potworami, które im kradziono lub podpalano kilka razy w roku. Gdy już wydostałem się z foyer, rozejrzałem się po klientach. Mężczyzna w lennonkach, z grubą na dwa palce aktówką z krokodylej skóry? Nie, to nie płetwonurek GEE. Skreślamy też piątkę Azjatów sprawnie wsuwających coś, czego na pewno nie było w menu. Trzy siwowłose irlandzkie damy z Brighton, wciąż wstrząśnięte brakiem uszek przy filiżankach? Wątpię. Ale osobnik po trzydziestce, siedzący pod rozmazanym zdjęciem pomnika żołnierza piechoty morskiej, z włosami do ramion i nikaraguańskim ludowym naszyjnikiem, który odstawił swój rowerowy kask na stół - to na pewno był nasz nurek. Choć akurat w tej chwili w zardzewiałym wietnamskim przesłuchiwał brata Hoa na okoliczność gatunku herbaty, jaką mu podano. - Czołem, gościu - powiedział, gdy mnie zauważył. - Poznaję z telewizji. Jak leci? - Tom Akers, zgadza się? - Usiadłem i zestawiłem jego kask na podłogę. - Właśnie tak. Hej, ale fajne miejsce. Często tu bywasz? - Często. - Co mają dobrego? - Wszystko. Na początek weź sajgonki cesarskie. - Trochę drogie. - Za to najlepsze. We wszystkich innych wietnamskich knajpach zawijają je w ciasto od bułeczek jajecznych. Zupełnie jak chińskie żarcie. Tutaj używają papieru ryżowego. - Ale czad! - Jest tak delikatny, że w innych lokalach przeważnie nie chce im się z tym pieprzyć. Żona Hoa ma jednak taki dryg, że mogłaby to robić stopami. - A co mają z ryb? Nie jem czerwonego mięsa. Chciałem mu polecić rybę w imbirze, ale gdzieś mi to ugrzęzło po drodze. To po prostu masa niezidentyfikowanego rybiego mięsa w sosie. Poczułem się jak świnia. Hoa, człowiek, który ledwie zarabiał na swoich sajgonkach, bo tak drogi był papier ryżowy, na pewno nie podałby klientom jakiegoś mułojada. Doszedłem do wniosku, że jestem palantem. - Wszystko jest dobre - powiedziałem. - Same smaczne rzeczy. Tom Akers był płetwonurkiem do wynajęcia, zamieszkałym w Seattle, który pracował dla GEE, kiedy tylko mógł. Jeśli potrzebowałem dodatkowych nurków, nasza centrala krajowa łapała z nim kontakt i dostawał bilet tam, gdzie trzeba. Tak to właśnie załatwiamy. Unikamy ochotników, bo ludzie, którzy z własnej woli pakują się w takie klimaty, to przeważnie nadgorliwcy. Wolimy sami wysyłać zaproszenia. Normalnie poleciałby prosto do Jersey, ale chciał najpierw odwiedzić jakichś kumpli w Bostonie. Był u nich parę dni, a dziś miał przewaletować u nas, żebyśmy mogli wyruszyć z samego rana. - Miło znowu cię widzieć - powiedział Hoa. Podkradł się do nas, kiedy zmagałem się z poczuciem winy. Poruszał się bezszelestnie, nie powodując nawet ruchu powietrza. Przekroczył już czterdziestkę. Jak na Wietnamczyka był wysoki, ale chudy. Jego brat był niższy i pulchniejszy, ale kiepsko mówił po angielsku i nie potrafiłem powtórzyć jego imienia. A jak czegoś nie mogę powtórzyć, to i nie zapamiętam. - Co słychać, Hoa? - Obaj jeździcie na twoim rowerze? - Wyciągnął dłonie, udając, że chwyta kierownicę, i uśmiechnął się z pobłażaniem, widząc kask Toma. Podwójne niedowierzanie - nie jeden, a dwóch dorosłych Amerykanów - cyklistów. Okazało się, że chciał skłonić Toma, by ten wprowadził rower do środka - mniejsza szansa, że go ukradną. W foyer nie było już miejsca, więc Tom wprowadził go od tyłu i zostawił zaraz przy kuchennych drzwiach. - Facet, jaki ruch na zapleczu. - Wietnamczycy? - Chyba tak. - Zawsze podchodzą od tyłu po ryż na parze. Hoa rozdaje go gratis albo za co łaska. - Świetny gość! Dostaliśmy pięciogwiazdkowy posiłek, który kosztował nas mniej więcej po dolcu od gwiazdki. Do picia wziąłem budweisera, a Tom piwo marki Singha z Tajlandii. Kiedyś też tak robiłem - w meksykańskich knajpach zamawiałem meksykański browar, w azjatyckich azjatycki. Jednak pewnego upalnego popołudnia siedliśmy sobie z Bartem i Debbie zaordynowała nam test smakowy chyba z dwunastu importowanych browców. Piliśmy, nie widząc marki - pod koniec nawet nie musiała jej zaklejać - ale konstatacja była taka, że nie ma różnicy. Tanie piwo to tanie piwo. Po co płacić dodatkowego dolca za koloryt lokalny? Co więcej, parę z tych tanich importów poległo w teście. Były obrzydliwe. Obsługiwał nas brat Hoa. To nie było normalne, ale Hoa miał pełne ręce roboty z tymi trzema babuniami, a do tego jeszcze musiał na zapleczu objechać jednego z pracowników. Wściekle pobrzękujący wietnamski głos słychać było mimo syku zmywarek do naczyń. Tomowi żarcie smakowało, ale bardzo szybko się najadł. - Chce torebkę na wynos jedzenie? - zapytał brat Hoa. - No, pewnie, czemu nie. - Dobrze. - Patrzył na nas przez minutę, przezwyciężając nieśmiałość. - Ja nie lubię, ktoś przyjdzie, mało je, potem muszę wyrzucać jedzenie do kubeł. Bardzo irytuje. Dużo ludzi chce jeść. Jak czarni. Oni chcą jeść. Więc czasami jestem wściekły i mówię ludziom. Czasami mówię o Etiopii. Odszedł, pozostawiając nas w szoku. - Kurna, ten facet naprawdę w to wierzy - powiedział Tom. Z kuchni wyszedł pomywacz, najwyraźniej ten, któremu tak się oberwało od Hoa. Chyba większość swojego życia spędził w Stanach - miał wyraźnie wredną minę i obchodząc stoliki, pląsał, hasał i pozował. Gdy wychodził z kuchni, nasze spojrzenia znów się spotkały - drugi raz tego dnia. Potem odwrócił wzrok, krzywiąc się. Ludzie przeważnie wyglądają podobnie, kiedy dochodzą do wniosku, że jestem po prostu nadgorliwym ekoświrem. Właśnie tak, jak ten pomywacz. Żeby do niego coś dotarło, musiałbym udowodnić, że jestem męski. Musiałbym zachować spokój w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia czy zdrowia. Niestety, trochę trudno jest coś takiego zaaranżować. Organizowaliśmy właśnie coś podobnego w Blue Kills, ale nie będą o tym mówić w bostońskiej telewizji. To właśnie była część medialnego obrazu GEE: podejmować ryzyko, wykazywać krzepę i odwagę, żeby ludzie nie patrzyli na nas tak, jak ten pomywacz na mnie. Nie wiedział, że przerolowano go na dzień dobry i na do widzenia. Basco i parę innych firm przez lata zasypywało truciznami jego rodzinny kraj. Teraz, w Ameryce, jadł te same chemikalia, pochodzące z tej samej firmy, w rybach z dna portu. A Basco zgarniało mamonę i tam, i tu. - O czym myślisz? - zapytał Tom. - Jak ja, kurwa, nienawidzę, kiedy mnie o to pytają - odparłem. Grzecznie. - Wyglądasz na spiętego, poważnie. - Myślę o Czynniku Pomarańczowym* [*Mieszanka defoliacyjna, używana przez Amerykanów w Wietnamie, słynna przez swoje efekty uboczne (przyp. tłum.).]. - Kurna - powiedział szeptem. - Ja też. Tom jechał za mną na trasie Allston - Brighton - dom. Musiałem jechać powoli, bo wybrałem szlak partyzancki, ten, którego używam, gdy zakładam, że każdy automobilista pragnie mojej krwi. Nocą każdy może mnie rozjechać i ujdzie mu to na sucho - tak podejrzewam. Mam dać jakiemuś pijaczkowi szansę wzięcia mnie na maskę? Właśnie dlatego na moim rowerze nie ma świateł, nie noszę też żadnego ohydnego kombinezonu odblaskowego. W końcu, skoro jesteś w takiej sytuacji, że aby czuć się bezpiecznie, musisz by widoczny - a ten, który widzi, musi chcieć to uszanować - to już masz przejebane. Tom przez chwilę mamrotał coś o paranoi, a potem został tak daleko z tyłu, że go nie słyszałem. Fajnie się nam jechało przez mrok. Na rowerach byliśmy słabi, podatni na ciosy, ale niewidoczni, nieuchwytni, świadomi wszystkiego w promieniu dwóch przecznic. Dwóch ekoekstremistów w trującym świecie, w drodze do worka podtlenku i przytulnego łóżka. 6 Inwazja na terytorium Szwajcarskich Skurwieli nastąpiła tuż przed świtem. Na morzu mieliśmy trzy zodiaki, dwóch nurków, faceta w skafandrze kosmicznym i nasz statek-matkę o nazwie „Fugu”. Na lądzie też było kilku ludzi, działających w omni i paru wynajętych samochodach. Do tego dochodziły tłumy dziennikarzy, głównie z Blue Kills i okolic, ale były także dwie ekipy z Nowego Jorku. Około trzeciej rano Debbie musiała zgubić ogon - prywatnych detektywów wynajętych przez Skurwieli. Śledzili ją dość ostentacyjnie - chodziło o zastraszenie, nie o subtelność. Druga połowa ekipy z Bostonu, Tanya, prowadziła samochód, a Debbie leżała na tylnym siedzeniu. Wyjechały na krętą drogę, która wybitnie nie pasowała lincolnowi z tyłu. Tanya dręczyła omni przez jakieś pięć minut i gdy już miała nad detektywami pół mili przewagi, zrobiła na środku drogi zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Nauczyła się tego w lutym na zaśnieżonych drogach Maine, kiedy poniosło nas do Montrealu po frytki. Debbie wyskoczyła z wozu i skryła się w rowie. Tanya ruszyła i wkrótce minęła goniącego ją lincolna. Panowie detektywi musieli zrobić nawrót na jedenaście pas, po czym znów puścili się w pogoń. Debbie przeszła się paręset metrów, aż znalazła rower górski, który tam wcześniej ukryliśmy. W sakwach było pół tuzina kłódek typu Kryptonite, niezniszczalnych, sporych, z długim pałąkiem w kształcie litery U. Przejechała kilka mil, częściowo drogą, resztę nie, aż znalazła się przed solidną bramą na prywatnej drodze dojazdowej. Po jej drugiej stronie był skład toksycznych odpadów, należący do Szwajcarskich Skurwieli podmokły kawałek terenu, opadający ku estuarium, które z kolei po trzech kilometrach wpadało do Atlantyku. Teren był ogrodzony dwoma płotami z siatki, a brama była naprawdę potężna, wielka i ciężka, zamykana na kłódkę i łańcuch. Debbie założyła pomiędzy skrzydłami dwie kłódki Kryptonite, umacniając fortecę Skurwieli. Po dwie założyła też na słupki bramy, mocując do nich wierzeje. Na wypadek, gdyby na wysypisku doszło jakimś cudem do nieszczęśliwego wypadku czy pożaru, została tam z kluczami, żeby wpuścić pojazdy ratownicze. Nie jesteśmy beztroskimi fanatykami i nie lubimy na takich wyglądać. Ja byłem na „Fugu”, objaśniając całą imprezę załodze. Jim, szyper, a więc ich szef, trzymał się w tle. Jim pracuje w tej branży, żeby zarobić na chleb. Mieszka na „Fugu” i żegluje od Teksasu po Duluth: wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, wokół Florydy, na północ poprzez Atlantyk, Drogą Wodną Świętego Wawrzyńca do Wielkich Jezior i dalej na zachód. Potem na odwrót. Gdziekolwiek zawinie, robi dym. Kiedy GEE chce zrobić wyjątkowo wielki dym, wzywa zawodowych drażnicieli. Na przykład mnie. Jim i jego kilkunastoosobowa ekipa specjalizują się w hałaśliwym i beztroskim zdobywaniu rozgłosu. Kotwiczą w eksponowanych miejscach i wywieszają na masztach transparenty. Pakują do rur ściekowych jaskrawozielony barwnik, żeby helikoptery agencji informacyjnych mogły w zawisie robić piękne zdjęcia rozprzestrzeniających się toksyn. Blokują atomowe okręty podwodne. Organizują masę imprez przeciwatomowych. Cel jest jasny - robić hałas i być na widoku. Ja tam wolę bawić się w cichociemnych. To w części dlatego, że jestem młodszy, ominęły mnie lata sześćdziesiąte, a do tego moją obsesją są ścieki, a nie atomówki czy zwierzęta futerkowe. Nie można podjąć akcji bezpośredniej w celu powstrzymania rozprzestrzeniania się technologii jądrowych, a próby obrony zagrożonych ssaków to po prostu syf straszliwy. Nie mam ochoty dać się obić dla nieletniego foczęcia. Natomiast, jeśli chce się łapać trucicieli, jest na to milion prostych i bezpośrednich sposobów. Po prostu zatyka się rury. Robienie tego wymaga jednak koordynacji działań, co media chętnie określają jako „wojskową precyzję”. Ta ekipa nie lubiła niczego z wojskiem w nazwie. W czasie wojny wietnamskiej wtykaliby kwiaty do luf, a ja siedziałbym gdzieś w piwnicy i projektował bomby. Nikt z nich nie miał przygotowania technicznego - nie dlatego, że byli tępi, ale po prostu nie trawili sztywnego, zdyscyplinowanego myślenia. Z drugiej strony przepłynęli na tej krypie dziesiątki tysięcy mil w każdej pogodzie. Przetrwali utratę masztu niedaleko Ziemi Ognistej, pływając na zodiacach, osłaniali wieloryby od harpunów z wybuchowymi głowicami, miesiącami potrafili mieszkać na Antarktydzie, zdobyli przyczółek na syberyjskim wybrzeżu. Potrafili zrobić - i zrobią wszystko, co im każę, ale wolałbym, żeby podobało im się ich zadanie. - Tutejszy naród jest ekologicznie dziewiczy - oznajmiłem. Siedzieliśmy sobie na pokładzie, jedząc omlety z tofu i nopales. Ciepła, spokojna, letnia noc u wybrzeża Jersey. Na niebie, wypierając powoli mrok, pojawił się ciemny błękit nadchodzącego świtu. - Wydaje im się, że katastrofy ekologiczne zdarzają się tylko za granicą. Wstrząsnęły nimi Bhopal i Times Beach, ale dopiero zaczyna do nich docierać, że mają poważny problem pod nosem. Dzięki tej ignorancji Szwajcarscy Skurwiele pławią się w szczęściu i dostatku. Musimy tam wejść i rozsmarować ich po okolicy. Załoganci zerkali na siebie spokojnie, kręcąc głowami. Naprawdę serio traktowali swoje wyrzeczenie się przemocy i nie mieli zamiaru radować się „rozsmarowywaniem” kogokolwiek. - No dobra, przepraszam. Przesadziłem. Chodzi o to, że Blue Kills to miasto korporacji. Każdy pracuje w tej fabryce. Lubią mieć pracę. To nie Buffalo, gdzie wszyscy na dzień dobry nienawidzą firm chemicznych. Musimy najpierw udowodnić naszą wiarygodność. - Kiepska sprawa, facet, zapomniałem zabrać garnitur - odezwał się jeden z wrogów rozsmarowywania. - Żaden problem. Mam swój. Poważnie, mam porządny, trzyczęściowy garnitur, do którego zawsze zakładam krawat w kształcie śniętej ryby i zachlapane ściekami zielone trampki. Bankowo robi wrażenie, szczególnie na imprezach dobroczynnych GEE i w naładowanych napięciem pokojach zarządów korporacji. - Zasadniczo spodziewają się kolesi przypominających ciebie. - Wskazałem na najbardziej kudłatego z załogi „Fugu”. - Oczekują, że będziemy świrować i jojczyć na potęgę. Musimy zatem zadziałać, zanim zaczniemy jojczyć. Nie możemy im pozwolić na zaszufladkowanie nas jako maniaków ptactwa wodnego. Oberwało mi się ładnych parę spojrzeń naładowanych bierną agresją - prosiłem przecież o całkowitą zmianę ich tradycyjnego stylu działania. To ja jednak kierowałem tą imprezą, więc wykonają moje polecenia. - Jak zwykle, jeśli plan wam nie odpowiada, możecie się opalać, pójść w miasto, co tam chcecie. Przyda mi się jednak jak najwięcej entuzjastów. - Wchodzę w to - rozległ się głos z kambuza. To Artemis, w skrócie Arty, twórczyni omletów i najlepszy sternik zodiaca w całej organizacji. Pewnie, że w to wchodziła - operacja obejmowała masę roboty dla pontonów, była ekscytująca i przypominała działania komandosów. Artemis była młodsza ode mnie i militarny aspekt całej sprawy nie niósł dla niej takiego bagażu emocjonalnego, co dla podtatusiałej załogi „Fugu”. O czwartej rano Artemis odpaliła swojego ulubionego zodiaca i z rykiem ruszyła ku bladym światełkom, widocznym jakieś pół mili od naszego statku. Okazało się, że światła należały do sześciometrowego kutra Coast Guard, który przydzielono do nadzorowania naszych działań. Na jednostce tych rozmiarów nie ma ani gdzie, ani jak przygotować posiłku, więc Artemis czym prędzej zrobiła parę nadliczbowych omletów, wrzuciła je do turystycznej chłodziarki-termosa, żeby nie wystygły, i popędziła zaserwować tamtym śniadanie. Ruszyła wśród huku, błysków i dymu niczym UFO, a po paru minutach usłyszeliśmy, jak wita się z załogą kutra z entuzjazmem, który o tej porze nocy był nieprzyzwoity. Natychmiast odpowiedzieli na jej powitanie. Znali ją z poprzednich podróży „Fugu”, lubiła flirtować z nimi przez radio. Dla ludzi ze Straży Wybrzeża była legendą. Wtedy właśnie wyruszyłem z Tomem na jednym z pozostałych zodiaców. Ten miał mały i dobrze wytłumiony silnik. Wcześniej zdarliśmy z niego pomarańczową taśmę i wszystko, co mogłoby nas zdradzić po ciemku. „Fugu” stał na kotwicy jakieś trzy mile od brzegu, około pięciu mil na południe od składowiska toksycznych odpadów, które Debbie właśnie zamknęła na sześć kłódek. Jim odczekał kwadrans, żeby chłopaki ze Coast Guard zdążyli zjeść, a Tom i ja zmyć się z okolicy, i uruchomił wielkiego, jednocylindrowego diesla duńskiej produkcji, który stanowił alternatywny napęd statku: łup łup łup łup. Bez problemu słyszeliśmy go z pontonu, a gdyby ktoś czuwał na brzegu, też pewnie nie musiałby wytężać uszu. Zazwyczaj, z powodów ekologicznych, Jim pływał na żaglach, ale teraz zbliżał się świt i zupełnie nie było wiatru. Poza tym naszym celem była wojskowa precyzja. Gdzieś około szóstej rano usłyszeliśmy, jak „Fugu” przerywa ciszę w eterze masą meldunków, kursujących rzekomo między nim a GEE-1, GEE-2 i Skażonym Mięsem (mój obecny kryptonim), jak również swobodnymi tekstami o transparentach i świecach dymnych. Wiedzieliśmy, że wynajęci przez Skurwieli detektywi prowadzą nasłuch na tej częstotliwości. Tymczasem Tanya wodziła po Blue Kills całą paradę śledzących ją lincolnów, wyciągając dziennikarzy z pokoi motelowych i rozdając kserokopie map i zestawów prasowych. Te ostatnie informowały, że GEE jest wybitnie wnerwione zatruciem moczarów na północ od miasta. Właśnie tych, do których w tej chwili zmierzały dwa zodiaki. Jakbym to widział: na czele niewątpliwie Artemis, najeżone włosy tnące bryzę, miele poranny przybój z prędkością ponad czterdziestu mil na godzinę, a za nią jakiś pomniejszy spec od zodiaców, desperacko usiłujący nie zgubić się. Arty przeszła w Europie specjalny kurs zorganizowany przez GEE, gdzie nauczono ją, jak nękać długie na dwieście stóp kolosy zrzucające odpady, przemykając się po ich fali dziobowej i nie dając jej wessać pontonu pod kadłub. Wiedziała, jak gładzić wielkie grzywacze silnikiem, jak prześlizgiwać się z grzbietów fal w ich doliny, nie wyskakując przy tym w powietrze. My też nasłuchiwaliśmy, ale wiedzieliśmy, co jest grane. Cała flotylla zmierzała ku estuarium. Straż Wybrzeża mogła się co najwyżej przyglądać, bo wpływanie pontonem w ujście rzeki jest całkowicie legalne. Tymczasem Szwajcarscy Skurwiele na pewno wysłali tam już wszystkich dostępnych ochroniarzy i detektywów, nakazując im, by wjechali na to składowisko odpadów i ustawili się ramię w ramię wzdłuż brzegu rzeki, żeby uniemożliwić desantowi GEE zdobycie przyczółka. Kiedy ci przyjadą, przedzierając się przez hordy dziennikarzy, staną przed zamkniętą na amen bramą. Przekonają się wtedy, jak zwykle, że nie ma na świecie nożyc do metalu, które poradziłyby sobie z kłódką Kryptonite - za małe rozwarcie. Potem stwierdzą, że brzeszczoty ich piłek do metalu stępiły się ze szczętem na hartowanej stali. Jeśli ich inteligencja przekracza średnią, znajdą palnik i za jego pomocą rozhartują kłódki, po czym będą już mogli je pociąć i po paru godzinach dostaną się na własne wysypisko. To wszystko będzie przez cały czas filmowane przez telewizję, tak samo jak pokaz siły GEE, odbywający się bezkarnie po drugiej stronie nic nie zasłaniającego ogrodzenia z siatki. No, chyba że Skurwiele - mimo obiektywów kamer - rozkażą swoim ochroniarzom gramolić się górą przez płot albo pociąć siatkę nożycami. Tanya i Debbie zaparkowały omni przed samą bramą i nadawały propagandę przez megafon. Słuchając radia, co jakiś czas wyłapywałem jedno czy dwa słowa z ich wypowiedzi. Przeważnie nakłaniały ludzi, żeby zachowali spokój - to zawsze istotny element naszych popisów, szczególnie, jeśli w pobliżu jest policja stanowa. W jednym z pontonów pasażerem był facet ubrany w hermetyczny kombinezon, odporny na dioksynę strój z osłoną twarzy i goglami. W telewizji wygląda to upiornie, i o to chodzi. Jego ponton był dziesięć centymetrów od brzegu - póki co, żadnego nielegalnego wkraczania na cudzą posesję. Koleś miał jakieś prymitywne aparaty do pobierania próbek zamontowane na długich drążkach, więc mógł je wtykać w bagno i generalnie zachowywać się pseudonaukowo. Na drugim pontonie był facet w stroju nurka, który, ledwie przybyli na miejsce, wskoczył do wody i znikł. Co parę minut wynurzał się z butelką pełną paskudnej, brązowej wody i podawał ją Artemis. Ta, rzecz jasna w gumowych rękawiczkach, odbierała naczynia i podawała mu kolejne, puste. Wtedy znów znikał. Jak nasi oponenci tego nie cierpią. Dostają szału. Kilka razy ścięli się już ze mną i orientowali się, że organizacja ma ekspertów-chemików, że wiemy, co robimy. Ani koleś w kombinezonie, ani nurek nie pokazywali twarzy, więc nikt nie wiedział, który z nich to Sangamon Taylor. Próbkowanie nie było tylko dla picu, a przynajmniej tak mieli myśleć. Wszystkie te paskudztwa miały zostać poddane analizie, po czym ambarasujące fakty... no cóż, rozsmarujemy na czołówkach gazet. To zaczęło się już wczoraj, gdy w dziale sportowym ukazał się artykuł szanowanego dziennikarza i myśliwego, Reda Grootena, który zdumiewająco precyzyjnie wyjaśniał efekty działania trucizn krążących w tych mokradłach na wędkarstwo sportowe. Tuż obok było wstrząsające zdjęcie śniętej flądry. Przytoczono wypowiedzi „autorytetów” z GEE, twierdzących, że być może trzeba będzie zamknąć dla wędkarzy całe estuarium. Za pół godziny „Fugu” zbliży się do brzegu na tyle, by wejść w zasięg kamer, i gorliwi pracownicy GEE zaczną sprawdzać brzegi rzeki poniżej mokradeł na obecność substancji toksycznych. Jeśli będą mieli szczęście, znajdą może dwugłową kaczkę. Nawet gdyby nic nie znaleźli, sam fakt poszukiwań zostanie rozgłoszony w mediach. Tom i ja powoli i cicho zbliżaliśmy się do prawdziwego celu akcji. 7 Większość wybrzeża New Jersey jest oddzielona od oceanu tarczą długiej, wąskiej mierzei, ciągnącej się milę do dwóch od brzegu. Tu i ówdzie łączy się ona z kontynentem, gdzie indziej jest szeroka i solidna, a w jeszcze innych miejscach (na przykład pod Blue Kills) rozpada się na wysepki i łachy. „Kill” to po holendersku potok. Tutaj mamy szeroką, krótką rzekę, która dochodząc do oceanu, dzieli się na odnogi i ginie w bagnach. „Kille” przeplatają się po całym estuarium, które w teorii stanowi rezerwat przyrody. Estuarium leżało na północ od nas. Miasto Blue Kills i niewielką miejscowość Blue Kills Beach zbudowano na wyższym, bardziej suchym terenie na południe od rzeki. Garść wysepek i mielizn niezbyt skutecznie osłania cały ten obszar przed gniewem Atlantyku. My zaś pływaliśmy po powstałej w ten sposób trującej lagunie. Wcześniej przyjrzałem się zrobionym w podczerwieni zdjęciom satelitarnym, więc wiedziałem, gdzie leży porośnięta drzewami i krzewami wyspa, nieopodal celu naszej ekspedycji, gdzieś z milę od Blue Kills Beach. Wyciągnęliśmy zodiaca na piasek, wśród standardowych pozostałości po piwnych biwakach nastolatków. Tom sprawdził swój sprzęt i wgramolił się w Kombinezon Dartha Vadera. Normalnie nurkowie noszą kombinezony piankowe, grube i porowate. Przepuszczają one wodę, która ogrzewa się od ciała nurka i izoluje go. Powiedzmy sobie szczerze - gdy się taplasz w trujących ściekach, lepiej sobie gardło poderżnąć niż leźć tam w piance. Stąd właśnie Kombinezon Dartha Vadera, zbudowany na bazie wodoodpornego skafandra. Dołożyłem do niego osłonę twarzy, zrobioną ze starych gogli do nurkowania, starych rurek, zestawu do wulkanizacji i jakiegoś paskudztwa do klejenia tenisówek. Gdy już się ją naciągnęło na twarz, ustnik akwalungu trafiał na właściwy otwór, a u nosa był jednokierunkowy zawór, pozwalający na wydychanie powietrza. Poprawnie założony kombinezon chronił użytkownika przed tym, w czym ten pływał - przynajmniej chwilowo. Tom nie cierpiał wodoodpornych skafandrów, ale nie dyskutował. Zanim założył strój, zabezpieczyliśmy te części jego ciała, które byłyby nieprzyjemnie blisko szwów czy przecieków w Kombinezonie Dartha Vadera. Jest taki specjalny silikatowy uszczelniacz, który tworzy warstwę zabezpieczającą dla skóry. Natrzesz się tym i już masz nieco ochrony. Na to zakłada się kombinezon. Tom dostał jeszcze taśmę mierniczą, notes dla nurków i kamerę wideo 8 mm do zdjęć podwodnych. - Jedna sprawa. Co leci z tej rury? - Cuda i dziwy. W fabryce robią farby i barwniki. A zatem masz rozpuszczalniki. Masz metale. A do tego jeszcze wielce, wielce dziwne ftalaty i hydrazyny. - Znaczy? - Znaczy nie pij tego. A gdy już skończysz, przepłyń tam, dalej, gdzie woda jest czystsza. - Taki syf zawsze mnie wpienia. - Spójrz na to w taki sposób. Masa toksyn jest wchłaniana przez płuca. Ty masz w butlach zapas czystego powietrza. Dużo więcej wchłania się przez skórę. Z tej rury nie płynie jednak dosyć rozpuszczalników, jak sądzę, żeby przeżreć skafander. - To samo mówili nam o Czynniku Pomarańczowym. - Cholera. - Nawet mnie to nie zdumiało. Po prostu nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. - Spryskali cię tym? - Pływałem w tym gównie. - Byłeś w SEAL? - Nurek-saper. Tyle że Vietcong nie miał właściwie marynarki wojennej, więc głównie zajmowaliśmy się robotami konserwatorskimi dla niewykwalifikowanych - no wiesz, wyciąganie zdechłych bawołów z rur wlotowych, takie tam. - No cóż, to tutaj to nie Czynnik Pomarańczowy. Nie ma tu dioksyny. - Dobra, dobra, każdemu jego paranoja. O tak, jesteśmy paranoikami. Sam już to przyznałem. A po rajdzie przez Brighton o północy Tom miał niezłe pojęcie o tym, co mi chodzi po głowie. - Jeśli zobaczą mnie, jak oglądam rurę z powierzchni wody, to detal. Nawet jeśli mnie rozpoznają. Jednak gdy zobaczą nurka, sprawa się rypnie. Wtedy będą wiedzieć, że mają problem. Więc rób, jak cię proszę. Wszedł do wody i holowałem go za zodiakiem do miejsca, w którym woda zabarwiła się na czarno. Tam zgasiłem silnik. Tom stuknął dłonią w dno łodzi. Dałem mu minutę, żeby nie oberwał śrubą, znów odpaliłem silnik i leniwie pływałem przez kilka minut w tę i z powrotem. Mapy, którymi dysponowałem, były całkiem niezłe, ale teraz miałem okazję, by je poprawić, nanieść kępy drzew, miejsca do cumowania, ukryte mielizny i rejony rozśrodkowania mediów. Pół mili na południe od nas był publiczny pomost, własność rezerwatu przyrody. Kawałek dalej na północ aż do wody ciągnął się płot z siatki, wyznaczający granicę między rezerwatem a dostępem do laguny z parceli Szwajcarskich Skurwieli. Sto kilkadziesiąt metrów dalej był kolejny płot, a za nim prywatne działki, stare domy emerytowanych rybaków. Wiodąca do brzegu część parceli Szwajcarskich Skurwieli była dla niepoznaki gęsto zalesiona. Gdy wzmagał się wiatr, szum drzew niemal zagłuszał ryk pędzących szosą samochodów - to godziny szczytu. Z czystej ciekawości podpłynąłem bliżej i przez lornetkę przyjrzałem się terenowi. Jeden z zaczajonych tam ochroniarzy zdradzał swoją pozycję dymem z papierosa. Choć, jak ich znam, facet pewnie palił oregano, które sprzedali mu jako trawkę. Znałem kierunek biegu rury, więc mogłem go śledzić w głąb lądu, przez podmokłe lasy, pod pudełkowatymi dzielnicami dla niezamożnych, na drugą stronę szosy kilka kilometrów od brzegu. Za prawdziwym lasem wznosił się tam gąszcz rur. Kiedy tylko wiał stamtąd wiatr, czułem zapach organicznych rozpuszczalników i gazowych produktów ubocznych. Fabryka właśnie się rozkręcała - przybyła poranna zmiana, stąd większość hałasów z szosy. Jutro jednym telefonem zamknę całą imprezę. Oto wielkie kłamstwo amerykańskiego kapitalizmu: korporacje rzekomo pracują dla własnego dobra. Tak naprawdę bez przerwy robią coś, co z czasem sprowadzi je do parteru. Większość tych wpadek dotyczy trujących związków, co do których każdy kompetentny chemik poświadczyłby, że są niebezpieczne. Koncerny wypuszczały je w otoczenie, nawet niespecjalnie się kryjąc. Dowody są wszędzie. Równie dobrze mogłyby wydrukować pisemne zeznania i zrzucać je z samolotów. Prędzej czy później pojawi się ktoś na zodiacu i pokaże te dowody palcem, a rezultatem jest taka demolka, jakiej terroryści, w rodzaju Boone’a, nijak nie osiągną pistoletami i bombami. Wszyscy emeryci w promieniu trzydziestu kilometrów, których dopadł rak, stają się nieprzejednanymi wrogami korporacji. To samo z ich żonami, matkami schorowanych dzieci, a nawet i tych zdrowych. Politycy i agencje informacyjne tratują się w pędzie do sypania ognia i siarki na tych, którzy podpadli. Wszystko to może się stać z dnia na dzień i łatwo to osiągnąć - wystarczy przyjść i wyciągnąć palec. Nie ma chemicznej zbrodni doskonałej. Reakcje chemiczne mają substraty i produkty i nie da się nic zrobić, żeby te ostatnie znikły. Można spróbować je usunąć w kolejnej reakcji, ale ona też ma swoje produkty. Można próbować je ukryć, ale zawsze jakoś uciekną. Jest tylko jedno racjonalne wyjście - w ogóle nie kantować. Raz zacznij, a oprzesz całą swoją przyszłość na założeniu, że nie ma chemicznych detektywów. To założenie już się nie sprawdza. Nie mam tu na myśli EPA, 13 Posterunku obrońców środowiska. Biura rojące się od przeciętnych chemików, którymi kierują najgorsze padalce ze wszystkich - ludzie z klucza partyjnego. Spodziewacie się, że zrobią coś kontrowersyjnego? A wierzycie, że facet z alergią przydałby się do czegoś w sianokosy? Boże drogi, przecież nawet bali się stwierdzić, że związki chloru są szkodliwe. A skoro brak im jaj do działań prewencyjnych, to myśl o ukaraniu kogokolwiek w ogóle nie przemknie im przez głowy. Prawa są łamane tak powszechnie, że federalni nie mają pojęcia, co robić z przestępcami. Nawet ich nie szukają. A ja tak. W zeszłym roku wybrałem się na popołudniową wycieczkę kajakiem do środkowego Jersey, z zapasem probówek w plecaku. Po powrocie przepuściłem to wszystko przez chromatograf, a w wyniku tego kilku przestępcom wymierzono w sumie ponad milion dolarów w grzywnach. Tak właśnie ułożyli to ekonomiści od podaży - stworzyli leseferystyczny system prawny, w którym jest masa nisz dla agresywnych, młodych i przedsiębiorczych ludzi, jak ja. Obleczona w gumę dłoń wynurzyła się spod wody przed dziobem i zgasiłem motor. Tom wychylił głowę przy burcie zodiaca i ściągnął maskę Dartha Vadera, żeby mówić. Wykrzywione usta miał szeroko otwarte - przeżył niespodziankę. - Ależ wielki skurwiel. - Długa? - Tak długa, że nie dałem rady dopłynąć do końca - potrzebowałbym ciągnika. - I wypływa z niej ten czarny syf? - Właśnie. - Tom położył wideokamerę na dnie pontonu. Podniosłem ją, cofnąłem taśmę i zacząłem ją odtwarzać, oglądając obraz w okularze. - Trochę ujęć rozpraszaczy - wyjaśnił. - Każdy ma osiem centymetrów średnicy. Poprzeczka grubości centymetra. - Dobra robota. - Gdy tam dotarłem, niewiele się działo. Potem zaczęło rzygać tym świństwem. - Poranna zmiana. Na dole przegapiłeś ich przyjazd do pracy. Zobaczmy. W okularze widziałem nienaturalną, gładką krzywiznę sporej rury ułożonej na dnie morza. Pokrywała ją rdza, a na tej z kolei rosło jakieś zielone, kudłate świństwo. Potem najazd na czarny otwór w boku rury - rzecz jasna przy nim nic nie rosło. Przez środek otworu przebiegała poprzeczka. - Kojarzy ci się to z czymś? - Zmierzasz do czegoś? - zapytał. - Wygląda jak grecka litera theta. No wiesz, symbol ekologów. - Podałem mu materiały dla prasy, opatrzone logo GEE. Roześmiał się. - No cóż, to chyba na tyle z obsesją tajności - powiedziałem. - Przytrzymaj się, podholuję cię dalej. Badaliśmy rurę, oddalając się od brzegu skokami po sto metrów, a potem, gdy dopadła nas nuda i ochota na lunch, po czterysta mil. Dno opadało powoli, woda nigdzie nie była głębsza niż piętnaście metrów. Holowałem go, płynąc według kompasu wzdłuż rury, aż puszczał burtę i nurkował, żeby zobaczyć, czy ona wciąż tam jest. Gdy wreszcie znalazł koniec, byliśmy niemal tam, gdzie zaczęliśmy, przy tej zarośniętej wysepce. Kurestwo miało niemal półtora kilometra. Nigdy wcześniej nie pracowałem z Tomem, ale był dobry. Pewnie precyzja opłaca się, jeśli człowiek zarabia nurkowaniem na życie. Znam paru takich nurków z GEE, których raporty brzmiałyby mniej więcej tak: „Kurna, facet, ale wyjebista rura, no, chyba gdzieś taka szeroka”. Tom był jednak fanatykiem, naprodukował masę rysunków i pomiarów. Przez godzinkę wylegiwaliśmy się na wysepce, delektując się kilkoma piwkami i obgadując całą sprawę. - Wszystkie otwory mają tę samą średnicę - powiedział. - W odstępach nieco ponad piętnastu metrów. Miarkę miałem tylko pięciometrową, więc to nieco zgrubny wynik. - Wszystkie z jednej strony rury? - Raz z jednej, raz z drugiej. - Więc skoro ustrojstwo ma milę długości... To by było gdzieś ze sto ośmiocentymetrowych otworów do zatkania. - Od zajebu roboty, chłopie. W ogóle czemu tak to zmontowali? Nie prościej było dać zwykłą rurę, która wypieprzałaby ten syf jednym wylotem? - Kiedyś myśleli, że tak właśnie trzeba. Rozpraszać. Tutaj wzdłuż brzegu idzie silny prąd. - Zauważyłem. - To on stworzył tę wysepkę, na której siedzimy, i wszystkie mierzeje. Kombinowali, że jeśli rozciągną wypływ ścieków na milę szerokości tego prądu, to one na dobrą sprawę znikną. Poza tym wielka rura, rzygająca syfem, cholernie źle wygląda w telewizji. - A jesteś pewien, że to nielegalne? - Na pół tuzina sposobów. Dlatego chcę ją zamknąć. - Myślisz, że blef zadziała? - Co masz na myśli? - Zadzwonić, powiedzieć: „Tu GEE, mamy zamiar zatkać wam odpływ ścieków, lepiej zamknijcie fabrykę”. - Może gdzie indziej tak, ale nie tu. Nie pójdą na to. Wiedzą, jak ciężko zatkać taki gadżet. Poza tym chcę czegoś więcej niż blefu. Chcę powstrzymać skażenie. Wyszczerzył zęby. Ja też. To taki slogan, który powtarzamy, gdy w obliczu beznadziejnego zadania ogarnia nas frustracja: - Chcę powstrzymać skażenie, chłopie! - No to co robimy? Odkładamy sprawę? - No co ty. - Po raz trzeci zabrałem się do cofania taśmy wideo. - Potrzeba jest matką wynalazków. 8 Wrzucił swój sprzęt do pontonu i ruszyliśmy do brzegu na spotkanie z ekipą z „Fugu”. Nietrudno było ich znaleźć, bo przy wysypisku odpalili kilka wielkich świec dymnych, kupionych na wyprzedaży wojskowych nadwyżek. Są ludzie, którzy zrobią wszystko, by przyciągnąć uwagę. Poprosiłem Toma, żeby wysadził mnie gdzieś indziej. Nadeszła pora na ciężkie myślenie, a tego nie da się robić w radosnym chaosie wśród ekipy „Fugu”. Wszyscy będą jeszcze nakręceni po zabawach, każdy będzie miał coś do powiedzenia, a ja naprawdę chciałem pomyśleć. Podpłynęliśmy więc zodiakiem do publicznej plaży. Dobrnąłem do brzegu w samej bieliźnie, jako jedyny plażowicz palący cygaro, i ubrałem się zaraz po dotarciu na brzeg. Przeważnie ludzie w gaciach przykuwają uwagę, ale żaden z młodziaków i emerytów w okolicy nie zauważył mnie. Wszyscy stali zbici w gromadkę ze trzydzieści metrów dalej, patrząc na coś na piasku. Pomyślałem, że pewnie ktoś dostał wylewu przy pływaniu. Poczułem się jak upiór, ale i tak poszedłem się przyjrzeć. Nie patrzyli na martwego człowieka. To był martwy delfin. - Hej, S.T., przyszedłeś pan pomóc temu biedakowi? Ten dziadunio mnie zaskoczył. Nikt znajomy. Pewnie przyuważył mnie na spotkaniu stowarzyszeń obywatelskich, które zaliczyłem jakiś miesiąc temu. Wielu emerytów pilnie ogląda telewizję, czyta prasę, chodzi na takie masówki. Tak czy inaczej tekst był dziwny, więc przepchnąłem się do pierwszego rzędu i przyjrzałem się baczniej ssakowi. Delfin nie był martwy, ale niewiele mu brakowało. Jego ogon leciutko trzepał o piasek. - Jak ja bym chciał cokolwiek o tym wiedzieć - mruknąłem. Paru młodych mięśniaków stwierdziło, że oni się znają. Jeden z nich złapał za płetwę ogonową, chyba zamierzając odholować delfina z powrotem do wody. Zamiast tego skóra ssaka złuszczyła się jak foliowa osłona z mrożonej pizzy. Zrobiłem w tył zwrot i co prędzej ruszyłem przed siebie. Za plecami słyszałem krzyki i odgłosy wymiotowania. - Chyba kolejna ofiara pan wie czego - odezwał się pan starszy. Zerknąłem na niego - dotrzymywał mi kroku. Nie za bardzo było o czym mówić, więc przyjrzałem mu się dokładniej. Widać było ślad dawnego usunięcia wyrostka i znacznie świeższej operacji na otrzewnej. Może tylko rozpoznawczej. Wyglądało na to, że układ oddechowy ma w porządku - pewnie nie palił. Dawałem mu jeszcze z piętnaście lat. Pięć, jeśli pracował w fabryce. - Nie wiedziałem, że jestem tu rozpoznawany - powiedziałem. Wyszczerzył zęby, pokręcił głową i zbliżył się jeszcze, rechocząc po cichu. Śmiał się, tylko tłumił dźwięk. Urodzony spiskowiec. - O, ci goście pana nienawidzą. Chętnie wypruliby panu flaki! Pozwolił sobie na słyszalny śmiech. - Chłopaki, gdzie macie sztab akcji? Akurat o to cholernie nie lubię być pytany. - Tam gdzieś, na statku. - Ahaa. A co robicie, jeśli ktoś chciałby się z wami skontaktować? - W samochodzie jest telefon komórkowy. - A, tak. Dla mediów. Sprytne. Więc podajecie im wszystkim numer tego telefonu. - No tak, jasne, na przygotowanych materiałach. - Hej! Macie prawdziwe presspacki? Bo ze mnie jest nałogowiec w temacie wiadomości, wiesz pan, co rano „New York Times” i „Washington Post”, za domem mam talerz satelitarny i zawsze jestem na bieżąco, do tego krótkofalówka... W kieszeni miałem kilka złożonych ulotek dla gazet, zawsze je noszę, więc dałem mu jedną i dołożyłem jeszcze znaczek GEE. Miał z niego kupę śmiechu. - Gdzie tu jest dobry sklep przemysłowy? - zapytałem. Dla niego rzecz banalna, ale dla mnie dobra odpowiedź była bezcenna. - A czego pan szukasz? - odparł, wyraźnie zainteresowany. Musiał się upewnić, czy zasługuję na te informacje. Pewnie w Blue Kills było kilkanaście kiepskich geszeftów, lecz w każdym mieście jest jeden porządny sklep przemysłowy. Obcym znalezienie go zajmuje średnio sześć lat. - Żadnych pierduł. Potrzebuję nieco naprawdę dziwnych rzeczy... Przerwał mi. Już wiedział, że mam dobry gust w kwestii artykułów przemysłowych i szacunek dla samego siebie. Powiedział mi, gdzie szukać. A potem, jasna cholera, nawet mnie tam podwiózł. Wysadził mnie na parkingu. Wiózł mnie swoim cadillakiem seville z masońskim cyrklem przyspawanym do klapy bagażnika. Ten cholerny facet był kiedyś dyrektorem. I miał do swoich zawodowych kolegów widoczny uraz. - Zna pan Reda? - zapytałem po drodze. Dave Hagenauer (takie nazwisko było na leżących pod przednią szybą kopertach z reklamami) parsknął śmiechem i przyłożył w obciągniętą purpurowym pluszem kierownicę. - Reda Grootena? Pewnie, cholera. A pan skąd, do czorta, znasz Reda? - Starzy wędkarscy przyjaciele? - zignorowałem jego pytanie. - Ech, ryby, polowania, co pan chcesz. Kawał czasu razem jeździmy. Jasne, teraz to co najwyżej trochę powędkujemy, wiesz pan, moczenie kija na łódce. - Mam nadzieję, że nie w Północnej Odnodze. Cicho gwizdnął i zerknął na mnie swoimi oczyma, bladobłękitnymi jak spłowiałe dżinsy. - O, nie. O tym to od dawna wiedziałem. Za cholerę. Wtedy byliśmy już przy sklepie. - Uważaj pan na siebie! - zawołał i wciąż jeszcze się śmiał, gdy zamykałem drzwi. Moi znajomi w większości wybraliby się na wycieczkę z plecakiem, żeby spokojnie rozważyć jakiś problem. Ja wybieram się do dobrego sklepu przemysłowego i zapuszczam się w jego najbardziej zaolejone i wypaćkane smarem zakamarki. Zagaduję najstarszych pracowników tych sklepów, dokonujemy porównań śrub wkręcanych kluczem z tymi do śrubokrętów albo oprawek gwintowanych i wciskowych. Jeśli to naprawdę dobrzy ekspedienci, nie narzucają mi się. Mogę wędrować i myśleć. Młodzi sprzedawcy z tych sklepów to hucpiarze. Wydaje im się, że potrafią wszystko dla ciebie znaleźć, i po drodze zadają masę bezsensownych pytań. Starzy ekspedienci w bojach nauczyli się, że żadna rzecz kupiona w sklepie przemysłowym nie zostanie użyta do celu zamierzonego przez producenta. Kupujesz coś, co zaprojektowano z konkretnym zamierzeniem, i używasz tego w zupełnie inny sposób. W ciągu pierwszych paru minut musiałem więc spławić dwóch gorliwych młodziaków. Teraz idzie mi to gładko - mamroczę pod nosem na jakieś techniczne tematy, używając terminów, których za Chiny nie zrozumieją. Wtedy udają, że wiedzą, o co mi chodzi, i odsyłają mnie do odległych zakątków sklepu. Młodzi sprzedawcy wolą pracować strefami, a starsi wolą swobodne podejście jeden na jeden - klient wędruje, zastanawia się, wybierze sobie naręcze towarów, marszczy brwi, robi w tył zwrot i odkłada wszystko z powrotem na miejsce, żeby zacząć od początku. Kręciłem się tak dłuższą chwilę. Po półgodzinie na orbitę towarzyszącą wszedł jeden ze starszych ekspedientów, z czystej uprzejmości i dla upewnienia się, czy aby nie upycham towaru za koszulą. - Mogę w czymś pomóc? - To bardzo długa historia - odpowiedziałem i to go uspokoiło. Wrócił do swojej kawy i inwentaryzacji półek, a ja znów zapuściłem się do działu z hydrauliką. Po głowie krążyły mi wizje otworów w kształcie litery theta. Stałem w obliczu klasycznego dylematu: twarde czy miękkie? Potrzebowałem czegoś miękkiego, co dopasowałoby się do łagodnej krzywizny rury i stworzyło ściekoszczelne połączenie. Musiało to być jednak na tyle solidne, żeby nie zniszczyło go samo ciśnienie. Dwa okrążenia Najlepszego Sklepu Przemysłowego w Blue Kills wykazały, że żaden pojedynczy obiekt się do tego nie nadaje. Spróbowałem więc teraz rozbić problem na części składowe i uporać się z nimi po kolei. Najpierw część miękka. Oto i ona - w kształcie fajerki, dziesięć centymetrów średnicy, gumowa. Ładnie zapakowana w foliowy worek i wisząca sobie jak owoc na drzewie. - Ile macie tych uszczelek toaletowych? - zawołałem. Młodzi sprzedawcy zastygli w szoku, ale starszy nawet nie mrugnął. - A ile ma pan toalet? - odkrzyknął. - Sto dziesięć. - Jej! - zawołał jeden z młodych. - Niezły dom! - Jestem misjonarzem-hydraulikiem - wyjaśniłem, zmierzając ku ladzie. - Wyjeżdżam do... - o mały włos, a powiedziałbym „Nikaragui”, ale w porę się rozmyśliłem: - Gwatemali, już w przyszłym tygodniu. Jak ja to widzę, żeby powstrzymać tam szerzenie się chorób, trzeba instalować nowoczesne toalety. Więc potrzebuję od cholery tych uszczelek. Nie, żeby któryś mi uwierzył, ale to nie było niezbędne. - Joe, idź zobacz, ile mamy - rzucił szef. Joe, chichocząc nerwowo, ruszył do piwnicy. Zanim zaczęli mnie gnębić pytaniami, obróciłem się i przeszedłem do fazy II: coś twardego i okrągłego, co wytrzyma ciśnienie i unieruchomi te uszczelki na wielkiej rurze. Jakieś koło. Jezus Maria, żebyśmy tylko nie musieli wyciąć setki kółek ze sklejki. Mogłem sobie wyobrazić, jak siedzimy przez całą noc na pokładzie „Fugu” i tniemy, aż zabraknie nam brzeszczotów. Gdzieś w tym wielkim sklepie musiały być twarde, okrągłe i tanie przedmioty w ilościach hurtowych. Żeby nie przeciągać: w dziale AGD mieli wyprzedaż zestawów do sałatek. Tani plastik. Duża miska, sztućce, w środku włożone jedna w drugą sześć mniejszych miseczek. Z zestawu na wystawie pożyczyłem jedną salaterkę i zaniosłem ją do działu hydraulicznego, żeby przymierzyć do uszczelki. Pasowała idealnie. Teraz potrzebowałem już tylko czegoś, co przytrzymałoby salaterki tak, by ich obrzeża, okolone uszczelkami, przylegały do krawędzi otworów. Od początku wiedziałem, że poprzeczki w odpływach mogą posłużyć do mocowania naszych „korków”. Na zapleczu mieli całe metry gwintowanych stalowych prętów - po prostu ideał. Pociąć je na pięciocalowe kawałki, przygiąć w imadle, aż na jednym końcu będzie hak, zaczepić go o poprzeczkę, przełożyć drugi koniec przez otwór w dnie miski i ściągnąć całość nakrętką motylkową. Będzie z tym trochę roboty, ale od tego mamy podtlenek. Kupiłem sto dziesięć uszczelek, dziewiętnaście zestawów sałatkowych, piętnaście długich na metr gwintowanych prętów grubości sześciu milimetrów, sto pięćdziesiąt nakrętek motylkowych (na pewno kilka upuścimy), dodatkowe imadło, kawałek ołowianej rury (żeby ułatwić wyginanie prętów), cztery brzeszczoty, parę pilników, trochę kitu hydraulicznego i garść zapasowych wierteł fi osiem milimetrów do wiercenia otworów w salaterkach. Zapłaciłem gotówką i namówiłem ich, żeby dostarczyli towar pod koniec dnia pracy do publicznej przystani w Blue Kills. Wtedy wyszedłem na jasne jerseyskie słońce, nareszcie swobodny. Było już dobrze po południu, czas na hamburgera. Ten sklep był nieco na uboczu, bo tak to zwykle z nimi bywa, więc znalazłem budkę telefoniczną i zadzwoniłem na komórkę w naszym omni. Usłyszałem tylko Joan Jett, bardzo głośno śpiewającą, jak to miło jeździć po New Jersey z włączonym radiem. Ktoś ją raptownie ściszył, potem słychać było przesuwanie się słuchawki w czyjejś dłoni, ryk ruchu na autostradzie, przenikający przez blaszane ścianki naszego ferrari dla ubogich, i silnik, wyjący jak kojot, robiący co najmniej pięć tysięcy obrotów na minutę i zbliżający się do czerwonej kreski na obrotomierzu. - Zmień bieg! - wrzasnąłem. - Zmień bieg! - O cholera! - odpowiedziała Debbie. Telefon spadł jej z ramienia i odbił się od czegoś, pewnie dźwigni ręcznego hamulca, po czym wcisnęło go jej za plecy, gdy wrzuciła wyższy bieg. Silnik nieco się uspokoił. - Kurwa, gdzie ten klakson - mruknęła Debbie, po czym go znalazła i opisała kogoś jako „bogatego skurwiela”. Potem ugrzęzła w korku i znów musiała zredukować biegi. Zacząłem szukać drobnych po kieszeniach - to mogło trochę potrwać. - Ja jebię, co za praworęczny samochód! - odezwała się. - Dźwignia zmiany biegów, radio, teraz telefon. I co za problem z klaksonem! - Cały środek kierownicy to przycisk klaksonu - wyjaśniłem. - Och, S.T. Kocham to. Uwielbiam stres. - Jak poszło? - Naprawdę super. Kłódki okazały się ponad ich siły. Próbowali wysłać kilka łodzi w górę kanału, żeby zajść nas od tej strony, ale Jim na „Fugu” zablokował główny nurt rzeki i jedna motorówka rozwaliła sobie śrubę na starej beczce po oleju. Pewnie zresztą to sami Skurwiele ją tam porzucili. - Super. Idealne dla telewizji. - Nie znaleźliśmy żadnych zdeformowanych ptaków, ale mamy parę pstrągów z jakimś świństwem na ciele. A ty? - Istny toksyczny Disneyland. Nie chciałabyś mnie stąd zabrać? Wisiałem na słuchawce i prowadziłem Debbie w misji eksploracyjnej przez miasto, bez jednej przerwy, aż wreszcie zderzak omni trącił mnie w kolana. Atrapa chłodnicy była cała oblepiona szczątkami owadów, a z maski biły fale gorąca. Gdy sprawdzałem olej, Debbie wyszła z samochodu i sceptycznie zezowała na silnik. - Magister biologii ze Sweetvale, a jeździ sobie z suchą miską olejową. Jakby nie wierzyła, że taki ze mnie dupek. Czasem sam nie mogę w to uwierzyć. - A cóż to za macho pierdoły? - Nazywaj to sobie machismo, jeśli chcesz, ale jeśli będziesz wchodzić na wysokie obroty bez oleju, to silnik zrobi ci Czarnobyl na środku autostrady i znowu będziemy musieli wracać do domu Zielonym Żółwiem. - O kurwa - parsknęła śmiechem. Pamiętaliśmy pół tuzina komandosów muesli, pakujących się o trzeciej rano do furgonetki, ubranych w sprzęt do nurkowania i objuczonych rozpieprzonym motocyklem. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem parę puszek oleju. - Czytałaś kiedyś „Tragedię wspólnej własności”? - Jedna z lektur ekologów, wiem, wiem. - Wszystko, co udostępnia się do ogólnego użytku, zostaje zniszczone. A to dlatego, że każdy ma potężny motyw, żeby korzystać z tego na maksa, a żadnej zachęty, żeby o to zadbać. Dokładnie tak jest z powietrzem i wodą. Ci tutaj mają możliwość zanieczyszczania oceanu, a żadnego motywu, żeby utrzymywać go w czystości. Z samochodem jest tak samo. - Dobrze, w porządku, sama już się domyśliłam. - Uzupełnianie oleju w omni to też pewna forma ochrony środowiska. Wbiłem w puszkę lejek do oleju, co natychmiast wywołało u mnie seksualne skojarzenia. Potem wetknąłem lejek w odpowiedni otwór w silniku i spojrzałem na Debbie, paćkając sobie palce w oleju. Ona patrzyła na mnie. Pokojówka w motelu wpadła do środka bez pukania i zastała nas na bezprzytomnym ryćkaniu się na dywanie dokładnie na wprost drzwi. Ponad nami w telewizji pokazywali wywiad z Debbie. Nie wiadomo, czemu odkręciliśmy wszystkie kurki z ciepłą wodą w łazience i para kłębiła się po całym apartamencie. Wywiad i te odgłosy, które Debbie wydawała spode mnie, były na wpół zagłuszone hałasem, jaki czyniły w łóżku Magiczne Paluszki. Pokojówka, wychodząc, trzasnęła drzwiami. A czego się spodziewali, dając nam apartament dla nowożeńców? - Wskazane jest powiadamianie hotelu o zamiarze przedłużenia pobytu - powiedziałem, kiedy skończyliśmy. Debbie nie odpowiedziała. Za głośno się śmiała. 9 Była już trzecia po południu. Debbie zadzwoniła do recepcji i powiedziała, że zostajemy dłużej. Ale niespodzianka. Wzięliśmy prysznic, zeszliśmy na parking i wyciągnęliśmy z omni radio CB, żeby sprawdzić, co tam na „Fugu”. Oznajmiłem im, że mam pomysł na jutro, który chciałbym z nimi skonsultować, i umówiliśmy się, że zabiorą mnie z przystani o piątej. Po raz pierwszy spotkałem się z Debbie, kiedy organizowaliśmy medialną orgię wokół tego toksycznego jeziorka na kampusie Sweetvale. Studenci byli nieźle poruszeni, bo dotarło do nich, że bluszcz porastający mury ich uczelni niezbyt różni się od glonów porastających pordzewiałą beczkę przemysłowych odpadów. Poprosili mnie, żebym się u nich pokazał, i zgodziłem się w kretyńskim oczekiwaniu, że potraktują mnie jak bohatera. Tak naprawdę większość studentów była na mnie niewiarygodnie wkurwiona. Jakoś udało im się odwrócić pojęcie winy - uważali, że obecność trujących metali ciężkich w wodzie i ziemi ich kampusu to niby moja wina. Tak jakby ich bezpieczeństwo nie zostało zagrożone, gdybym trzymał dziób na kłódkę. Nie powinno mnie to zaskoczyć - zdolność do rozsądnego myślenia jest obecnie bardzo rzadka nawet na renomowanych uniwersytetach. Żyjemy w erze telewizji, więc ludzie myślą przez łączenie sobie w mózgach kolejnych obrazków. To czasem nie jest takie złe, ale na Sweetvale doprowadziło do naprawdę żenujących klimatów. Kiedy w końcu kilku studenckich przywódców zaczęło robić mi w mediach koło pióra, z żalem musiałem ich obnażyć, metaforycznie, w pełnym blasku żarłocznych kamer. Gdzieś w trakcie tego syfu Debbie odkryła we mnie czy w GEE International, do tej pory nie wiem, coś przyzwoitego i zdecydowała się na przyłączenie do nas. Dziś był nasz pierwszy raz w łóżku, ale już wcześniej chodziło to nam po głowach. Obok przejechała furgonetka jednej z nowojorskich ekip telewizyjnych. Przypomniałem sobie: jutro mamy przeprowadzić medialną apokalipsę, a ci goście nic o tym nie wiedzą. Swoją drogą także nasze ofiary żyły w błogiej nieświadomości. Od miesiąca ludzie ci oczekiwali naszego przybycia. Dziś narobiliśmy masę hałasu i zrobiliśmy z nich palantów. Teraz siedzieli cicho, organizowali spotkania ze swoimi macherami od public relations, zaczynali ograniczać zasięg szkód. Myśleli sobie: „To było straszne, ale przetrwaliśmy, więc trzeba zatamować krwawienie i wrócić do zatruwania oceanów”. Hłe hłe hłe. Jutro będą potrzebowali obu rąk, żeby im wnętrzności nie wypadały. Tyle że trzeba było przygotować media. - Sangamon Taylor? Niezły pokaz. Brał pan w tym udział? To był jeden z lokalnych dziennikarzy, typowy przygłupi reporter telewizyjny z fryzurą na pompkę. Puszczał do mnie oko, myśląc, że to ja pajacowałem w skafandrze kosmicznym. - Poczekajcie do jutra - powiedziałem. - Wtedy dopiero będzie co filmować. - Jutro też coś będziecie robić? - No. Wie pan, na poważnie, żadne tam wydarzenie medialne. No, bo to, co robiliśmy dziś, jak pan niewątpliwie zauważył, miało w założeniu po prostu nieźle wyglądać w telewizji. Właściwie bezwartościowe informacyjnie. Szok rozświetlił jego twarz jak promień policyjnego szperacza, ale w końcu facet zdobył się na uśmiech. - Domyślałem się - powiedział. - Nieźle wam to wyszło. - Miło mi, ale jestem pewien, że dziennikarz pańskiego kalibru rozumie, że GEE to coś więcej niż tylko banda pajaców machających do kamer. Robimy też poważne rzeczy. Takie, z których może być porządny materiał, a nie wata. Miałem coś do stracenia? Jego porcja waty była już załadowana w studiu do odtwarzacza wideo. - Jutro? - No. Zaczynamy bardzo wcześnie rano, ale to będzie naprawdę długa operacja. Na cały dzień. - Gdzie? Powiedziałem mu, jak dojechać do Blue Kills Beach, i dałem ksero ulotki dla przedstawicieli czwartej władzy - wskazówki, jak zabezpieczyć kamerę i używać jej na kołyszącym się zodiacu i inne takie. Zaserwowałem mu też taśmę wideo - archiwalne ujęcia płetwonurków GEE wyskakujących z pontonów i zatykających rury. - Dzięki - powiedział. - Zrobię z tego kopię i oddam panu. - Na zdrowie. Mamy tego więcej. - O, dzięki! - Uniósł taśmę i opadła mu szczęka. - Jezu, to na trzy czwarte cala! - Po czym szelmowsko puścił oko i obiecał, że zobaczymy się jutro. W omni Debbie rozmawiała przez telefon z reporterem, którego przysłała tu jedna z nowojorskich gazet. Łatwiej będzie go wozić niż ekipę z kamerą, będzie bystrzejszy, mniej podatny na manipulację i generalnie więcej będzie z tego zabawy. Wraz z reporterem - okrąglutkim i zarośniętym gościem o nazwisku Fisk - dotarliśmy do Blue Kills Beach w tym samym czasie, co „Fugu”, pickup ze sklepu i dwaj prywatni detektywi w lincolnie. Przez chwilę myślałem, czy by nie ukryć naszych zakupów przed śledziami, ale nawet gdyby je zobaczyli i tak nie odgadliby naszych planów. Kierowca ze sklepu przemysłowego był w ciężkim szoku. Miał raptem szesnaście lat, pewnie zabijał czas na tej posadzie przed powołaniem w kamasze. Jego ojciec prawdopodobnie pracował w tej nieszczęsnej fabryce. Chłopak pierwszy raz w życiu widział mężczyzn nie ostrzyżonych na zapałkę. - Znasz się na silnikach doczepnych? - zagadnąłem go, zmierzając do nawiązania Prawdziwej Męskiej Przyjaźni. Wdaliśmy się w długą pogawędkę o tym, czy nie powinienem sprawdzić gaźnika w jednym z naszych mercurych. Do rozmowy przyłączyła się Artemis i wkrótce dzieciak był już całkiem zrelaksowany. Przyznał, że jeszcze w życiu nie widział takich małych łodzi z takimi wielkimi silnikami i Artemis zabrała go na przejażdżkę, a my zabraliśmy się do rozładowywania pickupa. Gdy młodziak wrócił, ociekając wodą, ftalatami i hydrazynami, uważał nas za git ludzi. I prawidłowo, bo jesteśmy git - a już na pewno Artemis - i nie byłoby w porządku, gdybyśmy pozwolili mu odejść z krzywdzącą opinią o nas. My zabieramy ludzi na przejażdżki, a firmy chemiczne zwalniają z pracy ich chorych na raka ojców. Z czasem młodzi domyślą się, kto tu jest w porządku. Kilku członków załogi „Fugu” chciało zrobić pranie i wykąpać się w prawdziwej wannie, więc Debbie oddała im klucze do omni i apartamentu nowożeńców, ale najpierw wygłosiłem krótki wykład o obrotomierzu i bagnecie do oleju. Potem wypłynęliśmy z „Fugu” na morze. Siadłem na baku z Fiskiem, który przyjął jedno z moich szmuglowanych cygar. Paliliśmy, piliśmy piwo, wymieniliśmy się paroma ekologicznymi opowiastkami, po czym pokazałem mu zdjęcia otworów w kształcie litery theta, naszkicowałem rurę odpływową, przedstawiłem cały plan. Był zainteresowany, ale bez przesady. - Wiedziałem, że szykujecie coś dużego - powiedział - ale głównym powodem mojego przyjazdu było to. - Co takiego? - TO - powtórzył z szerokim wymachem ramion. Wtedy zauważyłem, że wylegiwaliśmy się na pokładzie kecza wspaniałej ręcznej roboty, na otwartym oceanie, pod złocistym popołudniowym niebem, chłodzeni bryzą i ogrzewani słońcem, żeglując sobie szybko, lecz spokojnie, paląc świetne kubańskie cygara. - Aha. Korzyści uboczne. Przy kolacji okazało się, że dziś są urodziny kapitana Jima. Tanya wydobyła skądś wybitnie politycznie niepoprawny tort, zalany na dwa palce lukrem, z nabazgranym na szczycie keczem. Debbie wykorzystała okazję, by dać kapitanowi coś, co miała już wcześniej przygotowane. Naprawdę sporo czasu spędzała, szyjąc flagi. Nikt nie powinien być aż tak wykorzystywany. Miała żyłkę do myślenia obrazami, ta nasza Debbie, i zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Teraz już tylko szkicowała, a nasi studenccy trolle zajmowali się szyciem. Jednym z jej lepszych dzieł była wielka, kwadratowa flaga, którą przykuliśmy pewnego aromatycznego wiosennego poranka do szczytu wieży ciśnień Fotexu. Była prosta - czaszka i piszczele w międzynarodowym przekreślonym czerwonym kole. Gdybym to ja miał ją zaprojektować, wyszedłby manifest na dwadzieścia pięć słów z małym obrazkiem w dolnym rogu. Debbie wyraziła to jednym obrazem. Byłem pod wrażeniem. Po pijaku nazwałem flagę Toksycznym Jolly Rogerem. Kiedy potem wybrałem się na zodiaca, ktoś zamocował na nim flagę na kawałku teleskopowego wędziska. Czarny nylon, z białą czaszką i piszczelami i czerwonym przekreślonym kołem. Od tego momentu wiedziałem, że ta pani mnie lubi. Wtedy wpadła na pomysł, żeby dla „Fugu” zrobić taką większą. Nie wiadomo czemu miałem jej w tym pomóc, więc chodziliśmy po sklepach z tkaninami, gdzie ja przebierałem w ciężkich, męskich tkaninach przy stoisku z płótnami i straszyłem klientów, a ona kupowała metry nie rwącego się nylonu na kartę kredytową - jak się okazało, moją. Potem rozłożyliśmy to wszystko na podłodze salonu i zaczęliśmy rysować wzory. Musiała wyłożyć mi podstawowe fakty o krawiectwie - jeśli narysujemy coś na naprężonym kawałku tkaniny, cały wzór szlag trafi. Potem musieliśmy zabezpieczyć brzegi przed strzępieniem, topiąc je w płomieniu świecy i napełniając mieszkanie wszelkimi trującymi oparami, jakie zna ludzkość. Czułem, jak z uszu wyciekają mi stopione neurony. Debbie upierała się, że nic, co związane z szyciem, nie może być tak naprawdę szkodliwe. A na koniec, cholera, przepuściliśmy to wszystko przez jej singera. Nie lubię maszyn do szycia. Nie mam pojęcia, jak igła, przez której czubek przechodzi nić, może przeplatać tę nitkę, wbijając się w jakąś cholerną szpulę. To wbrew naturze i moim najświętszym przekonaniom. Wręczyliśmy zatem Jimowi banderę i każdy bił brawo Debbie, a ja siedziałem jak kołek. W końcu jednak przyszła kolej na chłopięce zabawy. Odpaliłem pokładową prądnicę i zabrałem się do rozrywania pudełek. Wierciliśmy otwory w salaterkach do jedenastej, kiedy poszedłem spać. Wtłoczyliśmy się z Debbie na koję przewidzianą dla jednej osoby. Nie było problemu - dziś był nasz pierwszy raz. Za jakiś tydzień będziemy jednak potrzebować łóżka wodnego godnego królów. Fisk w śpiworze został na pokładzie, pociągając brandy i prowokując Artemis do śmiechu. Jim po prostu uwalił się koło rumpla, patrząc w gwiazdy i myśląc o tym wszystkim, co chodzi po głowie czterdziestopięcioletnim morskim włóczęgom. Atlantyk ukołysał nas do snu, choć jednocześnie mordował kolejne delfiny. Z góry na wszystkich szczerzył się Toksyczny Jolly Roger. A ja obudziłem się w środku nocy, spocony i dyszący jak po zatruciu pestycydami. Wciąż widziałem rozluźnioną, podobną do czaszki twarz Dolmachera, który wbijał we mnie wzrok. „Dla ciebie to Święty Graal”. - O czym myślisz? - spytała Debbie. Kurwa, jak ja nienawidzę tego pytania. Nie odpowiedziałem. Gdzieś tam, kilkaset mil na północ od nas, Dolmacher siedział w laboratorium - wiedziałem, że nie śpi, wciąż pracuje o drugiej rano - majstrując przy genach. Poszukując Graala. Nigdy nie bawiłbym się genami. Nawet bym ich nie dotknął. Przerażają mnie wszystkie cząsteczki bardziej skomplikowane od etanolu - przy ich rozmiarach nigdy do końca nie wiadomo, co spowodują. A Dolmacher przy nich gmerał. Problem w tym, że z każdego egzaminu dostawałem lepsze oceny niż on. Jestem mądrzejszy od Dolmachera. 10 Przez następne dwadzieścia cztery godziny nie zmrużyłem oka. O czwartej rano wstałem, wrąbałem resztę tortu i pogoniłem go dwiema puszkami napoju energetycznego. Przygotowałem sobie strój do nurkowania, zacząłem tupać po pokładzie, żeby rozruszać pozostałych, a w końcu wraz z Artemis wpakowaliśmy się do najlepszego zodiaca i ruszyliśmy w drogę. W ostatniej chwili Fisk obudził się i dołączył do nas. W pobliżu czaili się detektywi Fotexu w odkrytej motorówce. Nie musieliśmy się kryć, więc tylko rozgrzaliśmy motor i pozwoliliśmy im wąchać nasze spaliny. Szybko znikliśmy z ich pola widzenia, a trudno byłoby im namierzyć dźwięk naszego silnika, skoro trzy metry za nimi ryczał ich własny. Ruszyliśmy na północ, żeby ich zmylić, po czym zrobiliśmy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skierowaliśmy się na koniec rury odpływowej. Jeśli muszę, mogę nurkować, ale nie przepadam za tym. Tym razem jednak potrzebowaliśmy wielu nurków, a oprócz tego trzeba było sprawdzić nasz patent na zatyczkę. Artemis ocaliła mnie od niewątpliwego zakłopotania i możliwej śmierci, oznajmiając, że odwrotnie podłączyłem sobie rurki. Fink mrugnął i oświadczył: - Od tej pory jestem obiektywnym dziennikarzem - plus minus. - Fajnie, że powiedziałeś, bo właśnie mam zamiar popełnić przestępstwo. Plus minus - odpowiedziałem i wypadłem za burtę pontonu. Spędziwszy jakiś czas na bezcelowym pływaniu w kółko zlokalizowałem wreszcie rurę. Teraz akurat nie płynęło z niej zbyt wiele ścieków, więc nie mogłem kierować się na czarną chmurę. No i Tom miał rację, prąd był tutaj naprawdę silny i taki żółtodziób jak ja mógłby skończyć w Kanadzie, gdyby cały czas nie płynął na południe. Miałem jednak parę wielgachnych magnesów, każdy chwytający z siłą czterdziestu pięciu kilogramów, i wziąłem jeden z nich ze sobą. Kiedy już znalazłem rurę, przyłożyłem do niej magnes i uwiązałem się do niego uprzężą wspinaczkową. Wtedy mogłem zapierać się płetwami i odchylać z prądem, kiedy pracowałem. Od tej chwili był to problem czysto inżynieryjny. Ile dziur mógłby przez godzinę zatkać jeden nurek i jak można by ten proces przyspieszyć? Kluczowe było montowanie zestawów salaterka-uszczelka-pręt-nakrętka na zodiakach tak, by można je było podawać nurkom w odpowiednim tempie. Zatyczka pasowała lepiej, niż na to zasługiwałem. Wskutek zakrzywienia rury będą przecieki, ale ilość wypływających substancji toksycznych zostanie ograniczona do tysięcznej części tego, na co pozwalało prawo. Łatwo było zaczepić zakrzywionym końcem pręta o poprzeczkę i dokręcić nakrętkę. Niespiesznie wymierzyłem, jak bardzo można by dokręcać motylki na zodiacach, żeby oszczędzić nurkom roboczogodzin. Potem wysmarowałem pręt kitem hydraulicznym. Przy odrobinie szczęścia stwardnieje i uniemożliwi zdjęcie nakrętki. Niezgorzej. Wstępnie podkręciłem kolejny zestaw, sprawdziłem czas, podpłynąłem do kolejnego wylotu i zatkałem go. Zeszło mi na to pięć minut. Sto otworów razy pięć minut oznacza pięćset nurkowych roboczominut. Plus drugie tyle, które zmarnują na gmeranie przy butlach z tlenem i inne takie - razem tysiąc, czyli około szesnastu roboczogodzin. Gdybyśmy chcieli uwinąć się w cztery godziny, potrzeba by tyluż nurków. Gdy wynurzyłem się z wody, nasz obiektywny dziennikarz był w zaiste uczuciowym zwarciu z Artemis. Jego wina. W czasie wynurzania specjalnie machałem latarką, żeby ich uprzedzić. Gdy się kochasz z komandosem z muesli, miej oczy otwarte. Rozdzielili się, a ja udawałem, że patrzyłem gdzie indziej. - Mam szczęście - powiedziałem. - Potrzeba nam czterech nurków. Tak się składa, że tylu mamy, nie licząc mnie - więc mogę zostać na powierzchni. Tam, gdzie moje miejsce. Artemis podtopiła mnie za to. Potem wróciliśmy na „Fugu”, który jarzył się wszystkimi światłami i emitował nad wodami boski aromat czosnku. Najwyraźniej Jim wstał i stanął przy kuchni. Jego namiętność do czosnku bardzo mi odpowiadała. - Nie chciałbym, kurde, żeby to zabrzmiało militarystycznie, ale mamy zapłon, Houston - oznajmiłem tłumowi zażerającemu się tofu. Wszyscy powiedzieli „okej”, paru wzniosło toasty ziołową herbatą. Kiedy już się do mnie przyzwyczaili, nabrali też serca do projektu. Zresztą niszczenie długiego na milę rozpylacza do ścieków - ba, czegokolwiek tych rozmiarów - stanowi szatańską pokusę. - To co, dzwonisz do fabryki? - zapytał Jim. - Myślę tak: jak tylko skończymy jeść, płyniemy na miejsce i do roboty. Tu mamy dwóch nurków, druga para jest w motelu i ma do nas dołączyć za pół godziny. Tak że kiedy już rozkręcimy imprezę, wyeliminujemy wszystkie potknięcia... - To ta część operacji, kiedy wyglądamy na frajerów - przetłumaczyła Debbie. - ...tak jest, zamkniemy ich fabrykę. Wystarczy półminutowa rozmowa telefoniczna. Wtedy zaczniemy karnawał. W obecności Fiska nie zamierzałem wdawać się w szczegóły. Wszystko poszło całkiem nieźle, może poza momentem, gdy „Fugu” pokonał już połowę trasy i znienacka Fisk oznajmił, że w swojej kamizelce fotografa miał ukryty gram koki. Zdecydował, że się przyzna, kiedy zobaczył, jak nawzajem sprawdzamy swoje ubrania i sprzęt na obecność czegokolwiek, co gliny mogłyby uznać za dragi albo broń. Z oczywistych powodów zawsze tak robiliśmy, jeśli istniało poważne ryzyko aresztowania. A skoro on się przyznał, ja też w poczuciu winy wyjawiłem, że mam w portfelu kwadracik kwasu, zamaskowany jako karta z biblioteki publicznej, więc nie sądziłem, żeby go ktokolwiek zauważył. Jednak wina to wina. LSD to pogwałcenie Zasady Sangamona. To skomplikowana cząsteczka i denerwuje mnie. Czasem jednak zdarzają się sytuacje tak paskudne lub tak fizycznie wyczerpujące, że nic innego nie dociera. No cóż - kartę spaliliśmy, popioły rozsypaliśmy, koka Fiska zaś powędrowała w parę chętnych nozdrzy. Potem ze świeżym wigorem przystąpiliśmy do realizacji zadań. Ekipa z motelu odrobinę się spóźniła i trzeba ich było ostro zapędzić do pracy. Ja kręciłem się po brzegu, patrząc, jak gromadzą się przedstawiciele mediów i władz. Robili mi zdjęcia, gdy nadmuchiwałem duży, dziecięcy brodzik. Musimy sobie sprawić pompkę - bez niej trudno to robić w sposób pasujący do wizerunku komandosa. Żeby pokaz taki jak dzisiejszy wywarł zamierzony skutek, muszę przenieść ścieki z dna morza prosto na kineskopy publiki. Niełatwe, skoro rura była całkowicie ukryta. Na razie mogliśmy tylko zaprezentować garść płetwonurków, wskakujących do wody z salaterkami i częściami toaletowymi i wynurzających się bez nich. Kiedy więc już właściwie wszystkie media były na miejscu, wypuściłem się zodiakiem i wypożyczyłem Toma spośród „miseczkowców”. Popłynęliśmy na „Fugu”, zabraliśmy stamtąd przewoźną pompę i znów ruszyliśmy w stronę brzegu. Tom zanurkował do rozpylacza i wetknął końcówkę ssącą do jednego z odpływów, a ja wywlokłem ponton na plażę i wetknąłem do brodzika mój koniec rury. Kamerzyści zbiegli się jak muchy do pączka. Wybrałem brodzik o jasnożółtym dnie, więc czarna maź Szwajcarskich Skurwieli plasnęła o nie wybitnie telegenicznie. Pompowaliśmy niemal do granicy pojemności brodzika. Te zabawki lubię prawie tak samo, jak zodiaki i kombinezony kosmiczne. Mieliśmy szczęście, bo ścieki wyglądały doprawdy ohydnie. Czasami trafia się paskudztwo przejrzyste jak woda i wtedy naprawdę trudno wytłumaczyć ludziom, że to płynna śmierć. Potem napełniliśmy jeszcze kilka dwustulitrowych beczek - za parę dni przykujemy je przed budynkiem władz stanu New Jersey - i można już było wyłączyć pompę. Poszedłem do omni po telefon. Każda korporacja ma własny telefoniczny labirynt, swoje ślepe uliczki i złotodajne numery, chromowane maszkarony na centralkach i sacharynowe milusińskie. Ten akurat labirynt spenetrowałem już z Bostonu. Zadzwoniłem więc na pewien numer wewnętrzny, trzy czy cztery razy, aż wreszcie zgłosiła się sekretarka, którą chciałem, i połączyła mnie z kierownikiem fabryki. - Tak? - odezwał się, jakby półprzytomny. Spojrzałem na zegar w omni. Było dopiero wpół do dziewiątej. - Tu Sangamon Taylor z GEE International. Jak się pan miewa? - Czego pan chcesz? - Czuję się świetnie, dziękuję. Ee, odkryliśmy wielką, prowadzącą do oceanu rurę, która tłoczy wielkie ilości trujących ścieków prosto do wody. Faktem jest, że EPA pozwoliło wam na wypuszczanie tylko sześciu substancji toksycznych i w każdym przypadku przekroczyliście normy prawne. Jako że substancje te są wyjątkowo niebezpieczne, wasza bezprawna działalność powoduje zagrożenie zdrowia i dobrobytu wszystkich mieszkańców tego regionu, a to masa ludzi. Zatem, ee, właśnie zamykamy waszą rurę odpływową i sugerowałbym wam, żebyście przestali tłoczyć w nią ścieki z powodów raczej oczywistych. Jeśli chcecie skontaktować się z nami, jesteśmy w Blue Kills Beach. Chciałby pan zapisać sobie nasz numer telefonu? - Słuchaj, koleś, jeśli wydaje ci się, że to jakaś rurka za dychę, to się mylisz. No to opisałem mu rurę ze szczegółami, powiedziałem też, co robimy, żeby ją zatkać. W tym momencie okno omni było już jak ekran telewizora, w który wycelowano wszystkie kamery w okolicy. Opuściłem szybę i włączyłem głośnik w telefonie, żeby dziennikarze słyszeli całą rozmowę. Ogólnie było spokojnie i profesjonalnie, bez wybuchów. Naprawdę robię, co mogę, żeby zachowywać się uprzejmie, a ludzie, którzy kierują wielkimi kombinatami chemicznymi, w odróżnieniu od części właścicieli tychże, to przeważnie osoby zrównoważone. Rozmawiamy jak technik z technikiem. To rzecznikom i menedżerom odbija, bo nie mają pojęcia o chemii. Nie są w stanie wyobrazić sobie, że mogą się mylić. Pół godziny później nurkowie zgłosili nam, że już nic nie wypływa z rury. Wtedy stałem się treserem w wielkim medialnym cyrku. Każdą ekipę kamerzystów trzeba było wziąć na przejażdżkę zodiakiem, dać jej szansę filmowania nurków, pozwolić na spacer po „Fugu” i czochranie pokładowego kota. Jednocześnie Debbie kręciła się po plaży, kojąc nerwy oczekujących na swoją kolej, udzielając wywiadów, opowiadając dowcipy i historie z naszych wojen - a potem stawiła czoło miniarmii wysłanej przez korporację. Na szczęście nadawała się do tego wręcz idealnie: dowcipna, twarda, bystra i ponadprzeciętnie śliczna. Bynajmniej nie stereotypowa, zakręcona radykalna feministyczna lesba, jakiej z nadzieją oczekiwali. Jak na wielką firmę Szwajcarscy Skurwiele mieli całkiem niezły refleks. Już skserowali sobie zapas materiałów dla prasy, a zawsze pod ręką były całe wory tego szajsu o pipetkach w cysternach i o korzyściach, jakie przynosi krajowi przemysł chemiczny. No, wiecie: „Te związki zostają szybko i bezpiecznie rozprowadzone w skoncentrowanym roztworze tlenku wodoru i chlorku sodu, z dodatkiem pewnych soli nieorganicznych. Brzmi groźnie? Nie powinno. Pewnie już w tym pływaliście - w ten sposób chemicy opisują wodę morską”. Właśnie takie dowcipy telewizyjni dziennikarze sprzedają potem jako własne, dzięki czemu ich reportaże kończą się pozytywnie i można bezpiecznie oddać głos promieniejącym prezenteroidom w studiu. O wiele zabawniej jest mówić o tym niż o nowotworach wątroby - i dlatego cała ta kołomyja z brodzikami. Kiedy wróciłem z przejażdżki pontonem z kolesiem z lokalnej telewizji, panowie w garniturach już się zmobilizowali. Ustawili na plaży składany stolik, mając za plecami swoją zalesioną parcelę - bardzo ładne tło. Popełniłem taktyczny błąd. Trzeba było powiesić na płocie jakieś wielkie hasło, żeby nie mogli użyć walorów krajobrazu. Mieliśmy w omni dużo materiału na transparenty - zielony nylon na białej podszewce - i poprosiłem Debbie i Tanyę, żeby spróbowały coś szybko zmontować. Jedna strona stolika Skurwieli była podparta paczkami tekstów dla prasy, bo plaża, jak to zwykle bywa, opadała nieco w stronę morza. Nie było co robić sobie nadziei, że woda to podmyje i wszystko runie. Miałem ochotę przyspieszyć ten proces za pomocą pompy, ale to byłoby zbyt dziecinne i na krawędzi bezpośredniej napaści. Ich główny macher kuśtykał po piasku, który sypał mu się do środka ręcznie wykańczanych lakierków. Mieli nawet pod ręką ludzi od makijażu, żeby szpachlowali tę wzbudzającą ufność twarz. Oglądanie wielkiej korporacji rozkręcającej swoją medialną machinę może człowieka oszołomić. Przy pierwszych paru razach wpadałem w panikę, ale na szczęście towarzyszyło mi kilku weteranów z GEE, zaprawionych w psuciu konferencji prasowych. Trzeba atakować dwupoziomowo - kontrować wypowiedzi rzeczników, a jednocześnie torpedować samą konferencję, zakłócając niewątpliwy czar telewizji. Pomachałem do Artemis, żeby podpłynęła bliżej brzegu. Jak tylko rzecznik Szwajcarów zaczął swoją przygotowaną przemowę, dałem jej znak i podkręciła obroty silnika, nie zwalniając sprzęgła. Facet musiał podnieść głos, żeby to przekrzyczeć - nasz sukces. Oni chcieliby wyglądać w telewizji na luzaków, jak JFK, a podnosząc głos, wychodzą na napaleńców typu Nixona. Zacząłem myśleć o tym, że popołudniowe cienie przypominają zarost, i jak można by to wykorzystać. Ot, próżne natchnienie, prawdopodobnie zbyt subtelne w naszej sytuacji. Rzecznik rozwinął swój plakat z zakraplaczem i cysterną. Pobiegłem do omni po nasz, z boiskiem i skórką banana. Mówił o chlorku sodu i tlenku wodoru, a ja zapytałem, czy trotyl, jeśli go nazwiemy trójnitrotoluenem, przestaje być materiałem wybuchowym. Przedstawił mapy, najpierw plan fabryki, a potem Blue Kills, pokazując, którędy do plaży biegnie rura. W to mi graj. Jeśli chciał pokazać ludziom, że pod ich domami płyną trujące ścieki, jego sprawa. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, do czego ten gość zmierza. Czemu tak to podkreślał? Zacząłem kartkować jedną z ich broszurek dla prasy i znalazłem tę samą mapkę, z rurą zaznaczoną kolorem. Przecież nie chcieli tego ludziom uświadamiać. I w tym momencie facet wyrwał mi dywan spod nóg. Prawie mnie przygwoździł. - Zatykając odpływ na końcu tej rury, członkowie GEE stwarzają ryzyko, że pęknie ona gdzieś tu... (pokazał na dzielnicę mieszkalną)...i owe związki przedostaną się do gleby. To chyba rozwiewa wszelkie złudzenia co do ich troskliwości wobec mieszkańców Blue Kills. Ci ludzie, proszę państwa, to mówiąc wprost t... - Według słów tego pana... - zawołałem, wchodząc mu za plecy i unosząc wysoko nasz gadżet z salaterką - ... ten rurociąg (teraz to ja wskazałem na mapę), który tłoczy tony trujących ścieków pod domami mieszkalnymi, jest tak delikatny, tak tandetnie wykonany i nieodpowiedzialnie doglądany, że może okazać się słabszy od zaimprowizowanej na gorąco konstrukcji składającej się z salaterki i uszczelki toaletowej. Widziałem, jak schodzi z niego powietrze, ale nie odwrócił się do mnie. - A jeśli te związki są tak bezpieczne, czemu boi się, że przedostaną się one do gleby? Czemu przyrównuje to do terroryzmu? To powinno odpowiedzieć na pytanie, jak bezpieczne są te substancje. Na koniec zaś wymierzyłem mój tradycyjny cios łaski, wręczając panu rzecznikowi szklankę wypełnioną ich czarnym płynem i proponując mu, żeby to wypił. Czasem naprawdę żal mi tych gości. Nie mają pojęcia o chemii, ekologii czy jakichkolwiek sprawach technicznych. Muszą po prostu trzymać się linii szefostwa. Moja robota polega na powodowaniu, że tracą posady. Pierwsze parę razy dało mi naprawdę masę radochy, jakbym był aniołem zemsty. Teraz próbuję przeciągać ich na naszą stronę. Nie idę na noże. Nie zmuszam ich do samobójstw przed kamerami, no, chyba że beztrosko zaatakują mnie lub GEE. Mam na sumieniu zwolnienia wielu ludzi - strażników, rzeczników, inżynierów - i ta część mojej pracy najbardziej mnie martwi. 11 Pojawili się gliniarze wszelkiej maści i autoramentu. Gliny z Blue Kills, policja stanowa, Coast Guard. Nie miało to właściwie znaczenia, bo już zatkaliśmy dziewięćdziesiąt pięć otworów. Wszyscy gliniarze stali na plaży zbici w gromadki i kłócili się o to, czyjej to podlega jurysdykcji. Ostatecznie ustalili tak: kilku policjantów stanowych i miejscowych krawężników popłynęło do „Fugu” kutrem Straży Wybrzeża (jeden stanowy wszedł nawet na pokład naszego statku, żeby pokazać, kto tu rządzi), po czym eskortowali nas przez całą drogę na północ, do przystani leżącej w obrębie Blue Kills, a nie Blue Kills Beach. Mieliśmy z tego kupę śmiechu. Wzmógł się wiatr i gliniarze z Blue Kills spędzili większość czasu na tym wątłym kuterku Coast Guard zgięci w pół, zwracając za burtę pączki. Ja na „Fugu” zabawiałem rozmową naszego gościa z policji stanowej, który miał na imię Dick i był przyjaźnie nastawionym do świata facetem około czterdziestki. Zadał mi też mnóstwo pytań na temat fabryki, dlaczego to była taka niebezpieczna, a ja próbowałem mu to wyjaśnić. - Rak to takie coś, jak komórkom odbija i nie przestają się mnożyć. Zasadniczo dzieje się tak dlatego, że coś im się popieprzyło w kodzie genetycznym. - Jak od nikotyny, azbestu albo innych takich? Kątem oka zauważyłem, że przysłuchując się rozmowie, dyskretnie zbliża się do nas Tom Akers. - No właśnie. Nikotyna i azbest jakoś tam potrafią namieszać w genach. Geny to po prostu długie, nitkowate cząsteczki. Jak wszystkie inne molekuły, mogą one wchodzić w reakcje chemiczne z innymi cząsteczkami. Jeśli zdarzy się, że taką inną cząsteczką będzie nikotyna, wskutek reakcji gen zostanie uszkodzony, może przerwany. W większości przypadków to nic nie znaczy. Jednak, jeśli ma się pecha, gen może zostać zmieniony w paskudny sposób... - I z wizytą przychodzi pan Złośliwy. - Tak jest. - Nie mogłem nie myśleć o Dolmacherze, największym czynniku rakotwórczym świata, który w swoim bostońskim laboratorium rąbał geny na szczapy. - Chodzi o to, Dick, że chemik na podstawie samego składu cząsteczki potrafi względnie łatwo powiedzieć, czy spowoduje ona raka. Są takie pierwiastki, jak chlor, które świetnie się nadają do rozrywania genów. Więc jeśli ktoś ładuje w środowisko masę ścieków zawierających znaczne ilości chloru, to musiałby być jełopem, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że może spowodować raka. - Tyle że nie da się tego udowodnić w sądzie - dodał Tom z dość ponurą miną. - Nie da się tego dowieść tak, jak tego wymagają sądy, to fakt. Dlatego właśnie firmom chemicznym tyle rzeczy uchodzi na sucho. Jeśli ktoś kończy z nowotworem, nie można tego przypisać akurat jednemu atomowi chloru, który znajdował się w cząsteczce wypuszczonej do środowiska przez taką to a taką fabrykę. To wszystko dowody poszlakowe, statystyczne. Odezwał się Dick: - Więc to, co wypływało z tej tam rury... - Część z tych związków zawierała chlor. Były też metale ciężkie, kadm, rtęć i inne takie. Wszyscy wiedzą, że to trucizny. - Więc czemu EPA pozwala im na to? - Na wypuszczanie tych ścieków? Nie pozwala. - Jak to? - EPA na to nie pozwala. To wbrew prawu. - Chwila moment - powiedział Dick. Widziałem w akcji metodyczny policyjny umysł - jakby wypisywał raport o aresztowaniu. - Zacznijmy od początku. To, co robią ci goście, jest niezgodne z prawem. - Właśnie tak. - Więc czemu to was aresztujemy? - Tak to już jest na tym świecie, Dick. - Wiesz pan, cała masa ludzi tu w okolicy... - pochylił się konspiracyjnie, choć w pobliżu nie było żywej duszy - ...jest po waszej stronie. Naprawdę podoba im się, co robicie. Wszyscy wiedzieli, że oni spuszczali truciznę. Ludzie mieli już tego serdecznie dość. - Schylił się jeszcze bardziej. - Na przykład moja córka. Ma siedemnaście lat. Hej! Byłbym zapomniał! Macie coś na tej łodzi? - Znaczy co? - Myślałem, że pyta o narkotyki. - No, wiadomo, nalepki, plakaty. Obiecałem mojej córce, Sheri, że coś jej przyniosę. Zszedłem z nim pod pokład i dostał tyle plakatów z prześlicznymi ssakami, że mógłby nimi wytapetować pokój córki. - A pluszowe zwierzaki? Macie jakieś pluszaki? - Nagle zrobił wielkie oczy i odwrócił wzrok. -Przepraszam. To nie miał być dowcip. Przez chwilę nie rozumiałem aluzji. Potem domyśliłem się, że chodziło mu o sprawę sprzed paru tygodni. Jedna z naszych furgonetek, wypchana po dach pluszowymi pingwinami, zapaliła się na autostradzie. Ludzie zdążyli wysiąść, ale samochód palił się jak pochodnia przez bite trzy godziny. No cóż - plastik to zasadniczo zestalona benzyna. - Tak, mamy pewne braki. Zrobiłem mu kawę i siedliśmy sobie w kokpicie, patrząc, jak zbliża się Blue Kills i jak gliny na kutrze Straży Wybrzeża rzucają gruzem. - Długo zostaniesz w Jersey? - zapytał. - Parę dni. - No bo wiesz, według Sheri wy z GEE naprawdę jesteście świetni. Bardzo chciałaby was spotkać. Może wpadłbyś do nas na obiad? Roztrząsaliśmy tę sprawę przez jakiś czas - Boże drogi, miałbym wplątać się w romans z niepełnoletnią córką gliniarza? - a potem Dick i jego kumple zwinęli nas i zabrali do aresztu. Każdemu z nas zezwolono na jedną rozmowę telefoniczną. Wykorzystałem swoją, żeby zamówić pizzę. Zawczasu powiadomiliśmy biuro krajowe GEE w Waszyngtonie, a oni wysłali Abigail, naszą uderzeniową panią adwokat. Była już w drodze, zapewne na pokładzie szturmowego śmigłowca. Na pozowaniu do zdjęć, składaniu odcisków palców i wymianie wizytówek z innymi lokatorami cel zeszło nam do ósmej wieczorem, więc chciałem tylko jednego - spać. Niestety przyjechała Abigail i wyciągnęła nas z pudła. - No, totalnie beznadziejne, skopane zatrzymanie - powiedziała, zaciągając się szlugiem i gładząc swoją aluminiową aktówkę. - Sprawa podlega jurysdykcji Coast Guard, bo działaliście na morzu. Mieliście bazę w Blue Kills Beach. Jednak aresztowali was gliniarze z Blue Kills. No, popierdolone ze szczętem. A oskarżenie prawdopodobnie i tak zostanie wycofane. - Oskarżenie o...? - Sabotaż rurociągu tłoczącego trujące odpady. Popatrzyłem na nią. - Jak Boga kocham. W New Jersey to naprawdę jest przestępstwo. Nie zmyślam - broniła się. - A czemu sądzisz, że wycofają oskarżenie? - Bo inaczej firma musiałaby w sądzie przyznać, że ten rurociąg faktycznie tłoczył trujące odpady. W przeciwnym wypadku przepis nie może być zastosowany, prawda? Wróciłem do omni, odchyliłem oparcie fotela i posiedziałem tam chwilę, przysypiając i czekając, aż zwolnią Debbie z dziewczyńskiego aresztu. Zadzwonił telefon. - GEE? - Głos w słuchawce należał do starszego faceta. - Ta. - Chciałbym rozmawiać z S.T. - Przy telefonie. I nic więcej nie było trzeba. Facet po prostu zaczął nawijać. Mówił przez piętnaście minut, nawet nie sprawdzał, czy aby nie odłożyłem słuchawki. Może nie opowiadał zbyt przejrzyście, ale zrozumiałem, co trzeba. Pracował w tej fabryce, albo w innych podobnych, trzydzieści dwa lata. Odkładał pieniądze, żeby mogli z żoną kupić przyczepę kempingową i spędzić emeryturę, jeżdżąc po Stanach. Opowiadał mi o tej przyczepie bez końca. Dowiedziałem się, w jakim kolorze miało być wyposażenie, z czego chciał mieć blaty w kuchni, ile ruchów pompką wystarczyło, żeby spuścić wodę w toalecie. Zanim skończył opisywać przyczepę, mógłbym z zawiązanymi oczyma wymienić w niej instalację elektryczną. A teraz miał pewien rodzaj raka wątroby. - Naczyniak wątroby - powiedziałem. - Skąd pan wie? Pozwoliłem, żeby sam się domyślił. Lekarz wyjaśnił mu, że to dość rzadka choroba, choć najwyraźniej w okolicach Blue Kills zyskała na popularności. Mój rozmówca znał trzech innych ludzi, którzy na to umarli. Każdy z nich pracował dokładnie przy tym samym, co on. - Więc tak sobie pomyślałem - powiedział w końcu, kiedy już był gotów, żeby wbić swój nóż - że chciałby pan wiedzieć, że te sukinsyny od trzydziestu lat wylewają zużyte rozpuszczalniki do rowu za głównym budynkiem fabryki. Robią to codziennie. Teraz zajmują się tym majstrzy, żeby robotnicy o niczym nie wiedzieli. A ja wiem, że srają w gacie ze strachu, że dowie się o tym ktoś taki jak pan. Tuż obok omni zmaterializował się gość w garniturze. Gdy go znienacka zobaczyłem, miałem wrażenie, jakbym się właśnie obudził ze snu. Przez chwilę myślałem, że to cyngiel, że za moment zginę. Wtedy przyłożył do szyby swoją wizytówkę. Nie był ani cynglem, ani detektywem, ani fagasem od public relations. Był zastępcą prokuratora z pewnego stanu lub wspólnoty pomiędzy Maine i Karoliną Południową. Może nie miał na nazwisko Cohen, ale tak właśnie będę go nazywał. Sięgnąłem do drzwi od strony pasażera i odblokowałem je. Potem zacząłem się zastanawiać, jak by tu skończyć tę rozmowę telefoniczną. Co można powiedzieć człowiekowi w takiej sytuacji? Był jedną nogą na tamtym świecie, a ja byłem dwudziestodziewięciolatkiem z upodobaniem do kreskówek i gier automatycznych. On chciał sprawiedliwości, mi marzyło się piwo. Przynajmniej pan zastępca prokuratora był uprzejmy. Póki nie skończyłem rozmowy, nie wsiadł do samochodu. Pan starszy udzielił mi wyczerpujących wskazówek, jak trafić na ten rów. W grę wchodziło wśliznięcie się w środku nocy na teren fabryki, wywinięcie się bezpieczniakom tu i ówdzie, potem sto metrów w takim to a takim kierunku i odrobina wiercenia. Musielibyśmy zatargać na miejsce aparat do pobierania próbek głębinowych. Wszystko to było ciut bardziej nielegalne niż rzeczy, które zazwyczaj robiłem. Poza tym ten rów nie był już firmową tajemnicą. Już kilka innych osób zakapowało telewizji ten trujący sekret. Dostrzeżono szerzącą się w okolicy plagę deformacji noworodków i dziwacznych nowotworów. Na mapach pojawiły się czerwone pinezki, rozpełzające się od rowu jak krew z rany postrzałowej. Za parę miesięcy pójdzie pierwszy pozew. Ten wykop będzie gorącym tematem przez najbliższe dziesięć lat. Istniało spore prawdopodobieństwo, że doprowadzi to firmę do bankructwa. - Mam nadzieję, że to się wam przyda, bo chciałbym, żeby te sukinkoty zdechły i wpadły do oceanu... - itepe, itede, coraz więcej wyzwisk, aż wreszcie po prostu przerwałem połączenie. Rozmowy z chorymi na raka nigdy nie sprawiają, że czuję się świątobliwy albo usprawiedliwiony. Zawsze mam wtedy lekkie mdłości i do tego jeszcze poczucie winy. Gdyby ludzie tacy jak ja trzymali gęby na kłódkę, on i jemu podobni nigdy nie dowiedzieliby się, czemu dostali raka. Zwaliliby sprawę na palec Boży czy ślepy los, nie konaliby z sercami wypełnionymi goryczą. Dzięki przemysłowi żyjemy w naprawdę dziwnym świecie. Trochę jak kipiący od trucizn port, wychodzący na nieskalany, błękitny ocean. Większość ludzi pływa w tym świństwie, a mnie przypadło śmiganie w zodiacu i zawiadamianie pływaków, że mają kłopoty. Chciałbym, żeby moja działalność nieco zmieniła stan rzeczy. Nie jestem pewien, czy już są jakieś skutki. Cohen zastukał w okno. Gestem zaprosiłem go do środka, ale nie podniosłem oparcia swojego fotela i nadal się wylegiwałem, gdy wsiadał. Próbowałem sobie przypomnieć wszystkie przestępstwa, jakie popełniłem na terenie objętym jego jurysdykcją. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy nic nie było. - Dzwonimy do mamusi? - Niezupełnie. Słuchaj, Cohen, nasza adwokatka jest w środku, wiesz? Nie mam o czym z tobą rozmawiać. - Nie przyjechałem tutaj, żeby ciebie ścigać. Gdy na niego spojrzałem, skinął głową w kierunku cadillaca, w którym tłoczyły się urzędasy korporacji. - Chcę ścigać ich. - Ja walę. Cztery różne formacje prawa i porządku, teraz już pięć, i każda aresztuje kogo innego. Muszę zrobić sobie tabelkę. - Mógłbyś udowodnić w sądzie, że tacy ludzie łamią prawo? - Mogę przeprowadzić chemiczną analizę, która to wykaże. Każdy chemik może wam to zrobić. Nie potrzebujecie akurat mnie. - Czemu się śmiejesz? - Bo to się w pale nie mieści. Ledwie mnie zwolnili z pudla, a tu... - Niespecjalnie wysoko cenisz organa sprawiedliwości mojego stanu, prawda? Śliskie pytanie. - Powiedzmy, że łamie się tam wiele praw. Jasne, to unik. Oczywiście, że miałem o nich złą opinię. Nieraz już to widziałem. GEE wytyka palcem problem i znienacka gliniarze - szczególnie ci, którzy mają przed sobą reelekcję - robią się bardzo aktywni. - Może zainteresuje cię, jeśli powiem, że nasz stan ma dość robienia za chemiczne szambo tylko dlatego, że ludziom w Utah podobają się plastikowe meble ogrodowe. - Nie wierzę, że to mówi zastępca prokuratora stanowego. - Cóż, publicznie tego nie powiem. Jednak taka plama na obrazie stanu nie jest nam potrzebna. - To mi wygląda na manewry taktyczne, facet, jakby któryś ważniak czekający na reelekcję usiadł sobie z listą rzeczy do załatwienia, może w budynku władz stanowych, i oznajmił: „Numer dwa, ta afera - nasz stan jako Szambo Stanów Zjednoczonych. Cohen, ruszaj się, masz mi tu przynieść skalpy paru korporacji”. Cohen był na tyle miły, że obdarzył mnie wrednym uśmieszkiem. - Nie ma sprawy, można tak na to patrzeć. Tyle że w życiu wszystko jest bardziej skomplikowane. Nawet się nie odezwałem, tylko jedynie uśmiechnąłem się do szyby. Skoro już załatwiłem wszystko, co trzeba, odwalając za nich całą robotę, ekokraci z dziką rozkoszą udzielą mi teraz wskazówek dotyczących prawdziwego życia. A niech tam, skoro ma im to poprawić samopoczucie. - Chcemy postawić tych ludzi w stan oskarżenia - ciągnął Cohen - ale mamy problemy z zebraniem dowodów. - A co w tym trudnego? - Chwileczkę, panie Taylor, proszę na to spojrzeć z policyjnego punktu widzenia. Nie jesteśmy chemikami. Nie wiemy, na jakie związki zwracać uwagę, gdzie i jak szukać. Przeniknięcie na teren fabryki, pobranie próbek, analiza - to wszystko zadania dla specjalistów, nie dla policji stanowej. Łatwo panu nami gardzić, panie Taylor, bo dla pana - przy pańskich szczególnych umiejętnościach - to wszystko jest łatwe. Może pan to robić z zamkniętymi oczyma. - Kurna jego gajowego, czy ta rozmowa zmierza w pewnym kierunku? Jakbym zgadł. Cohen chciał, żebym się, kurwa, włamał w nocy do zakładów chemicznych, w towarzystwie glin i z nakazem, w samym środku jego stanu, i pobrał próbki. Byłem trochę za bardzo zmęczony na takie gadki z kosmosu. Odczuwałem dojmującą potrzebę zimnego piwa i głośnego rocka. I tak Cohen ciągnął w kółko swoje, mówił, że powinienem to przemyśleć, aż znienacka stwierdziłem, że jestem w omni sam, więc rozciągnąłem się w rozłożonym fotelu i słuchałem Joan Jett z kasety Debbie: „Kocham nowoczesny świat / Jestem w kontakcie, jestem nowoczesną dziewczyną”. Urzędasy z korporacji gapiły się na mnie, a ja zastanawiałem się, czy to wszystko nie było snem. 12 Po powrocie do Bostonu zawarliśmy ugodę z Fotexem, który właśnie stracił najbardziej zawziętego ze swoich negocjatorów. Ów gość, mój najstarszy i najsprytniejszy przeciwnik na tym polu, runął z pordzewiałej kładki do zbiornika wstępnego, gdzie zassała go wielka rura. Obrotowe ostrza posiekały go na lekkostrawne kawałki i zmieszały z resztą toksycznych ścieków. Moim zdaniem to było samobójstwo. Dogadywanie się z Fotexem było męczące, bo Wes, kierownik naszego oddziału w Bostonie, zabrał omni w służbową podróż po północnej Nowej Anglii. Musiałem więc turlać się na rowerku do ich pieprzonej fabryki i nazad. Musiałem zapuszczać się w serce obszaru, w którym chemiczna przestępczość występowała najczęściej, i w dodatku dostępnego tylko dzięki jeździe po poboczach dróg szybkiego ruchu. Czułem, jak kilometr po kilometrze spada moja przewidywalna długość życia. Ktoś podarował nam sieć komputerową, pięć terminali z monitorami, którym stuknęło dziesięć lat. Boston miał już Muzeum Komputerów, ale my szliśmy łeb w łeb z jego eksponatami w kwestii zapasów przestarzałej maszynerii. Stare, używane komputery są bezwartościowe dla firm, więc możemy je dostać za grosze albo dobre słowo. Przeważnie nadają się w sam raz do naszych celów: telekomunikacji, drukowania list odbiorców naszej poczty, powolnego mielenia liczb. Debbie i ja wybraliśmy się na wczasy do Quebecu, a potem na parę dni do Nowej Szkocji. Moim zdaniem było rewelacyjnie. - Gdybyśmy teraz wstali... - powiedziałem jednej nocy, około trzeciej rano, patrząc na mój elektroniczny zegarek z bajerami. - ...i naprawdę szybciutko zwinęli namiot - pociągnęła, a ja już poczułem zakłopotanie - wskoczyli do samochodu i jechali przez całą noc, to zdążylibyśmy na prom płynący do Stanów i w ciągu dwudziestu czterech godzin moglibyśmy się pławić w bostońskich ściekach. - No. - Zamiast wylegiwać się tu na plaży, słuchać fal, wypoczywać i się obłapiać - kontynuowała. - Teraz się nie obłapiamy - wytknąłem jej, ale ni stąd, ni zowąd właśnie tak się stało. Debbie uparła się, żebyśmy to robili w rytmie fal. Typowy seks glonojadów - powolny, frustrujący, zgodny z naturą. Na szczęście gdzieś tam w mroku płynął kuter rybacki, może z milę od plaży, i gdy jego kilwater dotarł do brzegu, fale zaczęły walić się jedna za drugą, zlewając się w szybki, łomoczący szum. Wyrwałem suwak w śpiworze, Debbie wierzgnięciem posłała w piach kociołek wystygłej gorącej czekolady i przez chwilę po prostu tak sobie leżeliśmy, do połowy na piasku, czując chłód z jednego, a ciepło z drugiego boku, i powiedziałem sobie: „chrzanić prom”. Co jakiś czas coś uzmysławiało mi, że ta dziewczyna naprawdę mnie chce, i wtedy zaczynałem się bać. Gdy chciała zrealizować inne swoje pragnienia, wykazywała spory spryt i skuteczność. W końcu jednak wróciliśmy do Bostonu i przez jakiś czas nie widywaliśmy się. Było piękne lato i więcej czasu spędzałem na plaży lub grając na automatach, niż w robocie. Bart miał kumpla w Tahomie, który podesłał mu od konia potężnych fajerwerków kupionych w rezerwacie Indian. Aresztowali nas za odpalanie ich w parku i musiałem sprzedać część starych akcji Mass Anal, żeby zapłacić grzywnę. Koleś, który nas zwinął, był naprawdę niezły - chyba były wojskowy. Poczekał, aż odpaliliśmy wyjca, żebyśmy nie usłyszeli jego silnika, po czym podjechał z jakąś kosmiczną prędkością, ale bez świateł, blokując nas między samochodem a murem, i wtedy przylutował nam po oczach ze wszystkich swoich gliniarskich reflektorów. Genialne. Serdecznie mu pogratulowałem - przypomniał nam przynajmniej, że są na tym świecie inteligentne psy. Zjawił się i „Fugu”. W planach mieli okrążenie Maine i podróż w rejon Buffalo. Najpierw jednak zrobiliśmy sobie wycieczkę na Spectacle Island, parę mil od południowego Bostonu. Tak naprawdę powinni ją nazwać Wyspą Holowników Gallaghera, bo to właściwie ojcowizna tej rodziny. Facet, który założył firmę Holowniki Gallaghera - nigdy nie pamiętam, jak miał na imię - przez pięćdziesiąt lat utrzymał miejską koncesję na wywóz śmieci. Trzymał się jej jak twarzołap z filmów o Obcym: nie dało się go usunąć bez zabijania pacjenta. Używał wszystkiego, przekupstwa, szantażu, łgarstw, przemocy, narodowości irlandzkiej, oszczerstw, aranżowanych małżeństw, kościoła katolickiego i zwykłych błagań. Utrzymał koncesję, rozbudował flotyllę holowników z jednego do piętnastu, stworzył, cholera, prawdziwą wyspę w środku portu i jak przystało na prawdziwego magnata, umarł na rozległy zawał. Teraz firmę prowadził jego wnuk Joe, który zmienił sposób maltretowania środowiska. Nabył nowy holownik, prawdziwego behemota o nazwie „Ekstramocny” i silnikach mocy dwudziestu jeden tysięcy koni mechanicznych. Można by nim pewnie zaciągnąć Beacon Hill do morza, gdyby znalazło się miejsce do uwiązania liny. Na razie używali go do holowania platform wiertniczych na Atlantyk mimo fal wysokich na sześć metrów. Dni wywożenia śmieci przez Gallagherów może i minęły, ale dowody rzeczowe pozostały. Można po nich spacerować. Nie wątpię, że pewnego dnia zaczną na Spectacle Island budować osiedle dla japiszonów. Ogrzewanie będzie tańsze, bo część tego paskudztwa wciąż kompostuje. Wtykając zimą próbnik w trzewia wyspy, dowiedzielibyście się pewnie, że ma temperaturę ludzkiego ciała. Spectacle Island po prostu siedzi i gnije, wydalając gazy i ciepło. Jak dla mnie to właściwie miniatura bostońskiego portu. Można wykopać dołek i pobrać wyspie krew, brunatny płyn, którym jest cała przesiąknięta, koktajl wszystkiego, co tam zrzucono, a co zlało się razem i zostało rozcieńczone deszczówką. Po analizie dowiedzielibyście się, że Spectacle Island to nie tylko używane pieluchy, gnijące fotele i kupony bukmacherskie. Są tu też rozpuszczalniki i metale. Przemysł także pozbywał się odpadów. Czasem miałem wrażenie, że niektóre firmy wciąż pozbywają się tutaj co bardziej kłopotliwych śmieci. Trudno to udowodnić, chyba żebym założył obóz i zamieszkał na wyspie, ale nie marzyło mi się nocowanie na pryzmie kompostu. Dom Roscommona był wystarczającym przybliżeniem takiej sytuacji. Nasza ekspedycja na „Fugu” miała charakter eksperymentu. Czytałem o takim osiedlu w Seattle, które postawiono w pobliżu zasypanego wysypiska śmieci. Po jakimś czasie domy zaczęły same z siebie wybuchać. Okazało się, że do ich piwnic przesiąkał metan powstały w trakcie kompostowania odpadów. Miasto wpuściło wtedy w ziemię rury, żeby pozwolić gazom na ulatnianie się. Podpalony gaz tworzył piękne świece. Załadowaliśmy na „Fugu” masę długich rur, wypożyczyliśmy zestaw do odwiertów i pewnego słonecznego sobotniego poranka ruszyliśmy na Spectacle Island. Gdy już dopłynęliśmy, na miejscu była ekipa nieletnich śmierdzieli, tak z sześciu. Chyba mają grafik służb przy urządzaniu imprezek na cuchnącej plaży. Wszyscy stali wokół ogniska, bo na tej wyspie nie ma miejsca, na którym chciałoby się usiąść. Pili piwo Narragansett, co najwyraźniej wymieniło im dusze na słowiańskie, bo każdą opróżnioną butelkę rozbijali o kamienie. Spieszyło im się z piciem - wiał wiatr, było zimno, wyspa śmierdziała i już chyba do nich dotarło, jak wielką pomyłką była ich wyprawa. Dzwonienie pękających butelek rozbrzmiewało niemal bez przerwy. Wokół krążyły mewy, gnane nadzieją, że pojawią się jakieś jadalne odpadki, ale nurkowały nawet po odpryski szkła. Rzuciliśmy kotwicę kawałek od brzegu i za pomocą zodiaca zaczęliśmy wozić sprzęt na wyspę. Konsumenci piwa przybyli tu motorówką ojca któregoś z nich, odkrytym czteromiejscowym kutrem dla wędkarzy, i wyciągnęli ją na plażę w najdogodniejszym do tego miejscu. Od samego patrzenia bolały zęby, bo na tym pięknym kadłubie z włókna szklanego jak nic pojawiły się długie, głębokie szramy. Wybraliśmy sobie mniej komfortowe miejsce jakieś sto metrów dalej i tam składaliśmy nasz sprzęt. Cieszyłem się, że możemy ich ominąć. Byli umundurowani na młodych nonkonformistów - długie włosy, niewydarzone wąsy, czarne skóry. Gdyby był z nami Bart, rozpoznałby ich ulubione kapele po kolorach. Zostałem na plaży przy klamotach, a Wes kursował w tę i z powrotem. Właśnie dostarczył porcję rur i wracał na „Fugu” po więcej, gdy zauważył, że imprezowicze znaleźli stos zużytych opon. Rzucili się na nie jak mrówki na lizaka, wrzeszcząc, rechocząc, mianując jeden drugiego „gościem” i rzucając gumy w ognisko. Mnie to generalnie waliło. I dlatego nigdy nie zostanę szefem biura regionalnego. Wes to inny typ człowieka. Dla mnie po prostu w powietrzu pojawiło się nieco czarnego dymu. Poniekąd brzydkiego, odrobinę toksycznego, ale w szerszej perspektywie pozbawionego znaczenia. Dla Wesa był to akt symboliczny, zbezczeszczenie środowiska. Nieważne, że w tym wypadku „środowiskiem” było przecież potężne wysypisko śmieci. Zanim więc zdążyłem mu powiedzieć, żeby się nie przejmował, już ryknął silnik zodiaca - mój szef pędził z interwencją. Gdy szczeniakom minął szok, zareagowali absolutnie przewidywalnie: wpadli w testosteronową furię. „Wypierdalaj! Wypierdalaj!” „Ale słuchajcie...” „WYPIERDALAJ!” Jeden z nich wyciągnął z ognia płonącą wstęgę byłego goodyeara, zakręcił się kilka razy, kreśląc w powietrzu ognistą spiralę, i wypuścił pocisk w kierunku Wesa. Ten zdążył odbić oponę wiosłem, zanim się przestraszył. Ruszył pędem od plaży, a za nim posypał się grad niecelnie rzuconych butelek. Potem, oczywiście, gnojki zauważyły mnie. Stojąc tak z dwudziestolitrowych kanistrem i myśląc o Mad Maxie, mogłem znaleźć tysiąc ciekawych sposobów na pozbycie się tych debili. Niestety, to akurat był ten sort głąbów, którzy noszą broń. Jeśli żaden z nich nie miał gnata za paskiem, to na pewno coś było na łodzi. W związku z tym frontalny atak nie był mądrą opcją. Wes wierzył, że każdego można namowami nawrócić na ekologię. Tu akurat się rozczarował, ale wystarczyło mu przytomności umysłu, by zauważyć, że gnojki ruszyły w moją stronę. Choć nie był ekspertem od zodiaca, na spokojnej wodzie mógł ich bez kłopotu prześcignąć. Niestety łebki rzuciły się do mnie szybciej niż Wes zakręcił. Uciekałem przed nimi wzdłuż brzegu, a gdy dogonił mnie ponton, wlazłem w wodę, żeby Wes nie musiał podnosić silnika. Wolałem nie ryzykować, że zapomni i skasuje śrubę. Dotarłem do pontonu, mając wodę do połowy ud. Zrobiłem ostatni krok naprzód i niemal do niego wpadłem. Stanąłem na jakimś strzępie metalu, który rozerwał podeszwę mojej tenisówki i skaleczył podbicie stopy. Potem leżałem krzyżem na zodiacu zmierzającym w stronę „Fugu”, a wokół z plaśnięciami lądowały kawałki Gallagherowych śmieci. W połowie drogi znów zmieniliśmy kurs, bo Wes zauważył, że gnoje zaczęli demolować sprzęt, który pozostawiliśmy na brzegu. Szczególnie korcił ich zestaw do wiercenia, do którego zabrali się z prymitywnym orężem, jaki zdołali znaleźć. Scena przypominała grupę przedstawicieli homo erectus, uczących się, jak wykonać narzędzia z krzemienia. Wes podprowadził ponton na odległość rzutu butelką od brzegu i zawołał coś do nich. Chyba nawet się nie obejrzeli. Najwyraźniej jednak zauważyli coś, gdy rozległ się dźwięk drugiego silnika przyczepnego na bardzo wysokich obrotach. Wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę. To Artemis podpłynęła do plaży swoim zodiakiem, uwiązała linę z jego rufy do rufy ich ślizgacza i ściągnęła go z plaży. Teraz holowała go tyłem do przodu prosto na ocean. Później długo, głośno i nudno dyskutowano, czy ten czyn był zgodny z zasadami GEE. Może nie dokonała się przemoc, ale wyraźna była chęć pozostawienia tych kolesi na śmierć głodową na pryzmie śmieci, w zasięgu wzroku od domu. Jak większość podobnych debat, ta też pozostała nierozstrzygnięta. Chłopcy jednak z miejsca się uspokoili. Przestali okładać silnik wiertła i pobiegli do ogniska, skąd powiadomili Artemis, że jest „kurwą jebaną”. Gdy to nie podziałało, ucichli i patrzyli, jak oddala się ich łódź. Wystarczyło może pięć minut, żeby wywalili wszystkie butelki narragansetta z turystycznej lodówki i użyli jej jako wiadra, nosząc wodę z plaży i polewając nią ognisko. Nie zgasło - tak się nie ugasi płonącej gumy - ale dym przestał się kłębić. Poprosiłem Wesa, żeby zabrał mnie do Artemis, po czym wlazłem na pokład ich łodzi. Skakałem po niej, zostawiając krwawe odciski trampka, aż wreszcie dotarłem do schowka na papiery. Był pistolet. Nie jakiś mały rewolwer kalibru 0,22 cala, jakiego się spodziewałem, ale regularna chromowana armata, wetknięta w sztywną od nowości kaburę do noszenia pod pachą. Gdy ją wyciągnąłem, minutę zajęło mi samo rozplątywanie pasków. - W bębenku komplet, sześć naboi - zauważyła Artemis. - Niezbyt dobry pomysł, chyba że ktoś chciał się sam postrzelić w pachę. Spojrzałem na nią zdumiony. Wzruszyła ramionami. - Ojca to jarało, no to co ja mogę. Wyglądało na to, że nie tylko ona miała palanta za ojca. Cisnąłem spluwę do morza. Potem dalej szperałem, ot tak, dla rozrywki. Mieliśmy masę czasu, już wdaliśmy się w działania przestępcze, a i tak nikt nas nie pozwie. Chciałbym jednak wiedzieć, gdzie te fiuty żyją na wypadek, gdybyśmy jeszcze kiedyś mieli z nimi problemy. Nic, cholera, nie mogłem znaleźć. Nie licząc spluwy, łódź była zdumiewająco czysta. Żadnych papierów, nawet dowodu rejestracyjnego, żadnych starych puszek po piwie. Kamizelki ratunkowe były nowe i nie oznakowane. Gdy gramoliłem się z powrotem na ponton, nie miałem żadnych śladów poza jednym, chemicznym. Na tej łodzi utrzymywał się pewien zapach i nieproszony wrócił ze mną na zodiaca. Miałem go na dłoni. Jakaś cholerna męska woda toaletowa. Złapałem to od rewolweru. Artemis bezlitośnie robiła sobie ze mnie jaja. - Już, cholera, wolałbym mieć na ręce freon - powiedziałem. - Freon można zmyć, a cudza woda kolońska trzyma się człowieka jak infekcja dróg moczowych. - Wetknąłem dłoń do wody. Zwróciliśmy fiutom ich środek transportu i bez słowa zmyli się z wyspy. Urażona godność widniejąca na ich twarzach była zaiste widokiem godnym podziwu. Pomyślałby kto, że właśnie rozpędziliśmy zgromadzenie zakonne. Nie odezwali się ani słowem, póki nie odpłynęli na jakieś sto jardów, niemal poza zasięg słuchu. Wtedy widocznie zajrzeli do schowka i po prostu wybuchli, sypiąc od serca wyrazami na k... ch... i dupa. Ledwie mogłem się w tym połapać, nie, żeby mi się chciało. Wes odwrócił się do mnie ze szczerym uśmiechem na twarzy. - Słyszałeś to? - Co takiego? - Szatan was dorwie. - Tak powiedzieli? - Chyba. - Psiakrew. Muszę uprzedzić Tricię, że zadzwoni Książę Ciemności. - Pewnie przerwie połączenie. Nie mieliśmy części ani narzędzi do naprawy zestawu wiertniczego. Może i dobrze - i tak wątpiłem w jego przydatność. Skonstruowano go do drążenia we względnie miękkim gruncie, nie w naszpikowanym kawałkami żelastwa stosie śmiecia. Mieliśmy coś znacznie pewniejszego - kilka ciężkich młotów. Wybrałem obiecujące miejsce na północnym skraju wyspy, widoczne zarówno z Południowego Bostonu, jak i z centrum miasta, i zabraliśmy się do wbijania segmentów rur w trzewia Spectacle Island. Szło żenująco wolno. Zasuwaliśmy tak przez jakieś cztery godziny, zmieniając się przy młotach i pilnując, żeby nie zaskoczyła nas gówniażeria z kutra. W stopie miałem sporych rozmiarów ranę, miejscami cholernie głęboką. Po powrocie na „Fugu” wymyłem ją wodą z mydłem, z naukowym zacięciem docierając do najgłębszych zakamarków, zaciskając ją, by znów zaczęła krwawić, no, wszystko według reguł. Potem zdezynfekowałem ją czymś, co straszliwie piekło, i przewiązałem sterylnym bandażem. Chodzenie sprawiało mi ból, więc kiedy chciałem przyjrzeć się czemuś bliżej, zabierano mnie na zodiaca. Zależało mi na obejrzeniu północno-wschodniego krańca wyspy. Była tam wielka, stara, pordzewiała barka, wyglądająca jak złom, ale najwyraźniej wciąż zdolna do żeglugi. Żadnego ładunku. Chyba po prostu wpadła na mieliznę. Teraz był prawie szczyt odpływu i niemal trzy czwarte kadłuba wystawało z wody. Barka leżała bardzo wysoko - najwyraźniej, gdy wylądowała na plaży, był wysoki przypływ, albo wpadła na wyspę z naprawdę dużym impetem, albo jedno i drugie. A może została rozmyślnie porzucona? Może Joe Gallagher przypłynął tu, przystawił nos „Ekstramocnego” do tyłka barki i po prostu wepchnął ją na inne śmieci? Najciekawsze było to, że była tu od niedawna - ostatnim razem byłem tu trzy miesiące temu i jej nie widziałem. Musiała też wyryć w wyspie całkiem głęboki rów. Geologowie kochają trzęsienia ziemi i inne gwałtowne zmiany jej ukształtowania, bo dzięki temu odsłaniane są sekrety naszej macierzystej planety. Ja podobnie postrzegałem tę barkę. Nie było jak ściągnąć jej z wyspy i wleźć w wyryty przez nią otwór, ale mogłem obejść ją dookoła z moimi naczyniami na próbki i zobaczyć, co spod niej wypływa. Tyle że pewnie niespecjalnie bym się tym przejął. Gdybym pisał doktorat o Spectacle Island, nie przepuściłbym takiej okazji. Jednak do moich celów wystarcza, że wiem, iż ta cała wyspa to jeden wielki stos śmieci. Jak długo miałem większe problemy w porcie, nie było sensu obsesyjnie przejmować się detalami. Jednak ciekawość nie pozwoliła mi całkiem odpuścić. Barka była tu nowa, więc interesująca. Okrążyłem ją po części wodą, po części pieszo. Nie zobaczyłem zbyt wiele - setki metrów pordzewiałej, pionowej burty. Na wysokości linii wodnej i na wystającej w stronę portu rufie uwiecznili się już grafficiarze. Burty nadawały się do tego idealnie, ale Spectacle Island nie jest specjalnie dostępna dla szeregowego pacana z puszką farby. Dotarł tu Pan SMEGMA, koleś, który od lat krążył po Bostonie, zostawiając wszędzie słowo SMEGMA. Zjawił się też Superkosa Larry - pewnie przypłynął tu jednorękim kraulem z samego Roxbury. Najwyraźniej dostęp do barki miał też ktoś z MATURALNEJ 1987 i VERN + SALLY = WIELKA MIŁOŚĆ. Jednak trzy czwarte napisów zostało wykonane czerwoną farbą przez jedną grupę ludzi. Poza kolorem wyróżniał je specyficzny wygląd. Przeważnie grafficiarze coś tam machną i dają nogę, uważając, że zaznaczyli swoją obecność, ale ci tutaj odprawiali rytuał czarnej magii, przykładając do tego odpowiednią wagę. Najlepiej było to widać na przykładzie wpisanych w okrąg pięciokątów. Trudno jest stanąć na kołyszącej się łodzi w środku nocy i namalować sprayem idealne koło o średnicy półtora metra, ale czciciele Szatana dokonali tego po wielekroć, dokoła barki. Potem w okręgi wmalowali odwrócone pięcioramienne gwiazdy, tworząc standardowy model pentagramu, a pod nimi dodali jeszcze odwrócone krzyże. Nad okręgami w łuk układały się litery PÖYZEN BÖYZEN - to ta kapela metalowa, kopnięta na punkcie zakonnic i pitbulli. To jednak nie był koniec umlautów. Kolejny wstawiali w środek pentagramu. Jeśli spojrzało się wtedy na niego z dystansu, symbol przypominał twarz: dwie kropki stawały się malutkimi, czerwonymi oczyma, dolny kolec gwiazdy - spiczastym pyskiem, dwa górne - parą rogów, a pozostałe - uszami godnymi capa. Nazwa kapeli była też wymalowana wielkimi literami w paru innych miejscach, a poza tym nasmarowali również jakieś inkantacje, których nie rozpoznawałem. Chyba stare magiczne symbole zerżnięte z książki o okultyzmie - koła, linie i kropki łączące się w systematyczne, ale bezsensowne kombinacje. Laik mógłby je wziąć za diagramy cząsteczek chemicznych. Sataniści zostawili w kilku miejscach na wyspie inne ślady swej bytności. Na przykład zdezelowaną muszlę klozetową z wymalowanym krzyżem, otoczoną resztkami pięciu ognisk. Pewnie parodia ołtarza. Rzucałem sporymi kamieniami, aż ją rozwaliłem, nie dlatego, żebym był szczególnie gorliwym chrześcijaninem - po prostu mnie denerwowała. Poza tym nie ma powodów, dla których należałoby zachowywać porządek na stosie śmieci. W tym tkwi cały problem z bostońskim portem. Kopniakiem rozrzuciłem resztki jednego z ognisk i zauważyłem, że paliwem było stare drewno, impregnowane chemicznie pod ciśnieniem. Dla mnie bomba. Kiedy się takie coś podpali, w dymie znajduje się wyjątkowo wysokie stężenie dioksyny. Miejmy nadzieję, że fani Pöyzen Böyzen lubili piec nad ogniskiem kiełbaski. Z popiołów uniosła się smużka tego trującego dymu. Ognisko było świeże, pozostałość ostatniej nocy. W okolicy na brzegu nie zauważyłem żadnych łodzi, więc wszyscy musieli już wrócić do domu. Kurde, może to właśnie z nimi się posprzeczaliśmy. Zszedłem na pseudoplażę w pobliżu barki i rozejrzałem się za śladami ludzkiej bytności. Aha - parę odcisków stóp. Bez wątpienia było to ich lądowisko, nawet malunki częściej tu występowały. WITAJ W PIEKLE, na przykład, a kilka jardów dalej i wyżej niż mógłbym sięgnąć ręką był mały pentagram i słowo SZATAN, ze strzałką skierowaną w górę. # ANTYCHRYST JEST TUTAJ Właśnie dlatego zauważyłem miejsca pozbawione rdzy. Były na samej górze burty, nad napisem SZATAN. Para małych plam, srebrzysty umlaut, z którego zdarto rdzę. Dzieliła je odległość stopy. Najpierw myślałem, że to plamy farby, ale potem dostrzegłem, jak lśnią w słońcu. Podszedłem bliżej i stanąłem pod nimi. Tu grunt wyglądał na gładszy, ubity. Były w nim płytkie wgłębienia, oddalone od siebie o jakieś trzydzieści centymetrów. Fanklub PB używał drabiny, żeby wchodzić na barkę. Ta przestała jawić mi się jako przerdzewiały wrak. Teraz była fortecą o stalowych murach, jak z powieści Tolkiena. Bóg jeden wie, co działo się wewnątrz. Nie, żebym nie mógł sobie wyobrazić. Licealiści przybywali tu, by chlać piwo i kopulować. Może handlowali też kokainą albo tańszymi prochami, ale ich bardziej kopnięty odłam posiadał masę czerwonej farby w sprayu i odwiedził kiedyś księgarnię w Cambridge, która na zapleczu miała dział okultystyczny. Nie było powodów, dla których koniecznie musiałbym dowiadywać się, co się tam dzieje. Pokuśtykałem więc do zodiaca i wróciłem do naszej zabawy we wbijanie rur. Frank, największy z załogantów „Fugu”, dokonał przełomu. Bez dwóch zdań, z rury ulatniał się jakiś gaz. Gdy wysunęło się nad nią dłoń, ciepły, wilgotny podmuch budził dreszcze. Kazałem wszystkim, żeby się cofnęli, zapaliłem fajerwerk i rzuciłem go ku rurze z odległości trzech metrów. Więcej nie widziałem, bo odruchowo odwróciłem się plecami, ale usłyszałem głębokie, choć ciche ŁUP, gdy zapaliła się spora kula gazu. Potem słychać było stłumiony ryk, jak odgłos ruchu w dalekim mieście. Załoga „Fugu” zaczęła bić brawo i odwróciłem się z powrotem. Rozpaliliśmy niezłą świeczkę, wielki, poszarpany, żółty płomień. Przedłużyliśmy rurę tak, by jej wylot był jakieś trzy metry nad ziemią, i zostawiliśmy ją tak, zwieńczoną ogniem. Marzyłem o Spectacle Island otoczonej płonącą koroną żółtych pochodni, jak światło nawigacyjne dla statków, znak dla pilotów samolotów i permanentny fajerwerk dla japiszonów mieszkających w nowych, zwróconych ku portowi domach. Nie będzie to zbyt wielkie osiągnięcie, ale posłuży, żeby przypomnieć ludziom: Hej! Tu jest port! A jaki brudny! 13 Po powrocie do domu znowu umyłem stopę, zaaplikowałem wódkę na ranę (jest taka jedna wódka, której używam wyłącznie jako rozpuszczalnika organicznego) i zmieniłem opatrunek. Śniłem widowiskowe koszmary: uciekałem w nich przed rozrośniętymi, wyperfumowanymi rzecznikami, którzy grozili mi chromowanymi rewolwerami. W ciągu nocy trzy razy wstawałem, by wymiotować, a gdy zadzwonił budzik, nie mogłem go wyłączyć, bo wszystkie stawy mi zesztywniały. Widziałem jak przez mgłę, temperatura skoczyła mi do czterdziestu stopni. Mięśnie i stawy stały się jedną rozpaloną, dymiącą masą. Leżałem i jęczałem: „dziewięćdziesiąt kilogramów skażonego mięsa”, aż przyszedł Bart z workiem od śmieci. Nawdychałem się tyle podtlenku, że dałem radę dotrzeć do toalety, gdzie znów dopadły mnie wymioty i biegunka. W lustrze zobaczyłem, że na języku mam grubą warstwę biało-zielonawego nalotu. Bart zawiózł mnie do dużego szpitala w centrum, żeby zobaczył mnie doktor J., stary współlokator z college’u. J. ukończył medycynę w sześcioletnim cyklu dla gospodyń domowych, staż zrobił na naprawdę porządnej uczelni, a teraz załatwiał pacjentów na ostrych dyżurach. Niezbyt prestiżowe zajęcie, ale płacili regularnie. Miał więc pieniądze na realizowanie innych życiowych celów. Gdy mu wytłumaczyłem, jak rozciąłem sobie stopę, popatrzył na mnie jak na świeżo poczęstowanego śrutem z obu luf dubeltówki. - Facet, bez jaj, w porcie pływa cała masa świństw. Wszystkie bakterie, gnilne i inne takie, mogą funkcjonować także w twoim ciele, S.T. Z tymi słowami J. zrobił mi zastrzyk z morderczego koktajlu antybiotyków. Więcej chemii dostałem w pigułkach, ale koniec końców łyknąłem tylko pół fiolki. Nie wiem, co to było, ale wycięło w pień wszystkich pasażerów w moim ciele. W tym również naturalną florę bakteryjną jelit, E. coli, przez co non stop miałem sraczkę. Życie jest za krótkie, żeby je spędzać na kiblu, myśląc tylko o tym, czy coś jeszcze tam w środku zostało, więc zarzuciłem branie leków i pozwoliłem własnym systemom obronnym zająć się oczyszczaniem terenu. Jasne, dostałem też zastrzyk przeciwtężcowy. - Spotkałem kolesi, których byś pewnie polubił. Fani Pöyzen Böyzen - powiedziałem Bartowi, gdy wiózł mnie do domu. Wciągnął powietrze przez nos i lekko się zmarszczył. Bart to kiper od heavy metalu. - Aha. Nawet niezgorsi jak na kapelę z dwoma umlautami. Pierwsza płyta jak cię mogę. Potem wypykali się z materiału - nagrywają ze dwie piosenki rocznie. Do wideoklipów wpakowali się w czarną magię. Już przestarzałe. - Przecież o to właśnie chodzi w całym heavy metalu, nie? - Tak, i to ja ci to powiedziałem - przypomniał mi. - Za metalem nie trzeba gonić. - Skąd oni są? - Gdzieś z Long Island, ale nie z Brooklynu. - Spojrzał na mnie. - O co ci chodzi z tymi facetami? Skąd wiesz, że to fani? - Instynkt - odparłem i opowiedziałem mu o barce. - Ale targować to oni się, kurwa, nie umieją - oznajmił. - Czemu? - Zaprzedali dusze diabłu i w zamian dostali tylko zardzewiałą krypę? Ja tam wolałbym coś z porządnym barkiem, i żeby było blisko do metra. Gdy wróciliśmy do domu, ruszył do swoich stosów płyt i próbował sobie przypomnieć, czy Pöyzen Böyzen ma pod literą P czy pod B. Automatyczna sekretarka mrugała, więc cofnąłem taśmę, jednocześnie słuchając nagrania. Przeważnie, gdy robi się coś takiego, wychodzi bełkot. Nie tym razem. To była melodia, z mocno zaznaczonym rytmem, który sekretarka spłyciła do brzęczącego tik-tik-tik. Przebijał przez to nieco zbyt wysoki głos, bełkoczący: „Szatan nadchodzi. Szatan nadchodzi”. Kiedy już przewinąłem całość, puściłem nagranie naprzód. Thrash metal. Zdumiony Bart wpadł pędem do pokoju. - Co jest, do konia? To z sekretarki? - Aha. - To Pöyzen Böyzen, człowieku. Z drugiej płyty. Kawałek nazywa się „Hymn”. - Ładne. Nagrali nam całą piosenkę. Gdy się skończyła, przez jakieś dziesięć sekund było słychać kobiecy krzyk. I tyle. Ten wrzask nie brzmiał jak głos Debbie, ale jeszcze nigdy nie słyszałem, jak ona krzyczy. Nie była z tych. Zadzwoniłem więc do niej i odebrała osobiście, sądząc po głosie cała i zdrowa. - Chciałabym z tobą porozmawiać - powiedziała, i wiedziałem, że mam kłopoty. - Chcesz, żebyśmy się spotkali? - Jeśli to ci pasuje. - Aha, definitywnie mam problem. Umówiliśmy się na obiad w „Perle”. Długo patrzyła, jak się wiję na haczyku, zanim przeszła do sedna. - Wciąż chcesz się ze mną spotykać? - zapytała. - Kurna, pewnie, że tak. Boże! Wbiła tylko we mnie te wielkie oczyska, przeszywająco śliczne, ale i zabójczo inteligentne. - Przepraszam, że tak rzadko do ciebie dzwoniłem. Zdaję sobie sprawę, że zbyt rzadko dzwonię - plątałem się. - A gdybym tak ja zupełnie przestała do ciebie dzwonić? Miałbyś większą motywację? - A nie zrobiłaś tego? - Nie, tego nie. To nie tak. - Pogubiłem się, Debbie. Mogłabyś wyjaśnić? - Lubię cię, S.T., i parę razy próbowałam zbliżyć się do ciebie, nawiązać kontakt. A teraz jesteś od tego uzależniony. - Że jak? - Nic nie rozumiałem. - Pakujemy się w niezły syf - spodziewasz się, że będę wszędzie za tobą chodziła. Będę zawsze wiedziała, gdzie jesteś, dzwoniła do ciebie, organizowała ci życie towarzyskie, umawiała nas na randki. A gdy już się spotkamy, ty będziesz cały naburmuszony. - Ja? - Właśnie. Zmuszasz mnie, żebym do ciebie przychodziła, a potem udajesz, że wcale tego nie chcesz. Urządziłeś mnie tak raz czy dwa, kiedy byliśmy w Kanadzie, i mam dość. Za żadne skarby. Jeśli czegoś chcesz, zadzwoń, bo masz, kurwa, mój numer - i poproś. Przez następne pół godziny nie mrugnąłem. Skojarzyłem sytuację z tym aresztowaniem za wesołe chłopięce zabawy w parku. Myślisz sobie, że jesteś superluzak i ekstragość, cień wśród nocy, a tu okazuje się, że ktoś ma na ciebie namiar. Na przykład fanklub Pöyzen Böyzen. Banda matołów, których w cywilu pewnie bym nawet nie rozpoznał. - Wiesz, coś mi się przypomniało - powiedziałem. - Dostałem pewnego rodzaju pogróżki, poniekąd, od grupki satanistów. Chciałbym, żebyś na siebie uważała. - Jak, do kurwy... - Urwała, wstała i wyszła z restauracji. Skończyłem jej kurczaka z pięcioma przyprawami i zacząłem gmerać przy moim zegarku dla jajogłowych. Gdy się dokumentnie spieprzy scenę międzyludzką, dobrze jest mieć kawałek elektroniki do zabawy. Ustawiłem budzik, żeby zadzwonił za dziesięć dni. Wtedy zadzwonię do Debbie. A póki co, będę mógł dużo pić, medytować nad własnym nieprzystosowaniem do życia i napawać się syfem samotności. Oraz martwić się o tę hecę z Pöyzen Böyzen. Kiedy już dotarłem do domu po niespiesznej wędrówce, znów przesłuchałem sobie taśmę wstecz, wysłuchałem ukrytego przesłania i skasowałem nagranie. Jak na troglodytów szybko mnie wytropili. To aż takie łatwe? Problem był w tym, że nikt nie miał mojego numeru telefonu. Pół roku temu o trzeciej rano odebrałem kolejny telefon od jakiegoś przydupasa z GEE, który właśnie wylądował na Logan i potrzebował kogoś, kto by go odebrał z lotniska i przygarnął na noc. Miałem dość, więc zmieniłem numer na zastrzeżony i nowego nie dałem nikomu, włącznie z moimi pracodawcami. Jeśli GEE chciałoby mnie znaleźć, musiałoby wykazać się inteligencją. I tu dochodzimy do kolejnej bolesnej sprawy. Zwykle wyglądało to tak, że dzwonili do Debbie i wrabiali ją w telefon do mnie. Już parę razy napomykała, że nie jest recepcjonistką. Kolejne przestępstwo międzyludzkie. Kolejny powód, żeby się upić. Wciąż jednak nie wiedziałem, jak ekipa z wyspy zdobyła mój numer. Może któryś z nich pracował w telekomunikacji, albo coś. Może któryś znał kogoś, kto znał kogoś, kto znał Barta. Kiedy odezwał się budzik w zegarku, zadzwoniłem do Debbie i dowiedziałem się, że wyjechała na trzytygodniowe wakacje do Arizony. No to nastawiłem zegarek na jej powrót. Zabrzęczał gdzieś koło Święta Pracy* [*Święto Pracy w Ameryce obchodzone jest we wrześniu (przyp. tłum.).], w środku nocy. Byłem właśnie na terenie fabryki chemicznej w innym stanie, przytulony do stojącej na rampie dwustulitrowej beczki - misja specjalna dla Cohena. Musiałem przydusić to cholerstwo do uda, żeby stłumić dźwięk, odpiąć pasek, zdjąć dekielek za pomocą śrubokręta i rozpirzyć bebechy. Więcej nie założę elektronika. Mimo to robota była dziecinnie łatwa. Zupełnie, jakbym był złodziejem, tylko że dla zabawy. Gdyby mnie złapali, po prostu wstałbym i pokazał nakaz. Ale nie złapali. 14 Wysłałem Esmereldzie pudełko czekoladek, a ona przekopała indeks „Boston Globe”, poszukując wszelkich wzmianek o Spectacle Island z ostatnich trzech miesięcy. Chodziło mi szczególnie o wiadomości typu „Porzucona barka wpadła na wyspę”. Znalazła właściwy artykuł. Powinienem był sam się domyślić. To huragan Alison, czy raczej jego ostatnie podrygi, który walnął w Boston akurat w momencie, gdy mieliśmy anormalnie wysoki przypływ. Zawsze, gdy przydarzyła się Bostonowi jakaś klęska żywiołowa - śnieżyca czy fala upałów - w „Globe” publikowano potężne artykuły, „na podstawie raportów”: i tu dwadzieścia nazwisk. Musieli wymienić każde nieszczęście, jakie przydarzyło się w Massachusetts, bo inaczej byłyby telefony od czytelników, twierdzących, że ich zaniedbano, i przerywających subskrypcje. W takiej właśnie kobyle ukryty był akapit o starej barce, i tak przeznaczonej na żyletki, która w czasie sztormu urwała się z kotwicy na Winthrop i przez całą noc obijała się po porcie. Nie stwarzała większego zagrożenia, bo w tej pogodzie nikt nie pływał. Zanim w ogóle zauważono jej zniknięcie, krypa wbiła się w Spectacle Island, co akurat było dla niej miejscem idealnym. Wkładałem masę pracy w Projekt Homar. Chciałem wreszcie go skończyć, a Debbie była rozmyślnie nieosiągalna, mi skończył się podtlenek, w tym czasie zaś pieniędzy starczało już tylko na gazety i automaty do gier. Wszystkie te skażone homary trzeba było poddać dość skomplikowanej analizie chemicznej. Potrzebny był sprzęt, którego GEE nie posiada. Zawarłem więc umowę z laboratorium uniwersyteckim. Jedną z ich dyplomantek była Tanya, Postrach Blue Kills; pracowała dla GEE od szkoły średniej, którą ukończyła w Kalifornii. Pomagała nam w różnych projektach, a w zamian za jej „kształcenie” udostępniono nam zmyślny sprzęt analityczny. Akurat ten uniwersytet miał go aż nadto, bo tak skutecznie przyciągał sponsorów spośród wielkich korporacji, gnieżdżących się wzdłuż drogi 128, że można by pomyśleć, iż rektorat zawarł pakt z Szatanem, wynegocjowany przez najlepszych pracowników katedry prawa. Firmy rozwijające technologie przyszłości zarzucały ich zwałami cennego sprzętu i trzeba było organizować histeryczne zbiórki pieniędzy na nowe budynki, wystarczająco duże, żeby deszcz nie padał na darowizny. Wędrując po piwnicach, można było znaleźć urządzenia analityczne warte pół miliona od sztuki, tak potężne i zaawansowane, że nikt tu ich nie używał. Kiedy uzyskałem prawo dostępu, musiałem zdjąć z nich pokrowce i przestudiować instrukcje obsługi, żeby to wszystko wstępnie skalibrować. A potem ruszyła maszyna. Któreś z nas, czyli ja albo Tanya, ale częściej ona, rozrywało homary i znajdowało wątrobę. Nieważne, człowiek czy homar - wątroba odfiltrowuje trucizny z organizmu, więc właśnie tam można znaleźć wszystkie paskudztwa. Sprawdzaliśmy, czy nie ma nic ewidentnego - guzów, martwic - a potem przepuszczaliśmy je przez te wielkie machiny od sponsorów. Otrzymywaliśmy poziomy różnych metali i trujących związków organicznych i wszystko odnotowywaliśmy w naszej bazie danych. A przez mnóstwo czasu staliśmy nerwowo, napięci jak smok, bo Tanya mieszkała razem z Debbie i choć nie miała nic przeciwko pracy ze mną, najwyraźniej wciąż jeszcze nie zasługiwałem na wybaczenie. W ciągu tygodni przed i po Święcie Pracy pracowaliśmy nad tym po dwanaście-czternaście godzin dziennie, ja na zodiacu, molestując kumpli o świeże „próbki”, Tanya w piwnicy, siekając skorupiaki. Kompleks uniwersytecki leżał niedaleko Charles, więc codziennie raz czy dwa podpływałem tam pontonem (jak już mówiłem, najszybszy sposób podróży po Bostonie), Tanya schodziła nad wodę i przekazywałem jej łupy. Kiedy raz nie podeszła po odbiór, byłem nieco zaniepokojony, ale nie zaskoczony. Może akurat była czymś zajęta. Posiedziałem na zodiacu jakieś pół godziny. Czemu nie? Może woda pode mną była brudna, ale byłem w środku parku. Szybko jednak znudziło mi się oczekiwanie - ten projekt mnie męczył i chciałem z nim skończyć. Uwiązałem ponton do drzewa, rozłączyłem przewód paliwowy i ruszyłem na spacer z chłodziarką pełną homarów. Truchcikiem wypadłem z nadrzecznego parku na kampus. Nasze laboratorium było w piwnicy, na końcu korytarza, który wciąż pachniał świeżą farbą i klejem do linoleum. Kolejne pokoje wypchane mikroprocesorami. Jednak zapach nasilał się w miarę, gdy zbliżałem się do naszego pomieszczenia. Aromaty odblokowują wspomnienia, i teraz przypomniało mi się, jak w dzieciństwie budowałem modele samolotów. Śmierdziało farbą w sprayu. A na nowiutkich drzwiach laboratorium ktoś nasmarował graffiti, wciąż jeszcze mokre, w kolorze wiśniowo-czerwonym. Koślawy pentagram, pod nim odwrócony krzyż, w środku czujne oczy z umlautu. Nad obrazkiem: SZATAN ŻECZE „WYPIERDALAĆ”. W laboratorium było ciemno. Niczego nie dotykałem. Pognałem do holu wejściowego i zadzwoniłem do mieszkania Tanyi i Debbie. Odebrała Debbie, z napięciem w głosie, choć jeszcze nie wiedziała, że to ja. - Tak? - Nie odkładaj słuchawki, to służbowe. Jest Tanya? - W tej chwili nie może podejść do telefonu. Co wy, do cholery, wyprawiacie? Co z nią jest? - Chciałem cię spytać o to samo. - Co ją tak rozstroiło? - A co robi? - Wróciła do domu z płaczem, wpadła do łazienki, usłyszałam, jak kilka razy zwymiotowała, a teraz gdzieś od pół godziny siedzi pod prysznicem. - Wygląda na to, że... - Nie, nie została zgwałcona. - Na wszelki wypadek zamknij jednak drzwi na klucz. - Od razu to zrobiłam. Odwiesiłem słuchawkę i pobiegłem z powrotem na dół. Zgoda, to dziwactwo, ale zawsze noszę przy sobie gumowe rękawiczki chirurgiczne, bo w ramach wypełniania obowiązków służbowych muszę grzebać w różnych paskudztwach. Założyłem je, zanim czegokolwiek dotknąłem. Dobrze. Cokolwiek wpędziło ją w obecny stan, zachowała dość przytomności umysłu, żeby zamknąć drzwi. Brak oznak walki. Chromatograf gazowy wciąż był włączony. Czułem w powietrzu rozpuszczalniki organiczne, te, za których używanie nie kochamy wielkich korporacji, ale i coś innego - odrażający, oleisty smród, połączony z morskim zapachem homarów. Rozpoznałem tę kombinację. Tak samo woniały niektóre z homarów od Gallaghera. Właśnie dlatego mi je oddali, swoją drogą. Były duże, w sam raz na sprzedaż, ale zbyt od nich śmierdziało. Złapali je w wejściu do Portu Wewnętrznego. Zamknąłem drzwi, ot, tak sobie. Skłoniło mnie to jednak do namysłu - moment! Tanya wróciła do domu pół godziny temu? Co najmniej pół godziny zajęła jej droga stąd tam. Czyli to, co ją zdołowało, miało miejsce co najmniej przed godziną. Natomiast graffiti na drzwiach było dużo świeższe. Otworzyłem znów drzwi i przyjrzałem się obrazkowi. Graffiti na barce było zrobione porządnie. To tutaj wykonano w pośpiechu i niezręcznie - mnóstwo plam i zacieków. Farba w sprayu brudzi. Z pojemnika w powietrze wyrzucana jest barwna mgiełka. Stojąc w progu, widziałem na białej podłodze półkole mikroskopijnych kropelek farby, niknące kawałek od drzwi. Tuż przed drzwiami wśród czerwieni były dwa białe owale, nietknięte farbą - ślady stóp malarza. Miały spiczaste czubki, ale były zbyt duże na kobiece. Odchodząc, grafficiarz wdepnął w farbę i poniósł ją na podeszwach butów, zostawiając krótki ciąg śladów. Nie były one zbyt wyraźne, ale pozostawił je ktoś w lakierkach. Ładne rzeczy. Dla Pöyzen Böyzen zaczęli pracować japiszoni. Więc to tak zarabiali na mieszkania z widokiem na Back Bay! Równie ważne było to, że Tanya nie zostawiła śladów. Zwiała stąd, zanim przyszedł malarz. Wróciłem więc do laboratorium. Co ją tak trzepnęło? Zobaczyła coś podczas analizy? Podszedłem do stołu laboratoryjnego, powoli. Czułem się jak człowiek, który w nocy usłyszał trzaśnięcie pułapki na szczury i rano wie, że zaraz zobaczy coś naprawdę nieprzyjemnego, nie wie tylko, co i kiedy. Cokolwiek wstrząsnęło Tanyą, nie rzucało się w oczy. Żadnych dwugłowych monstrów, żadnych pasożytów wijących się po blacie. Choć akurat to by jej nie ruszyło. Jest biochemikiem, naukowcem, wysłuchała też pełnej listy moich grzechów wobec Stosunku Partnerskiego. Nic jej nie bierze. Przerwała w połowie sekcję jednego z homarów od Gallaghera. Usunęła jego nogi i ogon, rozpruła pancerz wokół tułowia, żeby dobrać się do wątroby. Skorupiak leżał na grzbiecie pod jaskrawym światłem, a ten smród walił zeń jak dym z ogniska. Wycięła mu wątrobę? Trudno orzec. Niewątpliwie coś tam w środku było nie w porządku. Jednak nie wycięła. Ten homar właściwie nie miał wątroby. Uległa ona martwicy - mówiąc po naszemu, zdechła. Zgniła wewnątrz ciała, pozostawiając po sobie tylko kałużę czarnej mazi. Otaczały ją gluty z czegoś żółtawego, jakby pęcherze, których jeszcze nigdy nie widziałem wewnątrz homara. Jakaś toksyna, którą wątroba desperacko usiłowała usunąć z metabolizmu homara, ale nie przeżyła tych wysiłków. Znalazłem długopis i szturchnąłem nim jeden z tych pęcherzy. Wylał się z niego tłusto wyglądający płyn, a w powietrze uniosła się kolejna fala oleistego smrodu. Kiedyś w Japonii były zakłady produkujące olej z ryżu. Aby ochłodzić olej, przepuszczano go przez wymiennik ciepła. Innymi słowy, płynął on pomiędzy mnóstwem rurek, przez które tłoczono chłodniejszy płyn. Chłodziwem był wielochlorowy bifenyl - freon. Jeśli ktoś jest inżynierem, najlepiej jeszcze niezbyt rozgarniętym, może pokochać freony. Są tanie, stabilne, łatwo je produkować i świetnie pochłaniają ciepło. Dlatego właśnie używa się ich w wymiennikach ciepła i transformatorach elektrycznych. Tak też dostały się do tej maszyny w Japonii, a kiedy rurki zaczęły przeciekać, stąd właśnie trafiły do dużej partii oleju ryżowego. Niestety, olej ten był przeznaczony do spożycia przez ludzi, a gdy tylko ci stają się jedną z części równania, freony tracą na atrakcyjności. Gdybyśmy byli robotami żyjącymi w robocim społeczeństwie wśród robotów-inżynierów, może by się nam upiekło. Niestety z ludźmi jest pewien problem - ich ciała zawierają dużo tłuszczu, a freony mają do niego takie wstrętne upodobanie. Rozpuszczają się w ludzkich komórkach tłuszczowych i zostają tam już na amen. Są najeżone swobodnymi atomami chloru, które wiedzą, jak uszkadzać chromosomy. Więc kiedy ten wymiennik ciepła zaczął przeciekać, japońskie miasto Kusho zaczęło przypominać miejsce doświadczone biblijnymi plagami. Dzieci rodziły się skarlałe i ciemnobrązowe. Ludzie zaczęli tracić na wadze. Pojawiła się u nich całkiem paskudna wysypka, zwana trądzikiem chlorowym - taka sama, jak ta, której Tom dostał w Wietnamie. Czuli się bardzo niedobrze. Teraz plaga zstąpiła na bostoński port. 15 Mógłby się ktoś zastanowić, czemu Wasz Sangamon Taylor nie pognał do domu i nie wyszorował się do kości, jak Tanya. Nie ma to żadnego związku z jakimiś różnicami między mężczyznami a kobietami, odwagą czy innymi pierdołami. Chodziło po prostu o to, że inaczej postrzegaliśmy samych siebie. Tanya była czysta jak śnieg na Antarktydzie. Jeździła na rowerze w masce przeciwgazowej. Jako dziecko hipisów od malucha była wegetarianką. Nie paliła, nie piła, najcięższą dopuszczalną używką były grzybki - a i to tylko z hodowli organicznej. Kiedy ujrzała ten chlupoczący freon, po raz pierwszy poczuła, że jest śmiertelniczką. To się jej nie spodobało. Wszyscy, trując się, zaciągamy dług u naszych ciał i prędzej czy później przychodzi pora jego spłaty. Papierosy czy praca w zakładach chemicznych niebotycznie podnoszą stawki. I choć dług Tanyi był właściwie znikomy, to gdy zorientowała się, że patrzy na freony, że rozmazuje je sobie po skórze, wdycha ich opary, zapewne poczuła się tak, jakby w mgnieniu oka zaprzepaściła rezultaty wieloletniej ostrożności. Na próżno jadła tofu. Znienacka wylądowała w jednym szeregu z narkomanami, przyjmującymi dożylnie. Nie mam złudzeń co do własnej czystości. Unikam naprawdę paskudnych substancji, kieruję się zdrowym rozsądkiem. Odmawiam pracy z co groźniejszymi rozpuszczalnikami, cygara palę, ale się nie zaciągam. Mogłem jednak spojrzeć na ten freon i pomyśleć: „Dobra, zatrułem się, ale jeśli odstawię cygara i trochę więcej pojeżdżę na rowerze, może uda mi się odpracować ten dług”. Zresztą i tak nie można się zatruć freonem, wdychając go. Trzeba się tego najeść. Kiedy o tym pomyślałem, przypomniał mi się Gallagher i jego załoga. Homary stanowiły podstawę ich diety. Muszę się z nimi natychmiast skontaktować. To nietrudne. Większy problem miałem z czym innym. Skąd się wziął ten freon? Przyzwyczaiłem się już do wykrywania go w śladowych ilościach niemalże wszędzie - Basco spuściło tego mnóstwo do portu. Nigdy wcześniej jednak nie widziałem freonu na własne oczy. Przedtem do wykrycia śladów potrzebowałem wyjątkowo czułego sprzętu. Stać i patrzeć, jak ten płyn wycieka z wnętrzności homara niczym stopione masło - to był, kurwa, koszmar. Coś niesłychanego. Ktoś musiał wylewać do portu całe beczki tego świństwa. Były jednak pewne priorytety. Zapewniłem sobie przyzwoitą osłonę ciała, zawinąłem homary w szereg warstw odpornej na freon folii, oznakowałem je jako trujące odpady i zostawiłem na widoku, póki co. Z reguły nie do mnie należy pozbywanie się toksycznych śmieci i nie bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać. Wyszorowałem pulpit roboczy, zamknąłem laboratorium, po czym poszedłem do innego i wziąłem długi, mocny prysznic. Na koniec zadzwoniłem do Tanyi. Była cholernie roztrzęsiona, ale już potrafiła się roześmiać. Chciałem powiedzieć, że nic jej nie będzie, jeśli nie oblizywała palców, ale w końcu przy swoim wykształceniu dobrze o tym wie. Poprosiłem, żeby oddała słuchawkę Debbie. - Tak? - Szykuje się duża rzecz. Wielka rzecz. Chciałabyś się przyłączyć? - Pewnie. - A kiedyś, jeśli znajdę więcej czasu, bardzo chciałbym - tak bardzo, że z tej budki nie mogę o tym mówić - zaprosić cię na kolację albo coś w tym guście. - No cóż, znasz numer telefonu - odparła. Powstrzymałem się od stwierdzenia: „A ty mój”. Jeszcze coś? Jak tu jej wyjaśnić sprawę z Pöyzen Böyzen? - Dostawałaś ostatnio dziwne wiadomości na sekretarce? - To twoja sprawka? - Co takiego? - Nagrywanie tej strasznej muzyki na sekretarkę! - Nie. To robota takich... no, palantów. Fanów metalu. - O co im chodzi? To akurat było bardzo dobre pytanie. O co im chodzi? Jeśli chcieli mnie zastraszyć, szło im świetnie. Tylko od czego próbowali mnie odstraszyć? Oprychy potrafią być tak mało konkretne... - Coś ich zirytowało. Coś w związku ze Spectacle Island. No i laboratorium. - Prochy? - Otóż to. Spectacle - szczególnie ta stara barka - to świetne miejsce do produkcji narkotyków. Fajna opuszczona strefa bezprawia, raptem kilka minut od centrum. Bart powiedział kiedyś, że wśród maniakalnych wyznawców Pöyzen Böyzen wielce popularna jest metamfetamina - PCP. Łatwo ją produkować. Nawet metalowiec mógłby robić ją beczkami. A ja mogłem to wykryć po odpadach i zapachu związanym z procesem syntezy. Nic dziwnego, że nie chcieli, żebym tam szukał próbek. - Chcesz wiedzieć, co się naprawdę stało? - zapytałem. - Ci kretyni usłyszeli, jak mówię, że chcę dopaść źródła PCB - czyli freonów, ale pomyśleli, że chodzi mi o PCP! - Świetnie. Więc masz na karku bandę ćpunów? - Nie. To my mamy na karku bandę ćpunów. - Rewelacja. Już w życiu nie pójdę pod prysznic. Powstrzymałem się od zaoferowania usług kąpielowych u nas. W końcu nie byłem jej oficjalnym chłopakiem, więc miałem ograniczone pole manewru. Najlepsze wrażenie zrobiłbym, podnosząc ją na duchu, ale tego nie uczyniłem. Chciałem, żeby Debbie i Tanya były przerażone tak, jak ja sam, bo wtedy będą ostrożniejsze. - Uważaj na siebie. Mam masę spraw do załatwienia. - Zadzwonisz na policję? - Po co? W sprawie freonów? - Nie, PCP. - E, nie. Wiesz, „anielski pył” jest niesamowity i ekscytujący, ale freony są dziesięć razy ważniejsze, więc teraz to na nich się koncentruję. Wybacz. Poszedłem do bankomatu i podjąłem sto dolarów. Nawet nie wiem, czemu. Potem zadzwoniłem do Barta i na wszelki wypadek powiedziałem mu, gdzie się wybieram. Objawił mi się też pomysł. - Chciałbyś zostać fanem Pöyzen Böyzen? - Tak czy inaczej muszę. Amy już jest. - Aha. Znaczy, twoja kobieta? Amy to jego obecna dziewczyna. Jeszcze się nie spotkaliśmy, ale zdarzyło mi się ją słyszeć z sąsiedniego pokoju późno w nocy. Tylko jedna kobieta, jaką znam, drze się głośniej podczas seksu. - No. Poznaliście się już? - Pośrednio. Słuchaj, gdybyś mógł, dołącz do zatwardziałych fanów, dobra? Tych młodszych, nastoletnich. A co tam, cholera, mogę to nawet sponsorować. - Hej, nastole, których kręci Böyzen, to obca forma życia, coś jak dwunogie karaluchy. - No to noś Muchozol. Słuchaj, jesteś w końcu krytykiem społeczeństwa, nie? Do roboty! - Zobaczymy. Potem ruszyłem do Fenway Park, raptem parę przecznic dalej. „Parę przecznic” to standardowa miara odległości w Bostonie. Zbliżał się zmierzch i wzmógł się wiatr, niosący zapowiedź zimna i wilgoci. Dzisiejszy mecz raczej nie będzie zbyt długi. W nocy będzie lało jak cholera - pierwszy jesienny sztorm. Gdy już prawie byłem na miejscu, minąłem kolejną budkę telefoniczną i zobaczyłem łopoczące na wietrze kartki książki telefonicznej. Przypomniałem sobie o Dolmacherze, byłym pracowniku Basco, a obecnie podległej im firmy Biotronics. Facet stał się moim głównym podejrzanym. „Jestem w książce telefonicznej”, powiedział kiedyś. No to sprawdziłem. Wiedziałem, że nic mi nie powie, ale jeśli przypuszczę na niego frontalny atak, walnę wszystkimi posiadanymi informacjami, a on nadal będzie się zachowywał jak emocjonalnie niedorozwinięty, to znaczy, że jest czysty. Jeśli adrenalina rzuci mu się na mózg i facet wyzwie mnie od terrorystów, będę wiedział, że Basco maczało paluchy w całej sprawie. Wrzuciłem więc do automatu dziesięć centów i odczekałem dwanaście dzwonków. - Halo? - Cześć, Dolmacher, tu S. T. - Cześć! - brzmiał niemal radośnie, a radosny Dolmacher to ponad ludzkie siły. Najwyraźniej robota szła jak po maśle. - Właśnie wróciłem z pracy, S. T. - Dolmacher, powiedz mi tylko jedno - czemu dno portu, począwszy od parku Castle Island, dziś wieczorem zamieniło się w jedno wielkie jezioro freonów? Roześmiał się. - Zażywasz zbyt wiele tych halucynogennych alkaloidów, Sangamon. Znalazłbyś sobie lepiej jakąś porządną pracę. Rozłączyłem się - on nie miał o niczym pojęcia. Kupiłem sobie wejściówkę na trybuny i pognałem na zacienioną stronę stadionu Fenway Park. Popełniono toksyczną zbrodnię. Miałem świadków - obecnych gości stadionu i adres - pod wodą. Najpierw musiałem przesłuchać świadków, a z ich namierzeniem nie było problemu. „Townies” są jak delfiny, porozumiewają się ultradźwiękami. - Heeeej, Miiiike! Pooo meeczuu spootkaaaamyyyyy się w „Aaaaarceeee”! - Panie Gallagher - wtrąciłem się. - Heeeej, S.T.! Heeeej, chłopaki, patrzcie, kto przyszedł! To jekolog! - Czeeeść, S.T., jak leci! - Barrett wybiegany, Horn wyrzucony, mamy teraz zero i dwa dla Deweya, który, głupi wał, wybija w trybuny - przerwał nam komentator. - Słuchajcie. Z tymi oleistymi homarami jest problem. Przyrzeknijcie, że ich nie jedliście. - Coś ty, cholera, raz spróbowałem, ale w smaku był ohydny. Kiedy coś z tym zrobisz, S.T.? Całe tamto łowisko poszło się jebać. „S. T., kiedy powstrzymasz niszczenie środowiska?” - stara śpiewka. - Które łowisko? Gallagher rozejrzał się po kumplach i wszyscy sypnęli przybliżonymi współrzędnymi: - No, wiesz, dokładnie tam. - Na południe od lotniska. - Na północ od Spectacle Island. - Tuż przy Southie. - Od kiedy? - spytałem. - Od miesiąca, może dwóch. - Słuchaj, Rory. Muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że czasami nalewacie się ze mnie, że uważacie mnie za świra, ale mówię wam - ten syf to zabójstwo. Nie takie, że może za dwadzieścia lat skończycie z rakiem - od tego można wykorkować w tydzień. Nie jedzcie tych homarów. Złap innych poławiaczy i przekaż im, żeby omijali ten rejon. Gallagher traktował mnie poważnie, aż do ostatniego zdania, ale wtedy jego przekrwiona twarz jeszcze bardziej się zaczerwieniła i parsknął śmiechem. - S.T., teraz, cholera, już i tak nikt tam nie pływa. Wszyscy przekonali się o tym sami. Jednak, do diabła, to duży akwen i nie mam prawa mówić ludziom, żeby go unikali. Włączyły się jupitery stadionu. Wiedziałem, że Gallagher ma rację. Nie mógł ogłosić prywatnego embarga na pół portu. Może uda mi się dotrzeć do władz stanowych - tyle że aby tego dokonać ostatnim razem, musiałem się przebrać za Mikołaja. Co tym razem, klown? Stałem plecami do płyty stadionu, opierając się jedną nogą o ławki. Poczułem, że obok mnie próbuje się przecisnąć jakiś wielki facet, więc odsunąłem się nieco i jakoś się zmieścił. Było gorące popołudnie, zanosiło się na burzę i gość nie założył koszuli. Trochę szkoda, bo miał problemy ze skórą. Nie on jeden, rzecz jasna. Zdarza się to często ludziom o jasnej karnacji, którzy zarabiają na życie pod palącym słońcem w pobliżu morskiej wody. Ten facet, który usiadł przy Rorym, był obsypany mrowiem czarnych wągrów, tak drobnych i gęsto usianych, że wyglądały jak ślady po zgolonych wczoraj włoskach, Próbowałem się na niego nie gapić, ale był trochę przeczulony moje wysiłki na nic się nie zdały. - Masz jakiś problem? - A skąd. Przepraszam. Co miałem zrobić - zażądać, żeby pozwolił się dokładnie obejrzeć w świetle jupiterów? Facet w lewej dłoni ściskał ledwie kupione duże piwo, przyuważyłem też ślubną obrączkę. - Tylko pamiętaj, Rory - rzuciłem głośno, tak głośno, żeby dotarło nawet do tego wielkoluda - o tych oleistych homarach. To trucizna. Szczególnie dla dzieciaków i kobiet w ciąży. Wywalajcie je w cholerę, lepiej pójść na obiad do MacDonalda. Zjecie ich za wiele, dostaniecie wysypki, a potem to już kanał. Obróciłem się na pięcie i odszedłem. - O czym on gadał? - usłyszałem za plecami głos gościa z trądzikiem chlorowym. Nadeszła pora, żeby puścić w ruch propagandową machinę GEE, obdzwonić wszystkich znajomych w mass mediach i generalnie narobić szumu wokół oleistych homarów. Trzeba by też skontaktować się z władzami od ochrony zdrowia. Może doktor J. da radę puścić ostrzeżenie dalej. Zadzwoniłem więc na ostry dyżur. - W czym problem? - zapytał. - Trądzik chlorowy. - Chwila! - Uważajcie na to. Przekaż kolegom. Rybacy, ludzie z Indochin, każdy, kto je ryby z portu. - A źródło? - Nie wiem, ale je znajdę. A potem rozwalę tych, którzy za to odpowiadają. - Bez użycia przemocy. - No przecież. Muszę lecieć. - Dzięki za cynk, S.T. Wróciłem do zodiaca, zainstalowałem niezbędne części i pomknąłem do przystani MIT, gdzie go uwiązałem i potruchtałem do naszego biura. Nikogo nie było. Pewnie wszyscy poszli na mecz baseballu, tylko bilety mieli w lepszym sektorze niż Gallagher i koledzy. Wydobyłem Kombinezon Dartha Vadera, butlę z tlenem, zapas pojemników na próbki - słoików po maśle orzechowym - i lornetkę o szerokoogniskowych soczewkach, które lepiej zbierają rozproszone i słabe światło. Nim nadejdzie deszcz, do pływania powinna wystarczyć lekka łuna świateł miasta. Zabrałem też wielką stroboskopową lampę ratunkową, którą trzymaliśmy tylko dlatego, że ma potężną moc i daje po oczach, a w drodze powrotnej do pontonu kupiłem sobie parę kebabów i sześć puszek piwa. Kiedy dopłynąłem na miejsce zbrodni, na wody pomiędzy Spectacle Island i południowym Bostonem, niebo na wschodzie było błękitne, a na zachodzie czarne. Nie miałem zamiaru marnować czasu. Byłem cholernie zmęczony, sam jak palec, wzmagał się wiatr, spadała temperatura, a pod sobą miałem całe morze toksyn. Wbiłem się w kombinezon nurkowy, sprawdziłem wszystko jeszcze raz, bo przypomniałem sobie, że pod Blue Kills raz się pomyliłem, naciągnąłem na twarz maskę Dartha Vadera, włączyłem lampę stroboskopową i zanurkowałem. To naprawdę upierdliwa robota, a do pobierania próbek z dna uciekamy się tylko wtedy, gdy już nie ma innego wyjścia. W końcu od tego był Projekt Homar. Wtedy miałem nadzieję, że homary pomogą mi określić, gdzie mam skoncentrować poszukiwania. Tego popołudnia pomysł zadziałał jak cholera, więc musiałem zbadać sprawę u źródła. Trudno to było rozgryźć - jak ten homar znalazł tyle freonu na dnie portu właśnie w tym miejscu? Gdyby się pożywiał przy brzegu, niedaleko posesji Basco lub pod jedną z ich rur odpływowych, nie dziwiłbym się. A tutaj nie było nic. Kiedy jednak dotarłem na scenę zbrodni i włączyłem latarkę, musiałem sobie przypomnieć, że „nic” to pojęcie względne. Ludzie od trzech i pół stulecia zarzucają bostoński port śmieciami. Stałem u podnóża samej Spectacle Island, patrząc na ścielący się wokół złom - od puszek po coca-coli do wraków trawlerów. Może, gdybym godzinami przeczesywał dno, znalazłbym skupisko dwustulitrowych beczek, wyrzuconych przez jakąś korporację, której zawadzały nadwyżki freonów. Gdyby tak się stało i gdybym zdołał zidentyfikować rzeczoną firmę, mógłbym śmiało wymalować jej logo na dziobie mojego zodiaca. Miałem tam już dwa i bardzo chciałem zostać asem* [*Tytuł asa myśliwskiego dostawali piloci, którym zaliczono pięć zestrzeleń (przyp. tłum.).]. Jednak w promieniu trzech metrów ode mnie nie było żadnych beczek, a nie miałem czasu na pełnometrażowe poszukiwania, więc nabrałem trochę mułu w słoik po maśle orzechowym. Zakręcając pokrywkę, zaświeciłem do środka latarką i przyuważyłem w próbce prezerwatywę zwiniętą w spiralę. Ze zbiorniczkiem na czubku, żebrowaną, używaną. Porcja kauczuku niewątpliwie mogła skopać moją analizę, więc musiałem porzucić tę próbkę i pobrać następną. Popływałem sobie zygzakiem przez minutę, z nadzieją, że mi się poszczęści, po czym zacząłem się powoli wynurzać. Byłem dziś na wodzie od siódmej rano - czas na normalny wypoczynek. Jeden z moich wujków wychował się w Nowym Jorku i lubił opowiadać o połowach prezerwatyw w rzece Hudson. Był taki odcinek, gdzie można było zanurkować, wstrzymując oddech jak polinezyjscy poławiacze pereł, i zbierać je z dna. Potem chłopcy suszyli je, naciągali na kije od szczotek, posypywali talkiem i sprzedawali za pięć centów od sztuki. Była wojna i mnóstwo chętnych marynarzy. Gdy byłem mały, zachodziłem w głowę, jak te prezerwatywy lądowały w rzece. Czyżby marynarze ściągali używane, jechali autobusem na West Side i wrzucali je do wody, wszyscy w tym samym miejscu? Skąd. Kiedy już zająłem się moją obecną pracą, rozgryzłem problem. Spuszczali je z wodą w kiblu i lądowały w kanalizacji. Większość starszych miast ma połączony system ściekowy - jedna i ta sama sieć dla ludzkich wydalin, deszczówki i przemysłowego szajsu. Tyle że ściek to tylko pęk rur biegnących pod kątem. Sztuczna rzeka z dopływami i ujściem w postaci odpływu. Rura, tak jak rzeka, może zmieścić jedynie określoną ilość płynu. Potem się przelewa. Nie ma powodów, aby ścieki wylewały się z kanalizacji sanitarnej czy przemysłowej, bo jest obliczona na przetaczanie tego, co do niej regularnie spływa. Co innego z kanalizacją deszczową. Weźmy na przykład dzisiejszą noc. Kiedy się wynurzyłem, padało. Jakieś pięć metrów ode mnie zodiac błyskał i kołysał się, jak szalony. Zanim się do niego wgramoliłem, co nie jest łatwe, gdy na pokładzie nie ma nikogo, kto by stabilizował ponton, zrobiła się już porządna ulewa. Rozebrałem się do naga, wyłączyłem lampę i leżałem tak sobie w tym deszczu, aż dostałem dreszczy. Pewnie, jestem porządnym ekologiem i wiem, że ten deszcz miał odczyn kwaśny przez opalane węglem fabryki w Ohio, że niósł ze sobą związki azotu wskutek ruchu samochodowego w Bostonie i okolicach. Może nawet ślady podtlenku azotu. Jednak deszczówka była na tyle czysta, żeby ją pić bez zmartwień. Mniej zatruta ode mnie, a już zupełnie żadnego porównania nie było z tym szambem, z którego się wynurzyłem. Mogłem ją łapać w rozwarte usta i nie przejmować się toksynami akumulującymi się w organizmie. Deszcz padał nad całym Bostonem, ściekając do burzowców i spływając nimi do portu. Jeśli spadnie dużo wody, ścieki się przeleją. Czasami, po ciężkich deszczach, ze studzienek w centrum Bostonu strzelają gejzery gówien. To przykład przelania się połączonych ścieków. Normalnie takie rzeczy są pod kontrolą. Inżynierowie wiedzą, że coś takiego się zdarza, więc wzdłuż całego brzegu rozmieścili odpływy dla wezbranych ścieków. Jeśli w kanalizacji jest zbyt wiele płynów, nadmiar zostanie odprowadzony bezpośrednio do portu i rzeki Charles. Jednak to, co wypływa z tych rur, to nie tylko deszczówka. Tymi samymi rurami płyną ścieki sanitarne i przemysłowe. Wszystko wypływa razem. Jeśli leje naprawdę mocno i nawet te odpływy nie radzą sobie z odprowadzaniem ścieków, zaczynają latać klapy od studzienek. Jeden taki odpływ był w pobliżu parku Castle Island. Właśnie dlatego mogłem znaleźć prezerwatywę niemal na środku portu. Pewnie w Nowym Jorku, nad Hudsonem, inny taki odpływ był nieco w górę rzeki od łach, na których mój wujek odławiał niegdyś kondomy. Rzecz jasna, on nie miał kombinezonu nurkowego - po prostu pływał z otwartymi oczyma w nie oczyszczonych ściekach. Musiał mieć wrodzoną odporność godną psa z wysypiska śmieci. Powoli ruszyłem przez deszcz z powrotem do jachtklubu, cały czas przebijając się przez rosnące fale. Widoczność była praktycznie zerowa. Stąd trochę mnie zaskoczyło natknięcie się na duży, lśniący, niebieski obiekt, unoszący się na falach niecałe sto metrów od miejsca, gdzie nurkowałem. To była łódź, sporych rozmiarów motorówka, cicha i ciemna. Zauważono mnie na niej mniej więcej wtedy, gdy ja dostrzegłem ją, i nagle rozległo się potężne rrrraaaaarr, a po nim drugie, gdy uruchomiono jej silniki. Burzę zagłuszył odgłos tysiąca koni mechanicznych, wyrywających dziurę w wodzie. Nos łodzi uniósł się jak dziób promu kosmicznego, po czym motorówka znikła w mroku. Bez świateł nawigacyjnych. Jedynym dowodem na jej niedawną obecność tutaj był kotłujący się, spieniony kilwater, który przez kilka sekund podrzucał moim pontonem, oraz donośny ryk, który błyskawicznie ścichł do zera. Z pewnym opóźnieniem dotarło do mnie w drodze powrotnej, że to była „cygaretka” długości dziesięciu metrów. Ta sama, którą zauważyłem wcześniej, jak bezczynnie unosiła się na kanale. I te skurwysyny obserwowały MNIE. Jak to mówią: to, że masz paranoję, nie znaczy wcale, że tamci nie chcą cię dorwać. Przez chwilę chciałem ich dogonić, spróbować dostrzec jakieś znaki szczególne. Potem domyśliłem się, po cholerę był im tutaj potrzebny podrasowany ścigacz, penisomobil rodem z Miami, u nas, w kraju jachtów bankierów i powolnych kutrów rybackich. Dlaczego założyli na nim silniki na dziewięćset koni, zamiast dopuszczonych w planach sześciuset. Używali cygaretki jako jedynej łodzi w porcie, której nie dogoniłbym zodiakiem. Albo, z drugiej strony, jedynej, przed którą nie zdołałbym uciec. To przyszło mi do głowy dopiero parę godzin później, gdy próbowałem zasnąć. W jachtklubie wziąłem długi prysznic, po czym stanąłem pod markizą, czekając, aż podjedzie po mnie Bart, i obserwując, jak wiatr demoluje parasole japiszonów. Byłem wykończony, ale czujny. Gdyby jacyś przyćpani czciciele Szatana z metalowego fanklubu chcieli zrobić mi krzywdę, może zabić, jak by się do tego zabrali? Tradycyjna metoda, kilka porcji śrutu, pewnie by ich nie zadowoliła. Chcieliby mnie gdzieś zabrać, urządzić sobie cały rytuał. Kolejny raz zastanawiałem się, czy nie sprawić sobie pistoletu. Niestety pistolety mają narowy i trudno się z nich celuje. Powinienem raczej pomyśleć o wojnie chemicznej - o czymś naprawdę odrażającym, co pozwoliłoby mi odsądzić się od pościgu. Miałem już pewien pomysł: 1,4-diaminobutan, inaczej zwany putrescyną. Charakterystyczny zapach wydzielany przez rozkładające się zwłoki. Mógłbym naszykować zapas i nosić trochę przy sobie. Każdy by się rozmyślił. Bart zajechał pod markizę, podkręcił głośność kasety Pöyzen Böyzen i zawiózł mnie do domu. Po drodze cały czas robiłem półwdechy - pół wdechu podtlenku, pół wdechu powietrza. Zadzwoniłem do Debbie i Tanyi, żeby się upewnić, że u nich wszystko w porządku. Był u nich chłopak Tanyi, uzbrojony, który odpowiadał na telefony. Ćwiczył którąś ze sztuk walki, w których używa się samurajskich mieczy, więc mi ulżyło. Znów wziąłem prysznic, a potem zacząłem pić. Gdzieś do drugiej rano siedzieliśmy z Bartem, oglądając na kablówce Three Stooges, i wydaje mi się, że przyszła Amy, ale nie słyszałem żadnych jęków, krzyków ani wycia. W nocy zajechał też Roscommon i otarł się o bok furgonetki Barta, zostawiając na niej pas białej farby. Pojechałem metrem na uniwersytet, pobiegłem do laboratorium, zamykając za sobą drzwi na klucz, i przeprowadziłem analizę mojej próbki. Masa freonów. Stężenie było ze sto razy wyższe od najgorszego, jakie kiedykolwiek zarejestrowano w porcie. Homary, Gallagher, Tanya i ja odkryliśmy toksyczną katastrofę. 16 Ale syf, pomyślałem. Mafia. Przypieprzyłem się do mafii. To by było dokładnie w ich stylu, wywieźć parę beczek freonów na środek portu i po prostu wywalić je za burtę. Były dwa powody, dla których nie chciałem przypieprzać się do mafii. Pierwszy jest oczywisty. Po drugie nie miałem jak im namieszać. Na korporacje mogę naciskać przez szkodzenie ich publicznemu wizerunkowi. Przedstawiam je jako organizacje przestępcze. Takie podejście w wypadku mafii niespecjalnie ma sens. Poza tym do jej zwalczania są już gliny. Nie jakieś tam EPA, ale prawdziwi gliniarze z pistoletami. Ci zaś ostatnio odnosili całkiem sporo sukcesów i nie potrzebowali mojej pomocy. Jak na mafiosów ci tutaj byli jednak cholernie subtelni. Zakapiory w cygaretce najpierw się przede mną chowały, a teraz uciekły. Normalnie powinienem już przynajmniej znaleźć w pościeli koński łeb. Skąd ta nieśmiałość? Wolałem myśleć, że zostanę ostrzeżony, zanim zdecydują się mnie załatwić. Oto moja szansa. Jak tylko dostanę ostrzeżenie, zamykam sprawę. Może opowiem ludziom parę strasznych historii o homarach z portu, ale nie będę przysparzał poważnych kłopotów. Jednak jeśli nic od nich nie usłyszę, to szybciutko zrobi się naprawdę ciekawie. U swego zarania GEE nie trzymało kart przy orderach - jak coś dorwali, to robili hałas i w nogi. Ja niestety mam wykształcenie chemiczne, z czego wynika parę nawyków nie do usunięcia. Nie ruszam ze sprawą do mediów, póki nie mam mnóstwa informacji. Jeden słoiczek pełen syfu nie wystarczy. Musiałem zdobyć znacznie więcej próbek i określić przybliżony zasięg trującego wycieku na dnie portu. Do tego od czorta zatrutych homarów, zamrożonych, żeby mogły potem stanowić dowody rzeczowe. Póki co, mogłem jednak dyskretnie skontaktować się z kilkoma dziennikarzami. Kiedy już sprawa trafi do wiadomości, trzeba będzie spędzić masę czasu na wyjaśnianiu początków, więc od razu zawiadomiłem Rebeccę z „The Weekly”, reportera od ekologii w „Globe” i jednego wolnego strzelca z okolicy, który od trzech tygodni żył już tylko na makaronie i serze. - Jestem odrobinę zajęta przy twoim kumplu, Pleshym - powiedziała mi Rebecca. - Tym największym? Alvinie? - Jak na multimilionerów świetnie się mnożyli, więc pogubiłem się już w liście rodziny. - Właśnie. Bo wiesz, odpala swoją kampanię... - Nawet mi nie mów. Faneuil Hall. Jasny gwint! Gdybym wcześniej wiedział... - Zapomnij. Wiesz, S.T., dla ciebie to tylko prowincjonalny politykier, ale on ma już znaczenie dla całego kraju. Agenci Secret Service wzięli go pod potrójny parasol. Nawet nie myśl o zbliżeniu się do niego. - Bo ja wiem. Może udałoby się pożyczyć od Boone’a bazookę - oj, byłbym zapomniał. Ta linia jest na podsłuchu. Kiedy zaczęli podsłuchiwać moje rozmowy, wychodziłem ze skóry, żeby omijać słowa-klucze typu „amunicja” czy „detonator”. Po paru latach pomyślałem jednak: „chuj z tym”. Ten nieszczęśnik, który siedział i słuchał, jak rozmawiam z Esmereldą o jej wnukach, umawiam się ze współlokatorami na obejrzenie jakiegoś filmu albo wyjaśniam dziennikarzom różnicę między dioksyną a dioksanem, pod koniec szychty musiał być potwornie znudzony. Od czasu do czasu wrzucałem więc jakiś tekst o RPG-7 czy płynącym do nas transporcie sowieckiego plastiku, żeby trochę go rozruszać. Podobno ci, którzy zarabiają na życie, słuchając transmisji z pluskiew, to wszystko mężczyźni około trzydziestego piątego roku życia, którzy wciąż mieszkają u mamusi. Taki właśnie obraz miałem w głowie. Łysiejąca głowa, pulchniutka blada twarz w okularach z drucianymi oprawkami, która siedzi przy biurku, nadzoruje moje życie i martwi się o gaźnik swojego wozu. Przestało mnie obchodzić, co słyszy. Jeśli do tej pory nie zajarzył, że nie jestem terrorystą, nigdy tego nie pojmie. - Tak czy inaczej, S.T., mam propozycję - ciągnęła Rebecca. - Alvin to dla Demokratów prawdziwa Wielka Szansa Białych, nie? Ty jednak uważasz jego ekologiczną przeszłość za niespecjalnie czystą. - O, zauważyłaś? - Chciałabym więc wynająć cię jako eksperta. Sangamon Taylor o Alvinie Pleshym. Pierwsza strona działu „Polityka”. Twoje spojrzenie na jego karierę w Basco, potem polityczny życiorys, krytyczna ocena dokonań w zakresie ochrony środowiska. - Bardzo kuszące, ale mam wątpliwości. Wiesz, co się stanie? - Co takiego? - Jego kariera w Basco okaże się wielce smrodliwa. Era Wietnamu, no wiesz, kiedy był podsekretarzem stanu ds. napalmu, to też cuchnie. Tyle że to wszystko lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte. Potem przechodzimy do polityki i facet jedzie dokładnie po partyjnej linii Demokratów. Nieważne, co za kulisami wyprawia w Basco. I tak będę musiał mówić: „Ee, no, głosował za ustawą o ochronie wody, to dobrze. I rezerwat na Alasce, to też dobrze”. Straszna nuda. - Jeśli jest aż taki kontrast, możemy właśnie to rozegrać. No wiesz: „Owszem, głosuje jak ta lala, ale zobaczcie, jak narozrabiał w Wietnamie”. Co ty na to? - Spróbuję, ale nie mam czasu sprawdzić wszystkich jego posunięć sprzed trzech dziesięcioleci. - Nie musisz, S.T., od tego są stażyści. Ktoś już jest w bibliotece i będzie tam ślęczeć dzień i noc. - Aha. Powiedz mu, żeby pogadał z... - Esmereldą. Już to zrobiłam. Poza tym to ona, nie on. - Wybacz seksistowskiemu fiutowi. Muszę kończyć, Rebecca. - Na razie. I dzięki. Poszedłem do laboratorium i zsyntetyzowałem parę litrów 1,4-diaminobutanu. To nadmierna ilość - tyle putrescyny wystarczyłoby do wygnania ludzi z całego Bostonu. Ja jednak od razu wymyśliłem dla niej kilka innych zastosowań na przyszłość. Trochę mi zeszło na przygotowaniu zestawu do reakcji tak, by wszystko przebiegało w obiegu zamkniętym. W przeciwnym wypadku właściciel domu musiałby później wysadzić budynek w powietrze. Odlałem produkt do butelek i schowałem je do taniego, blaszanego sejfu, który miałem w biurku. Trzymałem kciuki za kolejną wizytę agentów FBI, którzy chcieliby przekopać moje rzeczy. Do użytku bezpośredniego wetknąłem sobie w kieszeń probówkę pełną tego świństwa. Skuteczniej byłoby zatankować putrescynę do gigantycznego, zasilanego bateriami pistoletu na wodę Barta, wyglądającego jak prawdziwe uzi, ale to mogłoby się źle skończyć. Jeden z bostońskich nurków był na wakacjach, pływając w wodach Morza Karaibskiego, więc zadzwoniłem do biura krajowego, a im znów udało się namówić do zabawy Toma Akersa. On zawsze lubi odwiedzać Boston, a zresztą i tak wybierał się na wschodnie wybrzeże na robotę z „Fugu” w Buffalo. Odebrałem go z lotniska Logan. W sali przylotów mogłem się wreszcie odprężyć, pierwszy raz od początku tej kołomyi z Pöyzen Böyzen. Tu nie było żadnych przyćpanych metalowców. I wtedy przypomniałem sobie ślady butów w holu. Lakierki. To na pewno nie świry rozkręciły ten interes i nie one nim kierowały. Żeby uruchomić fabryczkę amfy, potrzeba funduszy i pewnego doświadczenia chemicznego. Może miałem Złego Brata Bliźniaka. Gdzieś krył się sztab ludzi w garniturach. Nie miałem żadnych podstaw do domysłów, co to za ludzie. Może stechnicyzowani yuppie. Ludzie o pewnej wiedzy chemicznej. Albo mafia. Z drugiej strony w drodze powrotnej nikt nas nie porwał ani nie zmasakrował. Zawiozłem Toma do nas i siedliśmy przy sześciopaku. - Możesz nam pomóc na dwa sposoby - powiedziałem. - Po pierwsze, jako nurek. Zbierając próbki z dna. - Facet, ja myślałem, że to już macie zrobione. - Mam jedną próbkę i masę oleistych homarów. Jednak potrzebuję więcej, jeśli naprawdę chcę narobić hałasu. Przydałoby się co najmniej tuzin próbek, a najlepiej czterdzieści do pięćdziesięciu, rozłożonych po rejonie, żebym mógł wykazać prawidłowość. - Wystarczy mi jeden raz, facet. Nie mam ochoty na kolejny napad trądziku chlorowego. - I to jest właśnie drugi sposób. Możesz być świadkiem. Ofiarą takiego samego zatrucia. Tom zmarszczył brwi i pokręcił głową, po czym dopił piwo. Ledwie poruszyłem temat, jego krzywa spożycia skoczyła pod sufit. - To nie to samo. Pamiętasz? Czynnik Pomarańczowy. To tym oberwałem, nie freonami. Dla Toma i większości ludzkości Czynnik Pomarańczowy to faktycznie coś zupełnie innego od freonów. Jednak podstawa problemu z obiema substancjami była ta sama, i będę to musiał przystępnie wyjaśnić, przygotowując materiały dla prasy. Kolejne cholerstwo do załatwienia. Zanosiło się na to, że sprawa przeobrazi się w zawody w przewalaniu papierów i więcej czasu spędzę przy biurku niż na zodiacu. Gdybym mieszkał w domu, w którym używa się serwetek, mógłbym to wszystko Tomowi wyrysować. Niestety Tess, Laurie i Ike byli maniakami zbierania surowców wtórnych i przeważnie musiałem wycierać plamy własnymi rękawami. Bawełniane ścierki są fajne, jeśli ma się kogoś, kto by robił za nas pranie, ale są do niczego, kiedy w pralce spalił się silnik, a właściciel domu zalewa piwnicę za każdym razem, gdy wpadnie mu w ręce klucz francuski. - I tak wolałbym, żebyś mi to wszystko wyjaśnił - wyznał Tom. - No dobra. Po pierwsze, w Czynniku Pomarańczowym groźny nie był sam Czynnik. Chodziło o zanieczyszczenie, jakie dostawało się do substancji w procesie produkcyjnym - dioksyna. Właśnie to cię trafiło, zatrucie dioksyną. Jednak dioksyna to tylko skrót pełnej nazwy związku. A to jest 2, 3, 7, 8-tetrachlorodibenzo-p-dioksyna. Inaczej zwana TCDD. - Mów do mnie jeszcze, facet. - Dobra, wytrzymaj chwilę. TCDD należy do klasy podobnych związków, tak zwanych dibenzodioksyn wielochloranowych. - A te mają jakiś związek z bifenylami wielochloranowymi, czyli freonami? - Mniej więcej. W obu wypadkach mamy do czynienia z masą atomów chloru, stąd „wielochloranowe”, i z konstrukcją organiczną, do której są podczepione. W jednym wypadku to bifenyl, w drugim - dibenzodioksyna. Wiesz, co to pierścień benzenowy? Miałeś jakieś zajęcia z chemii? - Nigdy w życiu. Rozejrzałem się w poszukiwaniu sześciu podobnych do siebie obiektów, które mógłbym ułożyć w kółko. No tak - stały przed nosem. - Pierścień benzenowy to sześciopak atomów węgla. W kupie trzyma go ta plastikowa obejma. Tak jak w pierścieniu. Jest stabilna, mocna, sześciopak trzyma się razem. Trzeba użyć siły, żeby wyciągnąć jedną z puszek. Mamy tego kilka rodzajów - benzeny, fenyle. I jedne, i drugie to sześciopaki, ale fenyl ma jeden atom wodoru mniej. - Chwytam. Poszedłem do lodówki po kolejny sześciopak. - Jeśli połączysz dwa, masz dwunastopak. Gdyby to były fenyle, miałbyś bifenyl. W wypadku benzenów byłaby to dibenzodioksyna - bo połączenie między sześciopakami tworzą dwa atomy tlenu. W gruncie rzeczy jednak to cząsteczka podobna do bifenylu. Tak więc wielochloranowy bifenyl i takaż dibenzodioksyna to zasadniczo pokrewne substancje. - Więc to te sześciopaki są toksyczne? - Nie. Toksycznym elementem jest chlor. To on ci zaszkodził. - Co ty, przecież w takim wypadku dostawałoby się tej wysypki po kąpieli na basenie, nie? Tam jest pełno chloru. Nawet woda w kranach jest chlorowana. - Taak. Właśnie dlatego połowa członków GEE pije tylko wodę źródlaną. Usłyszeli coś o chlorze, a o chemii nie mają zielonego pojęcia. Tom zauważył stojącą na stole solniczkę, parsknął śmiechem i wysypał trochę soli na blat. - Ja walę! Chlorek sodu, nie? Przecież to składnik wody morskiej! Hej, może to od tego się rozchorowałem. Nie od Czynnika Pomarańczowego, tylko przez sól w wodzie. - Aha: pytasz, czemu chlor w dioksynie jest tak cholernie szkodliwy, a w soli nie? - Pewnie właśnie o to mi chodzi. - Powody są dwa. Po pierwsze, do czego ten chlor jest podłączony. Cząsteczka bifenylu czy dibenzodioksyny - dwunastopak - z łatwością rozpuszcza się w tłuszczu. Jeśli już dostanie się do komórek tłuszczowych twojego ciała, to na amen i dożywotnio. - To właśnie mówili o Czynniku Pomarańczowym - na zawsze zostaje w organizmie. - Właśnie. To pierwszy problem. Drugi sęk w tym, że w dwunastopakach chlor jest w postaci kowalentnej - ma pełną liczbę elektronów. Chlor w soli jest zjonizowany. Ma dodatkowy elektron. Różnica w tym, że chlor kowalentny jest bardziej czynny chemicznie - wokół jądra jest chmura elektronów, które mogą ci namieszać w chromosomach. Do tego prześlizguje się bez problemów przez błony komórkowe. Zjonizowany chlor nie przejdzie przez ścianę komórki - są one tak zbudowane, że go nie przepuszczą. - Więc sześciopaki są jak pojazdy, kanonierki, a chlor to pokładowy desant z karabinami maszynowymi. - Tak jest, a elektrony to ich amunicja. Zasuwają w górę i w dół rzeki - twoich naczyń krwionośnych - a po drodze wpadają do komórek i masakrują ci chromosomy. Różnica między nimi a solą kuchenną jest w tym, że w soli masz nieorganiczny, zjonizowany chlor - żołnierzy bez łodzi i nabojów - a w dioksynie chlor organiczny, wredny i już. Tom wyprostował się i uniósł brwi. - Jeśli myślisz, że jednak będę tam nurkować, to się pomyliłeś. - Okej, nie ma sprawy, nikt nie ma do ciebie pretensji, ale pozwól tylko, że ci powiem, że mam cięższą paranoję od kogokolwiek, kogo znam, a jednak tam zanurkowałem. Jestem praktycznie pewien, że da się to zrobić bez ryzyka skażenia. - Mogę nurkować, ale nie zejdę na dno. Już dosyć tego syfu mam w ciele. - Uczciwe postawienie sprawy. Zadzwoniłem do Esmereldy. Jak skończymy z Projektem, trzeba jej będzie przyznać honorowe członkostwo GEE. Gdyby naszą organizację porównać do krążownika kosmicznego „Enterprise”, ona byłaby Spockiem, a ja Scottym. Bardzo miło się nam gawędziło o nowej, różowej sukience jej wnusi, której zakup wymagał około stu roboczogodzin wędrówek po sklepach, jak też o pogodzie i baseballu. Mówiła cicho, żeby nie przeszkadzać czytelnikom, a ja zauważyłem, że przy rozmowach z nią sam zniżam głos do szeptu. Jak podczas rozmowy z potężnym japońskim wodzem z czasów szogunatu. Przez parę godzin trzeba pomrukiwać, potakiwać i mówić o drobiazgach, gwoli kurtuazji, aż wreszcie można przejść do rzeczy. - Pracuje zdaje się u was stażystka, dziewczyna z „Weekly”? - Tak. Z początku miała problem z zakładaniem mikrofilmu na czytnik, ale teraz radzi sobie świetnie. - Gdyby ktoś wynalazł czytniki, które same zakładałyby taśmę, wylaliby połowę bibliotekarzy. Nie bierz tego do siebie. - W czym mogę ci pomóc, S.T.? - Mogłabyś zrobić mi kopię, jeśli ta dziewczyna znajdzie coś naprawdę ciekawego? - O panu Pleshym? - Przecież wiesz. - Jakieś szczególne tematy? - Chyba nie. Żeby były zdjęcia. To ich zawsze wyprowadza z równowagi. Nie masz nic przeciw? - Oczywiście, że nie. Chciałbyś coś jeszcze? - Nie, chciałem się tylko dowiedzieć, co u ciebie słychać. - Miłej zabawy, S.T. - Zawsze tak kończyła rozmowę. Musiała mieć ciekawe wyobrażenie o mojej pracy. Następny dzień pochłonęły sprawy organizacyjne, a kolejny zajęła nam operacja. Wraz z jednym bostońskim nurkiem pływaliśmy przy dnie, zbierając muł do naczyń na próbki. Oddawaliśmy je Tomowi, który kursował z nimi do zodiaca; tam czekała Debbie. Dzięki temu nie musieliśmy dokonywać dekompresji przy każdym wynurzeniu z pełnym ładunkiem próbek. Debbie była naszym nawigatorem; za pomocą znaków terenowych na brzegu ustalała pozycję i zaznaczała, skąd pochodziły poszczególne próbki. Potem będziemy mogli pokazać wyniki na mapie. Jeśli stężenie freonów gwałtownie rosło w jakimś kierunku, wskazałoby to nam lokalizację źródła zanieczyszczenia. Gdyby naprawdę dopisało nam szczęście, byśmy je znaleźli - zapewne kilka leżących w mule beczek. Największym sukcesem byłoby, gdyby te beczki wciąż zawierały freon, a my zdołalibyśmy zrobić trochę zdjęć. Sami nie bylibyśmy w stanie wydobyć beczek, ale EPA zapewne tak. Co więcej, pewnie chcieliby je wydostać. Zaoszczędzilibyśmy portowi wiele nieszczęść, a przy okazji moglibyśmy znaleźć dowody prowadzące do trucicieli. Nie chciałem, żeby Debbie siedziała sama na zodiacu. Wiedzieliśmy, że fanklub Pöyzen Böyzen dysponował łodzią, a do tego ci goście najwyraźniej świetnie wiedzieli, kim jesteśmy i gdzie nas znaleźć. Przejrzeliśmy więc naszą listę darczyńców i znaleźliśmy kilku jachtmenów, po czym wmówiliśmy im, że naprawdę będzie miło spędzić dzień w porcie pod naszą banderą. Wywiesiliśmy kolejnego Toksycznego Jolly Rogera, namówiliśmy chłopaka Tanyi, który miał czarny pas, żeby dołączył do grupy, i dowieźliśmy paru ludzi z mediów z parku na Castle Island. Przybyła Rebecca, jak też wygłodzony wolny strzelec i reporter z „Globe”. Póki co, robili za tło. Zaczęliśmy mniej więcej tam, gdzie wziąłem pierwszą próbkę, i posuwaliśmy się ku wyjściu z portu, sprawdzając w sumie ponad sto hektarów dna. Wynikiem końcowym było trzydzieści sześć słoików po maśle orzechowym, wypełnionych szlamem, i sporo naprawdę obolałych mięśni. Trzymanie się z entuzjastami ma jeden duży plus - robią naprawdę dobry masaż. Parę godzin masażu, piwa, podtlenku i kreskówek po całym dniu nurkowania - ludzie, nie ma nic lepszego. Następnego dnia zabraliśmy się do analizy próbek, z na wpół katastrofalnym rezultatem. Dla mnie to był czysty kataklizm - nie wykryliśmy nawet śladu freonów. To było niewiarygodne - musiało dojść do zanieczyszczenia próbek w chromatografie - więc analizę odwiesiliśmy na kołku na dwa dni, kiedy rozebrałem maszynę na części pierwsze i kawałek po kawałku czyściłem je i składałem do kupy. Ubaw po pachy. Potem znowu zacząłem testy. Nikt nie wytrzymał w moim towarzystwie przez dwa dni czyszczenia, więc pracowałem sam. Co z tego, i tak, cholera, wyszło na to samo. Poziom freonów w tych próbkach był taki sam, jak w pobieranych gdziekolwiek indziej w porcie. Na południe, w stronę Spectacle Island, stężenie freonów raptownie spadało - odwrotnie do moich oczekiwań - a na północ od niej nie było w ogóle nic. Freonowo dziewiczy teren. James Bond z muesli, Toksyczny Spiderman dał dupy. Przesadnie zareagowałem na parę zaolejonych homarów, zobaczyłem gościa z egzemą i pomyślałem, że to chlorowy trądzik. Potem wziąłem zanieczyszczoną próbkę albo spieprzyłem analizę i spaliłem cała sprawę. Trudno było w to uwierzyć, ale nie miałem innego wyjścia. Inaczej musiałbym przyjąć, że winowajcy zdołali jakoś odcedzić freony z portu, gdy byłem zajęty papierkami. Tyle że taka operacja na skalę budowy piramid kosztowałaby miliardy. Zdarza się. Wszechświat oglądany z laboratorium jest dużo bardziej skomplikowany niż ślicznie wyrysowane kalki, które każdy z nas ma pod czaszką. Jednak tym razem naprawdę mnie to gryzło. Może Debbie by pomogła, ale nie dałem jej szansy. Milej wkurwiać się w samotności. I tak, kiedy już przeszedłem fazę palącego zakłopotania, zaprzeczenia faktom i gniewu, wpadłem w naprawdę poważną depresję. Padało, było chłodno jak na tę porę roku, a ja szlajałem się po pijaku, aż wpadłem na przeszkodę: wielki, odstrojony tłum na rynku. Gdyby to był słoneczny weekend, nie zdziwiłbym się, ale dziś wyglądali raczej nie na miejscu. Wtedy dostrzegłem sztandary, plakietki, cały ten lśniący szmelc towarzyszący kampaniom politycznym, i usłyszałem dobiegający z wielkich głośników brzękliwy głos Płaszczaka. Tu zgromadziła się sama drobnica. W polityce bostończycy praktykują bałwochwalstwo - był Curley, Kennedy, O’Neill, teraz Pleshy. W ratuszu zebrali się ważniacy, najpotężniejsi z tak zwanych liberalnych polityków Massachusetts. Wszyscy ci, którzy pobekiwali o czyszczeniu portu, póki nie dowiedzieli się, że to Pleshy go zanieczyszcza. Mdliło mnie od patrzenia, więc obróciłem się na pięcie i poszedłem do budynku władz stanowych. Obserwowało mnie paru typów z Secret Sevice. Jeden z nich przystanął, żeby kupić precla od handlarki, i kiwnęliśmy sobie głowami, gdy go mijałem. Z budki telefonicznej zadzwoniłem do bossa na jego koszt. Powiedziałem mu, że muszę wyjechać w cholerę z Bostonu, że potrzebuję wakacji. - Zasłużyłeś - odpowiedział. - To GEE na to zasłużyło. Tak się zaangażowałem w robotę, że chrzanię sprawy. Dzięki Bogu, Projekt Homar skończył się i mogłem się pożegnać ze sceptycznymi poławiaczami homarów. Nigdy nie dadzą mi o tym zapomnieć. Przerwałem im grę na Fenway, żeby wygłaszać złowieszcze, niewiarygodne ostrzeżenia, a tydzień później wszystko to odwołałem. Właśnie taki wizerunek zawsze próbowałem zwalczać. Przypomniałem sobie pomywacza z „Perły”, ten jego krzywy uśmiech: „Aha, macacz kaczek”, i postanowiłem, że na jakiś czas przestawię się na chińszczyznę. - Dokąd wyjeżdżasz na wakacje? - zapytał boss. - Nie wiem, cholera, pokręcę się wokół Bostonu. - Może do Buffalo? - BUFFALO? - A czemu nie? - Jego głos aż ociekał czystymi intencjami. - Pozwól, że opowiem ci historię z Buffalo. Ostatnim razem przejeżdżałem przez to miasto w czasie wichury. Wielka, rekordowa wichura. W biały dzień wiatr wiał z prędkością stu kilometrów na godzinę. Niebo bezchmurne, ale w powietrzu było tyle pyłu, że światło słońca i tak było brązowe, wiesz? I nawet nie można było wyjść z samochodu, bo wiatr porywał kamienie, drobny żwir i ciskał nimi jak gradem. No i jadąc do mostu, trafiłem w takie miejsce, że po obu stronach jezdni były wielkie zbiorniki paliwowe. Taki normalny, przemysłowy Mordor. Obwałowania działały jak tunel aerodynamiczny, wiatr podrywał miał węglowy z wielkiej hałdy tuż przy autostradzie i jechałem w dół przez taką gęstą, czarną, cuchnącą siarką chmurę, patyki i kamienie łomotały o przednią szybę, z przodu i z tyłu miałem ciągniki siodłowe z cysternami benzyny, i pomyślałem sobie: „Jasny gwint, niechcący wybrałem zjazd prosto do piekła!” - „Fugu” przypłynął tam przed terminem - powiedział boss - a mamy tam taki projekt, który trzeba zrealizować. - Zapomnij. - Między innymi trzeba zatkać odpływ dioksyny. Dobry szef zawsze wie, jaką przynętę pokazać pracownikowi. - I zapłacimy ci za przejazd. Debbie też jedzie. Czyli będę mógł jechać pociągiem w przedziale sypialnym - w towarzystwie Debbie. Pognałem do domu, żeby się spakować, ale na miejscu zastałem małą wystawę. Ktoś dopadł bezdomnego kota z okolicy, który czasami kręcił się po domu - wołaliśmy na niego Łupieżca - i zmiażdżył mu łebek, po czym okręcił rozprostowany wieszak wokół jego szyi i powiesił zwierzaka przed drzwiami. Zdjąłem zwłoki Łupieżcy, zaniosłem je do kontenera na śmieci z boku budynku i zakopałem pod odpadkami, żeby oszczędzić współlokatorom widoku. Z tyłu domu zauważyłem kilka krwawych plam i ich tropem dotarłem do narzędzia zbrodni - wymazanego krwią kawałka betonu wielkości pięści. Tylnymi drzwiami włamali się do domu i zdemolowali go. Nie ze szczętem, ale efekt był całkiem przyzwoity. Ktoś kopniakiem załatwił kineskop telewizora, jak też monitor mojego komputera. Wyciągnęli nawet samego blaszaka i parę razy przyłożyli mu z buta. Wywalili sporo jedzenia i rozrzucili je po kuchni, żeby narobić jak największego bałaganu. Do tego nasi goście dobrali się ze śrubokrętem do bebechów lodówki i pozwolili całemu freonowi wyparować. A na drzwiach do mojego pokoju, mniej więcej na poziomie oczu, ktoś zostawił czarny odcisk dłoni. Prawdziwa czy fałszywa mafia - skąd miałem wiedzieć? Byłem jednak cholernie zmęczony i zdołowany, po prostu chciałem wynieść się z miasta. Wielki skandal stał się wielką kpiną. A teraz ktoś użył przemocy. Koniec pieśni, sprawa zamknięta. 17 Nie ma problemu ze znalezieniem zjonizowanego chloru. Jak zauważył Tom Akers, jest w wodzie morskiej. Jeśli jednak chcielibyście wyprodukować cały cuchnący bukiet chemii przemysłowej, będziecie musieli przeobrazić chlor zjonizowany w kowalentny. Aby to osiągnąć, trzeba mu odebrać elektron. I proces jest prawie tak prosty, jak brzmi. Weźcie baniak morskiej wody i zanurzcie dwa gołe druty. Do nich podłączcie źródło prądu i przez wodę popłynie prąd - strumień elektronów. Następują przetasowania cząsteczek. Chlor zjonizowany przeobraża się w kowalentny, i o to chodziło. Sód łączy się z rozszczepionymi cząsteczkami wody, tworząc wodorotlenek sodu. Czyli ług, albo zasadę sodową, zależnie od tego, ile klas chemii mieliście. To tak zwany proces chloralkalizy. Niby proste. Ale jeśli chce się wyprodukować większe ilości DDT, freonów, rozpuszczalników, czy czego tam akurat potrzebujecie, musicie mieć odpowiednio dużo chloru. Do tego trzeba od groma energii elektrycznej. A jeśli chcecie wyprodukować Niagarę chemikaliów? No cóż, będziecie musieli znaleźć odpowiedniej wielkości elektrownię. A więc witamy w Buffalo. Błogosławieństwo miasta, wodospad Niagara, było jednocześnie jego przekleństwem. I nawet jeśli wodospad się sypał, zatkany skałami, to wszystkie związki chloru zostały. Nazywamy to trującymi odpadami. Gdyby nie chloralkaliza, nie byłoby ich prawie wcale. Z tej fontanny ścieków nie biją tylko ciężkie metale, a ich udział w ogólnym zanieczyszczeniu jest właściwie znikomy. Chloralkaliza, tu zwana Niachlorem (Niagara + chlor), jest praktycznie równoznaczna z toksycznymi odpadami. Z drugiej strony, mogę sobie narzekać i jojczyć, ale coraz trudniej jest w tym kraju zatruwać środowisko. W ciągu ostatnich trzech dziesięcioleci, a szczególnie od 1974 roku, obroty firm żyjących z chloralkalizy spadły o czterdzieści procent. Moim celem jest sto. Polowanie na przemysł chemiczny w Buffalo to wyprawa przeciwko Boner Chemicals - coś jak polowanie na ptaki w klatce, gdy wokół stoi pół miliona widzów i kibicuje wam radośnie. Tym razem miało być nawet łatwiej. Do strzelania do trującego drobiu nie będziemy używać śrutówek - nasz przyjaciel z Albany dostarczył miotacze ognia. EPA jest tak anemiczne, a nasz kraj tak zanieczyszczony, że chłopaki muszą zlecać całą masę swojej roboty podwykonawcom. Widząc katastrofalne zatrucie w Buffalo, opłacili wykonanie pewnych zadań przez chemiczną firmę konsultingową z Albany, podobną do Mass Anal. Na dobrą sprawę dali tym ludziom prawo do zabezpieczania do celów procesowych wszelkiej dokumentacji Boner Chemicals, jako wyłącznego sprawcy katastrofy. Konsultanci splądrowali archiwa Boner Chemicals, wynosząc workami mapy i akta. Poznali toksyczne sekrety, od których wasza krew zmieniłaby się w dioksynę. Jeden z konsultantów odszedł z pracy, bo postanowił zbudować sobie dom w kopule geodezyjnej i założyć własną firmę software’ową. Chyba znacie takich ludzi. Facet nawiązał kontakt z GEE. Nie miał już żadnych tajnych dokumentów, ale znał się na obsłudze kserokopiarki. Gdy nasz pociąg po drodze do Buffalo zatrzymał się w Albany, ów pan dołączył do Debbie i mnie w naszym przedziale. Zaserwowaliśmy mu „fikołka” i pogadaliśmy o przyszłości. Nazywał się Alan Reading. Debbie i ja mieliśmy bardzo skrupulatnie złożone kuszetki. Przegadaliśmy całą drogę z Bostonu do Springfield, potem zrobiliśmy przerwę, żebym mógł przeczytać „Wall Street Journal” z ostatnich paru dni, i przy wjeździe do Albany właśnie wdaliśmy się w straszliwy temat poświęcenia dla związku. Żadne z nas nie było w najlepszym humorze. Usiedliśmy sobie wygodnie i zabraliśmy się do oglądania plików papierów, nielegalnie skserowanych przez Alana. Jeden był szczególnie interesujący: dokładny plan głównej fabryki koncernu, prezentujący granicę między nieruchomościami Boner Chemicals a publicznymi ulicami. W tej linii było jedno wgłębienie - ślepa uliczka, zapuszczająca się na pół przecznicy w głąb terenu Boner Chemicals, własność miasta, mimo że z trzech stron otoczona przez fabrykę. Istniała tylko dlatego, żeby było gdzie umieścić studzienkę kanalizacyjną. Z fabryki koncernu do systemu ściekowego Buffalo prowadziła rura kanalizacyjna. Wiodła ona wzdłuż tej ślepej uliczki. Na końcu tejże, tuż przed bramą do Bonerlandii, znajdowała się studzienka. Przez „czysty przypadek” Alan wiedział, że w tym właśnie miejscu koncern zrzuca do ścieków znaczne ilości dioksyny. - Świetna sprawa - powiedziałem mu. - O, tu masz coś, co może cię zainteresować. Pokazałem mu „Wall Street Journal”. Wyglądało na to, że szykuje się kolejna wielka fuzja w przemyśle chemicznym. Basco wykupywało Boner Chemicals. - Na cholerę im Boner? - mruknął Alan. - To pakowanie pieniędzy w czarną dziurę. - Jeśli przez pierwszy rok na papierze przyniosą zyski, to dobra inwestycja. Debbie miała inne powody do głębokich rozmyślań. Wraz z ekipą „Fugu” zamierzała urządzić pod Niagarą wielki pokaz dla mediów, przy współpracy Kanadyjczyków i Indian. Wyglądało na to, że Indianie ze stanu Nowy Jork, tak zwane Siedem Narodów, wciąż popierają nasze działania. Nie zawsze tak było. Zwiadowcy GEE wiecznie ich tropili, prosząc, by pozwolono im spać w tipi i kibicować przy najświętszych ceremoniach. W pewnych kręgach naszej organizacji uważaliby cię za obcego, póki nie zostaniesz wpuszczony do łaźni Indian Lakota. Taki fetysz. Przeważnie Indianie wykazywali tolerancję, ale zdarzały się wyjątki. Poprzedniej nocy sprawdziłem przez komputer wiadomości z międzynarodowej służby informacyjnej GEE. Dowiedziałem się, że jeden z naszych wylądował w szpitalu w Rapid City. Palił fajkę pokoju z Siuksami i wpadło mu do głowy, żeby dołożyć trochę marihuany. No to złamali mu rękę. Takie drobne nieporozumienia były normą, więc zawsze byłem zdumiony, gdy plemiona z Północnego Zachodu wyrażały jakąkolwiek chęć współpracy. Pewnie to dlatego, że tak samo jak wszyscy, Indianie byli zagrożeni powolnym truciem przez koncerny chemiczne. Może nawet mieli mniej do stracenia, bo w większości pracowali w fabrykach albo łowili ryby. W Buffalo czekał na nas darowany samochód, na wpół zdemolowane subaru z wyrwanymi głośnikami majtającymi się u paneli drzwi i szybami zalepionymi ekologicznymi naklejkami. Podrzuciłem Alana i Debbie do przystani, w której stał „Fugu”. Urządzono tam przyjęcie dla miejscowych współpracowników, a ja zupełnie nie miałem na to ochoty. Czasami naprawdę lubię się zabawić, udawać wdzięk, obnosić garnitur i toksyczne trampki, sprzedawać opowieści z pól bitewnych miejscowym ekologom, wyliczać im paskudztwa, jakie płyną w ich kranówie. Jednak kiedy indziej, na przykład teraz, wolałem krążyć w ciemnościach w poszukiwaniu kłopotów. Wiedziałem tyle, że będziemy tu zatykali kilka rur. Technologia tego procesu jest już właściwie niezmienna. Jeśli rura ma mniej niż metr dwadzieścia średnicy, układamy tam po prostu worki cementu. Ten pęcznieje i twardnieje. Do zatykania większych rur używamy różnych dysków. Trudno to jednak zrobić, jeśli wylot rury wręcz chlusta syfem, jako że to oczywiście wypycha naszą zatyczkę. Należy zatem użyć „motylka” - wynalazku jednego z naszych kumpli z Bostonu, który później przeszedł do przemysłu komputerowego. Przecinamy dysk na pół i składamy połówki tak, by zewnętrzne brzegi celowały pod prąd wypływających ścieków, jak skrzydła motyla. Instalujemy go w rurze w tej pozycji, po czym pozwalamy połówkom rozewrzeć się. Ścieki pod ciśnieniem uderzają w skrzydła i rozchylają je, dociskając do ścian rury. Można też dodać różne patenty utrudniające usunięcie zatyczki, jeśli chce się być naprawdę upierdliwym. Na przykład umocować „motylka” zaciskami w kształcie litery C, po czym upiłować śruby. Ściek wiodący z fabryki Boner Chemicals miał dużo więcej - niż metr dwadzieścia średnicy, ale nie mogliśmy zmontować „motylka”, żeby go całkowicie zablokować. A dlaczego tak? Bo zatyczkę należałoby przecisnąć przez otwór studzienki. Trzeba więc będzie użyć naprawdę mnóstwo cementu. Zresztą cement jest dużo trwalszy, a trwałość to podstawowa sprawa w tej robocie. „Motylki” to raczej robota dla mediów. Wstawiamy takiego do rury, ozdobionego wielkim logo GEE, a potem kamerzyści kręcą dla telewizji ekipy roboli z chorobą morską, usiłujących go usunąć. Tym razem jednak ściek był pod ziemią i nie było po co robić pokazówek. W dodatku Boner zrzucał zbyt groźne paskudztwo. To dioksyna, ludzie. Coś nie do przyjęcia. Zrzucasz dioksynę, grasz ostro - giniesz. Najpierw pojechałem do Niagara Falls i poszukałem sobie pokoju w hotelu. Śmieszna rzecz, dokądkolwiek pojadę, zawsze biorę apartament dla nowożeńców. A co tam, GEE płaci, w takim apartamencie zaś najlepiej się odpoczywa po całym dniu targania worków cementu i paradowania w kajdankach. Można sobie siedzieć w wannie w kształcie serca albo brykać na materacu wodnym. Więc jadę do Niagara Falls, bo tam każdy pokój to apartament dla nowożeńców. Pozostaje tylko wybrać ten najlepszy. Trochę zeszło, ale w końcu go znalazłem. Lampy lawowe, dwuipółmetrowe łóżko wodne obciągnięte futrem, lustra na suficie, widok na autostradę. Kierowniczkę hotelu skręcało na mój widok, ale lubiła to, że miałem zamiar zostać dłużej. Nabiłem opłatę za kilka dni na złotą kartę kredytową GEE i obiecałem, że za jakiś czas wrócę, po czym ruszyłem z powrotem w stronę Buffalo. Teraz tylko jedno zaprzątało mi głowę - para typów w garniturach, którzy śledzili mnie od dworca. Jechali chevroletem celebrity, który wyróżniał się właśnie przez to, że był taki przeciętny. Mój subaru był mniejszy, zwrotniejszy i zapewne równie szybki, o ile nie wypadnie mu skrzynia biegów. Kiedy już wróciliśmy do Buffalo, zabrałem się do mojego ulubionego sportu. Najpierw uzupełniłem paliwo, sprawdziłem ciśnienie w oponach, opróżniłem pęcherz i kupiłem sześciopak napoju energetycznego. Potem ruszyłem do wjazdu na autostradę, dając im szansę, żeby ustawili się za mną. Nie chcieli wjeżdżać zaraz za mną, bo mieli być tym dyskretnym ogonem. No to wjechałem na rampę z niezłą prędkością, wyciskając z silnika wszystkie soki, po czym wyłączyłem światła i na hamulcach zjechałem na pobocze. Użyłem tylko hamulca ręcznego, żeby nie zdradziły mnie światła ostrzegawcze. Parę sekund później przemknęli obok, ich światła ostrzegawcze płonęły jak rumieńce wstydu, a ja ruszyłem w ślad za nimi. I tak ich śledziłem i śledziłem. Siedziałem na ogonie tych durnych fiutów przez cztery godziny. Mój samochód miał krótszy zasięg, ale dopiero co go zatankowałem. Nie ma lepszej zabawy od śledzenia kogoś, komu nakazano śledzić ciebie. Mógłbym to robić cały czas - jechać bezczelnie tuż za nimi, słuchając klasycznego rocka z prowizorycznie podłączonego radia i strzepując przez okno popiół z cygara. Przez pierwsze dwadzieścia minut czy coś koło tego nawet się nie zorientowali. Zdecydowali, że rozegrają to po luzacku i przez chwilę zostaną przede mną, a potem pozwolą się wyprzedzić. Nic z tego. W końcu zatrzymali się na poboczu i czekali. Stanąłem za nimi i też poczekałem. Ruszyli i wykonali nielegalny zakręt o sto osiemdziesiąt stopni przez pas rozdzielający kierunki ruchu. Najwyraźniej nie byli z policji - gliniarzy uczą, jak to zrobić, a ci frajerzy robili to pierwszy raz w życiu. Zrobiłem to samo, co oni, po krótkiej pauzie na poboczu, żeby dać im ciut więcej czasu. Wtedy weszli w kolejną fazę - namysłu: „Co teraz zrobimy?”. Na następnym zjeździe opuścili autostradę i śledziłem ich po centrum Buffalo, słuchając trzech piosenek grupy Zevon o nieporadnych najemnikach, które radiostacja nadała jedną po drugiej, bez przerw na reklamę. Oni raczej nie słuchali w tej chwili klasycznego rocka. Odbywali za to pełnowymiarową dyskusję, z wymachiwaniem rękami i zerkaniem na mnie ponad zagłówkami. W końcu zaparkowali przy przydrożnej knajpce. Obserwowałem ich przez okno, póki nie zamówili kawy, po czym otworzyłem drzwi, odlałem się na asfalt i opuściłem siedzenie tak, żeby nie dostrzegli mnie z zewnątrz. Po paru minutach wyszli z baru i odjechali. Dałem im minutę, żeby się łudzili, iż odnieśli sukces, po czym znów wlazłem im na ogon. Wtedy zorientowali się, że robię ich w człona. Pomyśleli sobie: to nie żarty. Ten koleś będzie nas śledził do momentu, kiedy będziemy musieli złożyć raport, i w końcu dowie się, kto nam płaci. Nastąpiło wówczas ładnych parę minut fatalnej jazdy, kiedy bez powodzenia usiłowali mnie zgubić. Trudno to zrobić na totalnie opustoszałych przedmieściach. Uczyli się takich trików na powtórkach kiepskich seriali kryminalnych - jeśli opony piszczą, to znaczy, że szybko jedziemy. Bez dwóch zdań nie byli gliniarzami. Policjanci czy agenci FBI po prostu zatrzymaliby wóz i podeszli do mnie: „Dobra, fiucie, było śmiesznie, ale zmiataj już do domu”. Mafiosi zrobiliby ze mnie durszlak. Najwyraźniej jacyś prywatni detektywi za dychę albo zupełni amatorzy. Jeśli byli tutejsi, to pewnie pracowali dla Boner Chemicals. Jeśli śledzili mnie od Bostonu, mogli być powiązani z tą aferą z amfetaminą. Może faktycznie było to laboratorium narkotykowe, finansowane przez japiszonów, a obsługiwane przez ćpunów, a skoro już wdaliśmy się w zabawy w cichociemnych, szefostwo troszkę się pogubiło. Zbyt późno zorientowali się, że o trzeciej rano większość stacji benzynowych w centrum nie przyjmuje klientów. Zabrakło im paliwa na środku ulicy. Podjechałem do nich, zderzak w zderzak, i przepchnąłem do zatoczki parkingowej. W ostatniej chwili jednak wspomniałem Łupieżcę, zredukowałem bieg, dodałem gazu i wepchnąłem ich w kufer zaparkowanego samochodu. Ich wspomagane hamulce nie działały, gdy padł silnik. Naprawdę się zirytowali. Wyskoczyli z wozu i rzucili się do mnie. Przejechałem na wstecznym parę przecznic, pozwalając się gonić i uważnie przyglądając się ich stuprocentowo amerykańskim twarzom, teraz poczerwieniałym od adrenaliny. Potem urwałem się im i znalazłem budkę telefoniczną, z której wezwałem policję. Powiedziałem, że w centrum doszło do stłuczki, której sprawcy porzucili wóz i uciekli, a ja podejrzewałem, że mogli go wcześniej ukraść. Jasne, oczywiście, że podam nazwisko. Tak jest, będę na miejscu, żeby złożyć zeznanie. Gliny dotarły na miejsce w ciągu dwóch minut. Trafił się nam wielki Murzyn po czterdziestce, wyraźnie wnerwiony, tudzież jego młoda partnerka. Panowie w garniturach kulili się ponuro w pobliżu, trzymając się w cieniu niczym Aborygeni. Kiedy już wydobyli swoje prawa jazdy, zerknąłem na nie ponad ramieniem policjantki. Ze stanu Massachusetts. Pan zdenerwowany połączył się z centralą przez radio i był tak uprzejmy, że podał mi nazwiska tych matołów: David Kleinhoffer i Gary Dietrich. Para porządnych, aryjsko-amerykańskich zakapiorów do wynajęcia. Nic więcej się już tam nie dowiedziałem. Poszedłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do firmy, z której wypożyczyli samochód. Zastosowałem styl urzędasa. - Tak, tu Taylor. Wypożyczyliśmy w waszym biurze samochód - tu podałem im opis i numer rejestracyjny - gdzieś zagubiliśmy umowę wynajmu i najwyraźniej nie da się bez tego ustalić, które konto obciążyć. Pracuję w księgowości i muszę się tego dowiedzieć. Czy byłaby pani tak miła i przeczytała mi dane z waszej kopii rachunku? Była miła. Okazało się, że Dietrich i Kleinhoffer pracowali dla spółki zwanej Biotronics. Skoro już tyle ustaliłem, sprawy zaczęły się wyjaśniać. Powinienem był się domyślić. Najpierw Pöyzen Böyzen, potem mafia... A impreza z mafią zaczęła się dopiero po tym, jak zacząłem się martwić, czy to nie oni. Próbowali mnie nastraszyć pajace w kosztownych butach. Przeważnie zresztą świetnie im szło. Jednak z Łupieżcą trochę już, kurwa, przesadzili. To komputer wydał sprawę. Jełop z mafii rozwaliłby ekran i uznał, że ma już złoma z bani. A przecież monitor nie jest aż taki drogi. Naprawdę kosztowny jest sam blaszak. Ten, kto zdemolował nasz dom, był na tyle zorientowany. Znał fakty i użył swojej wiedzy. Do tego jeszcze ten manewr z freonem. Oto japiszoński sposób zdewastowania komuś kuchni - wypuścić mu płyn chłodzący z lodówki. Teraz, kiedy już poznałem twarze ludzi, którzy próbowali mnie zastraszyć, mniej się bałem, za to bardzo się zaciekawiłem. Może faktycznie produkowali amfę, a może mieli jakąś inną paskudną tajemnicę. Muszę się tego dowiedzieć po powrocie z Buffalo i nabruździć tym ludziom. Póki co musiałem się zadowolić zamówieniem bielizny wartej dziesiątki tysięcy dolarów na ich karty kredytowe. 18 Za to nie dawały mi zasnąć znikające freony. Naście razy powtarzałem sobie w głowie sekwencję wydarzeń, usiłując znaleźć miejsce, w którym popełniłem błąd. Nie byłem nawet pewien, w którym momencie to się stało - przy pobieraniu pierwszej próbki czy wtedy, gdy wzięliśmy ich mnóstwo. W tym tkwi różnica między detektywem od toksyn a innymi ich rodzajami. Zwykły detektyw znajduje trupa na podłodze i wie, że popełniono morderstwo - mówią mu to oczy. W przypadku zatrucia środowiska oczyma jest chromatograf gazowy, nie zawsze równie wiarygodny. Jeśli to mechaniczne oko mówi, że w próbce jest freon, trzeba zadać sobie kilka pytań: jak pobrano próbkę? czy maszyna jest sprawna? kto jeszcze przy niej majstrował? Przez moment miałem pewien pomysł. Może ktoś dobrał się do naszych próbek w ciągu nocy, gdy oddawałem się rozkoszom masażu i pijaństwa. Próbki zostały na tylnym siedzeniu omni, więc stechnicyzowane oprychy mogły błysnąć intelektem, włamać się do samochodu, wyrzucić próbki i podłożyć nowe. Miałem jednak problemy z przyjęciem takiego rozwiązania. Po pierwsze, było zbyt niewiarygodne. Po drugie, pamiętałem, że w jednej z próbek, które pobrałem, mignęło coś czerwonego - kawałek puszki po coca-coli, który zauważyłem również następnego dnia. Zdecydowało jednak to, że po wykreśleniu rezultatów na mapie okazało się, iż próbki demonstrowały równomierny spadek stężenia freonów w kierunku Spectacle Island. Tego nie dałoby się uzyskać za pomocą fałszywych próbek. Wpadłem na następny pomysł: może wysokie stężenie freonów było wyjątkowo ograniczone przestrzennie? Może, czystym przypadkiem, przy pierwszym nurkowaniu trafiłem akurat w skażone miejsce i pobrałem wyjątkowo zanieczyszczoną próbkę? To jeszcze można było sobie jakoś wyobrazić. Powiedzmy, że w porcie żył naprawdę wielki, stary rekin, który od dziesięcioleci polował na przydenne ryby, aż w jego organizmie zebrało się niewiarygodnie wiele freonów. W końcu jednak się przekręcił i opadł na dno, gdzie zgnił, a pozostała po nim tylko kałuża toksyn. Zdarzały się dziwniejsze przypadki. Przyjmując racjonalny i naukowy światopogląd, należy brać pod uwagę, że zdumiewające wydarzenia losowe mogą całkowicie wypaczyć wyniki. Dlatego właśnie dobrzy naukowcy biorą mnóstwo próbek i wielokrotnie sprawdzają obliczenia, zanim opublikują wyniki. Przynajmniej tu nie miałem sobie nic do zarzucenia. Przekimałem się nieco na „Fugu”, po czym wybrałem się do miasta i wypożyczyłem ciężarówkę do przeprowadzek. Na pokładzie statku rozpoczęto z udziałem Debbie planowanie akcji w Niagara Falls, a Alan, ja i największy z członków załogi „Fugu”, imieniem Frank, pojechaliśmy ciężarówką za miasto do wielkiego hipermarketu budowlanego. Tam obciążyliśmy wóz do granic ładowności pięćdziesięciokilowymi workami cementu i żwiru, kupiliśmy też naprawdę solidny klej epoksydowy. Już wcześniej nabyliśmy płócienne worki marynarskie. Na razie zaparkowaliśmy ciężarówkę przy przystani, po czym pojechałem do rezerwatu Indian na spotkanie z facetem zwanym Jim Grandfather, z którym już kiedyś pracowałem. Gość z wyglądu przypominał mnie, tyle że przekroczył czterdziestkę. Mieszkał z żoną i psami w ustawionej w głębi lasu luksusowej przyczepie kempingowej, a jeździł starym pickupem Dodge z ozdobą w kształcie głowy Indianina na masce. Gwizdnął ją z wysypiska śmieci. Miał za sobą parę lat college’u i robił w plemieniu za historyka, archiwistę i kolekcjonera dziwacznych wieści. Kiedy tylko pojawiały się problemy związane z ekologią, stawał na czele pobratymców. Nie mam pojęcia, czy posiadał jakieś oficjalne stanowisko we władzach plemienia, czy mianował go ogół, czy też sam się wyznaczył, ale niewątpliwie taka była jego rola. Gdy podjechałem, był na podwórzu, rzucając swoim psom patyki i frisbee. Niestety psy były dwa, a latający talerz tylko jeden, więc posiedziałem trochę, gdy zwierzaki zajmowały się szarpaniną o zdobycz na środku drogi. Wreszcie Jim zawołał coś w języku, którego nigdy nie poznam, i oba psy jednocześnie wypuściły łup. Podszedł do samochodu z szerokim uśmiechem. - Jak tam James Bond z muesli? - Ciut bardziej trujący niż ostatnio, ale do wytrzymania. Co u ciebie, facet? - Popatrz na to. - Otworzył portfel i wyjął złożoną kartkę papieru. Wydruk komputerowy. - Badanie krwi. - Sprawdzali cię na narkotyki, czy co? - Nie, co ty, na cholesterol. - Grubym paluchem pokazał jedną z linii cyferek. - Normalny niski. - Cofnął się nieco i opuścił ręce. - I co? Wyglądam na faceta z niskim poziomem cholesterolu? - Gratulacje. - No cóż, jestem ci wdzięczny. Gdy widzieliśmy się ostatnio, rok temu, dobrałem mu się do tyłka za ilości tłustego mięsa, jakie pochłaniał. Należał do plemiennej spółdzielni hodowli i uboju świń, więc wsuwał naprawdę dużo kiełbas i boczku. Wsiadła na niego także żona, Anna. Poszedł na badania i dowiedział się, że ma naprawdę wysoki poziom cholesterolu. No, to faktycznie dokonała się spora zmiana. - Jadłeś dużo ryb? - A widzisz tu gdzieś jakiś ocean? - Soja? Prychnął. Znał już moją opinię na ten temat. - Dziczyzna, synuś. Chuda i żylasta, jak ja. Codziennie do roboty biorę kawałek kiełbasy. - Po co żeś to zrobił? - Baba się przymknęła. Wyprowadzę was z błędu - oni naprawdę bardzo się kochają. Zaparkowałem samochód częściowo w rowie i pozwoliłem jego psom, żeby mnie obwąchały. Przynajmniej wydawało mi się, że to psy. - Jak odróżniasz te bydlaki od wilków? - zapytałem. - Moje mają obroże - wyjaśnił. - Nie bój nic, sprawdzają twój poziom dioksyny. Nic nie znalazły, więc poszliśmy do jego domu. - Co to był za pajac, ten z Południowej Dakoty? Już chciałem go zapytać, skąd, do cholery, się o tym dowiedział, ale ugryzłem się w język. Skoro my mieliśmy komputerowy system informacyjny, to czemu nie oni? Zresztą kiedyś widziałem ich system w akcji. Mogę pojechać do Kalifornii czy na Alaskę na rozmowy ze starszymi plemienia i wygląda na to, że zawczasu przestudiują moje akta. Plemiona nie zrywały kontaktów. - Ja tam nic nie wiem. Jak znam życie, biuro krajowe stanie na głowie, żeby was jak najmocniej przeprosić. - To już niepotrzebne. Zdążyli przedstawić swoje zdanie. Usiedliśmy w kuchni i zrobił mi kawę. - Anna jest w mieście, na zakupach - powiedział. - Jak tylko wróci, możemy się zbierać. - Nie ma pośpiechu. Jesteśmy umówieni o północy. Roześmiał się. - Typowe. Wszyscy normalni ludzie umawiają się w południe, tylko ty o północy. - To dlatego, że właśnie wtedy działają Nocni Truciciele. - A co tam ostatnio u ciebie? Co słychać w Bostonie? - A kto to, kurwa, wie? Wyłożyłem mu całą freonowo-amfetaminową historię, włączając moje zeszłonocne domysły. Wyglądało na to, że bardziej podoba mu się teoria wielkiego spisku. - Nie chciałbyś zadzierać z mafią, co? - Ani trochę. Mogą sobie robić, co chcą. Myślisz, że to mafia, Jim? - No. Styl całej operacji tak właśnie mi śmierdzi. - Wątpię. Za miękko grają. Przez chwilę czerpał natchnienie z kawy. - Wiesz co? Kiedy zabiorą się do ciebie - jeśli będziesz miał problemy - zabieraj tyłek do Adirondacks. - Nie umiem jeździć na nartach. - No, to nie tam. Aby do rezerwatu, któregokolwiek. Jedź, poproś o pomoc, a ja już postaram się, żebyś ją uzyskał. - Taak. Faktycznie, Sycylijczycy w rezerwacie nie wtapiają się w tło. Jim puścił mimo uszu mój rzekomo dowcipny komentarz. - Jeśli nasi będą podejrzliwi, podaj moje nazwisko, niech do mnie zadzwonią albo co. Tylko nie czekaj, aż ktoś cię rozwali. Byłem zaskoczony i zaszczycony jego propozycją. W końcu aż tak bardzo mu nie pomogłem. Tak czy inaczej, rezerwat byłby rewelacyjną kryjówką. Porozmawialiśmy o operacjach przewidzianych na ten tydzień. Do wyboru: albo brudna robota fizyczna, albo widowiska dla mediów. Na razie ja miałem się martwić o te brudne kawałki w Buffalo, a Jim miał w Niagara Falls pozować dla telewizji jako ten szlachetny Indianin. Później, kiedy już cement zwiąże, też tam pojadę. Czekając na Annę, wędrowaliśmy po jego włościach. Z dala od szosy miał strzelnicę, zarówno dla łuków, jak i broni palnej, i zabawialiśmy się tam przez jakąś godzinkę. - To by ci się przydało - powiedział, ściągając z półki wielką, obficie grawerowaną giwerę. - Dźwigniowa, jak winchestery z westernów. Wyglądasz mi na takiego, któremu pasuje dźwigniówka. A zobacz, jaki ma wielki magazynek. - Jaki magazynek? - O Jezu, S.T., magazynek to ta rura pod lufą. - Odłożył broń z powrotem. - Dobra, znajdziemy coś i dla takich bystrzaków. Chcesz łuk i strzały? Miał ich mnóstwo. Robił je w stylu Czarnych Stóp, Irokezów, Lakotów i we wszystkich innych też. Twierdził, że jedynym sposobem zapobieżenia utracie umiejętności było wykorzystywanie ich. Mógł pójść do lasu wyposażony jedynie w nóż i od zera zbudować obciągnięte brzozową korą canoe. - Zrobiłem to tylko raz - wyjaśnił. - Straciłem na to dwa tygodnie. Anna musiała donosić chłodziarki z kanapkami z mortadelą. A na koniec złapałem wirusowe zapalenie płuc. Chwalebna skromność, ale wykończył to canoe i wciąż trzymał je w garażu. Łuki produkuje w swoim warsztacie i bez skrupułów formuje je na szlifierce taśmowej. Jak twierdzi, chodzi o to, żeby umieć to robić, nie o to, by żyć jak jaskiniowcy. Nie mogłem jednak posłużyć się jego łukiem, nawet gdybym chciał. Zdołałem go napiąć, ale nie potrafiłem utrzymać go spokojnie na tyle długo, by wycelować. Poza tym robiłem się nerwowy. Jim wykonywał cięciwy ze skręconego końskiego włosia i byłem przekonany, że któryś włos w końcu pęknie, a jego końce, pędzące szybciej od dźwięku, chlasną mnie w oko. Jim zbił dla mnie kilka bel słomy i mniej więcej wtedy Anna wróciła do domu. 19 Resztę dnia pochłonęła brutalna harówka. Wyłożyliśmy folią pakę wynajętej ciężarówki i wysypaliśmy tam na kupę zakupiony cement i żwir, po czym wymieszaliśmy je razem. Potem poszedłem szukać baru. Gdzieś wpół do dwunastej dałem się oderwać od gry na automatach - przyjechali po mnie ciężarówką Frank i Alan. Pojechaliśmy pod zakład Boner Chemicals, wjechaliśmy w ślepą uliczkę i cofnęliśmy ciężarówkę do studzienki. Reszta była prosta, głupia i oczywista. Podnieśliśmy klapę studzienki. Nie mieliśmy specjalnego urządzenia, którym robią to służby miejskie, ale Frank, silny facet, poradził sobie za pomocą łyżki do opon i dłuta. Utworzyliśmy taśmę produkcyjną, napełniając worki marynarskie mieszanką żwiru i cementu i układając je w rurze ściekowej, aż zabudowaliśmy ją od góry do dołu i od ściany do ściany. Potem zrobiliśmy to jeszcze raz, żeby mieć mur z dwóch warstw. Wbiliśmy w niego nawet parę prętów zbrojeniowych, żeby wzmocnić konstrukcję. Ściek już nieźle wezbrał i między workami przeciekały dioksynonośne strużki. Pochorowałem się, bo grając na automatach, wsunąłem trzy tuziny wściekle pikantnych skrzydełek z kurczaka, więc musiałem je zwrócić prosto do studzienki. Zapewne nie były to pierwsze na wpół strawione skrzydełka, które tam wylądowały. Potem za pomocą papieru ściernego i pilników usunęliśmy całą rdzę z obrzeża klapy studzienki i jej stalowego gniazda w asfalcie. Jedno i drugie wysmarowaliśmy klejem epoksydowymi ułożyliśmy klapę na miejscu. Następnie wylaliśmy na nią świeżo rozrobiony cement - nowa warstwa nawierzchni. Na to rzuciliśmy arkusz sklejki i cofnęliśmy ciężarówkę, aż stanęła na nim tylnymi kołami. Wtedy spuściliśmy powietrze z opon, wykręciliśmy z nich wentyle i wyjęliśmy z silnika kopułkę rozdzielacza. Ostatnim elementem było zabezpieczenie bramy do zakładu kilkoma kłódkami Kryptonite. Zanim cement porządnie zwiąże, miną trzy dni, więc mianowaliśmy Alana nocnym stróżem, rozwinęliśmy na pace śpiwory i położyliśmy się spać, wdychając lekko rakotwórczy cementowy pył. Jak na nocną robotę, nie było najgorzej pod kątem medialności. Nikt nie miał pojęcia, czemu tam zaparkowaliśmy - pozwoliliśmy, żeby sami się domyślili, ale Buffalo kocha, gdy kudłaci ekolodzy dobierają się do Boner Chemicals. Około siódmej rano pojawiła się ekipa telewizyjna z zapasem pączków i zrobiła z nami wywiad do porannych wiadomości. Potem przybyła cała masa ważniaków z Boner, którzy kazali nam wynosić się z ich posesji, bo inaczej zostaniemy aresztowani, a my powiedzieliśmy każdemu z nich, że jesteśmy na terenie miasta, a nie ich koncernu. Wtedy przysłali ekipę prawników, żeby powiedzieli nam to samo, jak gdyby zmiana posłańców robiła jakąś różnicę. Raz czy dwa pojawili się gliniarze, którym pokazaliśmy oficjalne plany miasta. Wykazaliśmy też, że w okolicy nie było żadnych znaków zakazu parkowania. To wystarczyło. Kalifornijskie mendy obiłyby nas i zbadały nasze odbyty w poszukiwaniu ukrytego cracku, ale ci mieli nas za miłych, dziarskich chłopaków. Potem zaczęło przychodzić obywatelstwo z darami żywnościowymi. Dwa przekładane ciasta. Placek wiśniowy. Siedemnaście torebek chipsów. Pięć sześciopaków różnych piw. Jeszcze sześć paczek chipsów. W sumie czterdzieści sześć pączków. Chipsy. Frank był przerażony. - To wszystko śmieci! - powiedział dyskretnie na pace ciężarówki. Jednak serdecznie podziękował kolejnej pani, która wręczyła nam wściekle czerwony, sztucznie aromatyzowany placek wiśniowy. Koncern obstawił nas bezpieczniakami ze wszystkich trzech stron. Jeszcze nie połapali się, że chodziło o ściek. Myśleli, że to nasz obóz wyjściowy przed jakimś nielegalnym szturmem. Akurat to byłby idiotyzm, ale tak właśnie postrzegano świat w Boner Chemicals. Gdy już się ściemniło, wyciągnęli wielgachne reflektory i wycelowali je w nas. Zrobiło się bardzo jasno. Śpiącym na pace nie robiło to żadnej różnicy, ale irytowało tych, którym wypadało czuwać w szoferce. No to, cholera, założyliśmy okulary przeciwsłoneczne. Poprosiłem też Debbie, żeby przywiozła naszą wielką, okrętową lampę stroboskopową i zainstalowaliśmy ją na dachu szoferki. Jej światło przeniknęłoby przez ceglany mur. Błysk był tak mocny, że odbierał dech. Dla nas na warcie w szoferce nie było to takie złe, ale ci nieszczęśni ochroniarze, którzy przez całą noc gapili się na nas, omal nie zdechli. Do poranka logo firmy, w której wynajęliśmy wóz, musiało być na trwałe wyryte w ich ośrodkach wzroku. Drugiego dnia Boneryści nieco zmądrzeli - zadzwonili po straż pożarną. Tego się nie spodziewaliśmy. Podjechał samochód - czerwone kombi z kogutem na dachu - i wysiadł z niego facet, niewątpliwie szef strażaków. Znów skądś wypełzło kilku prawników koncernu, którzy zajęli pozycje po bokach nadchodzącego strażaka, jakby był on częścią ich zespołu. Przedstawił się nam, a ja powiedziałem mu, że kieruję akcją. - Coś mi się widzi, że blokujecie publiczną drogę - wytknął. - Nikt jej nie używa - skontrowałem. - To ślepa uliczka. Ta brama jest zamknięta, a firma gdzieś posiała klucze. - Normalnie bym się nie przejął, ale od czasu do czasu w tej fabryce zdarza się pożar. - O cholera. Paskudna rzecz do gaszenia. - No, wszystkie te chemikalia. Praktycznie do każdej substancji przydałby się podręcznik. - Taak. Powiem panu coś - kiedy dostajemy tu wezwanie, jakoś wcale nas to nie cieszy. - Przychodzi czas na Fioletowy K, nie? Uśmiechnął się szeroko i całą twarz pocięły mu zmarszczki. - Dokładnie tak. Fioletowy K to pieniąca się substancja, której używa się na lotniskach do gaszenia eksplozji jumbo jetów. Stosowana czasem także przy pożarach chemikaliów. - Tak czy inaczej, gdyby wybuchł tu pożar, musielibyśmy użyć tej bramy - ciągnął. - Nie ma problemu. Jesteśmy tu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli wybuchnie pożar, przestawimy wóz. - A brama? Powiedziano mi, że założyliście na niej kłódki. - Klucze są pod ręką. W razie potrzeby możemy ją otworzyć w pięć minut. - Zbyt wolno. - Trzydzieści sekund. - No, to gra muzyka - powiedział szef strażaków, wsiadł do swojego kombi i odjechał. Prawnicy Boner Chemicals zostali bez wiatru w krawatach. Trzeciego dnia niewiele się działo. Koncern zdecydował się przetrzymać nasz „wybryk” z rozbawioną tolerancją. Wciąż jeszcze nie mieli pojęcia o zacementowaniu ścieku. Gdzieś na terenie fabryki toksyczne odpady wzbierały w jakimś odstojniku, ale nikt jeszcze tego nie zauważył. Dziś w nocy odjedziemy i wtedy, jeśli są bystrzy, zauważą, że znikła studzienka. Po południu oddaliłem się z Debbie do apartamentu dla nowożeńców, gdzie porozmawialiśmy i niemal doszło do seksu. Odmówiłem wyjścia z łóżka, siedziałem sobie, oglądając telezakupy i zamawiałem kuchenki mikrofalowe na kartę kredytową Biotronics, jako adresy doręczenia podając losowo wybrane numery w Roxbury. No i piłem piwo. Trzy dni na ciężarówce straszliwie mnie wyczerpały. Zjawił się Jim Grandfather i musiałem schować piwo, bo zapach chmielu go drażnił, więc posiedzieliśmy sobie po cichu, oglądając futbol z wyłączonym dźwiękiem i słuchając, jak Debbie śpiewa pod prysznicem. Rano wykąpałem się, pożyczyłem suszarkę i tak długo maltretowałem włosy, aż wyglądały, jakbym przejechał całe Stany na motocyklu bez kasku. Potem włożyłem względnie przyzwoity trzyczęściowy garnitur, następnie podkolanówki, na które naciągnąłem foliowe torebki, a na to jaskrawozielone trampki, wychlapane różnymi toksycznymi substancjami. Przechowuję je w małej turystycznej chłodziarce na piwo, póki nie przyjdzie pora, by ich użyć. Na szyję założyłem krawat imitujący śniętego pstrąga. Jim zawiózł mnie swoim pickupem do centrum i tam zostawił. Pojechał szukać paska klinowego do pralki, a ja wszedłem prosto do wielkiego biurowca. Panowie z ochrony już czekali. Zabrali mnie niemal na sam szczyt budynku. Odstawiliśmy tradycyjną błyskawicę, zygzakiem przemykając przez labirynt sekretarek, po czym wprowadzono mnie do niezgorszej sali konferencyjnej, gdzie czekali na mnie najwyżsi rangą menedżerowie Boner Chemicals. Wszystko to było starannie wyreżyserowane. Tuzin bogatych białych facetów i ja, sztuk jeden. Znaczy, ja też jestem białym facetem, ale czasami o tym zapominam. Tamci usadowili się w półksiężyc, jak zwierciadło paraboliczne, ustawili także w ognisku pojedynczy wolny fotel, żeby wszyscy mogli koncentrować na mnie swoją psycholską moc. A ja, ot tak, przeszedłem obok i usiadłem na wolnym krześle daleko z boku, pod oknem. Zaskrzypiały lakierki, niewidoczne chmury wody kolońskiej i wyziewów martini rozeszły się po sali, gdy wszyscy musieli się podnieść i zmienić szyk bojowy. Fotele były masywne, więc poszło na to sporo fizycznego wysiłku. Nie mieli spójnego planu, toteż wynik końcowy nie był zanadto uporządkowany - paru bossów zostało daleko na skrzydłach, inni wypatrywali mnie ponad opancerzonymi w garnitury ramionami kolegów. Wszyscy mrużyli oczy, bo raziło ich słońce - bardzo korzystny przypadek. Odchyliłem krzesło, opierając je o parapet, żeby mieli lepszy widok moich trampków. Rozparłem się wygodnie i obserwowałem tę nerwową falangę grubych ryb, myśląc sobie, jaką mam pokręconą robotę. Mieszkam i pracuję z ludźmi, którzy, gdyby nie etat w GEE, pewnie prowadziliby uliczne teatrzyki kukiełkowe. Z takimi, co to wkładają pod poduszkę kryształki kwarcu, żeby ich chroniły przed rakiem. Ludźmi, którzy mają za stracony dzień, kiedy nie popisali się przed kamerami telewizyjnymi nową ekologiczną wyliczanką. Potem wygrażam zarządom wielkich korporacji. W dni wolne nurkuję w nie oczyszczonych ściekach. Ciotka zawsze pyta, czy już znalazłem sobie posadę. Wszyscy przedstawili mi się, ale bardzo szybko pogubiłem się w nazwiskach i stanowiskach. Superbossowie nie noszą w klapie identyfikatorów: „Cześć! Nazywam się... „Większość obecnych stanowili Boneryści, ale było też kilku przedstawicieli Basco. - Przykro mi z powodu waszego odpływu dioksyny - skłamałem - ale nie ma się czym przejmować. Kilkaset kilo dynamitu da radę większym problemom. - Mój panie, jeśli się panu wydaje, że może pan zatkać rurę ściekową w Buffalo, to się pan myli - powiedział facet w okularach wielkości bulajów. - ...i ujdzie mi to na sucho? - Tak. - Już uszło. Dobra, przechodzimy do punktu drugiego - oznajmiłem. - Wkurzył nas wasz ukryty ściek u podstawy wodospadu Niagara. Jutro ujawnimy mediom jego istnienie. - Nie wiem, o co panu chodzi - powiedział inny menago, którego mentalnie ochrzciłem Pan Opóźniacz. - Musimy skonsultować się z wydziałem inżynieryjnym. - Punkt trzeci: zdaje się, że wykupuje was Basco? - Szczegóły tej transakcji są tajne - odparł na wpół zmumifikowany gość o wyblakłych oczach. - Niezupełnie. Kolejny kierownik poprawił się nerwowo w fotelu. Miał widoczny wzwód. - Do czego pan właściwie zmierza? Świsnąłem przez zęby: - Handel akcjami na podstawie poufnych wiadomości, kochany. Zarząd giełdy bardzo tego nie lubi. To akurat wymyśliłem dosłownie przed chwilą. Wiedziałem jednak, że do takich właśnie operacji doszło przy okazji tej fuzji. To standard. A ci goście narobią w spodnie ze strachu, jeśli uwierzą, że faktycznie mogę im ściągnąć na głowy gniew nadzoru giełdowego. - Panie Taylor, czy mógłbym wprowadzić do porządku obrad jeszcze jeden punkt? - zagadnął Superekstrajapiszon, który zbyt wiele czasu spędzał w siłowni. Wyszczerzył się do mnie - mina dość niezwykła, biorąc pod uwagę, gdzie byliśmy, ale wywołała... nie, nie śmiech, raczej leciutkie odprężenie, parę chwil, kiedy można było oddychać bez wysiłku. Powietrze w sali było paskudnie stęchłe i gorące. Wyrzuciłem w górę ręce i oznajmiłem: - Do pańskich usług, panie... - Laughlin. Wiem, trudno spamiętać te wszystkie nazwiska. Cały ten milutki, nieformalny klimat był wprowadzony z wyrachowaniem, ale w tym miejscu byłem gotów na każdą nieformalność. Opuściłem krzesło tak, że znów miało cztery punkty styku z podłogą, i założyłem nogę na nogę w klasyczną amerykańską czwóreczkę, pozwalając butowi swobodnie zwisać. Łyknąłem odrobinę toksycznej bezkofeinowej, którą tu serwowali, i zdusiłem pierdnięcie. - Dobra. W czym problem, panie Laughlin? Wyglądał niemal na zbolałego. - Nie ma problemu. Czy zawsze musi być problem? Po prostu chciałbym z panem porozmawiać w mniej... - omiótł dłońmi salę - ...klaustrofobicznym otoczeniu. - O czym? - No, na przykład o tym, czy Sam Horn w trudnej sytuacji okaże się równie zręczny, co Dave Henderson. - Panie Laughlin, na tym świecie roi się od fanów baseballa, ale ja jestem monogamistą. Touche. No, to o czym innym. Zajmujemy się w Biotronics czymś, co mogłoby pana zainteresować. - Świętym Graalem? Trochę się pogubił. - Nic nie wiem o żadnym Graalu. - Zwrot Dolmachera. - Aha! Wspominał mi swoją pogawędkę z panem. - Raczej starcie na słowa. Pracujesz dla Biotronics, Laughlin? Wszyscy pozostali rozchichotali się, marszcząc buźki. - Jestem prezesem spółki - poprawił mnie względnie łagodnie. No tak. Parę miesięcy temu widziałem zdjęcie w gazetach. Trzydzieści pięter niżej czekał na mnie z samochodem Jim, pogrążony w lekturze gwarancji na pasek klinowy. Wsiadając, stwierdziłem: - To musi być rzeczywistość. - Czy nam się podoba, czy nie. - Jedźmy do Niagara Falls narobić dymu - powiedziałem. - Coś się stało? - Nic. Umówiłem się ze wschodzącą gwiazdą wśród producentów raka. - Na co się umówiliście? - Chce mi sprzedać Graala. No to pojechaliśmy. Jim stanął u szczytu wodospadu w lewisach 501 z paroma indiańskimi ozdobnikami i wyglądał szlachetnie i ponuro dla kamerzystów. Reporterom z gazet opowiadał świńskie dowcipy. Z Toronto przyjechała do pomocy ekipa ludzi z GEE, więc impreza była już nieźle rozkręcona, zanim tam dotarliśmy. Pytałem wszystkich, gdzie jest Debbie, a oni cały czas odpowiadali: „O, tam”. W końcu pokazali mi solidne, metalowe ogrodzenie punktu widokowego nad wodospadem. Do poręczy uwiązano trzy liny wspinaczkowe opadające w dół klifu, a niemal na samym końcu jednej z nich wisiała Debbie, w oszałamiającym kostiumie z gore-texu. Wraz z kumplami z Toronto zlokalizowała ukryty odpływ ścieków Boner Chemicals, dokładnie tam, gdzie mówił Alan, po czym zaczęli wbijać haki w ścianę. Toronto przygotowało transparent, dwanaście metrów białego, żeglarskiego nylonu z wymalowaną wielką, czerwoną strzałą. Przygwoździli go do skały tak, by strzałka wskazywała prosto na ujście rury. Zrobili to bez pośpiechu, wbili masę haków i obciągnęli brzegi tkaniny stalową linką o średnicy trzech milimetrów, żeby wiatr nie oderwał jej od skalnej ściany. Na koniec Debbie wzięła puszkę jaskrawopomarańczowej farby w sprayu i zrobiła, co mogła, żeby rurę, z której wypływały ścieki, było widać w telewizji. Niezupełnie się jej udało, bo wszystko było zimne i mokre, a to nie są idealne warunki do malowania sprayem, ale trochę farby przywarło. A zresztą, po to była ta strzałka. 20 Po powrocie do domu, jak zwykle po podróży, musiałem się przedrzeć przez gąszcz zaległych spraw. Poczta i wiadomości na automatycznej sekretarce. Musiałem kupić prezent urodzinowy dla ciotuni. Musiałem podpisać stos papierów, żeby Tanya mogła kontynuować swoje „studia” w GEE. Odcięli nam telefon, więc trzeba było siąść i obgadać trzy zaległe rachunki z billingami rozmów zamiejscowych. W samym środku zajadłej dyskusji nad tym, kto siedem razy z rzędu dzwonił o trzeciej rano do Santa Cruz, Ike wstał i oznajmił, że się wyprowadza. Stwierdził, że ma dosyć problemów z hydrauliką i dziwacznych wiadomości na sekretarce, a poza tym, kiedy był w robocie, wpadł Roscommon i zdarł plakat z kampanii Mela Kinga z frontowego balkonu. I fajnie. Ike i tak był dennym ogrodnikiem, a w dodatku narzekał, kiedy późnym wieczorem puszczałem moją zabawkową kolejkę. Tess i Laurie, lesbijki zajmujące się ciesiołką, oznajmiły, że kuchnia wysprzątana po demolce podoba im się bardziej niż przed włamaniem, więc może by tak ją utrzymać w tym stanie? Wytknąłem im, że przed wyjazdem do Buffalo kupiłem trzy nowe lotki do badmintona, a teraz nie było już żadnej. Czy powinniśmy nazywać nasz dom „kooperatywą” czy „komuną”? A może nazwiemy go „domem”? Kto zdarł teflon z dużej patelni? Skoro Tess wypieliła ogród, ile dostała pomidorów? Czyich włosów było więcej w odpływie prysznica - kobiecych, bo miały ich więcej, czy męskich, bo więcej gubili? Czy można wylewać do zlewu tłuszcz ze smażonego boczku, jeśli jednocześnie leci gorąca woda? Czy do recyklingu można oddawać butelki z metalowym kółkiem od zakrętki na szyjce? Czy powinniśmy kupić wiązkę drewna na opał? Klon czy sosna? Czy również uważamy, że nasi sąsiedzi maltretują swoje dzieci? Fizycznie czy tylko psychicznie? Czy trutka na karaluchy zawierająca boraks kumuluje się w żywych organizmach? Gdzie jest pompka do roweru i czy można ją zabrać na całonocną wycieczkę? Na kogo wypada kolej przy usuwaniu zielonego paskudztwa wyłażącego między kafelkami w łazience? Moi współlokatorzy naharowali się szalenie, żeby zachować jedną z wiadomości, jakie dostałem na automatyczną sekretarkę. Musiałem przesłuchać ją trzy razy, zanim w końcu uwierzyłem. Dzwonił Dolmacher. Brzmiał przyjaźnie. Chciał, żebym pojechał z nim do New Hampshire i pobawił się w paintball - udawał komandosa w lesie. Wyjaśnił, że usiłuje zebrać więcej ludzi z Bostonu, ale - uwaga - wszyscy jego koledzy z pracy to „straszliwe sztywniaki”. Jedno musiałem mu przyznać - miał chłop zdrowie, żeby tam jeździć co weekend i staczać boje z kudłatymi półmózgami z New Hampshire. Może nie używali prawdziwych naboi, ale brud i chłód były autentyczne. Martwiło mnie to, że w jego głosie było, cholera, tyle szczęścia. Widocznie Projekt Graal szedł nieźle. Kawałek dalej przypomniał mi też, że umówiłem się na spotkanie z Laughlinem. Jasna cholera, czego oni ode mnie chcieli? Kurde, może faktycznie coś wymyślili. Może znaleźli sposób likwidacji trujących odpadów. Jeśli tak, to świetnie. Choć nie wiadomo czemu ten koncept mnie przerażał. Może dlatego, że to ja miałem mieć wyłączność na heroizm. Może w tym tkwił mój problem. Gdyby Dolmacher i jego wyszczerzony przełożony-mięśniak znaleźli sposób na pozbycie się trujących ścieków, a ja zostanę taki włochaty i niedomyty na zodiacu, co rano dojeżdżając rowerem do pracy, to jak będę wyglądał? Jak zacofaniec, bezwartościowy śmieć. A na razie Biotronics bawiło się ze mną w dobrego i złego glinę. Najpierw wystraszyli mnie na śmierć, a teraz, skoro już rozgryzłem ich zagrywkę, z szerokim uśmiechem zapraszają mnie na spotkanie. Była też seria wiadomości od Rebeki. Nie zachowali ich, ale wszystkie brzmiały mniej więcej tak samo: „Wydzwaniam do ciebie, fiucie, czemu nie odpowiadasz?” Przy następnej wizycie w biurze zadzwoniłem więc do niej. - Co słychać u zranionego wojownika? Rebecca zawsze musi stosować opisy, kiedy się do mnie zwraca: James Bond z muesli, zraniony wojownik... - O czym ty mówisz? - O dumie, S.T. Mówię o twojej dumie. Kiedy ostatnio rozmawialiśmy... - Aha, Sprawa Znikających Freonów. No tak, wciąż jeszcze czasem się odzywa. Za to w Buffalo miałem niezłą rozrywkę - i wyłożyłem jej wydarzenia ostatnich dni. - Nadążasz za kampanią Pleshy’ego? - Przypomniałaś mi. Basco kupuje Boner Chemicals. Wielka fuzja, rozumiesz. Są pogłoski o nielegalnym handlu udziałami. - Pogadajmy o tym. O artykule też - pamiętasz jeszcze? No to się umówiliśmy. Nie byłem jeszcze pewien, czy zrobię dla niej ten artykuł. Może i byłoby zabawnie, coś jak ogłuszanie ryb dynamitem. Z drugiej strony jednak od czasu do czasu próbowałem zdobyć nieco wiarygodności wśród polityków. Kilku zaskakująco wysoko postawionych lokalnych partyjniaków prosiło mnie, żebym przed wyborami napisał im oświadczenia o stanowisku w kwestii szkodliwych odpadów. Jeśli wyklinanie Płaszczaka w alternatywnych pisemkach wejdzie mi w krew, mogę stracić klientów. Pod moją nieobecność ktoś położył mi na biurku wycinki prasowe dotyczące tego frajera Smirnoffa. Terroryści Przedszkolni mieli pierwsze zebranie, na które zaprosili całą lokalną prasę. Przyszło może ze dwóch dziennikarzy. Smirnoff wygłosił oświadczenie, długie i bez sensu (co akurat było do przewidzenia), w którym na zmianę obrzucał gównem kierownictwo GEE za nadmierny konserwatyzm i wychwalał nasze metody bezpośredniej akcji. Jeden z wycinków był opatrzony fotografią. Widać było tył głowy jednego z członków, który patrzył z czcią na Smirnoffa, i byłem pewien, że to łeb Wymana, tego geniusza, który wrzucił wsteczny na autostradzie. No to przez jakiś czas próbowałem do niego zadzwonić, ale wyniósł się ze starego mieszkania i nikt nie wiedział, dokąd. - Był bardzo skryty, bo ściga go FBI - powiedział jego współlokator. - Bo się, kurwa, zleję - odrzekłem, co wielce zbulwersowało nie notowanego współspiskowca. Resztę popołudnia spędziłem, wypisując listy i oświadczenia dla prasy, w których potępiałem Smirnoffa i jego idola, Boone’a, jak również wyjaśniałem, w krótkich zdaniach prostych, różnice między nimi a nami. Potem to skasowałem, kazałem komputerowi usunąć te pliki. Nigdy nie trafią do druku, bo my nie mówimy o ludziach pokroju Smirnoffa, my ich ignorujemy. Ten pierwszy tydzień po powrocie dostarczył mi też nieco rozrywki. Nie planowaliśmy żadnych wielkich operacji, nie było żadnych wystąpień w sądach ani zdemolowanych samochodów. Ugniotłem od zajebu masy papierowej i ulepiłem nową górę dla mojej kolejki. Spyliłem jeszcze parę udziałów w Mass Anal i kupiłem starą lokomotywkę. Z Bartem, Debbie, Tess i Laurie rozegrałem po pracy kilkaset partyjek w kometkę. Jednak najwięcej radochy miałem, gdy Esmerelda przysłała mi kopię fotki, którą „Boston Globe” zamieściło trzynastego lipca 1956 roku na drugiej stronie wkładki o biznesie. Było to zrobione w największej fabryce Basco przy Alkali Lane zdjęcie Alvina Pleshy’ego z czasów, kiedy był jeszcze szczurowatym, młodym inżynierkiem. Sam rozmiar budynku pozwolił mi go zidentyfikować - to był ich główny zakład chloralkalizy. Ten sam proces, który zrujnował Niagarę. Produkowali mnóstwo chemikaliów, więc potrzebowali mnóstwo energii. To oznaczało ciężki sprzęt, i to w znacznych ilościach - w tym wielkie transformatory. Mnóstwo transformatorów, każdy wielkości garażu na dwa samochody. „NOWE WYPOSAŻENIE DLA BASCO. Główny inżynier, Alvin Pleshy, nadzoruje instalację nowoczesnego wyposażenia w fabryce Basco przy ulicy Everett. Sprzęt ten będzie wykorzystany przy produkcji chemikaliów do użytku rolniczego i przemysłowego”. Które zostaną rozpylone nad niemal całym Wietnamem, dodałem w myślach. Podpis pod zdjęciem był jednak nieistotny, wdziej interesował mnie sam obrazek. Każdy by dostrzegł, że nie chodziło tu o byle jaki „sprzęt”. Tutaj szło o potężne transformatory. Tak wielkie, że do hali opuszczano je przez otwory w dachu. Nie interesował mnie fakt zakupu przez Basco nowych transformatorów w 1956 roku. Ciekawsze było to, że aby zrobić dla nich miejsce, trzeba było pozbyć się starych. A te wszystkie zapewne były pełne freonów, milionów litrów tego paskudztwa. Basco od lat miało problem z freonami, ale nie na taką skalę. Zatem Pleshy zachomikował gdzieś istne jezioro trujących odpadów i przez trzydzieści lat nawet o tym nie pisnął. Ciekawe, czy dawało mu to spać. Ciekawe, co powiedzieliby akcjonariusze, gdybym rozesłał im tę fotkę z komentarzem. Powiedzmy, że te stare transformatory zostały wywiezione z fabryki i po prostu utopione w porcie. Mogli je też zabrać na którąś ze swoich parcel i przysypać ziemią. Prędzej czy później zbiorniki puszczą i będziemy mieli piekło na ziemi. To nie musi stać się zaraz - niechby i za trzydzieści lat. Ale stanie się na pewno. I oni o tym wiedzą. Siedzą, czekają, dręczą się domysłami. Może są wystarczająco zmartwieni, by wystawić na warcie dwóch zbirów w cygaretce. Jasne, to tylko hipoteza. Mogłaby jednak wyjaśnić sprawę homara. Niestety, nic nie mogło wytłumaczyć, jakim cudem freony znikły. Znów spojrzałem na zdjęcie. Pleshy promieniał w uśmiechu, jakiego od lat pięćdziesiątych już nigdy nie widziano. Mogę się założyć, że nie był taki szczęśliwy, kiedy dwanaście lat później czytał o sprawie oleju ryżowego w Kusho. W Biotronics jednak niemal wszyscy się uśmiechali, no, przynajmniej przez pierwsze dziesięć minut czy coś koło tego. Laughlin nawet przysłał po mnie samochód. Powiedział, że miałby wyrzuty sumienia, gdybym pedałując do jego biura, wpadł pod samochód. Albo był cholernie niedyskretny, albo chciał udowodnić, ile o mnie wie. Była już więc najwyższa pora, żebym i ja czegoś się o nim dowiedział, a na to było parę sposobów. Niestety jednak większość z nich mogłem zastosować dopiero po spotkaniu, więc jechałem wypasioną firmową limuzyną we względnej ignorancji. Biuro Laughlina mieściło się w nowoczesnym biurowcu nad rzeką, niedaleko Harvardu. W sumie zresztą nawet niezbyt daleko od mojego domu. Pojechałem windą na najwyższe piętro, a tam bez problemu wytropiłem Biotronics - po zapachu. Używali rozpuszczalników, głównie do czyszczenia i sterylizacji sprzętu. Etanol i metanol. Do tego jakiś środek dezynfekcyjny z dodatkiem aromatu, żeby robił lepsze wrażenie. Czuć też było kwas solny, chyba do naprawdę dogłębnego czyszczenia. Słodki aceton. Nic nadzwyczajnego, ot, jak to w laboratorium. Nic dziwnego, że siedzieli na najwyższym piętrze - do pracy z substancjami toksycznymi używali digestoriów, po czym system wentylacyjny wypluwał opary nad dachem. Laughlin powitał mnie w drzwiach, jego prawa ręka zanurkowała jak stukas i facet przygwoździł mnie uściskiem dłoni wuefisty i uśmiechem gospodarza teleturnieju. A przez te wszystkie zapachy do moich nozdrzy dotarła woń znajomej wody kolońskiej. W tej chwili jednak nie miał pod pachą kabury. A takie pachnidła można kupić w każdym, odpowiednio pretensjonalnym sklepie. Zresztą, jeśli ma się dostęp do chromatografu gazowego, można je sobie zrobić samemu za jedną setną ceny. Musiałem więc wyluzować, nie rwać się do żadnych paranoicznych wniosków. Nigdzie nie jest powiedziane, że wielcy faceci muszą mieć wielkie spluwy. Dyskretnie wytarłem dłoń w dżinsy i ruszyłem za nim mimo tych wszystkich uśmiechniętych sekretarek, radosnego pomywacza popychającego wózek pełen szkła laboratoryjnego, milkliwego faceta z serwisu kserokopiarek, krzepkich i serdecznych menedżerów i całej, równie ohydnej reszty. Od przebywania w biurach dostaję gęsiej skórki. Wszędzie wysokogatunkowa wełna, przetworzone powietrze, kiepska kawa, jarzeniówki, szminka, zapach nowej wykładziny, nawet, kurwa, te same skserowane dowcipy, przypięte pinezkami do ścian. Miałem chęć wrzasnąć: tylko dlatego, że przypięliście na drzwiach pojedynczy rysunek Larsona, nie jesteście jeszcze ciekawymi ludźmi! Na szczęście gdzieś na zapleczu mieli laboratorium, co odrobinkę poprawiało mi humor. Jak się okazało, nie było się czym chwalić. Jeden chromatograf gazowy, i to z tych tańszych, parę innych urządzeń analitycznych. Był też jeden bardzo dziwaczny agregat, oparty o ścianę, zwany Dolmacherem. Trzymał w dłoni wydruk komputerowy i poruszał wargami. - S.T.! - krzyknął, ciut przygłośno, spazmatycznie mrugając, bo jego kontakty próbowały nadążyć za zmianą ogniskowej. - Jaka szkoda, że nie było cię w sobotę. - Byłem w Buffalo. Zabiłeś kogoś? - Ha! Załatwiłem jednego kadeta z ROTC* [*ROTC, Reserve Officer Training Corps - program uniwersytecki, w teorii szkolący poruczników rezerwy (przyp. tłum.).]. Dostał za ucho z trzydziestu metrów. Ale najadł się wstydu! - Taak. Więc to tutaj pracujesz? - Po części. - To gdzie jest sekwenser DNA? Gdzie wielkie zbiorniki do hodowli bakterii? Gdzie tytoń, co świeci po ciemku? - Jesteśmy w Cambridge - powiedział Laughlin, wydobywając z siebie zdumiewająco gardłowy śmiech. - No tak. Ludzie tacy, jak ja, popsuli tu opinię takim, jak wy. - Boże, S.T. - niemal zaskomlał Dolmacher - wy naprawdę nam tu nabruździliście. Mało brakowało, a nie moglibyśmy nawet mieć tu biura. - Nie moja wina - odrzekłem. - Geny to nie moja działka. Całe lata temu inna grupa ekologów przepchnęła w Cambridge kilka praw, które w rzeczy samej utrudniały życie inżynierom genetycznym. - Może tak jest teraz, S.T. - powiedział Laughlin - ale to się wkrótce zmieni. - Taak, ostatnio dostaję same mroczne wskazówki w tym stylu. Laughlin szarpnięciem głowy wskazał drzwi, przez chwilę zapominając o uprzejmości. Domyśliłem się, że chce, abyśmy już stąd wyszli. Dolmacher automatycznie ruszył za nami. - A gdzie reszta? - zapytałem, aby zabić czas wędrówki korytarzem. - Niestety w chwili obecnej nasza firma nie dysponuje scaloną siedzibą - odparł Laughlin. - Zależnie od regionalnego ustawodawstwa w kwestiach ochrony środowiska, poszczególne działy Biotronics są rozsiane po okolicy. Tu mieści się sztab. Jak zresztą zauważyłeś, jest też skromne laboratorium analityczne. - Tylko małe cząsteczki? - Tylko małe cząsteczki - powiedział, po czym odwrócił głowę i przeszył mnie spojrzeniem: - Zasada Sangamona. Ten skurwiel był niewiarygodny. Przez cały czas chciał mnie podpuścić, a ja dopiero teraz się domyśliłem. Wręcz błagał mnie, żebym strzelił go w nos, żeby mógł puścić w ruch te swoje przerośnięte mięśnie. A potem zawołałby swoich prawników. Wpuścił mnie przodem do sali konferencyjnej. Siadłem tyłem do okna. Laughlin zamknął drzwi, a Dolmacher jak zwykle zawisł przy ścianie. - Wiesz co, Laughlin, jesteś najmilszy ze wszystkich ludzi, którzy mnie nienawidzą - zagaiłem. Roześmiał się swobodnie, jak gdyby nie miał nic na sumieniu. - Wątpię. Dolmacher tylko wodził spojrzeniem z prawa na lewo i z powrotem, jak widz na meczu tenisowym. Ja próbowałem powstrzymać reakcję „walka lub ucieczka”. Pociągnąłem łyk ich mrożonej wody - rzecz jasna naturalnej, źródlanej - i oddychałem powoli, próbując rozluźnić ucisk w gardle, żeby w ogóle móc się odezwać. Zastanawiałem się, czy Laughlin to zrobił - czy to on zabił Łupieżcę - czy też posłużył się Kleinhofferem i Dietrichem. Może zrobili to we trzech. - Cóż! Może zaczniemy prezentację! - zawołał Dolmacher. - Masz dzieci, Laughlin? - zapytałem. - Myślę, że to cię zainteresuje - odparł. - Nie powiemy mu, że to tajne? - zapytał Dolmacher. - Nie publikujemy wyników badań - powiedział Laughlin - aby nie ułatwiać zadania konkurencji. - Rywalizujecie z policją? - Ze wszystkimi innymi chętnymi do zaistnienia na tym rynku. Rzecz jasna, kiedy wyjdziesz, będziesz mógł opowiadać o tym spotkaniu, co zechcesz, ale my wszystkiemu zaprzeczymy. Zresztą to i tak niewiele pomoże naszym konkurentom. - Dobra, skończmy z tymi pierdołami - oznajmiłem. - Wszyscy mamy dużo pracy. Pracowaliście tutaj nad genetyczną modyfikacją jakiejś bakterii, która pozwoliłaby na rozwiązanie problemu organicznego chloru. - W rzeczy samej - przyznał Dolmacher. - Pewnie kupiliście sobie trochę czasu na superkomputerze, Crayu czy jakimś innym, wykonaliście sporo poważnych obliczeń z mechaniki kwantowej, wyprowadziliście zgrubny hamiltonian, dający rozwiązania liczbowe dla chloru, zaprojektowaliście jakiś stan przejściowy między stanem kowalentnym a zjonizowanym, no i wymyśliliście sposób na to, żeby wprowadzić elektron do tych atomów chloru i znów je zjonizować. Jakąś reakcję, która mogłaby kodować nić kodu genetycznego - jak wy to nazywacie? - To plazmid - wyjaśnił Laughlin. - Zatem plazmid, który można by wprowadzić do bakterii, czyli powielać w nieskończoność. A teraz chcecie, żebym przyklasnął użyciu tego czegoś do usuwania wycieków substancji toksycznych. Przeobrażania całego kowalentnego chloru z powrotem w sól. - Kuuurde - powiedział Dolmacher, nie pierwszy już raz. - Chcesz posadę, S.T.? - zapytał Laughlin. - Przydałaby się. Muszę wymienić komputer. - Przykra sprawa. - Taak. Przyszedł fachowiec z mafii i go rozpieprzył. Choć raz Laughlinowi zabrakło języka w gębie. Był tylko trochę wstrząśnięty albo wnerwiony. Pewnie myślał sobie, że po drodze, tu i tam, troszkę się wygłupił. - Powinieneś kupić sobie jeden z tych najnowszych - poradził Dolmacher. - Z procesorem serii 80386. Najlepsze na rynku. - Wy sukinsyny. Już to zrobiliście, prawda? Laughlin spojrzał na swojego rolexa. - Niech policzę. Dwa tygodnie, trzy dni i około czterech godzin. Tak długo nie mogłeś się domyślić? - Wzięliście swoją magiczną bakterię i wpuściliście ją do portu. Wrąbała cały freon i już. Przeobraziła go w sól. Brwi Laughlina powędrowały do połowy czoła, w strefę totalnej niewinności. - Czy to źle? - Powiedz mi jedno. Jak dawno temu Dolmacher ją dla ciebie zmontował? Miesiąc, dwa? Kiedy rozmawialiśmy w jachtklubie, jeszcze nie był na finiszu. Mówił, że pracuje nad Świętym Graalem, nie, że go zrobił. - Coś w tym stylu. - Jezu, S.T., daj sobie luz. - Jak długo testowaliście tę bakterię, zanim wprowadziliście ją do środowiska? Laughlin wzruszył ramionami. - Nie było potrzeby. - Myślę, że EPA miałoby inne zdanie. - Mówiąc o nich, obrażasz mój intelekt. Parsknąłem. - Obawiam się, że muszę się z tobą zgodzić, Laughlin. Ale czy wy w ogóle pomyśleliście o ryzyku? Wyszczerzył zęby. Tu mnie miał. - Jakim ryzyku? Bakteria żre związki kowalentnego chloru. To jej pasza, S.T. Gdy je wszystkie zje - gdy port zostanie totalnie oczyszczony z freonów - padnie z głodu. Koniec bakterii. - Taak, aluzju paniał. Jeśli wyprawię się do portu i spróbuję znaleźć jakiekolwiek dowody, złapać parę bakterii i puścić was z torbami, nie znajdę nic. Wszystkie już zdechły. - I tak jest najlepiej, nieprawdaż? W końcu nie chcemy na swobodzie genetycznie modyfikowanych bakterii. - Nie chcemy też w środowisku freonów - przypomniał nam Dolmacher. Za jego plecami Laughlin zrobił wredną minkę. - Wzięliście i powstrzymaliście skażenie, tak? - zapytałem, żeby to nie on powiedział to pierwszy. - Powstrzymaliśmy skażenie. W porcie już nie ma freonu. Ani bakterii. Żadnych dowodów, które mogłyby zaszkodzić naszej firmie. Właściwie jedynym wyruchanym jesteś ty, S.T. Dolmacher znienacka zrobił się przykry: - Tak jest, S.T., jesteś wyruchany. - Wszędzie, tylko nie w łóżku - dorzucił Laughlin. - Laughlin, człowieku, nie przypuszczałem, że będziesz walczyć w tym stylu - powiedziałem. Przybrał pozycję bokserską, pozasłaniał się gardą, wreszcie wypuścił krzepki prawy sierpowy prosto w powietrze. - Walka skończona. Nokaut w pierwszej rundzie. Boksowałeś kiedyś, S.T.? - Skąd. Wolę zabijać bezbronne zwierzęta. Dolmacher odchrząknął - jakby w puszce zagrzechotały kamyki. - Tak naprawdę mamy nadzieję, że uda się przeciągnąć cię na naszą stronę. - Nie to mieliśmy powiedzieć, Dolmacher - poprawił Laughlin. - Mieliśmy powiedzieć: „Tak naprawdę chcemy wykazać, że już jesteśmy po tej samej stronie”. - Ty i my - ciągnął Dolmacher, trzymając rytm. - Garbusek, nie zabrałbyś kiedyś szefa na paintball? - zapytałem. - Podrzuciłbym ci parę kul dum-dum. - To głupia zabawa - stwierdził Laughlin. Dolmacher wyglądał na lekko urażonego. - Wszystkie pestki twojego szefa są na dnie portu - powiedziałem. - W jego chromowanym rewolwerze. - Mam nowy, jeszcze większy - odrzekł Laughlin. - Do ochrony przed terrorystami. - A co u syna? Tego fana Pöyzen Böyzen? Też dużo przesiaduje w siłowni? - Christopherowi brak dojrzałości niezbędnej dla zgranego programu rozbudowy masy mięśniowej - odparł Laughlin, zdradzając pewne napięcie. - Nie przeczę. Pogadaliśmy sobie na tej wielkiej pryzmie śmiecia w porcie, na której przesiaduje wraz z resztą kolegów z młodzieżowego kółka zainteresowań. Ile on ma lat - trzynaście? Czternaście? - Siedemnaście. - O! Zrobił na mnie wrażenie. Świetnie rzuca butelkami po piwie. - Dziękuję. - A kim chce zostać, jak dorośnie? Podpalaczem? Laughlin ruszył w moją stronę, drobiąc szybkie kroczki, jak bokser. Ja spokojnie siedziałem. Trudniej jest walnąć faceta w twarz, gdy ma się ją w okolicy pasa. - Pomyśl o prawnikach, Laughlin - powiedziałem. To go zastopowało. - Skończmy tę zabawę - dodałem - bo zaraz rzucimy się sobie do gardeł. Chcesz, żeby znany ekopalant Sangamon Taylor publicznie oświadczył, że twoja freonożerna bakteria jest w porządku. Że powinno się ją natychmiast wdrożyć do powszechnego użytku. - I to wszystko jest święta prawda - wtrącił Dolmacher. - Zanim jeszcze jej użyłeś, wiedziałeś, że mogę wam wszystko spieprzyć. Christopher powiedział ci, że kręcę się po Spectacle Island, i bałeś się, że znajdę tam ociekające freonem stare transformatory Basco. - Mów dalej. - Te zakopane na północnym brzegu wyspy. Te, które w czasie huraganu Allison przypadkiem rozbiła dryfująca barka i z których do portu wylało się całe jezioro freonu. Bałeś się, że już rozwikłałem sprawę. Tak się składa, że niepotrzebnie. Jak zauważyłeś, zdarza się, że jestem dosyć powolny. Mimo to próbowałeś mnie odstraszyć, spowolnić moje śledztwo, żeby twoje bakterie zniszczyły wszelkie dowody, zanim będę mógł ujawnić sprawę. - I podziałało. - Na medal. Jednak pozostaje pytanie: czy bakterie faktycznie wyjadły już cały freon? A co jest głęboko pod tą barką? Może jest tam jakiś nietknięty transformator? A może wciąż jeszcze jest tam gniazdo bakterii, przegryzających się przez freony? Takich, których próbkę mógłbym pobrać i pokazać ludziom. To wciąż was martwi. Chcecie, żebym zlazł wam z pleców, żebym przeszedł na waszą stronę. - A czemu nie powinieneś być po naszej stronie? - zapytał Dolmacher. Szczerze. - S.T., w bostońskim porcie nie ma już związków zawierających kowalentny chlor. Przecież o to ci chodzi, nie? - Zasada Sangamona - odrzekłem. - Ten plazmid, przy którym majstrujecie, to wielka molekuła. Nie wiecie, co z tego wyniknie. Nic z tego. Laughlin nie był na tyle miły, by odprowadzić mnie do drzwi. Dolmacher szedł za mną, paplając o paintballu, aż barkiem wepchnąłem go w ścianę. Potraktował mnie nieobecnym, ale przeszywającym spojrzeniem. Gdy zjeżdżałem windą na dół, naszła mnie myśl - w sumie Dolmacher to też wielka, skomplikowana cząsteczka, i nie sposób przewidzieć, co zrobi. 21 Jakieś pół godziny po moim powrocie przyszła Rebecca na umówione spotkanie. Zupełnie o tym zapomniałem. Cholera, wciąż kipiały we mnie emocje, wciąż usiłowałem zmyć z dłoni wodę kolońską Laughlina. Nie miałem czasu na rozsądny namysł. Chciałem ujawnić wszystko, ale musiałem mieć jakiś plan. Gdy usłyszałem jej zbliżający się głos, wetknąłem wycinki prasowe pod jakieś inne papierzyska. Ledwie weszła, powiedziała, że ma dla mnie coś ciekawego. Miała, ale nic lepszego od tego, czym sam dysponowałem. Kolejna kopia tej samej fotografii. Stażystka wygrzebała też pozbawiony konkretów artykulik z końca lat sześćdziesiątych, informujący, że Basco porzuciło jakieś „złomowane maszyny” na dnie portu, posługując się tradycyjnymi wątłymi wymówkami. - Twierdzą, że ten złom miał się stać środowiskiem zamieszkania organizmów morskich. Widzisz w tym coś złego? Zuch dziewczynka, wiedziała, jak mnie sprowokować do eksplozji. - Rebecca, do jasnej cholery, od zarania dziejów, co która korporacja wypieprzy swoje śmieci do oceanu, to zawsze twierdzi, że będzie to środowisko zamieszkania organizmów morskich. Jasny gwint, Rebecca, to ocean. To w nim żyją wszystkie organizmy morskie. Zatem, cokolwiek wrzucisz do wody, stanie się środowiskiem zamieszkania organizmów morskich. - Myślisz, że ten złom do dziś stanowi zagrożenie? - Znikome w porównaniu z transformatorami. Mam Basco na celowniku, Rebecca. - Nie wydaje mi się, żeby to się nadawało do druku, S.T. - Tak się składa, że w magazynku nie mam amunicji. - Słuchaj. Chcesz zrobić ten artykuł? S.T. o Pleshym? - Nie mogę. Jeszcze nie. Muszę rozgryźć całą sprawę. - Pochyliłem się, pozorując głęboki namysł. - Jeśli wydaję ci się nieco spięty, cóż... mam na karku FBI. - Żartujesz, S.T.! - Przerwa. Skontaktuję się z tobą, gdy Basco już będzie w grobie. Gdy wróciłem z tej cudownej pogawędki z Laughlinem i Dolmacherem, czekała na mnie wiadomość. Dzwoniła zdenerwowana żona Gallaghera. Pora była wciąż na tyle wczesna, że trzeba go było łapać na kutrze - wymówka, jakiej potrzebowałem, żeby się wyrwać na wodę. Namówiłem Rebeccę, żeby podrzuciła mnie do centrum, wskoczyłem na zodiaca i pognałem do przystani Gallaghera w Southie. Wciąż jeszcze nie wrócił. Nakłoniłem więc jednego z jego sąsiadów, żeby ze swojej łodzi wywołał go na CB, i po dwudziestu minutach prułem całą naprzód po spokojnej wodzie, by przechwycić „Opryszka”, który właśnie wracał z zatoki. Rozpoznali mnie z daleka, bo tylko ja tak podróżuję, i zmniejszyli prędkość, żebym mógł dobić do burty. - Chryste! Wpadliście w plamę ropy, chłopaki? - zapytałem, gdy już byłem na tyle blisko, żeby mnie usłyszeli. Może to przez przedwieczorne światło, ale wszyscy mieli jakby ciemną, szarawą karnację. Wymamrotali w odpowiedzi jakieś buńczuczne pierdoły, bez entuzjazmu, jakby zmęczeni. Rzuciłem jednemu z nich cumę dziobową i pomogli mi wejść na pokład. Wszyscy ustawili się wokół i patrzyli na mnie, cichsi niż kiedykolwiek, przygnębieni, strapieni. Ich skóra była ciemna, bo wszyscy mieli chlorowy trądzik. - Trafił się wam kiepski gulasz z frutti di mare, panowie - mruknąłem cicho, ale Gallagher, szyper Statku Zadżumionych, uniósł dłonie i przerwał mi. - Posłuchaj. Słuchaj, S.T., przestaliśmy zastawiać tam pułapki. Jak Boga kocham, nie tknęliśmy tych zaolejonych homarów. Kiedy to cholerstwo zacznie mieć sens? Czemu czułem się jak totalny palant? - Na bank nie zjedliście żadnego z tych zaolejonych? - Tylko Billy. Ten, którego widziałeś w Fenway. - A co u niego? - Wszystko gra. Był naprawdę chory, wziął parę dni wolnego, przestał jeść homary. Billy wyszedł spod pokładu. Miał nieskalaną cerę. Zostało tylko parę strupów po starym, wygojonym trądziku. - Ale wy, chłopaki, jedliście homary i pochorowaliście się. - Tak, i to paskudnie, przez ostatnich parę dni. No to przestawiliśmy się na MacDonalda. - Prawidłowo. - Ale i tak się pogarszało. Kiedy wypływaliśmy dziś rano, S. T., czułem się w porządku, naprawdę. Jednak teraz to naprawdę tragedia. - A te homary, które jedliście od czasu, kiedy ostatnio z wami rozmawiałem... - Niech to diabli, S.T., mówię ci, jak było, jak Boga kocham. Sprawdzaliśmy je wszystkie bardzo uważnie i żaden nie śmierdział olejem, żaden nie smakował olejem. - Gdzieście je łapali? - Po całym porcie. Głównie w zatoce Dorchester. To mi wcale nie pomagało. Zatoka to kiszka wody pod Południowym Bostonem, otoczona odpływami ścieków komunalnych i burzowców, ale niewiele tam przemysłu. Leży o trzy-cztery mile na wschód-południowy wschód od rejonu, na którym się skupiłem. - Wyciągnęliście jakieś zaolejone pułapki? - Taak. Postawiliśmy jedną przy Spectacle, tak dla testu, rozumiesz. Widzisz, S.T., chyba sami zostaniemy ekologami. Wyciągnęliśmy ją dziś rano. Sam ją zobacz. Wiedziałem, że będzie niedobrze, bo wrzucili ją całą do worka na śmieci i wywiesili za burtą. Otworzyłem worek i zajrzałem. Nie było homara, ale cała pułapka wciąż tłusto lśniła. Cały płyn ściekł z klatki i spłynął w jeden róg torby, gdzie mogłem go złapać, ścisnąć, obmacywać przez plastik. Oleisty, ale przezroczysty. Tę pułapkę zanurzono we freonach. To było o wiele rzędów wielkości gorsze od homara, którego nalazła Tanya. Tamten zawierał tylko kilka kropel freonów, gromadzonych w ciągu całego życia. W tej sprawie jeszcze coś było, tylko nie miałem pojęcia, co. Każdy nowy dowód totalnie zaprzeczał poprzedniemu. Billy zjadł zaolejone homary i się zatruł. Gdy przestał je jeść, wyzdrowiał. Świetnie. Jednak reszta załogi nie ryzykowała, a i tak się zatruła. Przestała w ogóle jeść homary - nie pomogło. Skąd się brał freon? - Przychodzi mi do głowy tylko jedno - łapiecie to od pułapek takich jak ta - stwierdziłem. - Słuchajcie, nie próbowaliście nic spalić? Starych pułapek albo lin? - Niby po co? - Żebym to ja wiedział. Chciałbym was po prostu ostrzec, że freony się nie palą, tylko przeobrażają w dioksynę i parują. Może ktoś w Southie otworzył nielegalną spalarnię śmieci. Nie wiedziałem, co jest grane. - Aktywowany węgiel drzewny - powiedziałem. - Wracajcie do domu i kupcie filtry akwariowe. Wyjmijcie węgiel, rozkruszcie na pył, podgrzejcie i zjedzcie. Zróbcie sobie lewatywę. W to jakoś nie bardzo chcieli uwierzyć. - No dobra, to rozgniećcie brykiety na grilla. Tylko nie używajcie tych samozapalających. - Słuchaj, S.T., my jesteśmy miastowi, nie młotki. - Wybacz. Słyszeliście kiedyś o filtrach z aktywowanym węglem? Węgiel chwyta cząsteczki organiczne, wszystko, co wchodzi w reakcje, i wiąże je na tyle długo, że wasz organizm zdąży je wydalić. Gallagher parsknął śmiechem: - Dobra, powiem żonie, że kupujemy akwarium. Tylko tego mi, kurna, trzeba, więcej ryb. Zanim wróciłem zodiakiem do centrum, uzupełniłem paliwo, dotarłem do biura, objuczyłem się sprzętem do nurkowania, dowiozłem go do jachtklubu i znów ruszyłem na wodę, było już ciemnawo i lekko mglisto. I bardzo dobrze. Sam byłem ciemny jak tabaka w rogu i miałem co najwyżej mgliste pojęcie o tym, co się dzieje. Nie wiedziałem nawet, czego i gdzie chcę szukać. Zaolejona pułapka - o, to już był dowód. Nie potrzebowałem chromatografu gazowego, wystarczył mój wierny nochal. Zaprzeczała świadectwu chromatografu na uniwersytecie, ale na tym etapie przeciwieństwa wydawały mi się już normą. Byłem gotów uwierzyć, że najświeższy dowód rzeczowy po prostu przepłynie obok mnie. Gallagher zgodził się pokazać mi na mapie, gdzie dokładnie postawili tamtą pułapkę. Ćwierć mili na północ od Spectacle Island, w takim jakby wgłębieniu morskiego dna. Mogłem tam zanurkować w poszukiwaniu zalegającej oleistej cieczy i rozejrzeć się za dwustulitrowymi beczkami albo starymi transformatorami Basco. Tyle że przy pobieraniu próbek sprawdziliśmy także tam i nic nie znaleźliśmy. Zresztą co by to dało? Nie uzyskałbym odpowiedzi na podstawowe pytania - co rozpieprzyło mi analizę, no i czemu Gallagher zachorował. Może to wcale nie przez freony. Może był tu jakiś inny organiczny związek zawierający chlor, pozbawiony oleistego smaku i nie ujawniający się w naszych analizach. Tylko tak mogłem sobie wytłumaczyć zatrucie rybaków. Wobec tego być może miałem do czynienia z dwoma odrębnymi problemami - rozbitym transformatorem, porzuconym trzydzieści lat temu przez Basco, który był przyczyną zaolejenia pułapek na homary, oraz jakimś innym, paskudnym i dyskretnym sposobem zanieczyszczania środowiska, czymś nowym i naprawdę groźnym. Przez cały czas w naszej stanowej „Krzemowej Dolinie” wzdłuż drogi 128 powstawały nowe technologie, a wraz z nimi nowe postacie trujących odpadów. Może ktoś posłużył się burzowcami do spłukiwania firmowych paskudztw, spuszczał je do kibla w czasie obfitych deszczów, wiedząc, że wezbrana woda natychmiast poniesie je do portu i w oczyszczalniach ścieków nikt nic nie zauważy. W ten sposób substancje te spływały do zatoki Dorchester i zatruwały tam homary. Dobra, zatem tego powinienem szukać. Zanurkować w zatoce, wziąć próbkę, zanalizować ją. Zbadać ją na wszystkie sposoby - szukać fluoru, bromu i innych substancji, które wywołują podobne objawy zatrucia. Nawet jeśli to nic nie da, przynajmniej będę mógł skreślić jedną hipotezę. A jeśli coś znajdę, będę mógł wyśledzić kanał burzowy, z którego to wypłynęło, a wtedy już mam namierzonych przestępców. Każdy odpływ burzowca odprowadza ścieki z określonej części miasta. Pozostanie tylko otwierać właściwe studzienki i uważać na to, co mówią plany miejskiej kanalizacji, żeby dotrzeć pod drzwi sprawcy. Ta strategia miała jeszcze jeden plus - ograniczy mi głębokość nurkowania. Co poradzę, że nie lubię. Nawet w normalnych warunkach mam stracha, ale nocą w mętnej wodzie i bez eskorty - to już, kurwa, idiotyzm. Zabrałem się do tego, bo wiedziałem, że nie dam rady się odprężyć, póki czegoś nie zrobię. Zakotwiczyłem więc zodiaca sto metrów od brzegu i wziąłem się do pracy. Najpierw po prostu znalazłem dno i pomyszkowałem po okolicy. Przed sobą miałem wylot ścieku, z którego strugą długości co najmniej pół mili sypały się zużyte kondomy, papier toaletowy i nie oczyszczone ścieki. Podejrzewałem, że za plecami mam potężny wyciek freonów. Między jednym a drugim panował totalny chaos: homary nasycone trucizną, denny muł, który nie zawierał żadnych zanieczyszczeń, pozornie czyste skorupiaki, które serwowały swoim konsumentom paskudny przypadek chlorowego trądziku. Tuż przede mną jeden homar pełzał po zardzewiałej beczce po oleju. Szturchnąłem ją nożem i metal się rozsypał - tu już nie było żadnych odpadów. Wtedy wdałem się z homarem w walkę wręcz. Udawałem, że to Laughlin. Nie mogłem go obwąchać ani posmakować, ale starczyło mi czasu, by go rozłupać i poszukać wątroby. Nie miał jej - tylko pęcherze wypełnione olejem, jak tamte, które znalazła Tanya. Wydłubałem jego trzewia do słoika, który zabrałem ze sobą. Może to freon, może coś zupełnie innego. Popływałem więc w płytkiej wodzie, grzebiąc w mule i wynurzając się co jakiś czas, aż znalazłem ten właściwy odpływ burzowca. Dzięki Bogu nie padało. Nazbierałem spory słoik mazi spod samego odpływu, wynurzyłem się i unosiłem na wodzie, przyglądając się brzegowi. Musiałem ustalić, który to burzowiec, więc namierzyłem znaki charakterystyczne: Uniwersytet Stanowy Massachusetts, Szkoła Średnia Południowy Boston, Summer Street i inne. Kiedy już byłem pewien, że będę mógł zlokalizować na mapie moje położenie, zdecydowałem, że na dzisiaj dosyć. Płynąc do zodiaca, usłyszałem pracującą śrubę, może nawet nie jedną, i zaniepokoiłem się, bo przy wcześniejszych wynurzeniach nie zauważyłem żadnych świateł pozycyjnych. Ktoś był w pobliżu, kryjąc się we mgle - musiałem zakładać, że to przede mną się kryje. Zacząłem więc jedno bardzo powolne kółko i w taki sposób znalazłem cygaretkę. Unosiła się z silnikiem na luzie, wystarczająco daleko, bym jej nie dostrzegł z zodiaca. Sami widzieli ponton, bo płynęli bez świateł. Moje światła, odbijając się we mgle, uniemożliwiłyby mi dostrzeżenie motorówki. Co teraz? Próbować przyjrzeć się im z bliska? Mogliby jednak mieć do tego jakieś zastrzeżenia. Nie wiadomo czemu nie czułbym się najlepiej, gdyby postanowili gonić mnie łodzią. Poza tym zaczynało mi brakować powietrza i nie chciałem zbyt długo pozostać pod wodą. Mógłbym porzucić zodiaca i osiągnąć brzeg wpław, ale czemu miałbym pozbyć się dziesięciu patyków w sprzęcie GEE? Ci faceci jedynie mnie obserwowali, i to od dawna. Raz już nawet ich sprowokowałem, i co? Uciekli. Przecież nie spaliłem mojego domu, kiedy FBI założyło tam podsłuch, nie? Było zatem tylko jedno rozsądne wyjście - wrócić do pontonu i zachowywać się, jak gdyby nigdy nic. Ale oni właśnie tego się po mnie spodziewali. Cholernie irytuję się w chwilach, kiedy muszę robić dokładnie to, czego spodziewa się po mnie ktoś inny. Jednak kiedy człowiekowi brakuje powietrza... Skrytość to najlepsza taktyka. Zszedłem pod powierzchnię i wynurzyłem się dopiero za przeciwległą burtą zodiaca na wypadek, gdyby obserwowali mnie w podczerwieni, po czym, wciąż w wodzie, zacząłem zdejmować ekwipunek. Uległem paranoi tylko o tyle, że część sprzętu po prostu porzuciłem - pustej butli pozwoliłem opaść na dno, bo wrzucenie jej do pontonu zajęłoby czas i narobiło hałasu. To samo z pasem z obciążnikami. W końcu to tylko nylon i bloczki ołowiu. Problem był w tym, że teraz sam musiałem wleźć do zodiaca. Ważyłem więcej niż cały ten złom do kupy. Przełażenie przez burtę pontonu to nie to samo co przeskoczenie przez płotek. Już bardziej przypomina zapasy sumo w kisielu. Próbowałem więc dokonać tego po cichu, aż przypadkiem narobiłem masę hałasu, a wtedy już tylko starałem się gramolić jak najszybciej. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałem, jak silniki cygaretki nabierają mocy i sternik wrzuca bieg. To mnie cholernie przeraziło, więc kłapiąc płetwami, przeszedłem na rufę zodiaca i zacząłem szarpać linkę, usiłując uruchomić silnik. Ciągnąłem ją jak maniak, chyba ze trzy razy, aż coś strzeliło mi w plecach, i wtedy pojawiła się cygaretka, jak duch, lśniący, błękitny i śliski, a ja wreszcie mogłem się przyjrzeć jej załodze. Mieli kominiarki. Jeden prowadził, drugi patrzył na mnie przez nienaturalnie wielką lornetkę. Ewidentnie stechnicyzowane zbiry, prosto z drogi 128 - śledzili mnie w podczerwieni. Oczy sternika zalśniły bladym błękitem: Dietrich albo Kleinhoffer. Ten drugi odłożył lornetkę i wycelował do mnie z pistoletu. Przypomniałem sobie moje próby u Jima Grandfathera, kiedy zauważyłem, że tak naprawdę, wbrew nauce wyniesionej z lat oglądania telewizji i filmów w kinie, strasznie trudno trafić w coś z pistoletu. Tamci byli na jednej małej łodzi, ja na drugiej. Nie wydawało mi się, żeby byli w stanie załatwić mnie jednym strzałem. Tak czy inaczej byłem gotów zesrać się ze strachu - gdy zobaczyłem broń, padłem na tyłek i zodiac wysoko zadarł dziób. „Cygaretka” przestrzeliła i musiała zawrócić do kolejnego podejścia. Dzięki temu miałem czas, żeby zobaczyć małą niespodziankę: w burcie zodiaca utkwiły dwie strzałki, które potrzaskiwały i leciutko błękitnie świeciły. Dolmacher opowiadał mi o czymś takim. To taser* [*Według dowcipnego wynalazcy, „Thomas A. Swift’s Electric Rifle” - Tom Swift to genialny wynalazca, bodajże z komiksów (przyp. tłum.).]. Gdybym się nie przewrócił, te strzałki wbiłyby się we mnie, a ładunek elektryczny spiąłby na krótko mój system nerwowy. Byłbym nieprzytomny albo tak obolały, że wolałbym być nieprzytomny, wystarczająco długo, żeby tamci zdążyli przyspieszyć i rozjechać mnie motorówką z prędkością około stu trzydziestu kilometrów na godzinę. „Przykro nam, panie sierżancie, ale była mgła”. Kilwater cygaretki rzucał zodiakiem jak wańką-wstańką. Coś ciężkiego walnęło mnie w stopę. To była ta nasza wielka lampa stroboskopowa. Kiedy więc motorówka zbliżała się do drugiego podejścia, włączyłem lampę, uniosłem ją nad głowę jak piłkę do kosza i wykonałem rzut za trzy z wyskoku prosto w ich kokpit. - Miłego próbowania, chłopaki! - wrzasnąłem. Sam byłem na wpół oślepiony, ale nie potrzebowałem sokolego wzroku, żeby uruchomić silnik. Im był niezbędny, żeby mnie trafić. Czas znów spróbować z silnikiem. Tym razem zrobiłem to po bożemu: ustawiłem przepustnicę na START i założyłem dławik. Kolejne trzy szarpnięcia linki i ruszył. I zaraz zgasł. Znów założyłem dławik i pociągnąłem, więc w końcu porządnie ruszył. Żeby dać naprzód, musiałem się mocno wychylić, i tak właśnie wyrzuciło mnie za burtę. Kleinhoffer i Dietrich nie byli totalnymi matołami. Gdy przeczekiwali tańczące przed oczyma purpurowe śnieżynki, i tak mogli przepływać obok i obijać mnie odkosami, jakie zostawia tysiąc koni mechanicznych. Sukces był większy niż by się im marzył. Zdołałem dać naprzód, ale wypadając za burtę, zahaczyłem o dźwignię przepustnicy i motor przechylił się całkiem na burtę. Teraz ponton pyrkał sobie w ciasnym kółeczku, nieco szybciej niż potrafiłem płynąć. Cygaretka znowu zawróciła. Musiałem założyć, że staruszek Sokole Oko znów używa swojego gadżetu do podczerwieni. Gdyby morze było spokojne, namierzyliby mnie z miejsca, ale na szczęście trochę kołysało. Był pewien problem, którym musiałem się natychmiast zająć - nos i gardło pełne wody. Naprawdę nie chciałbym przyciągnąć ich uwagi atakiem kaszlu i prychania. Wetknąłem więc głowę pod wodę i wyplułem, ile mogłem, a resztę połknąłem. Pycha. Wtedy zabrakło mi powietrza w płucach, więc musiałem się wynurzyć. Tym razem mi się powiodło. Zodiac zakręcił w moją stronę. Próbowałem tylko zrobić z siebie mały cel, udawać falę - i popłynąłem do pontonu pieskiem. Cygaretka pruła wodę tam i z powrotem, usiłując namierzyć śrubami moją głowę. Bawiliśmy się tak może z dziesięć minut. Trudno było spoglądać na zegarek, mając na głowie wysiłki złapania wdechu, ukrycia się, dogonienia zodiaca i utrzymywania się na falach tsunami podnoszonych przez cygaretkę. Cuma dziobowa zodiaca otarła się o moją nogę i uchwyciłem się jej kurczowo. Przy okazji niezła lekcja - jeśli pozwolę jej wlec się za pontonem, wkręci się w śrubę. Jakich jeszcze przydatnych lekcji udzieliła mi Artemis? Na bank jednej: nie szarżować, nie otwierać przepustnicy na maksa tak od razu, bo zodiac wywróci się do góry dnem i znów będę pływał. W końcu podciągnąłem się tak, że dziób pontonu miałem tuż przed twarzą. Poczekałem, aż cygaretka przemknie obok, po czym przerzuciłem się nad burtą na deski pokładu. Przynajmniej w teorii - w praktyce zeszło mi na to nieco więcej czasu, więc gdy właśnie raczkowałem do silnika, zobaczyłem, jak obok, powoli i metodycznie, przepływa cygaretka, i ujrzałem wycelowany we mnie taser. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nawet nie zorientowałem się, że mnie trafili, póki nie poczułem gorącego dreszczu w ramieniu skafandra. Nic więcej. - Wy pajace! - wrzasnąłem. - To gumowy kombinezon! Artemis byłaby ze mnie dumna - powoli otwierałem przepustnicę, stabilizując zodiaca na wodzie. Potem rozwarłem ją do oporu i wystrzeliłem przed samym nosem cygaretki. Morze było wzburzone, ale niespecjalnie, a moim celem była pontonowa nirwana: cały kadłub w powietrzu, tylko śruba zanurzona. Przy tej prędkości moglibyście zamienić wodę w asfalt, nikt nie odczułby różnicy. Cygaretka kroi wodę, zodiac się od niej odbija. Trochę tak, jak gdyby ciągnęło człowieka po brukowanej ulicy czterdzieści spłoszonych mustangów. Jeśli zdołam się wydostać z zatoki Dorchester w kierunku parku na Castle Island, będę mógł ruszyć prosto do centrum miasta. Przeciąłbym tylko mały kanał, akwen marynarki wojennej, a potem już mijałbym piękną linię końcówek pomostów Południowego Bostonu. Najgorszy był pierwszy odcinek, kiedy pozbawiony byłem jakiejkolwiek osłony, ale miałem go niemal w połowie za sobą, zanim dogoniła mnie cygaretka. Ścigali mnie bez świateł, zygzakując, żeby nie przegapić pontonu we mgle, i dopadli mnie, kiedy już byłem niemal przy parku na Castle Island. Zaczęła się rywalizacja czystej mocy ze zwrotnością. Próbowali przejść mi przed dziobem i zalać ponton, ale zakręciłem o dwieście siedemdziesiąt stopni, wyskoczyłem w powietrze w ich kilwaterze, omal nie wypadłem z zodiaca i wyszedłem za ich plecy, choć woda chłostała moją prawą nogę. Pozbierali się szybciej niż sami chcieli i okazało się, że są przede mną - jakbyśmy znów byli w Buffalo - więc wgramoliłem się z powrotem do pontonu, wycelowałem im w tyłek i dodałem gazu. Weszli w zakręt, bardzo szybki, ale wolniejszy od mojego. Kręciliśmy się tak przez dłuższą chwilę, ja tuż za nimi, trzymając się tego spokojnego punktu w środku ich kilwateru. Zakręcili w drugą stronę, próbując mnie zgubić, i pociągnąłem za nimi, zakręcając, aż zobaczyłem przemykające światła centrum. Pora skoczyć za róg. Wypadłem z zakrętu i znów dopchnąłem przepustnicę. Próbowali obrócić łódź, zakołysali się na własnych odkosach, po czym podkręcili cygaretkę do prędkości gdzieś dwa razy wyższej niż moja - i ruszyli jak pocisk powietrze-powietrze. Usiłowali powtórzyć ten sam atak, ale tym razem wiedziałem, co mnie czeka. Zygzak w lewo, zakręt w prawo, przejście tuż przed ich dziobem, tak że o mało mnie nie rozkroił ten samurajski miecz udający kadłub. Potem odstawiłem tę samą sztuczkę - szybki zakręt i wejście na ogon. Spróbowali zawrócić, więc dodałem gazu i ruszyłem ku drapaczom chmur. Powinni, pojeby, domyślić się, że będę w gumowym kombinezonie. Jednak nie licząc tego, mieli świetny plan. Coś, co mogło zrodzić się w głowie Laughlina. # EKOLOG GINIE W TAJEMNICZYM WYPADKU NA WODZIE SPRAWCA UCIEKŁ SAMOZWAŃCZY NIEZALEŻNY EKOLOG BEZTROSKO PODCHODZIŁ DO PRZEPISÓW BEZPIECZEŃSTWA Podpuściłem ich, prując w kierunku lotniska, odległego o pół mili, a kiedy dali się nabrać, zrobiłem ultraciasny nawrót i wystrzeliłem z powrotem, mijając ich tak blisko, że mignęły białka oczu. Dzięki temu miałem dosyć czasu, by sforsować kanał marynarki, i znów niemal zgubiłem ich we mgle. Jasna cholera, dotarłem do pomostów Południowego Bostonu, i to w czasie odpływu. To miało mi ocalić życie. Pomosty unosiły się na palach, między którymi mogłem manewrować. Pora poważnie pomaltretować zodiaca. Trzymałem się go chyba w sześciu różnych miejscach, bo słupy cięgiem usiłowały go spode mnie wytrącić. Latałem we wszystkie strony, jakbym ujeżdżał konia, więc małże porastające pale pozostawiły na moich ramionach i dłoniach ładne, równoległe cięcia. Nareszcie mogłem wykorzystać doświadczenie zgromadzone przez lata gry na automatach. Martwiłem się tylko o zbliżające się kompleksy pali, zygzakując w prawo i w lewo, czasem schylając się przed rozpórkami. Cygaretki nie nadają się do takiej mordowni, więc tamci mogli co najwyżej trzymać się równo ze mną i próbować mnie odciąć, kiedy pomosty się skończą i znów będę musiał wyjść na otwarte wody portu. Mieli takie same szanse jak pojedynczy obrońca, usiłujący powstrzymać napastnika z piłką. Jeden, drugi zwód i po herbacie. Wystrzeliłem z rykiem jakieś trzy metry od nich, bo trudniej wycelować w coś, co błyskawicznie przemyka tuż obok - zapytajcie któregoś z Indian, którzy krążyli wokół taboru. Potem zakręciłem, znów zmierzając w kierunku lądu. Miałem już dosyć Southie, do centrum zostało raptem kilkaset jardów. Żyję paranoją, a od tygodni tropiło mnie paru zbirów w potężnej motorówce. Nie mogłem przez nich spać, denerwowałem Debbie i wypaliłem całkiem sporo paliwa. Zamiast spać wierciłem się na łóżku, próbując wymyślić coś na wypadek, gdyby kiedyś na mnie ruszyli. W związku z tym bynajmniej nie byłem nieprzygotowany, sytuację miałem już przemyślaną. Wiedziałem też, gdzie posłać tych skurwieli do piachu - wciągnąć ich do kanału Fort Point ze znaczną prędkością. Kiedyś Boston był tylko okrągłą wyspą na końcu mierzei. Lotnisko, Back Bay i znaczna część nabrzeży Southie to wszystko dzieło człowieka. Zatokę dzielącą Southie od centrum Bostonu zwężano, aż został jedynie kanał - raczej szczelina - zwany Fort Point. Miał raptem kilkaset metrów szerokości i zdecydowanie nie nadawał się na wyścigi motorówek. Przecinało go kilka mostów, z wody sterczały setki starych, na wpół zbutwiałych pali. Długi był tylko na milę, ale było tam więcej przeszkód, mielizn i ukrytych zagrożeń, niż na dowolnych stu milach Missisipi. Niczym pilot rzeczny wiedziałem, gdzie to wszystko jest. Mógłbym przepłynąć ten kanał na pełnej prędkości z zamkniętymi oczyma. Przynajmniej tak się przechwalałem, a teraz nadeszła pora weryfikacji. Najpierw ich skusiłem, udałem, że chcę ruszyć do bazy w jachtklubie, potem desperacko pomknąłem w stronę lotniska, ale za każdym razem mnie odcięli. Skoro już pędzili w złym kierunku, zawróciłem i galopem ruszyłem w stronę kanału. W końcu dotarłem silnik - naprawdę rozkręciłem przepustnicę do oporu. Nigdy nie przypuszczałem, że coś mnie aż tak przestraszy. Zyskałem więc ćwierć mili przewagi, zanim jeszcze zdążyli zawrócić. Wiedziałem, że Sokole Oko ma mnie w noktowizorze jak na dłoni, tropiąc promieniowanie cieplne mojego silnika, który musiał świecić jak supernowa. Znalazł mnie, pewnie oddalającego się szybko, i jego partner zrobił, co trzeba - oparł się na przepustnicy, zażądał tysiąca koni pełnej mocy i je dostał. Błyskawicznie znaleźli się w kanale, przemknęli pod mostem na Northern Avenue - i powiodłem ich prosto przez bezpieczne wody tak, że nawet się nie zorientowali, w jakim są niebezpieczeństwie. Niemal wjeżdżali mi w tyłek, gdy poprowadziłem ich prosto na palisadę ze grubych na trzydzieści centymetrów słupów niedaleko Statku-Muzeum Bostońskiego Picia Herbaty. Skręciłem gwałtownie i zodiac przemknął między tymi palami, sunąc na burcie. Potem zabrałem go z pola rażenia. Wpadli w słupy, ciągnąc ponad dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Superfajny kadłub z włókna szklanego rozleciał się w strzępy jak chrupka w maszynce do mięsa. Do tych przerośniętych motorów potrzeba mnóstwo benzyny, która natychmiast wybuchła. Pamiętam widok jednego silnika, który koziołkował w powietrzu jak kometa, ciągnąc warkocz bladobłękitnych płomieni, a jego śruba wirowała na próżno. Cygaretka to wielka, szybka łódź, więc trochę zeszło, zanim wszystko się uspokoiło. Ja zaś przepłynąłem na drugą stronę kanału i wyszedłem na suchy ląd przy moście na Summer Street. Na chwilę kucnąłem na brzegu i patrzyłem na buchający z wody ogień. Potem powędrowałem do cywilizacji - wyszedłem na drogę i zatrzymałem przejeżdżające bmw. Samochód stanął kawałek dalej, więc zobaczyłem naklejkę RATUJMY WIELORYBY na tylnym zderzaku. Z wozu wysiadł młodziak w garniturze. - Co się pali? - zapytał. - Nic ci nie jest? - Nie. Masz w wozie zestaw wulkanizacyjny? - Jasne. Koleś znał nawet moje pełne nazwisko. Zanieśliśmy zestaw nad wodę i załataliśmy dziurki po taserze w burcie pontonu. Potem wrócił do bmw i odjechał. Na odchodnym powiedziałem mu, że w tym roku nie musi już robić darowizn dla GEE. 22 Nawet budżet tych syfolągów nie wystarczyłby na kolejną cygaretkę, więc doszedłem do wniosku, że póki jestem na wodzie, nic mi nie grozi. Jachtklub jako miejsce lądowania zdecydowanie odpadał, ale na szczęście prawie wszędzie mogłem wyjść na ląd. Wyprowadziłem więc zodiaca z kanału Fort Point i popłynąłem do przystani przy oceanarium, gdzie znalazłem budkę telefoniczną. - Co jest? - zapytał Bart. Od czego tu zacząć? - No cóż, właśnie zabiłem paru gości. Jak nigdy przedtem zabrakło mu pomysłu na odpowiedź, siedział tylko w krępującym milczeniu. Zdałem sobie sprawę, że to głupi sposób nawiązania rozmowy. - Słuchaj, kto jest w domu dziś wieczorem? - Tylko ja. Roscommon odstawia jakieś łomoty w piwnicy. Odciął nam wodę. - Mógłbyś namierzyć pozostałych? - Ja wiem... Może. Czemu? - Bo przez jakiś czas wszyscy powinni trzymać się z dala od domu. Ktoś próbował mnie zabić. - Znowu? - No. Tylko tym razem na poważnie. - Wezwałeś gliny? No tak. Kiedy ścigają człowieka zabójcy, w sumie powinien zadzwonić na policję. Ciekawe, czemu sam na to nie wpadłem? - Nie wpuszczaj nikogo. Za chwilę znów zadzwonię. Wtedy zadzwoniłem do glin. Wysłali do oceanarium faceta z Wydziału Zabójstw i przez chwilę posiedzieliśmy sobie przy fokarium. Złożyłem mu zeznanie. Za nami cały czas siedziała jedna foka, zadzierając na nas głowę i wrzeszcząc: „Winiacz! Winiacz!” Menele, którzy zawsze się tu kręcili, byli najwyraźniej zdolnymi instruktorami. „Masz drobne? Masz drobne?” Na szczęście pan detektyw był uprzejmy skoncentrować się wyłącznie na mnie. Jakoś nie chciało mi się tłumaczyć mu całej historii z freonami, bo wszystkie moje dowody kłóciły się ze sobą. Powiedziałem mu więc, że wypłynąłem pobrać kilka próbek i ci faceci próbowali mnie zabić. Potem znów zadzwoniłem do Barta. Ten wciąż oglądał tę samą kreskówkę, a w tle wciąż było słychać ciosy wymierzane przez Roscommona w naszej piwnicy. - Czuję się jak frajer. Czemu ja nie mam broni? - zapytałem. - Cholera wie. Ja też nie mam. Tak naprawdę znałem odpowiedź na to pytanie. Nie posiadałem broni, bo w przeciwnym wypadku wyszedłbym na terrorystę. Poza tym, cholera, nie była mi potrzebna. - Masz jakieś plany na wieczór? - zapytałem. - Nic nadzwyczajnego - odparł. - Amy jest w Nowym Jorku. - Jest szansa, że jeśli mi ze szczętem odbije, poproszę cię na całonocny rajd. W programie nurkowanie do studzienek ściekowych i być może pościg amatorskich cyngli. - Luz. Znów wystrzeliłem w ciemność, tym razem trochę wolniej, usiłując myśleć rozsądnie. Zatrzymałem się przy MIT i pobiegłem do biura po przyrząd do otwierania studzienek, bandolier z probówkami na ścieki i wiadro na lince. Potem sforsowałem rzekę, wychodząc przy uniwersytecie. Pognałem prosto do laboratorium, gdzie zanalizowałem próbkę pobraną pod burzowcem w zatoce Dochester. Była tam cała masa organicznych związków chloru. Nie tylko freonów - cały morderczy gulasz. Wracając do przypowieści o kanonierkach z rozmowy z Tomem Akersem, ci tutaj żołnierze z karabinami maszynowymi podróżowaliby nie tylko na kutrach patrolowych, ale też na deskach surfingowych, zodiacach, nartach wodnych i dętkach. Wszystkie te związki były wielopierścieniowymi węglowodorami aromatycznymi - atomy węgla w sześciopakach, dwunastopakach i całych zgrzewkach. Ktoś niewątpliwie zrzucił do tego burzowca straszny syf. Jutro miało padać, znad Atlantyku nadchodził sztorm, więc burzowce będą przepełnione. Jeśli jeszcze były w nich jakieś dowody, jutro popłyną do morza. Zatem tylko dziś był czas na polowanie na facetów w garniturach. Zadzwoniłem więc do mojego współlokatora i powiedziałem mu, żeby czekał na mnie pod ptasim gównem, po czym odwiesiłem słuchawkę. Z naszego domu w Brighton do centrum sklepowego po drugiej stronie rzeki szło się piętnaście minut. Po drodze trzeba przejść pod estakadą z metalowych przęseł, po której puszczono autostradę. Nie wiadomo czemu na tych przęsłach uwielbiają siedzieć gołębie, więc chodnik poniżej jest grubo oblepiony guanem. Ten znak terenowy był używany tylko przeze mnie i Barta. Miałem naprawdę przyjemny nocny rejs po rzece. Mgła opadła, wzmógł się wiatr, powietrze było chłodne i nie pachniało tymi wszystkimi paskudztwami, które się w nim unosiły. Miałem okazję, żeby się odprężyć, żeby przejaśniło mi się w głowie. Rzeka Charles nie jest już tak paskudna, jak kiedyś. Stąd można by pomyśleć, że to główna ulica cywilizacji Zachodu. Za plecami miałem Beacon Hill, z przodu Harvard, z jednej strony MIT, z drugiej Fenway Park. Po sesji morderczej gry wideo w porcie miło było płynąć pomalutku, oglądając sobie ruch na bulwarach, normalnych, miłych ludzi w komfortowych samochodach, w których grało radio, patrzeć w rozjarzone okna uniwersyteckich bibliotek, słuchać krzyków fanów baseballa wiwatujących na cześć szczególnie udanego zagrania. Po paru minutach z prawej strony wyłoniła się mroczna, wiekowa sylweta Harvardu, z neonową łuną bijącą sponad przesłoniętego nią Harvard Square. Potem był zakręt, za którym Charles zmienia się w ocienioną drzewami, wąską rzeczułkę. Minąłem wielkie cmentarze, po lewej pojawiła się kafeteria dla kierowców, i zaraz uwiązywałem zodiaca do drzewa. Po krótkim spacerze byłem już przy ptasim gównie - tada, furgonetka czekała, stała bez świateł, za to ze środka dudniło ZZ Top. Bart otworzył drzwi - ulżyło mi, nie musiałem zgadywać, kto naprawdę siedzi w środku. - Śledził cię ktoś? - Jeśli tak, to byli zdolni - odparł. - Miałeś jeszcze jakieś problemy? - Nie. - Hej, popatrz na to. - Rozpiął skórzaną kurtkę i rozchylił ją, odsłaniając zatknięty za pasek rewolwer kalibru 38 Special. - Ja pierdolę, skądeś to wziął? - Od Roscommona. - ROSCOMMONA? - Raz się naprawdę schlał i zaczął mi grozić. Powiedział, że w samochodzie ma uspokajacz. No to po twoim telefonie wyszedłem na dwór, wytłukłem szybę i wziąłem gnata. - Coś pięknego, Bart. Możecie myśleć, że jestem idiotą, ale w tym momencie poczułem się jak twardziel. Wyprowadziliśmy furgonetkę na trawę na poboczu Soldiers Fields Road, niedaleko rzeki. Zatargaliśmy do niej silnik i bak z paliwem z zodiaca i załadowaliśmy je do środka. Wtedy podciągnęliśmy sam ponton, zarzuciliśmy go na dach i przymocowaliśmy paskami. Poszliśmy do kafeterii i zamówiliśmy wielkie kubki kawy na wynos. Potem podkręciliśmy do oporu magnetofon w kabinie i pojechaliśmy penetrować kanały ściekowe. Robiliśmy to już przedtem. W kanale czuję się niemal jak w domu. Bostońska kanalizacja była tak skonstruowana, że po byle mżawce ścieki bryzgały prosto do portu, przez co stanowiła idealny sposób na pozbywanie się toksycznych odpadów przez firmy, którym nie marzył się kiepski medialny wizerunek cuchnącej rury ściekowej. Czasami wykrywałem paskudztwa wypływające z komunalnego burzowca i trzeba było ruszać na łowy. Bart już znał procedurę. Zasada jest prosta. Jeśli trucizna płynie kanałem ściekowym, powinna istnieć możliwość odnalezienia jej źródła. Przydaje się tu mapa kanalizacji miejskiej z zaznaczonymi połączeniami między poszczególnymi odgałęzieniami. Gdy znajdę na mapie odpływ, od razu widać, które rejony miasta obsługuje. Ot i cała filozofia. Kiedy jestem we właściwej dzielnicy, sprawdzam kluczowe studzienki i w ten sposób mogę zawęzić teren dalszych poszukiwań. Poza otwieraczem do studzienek potrzebny jest już tylko jakiś szybki, ale wiarygodny test na obecność akurat poszukiwanych trucizn. Najlepiej taki, który da się zrobić w samochodzie. Przygotowałem sobie coś takiego dla organicznych związków chloru, pakowane w małe plastikowe probówki, rozmiaru mniej więcej naboju śrutowego. Kiedy więc zaczęła się ta cała afera, narobiłem ich sobie kilkadziesiąt i upchnąłem je w bandolierze zakupionym z zapasów wojskowych. Gdy go sobie przewiesiłem przez ramię, a w ręce uchwyciłem otwieracz do studzienek, wyglądałem jak eko-Rambo, gotów nieść przestępcom medialną śmierć. Więcej już nic nie potrzebowaliśmy. Początek nie był jednak taki romantyczny. Siedziałem z tyłu z kawą i latareczką, a Bart krążył chaotycznie po Massachusetts Pike, usiłując ustalić, czy ktoś nas śledzi. Studiowałem mój plan kanalizacji. Wokół zatoki Dorchester jest wiele odpływów burzowców, musiałem więc ustalić, spod którego pochodziła moja próbka. Zadanie na orientację na mapie, w sam raz dla harcerzy. Wiedziałem, że było to jakieś cztery przecznice od Summer Street, zauważyłem też położenie kilku innych charakterystycznych obiektów. Dzięki temu mogłem to miejsce znaleźć na mapie. Burzowiec-truciciel nie był byle lokalnym ściekiem. Nie należał nawet do bostońskiej sieci kanalizacyjnej. Był wylotem długiego tunelu, wiodącego aż do Framingham, wysuniętej najdalej na południe części aglomeracji. Framingham nie ma gdzie pozbyć się swoich ścieków - nie mają tam nawet rzeki, więc trzeba było skonstruować trzydziestokilometrowy podziemny rynsztok w kierunku wschód-północny wschód, do zatoki Dorchester. Płynęły nim ścieki także z sąsiedniej miejscowości Natick. Gdzieś na tej trasie ktoś zrzucał znaczne ilości organicznych związków chloru. Miałem ochotę zacząć pobieranie próbek od razu od Natick. Firmy z drogi 128 wykupiły tam wiele terenów, choć sama miejscowość nie leży przy tej „drodze do postępu”. Musiałem jednak wziąć pod uwagę, że ktoś mógł podpiąć się do ścieku między Natick a odpływem. Gdybyśmy pojechali aż tam, zrobili test i nic nie znaleźli, stracilibyśmy całą godzinę na dojazd i powrót. Pojechałem więc palcem na wschód i znalazłem obiecującą studzienkę na jednej z bostońskich ulic. Tam zaczniemy. - Roxbury, wodzu - oznajmiłem. - O, jak fajnie. Tuż przy muzeum, nie? - Chciałbyś. Milę na południe stąd. - A, PRAWDZIWE Roxbury. - Przykro mi, ale to tam jest kanał. Pozwólcie, że wyjaśnię wam to i owo w kwestii Barta. Nie jest taki głupi, jakiego udaje. Jego życiem rządzi poczucie ironii, uniemożliwiające mu wykorzystanie tej inteligencji w jakiejkolwiek poważniejszej robocie. Trochę podobnie jest ze mną. Nie wiedzieliśmy, jak dojechać do tej studzienki, i musieliśmy polegać na reputacji ulic: „nie jedźcie już dalej tą ulicą, bo wylądujecie prosto w Roxbury”. Czekała nas jazda kilkunastoma takimi ulicami. W końcu jednak znaleźliśmy naszą studzienkę. Była na prawym pasie czteropasmowej alei. Powiedziałem Bartowi, żeby zatrzymał się tuż za nią, otworzyłem tylne drzwi, sięgnąłem do klapy moim otwieraczem i pociągnąłem. Trochę potrwało, ale w końcu ją zdjąłem. Zszedłem do otworu z moim wiadrem na lince. Bart cofnął nieco furgonetkę, maskując moją działalność. Zamknął też tylne drzwi i włączył światła awaryjne. Najważniejsze było to, żebyśmy nie wyglądali na parę zagubionych i przerażonych białasów. Bart był w tym niezły. W swoich czarnych skórach, długowłosy, w czarnej furgonetce, z której głośno ryczała muzyka, nie wyglądał na prawnika, który złapał kapcia. Ja także miałem już rozpracowaną swoją część zabawy. Zszedłem kawałek po drabinie, zaparłem się plecami, żeby mieć wolne ręce, opuściłem wiadro, pobrałem próbkę. Jeszcze się odlałem. Dwadzieścia sekund i po zawodach. Potem w górę po drabince. Tyle że usłyszałem szum chłodnicy, zobaczyłem odbijające się w podwoziu furgonetki światła innego samochodu. Ktoś podjechał do nas od tyłu. Póki furgonetka się nie ruszy, jestem tu uziemiony. Trzaśnięcie drzwi. Kroki. Puk puk. Muzyka cichnie, opuszcza się okno. - O co chodzi, panie sierżancie? Na to nie miałem żadnego pomysłu. Policja. - Masz pan jakiś problem? - Po samym głosie mogłem sobie wyobrazić tego gliniarza. Koło pięćdziesiątki, króciutkie, stalowe włosy, solidne brzuszysko. - Silnik mi zgasł, a akumulator mam za słaby, żeby go znów uruchomić. Wiem, że to kiepska dzielnica, więc zamknąłem okna i drzwi i czekałem, aż podjedzie jakiś radiowóz. - Słusznie, synu, dobrześ zrobił. Hej, Freddy! Podjedź no tutaj. Freddy przejechał radiowozem przed furgonetkę i policjanci pomogli Bartowi uruchomić silnik. Odprężyłem się. Nad głową miałem kolejny dowód zamaskowanej inteligencji Barta: chłopak kupił jeden z tych magnetycznych uchwytów do kluczy i podczepił do podwozia zapasowy komplet. - Dobra, synu, zmiataj stąd! - Dobra, za chwilkę, tylko postoję tu trochę z silnikiem na luzie, żeby akumulator się podładował, zgoda? - Synu, jeśli nie robi ci to różnicy, lepiej by było, gdybyśmy zapewnili ci eskortę przy wyjeździe z tej okolicy. No ładnie. - Ojej, dziękuję, panie sierżancie, ale nie trzeba. Na wszelki wypadek mam tu uspokajacz. - Jak chcesz. Bylebyś tylko nie przeszarżował. Nie jesteś u siebie. - Jeszcze raz dziękuję! I wreszcie zbawienie. Bart podjechał ciut do przodu. Wylazłem ze studzienki, założyłem klapę z powrotem i pojechaliśmy w cholerę. Ani jeden gang się nam nie przyjrzał. Musiałem fizycznie obezwładnić Barta, żeby nie pojechał do knajpy z kuchnią rybną z Luizjany na obiad o pierwszej rano. Kazałem mu jechać na zachód, ku Brookline, a z tyłu przeprowadziłem mój test. Wykazał obecność organicznych związków chloru. Droga do przestępców wiodła na zachód. Moje przewidywania okazały się uzasadnione. Metoda naukowa wymagałaby od nas sprawdzenia każdej studzienki między Roxbury a Natick, wiodącej do właściwego kanału, ale czasami nie można przesadzać. Ruszyliśmy zatem do Brookline, ale nie tej tandetnej części, gdzie mieszkanie kosztuje dwieście tysięcy dolarów. My byliśmy tam, gdzie stały rezydencje po pięćdziesiąt pokoi. Potem było Newton, gdzie mieszkał Roscommon i gdzie każde drzwi oskrzydla para klasycznych kolumn. Ludzie z Brookline i Newton nie wylewali do kanalizacji organicznych związków chloru, oni tylko zarabiali na tym pieniądze. Po kolejne próbki pojechaliśmy prosto do południowego Newton. Tutaj zrobiło się ciekawie, bo było aż gęsto od glin, a za samo posiadanie czarnej furgonetki można dostać dożywocie. Jednak już wcześniej udawało mi się dopiąć swego, posługując się tylko tupetem. „Tak, panie sierżancie, nazywam się Sangamon Taylor z GEE International, przeprowadzamy tu usankcjonowane postępowanie dochodzeniowe (cokolwiek to znaczy), tropimy nielegalne zrzucanie substancji toksycznych do systemu kanalizacyjnego (tu wstawić nazwę miasta). Czy pan też mieszka w tym mieście? Ma pan dzieci? Zauważył pan ostatnio jakieś zmiany w ich zachowaniu albo podejrzaną wysypkę na podbrzuszu? To dobrze. Naprawdę dobrze, że nie ma pan żadnych problemów. No cóż, wygląda na to, że mój asystent prawie skończył. Dziękujemy za pomoc”. Musieliśmy sprawdzić trzy studzienki, zanim trafiliśmy na właściwą. Newton ma własną sieć kanalizacyjną i własne studzienki, co trochę komplikowało nam zadanie. Musiałem wygłosić powyższe przemówienie, gdy Bart sprawdzał studzienkę numer dwa. Z reguły były problemy z przekonaniem gliniarzy, że naprawdę pracuję w organizacji ekologów, ale zodiac z pomarańczowymi literami GEE, przypięty do dachu furgonetki, okazał się przekonującym rekwizytem. Muszę zapamiętać ten patent. Gliny nadały wieści przez radio i przy studzience numer trzy już czekał radiowóz, którego załoga kierowała ruchem wokół nas. Może nie stało się tak dlatego, że uwierzyli w moją bajeczkę, ale widzieli, że nie jesteśmy tu, żeby narobić gnoju, a poza tym, gdy w pobliżu stoi radiowóz na sygnale, wszystko toczy się gładko. A o to właśnie chodzi każdemu gliniarzowi: żeby wszystko szło gładko. Więcej organicznego chloru. Pojechaliśmy na zachód, do Wellesley, gdzie już częściej zaglądaliśmy do studzienek. W ten sposób zaniosło nas w obręb Natick i zrobiło się naprawdę ciekawie. Do tej pory jechaliśmy wzdłuż jednej linii, ale tu każde rozgałęzienie stwarzało nowe możliwości i trzeba je było sprawdzić wszystkie z osobna. Moje plany nie obejmowały tej okolicy, więc musieliśmy to robić prymitywnie: jechać powoli, wypatrywać studzienek, skrobać się po głowach. Zgubiliśmy się niemal natychmiast, tuż za jeziorem Waban. Narobiliśmy masę zwrotów o sto osiemdziesiąt stopni, wyrysowywaliśmy mapki na starych serwetkach z MacDonalda walających się z tyłu furgonetki. Mieliśmy jakby przeczucie, że tu jest główne odgałęzienie kanału dla Natick - wiele lokalnych linii łączących się z głównym tunelem. - Będziemy tutaj siedzieć do usranej śmierci - zauważył Bart. Była już trzecia rano, a nam zostało do sprawdzenia jakieś osiem studzienek. - Stań na moment - powiedziałem. Pół przecznicy od nas był całonocny sklep sieci 7-Eleven, więc się tam przebiegłem i zacząłem wertować ich książkę telefoniczną. Niestety miała tylko alfabetyczny wykaz abonentów, toteż moje poszukiwania przypominały grę losową. Próbowałem wymyślić wszelkie przedrostki, jakimi spółki forujące nowe technologie opatrują swoje nazwy: „Electro”, „Tec”, ”Dyna”, „Mega”, „Micro”. W ciągu jakichś dziesięciu minut znalazłem sześć takich, przy czym ostatnia miała bardzo intrygujący adres: 100 TechDale. TechDale musiało być swego rodzaju strefą specjalną dla firm tego rodzaju. Sprawdziłem w książce: TECHDALE DEVELOPMENTS, do tego adres biura w centrum Wellesley i drugi, dla ich przedstawicielstwa w Natick. Niech bogowie nauki wybaczą mi to, co zrobiłem potem. Ujawniłem moje uprzedzenia, ale jestem tylko słabym człowiekiem. Sprawdziłem, czy jest adres Biotronics Incorporated. Owszem, mieli placówkę w Natick - 204 TechDale. W sklepie dysponowali także planami miasta. TechDale było tak nowe, że jeszcze nie zaznaczono go na planie, ale sprzedawca pokazał nam, gdzie to jest - kilka kilometrów dalej, przy alei Cochituate, w stronę jeziora o tej samej nazwie. Rozłożyłem mapę na ladzie i po prostu powiodłem palcem wzdłuż alei w naszą stronę. Ulicę, na której byliśmy, przecinała jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów stąd. Przejechaliśmy już tą aleją kilka razy, znaleźliśmy też na niej studzienkę. Wróciłem do furgonetki. - Pora na studzienkę na alei Cochituate, o, tam - powiedziałem. - Czemu właśnie tam? - Uprzedzenia, facet, czyste zaślepienie. - Myślisz, że to Murzyni to zrobili? To dlatego sprawdziliśmy w Roxbury? Sprawdziliśmy studzienkę. To było to. Były w niej organiczne związki chloru. Przynajmniej tak sobie wmówiłem, bo byłem zmęczony i zaczynało już brakować nam czasu. W probówce miałem substancję, która w obecności organicznych związków chloru zabarwiała się na czerwono. Kiedy użyłem jej na próbce z zatoki Dorchester albo tej z Roxbury, efektem był pąs godny burgunda. Ta ostatnia próbka była raczej bladoróżowa. Im bliżej źródła byliśmy, tym mniejsze było stężenie. A to za cholerę nie miało sensu. Ewidentnie powinno być na odwrót. Mógłbym wymyślić parę wariackich hipotez, które by to wyjaśniały, ale wzięlibyście mnie za patologicznego łgarza. No cóż, moi przyjaciele i znajomi, to mnie cholernie dołowało. Im dalej na zachód alei Cochituate, tym mniejsze stężenie chloru w próbkach. Toksyny wciąż tu były, bez wątpienia w ilościach niedozwolonych prawem, ale działo się z nimi nie to, co powinno. Sprawdziliśmy ich stężenie po jednej stronie dzielnicy mieszkalnej i były tam w nielegalnej ilości. Po drugiej stronie nie było ich wcale. Zgubiliśmy trop. - Więc nie chcą zrzucać odpadów bezpośrednio z terenu firmy. Ładują je do cystern. Przejeżdżają kilka przecznic do dzielnicy krętych uliczek. Cysterny jeżdżą ulicami, wylewając ten syf do burzowców. Objechaliśmy wszystkie uliczki w tej pieprzonej dzielnicy i nic nie zobaczyliśmy. Wzięliśmy próbkę ścieków - ani śladu chloru. - Weź mi to, kurwa, wyjaśnij - wydarłem się na Barta. - Powyżej dzielnicy - zero chloru. Poniżej - chlor jest. Sprawdzamy miejsce, w którym ścieki z domów wpływają do kanału - i nic. No to skąd on się, do chuja, bierze? Bart tylko wyjrzał przez okno i zaczął wybijać na kierownicy rytm piosenki z radia. Był zmęczony. - Zobaczmy, co jeszcze mają na tej alei - powiedziałem. Bez słowa wrzucił bieg. Przejechaliśmy półtora kilometra i trafiliśmy do TechDale. Widywałem już takie rejony. Niemal jak podmiejskie dzielnice domków jednorodzinnych, z podobnie irytującym labiryntem krętych uliczek, ale zamiast domów mieszkalnych stały tu pudełkowate biurowce, a trawniki zastąpiono parkingami. Powoli wyhamowaliśmy i przyjrzeliśmy się nazwom na budynkach. Prawie połowa z nich była jednakowa: Biotronics. - A niech mnie zamoczą w gównie - stwierdził Bart. - Próbowałem, nie pomaga - mruknąłem. Zamiast zwiedzania tej wypucowanej okolicy o czwartej rano w naszej poobijanej furgonetce z przytroczonym do dachu pontonem należącym do ugrupowania ekologów, wybraliśmy przejażdżkę o kilka przecznic do stacji benzynowej z kafeterią przy drodze 9. Zatankowaliśmy furgonetkę i dopełniliśmy bak zodiaca specjalną mieszanką paliwową, płacąc za wszystko złotą kartą GEE. Do kafeterii weszliśmy po więcej kawy. A, w cholerę z tym - zafundowaliśmy sobie olbrzymie śniadania i wybraliśmy kilka piosenek z grajszafy. Nawiązaliśmy też ciepłe stosunki z kelnerką imieniem Marlene. Zapytaliśmy ją o TechDale i zaczęła recytować nazwy firm, które tam działały. - ... no i jest jeszcze Biotronics. Ale nie widujemy ich tu zbyt często. - Czemu? Co w nich takiego odmiennego? - Kwestie bezpieczeństwa. Co rano, wchodząc do pracy, muszą wziąć prysznic, wyszorować się środkiem odkażającym, przy wyjściu to samo. Mieliby trochę za dużo zawracania głowy, żeby wyskoczyć tu na lunch. - Chciałbyś ich odwiedzić, zanim się rozjaśni? - zapytał Bart, gdy Marlene gdzieś znikła. Mój szacunek dla tego gościa wciąż wzrastał - on był gotów praktycznie na wszystko. - Będzie z ciebie świetny terrorysta albo przestępca - powiedziałem. - I kto to mówi. - Nie. Jeśli nas złapią, nie mamy żadnych dowodów, które uzasadniałyby naszą obecność. Jasna cholera! To się w głowie nie mieści. Byłem już gotów dzwonić do wszystkich moich kontaktów w mediach. Zupełnie jak z freonami w homarach. Mam dowody, zaczynam głębiej badać sprawę i wszystko wymyka mi się z rąk. Jak garść mułu - ściśnij ją za mocno i nic ci nie zostanie. - To musi być zabawa - zadzwonić do wszystkich gazet i zacząć krucjatę. - A wiarygodność, chłopie? Budowałem ją powoli i ostrożnie przez lata niemal stuprocentowej słuszności. Jeśli teraz coś powiem, zostanę z niczym. Rozważyłem możliwość czekania tu, aż przyjedzie Dolmacher, ale byłoby to zbyt dużo czekania za zbyt mało przyjemności. Chciałbym zobaczyć jego minę, gdy ujrzy naszą furgonetkę stojącą pod jego fabryką Graali niczym rydwan Ponurego Żniwiarza. Nie miałem jednak nic na poparcie pustej groźby. Była pora wstać od stołu i zmywać się do domu, zanim zacznie się poranny szczyt. 23 Co też zrobiliśmy. Przed domem leżał fajny, błękitny stosik stłuczonego pleksiglasu, tam, gdzie Bart wybił okno w wozie Roscommona. Nie było samochodu Tess, i dobrze. To znaczy, że dziewczyna trzyma się z dala od domu i kłopotów. Trochę się bałem, że znajdziemy w domu bombę, albo coś, ale to objawiała się paranoja. Po włamie wzmocniliśmy drzwi i okna, utrudniając pracę nieproszonym gościom. Jasne, i tak każdy mógł się włamać, ale musiałby zostawić dość oczywiste ślady, a takich nie było. Weszliśmy zatem i napompowaliśmy podtlenkiem parę worków na śmieci. Mrugało światełko automatycznej sekretarki. Stanęliśmy obok niej z naszymi workami, wdychając, słuchając i robiąc playback do głosów z taśmy. - S.T., tu Tess. Co się dzieje, do kurwy nędzy? Proszę, łap mnie u Sala. Numer jest z tyłu książki telefonicznej. Piip. - Ee... tu Roscommon. Jak ja nienawidzę tych maszyn. Nie wchodźcie do piwnicy. Ee, jest tam teraz niebezpiecznie - odkryłem parę kabli elektrycznych, a na podłodze jest woda. No więc zabiłem drzwi gwoździami. Nie próbujcie się tam włamywać, słyszycie? Bo was wywalę. Wylądujecie, kurwa, na ulicy. Piip. - Pizzeria „Domino”. Jest tam Bart? Zamówił pizzę i dzwonimy, żeby sprawdzić zamówienie. Piip. - Tu Debbie. Jest gdzieś pierwsza rano. Słuchaj, pożyczyłam omni, żeby pojechać na imprezę, potem wróciłam nim do domu i ktoś je rąbnął. To po prostu niewiarygodne. Usłyszałam coś na dworze, wyjrzałam przez okno, był tam taki wielki facet - w garniturze - a obok czekał duży czarny samochód, no i ten facet po prostu otworzył omni kluczykiem, uruchomił silnik i odjechał. Mieli już gotowe kluczyki. Piip. - W piwnicy waszego domu jest wykurwista bomba. Wynoście się stamtąd. Natychmiast. Piip. - Cześć, tu Dolmacher... - reszty nie dosłyszałem, bo Bart wyrzucił krzesło przez okno. Jakieś dziesięć sekund później prochy mojej miniaturowej kolejki zostały rozwiane nad Brighton i dalej, gdziekolwiek je poniósł wiatr. Leżeliśmy na największym podwórzu w Bostonie, za pryzmą betonowego gruzu pozostawionego przez Roscommona. Na plecy spadło nam kilka kawałków tego kretyńskiego winylowego sidingu, który założył, ale nic gorszego. Z chemii miałem szóstki, więc wiedziałem, że to nie był wybuch gazu. Ktoś użył materiałów wybuchowych. Zrobiono to zeszłej nocy, czyli przy pomocy Roscommona. A czemu on się na to zgodził? Bo prosili go wielcy. Wystarczająco wielcy, by złożyć mu ofertę nie do odrzucenia - czyli organizacja wielkości Basco. Poza tym i tak chciał się pozbyć tego domu. # W EKSPLOZJI FABRYKI BOMB W BRIGHTON GINĄ DWIE OSOBY WEDŁUG FBI TAYLOR W RZECZYWISTOŚCI BYŁ TERRORYSTĄ KAMPANIE „AKCJI BEZPOŚREDNIEJ” PRZYKRYWKĄ DLA PRZEMOCY? Bart przewrócił się na plecy i oświadczył: - Ale jazda. Wyrwałem rewolwer zza jego paska, chwyciłem go za lufę i rozwaliłem Bartowi prawą brew. Złapałem jego kluczyki i pognałem do furgonetki. # „MYŚLAŁEM, ŻE S.T. TO ZWOLENNIK POKOJU”, MÓWI WSTRZĄŚNIĘTY WSPÓŁLOKATOR DESPERACKA UCIECZKA TERRORYSTY Z GEE Z MIEJSCA EKSPLOZJI W NUMERZE: „Sangamon Taylor - przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a?” Gdy jechałem przez miasto, zaczęło padać. W centrum jest jeden park przylegający do wody i tam złożyłem zodiaca do kupy. W porcie kuter Coast Guard odholowywał właśnie z jednego z jachtklubów na otwarte wody osiemdziesięciostopowy, komfortowy jacht. # PRZY JACHTLKUBIE ZNALEZIONO SAMOCHÓD GEE PORZUCONY PRZY PRÓBIE ZAMACHU? Rozpoznałem łódź - Alvin Pleshy lubił pływać nią na ryby. Śledziło ją kilka okrętów pożarniczych, a na pokładach roiło się od glin. KOSZMARNY REJS PLESHY’EGO BOMBY TAYLORA NA JACHCIE BYŁEGO WICEPREZYDENTA # „Zawsze nienawidził Pleshy’ego”. Odpłynąłem stamtąd po cichutku, nie dodając gazu, dopóki nie minąłem lotniska, ale wtedy rozkręciłem przepustnicę i ciągnąłem całą naprzód, aż wokół widziałem już tylko fale i deszcz, i więcej deszczu - nadchodził sztorm znad Grenlandii. Wielki, siny i groźnie wyglądający skurwiel. Mieliśmy w wyposażeniu pontonu kombinezon chroniący przed wychłodzeniem, więc założyłem go, po czym na wierzch znów wbiłem moje lewisy, żeby zasłonić ten pieprzony oranż. Skierowałem zodiaca na północ, prosto w chmury i fale. Nic mnie tam nie znajdzie - ani cygaretki, ani Coast Guard, ani śmigłowce, ani satelity. Przynajmniej tak myślałem do momentu, w którym za rufą zobaczyłem śmigłowiec szturmowy. Tego się właśnie bałem. Gdy już przypną człowiekowi metkę: „terrorysta”, nie muszą się bawić w gliny i nakazy. Życie w stanie wojny. Helikopter był z tych nowych. Miał bardzo wąski kadłub, załoga siedziała niemal jeden na drugim. Na górze pilot, na dole facet, który obsługuje wszystkie te działka, bomby, rakiety kierowane i nie. Niemożliwe, żeby latali w tym syfie. Akurat zaczęło lać, a do tego od czoła wiał wiatr z prędkością czterdziestu do pięćdziesięciu węzłów. Przypomniałem sobie jednak, że wiosną właśnie w takiej pogodzie zdejmowano śmigłowcem marynarzy z sowieckiego frachtowca. Inna rzecz, że frachtowiec był nieruchomy, a ja bynajmniej. Już dawno przestałem przecinać fale, teraz unosiłem się i opadałem wraz z nimi. Woda tak naprawdę się nie rusza, to tylko jej powierzchnia jeździ w górę i w dół. Jeśli więc płyniesz na zodiacu i sterujesz prosto na dziewięciometrowego grzywacza - jak ten tuż przede mną - to się wznosisz, szefie. Błyskawicznie. A potem opadasz, niemal w nieważkości. Jak tylko spadek się kończy, przyspieszenie znów wbija cię w pokład i ruszasz w górę, pozostawiając żołądek dyndający gdzieś koło jaj. Jeśli twoja łódź jest na tyle solidna, by wytrzymać przeciążenia, nic ci nie grozi. W przeciwnym wypadku zostanie wbita pod powierzchnię wody i rozleci się na kawałki. Zodiacowi to nie grozi. Z początku pomyślałem, że to uderzył czerwony piorun, ale dotarło do mnie, że to strumień ognia z działka rotacyjnego wyrwał dziurę w fali przed, czy może raczej nad pontonem. Kiedy nie ma horyzontu, trudno określić takie rzeczy. To się nazywa strzał ostrzegawczy, przed dziób. Nazywanie tego strumieniem to zresztą nadmiar uprzejmości. Raczej mnóstwo rozbryzgów, to tu, to tam, trochę jak mój pierwszy wytrysk. Jeden z nich trafił dziesięć metrów za czy pod rufą i zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno chcieli mnie ostrzec. Może po prostu strzelec był kiepski. Ot tak, dla zabawy, spróbowałem wycelować moim palcem wskazującym w ten sposób, by utrzymać go bez przerwy na helikopterze. Nie ma mocnych. Nawet nie potrafiłem go utrzymać w zasięgu wzroku. Ci nieszczęśni frajerzy nie mieli najmniejszej szansy, by trafić w cel. Kombinowałem tak sobie, a woda wyrzuciła mnie właśnie w powietrze - kolejny spadek z ciekłego klifu. Na jego szczycie złapał mnie silny podmuch wiatru i prawie przewrócił ponton. Z wysokości ujrzałem czarną ścianę deszczu, a potem cały świat przesłoniła kolejna fala, większa od poprzedniej. Śmigłowiec był raptem o parę metrów ode mnie - mogłem spojrzeć tym sukinsynom prosto w gogle. Po chwili helikopter znajdował się już wysoko nade mną, miotany porywistym wiatrem, i niemal straciłem go z oczu. Co oznaczało, że i oni mogą mnie zgubić. Spróbowałem więc uciec im po przekątnej. Nie, żeby to robiło jakąś różnicę, bo cała ta siła ognia, jaką dysponowali, i tak im się nie przyda. Nie przy takiej pogodzie. Sprzedałem im więc palca - może to zobaczą w podczerwieni - i ruszyłem w stronę Maine. Miałem pełny bak, co daje pięćdziesiąt mil zasięgu. Nagle wszystkie krople deszczu zlały się w solidną kurtynę - i śmigłowca już nie zobaczyłem. Paliwa zabrakło mi pół mili od brzegu, trochę przed południem. Nadeszła pora na LSD. Nie spałem od ponad doby, cały byłem obolały, od szarpania linki zapłonu coś mi przeskoczyło w plecach, a teraz jeszcze miałem wiosłować przez ulewę na tym cholerstwie. Na szczęście fale osłabły, osiągały jakieś półtora metra wysokości. Kwas miałem w portfelu, na arkusiku bibułki z wyrysowaną zmyśloną mapą, schowanym za zdjęcie Debbie z ukończenia college’u. Gdy go wyciągałem, popatrzyłem przez chwilę na to zdjęcie i zacząłem płakać. Nieszczęsny, totalnie wyruchany ekoświr - wyrzutek, unoszony na falach Atlantyku, zalewany deszczem i płaczący nad zdjęciem dziewczyny. Straciłem na to z dziesięć minut, po czym włożyłem w usta oderwany rożek bibułki i poczekałem na efekt. Gdzieś po dwudziestu minutach mogłem wiosłować, nie jęcząc przy tym z bólu. Po półgodzinie już nic nie czułem. Po czterdziestu minutach bawiło mnie to bardziej niż cokolwiek od czasu ostatniego pobytu w łóżku z dziewczyną, więc dorzuciłem jeszcze połówkę. Po godzinie byłem gotów zadrzeć z kolejną cygaretką. Bolały mnie zęby, bo wiosłowałem przez zimny deszcz, szczerząc je w szerokim, a bezmyślnym uśmiechu. Mniej więcej co godzinę przypominałem sobie, żeby spojrzeć na kompas i sprawdzić, czy na pewno zmierzam w stronę lądu. Może to i głupie, żeby ścigany terrorysta poszedł na stację benzynową, ale jak cię ścigają, to musisz śmigać, a ciężko się śmiga bez paliwa. No to zatankowałem. Facet prowadzący stację był wykapanym sobowtórem Spiro Agnewa* [*Wiceprezydent USA za pierwszej kadencji Nixona, usunięty z urzędu i skazany za łapówkarstwo (przyp. tłum.).] i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na jego widok, więc się zdenerwował i kazał mi spadać. Co też chętnie uczyniłem - gdybym zobaczył Nixona, chyba bym się posrał. Najwyraźniej, skoro poszedłem na stację benzynową, to znaczy, że byłem już na stałym lądzie, nie? W końcu tylko tam są stacje benzynowe. A więc dowiosłowałem do samego Maine! Trafiłem w kontynent! Nadeszła zatem pora, żeby śmigać w głąb lądu po słodkiej wodzie. Niczym wikingowie, których płaskodenne łodzie pozwoliły na wpływanie na niespławne przedtem europejskie rzeki i palenie oraz grabienie wiosek, dotąd uważanych za bezpieczne od najazdów z morza. Zodiac to nowoczesny ekwiwalent drakkara. Kiedyś zamocuję mu na dziobie smoczy łeb. Na Boga, tu już był smok! A może to mewa? Potem było coś z jeziorem. Stamtąd trafiłem na rzekę, a z niej na kolejne, mniejsze jezioro. Zabrakło benzyny, spuściłem powietrze z zodiaca i zatopiłem go, używając silnika jako balastu. Wrzuciłem tam także pistolet - nie wypalił. Potem byłem w Górach Białych. Błąkałem się tam przez czterdzieści dni i nocy, aż odnaleźli mnie Indianie. 24 Moja pokuta: sny o srebrnym Indianinie, który stał w oddali z twarzą jak tomahawk i nie chciał na mnie patrzeć. Potem obudziłem się w czyjejś przyczepie kempingowej, chory jak kot i wątły jak uścisk dłoni Pleshy’ego. Kiedy przestałem próbować usiąść i po prostu ułożyłem się z powrotem, miałem przez szczelinę między zasłonkami widok na zaparkowany za oknem pickup Jima Grandfathera z tą cholerną ozdobą na masce. Przez tydzień nie pozwalali mi nawet obejrzeć gazet. Mieli tu tylko „USA Today”, które już dało sobie spokój z moją historią, oraz miejscowy szmatławiec, nie poświęcający zbyt wiele miejsca wydarzeniom w Bostonie. Za to dużo czasu spędziłem, oglądając mój kombinezon termoizolacyjny wywieszony na ścianie - porwany na strzępy i oblepiony jakimś świństwem. Jim nie musiał mówić, że to ten strój ocalił mi życie. Pielęgnowała mnie rodzina Singletary, a pośrednio całe plemię, do którego należała. Albo nie rozumieli, jak wredny potrafił być rząd USA, kiedy mu wmówić, że walczy z terroryzmem, albo mieli to w nosie. Raczej to drugie. W końcu, co mógł im zrobić rząd? Zabrać ich ziemie? Zakazić ospą? Zagnać do rezerwatu? Przez pierwsze parę dni całą energię traciłem na nudności. Potem udało się zatrzymać w żołądku wodę, następnie sprite’a, bulion z kaczki, w końcu rybę. Co jakiś czas budziłem się, a obok siedział Jim, pochylony nad pudełkiem po butach, zajęty produkcją grotów do strzał. Pstry, pstryk, pstryk - rykoszetowały malutkie półksiężyce wulkanicznego szkła, gdy je odłupywał. - O, ten jest w stylu Zuni. Widzisz te detale u nasady? W końcu, pewnego popołudnia, powiedziałem mu: - Powinieneś wrócić do Anny. Spieprzaj stąd, człowieku. Teraz to ja jestem trucizną. Toksycznym odpadem. - Witaj w plemieniu. - Szukali mnie tutaj? - Myślą, że może zwiałeś do Kanady. - Ja też tak myślałem. - Skąd. Wciąż jesteś w kraju „kochaj - albo rzuć”. Nominalnie. Tak naprawdę jesteś w... - i tu padła dwudziestosylabowa indiańska nazwa. - O, fajnie, Jim. Mogę kupić trochę fajerwerków? Kiedy udało mi się przez cały poranek nie zwrócić Big Maca, uznano mnie za zdrową bladą twarz. Jim przeprowadził własne badania z użyciem cygara. Gdy przeszedłem je pomyślnie, pozwolił mi przeczytać wycinki z prasy krajowej. Musieli mieć masę czasu na psychoanalizę. Dowiedziałem się o sobie wielu ciekawych rzeczy. Zobaczyłem zdjęcie z ceremonii rozdania świadectw ukończenia szkoły średniej, na którym faktycznie wyglądałem na początkującego psychopatę. Wychodziło na to, że Sangamon Taylor to człowiek o głęboko zakorzenionych problemach psychologicznych. Przedyskutowano kwestię, czy były to tylko problemy umysłowe, czy także zmiany w mózgu wywołane obcowaniem z groźnymi substancjami toksycznymi. Ich początki tkwiły jednak w moim nieszczęśliwym dzieciństwie - najpierw liczne przeprowadzki, kiedy włóczyliśmy się po kraju w ślad za ojcem, konsultantem w firmie zajmującej się inżynierią chemiczną, a potem, w wieku lat nastu, niestabilna sytuacja domowa. Starzy się rozwiedli i podrzucali mnie na wychowanie kolejnym krewnym. Jak twierdziły gazety, to oraz przeboje z edukacją wykształciły we mnie zastarzałą awersję do podporządkowania się władzy. Kiedy na testach SAT* [*SAT, Scholastic Aptitude Test - testy dopuszczające do college’u, kończące naukę w szkole średniej (przyp. tłum.).] nabiłem około 1500 punktów, co oznacza inteligencję bliską geniuszowi, ta uraza jeszcze się nasiliła. Ci pieprzeni nauczyciele nie pozwolili mi się rozwinąć. Nigdy więcej nie uszanuję nikogo pod krawatem. Moja kariera akademicka to ciągłe pasmo starć z administracją BU. Jedyne ujście znalazłem w hakowaniu systemu komputerowego uczelni, czego dokonałem, „objawiając nieoszlifowany geniusz”. Nawet spodobał mi się ten zwrot. GEE było dla mnie idealnym sposobem na zaatakowanie przemysłu chemicznego, który uważałem za odpowiedzialny za rozpad małżeństwa moich rodziców i naczyniaka wątroby, który zabił moją matkę. Jednak nawet to okazało się zbyt ograniczające. Szarpałem się w uwięzi ograniczeń, nakładających na członków GEE zakaz używania przemocy. Działałem niezależnie, szerzyłem zamęt. Chciałem prawdziwej akcji bezpośredniej, sądzili dziennikarze. Wszystkie te czynniki zogniskowały się w mojej irracjonalnej i wszechogarniającej nienawiści do jednego człowieka: niegdyś członka rządu, obecnie kandydata na kandydata na prezydenta, Alvina Pleshy’ego. Jako członek klasy uprzywilejowanej, przedstawiciel władz z czasów mojego dzieciństwa i znacząca postać w przemyśle chemicznym ucieleśniał wszystko, czym gardziłem. Robiłem, co mogłem, żeby wplątać go w chemiczne skandale, ale nigdy nie udało mi się go przyszpilić. Parę tygodni przed „eksplozją” byłem już gotów wytoczyć mu medialną wojnę, lecz musiałem ją ze wstydem odwołać, gdy nie znalazłem dodatkowych dowodów. Powoli w moim umyśle zrodził się plan: przy użyciu komandoskich technik ekoterrorysty Boone’a (którego zacząłem skrycie podziwiać) postanowiłem podłożyć bombę na prywatnym jachcie Pleshy’ego i wysadzić mojego arcywroga w powietrze tak, jak zginął lord Mountbatten. Wykorzystując rozległą wiedzę chemiczną, stworzyłem technicznie zaawansowany warsztat produkcji materiałów wybuchowych w piwnicy domu, który wynajmowałem od Briana Roscommona, pracowitego imigranta z Irlandii i praworządnego mieszkańca Newton. Kupując surowce w małych ilościach od różnych firm, zdołałem uniknąć czujności systemu monitorowania, jakim dysponuje ATF* [*Agencja rządowa do spraw nadzoru nad obrotem alkoholem, tytoniem i bronią (przyp. tłum.).], a który powinien zapobiec właśnie takim spiskom. O ironio, kupowałem te materiały w firmach należących do koncernu Basco, na co dysponowały one dokumentacją, którą chętnie zgodziły się udostępnić FBI. Zdołałem skonstruować w piwnicy wyjątkowo potężną minę i wywieźć ją do portu na moim zodiacu. Gdy przyczepiałem ją do dna jachtu Pleshy’ego, zostałem zauważony przez dwóch wynajętych ochroniarzy patrolujących akwen w łodzi klasy cygaretka, wyposażonej w silniki dużej mocy. Wykorzystując znane mi techniki komandoskie, użyłem sprzętu do nurkowania, by zakraść się na pokład motorówki i zabić ich obu, po czym dla zatarcia śladów spaliłem łódź w kanale Fort Point. Co bardziej szmatławe gazety sugerowały, że w swej zimnokrwistości i wyrachowaniu posunąłem się tak daleko, iż nawet wezwałem policję i złożyłem zeznania dotyczące tego wypadku. Niestety cały spisek spalił na panewce, kiedy wysoce niestabilne substancje, które (rzekomo) składowałem w piwnicy, zdegenerowały się i nastąpił samozapłon. Bartholomew, mój współlokator, który miał coraz więcej podejrzeń w związku z moim zachowaniem, próbował nałożyć na mnie areszt obywatelski, ale ogłuszyłem go i ukradłem jego furgonetkę. Potem uciekłem, prawdopodobnie do Kanady, gdzie skontaktowałem się z siatką ekologicznych ekstremistów, pozostałych tam po kampanii ochrony focząt, którzy przerzucili mnie do północnej Europy; tam mogę żyć w ukryciu, utrzymywany przez tajną organizację Boone’a. - Jak sądzisz, czy znów zadziałał stary, dobry nieoszlifowany geniusz, czy też wchłonąłem zbyt wiele związków fosforoorganicznych? - zapytałem Jima. - A to co? - Gazy bojowe. Spray owadobójczy. Jedno i to samo. Z wycinków dowiedziałem się jednego - Bart się nie narażał. Mogłem się tego domyślić po tym, jak zagadał tych gliniarzy w Roxbury. Ten facet tak łgał, że chyba sam nie pamiętał, co jest prawdą. Udzielał jednego wywiadu po drugim, udając zbolałego, wstrząśniętego, jakby smutnego, a dziennikarze jedli mu z ręki, prezentując go jako dziecko-kwiat naszych czasów w czarnych skórach. Ten facet przetrwa wszystko. - Pora, żebym się stąd wynosił - powiedziałem. - Czemu? - Bo prędzej czy później mnie namierzą. No, wiesz - popraw mnie, jeśli się mylę, ale w tej chwili jestem oficjalnie terrorystą, nie? - Z patentem rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. - Właśnie. A ten w imię bezpieczeństwa narodowego może namieszać bardziej niż Darth Vader, nie? Mogą tu ściągnąć CIA, Zielone Berety, szeryfów federalnych, Secret Service, wszystkie oddziały specjalne policji, zawiesić konstytucję. Wcześniej bądź później znajdą mojego zodiaca w jeziorze. Wtedy otoczą te góry kordonem i w życiu się nie wymknę. - Kordon wokół gór? Nie obrażaj mnie. - Mówię ci, znajdą ponton. - Sprawdzimy - powiedział. Najpierw trzeba było załatwić parę spraw. Zgoliłem brodę. Choroba pozbawiła mnie dziewięciu kilo, co też miało swoje znaczenie. Jim wygrzebał skądś dla mnie nowe ciuchy. Grzało słońce, więc miałem pretekst, by nosić ciemne okulary. Pożyczyliśmy przyczepę z łodzią i pojechaliśmy nad małe, przejrzyste jezioro. Na południowym wschodzie miało ono odpływ do większego jeziora. Z północnego zachodu uzupełniały wodę potoki płynące prosto z Gór Białych. Mógłbym wprowadzić zodiaca w któryś z nich, ale były płytkie, pozbawione głębin, w których dałoby się go zatopić. Zostawiłem go więc w jeziorze, opodal przygiętej nad wodą karłowatej sosny. Jim znalazł pochylnię do wodowania łodzi i ruszyliśmy ku tej sośnie. A tam nie było nic. Przynajmniej ja nic nie widziałem. Woda miała raptem sześć metrów głębokości, z łodzi niemal było widać dno. Jim zanurkował na poszukiwania w masce z rurką. - Nie byłem aż tak zakwaszony - powiedziałem. - Specjalnie go tu zatopiłem. To drzewo było znacznikiem. Nigdy go nie zapomnę - nie ma chyba drugiego takiego. - Mówię ci, cholera, że nic tam nie ma - odparł Jim. Stanęło na tym, że sam zanurkowałem. Jim chciał mi zabronić, ale czułem się już na tyle dobrze, żeby pozwolić sobie na krótkie nurkowanie. Przez większość czasu mdliło mnie, ale totalne przerażenie pozwala przezwyciężyć prawie wszystko. Jim miał rację, ponton zniknął. Już niemal wmówiłem sobie, że jesteśmy w złym miejscu, gdy zauważyłem na dnie czarną plamę. Zanurkowałem aż do końca i sprawdziłem dokładnie. To był rewolwer Roscommona. - Gdyby federalni go znaleźli, ściągnęliby dywizję pancerną, żeby zabezpieczyć podniesienie go z dna, nie? Tam na brzegu zostałyby odciski stóp i celofan z papierosów. Nie było nic. - Tylko twoje ślady, które próbowałeś zatrzeć - powiedział Jim. - Weź se, kurwa, daruj. W końcu Jim przekonał mnie, że nic tu nie znajdziemy. - Może znalazł go któryś z Winnepesaukees. Sam wiesz, że to wartościowa rzecz. Kurna, gdybym to ja go znalazł, zwisałoby mi, czy szukają go federalni. Sam bym go wziął do własnego użytku. - Ktoś usiłuje mi namieszać w głowie. Teraz nawet nie wiem, czy możemy wrócić. Już na nas czekają. - Coś ty, S.T. Nie są tacy delikatni. Prędzej uwierzyłbym, że sam to zrobiłeś. Miał rację. Jednak to nie ja zabrałem ponton, więc niezbyt mi to pomogło. Na tym odludziu nie mogło działać zbyt wielu organizatorów kampanii akcji bezpośredniej. Przekonał mnie też, że nikt mnie nie rozpozna, że możemy wyskoczyć do miasta na kawę. Tak naprawdę nie miałem ochoty na kawę, żeby nie drażnić żołądka, więc wziąłem mleko. Siedzieliśmy i patrzyliśmy na przejeżdżające samochody. Aż raz Jim pociągnął mnie za rękaw i pokazał ekran zawieszonego w rogu telewizora. Pokazywali mojego zodiaca. Do góry dnem. Wyrzuconego na brzeg w Nowej Szkocji. Żadnych śladów stóp. Potem cięcie i mapa zatytułowana: „Planowana trasa ucieczki”. Linia wiodła z Bostonu wzdłuż wybrzeża, gdzieś do połowy stanu Maine, a potem prosto na wschód do Nowej Szkocji. Mniej więcej w trzech czwartych tego odcinka przecinał ją znak zapytania i chmura burzowa. Potem, rzecz jasna, były ujęcia śmigłowców Coast Guard przeczesujących morze, kutrów powoli mijających plaże w poszukiwaniu wyrzuconych przez wodę ciał, zdejmujących z raf porzucone zbiorniki paliwowe, badających znalezione pneumatyczne pływaki. - Dzień po tym, jak cię znaleźliśmy, był wielki sztorm - powiedział Jim. - Może zodiac przewrócił się, a ty utonąłeś. - Spójrz mi prosto w oczy i bez robienia min powiedz, Jim, że nie masz z tym nic wspólnego. Zrobił, o co go prosiłem. Wsiedliśmy do pickupa i ruszyliśmy z powrotem do rezerwatu. - Tylko jedno przychodzi mi do głowy - stwierdził, gdy już prawie byliśmy na miejscu. - I to też właściwie nic nam nie mówi. Ot, taka anomalia. Po tym, jak cię znaleźliśmy, paru naszych ludzi skoczyło na mały spacerek do rzeki, żeby uzupełnić wodę w manierkach. Natknęli się na jakichś gości z plecakami, którzy rozłożyli się nad rzeką, zapalili kuchenkę turystyczną i robili sobie kawę. Kudłaci i brodaci, naprawdę komandosi z muesli. Może mówili z akcentem. No i ci ludzie powiedzieli, że chcieliby przedostać się przez rzekę. Zapytali, gdzie mogliby znaleźć pneumatyczną tratwę - no wiesz, czy czasem nie rzuciła się nam ostatnio taka w oczy. - Trochę dziwne. Czemu nie poszukali mostu? - No właśnie. Trochę dziwne, bo ty przybyłeś tutaj na pontonie. Jednak nasi nic im nie powiedzieli. - Kurde, to oddziały specjalne. Oni nie muszą się strzyc. Kurwa. Nie powiedziałem „kurwa” dlatego, że wiadomość mnie zmartwiła, choć tak było, ale dlatego, że mój żołądek znów zaczął się buntować. Gdy wróciliśmy do przyczepy Singletarych, musiałem jeszcze przez chwilę pozostać w samochodzie, zanim skurcz zelżał. Wtedy weszliśmy do środka. Przy kuchennym stole siedział biały mężczyzna, grzejący sobie dłonie wokół kubka gorącej herbaty. Miał lekko podłużną twarz, zwieńczoną grzywą kręconych, rudych włosów, krótko przyciętą, ale gęstą, rudą brodę oraz wstrząsająco niebieskie oczy, które zawsze wyglądały na szeroko otwarte. Twarz miał ogorzałą od życia pod gołym niebem i wyglądał na tak spokojnego, tak skupionego, jak gdyby medytował. Gdy wszedłem, uniósł na mnie wzrok i leciutko się uśmiechnął, nie odsłaniając zębów, a ja odpowiedziałem skinieniem głowy. - Kto... ty go znasz? - zapytał Jim. - Taak. Nazywa się Hank Boone. - Miło wreszcie cię spotkać - odezwał się Boone. - Przyjemność po mojej stronie. Jak znalazłeś mojego zodiaca? - Zauważyliśmy cię, wiemy, gdzie jest dział wodny, a ponton znaleźliśmy po plamie oleju na wodzie. - Tropiąc moje trujące śmieci. Miłe. - Oj - powiedział Jim, który w końcu się domyślił. - TEN Boone. Boone zaśmiał się, jakby nerwowo. - Właśnie. 25 - Dla uzyskania odpowiedniego efektu musieliśmy rzecz nieco dopieścić - wyjaśniał Boone. Siedzieliśmy wokół ogniska - on, Jim, Tom Singletary i ja. Oni pili gorącą czekoladę, ja - lekarstwo na żołądek. - Zbiorniki, które miał na pontonie, nie wystarczyłyby na podróż do Nowej Szkocji. Rozrzuciliśmy więc wzdłuż wybrzeża kilka dodatkowych, pozwalając, by zostały wyrzucone przez fale w przypadkowych miejscach, jakby to on ich używał i pozbywał się pustych. Nagle twarz Boone’a rozjaśniła się i po raz pierwszy usłyszałem jego śmiech. - To była naprawdę wspaniała ucieczka. Dziwny był z niego gość. Nigdy wcześniej go nie spotkałem, widziałem tylko zdjęcie i słuchałem opowieści snutych przez weteranów GEE. Wszyscy twierdzili zgodnie, że był narwany i nie do końca rozsądny. Raz, kiedy kanadyjska Królewska Policja Konna próbowała aresztować go na krze lodowej, zrzucił do wody sześciu z nich, zanim go obezwładnili. Widziałem też filmy z jego akcji, od których cierpła mi skóra: facet siedzi pod wiszącym, pięciotonowym zasobnikiem z odpadami radioaktywnymi, wpada do morza, gdy rzeczony zasobnik zostaje zrzucony na jego zodiaca, jest wciągnięty pod statek przewożący te odpady - i parę minut później wyskakuje jak korek w jego kilwaterze. Zachowywał się tak również poza pracą - ostro pił, wdawał się w bójki w barach. Jednak teraz patrzyłem na kogoś zupełnie innego. Przecież on nawet pił herbatkę ziołową. Pomrukiwał powolnym, melodyjnym barytonem, przerywając w pół zdania, upewniając się, że zachował gramatyczną poprawność, że dobrał właściwe słowo. Jednak bynajmniej nie był mięczakiem. Wystarczyło wspomnieć akcję, którą praktycznie ad hoc zorganizował dla mnie. - Jak długo zamierzasz zostać? - zapytał Tom Singletary. - Mamy obozowisko w lesie - odparł Boone. - Nie chodzi mi o dzisiejszy wieczór. Jak długo chcecie zostać w okolicy? - Jeśli chcecie, abym odszedł, odejdę. - Ależ skąd. Boone odwrócił się i spojrzał na mnie z tym swoim niewidocznym uśmiechem: - Przybyłem, by porozmawiać z Sangamonem. Chciałbym się dowiedzieć, do czego dąży. To mój jedyny cel. Tym zdaniem, jak się okazało, zamordował konwersację. Jim i Tom wstali i zostawili nas samych przy ognisku. Przesiedliśmy się na inne krzesła, na wprost siebie. Twarz Boone’a rozjaśniał szary, jesienny zmierzch, dzięki któremu jego błękitne oczy jakby unosiły się w powietrzu. Przez minutę po prostu patrzyliśmy na siebie. - Jaki masz plan? - zapytał. - Musisz mi dać trochę czasu do namysłu. Raptem parę dni temu wydawało mi się, że mam w Bostonie ustabilizowane życie. Teraz jestem trupem żywiącym się orzechami i jagodami. - Mógłbyś spokojnie uchodzić za Skandynawa - powiedział. - Jeśli chcesz, możemy cię tam przerzucić. - Chyba nie ma miejsca, gdzie mniej chciałbym skończyć. Wzruszył ramionami. - Czasami trzeba się pogodzić z sytuacją. - Silas Bissel i Abbie Hoffman zdołali zorganizować sobie nową tożsamość i nowe życie. - Pomniejsze świry. Nie próbowali dokonać zamachu na przyszłego prezydenta. - Ja też nie. - Dokładnie. Oni byli winni, ty nie. To będzie bolało. - A skąd wiesz? - zapytałem. - Przecież ty jesteś z tych prawdziwych. - Jakich prawdziwych? - Terrorystów. Na chwilę zamknął oczy, po czym przeszył mnie twardym wzrokiem. - Skąd ten wniosek? Przez moment szukałem słów, zacząłem coś mówić, umilkłem. Przypomniałem sobie różne rzeczy, ale potem zakwestionowałem wiarygodność wspomnień. Myślałem, że wiem o nim wszystko. Może byłem jednym z milionów oszukanych. - Ten pierwszy... ten pierwszy był naprawdę - powiedział, ciszej niż przedtem, ale jego głos i tak docierał wszędzie. - U wybrzeży południowej Afryki. Statek piracki. Widzieliśmy, jak okaleczyli wielorybiątko nie wybuchającym harpunem, po czym holowali je za sobą, żeby piszczało i hałasowało. Na pomoc przypłynęły inne wieloryby. Najpierw matka małego. Rozwalili ją, zanim jeszcze zobaczyła swoje dziecko. Potem inne. Całe stado, naprawdę wielkie, a oni je po prostu masakrowali. Wciąż strzelali, choć nie mogliby wykorzystać całego tego mięsa i tłuszczu. Wysłaliśmy tam kilka zodiaców, a oni je ostrzelali. Zabili jedną z naszych. - Harpu... - Nie, nic tak medialnego. Nie harpunem. Z karabinu. Kula przeszła na wylot przez klatkę piersiową. Po tym wycofaliśmy wszystkich ludzi... Odbiło nam. Totalna furia, żądza krwi. Chcieliśmy dokonać abordażu i wziąć pomstę gołymi rękami. Dosłownie berserkerzy. Ale w załodze był taki jeden Hiszpan. Pamiętaj, to nie było GEE, tylko europejska ekipa, niespecjalnie trzymali się zasad, a na pewno nie sprawdzali zbyt dokładnie swoich członków. No i ten koleś ni stąd, ni z owąd obwieszcza, że jest Baskiem. Chciał bronić wielorybów, ale tak naprawdę był zaangażowany w rewoltę w Kraju Basków i ta wyprawa miała być tylko przykrywką. Wcześniej zatrzymaliśmy się na chwilę w Mozambiku i tam gość podjął walizkę pełną plastiku. Miał z nią wrócić do Hiszpanii, Bóg wie, co zamierzali tym wysadzić. Był jednak zakochany w Uli, tej dziewczynie, którą wtedy straciliśmy, więc... - Bum. - Bum. Byli zawczasu ostrzeżeni. Połowa zeszła do łodzi ratunkowych. Reszta została na pokładzie i zginęła. To nie miało nic wspólnego z ochroną środowiska. To była burda w knajpie. - A potem zrobiłeś z tego zawód. Roześmiał się i pokręcił głową: - Powiedzmy, że jesteś właścicielem statku wielorybniczego, który potrzebuje kapitalnego remontu. Jest ubezpieczony na kwotę trzy razy wyższą od jego faktycznej wartości. Zastanawiałeś się, czy może nie wycofać się z całego interesu. Bank odrzucił twój wniosek kredytowy, a twoja pięcioletnia wnuczka ma w swoim pokoju plakat na całą ścianę ze zdjęciem wieloryba. Co robisz? - Podkładam na nim minę magnetyczną i posyłam go na dno portu. Potem zeznaję, że otrzymywałem pogróżki - zaproponowałem. - I to od słynnego terrorysty. A po kilku takich numerach ten Boone ma już tak zaszarganą reputację, że robienie kolejnych przewałów w tym stylu jest jeszcze łatwiejsze. Widzisz, S.T., te ręce zatopiły jeden statek, a kolejny tuzin - moja reputacja. Nowy Boone to fakt prasowy. - Czego dokładnie się dopuściłeś? - Właśnie ci wszystko opowiedziałem. Teraz mam organizację, w której szeregach jest pięciu ludzi, wszyscy typu ciebie i mnie. Antyhydraulicy. Może raz na rok przeprowadzamy jakąś akcję, bez przemocy. Przeważnie coś technicznie boskiego, jak ten twój patent z salaterkami - mało nie dostaliśmy przepukliny ze śmiechu od czytania o tym. Przez resztę czasu szukamy kolejnych obiektów. Realizujemy tylko najlepsze pomysły. - Bez kontaktów z mediami? - Zapomnij, człowieku. Presja telewizji w Europie to nie to samo, co tu. To trochę chore. Oni OCZEKUJĄ, że będziemy zachowywali się jak przestępcy. - A ja mógłbym być szóstym członkiem tej grupy. - To niezłe życie, S.T. Zrobiłem parę naprawdę dobrych rzeczy. Kawałek niewiarygodnie satysfakcjonującej roboty. - Wyszczerzył zęby. - Widziałem „zestrzelenia”, które wymalowałeś na swoim zodiacu. Na moim mam cztery. Wszystko sprowadzało się do tego, że byłem zmęczony, źle się czułem i musiałem się z tym przespać. Boone znał ten ból, więc wstał i zniknął wśród drzew, a ja zwaliłem się do łóżka. Po przebudzeniu nie czułem się dużo lepiej, za to zaczęło mnie świerzbić i zastanowiłem się, od jak dawna nie zaordynowałem sobie kąpieli. W dodatku nie zmyłem z siebie wody z tamtego jeziora. Praktycznie zataczając się, wpadłem do łazienki i mrużąc oczy przed światłem, wziąłem prysznic. Umyłem od niedawna krótkie włosy, po raz pierwszy poczułem dotyk mydła na nie zarośniętych policzkach, zacząłem myć tors i wtedy zauważyłem, że są na nim jakieś guzki. Może poparzyłem się trującym bluszczem, kiedy przedzierałem się przez lasy po zatopieniu zodiaca. Jednak gdy wyszedłem z kabiny i przejrzałem się w lustrze, musiałem uniewinnić bluszcz. Wyskoczyło mi mnóstwo ciemnawych pryszczyków, zlewających się w jednolity cień. Trądzik chlorowy. Na śniadanie obżarłem się brykietami węgla drzewnego, po czym przekopałem zamrażarkę Singletarych, sprawdzając ryby, którymi mnie karmili. Wszystkie były słodkowodne, złowione na miejscu. Jedli ich więcej niż ja i nie mieli żadnych problemów. Przywiozłem zatrucie ze sobą. A w to też nie mogłem uwierzyć, bo od początku całej tej afery nie jadłem ani ryb morskich, ani frutti di mare. Więc skąd ten chlor? Złapałem go tak jak chłopaki Gallaghera? Nie jedli żadnych skażonych homarów. Teraz już im wierzyłem. Przy nurkowaniu w zatoce Dorchester? Może tę truciznę wchłaniało się przez skórę? Tyle że najwyraźniej działała z opóźnieniem, bo objawy ujawniły się po tygodniu. Od razu przypomniał mi się tunel z Natick do zatoki. Istniało pewne podobieństwo. Myślałem, że źródłem związków chloru jest Biotronics, ale nie ujawniały się one w pobliżu siedziby firmy. Im dalej, tym było ich więcej. Zatrucie ze zwłoką. Co spłodzono w Biotronics? Coś nowego, niezwykłego. A w końcu Dolmacher próbował się ze mną skontaktować. No, to byłem chory. Moja tożsamość mogła sobie umrzeć, wypaść za burtę na Atlantyku, ale ciało żyło, przykute do Bostonu, do Biotronics, Dolmachera i Pleshy’ego toksycznym łańcuchem. Pani Singletary już wstała, więc zapytałem ją, czy ma w domu coś, czym mógłbym zrobić sobie lewatywę. Wyszła do ziemianki na przetwory i przyniosła z niej pustą tykwę z długą, cienką szyjką. Podziękowałem jej serdecznie i postanowiłem chwilowo dać sobie spokój z lewatywami. Boone siedział przed swoim namiotem i smażył pstrąga. Gdy mnie zobaczył, poczęstował mnie najszerszym uśmiechem, jaki dotąd u niego widziałem - rozpromienił się szczerze, beztrosko, jak słoneczko. - Wiesz, S.T., zapomniałem, jak tu jest. Dziesięć minut temu ten pstrąg pływał w potoku tak czystym, że można z niego pić. A przecież do Bostonu jest... ile? Parę godzin? - Taak. Witaj w domu. Pracujmy razem. - Więc przyłączysz się do mnie? - Nie, ty do mnie, chyba że się zupełnie pomyliłem. Usiadłem i opowiedziałem mu o wszystkim. Byłem gotów pokazać mu trądzik, ale nie musiałem - widział to w Wietnamie. Zadawał wyłącznie właściwe pytania. Próbował sprawdzić wszystkie ślepe uliczki tego problemu, te, które ja sam już sprawdziłem. Jedyna otwarta droga wiodła z powrotem do Bostonu. - Od zatopienia wielorybnika nie robiłem żadnej akcji w Stanach - powiedział. - Pora ruszyć tyłek. - Wszyscy moi ludzie wrócili do Europy. - A ja to co, karma dla psów? Słuchaj, Boone, możliwe, że większej akcji nie będzie. Przecież wiesz, kto jest naszym celem, nie? Prawdopodobny kolejny prezydent. Jak byś się czuł, gdybyś wrócił do domu, a ten facet zostałby przywódcą Wolnego Świata? - Ryzyko jest wielkie. A moje układy w Europie są zbyt dobre, by je narażać. - Tere-fere. Wiesz, Boone, właśnie dlatego nie chcę wyjeżdżać do Europy. Tam wszystko sparszywiało. Nikt już nie jest idealistą, nikt się nie przejmie, kiedy ujawnisz truciciela. Poza tym po sześciu miesiącach spędzonych tam zanikają jaja. Geograficzna kastracja. Rzucił pstrąga na ziemię i rzucił się na mnie, wymachując rękami. Żaden ze mnie bokser, więc wchodzę w zwarcie, tak żeby ciosy nie miały takiej siły, i zdaję się na własną wagę. Po chwili takiej zabawy razem turlaliśmy się wśród liści. Potem żołądek znów zaczął mnie piłować, zwinąłem się w kłębek i Boone zlitował się wreszcie. Przetoczył się na plecy i leżał, a na jego twarz opadały pierwsze żółte liście tej jesieni w New Hampshire. - Czuję, że żyję - powiedział. - Czuję, że umieram - odparłem - i każdy z nas musi czegoś dowieść. - Zniszczyć Płaszczaka, facet. 26 Nie chciałem, żeby Jim Grandfather jechał z nami. Wolałem, żeby wrócił do Anny. Jednak wszystkie moje argumenty spływały po nim i skończyło się tak, że to on prowadził. Boone wiedział wszystko o technikach zacierania tożsamości, włącznie z tym, że orientował się, która farba do włosów jest najlepsza. Zanim wyjechaliśmy z rezerwatu, obaj byliśmy już brunetami - on heban północy, ja płowy dąb. Jim kręcił się pod łazienką i zastanawiał się w głos, czy nie przefarbować się na blond: - Ludzie, Greg Allman! Dotarliśmy do Bostonu około piątej po południu. W drugiej połowie podróży weszliśmy w zasięg tamtejszych radiostacji i Boone’owi odbiło. Jakby żył na bezludnej wyspie. Facet miał hopla na punkcie piosenek z Motown. Usadowił się na środku siedzenia, obsługując radio obiema dłońmi, przeskakując po zakresie z góry na dół i z powrotem w poszukiwaniu ulubionego brzmienia. Czasami musiał poprzestać na serwisie informacyjnym. Od mojej śmierci niemal przestali o mnie mówić. Wciąż za to w wiadomościach było GEE, odcinające się od moich działań i generalnie kryjące tyłek. Prawidłowo, musieli to robić. Debbie jednak wystąpiła publicznie, i chwała jej za to, wytykając dziury w historyjce FBI i negując moje zaangażowanie w działalność terrorystyczną. W okolicy grasował Pleshy, wizytując organizacje partyjne w New Hampshire i, jak to on, płaszcząc się. Były też tradycyjne pierdoły: demonstracje przeciwko apartheidowi w centrum, morderstwa, podpalenia, jak również jakiś szalony bandyta, który kradł leki z aptek. Jego znakiem firmowym był taser. Gdy porażeni prądem farmaceuci dochodzili do siebie, ich półki były już złupione. Przede wszystkim chciałem przekazać wiadomość do Barta, więc napisałem kilka zdań i dałem kartkę Boone’owi. Wysadziliśmy go niedaleko „Perły”, po czym zajechaliśmy pod zaplecze restauracji, żeby na niego poczekać. Miał oddać wiadomość w ręce Hoa i poprosić go o przekazanie jej Bartowi podczas jego najbliższej wizyty, co, znając Barta, powinno nastąpić w ciągu najbliższych dwunastu godzin. Wiadomość była raczej mało konkretna. Hoa nic by z niej nie zrozumiał, Bart - wszystko. Kiedy tak czekaliśmy, patrząc na Wietnamczyków podchodzących do kuchennych drzwi po tani ryż gotowany na parze, niedaleko pickupa, przy pojemniku na śmieci, zatrzymał się skuter. Kątem oka zauważyłem, jak jego kierowca pochyla się, i doszedłem do wniosku, że otwiera kłódkę przy pojemniku. Potem poczułem zapach wymiocin. Przyjrzałem się uważniej - to pomywacz z restauracji, zgięty w pół, rzygał w zaułku. Nie mogłem przypatrywać się zbyt bezczelnie, bo mógłby mnie rozpoznać. Osunąłem się na siedzeniu i odwróciłem głowę. - Jim, czy ten facet, co siedzi tam na skuterze, ma wysypkę? - Jest ubrany, S.T. Na twarzy nic nie ma. Zauważył go też Boone wychodzący z „Perły” tylnymi drzwiami. Facet powoli zsiadł ze skutera. Był blady, wyglądało na to, że ma dość wszystkiego. Boone zagadnął go po wietnamsku, po czym przeszedł na angielski. W końcu wsiadł do pickupa. - Zachorował - powiedział, i wiedzieliśmy już wszystko. Był zatem kolejny wyciek. Sprawa robiła się coraz bardziej zagmatwana. Burzowiec w zatoce Dorchester nie mógł doprowadzić do skażenia wody pod pomostem dla wędkarzy. Bardzo, ale to bardzo brakowało mi moich planów sieci kanalizacyjnej. Mógłbym wtedy namierzyć odpływy ścieków w pobliżu pomostu. Wciąż jeszcze miałem kilka moich testowych probówek, mógłbym więc po śladach trafić do źródła wycieku. Z poprzednich badań orientowałem się jednak mniej więcej, gdzie ono mogło leżeć. Jeśli faktycznie w pobliże basenu przedostały się organiczne związki chloru, musiały pochodzić z północy. Gdy mijaliśmy budkę telefoniczną, po raz n-ty przypomniałem sobie o Dolmacherze. „Święty Graal... jestem w książce telefonicznej”. Już raz sprawdziłem i mniej więcej wiedziałem, gdzie mieszka - na północy. Słaba poszlaka, ale i tak wizyta u tego nieszczęsnego pojeba była wysoko na mojej liście priorytetów. Zatrzymaliśmy się przy tej budce na chwilkę, żebym spisał jego dokładny adres, po czym ruszyliśmy na drugą stronę rzeki. Szukając jego domu, zapuściliśmy się w wiele ciemnawych i cichych ulic i walczyłem z potężną pokusą. Wciąż miałem mój bandolier, dotarłem w nim do przyczepy Singletarych i przywiozłem z powrotem do Bostonu. Zacząłem rozglądać się za studzienkami. Potem przypomniałem sobie, że przy tej toksynie bezpośrednie podejście nie zadziałało. Gdyby sytuacja była podobna jak w Natick, w dzielnicy Dolmachera stężenie związków chloru byłoby zerowe, za to znacznie wyższe w rejonach bliżej portu. Może sprawdzimy później. Jim wysadził mnie i Boone’a w różnych miejscach, po czym zostawił samochód jeszcze gdzieś indziej, tak że do domu Dolmachera zbliżaliśmy się z trzech stron. Okna domu były ciemne - to nie była dzielnica, w której, wychodząc z domu, zostawiało się włączone światła. Nie, nie osiedle bogaczy, po prostu miłe przedmieście, z dala od głównych dróg, przytulne. Byliśmy jedynymi przestępcami w okolicy. O czym niech poświadczy fakt, że włamaliśmy się do jego domu przez piwniczne okno. Nosiłem chirurgiczne rękawiczki, pozostali trzymali ręce w kieszeniach. Nie chcieliśmy włączać świateł, promienie latarek zaś w ciemnym domu wzbudziłyby natychmiastowe podejrzenia, więc potykając się, zwiedzaliśmy rezydencję Dolmachera przy tworzącym średniowieczny nastrój płomyczku mojego BiC-a. Piwnica pasowała do właściciela: na stole do ping-ponga rozłożona była plansza gry strategicznej. Inwazja na USA z terytorium Kanady. Dolmacher świetnie sobie radził, odpierając ataki komuchów. Miał tu też czynne studio modelarskie. Poszliśmy na górę zobaczyć jego kolekcję książek o militariach i elektrycznych zabawek. Jim zauważył w łazience włączoną lampkę nocną i poszedł sprawdzić. My z Boone’em zajrzeliśmy do pokoju stołowego, urządzonego w klasycznym stylu Dolmacher Modern, a teraz zarzuconego pudełkami po pizzy i brudnymi serwetkami. - Kurwa jego gajowego, to się w głowie nie mieści - oznajmił z łazienki Jim, więc poszliśmy do niego. Po drodze potknąłem się o coś, co się przewróciło i wysypało część swojej zawartości na podłogę. Na wpół opróżniony worek węgla do filtrowania akwarium. Chyba nie muszę wam mówić, że Dolmacher nie miał rybek. Weszliśmy więc i zapatrzyliśmy się na łazienkę w słabym, brązowawym świetle lampki. Cuchnęło. Najpierw zauważyłem kilka używanych strzykawek, walających się na szafce. Potem fiolki, mnóstwo fiolek. Zacząłem czytać etykiety. Same antybiotyki, bez wyjątku. Śmierdziało tu trupem i chlorem. Na toalecie stał do połowy opróżniony baniak wybielacza, w śmieciach był drugi, pusty. Pochyliłem się, już takie mam serce naukowca, i obwąchałem kibel Dolmachera. Wylał tam od cholery i trochę wybielacza. To był bezpieczny, zjonizowany chlor, nie to kowalentne paskudztwo, którego szukaliśmy. Używał go do dezynfekcji toalety. Dolmacher musiał się poważnie rozchorować. Jakieś zakażenie bakteryjne, coś z przewodem pokarmowym. Wiedział, że to poważna sprawa, i desperacko usiłował z tym walczyć. Może miałem ten sam problem. Przeszukałem jego zapasy i połknąłem kilka pigułek. Boone i Jim mamrotali do siebie, pochyleni nad wanną. - ...albo może loftki - powiedział Boone. - W życiu, półautomat 9 mm - odparł Jim. - O czym wy... - zdążyłem powiedzieć, zanim wreszcie zauważyłem trupa w wannie. Ciało było ubrane w garnitur. - Ten twój kumpel to porządnicki - rzucił Jim. - Wkłada trupy do wanny, żeby obciekły. - Że też nie rozpoznałem smrodu - stwierdziłem. - To putrescyna. - Że co? - Putrescyna. Związek chemiczny wydzielany przez rozkładające się zwłoki. Dolmacher już przeszukał portfel sztywniaka, zostawiając go na jego piersi. Podniosłem portfel, jako jedyny urękawiczony w towarzystwie, i też przejrzałem. Ochroniarz Basco. - Niezłe zgrupowanie - zauważył Jim. Trup miał w klatce piersiowej sześć przestrzelin, wszystkie w obrębie piętnastu centymetrów. Boone i ja wzięliśmy po piwie z lodówki, Jim wodę i siedliśmy sobie w stołowym. Zacząłem głośno myśleć. - Macie jakieś pojęcie o mechanice kwantowej? No jasne, że nie. Nie odezwali się, więc nie przeszkadzałem sobie i kontynuowałem. - Każda reakcja, którą da się przeprowadzić w jedną stronę, pójdzie i w drugą. - Co z tego? - Najpierw podsumowanie tego, co wiemy. Trzydzieści lat temu Basco wyrzuciło masę wielgachnych transformatorów na północnym brzegu Spectacle Island. Zasypali je ziemią i uznali za niebyłe. Jednak około sześćdziesiątego ósmego zaczęli się martwić. Wiedzieli, że w tych transformatorach jest masa trujących substancji. Jednak nie mogli z tym nic zrobić, aż do niedawna, gdy nastał Wiek Inżynierii Genetycznej. Wykupili najlepszą firmę od tych spraw w rejonie Bostonu i zlecili jej zmontowanie freonożernej bakterii. Co też ci zrobili. Złożyli do kupy kilka plazmidów pozwalających przetwarzać chlor i zaszczepili je w takiej jednej bakterii, zwanej Escherichia coli. Te bakterie każdy z nas nosi w bebechach - pomagają trawić. Bardzo pożyteczne. Dogłębnie przebadane i zrozumiane, idealne do ich celów. Używają ich wszyscy inżynierowie genetyczni. - Udało się – ciągnąłem - ale ledwie zdążyli. Napatoczyła się stara barka i rozpruła te transformatory. Musieli więc pospiesznie wypuścić bakterie, zanim jeszcze zdążyli przetestować je w warunkach laboratoryjnych, żeby uporały się z tym syfem, zanim wasz sługa uniżony zauważy, że coś jest nie tak. Podziałało jak ta lala. Freony znikły. I tyle wiemy. Od tej pory wszystko to moje domysły. Jak już powiedziałem, jeśli da się przeprowadzić reakcję w jedną stronę, pójdzie i w drugą. Jestem pewien, że gdy ci kolesie pracowali nad plazmidem, który przetwarzałby chlor kowalentny w zjonizowany, pomyśleli też o takim, który działałby w drugą stronę. Przetwarzał chlor zjonizowany, jak w wodzie morskiej, w kowalentny, czyli trujący. - O kurwa - powiedział Boone. - Gdy już raz o tym pomyśleli, nie było mocnych. W końcu cała gałąź przemysłu - niemal cały przemysł chemiczny - opiera się na jednym procesie: chloralkalizie, czyli przeobrażaniu chloru zjonizowanego w kowalentny. Stosowany proces jest naprawdę przestarzały i pochłania ogromne ilości energii elektrycznej. Zakłady, które go stosują, od dziesięcioleci stoją na krawędzi bankructwa. Pomyślcie jednak, jakiego kopa dostałyby Basco, Boner i wszystkie te pozostałe sypiące się korporacje, gdyby wdrożyć nową metodę, wykorzystującą bakterie, bez zużycia prądu. Znienacka wytworzenie wszystkich ich produktów kosztowałoby dziesięciokrotnie mniej. W nosie mieliby przepisy o ochronie środowiska. W porównaniu z zyskami... - Dobra, wiemy już, czemu chcieliby mieć takie bakterie - wtrącił Jim. - Chcesz powiedzieć, że je mają? - Mają. Na dobre i na złe. Są ich posiadaczami, są też nimi skażeni. Ktoś dał ciała. Ktoś w Biotronics w niewłaściwym momencie podłubał sobie w nosie albo zapomniał wyszorować się pod paznokciami, cokolwiek, i ich cudowne bakterie - te, które przeobrażają chlor zjonizowany w kowalentny - wylądowały w niewłaściwym zbiorniku. - A jak znalazły się w tym kanale ściekowym? - zapytał Boone. - Postawcie siebie na miejscu Pleshy’ego lub Laughlina. Cwaniaka, który nauczył się paru rzeczy od 1956 roku, kiedy bezczelnie porzucił na wyspie te transformatory. Tym razem będzie subtelny. Nie wypełni kulturami bakterii wielkich beczek, które w biały dzień opróżni do portu, żeby załatwiły problem freonów. Nawet się tam nie pojawi. Pozwoli, żeby całą robotę odwaliła za niego prymitywna, bostońska kanalizacja. Tam już jest mnóstwo E. coli. Spuszcza swoje bakterie w toalecie, tam, gdzie zostały stworzone - w Natick. Wybiera wieczór, kiedy zaczyna mocno padać. Tej nocy tunel odprowadzający przelewające się ścieki poniesie te bakterie trzydzieści kilometrów pod miastem i wyrzuci je do portu przez odpływ w zatoce Dorchester, wygodnie usytuowany niedaleko Spectacle Island. Większość bakterii zdycha, bo nie znajduje freonu do przetworzenia. Jednak część trafia na ten wielki wyciek. Wasz plan odnosi pełen sukces. Freony znikają. Facet z GEE daje sobie spokój. I wtedy poziom kowalentnego chloru znów zaczyna wzrastać. Nie wypuszczacie żadnych freonów, ale chloru przybywa. To niemożliwe, nie do pojęcia. Jednak po paru prostych testach jeden z inżynierów genetycznych domyśla się, co się stało. Zbiornik z freonożernymi bakteriami został skażony niewielką ilością tych, które robią dokładnie odwrotnie. Wszystkie razem zostały wypuszczone do ścieków. Z początku te niedobre niewiele zdziałały. Było ich niewiele w porównaniu z freonożercami. Po paru tygodniach jednak rozmnożyły się. Mogą się mnożyć do woli - mają nieograniczone zasoby pożywienia. Całą sól siedmiu mórz. Pociągnąłem łyk piwa, żeby dać im czas na przetrawienie tych wieści. - I cała ta sól może skończyć jako organiczne związki chloru? - spytał Boone, choć głos miał jakby zdławiony. - Nie ma sensu teraz się o to martwić - odpowiedziałem. Jim i Boone zaśmiali się nerwowo. - To tak, jakby nie przejmować się groźbą wojny atomowej - podsunąłem im. - Przyzwyczaimy się. - A gdzie w tym wszystkim jest Człowiek z Wanny? - zapytał Jim. - No cóż - uświadomiliście sobie, że jesteście w poważnych tarapatach. Koleś z GEE wrócił i odkrył, że stężenie freonów znowu wzrosło, w dodatku namierzył ich źródło w odpływie kanału ściekowego obsługującego waszą firmę. Jeszcze nie wszystko pojmuje, ale jesteście w takiej sytuacji, że nie możecie ryzykować. Próbujecie go zabić. A jednocześnie realizujecie plan B. Od początku wiedzieliście, że wasza zbrodnia może pewnego dnia zostać odkryta. Jesteście na to przygotowani. Właśnie dlatego w ogóle użyliście kanalizacji do rozprzestrzenienia bakterii. Wybieracie jednego z waszych pracowników, znanego z gorliwej pracy nad tym projektem, wręcz fanatyka tej sprawy, i pewnego dnia doprawiacie jego posiłek freonotwórcami. Te sadowią się w jego jelitach. Po każdej wizycie w kiblu za grubszą potrzebą facet wysyła ich grupę do portu. Gdyby więc kiedykolwiek wyśledzono, że te bakterie powstały w waszej firmie, możecie oznajmić: „No cóż, ten nasz pracownik przesadził z entuzjazmem i złamał nasze wyjątkowo surowe przepisy bezpieczeństwa. Wskutek tego uległ infekcji i każdorazowo używając toalety, wysyłał do morza kolonie tych bakterii”. - A tymczasem one przetwarzają sól z jego pożywienia... - W substancje toksyczne. W jego własnym żołądku. Gość dostaje trądziku chlorowego i od razu chwyta, co się stało. Jest zatruwany przez własną florę bakteryjną. Tak jak wszyscy, którzy jedli homary czy ryby z zakażonych rejonów portu. Albo te młotki, które opiły się wody spod samych burzowców, jak ja. Wszyscy kończą z trądzikiem chlorowym, oznaką zatrucia organicznym chlorem. - Przerwa - powiedział Boone. - Nie jestem chemikiem, ale coś tam wiem. Żeby zamienić chlor zjonizowany w kowalentny, potrzeba energii, tak? - Owszem. - Więc skąd te bakterie - te złe - czerpią energię? - Uwaga, hipoteza - odpowiedziałem. - Wszystkie substancje, które znalazłem w próbkach, to węglowodory pierścieniowe. Pierścienie atomów węgla, w różnej liczbie i kombinacjach. Gdyby te bakterie potrafiły je montować, mogłyby czerpać z tego sporo energii. Potrzeba energii, żeby rozerwać sześciopak atomów węgla, zgadza się? Zatem jeśli się taką cząsteczkę stworzy, energia się wydzieli. A jeśli zużyje się tę energię na przeobrażenie chloru zjonizowanego w kowalentny i uwiąże go do pierścienia węglowego, otrzymujemy przydatną, ale toksyczną substancję chemiczną. Właśnie taką, jak te, które znalazłem w zatoce Dorchester - pierścieniowe związki chloru. - Tak czy inaczej - ciągnąłem - wejdźmy teraz w skórę Laughlina, który kieruje tą nieszczęsną imprezą. Nie udało się zabić tego ekologa. Facet zwiał, zaczął dzwonić. Wieści o toksynach zaczynają się szerzyć. Nie ma jak ich zatamować. Masz tylko jedno wyjście - podważyć wiarygodność faceta. Splamić jego wizerunek. A jak najskuteczniej uczynić to w naszych czasach? Powiązać gościa z terroryzmem. Wysadzamy więc facetowi mieszkanie i mówimy, że produkował tam bomby. Podkładamy minę na jachcie Pleshy’ego, stawiamy w pobliżu skradziony samochód naszej ofiary i rozgłaszamy, że próbował dokonać zamachu na Ojca Naszego. Nawet jeśli ekolog przeżyje, nikt mu już nie uwierzy. Kontynuując psychodramę, zaproponowałem im teraz wczucie się w Dolmachera. - Oto on, ten nawiedzony gorliwiec, który został zarażony bakteriami produkującymi freony. Jest cwany, dobrze wie, co się z nim dzieje, bo wcześniej martwiła go podobna ewentualność. Mówi w firmie, że jest zakażony, a oni na to: „Siedź w domu, Dolmacher, podeślemy ci antybiotyki”. Dotrzymują słowa. Tyle że antybiotyki nie skutkują. A firma działa dalej, dzień po dniu, nie ostrzegając publicznie przed zaistniałym potwornym zagrożeniem. Dolmacher zdaje sobie sprawę, że go wrobili. Leki, które otrzymywał od firmy, to placebo. Chcą, by umarł. Jeśli są gotowi do tego dopuścić, mogą spróbować dopomóc zmodyfikowanej naturze. Dolmachera ogarnia totalna paranoja, facet siedzi pod bronią. Z firmy przychodzi jakiś koleś, Bóg wie po co, i coś idzie nie tak - robi błąd, może grozi Dolmacherowi, i pół minuty później jest bogatszy o sześć kawałków ołowiu. Zabójca daje nogę. Ucieka z domu, zabierając jedną sztukę broni z obfitej kolekcji, mianowicie elektryczny taser, po czym zaczyna napadać na apteki i kraść znaczne ilości antybiotyków. - A co robi potem? - spytał Jim, choć sądząc po głosie, chyba się domyślał. - To już, moi drodzy, jest pytanie za sześćdziesiąt tysięcy dolarów, a ze mnie zbyt kiepski detektyw, żebym odgadł odpowiedź. - Ten gość ma świra na punkcie przemocy - zauważył Boone. Potwierdziłem. Opowiedziałem im o grach terenowych w paintballa. - W New Hampshire, tak? - zagadnął Jim. - Skrada się po lasach i strzela do ludzi. Dotarło do was, że obecnie Pleshy ma w tym stanie spotkania przedwyborcze? Sparaliżowało nas z wrażenia. - Komu w de, temu ce - oznajmił Boone. 27 Dolmacher nie należał do tych, którzy przechowują w lodówce wędliny w plastikowych pudełkach, ale miał tam dwulitrową kadź jakiegoś substytutu margaryny. Wydłubałem z niej całą podejrzaną zawartość prosto na blat szafki, wypłukałem pojemnik pod gorącą wodą, żeby pozbyć się resztek, wlałem tam nieco Dolmacherowego wybielacza i wypłukałem raz jeszcze. Potem ściągnąłem lewisy, kucnąłem i zdeponowałem próbkę. Następnie zamknąłem pudło. Z szafki na leki pożyczyłem sobie żyletkę, wysterylizowałem ją i zrobiłem sobie nacięcie w wielkim palcu u stopy, takie nieduże. Wyjechaliśmy na autostradę i podążyliśmy śladem pierwszego ciągu znaków obwieszczających SZPITAL, prosto na ostry dyżur. Kazałem Jimowi i Boone’owi zanieść mnie do środka. Poczekaliśmy pół godziny, aż ktoś przyszedł mnie obejrzeć. - Wcześnie rano graliśmy w nogę w Cambridge, niedaleko Charles, i poszedłem do wody po piłkę. Rozciąłem sobie stopę - powiedziałem. - Naprawdę się starałem, żeby tego nie zabrudzić, odkaziłem i w ogóle, ale teraz, kurde, wymiotuję, mam dreszcze, stawy mnie cholernie bolą, jeszcze biegunka... Zakneblowali mnie termometrem. Pielęgniarka zostawiła mnie na chwilę samego, więc wetknąłem termometr w naścienny grzejnik elektryczny, a potem strząsałem go jak głupi, żeby temperatura spadła z zabójczej do czterdziestu stopni. Powtórzyła się ostatnia kuracja - naszpikowali mnie morderczymi antybiotykami i dali zapas w pigułkach. Poszliśmy do samochodu i zaraz parę połknąłem. Z zapasów Dolmachera użyczyłem sobie nieco rzeczy podstawowych - węgiel drzewny do akwariów i środek przeczyszczający. Teraz zeżarłem mnóstwo jednego i drugiego. Dalej jechałem na pace pickupa. Temat zamknięty. Pojechaliśmy do domu Kelvina w Belmont, małej podmiejskiej dzielnicy tuż na zachód od Cambridge. Kelvin niezbyt poddaje się opisowi. Razem chodziliśmy do college’u - w teorii. Tak się jakoś składało, że Kelvin zaczynał i kończył kursy, kiedy sam chciał. Nie jestem pewien, czy w ogóle zarejestrował się jako student lub płacił czesne. Nie zależało mu na tym, bo nie interesowały go oceny, zaliczenia czy dyplom. Sam jeden wiedział, co go ciekawi. Jeśli wykład danego dnia nudził go, to wychodził, spacerował po korytarzach, aż w końcu lądował na przykład na zajęciach z astrofizyki albo starofrancuskiego. Później dowiedziałem się, że obejmował go specjalny program stypendialny, zorganizowany przez administrację uniwersytetu, żeby skusić ludzi, którzy normalnie poszliby na Harvard albo MIT. Uniwersytet nie pobierał od nich żadnych opłat ani czesnego, wydzielono też specjalny akademik na Bay State Road. Nie był to szczególnie drogi program, bo uniwersytet nie płacił nic tym studentom. Tyle że nie pobierano od nich pieniędzy. Żadna strata - gdyby nie ten program, wybraliby sobie inną uczelnię. Kelvin pojawiał się na zajęciach wtedy, kiedy mu się chciało. Dostał się na uniwerek w pierwszym roku po wprowadzeniu tego programu stypendialnego, kiedy miał on jeszcze kilka usterek. Administracja uznała go za jedną z tych usterek. Po pierwszym roku zaczęli go cisnąć, żeby zapisał się w końcu na jakieś kursy i otrzymał z nich porządne oceny. Zapisał się na zajęcia dla studentów pierwszego roku, poświęcał im godzinę tygodniowo i zaliczył je na stopień celujący. Przez resztę czasu siedział na seminariach z astrofizyki. W następnym roku wsiedli na niego, żeby ukierunkował studia i zademonstrował postępy na drodze do ich ukończenia na wybranym kierunku. To był ostatni rok jego studiów. Odszedł, założył własną firmę i nieźle mu się wiodło. W tym domu w Belmont mieszkała z nim żona, siostra i dzieciaki, nigdy nie wiedziałem, czyje. Pisał wyrafinowane oprogramowanie, głównie dla 32-bitowych komputerów domowych, a od czasu do czasu pomagał mi rozwiązać jakiś problem. Gdy podjeżdżaliśmy pod jego dom, było już po jedenastej i w nielicznych oknach paliły się światła, ale widzieliśmy sylwetkę gospodarza w gabinecie na trzecim piętrze - był to raczej zabudowany balkon. Kelvin zauważył nas na podjeździe - stałem tam i machałem, bo nie chciałem zamienić domu w kopnięte mrowisko jednym naciśnięciem dzwonka. Zszedł więc na dół i otworzył drzwi. - ST.! Cóż za przyjemność - powitał mnie. Jak zawsze pełna szczerość. Wyszło też jego psisko i zaczęło obwąchiwać mi kolana. Już chciałem wejść, gdy zdałem sobie sprawę, że rzadko w życiu wchodzę gdzieś, gdzie mieszkają dzieci. - Nie wiem, czy powinienem wchodzić, Kelvin. Jestem skażony szczepem genetycznie zmodyfikowanych bakterii. Kelvin to jedyny człowiek na świecie, któremu mogłem powiedzieć coś takiego bez robienia min i uprzedzania go, że za chwilę zapuścimy się w Strefę Mroku. Niespecjalnie się przejął. - Twór Dolmachera? - spytał. Oczywiście. Dolmacher też na pewno pomyślał o Kelvinie. - E. coli, z plazmidami metabolizującymi freony? - ciągnął. - Ty powiedziałeś. - A ten smród? - Zrzuciłem część z nich na pace pickupa. Do wiadra. - Chwilunia. Kelvin poszedł do swojego garażu i wrócił z bańką benzyny. Zabrał z pickupa wiadro z gównem, wlał do środka benzynę, odszedł na jakieś trzy metry i rzucił płonącą zapałkę. Stanęliśmy wokół i patrzyliśmy na płomień przez kilka minut, nieskorzy do rozmów. Przyjechała straż pożarna - jakaś ofiara Alzheimera z naprzeciwka zgłosiła, że u sąsiada zapaliły się sadze. Powiedzieliśmy strażakom, że to eksperyment chemiczny, i odjechali. - Wpuszczę was tylnymi drzwiami. Możemy pogadać w piwnicy - powiedział Kelvin, gdy w wiadrze pozostał już tylko popiół. Jego piwnica była zastawiona sprzętem elektrycznym i elektronicznym. Porozsiadaliśmy się na stołkach, a na stole roboczym postawiłem pudełko po margarynie. Nad blatem wisiała goła żarówka, która wypełniła pojemnik żółtym światłem. Toksyczny stolec rzucał cień na ścianki z wzorkiem w kwiaty. - Świetnie. Dolmacher przywiózł mi próbkę, ale była już bardzo osłabiona antybiotykami. - Skąd wiesz, że ta nie jest osłabiona? - spytałem. - Jest dobrze ukształtowana. Gdybyś przyjmował antybiotyki zabójcze dla E. coli, miałbyś biegunkę. Boone i Jim uśmiechnęli się do siebie. - Wygląda na to, że trafiliśmy, gdzie trzeba - stwierdził Boone. Nie mylił się. Kiedy schodziliśmy na czystą naukę, Jim i Boone nie mieli zielonego pojęcia, o czym mówię. Ja czułem się tak samo w rozmowach z Kelvinem. - Wybacz, że przybywam o tak późnej porze - powiedziałem - ale... no, może się mylę, lecz przecież mówimy o końcu świata, nieprawdaż? - O to samo zapytałem Dolmachera. Powiedział, że nie jest pewien. Może wniosek, że te bakterie przetworzą całą sól w morzach i oceanach na wielochloranowe bifenyle, jest zbyt uproszczony. - Czy Dolmacher wie, jak zabić te bakterie? Kelvin uśmiechnął się. - Zapewne. Tyle że nie mówił pełnymi zdaniami. Miał świeżą krew na nogawkach. - Jasny gwint, Kelvin, trzeba było kazać mu siąść na tyłku i gadać. - Był uzbrojony - odparł - i przyszedł w środku przyjęcia z okazji urodzin Tommy’ego. - Aha. - Wszystko da się zabić. Można by zrzucić do portu wielkie ilości jakiejś trucizny. Tyle że to rozwiązanie jak z Paragrafu 22. Nikogo poza Basco nie stać na realizację takiego przedsięwzięcia. Jeśli zaś chodzi o tę korporację, to nie chce ona uciekać się do tak oczywistych metod z powodu... z powodu ludzi takich, jak ty, S. T. - Dzięki. Od razu mi lepiej. - Oczywiście, teraz, gdy nie żyjesz, może jednak się przemogą. - No to po co Dolmacher tu przyszedł? Ostrzec cię, czy jak? - Właśnie tak. Zadzwonił jeszcze dwa dni temu, w przerwie między napadami na apteki. Znalazł gdzieś trimetoprim i okazało się, że akurat ten antybiotyk wykańcza bakterie w niezłym tempie. - No to czemu nie wrzucić do portu od zajebu tego świństwa? - spytał Jim. - Bo nie mamy tego od wystarczającego zajebu - odrzekł Kelvin. - Nie, nie sądzę, żeby antybiotyki były właściwą odpowiedzią. To wielkie, złożone cząsteczki, całkowite zaprzeczenie Zasady Sangamona. - Kelvin, jestem zaszczycony. - Trudno wyprodukować tak złożone molekuły w ilości wystarczającej dla portu. Jedynym sposobem jest tu inżynieria genetyczna - przeobrażanie bakterii w zakłady chemiczne. Czyli to, z czym właśnie walczymy, armia fabryczek trucizny, tyle że my nie mamy armii. Nie ma bakterii produkujących trimetoprim. Musimy więc znaleźć coś na kształt bomby atomowej - proste i zabójcze. Kelvin najwyraźniej stwierdził, że powiedział coś ciekawego. - A wiecie, że to nawet byłby pomysł? Gdyby infekcja totalnie wymknęła się spod kontroli, trzeba by zdetonować w porcie kilka atomówek. Stracilibyśmy Boston, ale byłoby warto. W tym momencie Jim i Boone usunęli się w cień i tylko podziwiali popis Kelvina z rozdziawionymi ustami. Usłyszeliśmy szuranie czyichś papuci piętro wyżej, po czym na schody wiodące w górę do salonu spłynęło światło z otwartych drzwi. - Kelvin, mogę się napić bormala? - zapytał pięcioletni na oko chłopczyk. - Pewnie, smyku. Weź swój kubek She-Ra - odparł Kelvin. - Bormal? - chciał wiedzieć Boone. - Sok borówkowo-malinowy - usłyszał. - Lubię ten dom, więc może pomyślmy o czymś, co mogłoby zastąpić broń jądrową. To była tylko analogia. Musimy się dowiedzieć, na jakie chemikalia te bakterie są podatne. Twoja próbka powinna nam to cholernie ułatwić. Jednak żałuję, że nie mam lepszego laboratorium. Powiedziałem mu, jak ma się skontaktować z Debbie i Tanyą. Dzięki temu powinien uzyskać dostęp do uniwersyteckiego sprzętu. Dzieciak zszedł po schodach, trzymając kubek She-Ra, a Kelvin posadził go sobie na kolanach. Mały trzymał kubek przy ustach jak filtr maski przeciwgazowej i siorbał rytmicznie, nie spuszczając z nas oczu. - Czy one wiedzą, że żyjesz? - Chyba nie. Hej, Kelvin, a ty wiedziałeś? Byłeś zaskoczony, kiedy się zjawiłem? Zmarszczył brwi. - Trochę się zastanawiałem, kiedy morze wyrzuci twoje ciało. Nie uważałem cię za takiego młota, który by wypłynął na ocean bez kombinezonu chroniącego przed hipotermią. - Dzięki. - Ale czy mam powiedzieć Tanyi i Debbie, że żyjesz? - Pewnie, byle nie przez telefon, nie w ich domu, samochodach, laboratorium... - Jeśli boisz się podsłuchu, to po prostu powiedz. - Dobra. Boję się. - Świetnie. Dam im kartkę. - Kelvin, jaki ty jesteś... - chciałem powiedzieć „kurwa”, ale patrzył na mnie ten maluch - ...niesamowicie praktyczny. - Chciałbyś pomagać mi przy tym projekcie? - Nawet nie dostałbym się do laboratorium. Jasna cholera, o mało mnie nie rozpoznano, w alejce na tyłach „Perły”. - Jesteś paranoikiem, S. T. - powiedział Jim. - Za to żyję - odparłem. - Nikt nie ma tyle doświadczenia z tymi nowymi gatunkami, co ty - odezwał się Kelvin. - To jest ich więcej niż jeden? - Jeden związuje tlen rozpuszczony w wodzie, żeby stworzyć środowisko odpowiadające beztlenowcom. Drugi produkuje benzeny i fenyle, żre sól i robi kupę trującymi odpadami. Ten drugi pasożytuje na tym pierwszym. - Więc jednak Dolmacher nie jest aż takim głąbem. To jego tak naprawdę nam trzeba. - Tyle że jest nieosiągalny. - Mamy taki głupi pomysł. Wydaje się nam, że wiemy, gdzie go znaleźć. Jeśli się nam uda, może zdołamy go uspokoić, skłonić do współpracy przy likwidacji bakterii. - Wydaje mi się, że gdy mnie opuszczał, wybierał się na północ. - Jak na to wpadłeś, Sherlocku? Nosił rakiety śnieżne? - Pożyczył ode mnie mapę New Hampshire. Rewelacja. Teraz Kelvin będzie współspiskowcem przy próbie zamachu. Nie wspomniałem mu o tym, pewnie sam już wiedział. Dolmacher nie potrafi nic ukryć. - Jeszcze jedno - powiedział Kelvin, wyprowadzając nas na podjazd. - To ty wysadziłeś tę motorówkę w zeszłym tygodniu? - Tak, to moja robota. Uśmiechnął się. - Tak myślałem. - Czemu? - Wybuch nastąpił tuż obok Statku-Muzeum Bostońskiego Picia Herbaty. Miejsca narodzin akcji bezpośredniej. - Powodzenia, Kelvin. - Darzbór. Stał z dzieciakiem na tej przyjemnej uliczce w Belmont. Trzymali się za ręce i machali do nas, gdy odjeżdżaliśmy. 28 Ten Dolmacher to zupełnie nieodpowiedzialny facet. Był nam potrzebny, do cholery. W życiu nie myślałem, że akurat jego będę potrzebował, ale tak już wyszło. W końcu to on wymyślił te kurewskie bakterie, odhodował je, karmił, wiedział wszystko o ich cyklu życiowym, o ich potrzebach w zakresie pożywienia, temperatury i pH. Gdybyśmy zdołali go uspokoić i wycisnęli z niego wszystkie informacje, dowiedzielibyśmy się, jak najłatwiej wykończyć te bakterie. Ale nie, żeby dokonać zemsty na Pleshym, musiał poleźć do krainy, w której każdy pełnoletni facet to myśliwy. I pewnie przy okazji da się zabić. Pojechaliśmy na północ. Piątkowa noc, pierwsza rano. Po paru godzinach znaleźliśmy kwaterę główną paintballowców - względnie niedawno postawioną chatę z ociosanych bali, tuż przy prywatnym lesie. Gdy zajeżdżaliśmy na parking, nasze reflektory rozświetliły kabiny innych samochodów, głównie rzęchów z lat siedemdziesiątych, i migały nam sylwetki mężczyzn w czapkach baseballowych, którzy podnosili się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Jim i ja rozłożyliśmy sobie na ziemi śpiwory, po cichu, i położyliśmy się spać. Boone zabrał samochód, żeby skołować jakieś gazety i spróbować ustalić rozkład zajęć Pleshy’ego na najbliższe dni. Nawet nie zmrużyłem oka. Jim udawał przez jakieś pół godziny, po czym wstał i poszedł do automatu telefonicznego na ścianie chaty, by zadzwonić do Anny. - Co u niej słychać? - spytałem, gdy wrócił. - Tak mi się wydawało, że nie śpisz. - Skąd. Śpiwór Boone’a czuć siarkowodorem i maścią kamforową. Leżę więc sobie i próbuję wymyślić, na jaką akcję poszedł, że miał kontakt z tym gazem i naprawdę bolały go po tym mięśnie. Poza tym czekam na kolejną depeszę z kiszki stolcowej. - U niej wszystko w porządku - powiedział. - Dziś była w Rochester, szukała tapet. - Remont domu? - Pełzający, wiesz, jak to jest. - Co prowadzi do pytania, czemu jesteś tu, a nie tam. - Żebym to ja wiedział. Akurat w tej sprawie namieszały tylko blade twarze. Jednak kiedyś ty pomogłeś mi, więc teraz ja chcę pomóc tobie. - Zwalniam cię z tego zobowiązania. - Nie masz tu nic do powiedzenia. To sprawa wewnętrzna, wewnątrz mnie, rozumiesz. Muszę zostać z wami jeszcze trochę, bo postradam cały szacunek dla samego siebie. A poza tym, to jest, cholera, nawet zabawne. Boone wrócił tuż przed świtem, nakręcony jak budzik. Zawinął do każdej kawiarni w promieniu trzydziestu kilometrów - wypijał dużą kawę i zgarniał gazety z blatu. - Jest na Festynie Drwali - powiedział - na północ stąd, mniej niż godzina drogi. - Będzie nocował? - Kto go tam, kurwa, wie, nie piszą o takich rzeczach w gazetach. - Będzie tam przez cały dzień? - Rano. Potem jedzie do Nashua. Zwiedzanie firm od nowych technologii. Z twoim kumplem Laughlinem. - Cóż za para - oznajmiłem, oburącz kopiąc w tych pieprzonych gazetach. - Ty pojebie, nie przywiozłeś wkładek z komiksami! Boone aż się palił, żeby natychmiast ruszać na festyn, ale Jim przekonał go, że po ciemku za wiele tam nie zdziałamy. Mnie zainteresowało to, że tym paintballowcom chciało się przyjeżdżać tu w piątek wieczorem i nocować w samochodach. Najwyraźniej na wojenną ścieżkę wchodzili, by poczuć świt. I w rzeczy samej, około piątej rano na jedyne miejsce parkingowe z wymalowaną kopertą wjechał potężny pickup z napędem na cztery koła. Był wielki, czarny i wyposażony we wszystko, czego trzeba, by przejechać przez śnieżycę lub wojnę atomową. Wysiadł z niego facet - nie jakiś chudy weteran z Wietnamu o zapadniętych oczach, jak się spodziewałem, ale wielki, krzepki, starszy gość, raczej z pokolenia Korei. Usłyszałem, jak wracają do życia ludzie w samochodach dokoła. Jim i ja dogoniliśmy go, gdy otwierał trzy zamki w drzwiach wejściowych. - Dobry - powiedział, ignorując mnie i koncentrując się na Jimie. Wiedziałem, że tak będzie. Dlatego właśnie namówiłem Jima, żeby opuścił swój wygrzany śpiwór i towarzyszył mi przy rozmowie. - Dobry - odpowiedzieliśmy, a ja dodałem: - Wcześnie tu zaczynacie, ludzie. Zacisnął wargi i uśmiechnął się do nas. Są tacy ludzie, genetycznie uwarunkowani do wstawania o czwartej rano i budzenia innych. Przeważnie kończą jako zastępowi lub opiekunowie obozów. - Interesuje was paintball? - Mam kumpla, nazywa się Dolmacher, i on mnóstwo mi o tym opowiadał - odparłem. - Dolmacher! Kurrrde! Ten gość to demon! Ciekawe, że na parkingu nie ma jego samochodu. Wprowadził nas do chaty, włączył światła i odpalił grzejnik na naftę. Potem włączył ekspres do kawy. Złapałem rozbawione spojrzenie Jima. Byliśmy u faceta, dla którego normalne jest wsypanie kawy i wlanie wody do ekspresu dzień wcześniej, żeby rano musiał go tylko włączyć. Urodzony przywódca. - Dolmacher jest w tym niezły? - spytał Jim. Facet parsknął śmiechem. - Słuchaj pan, gdybyśmy dawali za tę zabawę czarne pasy, miałby, ja wiem, piąty albo szósty dan. Mnie bije na głowę. Zmierzył Jima wzrokiem od stóp do głów i kiwnął głową: - Rzecz jasna, panu mogłoby się lepiej powieść. - Pewnie - powiedział Jim. - Piętnaście lat pracy przy naprawianiu pralek wyostrzyło mi instynkty do maksimum. Tamten roześmiał się serdecznie - wziął to za żart. - Robiłeś pan wcześniej coś w tym stylu? - Tylko polowania z łukiem - odparł Jim, czym mnie zaskoczył. Myślałem, że zaopatruje się w dziczyznę za pomocą swojego supersztucera. - No, to całkiem podobne, na wiele sposobów. Trzeba podejść blisko celu, bo broń ma niewielki zasięg. A to znaczy, że dobrzy są ludzie bystrzy. Jak Dolmacher. Zdusiłem śmiech. W tym towarzystwie Dolmacher uchodził pewnie za Einsteina. - Wydawało mi się, że używacie broni palnej - powiedział Jim. - Pistoletów. Tylko na dwutlenek węgla, więc skuteczny zasięg rażenia jest niewielki. O, tutaj. Facet otworzył szafkę na broń, pełną sporawych pistoletów. Zademonstrował nam, gdzie wkłada się nabój z gazem, po czym pokazał pocisk - elastyczną gumową kulkę, o średnicy około centymetra, pełną czerwonej farby. - Dostajesz tym i chlap! Jesteś zaznaczony. Rozumiecie, zero przemocy. To gra strategiczna. Dlatego Dolmacher jest w tym taki dobry. To genialny strateg. Powiedzieliśmy mu, że będziemy w kontakcie. Gdy wróciliśmy na parking, Boone stał w kręgu patrzących nań z lękiem i uwielbieniem paintballowców, którym tłumaczył, jak w walce jeden na jeden pokonać dobermana, nie robiąc mu krzywdy. - Nieźle cię zobaczyć w dawnej formie - powiedziałem mu, gdy wreszcie udało się nam zawlec go do pickupa. - Ci goście to troglodyci - odparł. - Dla nich karabin dużego kalibru to sposób na wszystko. - Może powinniśmy zacząć szkolenia - „Terroryzm bez przemocy”. - Niezłe hasło, ale bez przemocy nie ma terroru. - Boone, mówisz jak te barany. W życiu liczy się nie tylko siła ognia. Myślę, że można wzbudzić w ludziach przerażenie, zmuszając ich do spojrzenia na własne grzechy. - Co z tobą, katolicy cię wychowali, czy co? W naszych czasach każdy kładzie laskę na swoje grzechy. Myślisz, że szefów korporacji martwią popełnione grzechy? - No cóż, truli ludzi, łamali prawo, a kiedy pokazuję to w mediach, naprawdę się przejmują. - Tylko dlatego, że obroty im spadają. W rzeczywistości nie mają poczucia winy. Do tego czasu Jim wywiózł nas już na autostradę. Zwrócił twarz Indianina na masce na północ i docisnął gaz. - Weźmy Pleshy’ego - ciągnął Boone. - Myślisz, że on poczuwa się do winy? Myślisz, że jest przerażony? Gówno prawda. - To mimo wszystko człowiek. Wie, że spowodował katastrofę. Sra w gacie ze strachu. - Faktycznie, ma wszystkie objawy typowe dla sparaliżowanego strachem. - Boone wybrał do pomocy jedną z gazet: - Spójrzmy no, o dziesiątej - zawody w rzucie siekierą. Wpół do jedenastej - główny sędzia zawodów w turlaniu kłód. Nie da się ukryć, facet boi się własnego cienia. - A co miałby zrobić, twoim zdaniem? Zwiać do Bostonu i schować się pod stołem? Słuchaj, Boone, to polityk. Jego wyrobnicy zajmują się tą sprawą. Choćby Laughlin. Kurwa, ciekawe, co ten padalec teraz wyprawia. Pleshy ma jedno zadanie - jeździć po kraju z odważną miną. Gdyby jednak ktoś sprzeciwił mu się przed kamerami telewizji... Boone i ja nie odrywaliśmy od siebie wzroku przez jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów, aż Jim zrobił się nerwowy i też zaczął na nas zerkać. - Chłopaki, pojebało was. Zwiną was albo zabiją. - Ale przynajmniej Pleshy się spoci - odparłem. - To już kupię - powiedział Boone. - I moglibyśmy wszystko rozgłosić - ciągnąłem, wspominając moją ostatnią wizytę w New Hampshire - na budowie elektrowni atomowej Seabrook, całe lata temu. Wszystkich nas aresztowano, nawet nie dotarliśmy na sam plac budowy. Niektórzy dostali strasznie ciężkie lanie. Jednak udało się nam trafić do wiadomości telewizyjnych. I dziesięć lat później reaktor stoi, jak stał - niewykończony. - Musicie podejść naprawdę blisko - powiedział Jim. - A wiecie, Secret Service. - Będą zupełnie wyluzowani - odparł Boone. - Czym mają się przejmować? Takim kurduplem jak Pleshy - przecież nikt nie jest w stanie zapamiętać jego nazwiska - na samym początku kampanii, na konkursie rzutu siekierą w pieprzonym New Hampshire? Kurwa, gdybym miał dokonać na niego zamachu, to właśnie teraz. Nie mieliśmy większych problemów z odnalezieniem samochodu Dolmachera. Festyn Drwali zorganizowano w jednym z mikroskopijnych rezerwatów przyrody, którymi usiane jest New Hampshire, i naprawdę na jego teren nie wiodło aż tak wiele dróg. Wiedzieliśmy, że nie zaparkuje tak, żeby rzucać się w oczy albo zarobić mandat i narazić się na holowanie. Musiał zostawić wóz po bożemu, jak porządny miastowy miłośnik zieleniny w naturze, a dopiero potem wsiąkł w las. Dokładnie tak zrobił. Znaleźliśmy jego samochód na przydrożnym parkingu ze stołami piknikowymi, niedaleko początku szlaku krajoznawczego. - Bardzo sprytne - powiedział Jim. - Tu nikt się go nie spodziewał. Zajrzałem przez okno do środka, ale niewiele zobaczyłem. Jedna fiolka po lekach, częściowo schowana pod siedzeniem. Żadnych taśm amunicyjnych ani otwartych tubek farby kamuflażowej. Dolmacher przystąpił do swojej wariackiej misji ze zdumiewającą dyskrecją. Może te bakterie powodowały zmiany w mózgu. Przez cały tydzień w mediach zastanawiano się, czy to nie kontakt z trującymi odpadami usmażył mi zwoje mózgowe, przeobrażając mnie w zaślinionego terrorystę. Czułem się raczej w porządku, ale Dolmacher dostał dużo większą dawkę i na dzień dobry był mniej stabilny. Nie przeobraził się w szalejącego maniaka. Był jak ci psychopaci, o których czytamy w gazetach - spokojny, metodyczny, niewidzialny. Jim siedział w pickupie, manipulując przy czymś, co pilnie obserwował Boone. Podszedłem do samochodu, stanąłem na stopniu i zajrzałem. Jim wyciągnął zza siedzenia jeden ze swoich łuków domowej roboty. - To model Czarnych Stóp - objaśniał. - Widzisz, drzewce jest od wewnątrz wzmocnione błoną wydobytą z rogu kozła. Oni używali rogów górskich kozic, ja musiałem zadowolić się udomowioną odmianą. - Kurwa mać, Jim, na co ci to? - Kurwa mać, S.T., a co ty chcesz zrobić, kiedy dogonisz Dolmachera? Nie wiem, czy pamiętasz, ale twój pistolet jest na dnie tamtego jeziora. - I tak nie miałem zamiaru go zabić. - Wiesz co, jesteś naprawdę boski. Co my tu robimy, twoim zdaniem? O ile rozumiem, mamy ruszyć w pogoń za uzbrojonym psycholem. - Tylko dlatego, że potrzebna nam jego wiedza. Nie wyciągniemy jej z naszpikowanych strzałami zwłok. - Nie doceniasz mnie, S.T. Jim wydobył zza siedzenia pęk strzał. Ich drzewca były proste i gładkie, końce jak zwykle upierzone, ale brakowało im grotów. - Do łowienia ryb - powiedział Boone. Jim przytaknął i uniósł jedną strzałę, żebym mógł się jej lepiej przyjrzeć. Od szpica odchodził do tyłu pojedynczy zadzior, a jakieś osiem centymetrów za nim do drzewca przywiązana była krótka poprzeczka. - Dzięki niej strzała zatrzyma się w rybie, a dzięki zadziorowi nie wypadnie. Teraz tak: strzała na grubego zwierza, z dużym grotem, zabija poprzez przecięcie wielu naczyń krwionośnych. Zwierzę wykrwawia się i tyle. Taka po prostu wbija mu się w ciało i go irytuje. Najwyraźniej z twarzy nie wyglądałem na przekonanego. - Słuchaj, tamten koleś powiedział, że Dolmacher powinien mieć czarny pas w te klocki. Jeśli myślisz, że pozwoli podkraść się do siebie na tyle blisko, byśmy mogli wyłuskać mu broń z ręki, to ci odbiło. - Dobra. Ale jeśli rzucą się za nami agenci Secret Service, masz wyrzucić te graty w krzaki. - Jasna sprawa. Cholera, to i tak nie nadaje się do zamachu. To ekwiwalent pistoletu na dwutlenek węgla załadowanego kulkami z farbą. 29 Boone uparł się, że to on pojedzie. - Jasny gwint, przecież tydzień temu próbowałeś wysadzić go w powietrze - wytykał mi bez przerwy. - Twoja twarz to trójwymiarowy list gończy. Zwiną cię szybciej od błyskawicy. O mnie jednak wszyscy zapomnieli. No, chyba że Pleshy po cichu zajmuje się wielorybnictwem. Jak miałem zaprzeczyć? Ustaliliśmy więc, że Jim i ja ruszymy pieszo szlakiem, a Boone weźmie pickupa, podjedzie na Festyn Drwali i zrobi rozpoznanie. Robienie bardziej szczegółowych planów nie miało sensu, bo właściwie wszystkim rządził przypadek. Gdyby akurat w pobliżu przechodził Pleshy, Boone miał go zaczepić i przedstawić nasze racje, żeby nasycić kamery reakcją Płaszczaka. Jeśli nie uda się do niego przedrzeć, to trudno - miał sobie odpuścić propagandę i ruszyć na tyły tłumu, wypatrując wysokiego, chudego, stukniętego mózgowca z dłonią ukrytą wewnątrz płaszcza. - Może powinniśmy zadzwonić do glin i ostrzec, że Dolmacher jest w okolicy - powiedział Jim w ostatniej chwili. Akurat na ten pomysł nie wpadłem. Mówiąc szczerze, nie zmartwiłbym się, gdyby Pleshy zainkasował parę kul. Bałem się o Dolmachera - być może jedynego człowieka na całym świecie, który wie, jak zapobiec nadciągającej globalnej katastrofie. Mogą go przy okazji zastrzelić. Nawet jeśli nie, to zapuszkują go w psychiatryku, gdzie nie będziemy z niego mieli żadnego pożytku. - Pieprzyć Pleshy’ego. Musimy nakłonić Dolmachera do współpracy. - Jeśli ich ostrzeżemy, wzmocnią ochronę - powiedział Boone. - Nie damy rady podejść do Pleshy’ego. - Mamy mnóstwo czasu, żeby dogonić Dolmachera - tłumaczył Jim. - A jeśli podamy glinom jego dokładny rysopis, wytężą wszystkie siły, żeby go dopaść. W ten sposób każdy, kto nie przypomina Dolmachera, będzie miał mniej problemów z dotarciem do Pleshy’ego. - Jim ma rację - uznał Boone. - Jeśli sprawa się rypnie i nas zwiną, a do tego znajdą Dolmachera, to będą chcieli wiedzieć, czemu ich nie ostrzegliśmy. Powiedzą, że działaliśmy wspólnie. A tak, jesteśmy od razu ustawieni jako ci dobrzy. Przejechaliśmy się więc pół mili do stacji benzynowej z automatem telefonicznym i zadzwoniłem na policję. Zawczasu uzgodniliśmy, że to ja powinienem dzwonić, bo rozmowa na pewno zostanie nagrana, a dobrze będzie mieć taki dowód mojej troski o życie i zdrowie Pleshy’ego. - Nie mogę podać mojego nazwiska - mówiłem do słuchawki - bo jestem wrabiany w przestępstwo, którego nie popełniłem i chyba tylko kretyn mógłby uwierzyć, że to ja je popełniłem... - Boone kopnął mnie w łydkę - ...ale to powinno pomóc wykazać moją niewinność. Myślę, że dziś na Festynie Drwali dokonana zostanie próba zamachu na Alvina Pleshy’ego. Następnie podałem pełny rysopis Dolmachera, koncentrując się szczególnie na tych elementach, które odróżniały go od Boone’a, a było ich wiele. - Eee... Tak. Tak. Tak - przez całą rozmowę mamrotała pani z posterunku policji. Najwyraźniej jedna z tych nieśmiałych. Nie oprogramowana na wypadek zamachu na prezydenta. W końcu więc Boone wysadził nas przy szlaku i pojechał na festyn. W lesie jestem jak dziecko, więc po prostu szedłem za Jimem. Ten miał na sobie stary, obszerny i obszarpany płaszcz, który woził w pickupie na sytuacje typu wymiany oleju. Teraz schował pod nim łuk. Wyglądało to trochę głupio, ale wszystko jest lepsze od biegania z prymitywnym orężem w rękach przy agentach Secret Service. Jim niemal biegł ścieżką, lekko skulony, z głową cały czas zwróconą w bok. Cieszyło mnie, że zna się na polowaniu z łukiem, to na pewno się przyda. Zacząłem też jednak myśleć o tym, że Dolmacher to arcymistrz paintballa, i zastanawiać się, ile dziś wykaże sprytu i paranoi. Od miejsca festynu dzieliło nas jakieś półtora kilometra, może więcej, cały czas lasem, najpierw po płaskim, potem na grzbiet górki i w dół. Dolmacher miał mnóstwo czasu. Może zapuścił się kawałek w głąb, potem zawrócił i zaczaił się, żeby sprawdzić, czy nie jest śledzony? E, nie. Kto miałby go śledzić, czemu miałby się przejmować? Bo napadał na apteki. Może ktoś spisał numer rejestracyjny. Może - teraz próbowałem postawić się na jego miejscu - może spostrzeżono zaparkowany samochód i zacznie się policyjna obława. Jak by to wyglądało? Atak czołowy. Dziesiątki ludzi, jeden od drugiego o parę metrów, przeczesujących cały teren. Nie dałby rady wszystkich wystrzelać. Może i mógłby, gdyby miał broń z tłumikiem. A ja nie mogłem wykluczyć, że Dolmacher posiada tłumik, może nawet pistolet maszynowy. W college’u zawsze miał obsesję na punkcie uzi, ingramów MAC-10 i innych takich. Jak widać, pozostało mu to w dojrzalszym wieku, a teraz, Boziu droga, miał wystarczająco wysokie dochody, by rozbudować swój arsenał. Nieszczęsny Dolmacher. Cała ta bezcenna wiedza, informacje, które mogłyby uchronić świat przed tymi cholernymi bakteriami, były uwiązane do spaczonej osobowości. Jeśli zdołamy go powstrzymać - nie, cholera, musimy go powstrzymać - będziemy musieli radzić sobie z tą osobowością przez ładnych kilka dni. Tak czy inaczej, fatalne perspektywy. Kolejne pytanie. Co zrobi, jeśli zauważy tropiących go dwóch ludzi? Po pierwsze, bez psa go nie znajdą. Jim wiedział to i owo o tropieniu, ale aż taki dobry chyba nie był. Jeśli jednak na niego trafią, będą w niebezpieczeństwie. Niech zaświadczy Człowiek z Wanny. Cholera, gdzie właściwie był Jim? Odwróciłem na chwilę wzrok i znikł. Zrobiłem kilka kroków i zatrzymałem się. Nie byłoby zbyt sprytnie wołać go po imieniu. Kawałek dalej w krzakach wzdłuż szlaku była jakby przerwa, więc wszedłem w nią, zapuściłem się kilka metrów w las i znalazłem go. Odlewał się pod drzewem. - Chyba tędy przechodził - powiedział. - Nie kumam. Skąd wiesz? - W życiu nie zrozumiem tropienia po śladach. Wzruszył ramionami i sikał dalej. Można by o tym napisać epos. - Pewien nie jestem. Ale na festyn to w tę stronę. Mamy tu wyraźny prześwit wśród drzew, najłatwiejsze podejście. Są też ślady, które wyglądają na całkiem świeże. Kiwnął głową, a ja przyjrzałem się z bliska. Ziemia była wilgotna, nieco błotnista. Bez wątpienia przeszedł tędy ktoś w butach rozmiar 13* [*Rozmiar europejski - 46 (przyp. tłum.).]. Dolmacher nie był aż taki znowu wysoki. Przeguby rąk i nóg miał jak patyki. Jednak stopy i dłonie jakby dostał od zawodowego koszykarza. Ten, kto tędy przechodził, miał na nogach solidne buty biegowe na wibramowej podeszwie, które ostatnio stały się modne wśród majętnych tego świata, w miejsce ciężkich wojskowych trepów. Dobra przyczepność w połączeniu z niewielką wagą. No i albo nie obchodziło go, czy jest śledzony, albo chciał, żebyśmy znaleźli te ślady. Rozejrzałem się po lesie i znienacka wszędzie widziałem zagrożenie. Zarośla nie były takie znowu gęste. Ktoś, kto ukryłby się, kucnąwszy w nich, miałby widoczność na sto metrów, ale żeby go znaleźć, trzeba by było podejść na co najwyżej dziesięć. To nieuczciwe. - Zmiana planu - powiedziałem. - A jeśli Dolmacher zaczaił się na nas? - Ty go znasz, ja nie. - To właśnie typ faceta, który by coś takiego zrobił. Przebieżka przez las i wykonanie kilku otworów w Pleshym to dla niego zbyt proste. Musi zrobić z tego grę wojenną. - No i co? Podobno jesteś od niego sprytniejszy. - Aua, Jim! Poszły mi łzy z oczu! Ten jedynie wzruszył ramionami. - Chodźmy po prostu na miejsce festynu - zaproponowałem. - Tylko taką bardziej okrężną drogą. Wciąż jeszcze mamy godzinę. Nie musimy go tropić, wiemy, dokąd zmierza, więc idąc po jego śladach, możemy wpaść w pułapkę. - Możemy zatoczyć koło, omijając górkę - powiedział Jim. - Weszlibyśmy wtedy na autostradę. Westchnął. - No to przejdziemy przez górkę, o, tam. - Dasz radę? - Będzie trzeba się sprężać. - Masz zegarek, Jim? - A ty? - Kurwa, nie. - Bosko. Będziemy musieli drałować z całej siły. Gdy jesteś w lesie i spieszy ci się, czas się rozciąga. Jedna godzina wydaje ci się dwiema. Jeśli więc musisz zdążyć gdzieś na czas, robisz się nerwowy. Przeważnie w ten sposób dociera się na miejsce przed terminem. Przynajmniej tak sobie wmawiałem. Nie czułem się wcale przez to lepiej. Tak naprawdę czułem się jak palant. Wpadliśmy tu jak wariaci, żeby wytropić Dolmachera, po czym dotarło do nas, że możemy stracić życie. Natomiast Boone został sam. Spokojnie poradziłby sobie z dwudziestką agentów Secret Service, ale chciałbym to zobaczyć na własne oczy. Gdy dotarliśmy do punktu, w którym teren z poziomego robił się właściwie pionowy, już byliśmy obolali. Mdliło mnie, znów zaczęły się skurcze brzucha, a Jim wdepnął w jakiś dołek i skręcił nogę w kostce. Właśnie otwierałem usta, by zaproponować, żebyśmy pobiegli z powrotem i pojechali na festyn autostopem, gdy usłyszałem szelest folii aluminiowej. Jim rozwijał pakiecik, który wyjął z kurtki. - Już pora na lunch? - zapytałem. - Większość ludzi kojarzy grzyby halucynogenne z Indianami z południowego zachodu USA - powiedział. - Ale plemiona północnego zachodu też znają ich czternaście gatunków. Byłem tam zeszłego lata. - Studiowałeś ich kulturę? - To dobre dla białasów. Jechałem z rodziną na Expo do Vancouver. Zatrzymałem się jednak na chwilkę i zobacz, co przywiozłem do domu. - Wrzucił sobie do ust coś suchego i brązowego. - Dla mnie legalne, dla ciebie nie. - Dawaj, cholera, już bardziej nielegalny nie będę. Grzybki nie pomogły za bardzo w pierwszej części wspinaczki, ale pod koniec czyniły cuda. Wciąż czuliśmy się fatalnie, lecz zupełnie o tym nie myśleliśmy. Wszystko zrobiło się bardzo jaskrawe - rzecz jasna, wspinaliśmy się coraz wyżej - i zdawało się nam, że wyostrzyły się nasze zmysły. Straciliśmy poczucie czasu. Jak mówiłem, to normalne w lesie, gdy się człowiek spieszy. Szczególnie wtedy, gdy cały czas musi zawracać i omijać przeszkody. W końcu jednak wgramoliliśmy się na szczyt, a wtedy już wszystko mieliśmy w dupie. Bez grzyba sparaliżowałby mnie lęk przed Dolmacherem, a tak, po prostu zaczęliśmy biec. Gdy robiło się zbyt stromo, ześlizgiwaliśmy się po mokrych zeszłorocznych liściach. Po drodze było parę gliniastych urwisk - zjechaliśmy z nich na tyłkach. W końcu teren znów zrobił się płaski, las zgęstniał i zdaliśmy sobie sprawę, że się całkiem zgubiliśmy. Jim stracił mniej zimnej krwi niż ja, zmusił mnie więc do zatrzymania się na chwilę, żeby uspokoić pracę płuc i serca. W końcu z jednego kierunku udało się nam usłyszeć odgłosy ruchu na autostradzie. Konfrontując to z mapą i pozycją słońca, zdołaliśmy mniej więcej wyznaczyć sobie azymut na miejsce konkursu w rzucie siekierą. Rozdzieliliśmy się na jakieś trzydzieści kroków i spróbowaliśmy podejść tam po cichu. Niezły żart. Zeszłoroczne liście sięgały nam do kolan. Korony drzew szumiały na wietrze, co odrobinę maskowało hałas, jaki czyniliśmy, ale i tak czułem się odsłonięty, jak gdybym jechał czołgiem. Tutaj jednak drzewa były względnie rzadkie, niezbyt grube i byłem praktycznie pewien, że Dolmacher nie czai się gdzieś w ukryciu, gotów wyskoczyć w każdej chwili z pistoletem trzymanym pewnie w obu dłoniach, biorąc mnie na cel. Nie chciałbym, żeby to była ostatnia rzecz, którą w życiu zobaczę. Stopniowo robiło się coraz gorzej. Przed sobą zobaczyliśmy jaśniejsze światło i wiedzieliśmy, że jest tam polana. Usłyszeliśmy tłum ludzi, szczęk kasy na stoisku z piwem. Dolmacher musiał być gdzieś między nami a nimi. Poszycie stało się jeszcze gęstsze i natknąłem się na parów. Musiałem zjechać z jednego zbocza i wspiąć się na przeciwległe - bezsilny, głupi białas. Przypominały mi się zdjęcia z czasów drugiej wojny światowej - jeńcy stojący w okopach na chwilę przed rozstrzelaniem. Znalazłem pierwszy uchwyt, ale wyrwałem go ze zbocza i wykonałem na wpół kontrolowany zjazd z powrotem na dno wąwozu. Teraz tkwiłem po kostki w mule, mokry, pokryty gliną i liśćmi. Przeszedłem kilka kroków w dół strumienia, w stronę, gdzie powinien być Jim. Od dziesięciu minut nie widziałem go jednak ani nie słyszałem. W końcu ściany parowu nieco się rozchyliły i znalazłem narzucające się wręcz wyjście na górę. A Dolmacher użył go przede mną. Stałem tak, sparaliżowany zdumieniem, widząc ślady wiodące aż na szczyt zbocza. Tam na górze ścieżkę zagradzała łodyga leśnej maliny - i wciąż jeszcze drżała. Tam na górze ktoś się poruszał. Słyszałem go na tle pomruków tłumu, brzęczenia głosu konferansjera. Może to Jim, może Dolmacher - albo oni obaj. Nagle wszystkie odgłosy zostały zagłuszone owacją tłumu. Zdecydowałem, że daje mi to darmowy bilet na wyjście z parowu. Wgramoliłem się niemal na samą górę, robiąc masę hałasu, a na szczyt wpełzłem na brzuchu. Nie było sensu się odsłaniać - jeśli Dolmacher wiedział, że jestem tuż za nim, będzie czekał. A jednak nie wiedział. Dojrzałem tego sukinsyna, jak powoli, ostrożnie idzie ku polanie, nie dalej, jak piętnaście metrów ode mnie. Pomiędzy drzewami dostrzegłem markizę nad zbitym z belek podium oraz łopoczącą flagę w gwiazdy i pasy, a gdy wstałem na nogi, zobaczyłem także parking. Zapamiętałem to, bo gdy człowiek spędzi trochę czasu, tarzając się w błocie i butwiejących liściach, to dziesiątki lśniących w słońcu samochodów wyglądają naprawdę niezwykle. Nigdzie nie widziałem Jima. Czyżby Dolmacher już go załatwił? Obróciłem się i przyjrzałem parowowi na całej długości. Ani śladu Jima. Musiał przejść na drugą stronę. Był więc gdzieś tam, na prawo od Dolmachera. Z głośników słychać było bełkoczącego o czymś Płaszczaka, ale nagle zrobiło się zamieszanie. Dolmacher wykonał szybki zwrot i przykucnął za drzewem. Zobaczyłem, jak na skraju polany znikąd pojawił się facet w prochowcu i zaczął oddalać się od nas biegiem. Dolmacher też go zauważył, zerwał się na równe nogi i puścił galopem ku polanie. Wiedział, że teraz ma szansę. Wiedział, że przynajmniej przez minutę może hałasować, bo wszystko zagłuszały zawody w przekrzykiwaniu się, dobiegające z głośników. - Pozwólcie mu mówić! Zaczekajmy chwilkę, zobaczymy, co ten pan ma do powodzenia! - krzyczał Pleshy. - W kwestii ochrony środowiska nie mam się czego wstydzić. Do akcji wszedł Boone. Zrobił swoje, wciągnął Pleshy’ego w pyskówkę. A ten kretyn Płaszczak dał się sprowokować. Wszyscy pamiętali, jak lata temu w New Hampshire Reagan krzyknął: „Zapłaciłem za ten mikrofon!” i w ten sposób zapewnił sobie zwycięstwo w wyborach. Każdy człowiek, obdarzony instynktami Pleshy’ego i jego reputacją człowieka z budyniu, spostrzegłby w tym swoją szansę na odstawienie nowego Ronalda w ogólnokrajowej telewizji. Wstałem i puściłem się pędem za Dolmacherem. Wyglądało na to, że teraz spróbuje, ale gdy już był niemal na otwartej przestrzeni, zwolnił i znów przeszedł do półprzysiadu. Gdyby się obejrzał, byłbym załatwiony, bo dałem sobie spokój z zachowywaniem ostrożności i gnałem, całkiem odsłonięty, dziesięć kroków za nim. Odwrócił się. Zamarłem - zauważył mnie. Zachował się dokładnie tak, jak to sobie wyobraziłem - sięgnął pod pachę, wydobył broń, chwycił ją w obie dłonie i wycelował tak, że widziałem już tylko lufę. Rzuciłem się na ziemię. Tyle że nie da się tego zrobić tak, jakby się rzuciło piłeczkę do baseballa. Można się jedynie przewrócić, zabrać nogi spod ciała i czekać, aż grawitacja ściągnie człowieka na dół, dziewięć i osiemdziesiąt jeden setnych metra na sekundę kwadrat. Jeśli się spada z mostu, wydaje się, że to szybko. Jednak gdy próbuje się uniknąć kuli, to nic nie daje. Na szczęście w tym momencie Dolmacher dostał strzałą między dolne żebra - wbiła się na trzy cale i utkwiła. Skrzywił się, jakby dostał kopniaka, ale najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, co mu się właściwie stało. Po prostu odwrócił się, drzewce strzały przy okazji uderzyło o pnie kilku brzóz, i spokojnie, z determinacją wyszedł na odkrytą przestrzeń. Zabierał ze sobą całą wiedzę na temat toksycznych bakterii, zamkniętą w jego sporej, niczym nie osłoniętej dyni. Właśnie wracał facet w prochowcu, który opuścił pozycję, gdy Boone zaczepił Pleshy’ego. Dolmacher skosił go z tasera, spinając mu na krótko system nerwowy i pozostawiając go wijącego się bezgłośnie na ziemi. Nawet nie zgubił rytmu kroków. Dla widzów ustawiono dziesiątki składanych krzeseł i wspiął się na jedno z nich, za plecami tłumu. - To hipoteza prosto z literatury science fiction - mówił właśnie Pleshy. - Wypuszczenie do środowiska genetycznie zmodyfikowanych bakterii - przecież to nielegalne! Jim Grandfather zasłonił mi widok, wchodząc przede mnie i celując z łuku w Dolmachera. Trafił go prosto w lewą nerkę, akurat gdy tamten pociągał za spust. W telewizji wygląda to obłędnie. Pleshy tkwi na podium, wyglądając jak opos, który zapuścił się na autostradę. Szeroko otwarte oczy, okulary lśniące w świetle telewizyjnych reflektorów, pot spłukujący puder z czoła. Wzrok rozbiegany. Boone stoi o dwa kroki dalej, niewzruszony jak skała, mówiąc spokojnie i cicho, jak nauczyciel z przedszkola do naprzykrzającego się dziecka. Jednocześnie gadają o zmodyfikowanych genetycznie bakteriach. Jednak w tle narasta zamieszanie i nagle kamera pijackim ruchem odwraca się od nich, dokładnie w chwili, gdy Pleshy mówi: „Przecież to nielegalne!” Przez moment obraz jest mętny i szary, bo reflektory nie oświetlają filmowanego obszaru, ale potem obwody kamery dostosowują się do sytuacji i widzimy Dolmachera, bladego i pełnego przekonania o własnej słuszności, stojącego na krześle i celującego w Pleshy’ego dokładnie tak, jak wcześniej celował we mnie. Gdyby pozostał obraz z tej kamery, na ostatniej klatce zobaczylibyście w kadrze strzałę. Jeśli jednak przełączą obraz na drugą kamerę, tę na podium, zobaczycie Pleshy’ego, który patrzy Bóg wie gdzie - nawet nie spostrzegł Dolmachera - oraz Boone’a, który przez chwilę jest zbity z tropu, ale potem dostrzega człowieka z bronią - i przez moment autentycznie myśli. To właśnie jest obłędne - widać, że Boone myśli. Potem rusza, wyciąga ramię i chwyta Pleshy’ego w pół, jakby ściągał prześcieradło z rozwieszonego prania. Pleshy wali się z nóg jak blaszana kaczuszka na strzelnicy, a Boone unosi ręce, niemal na znak triumfu. I właśnie gdy odwraca się w stronę Dolmachera, jego twarz znika, zastąpiona rozbryzgiem czerwieni. Szkarłat chlusta wszędzie - na obiektyw kamery, notatki Pleshy’ego, na jego idiotyczny płaszcz w kratę. Znów mamy obraz z pierwszej kamery - widzimy, jak Dolmacher poddaje się z dwiema strzałami wciąż sterczącymi mu z ciała. Zasypują go faceci w prochowcach i znika z pola widzenia. Znów przejście na podium i widzimy Boone’a, zataczającego się na oślep z dłońmi przyciśniętymi do twarzy, a wokół wszyscy stoją z twarzami powoli uwidaczniającymi szok - brwi unoszą się, łącząc się pośrodku czoła, unoszą się ręce, usta otwierają się w literę O, ale ciała są wciąż sztywne i niezdolne do reakcji. Boone jest stracony, nie ma nad sobą kontroli. Potem kręci głową, opiera się na jednym z tutejszych gliniarzy, który właśnie podbiegł, chcąc nieść pomoc, i prosi go o chusteczkę. Dostał w twarz pociskiem wypełnionym czerwoną farbą, która szczypie go w oczy. 30 Wraz z Jimem po prostu daliśmy dyla. Najpierw obłędnie przerażeni, ale potem, gdy zorientowaliśmy się, że nikt nas nie goni, połączyliśmy się i zaczęliśmy ślizgać się i skakać, wrzeszcząc i śmiejąc się jak szaleni, jak para dzieciaków z liceum, które właśnie obrzuciły jajami dom dyrektora. Jeszcze nie zacząłem myśleć o tym, że Dolmacher może spędzić resztę życia w wariatkowie, niedostępny dla nas. Pod koniec tego biegu poruszaliśmy się już bardzo wolno i wydobywaliśmy z siebie tylko jęki i odgłosy wymiotowania. A gdy dotarliśmy na początek szlaku krajobrazowego, czekał tam na nas Boone. W helikopterze. Był to śmigłowiec z kamerą, należący do jednej z bostońskich stacji TV. Boone wytargował u nich przelot do Bostonu w zamian za wywiad na wyłączność. - Skończyłem - powiedział Jim Grandfather. - Mój udział w tym bajzlu uważam za skończony. Podszedł do swojego pickupa, oparł się o niego i dyszał ciężko. Ja zaparłem się dłońmi o kolana i robiłem to samo. - Wiesz co - wysapałem - przez dziesięć sekund byłem pewien, że ocaliłeś mi życie. - Ja też. - No to powiedzmy, że tak było. - Nie obchodzi mnie to. - Chciałbym cię o coś spytać - powiedziałem. - Gdybyś miał przy sobie prawdziwą strzałę, taką na grubego zwierza, użyłbyś jej? Jim wyprostował się i wzruszył ramionami, a z tych zsunął się płaszcz, spod którego wypadł kołczan. Użył wszystkich strzał na ryby, ale zostały jeszcze trzy, z szerokimi, ostrymi jak brzytwa grotami. - Nie. Zbyt niebezpieczne - odrzekł. Zaśmiałem się, bo myślałem, że żartuje, ale mówił serio. - Napinałeś mój łuk. Normalna strzała przeszłaby przez Dolmachera, poleciała dalej i zabiła jeszcze jedną, może dwie osoby. - No to się cieszę. - Ja też. A jeszcze wspomnij, że strzelał ślepakami. Czułbym się jak ostatni palant. Przez chwilę robiłem z nim misiaczka - to jedyny mężczyzna, z którym się ściskam - po czym z helikoptera wysiadł Boone i Jim uścisnął jego dłoń, a potem wsiadł do swojego pick upa i odjechał. Silnik śmigłowca zaczął nabierać obrotów, więc mieliśmy parę chwil na rozmowę tylko między nami dwoma, gdy szliśmy pod rozpędzającym się śmigłem. - Ile wiedziałeś i od kiedy? - zapytałem. Ze zdumienia opadła mu szczęka, ale potem parsknął śmiechem. - Co, cholera, nie wierzysz, że własnym ciałem osłoniłbym Pleshy’ego przed prawdziwą kulą? Zaśmialiśmy się obaj. Jednak wciąż nie byłem przekonany. Nie przypuszczałem, że tak szybko rozpoznałby pistolet do paintballa. - Zawsze chciałem być agentem Secret Service - wyznał. - To jedyna taka robota, że człowiek może zwalić prezydenta z nóg i nic mu za to nie grozi. Wgramoliliśmy się do śmigłowca i Boone zaczął udzielać długiego, monosylabicznego i pełnego „ojej” wywiadu o tym, czemu przedłożył życie innego człowieka ponad swoje. Podawał się za Daniela Winchestera, ekologa z Bostonu. Ja wykorzystałem okazję do drzemki. Do Bostonu nie było aż tak znowu daleko. Miałem nadzieję, że helikopter przeleci nad jachtklubem, bo chciałem zajrzeć na naszą przystań i sprawdzić, czy Wes przyprowadził naszego drugiego zodiaca. Jeśli tak, to pewnie już niedługo go sobie „pożyczę”. Mieliśmy szczęście - zawieźli nas prosto na lotnisko Logan. Pasowało nam to idealnie, bo Niebieską Linią dojechaliśmy pod samo oceanarium. W jachtklubie z miejsca by mnie rozpoznali, więc posłałem tam na spacer Boone’a, a sam zadekowałem się w McDonaldzie. Wziąłem sobie shake’a, z tych produkowanych ze słodzonego, spienionego polistyrenu. Może stworzy on warstwę izolacyjną wokół toksycznych substancji w moim organizmie. Gdy Boone wyłonił się spomiędzy samochodów, był szeroko uśmiechnięty. Zodiac i owszem, był, ale z dziecinnym, dziesięciokonnym motorkiem, a i z niego usunięto kilka kluczowych części. Zanim więc zabraliśmy się do działania, musieliśmy się przygotować. Na jednym z pomostów był sklepik zaopatrujący motorowodniaków, gdzie kupiliśmy przewód paliwowy, świece zapłonowe i inne drobiazgi, których brak unieruchomiłby silnik, a które mógłby usunąć Wes, by zapobiec kradzieży pontonu. Boone popisał się talią kart kredytowych. Zieloną Linią dojechaliśmy do Kenmore Square, a stamtąd kawałek autobusem do placu Watertown. Potem odbyliśmy dwumilowy spacerek do domu Kelvina. Przesiąknięte błotem nogawki moich spodni wreszcie wyschły, co zmieniło je w sztywne rury, a w pewnym momencie musiałem zleźć z nasypu drogi w wyschnięte krzaki, pośród potłuczonych butelek, na krótką sesję „na narciarza”. Przy okazji zajrzałem do portfela i stwierdziłem, że wszystkie moje karty kredytowe należały do trupa. Już niemal zupełnie przeobraziłem się we włóczęgę. Przez cały ten parszywy tydzień w New Hampshire miałem oparcie w Jimie, ale teraz byłem w Bostonie i nie pozostało mi nic poza dolegliwą biegunką. - Też powinieneś się wycofać - powiedziałem. - Teraz, cholera, masz okazję. Jesteś bohaterem narodowym. Możesz się zrehabilitować, przedstawić swoje racje. - Zastanawiałem się nad tym - przyznał. - No, nie wstydź się. Poradzę sobie sam. - Wiem. Ale zapowiada się niezła zabawa. - Jak chcesz. Typowy tekst Barta, który od niego zapożyczyłem. - Pokręcę się jeszcze trochę, zobaczę, jak się sprawy rozwiną. - Jak chcesz. Żarłem garściami środki przeczyszczające, usiłując oczyścić sobie jelita. Najwyraźniej działało, bo mdłości i skurcze już osłabły. Może mógłbym sobie odpuścić, kupić hamburgera albo pójść do „Perły” na ryż na parze od Hoa. Do Kelvina dotarliśmy raptem pół doby po naszej pierwszej wizycie w środku nocy. Z racji pory czekało nas pełne rodzinne powitanie: psy wtykały nosy w nasze krocza, dzieciaki chwaliły się nowymi zabawkami, a żona Kelvina, Charlotte, przyniosła pełne dzbanki bormalu. Wszystkie dzieci ganiały w pieluchach lub nago, a ja wkrótce też do nich dołączyłem, bo Charlotte odmówiła mi wstępu w głąb domu, jeśli nie zdejmę spodni. Skończyło się na tym, że ledwie obroniłem moje kolorowe bokserki i T-shirt. Boone musiał wyskoczyć z koszuli i skarpetek. Wszystko to poszło do prania. Na wpół nadzy ruszyliśmy do piwnicy. Szwagierka Kelvina urządziła jego gabinet na trzecim piętrze dokładnie wedle jego życzenia - ergonomiczne meble, parę dodatkowych głośników podłączonych do głównej wieży, ekspres do kawy, przytulna boazeria. Kelvin spędzał tam godzinę tygodniowo, pisząc listy do matki i bilansując książeczkę czekową. Kolejne sto godzin spędzał w tej ciemnej, wilgotnej i zagraconej piwnicy. W rogu miał stół roboczy, na którym montował różności. Na środku stał stół bilardowy, przy którym się odprężał. Pod jedną ze ścian widniała stara, betonowa wanna do prania, której używał jako pisuaru. Dwie inne ściany w całości pokrył tablicami szkolnymi, kupionymi na pchlich targach. Tylko tak mógł myśleć - stojąc przy tablicy. Czasami wychodziły z tego długie, ociekające posoką zygzaki algebry, kiedy indziej diagramy algorytmów oprogramowania. Dziś tablice roiły się od pięcio- i sześciokątów. Kelvin zabrał się do chemii organicznej, rozrysowując mnóstwo związków pierścieniowych. Zapewne chciał wyliczyć bilans energetyczny tych bakterii. - Już sobie odpuściliście? - zapytał, nie odwracając głowy. Choć raz udało mi się go zaskoczyć. - Nie. Znaleźliśmy go. - Poważnie? Co z nim? - Dziurawy, ale przytomny. Nie bardzo wiem, o co go oskarżą. - Jedno jest pewne jak cholera - wtrącił Boone. - Nie mogą tego nazwać próbą zabójstwa. Kelvin stał i patrzył na nas, po czym stwierdził, że wyjaśnienia tylko zamącą mu w głowie. Zamaszystym ruchem pokazał nam tablice. - Mam parę pomysłów - powiedział. - Wal. - Pierwsza rzecz - jesteście na bieżąco z wiadomościami? - Kogo ty pytasz. Nic nie słyszałeś o Pleshym? - zapytałem. - Przecież, do cholery, myśmy TWORZYLI wiadomości - dodał Boone. - Chodzi mi o nowości z Bostonu. - Kelvin podniósł „Heralda” i otworzył go strzepnięciem, tak że zobaczyliśmy zajmujący całą pierwszą stronę tytuł: # PORT ŚMIERCI! PROFESOR Z MIT: TOKSYCZNE SUBSTANCJE GROŻĄ ŚMIERCIĄ „WSZELKIEGO ŻYCIA” Dali zdjęcie grubawego białego mężczyzny bez koszuli, pokazującego swoją chlorową wysypkę. Paskudny przypadek. - Wiedzą już więc o bakteriach - powiedziałem. - Niezupełnie - stwierdził Kelvin. - Wielu ludzi o nich wie, ale tu nic na ten temat nie ma. Dla „Globe” zaś to tylko „wysoce nieprawdopodobne spekulacje”. Wszyscy myślą, że to po prostu czyjeś toksyczne ścieki. - No to czemu piszą, że może zniszczyć wszelkie życie? - Żeby gazety się sprzedały. Gdybyście przeczytali artykuł, zobaczylibyście, że ten cytat wyrwano z kontekstu. Profesorek z MIT stwierdził, że zginąć może każde żywe stworzenie w bostońskim porcie, które nażarłoby się tego paskudztwa w znacznych ilościach. - I bardzo dobrze - powiedział Boone. - Jak dla nas, to nawet świetnie. Nie musimy już błagać mediów o rozgłaszanie tej wiadomości. Poszła w świat. Kelvin skinął głową: - Teraz lada chwila cała afera wyjdzie na jaw. - Niestety, nie upublicznienie sprawy jest najważniejsze - wtrąciłem. - Katastrofa wciąż trwa. Tym powinniśmy się martwić. Nagłówki gazet nie są bakteriobójcze. - Hej, ktoś nam podmienił Sangamona! - zawołał Boone. - Jak załatwimy bakterie, Kelvin? - Te, które przetwarzają chlor, to całkowite beztlenowce - odparł tamten, po czym dodał specjalnie dla Boone’a: - Żeby przeżyć, muszą być w środowisku pozbawionym tlenu. - To niemożliwe - powiedziałem. - W wodzie morskiej jest rozpuszczony tlen. Nie przeżyłyby w niej. - Zgoda. Dlatego stworzyli dwa rodzaje bakterii, a nie tylko jeden. Druga jest tlenowa, musi mieć powietrze, by przeżyć. Jej przemiana materii jest nieszkodliwa - tyle że pochłania mnóstwo tlenu. Dzięki temu w wodzie powstaje środowisko zubożone tlenowo, w którym może żyć jej koleżanka żywiąca się solą. Ta morderczyni pasożytuje na bakterii tlenowej. Albo jest jej symbiontem, czy czymś - jak ja nienawidzę biologii. - Chwila, może nie jestem ekspertem - przerwał Boone - ale każdy ekolog wie, że jest na tym świecie sporo wody, w której nie ma rozpuszczonego tlenu. Zgadza się? Skażona woda, w której pływają nieprzegniłe jeszcze śmieci i gówna, nie zawiera tlenu. - Zgadza się - odrzekł Kelvin - bo mikroorganizmy gnilne zużywają cały tlen. Im więcej ścieków w wodzie, czyli im wyższe biochemiczne zapotrzebowanie na tlen, tym mniej w niej rzeczonego tlenu. Kiedy Dolmacher i spółka tworzyli te bakterie, za środowisko ich życia służył symulowany ocean. Prawdopodobnie użyli w tym celu akwarium napełnionego natlenioną wodą morską. W takim środowisku symbioza działała wręcz idealnie. Nie wpadli jednak na to, że ten tandem bakterii może trafić do środowiska, w którym nie ma powietrza. Być może nie planowali używać ich bez żadnej kontroli, w pobliżu ścieków nie przepuszczonych choćby przez mechaniczną oczyszczalnię, a jeśli nawet, to nie pomyśleli o biochemicznym zapotrzebowaniu na tlen. A zresztą, choćby i byli świadomi tego problemu, zarząd firmy położył łapę na bakteriach, zanim zdążyli przetestować je w takiej sytuacji. Wypuszczono je do portu. - I to tam, gdzie w wodzie nie ma w ogóle tlenu, tyle tam ścieków - dodałem. - Sama Spectacle Island musi wysysać tlen z wody jak odkurzacz - stwierdził Boone. Kelvin znów skinął głową. - A to znaczy, że w tych rejonach portu większość tlenowców już nie żyje. Nie miały czym oddychać. Niestety te cholerne bakterie od chloru, z którymi mamy problem, żyją sobie w najlepsze - w tym środowisku nie potrzebują tlenowców. Gdyby jednak w ich otoczenie wpompować mnóstwo tlenu, wyzdychałyby. - Gdyby więc udało się natlenić skażone akweny portu, bakterie zdechną? - upewnił się Boone. - A jak chciałbyś natlenić całe połacie dna portu? Użyć od groma pompek akwariowych? - zapytałem. Byłem zmęczony i nakręcony, wkurwiony tak, że prawie rzucało mną o ściany. A Kelvin stał i niczym się nie przejmował. - Ozonem. Używają go w oczyszczalniach ścieków. Załadować nim statki, opuścić rury ze zbiorników z gazem na dno portu. Niech bąbluje przez muł. GEE sobie z tym nie poradzi, to duże zadanie, w sam raz dla rządu, ale wykonalne. Port przez parę tygodni będzie śmierdział jak szambo, ale potem bakterie mamy już z głowy. Przez chwilę napawaliśmy się ciszą, która jest złotem. Potem Boone stwierdził: - No, to nie zostało nam zbyt wiele do zrobienia, prawda? Kelvin wzruszył ramionami. - A musi? Akurat w tym wypadku maszyneria władzy może zadziałać. Spojrzeliśmy po sobie z Boone’em i ryknęliśmy śmiechem. - Kelvin, przecież oni nawet nie radzą sobie z oczyszczaniem ścieków - stwierdził Boone. - Parę dni temu zadzwoniłem do Atlanty, do CDC - Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych - odparł Kelvin. - Po tym, jak Dolmacher opowiedział mi całą historię. Połączyli mnie z jednym z ich śledczych. Już wiedział o epidemii trądziku chlorowego w Bostonie. Zauważono to w szpitalach, szczególnie w miejskim. Wyłożyłem im więc wszystko, całą historię o genetycznie zmodyfikowanych bakteriach. Z zawodu i powołania jestem palantem, więc to, co powiem, nie powinno was zaskoczyć: jakaś część mnie miała uraz do Kelvina za to, co zrobił. Wiedział wszystko przede mną. Zadzwonił też we właściwe miejsce. Nawet nie pomyślałem o powiadomieniu CDC. Pewnie ocalił życie wielu ludziom. Tak naprawdę to powód był chyba taki, że to nie ja będę miał okazję, by dokonać Wielkiego Objawienia, zadzwonić do prasy i wyjawić fakty, zostać ekoprorokiem. - Teraz wie już o tym każdy lekarz znad zatoki. Leczenie dużymi dawkami aktywowanego węgla - płukania żołądka i lewatywy - oraz trimetoprimem. Zeszłej nocy wydano też publiczne ostrzeżenie przed spożywaniem ryb złowionych w porcie. To stąd wzięły się te nagłówki. - Lekarze nie są władni wydać takiego ostrzeżenia. - Fakt. No cóż, teraz o problemie wiedzą także władze stanowe. Pracują nad tym. Zadzwoniłem do nich i opowiedziałem im o moim pomyśle z natlenieniem portu. Wydaje mi się, że już się tym zajęli. 31 Siedliśmy sobie z Boone’em, żeby poczekać, aż nasze rzeczy wyjdą z suszarki. Charlotte wyszła zrobić nam kawę, a gdy wróciła, obaj straciliśmy już kontakt z rzeczywistością. Obudziliśmy się po jakichś czterech godzinach. Boone był rozbrykany jak szczenię, a ja czułem się tak, jakby ktoś wepchnął mi w usta nadpsutą cytrynę i obił kawałkiem cumy. Kelvin podrzucił nas do Allston. Gdy weszliśmy do „Perły”, Hoa wpatrywał się we mnie przez bitą minutę, ale nic nie powiedział. No cóż, uchodźcy z Wietnamu widzieli niejedno. Rozpoznał też Boone’a, jako tego pana, który poprzedniego dnia zostawił wiadomość. Bart odebrał ją i przekazał odpowiedź - spotkaj się ze mną w „Arsenale” któregoś dnia, po pracy. Już było „po pracy”. Hoa użyczył mi telefonu i zadzwoniłem tam, pytając o długowłosego kolesia utytłanego w kurzu z opon. Barman świetnie wiedział, o kogo mi chodzi. - Właśnie wyszedł - powiedział. - Był tu z dziewczyną, ale wyszli. Chyba wybierają się na koncert. Od stóp do głów w skórach. To ostatnie niewiele mi pomogło - Bart zawsze tak się ubierał. Od paru dni nie było okazji porządnie poczytać gazet, więc, jak zauważył Kelvin, nie byliśmy na bieżąco w wydarzeniach lokalnych. Poszedłem zatem do ulicznego automatu z prasą. Tak się niecierpliwiłem, że zmusiłem moją powłokę doczesną do żwawego truchtu i w połowie drogi zdecydowałem, że nie jestem już chory, tylko zmęczony i zesztywniały. Wizyta na ostrym dyżurze nie była stratą czasu. Kiedy przetrząsałem kieszenie w poszukiwaniu drobnych, znalazłem jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt dolarów w gotówce. Kelvin i Charlotte dokonali darowizny na fundusz krajowego terroryzmu. Nie pomyśleli jednak o monetach, więc przebiegłem kolejne pół przecznicy do sklepu spożywczego, w którym kupiłem gazetę. Za ladą wisiał włączony telewizor, nastawiony na wiadomości o siódmej i dzięki temu po raz pierwszy zobaczyłem występ Boone’a przed kamerą. Nie słyszałem głosu, ale gdy zdjęcie jego twarzy pojawiło się nad ramieniem prowadzącej, było podpisane „Winchester”. A więc nikt go nie rozpoznał. Chyba dobrze, choć nie byłem pewien, czy to miało jakiekolwiek znaczenie. Jeszcze przez chwilę mówili o Pleshym i Boonie, a potem przeszli do Dolmachera, pokazując kordon policji wokół jego domu i zbliżenie wynoszonego do ambulansu worka, zawierającego zwłoki Człowieka z Wanny. Nad ramieniem prowadzącej pojawiło się wtedy zdjęcie Dolmachera, uzyskane z taśmy wideo. Czemu żaden prowadzący nigdy nie spojrzy na ten katalog zboczeń, który prezentują za jego plecami? Zmusiłem zmurszałka zza lady do podkręcenia dźwięku. - ...znaczną ilość fotografii i dokumentów, znalezionych przy Dolmacherze, które obecnie są badane przez policję i agentów FBI. Nie wydano jeszcze oficjalnego oświadczenia, ale z pewnych źródeł wiadomo, że informacje te mogą stanowić próbę wyjaśnienia przez Dolmachera jego niezwykłego ataku. Reszta wiadomości dotyczyła trądziku chlorowego i dałem sobie spokój z oglądaniem. Przyniosłem „Heralda” i „Globe” z powrotem do Boone’a, który zatroszczył się o kilka piw. On wziął „Heralda”, ja „Globe” i tak sobie siedzieliśmy i czytaliśmy, popijając lodowate piwo, a ja opowiedziałem mu o wiadomościach w telewizji i o planie Dolmachera. Boone był zachwycony. - Widzisz, S.T., srasz na tego gościa przy każdej okazji, ale on jest sprytniejszy, niż to przyznajesz. - Jaja sobie robisz. Cały pomysł wziął ode mnie. Od ciebie i mnie. Mówię ci, Boone, on śledził moją karierę zawodową. Jeśli chcesz, żeby publikatory zainteresowały się czymś, zrób coś tak mediagennego, jak tylko potrafisz, i już możesz mówić, o czym tylko chcesz. - Też sobie wymyślił sposób. Strzelać do byłego wiceprezydenta? - Jaki pan, taki kram. To Dolmacher, pamiętasz? Poza tym on nie ma zodiaca. - Więc może nie jest takim czubkiem. - Powiedzmy raczej, że jest rozsądny. Założymy się, że nie wyląduje w więzieniu? - Może w tych papierach jest wszystko, czego trzeba. Sposób na uśmiercenie bakterii. - Naprawdę tak myślisz? - Boże drogi, co za pomysł. - Uważasz, że z Dolmachera taki kozak? - Nie. - Ja też nie. - Ale z Kelvina tak. - Z Kelvina tak. On sobie poradzi z tą bakterią. My musimy poradzić sobie z Pleshym. Musimy go załatwić na cacy. Ludzie muszą się dowiedzieć o jego zbrodni. - Co planujesz? - Spectacle Island, dziś w nocy. Założymy się, że pod tą barką jest jeszcze trochę freonu - i całkiem sporo bakterii? - No to musimy jeszcze tylko wynająć zeppelina, żeby odsłonił dowody rzeczowe - powiedział Boone. - Wystarczy, że wytniemy otwór w dnie barki, albo coś w tym stylu. Najpierw trzeba się rozejrzeć. Ona i tak przecież, do cholery, nigdzie nie odpłynie. Nie musimy się spieszyć. Zastanawiam się tylko, co, do kurwy nędzy, robił tam Laughlin? - Zdaje się, że nigdy go nie widziałeś na Spectacle Island, nie? - Zgoda, ale facet miał nowiutką motorówkę i woził na niej broń. Wiedział też o związku między Pöyzen Böyzen, barką i wyspą. Założę się, o co zechcesz, że regularnie tam bywał. - Po co? On też nie mógłby przemieścić tego wraku. - Basco powierzyło mu kierownictwo Biotronics w jednym celu - miał zniszczyć dowody rzeczowe znajdujące się pod barką. A jak Laughlin nie jest skuteczny, to już nie wiem, kto jest. Słyszałeś kiedy o zarządzaniu bezpośrednim? Myślę, że Laughlin trochę sobie na ten temat poczytał. On ma jakiś sposób na dostanie się pod kadłub, do tego syfu pod spodem. Zanim pomyśleliśmy o zamawianiu jedzenia, każdy z nas był już po kilku piwach. Zapracowałem na ten przywilej tymi wszystkimi posiłkami w „Perle”, wyglądało zresztą na to, że Hoa lubi czasem dla rozrywki pobawić się w barmana. O ile, rzecz jasna, cokolwiek jest w stanie go rozbawić. Zawsze się uśmiecha, ale nigdy nie wiem, czy naprawdę jest szczęśliwy. Szczęście, rzecz jasna, to pojęcie dla tłustych Amerykanów. Imigranci najwyraźniej niespecjalnie martwią się o szczęście. Zdrowie, bogactwo, wiedza - zgoda, ale o szczęście niech się martwią ich dzieci. Jeśli zdążą. Na przykład ten wredny, struty pomywacz - on nie był szczęśliwy i usiłował coś z tym zrobić. Dziś nigdzie go nie widziałem. Kiedy wreszcie dostaliśmy nasze dania, zapytałem o to Hoa: - Gdzie pomywacz? Nie zrozumiał. Pamiętając jego obsesję na punkcie mojego roweru, spróbowałem z innej beczki: - Ten, co jeździ na skuterze? Hoa jak nigdy spoważniał, jego fałszywy, skrzaci uśmieszek gdzieś znikł. Pochylił się ku nam o włos: - Bardzo chory. - Miał na ciele wysypkę i tak dalej? - zasugerował Boone, pocierając dłonią klatkę piersiową. - Zabraliśmy go do szpitala i jemu dają teraz leki. - Świetnie, Hoa, tam już na pewno wiedzą, jak mu pomóc. Może zabrzmiało to protekcjonalnie, ale Wietnamczycy miewają dziwne podejście do leczenia chorób. Potrafią na przykład stawiać chorym na plecach naczynia pełne wrzątku, albo inne takie. To może i pomaga przy opętaniu przez złe duchy, ale nie w dolegliwościach podobnych do tej, która dotknęła pomywacza. - A co się stało, zasłabł w pracy, czy jak? - dopytywał się Boone. Hoa nie zrozumiał. - Mówiłeś, że zabraliście go do szpitala. - Moja żona go zawiozła. Ten chłopiec to Tim. Nasz syn. W jednej chwili obaj poczuliśmy się jak ostatnie fiuty, zaczęliśmy przepraszać, mówić to wszystko, co się mówi w takich okazjach, życzyć Timowi szybkiego powrotu do zdrowia i tak dalej. Hoa był niewzruszony. - Szybko mu się polepszy, wtedy jego przywożę tutaj i jego pracuje dobrze i ciężko. Posiedzieliśmy jeszcze w „Perle”, przeglądając gazety i planując nasz powrót na ekologiczną arenę. Kolejne punkty programu należało wykonać w określonym porządku. Musieliśmy się upić, musiałem skontaktować się z Debbie, trzeba było wyjaśnić kilka ostatnich zagadek całej tej sprawy z freonami - a potem możemy już narobić hałasu. Komiksy to rozrywka, więc w garści trzymałem wkładkę o rozrywce. Była tam krótka zajawka o koncercie metalowym dziś wieczorem w Garden - grali Pöyzen Böyzen. Mieliśmy z Boone’em pecha: bilety już wyprzedano. Nie posłuchamy sobie dziś satanistycznego rocka, ale wśród słuchaczy na pewno będą Bart i Amy. Boone siedział i przeglądał te drobniej zadrukowane części gazety. - Hej, pamiętasz „Basco Explorera”? - zapytał. - Osobiście się nie znamy, ale słyszałem o nim. - To ten ich stary frachtowiec - powiedział, rozmarzony. - Używają go do zrzucania odpadów do oceanu, wiesz? - Wiem, wiem. - Kiedyś zawracaliśmy im głowę przy Grand Banks i zrzucili na mojego zodiaca wielką bekę pełną jakiegoś czarnego gówna. Trafienie na punkt - trzasnął kil. To było jeszcze w tych czasach, kiedy wszystko było piękne. - Tak, tak, kiedy jeszcze byłeś piękny i młody... Słuchaj, Boone, czemu zacząłeś się tak rozczulać nad „Basco Explorerem”? Pokazał mi ostatnią stronę wkładki o finansach, tam, gdzie podają zawiadomienia o bankructwach i kursy walut. Jest tam też szpalta wiadomości o statkach przypływających do portu, cumujących i wypływających. „Basco Explorer” miał wieczorem przybyć do Everett, prosto z zakładów Basco w Jersey, prawdopodobnie z dostawą dla ich głównej fabryki w Everett właśnie. - To właściwie rutyna - powiedziałem. - Kursuje niemal jak pociąg. Wiecznie przewozi jakieś świństwa tam i z powrotem. - Nie sądzisz, że to może mieć jakiś związek z bakteriami? - Nie, chyba że wyładowali go po brzegi trimetoprimem. No, wiesz, jaki mieliby pożytek ze sprowadzenia tu tego statku? Ma służyć Pleshy’emu do ucieczki na Kubę? Wzruszył ramionami. - Pomyślałem tylko, że to ciekawy zbieg okoliczności. Hoa przyniósł nam jedzenie i zawiśliśmy nad talerzami, jęcząc z rozkoszy i wciągając nosami aromaty. Kiedy zobaczył, jak wgryźliśmy się w jego dania, odszedł i nie wrócił do chwili, gdy już tylko dopychaliśmy się ryżem gotowanym na parze. - Mówicie o Basco? - zapytał. - Zgadza się, Hoa - miałeś z nimi do czynienia? - To jest firma, która zatruła port? - Tak się nam wydaje. A, cholera, wiemy, że to oni. Hoa pozwolił sobie na niesłychane rozluźnienie dyscypliny - przysunął sobie krzesło. Trochę melodramatycznie rozejrzał się po sali. No, dla Amerykanina takie spojrzenie to czysty melodramat. Hoa spędził sześć lat w obozie reedukacyjnym w Wietnamie i przewodził trzem próbom ucieczki. Dla niego to nie był melodramat. - Co zrobicie teraz? - spytał. - Wybierzemy się do portu. Zgromadzimy dowody przeciwko Laughlinowi. Znaczy, Pleshy’emu. Przeciwko Pleshy’emu i, ee, człowiekowi, który dla niego pracuje. - Myślicie, Basco - Pleshy - będzie ukarany? On powinien na długo długo do więzienia, facet! Troszkę dziwnie było usłyszeć coś takiego od Hoa. Ten facet to prawicowiec i trudno mieć o to do niego pretensje. Nie darzył pacyfistów nawet najmniejszym szacunkiem. Uważał, że amerykańskie wojska powinny były zostać w jego kraju. Przypomniałem sobie stare, czarno-białe zdjęcie Pleshy’ego w Wietnamie, w czasach, kiedy był najgorliwszym ze światowych orędowników stosowania broni chemicznej, zanim Sowieci i Irakijczycy nie przejęli interesu. Jak przystało na protekcjonalnego frajera, nie przypuszczałem, że Hoa interesuje się polityką, że w ogóle wie, kim, do cholery, jest Alvin Pleshy. To złudzenie zostało rozwiane, gdy usłyszałem, jak Hoa wymawia jego nazwisko, i zobaczyłem, co wtedy widać w jego oczach. - Co ty chcesz od Pleshy’ego? On był po waszej stronie. Splunąłby na podłogę, gdyby nie był we własnej restauracji. - Mięczak - powiedział. - Nie wiedział, jak się walczy. Myślał, że wojnę wygra chemią. Tylko na tym zarobił. On robił całą chemię w swojej firmie, wiecie. - No tak. Cóż, myślimy, że są naprawdę duże szanse, iż Pleshy będzie miał przez nas poważne problemy. - Musicie pilnować, żeby zapłacił za wszystko! - stwierdził Hoa. Przypomniała mi się tyrada jego brata sprzed kilku miesięcy, ta o ludziach, którzy przychodzą do „Perły” i marnują jedzenie. Od zewnątrz mogli wyglądać na niewzruszonych i radosnych, ale kiedy coś ich wkurzyło, to na poważnie. Dawało się to poznać. Pamięć też mieli doskonałą. - Chyba możemy wykazać, że te paskudztwa spłynęły kanałami ściekowymi z fabryki, która należy do Basco - powiedziałem. - Rzekłbym, że Pleshy wpadł w gówno. Sam sobie nie wierzyłem. Pleshy to wampir, szkodzą mu tylko reflektory kamer. Rano Boone’owi udało się go zranić. Dziś w nocy musimy wbić mu kołek w pierś, bo wyzdrowieje. Wygra wybory i mianuje Laughlina swoim sekretarzem do spraw wewnętrznych, a przy użyciu jego wunderbakterii nasyci nasze ciała jeszcze większą dawką chloru. - Mogę jakoś pomóc, wy powiedzcie - rozkazał Hoa. - Dziś obiad darmo. Firma stawia. - Nie, Hoa, nie trzeba, naprawdę mam dziś pieniądze. - Nie. Darmo. No i wstał, i odszedł, bez dźwięku i ruchu powietrza. Ni stąd, ni zowąd zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi zabił w życiu. - Wiesz, niektórzy z tych imigrantów byli w Południowym Wietnamie niezłymi szyszkami - odezwał się Boone. - Ciekawe, może poznał tam Pleshy’ego? - Nie sądzę, żeby Pleshy spotkany twarzą w twarz budził aż taką nienawiść - odparłem. - Żeby naprawdę ją poczuć, trzeba by oberwać Czynnikiem Pomarańczowym zrzucanym na dżunglę. - To fakt - zamyślił się Boone. - Z bliska to mięczak. - A co on ci w ogóle powiedział? Nie miałem szans przysłuchiwać się waszej rozmowie. Zanadto przerażał mnie Dolmacher. - No cóż - poszedł ostro, zaatakował mnie. Powiedział, że nie ma żadnych takich bakterii, jakie opisuję. Zachęcał mnie do sprawdzenia w porcie. Śmiało, spróbuj pan szczęścia. - Jaki z tego wniosek? - Uważam, że jego podwładni utrzymywali go w nieświadomości. Jak Reagana w czasie afery Iran-contras. Facet nie wie, co się dzieje. - Jakiś ty dobroduszny. - Słuchaj, gdyby było inaczej, nie wygadywałby takich rzeczy! Jakoś nie wydawało mi się, że Bart zabierze także swoją furgonetkę na salę koncertową, więc przejechaliśmy się taksówką do Boston Garden i chodziliśmy po okolicznych parkingach, aż ją znaleźliśmy. Wślizgnąłem się pod podwozie i zabrałem zapasowe kluczyki. Weszliśmy do środka i zażyliśmy nieco podtlenku. Potem pojechaliśmy do mieszkania Debbie w Cambridge, które jest milutkim blokowiskiem z przyzwoitymi opłatami czynszowymi, położonym pomiędzy MIT i Harvardem. Nie było jej w domu, więc zostawiłem w skrzynce pocztowej kartkę z wiadomością, że wybieramy się na wodę, a jeśli chce się przyłączyć, niech jedzie do parku Castle Island i rozpali ognisko, albo coś, żebyśmy wiedzieli, skąd ją zabrać. Z Cambridge pojechaliśmy do biur GEE, gdzie mimo wszystko nie zmieniono zamków. Załadowaliśmy do furgonetki wszelki sprzęt, który mógłby się przydać - sprzęt nurkowy, słoiki na próbki, wielkie magnesy, lampy stroboskopowe, race ratunkowe, krótkofalówki - i pojechaliśmy z powrotem pod Garden. Ledwie tam dotarliśmy, otworzyły się drzwi, wypuszczając kłęby odzianych na czarno fanów Pöyzen Böyzen na ulice North End. Nieprzebrane mrowie ćpunów. Miejsce, na którym stała furgonetka, zostało już zajęte, więc krążyliśmy pomału, naprzykrzając się innym kierowcom, póki nie zjawił się Bart. - Hej, S.T., dzięki za cios kolbą. - Wybacz, Bart, ale... - Znasz moją dziewczynę, Amy? - Tak, spotkaliśmy się. - Cześć, S.T. - powiedziała Amy i strzeliła balonem z gumy do żucia. Heavy metal, prochy i namiętny seks doprowadziły jej mózg do takiej ruiny, że już nie odróżniała żywych od martwych. - Wskakujcie - oznajmiłem. Boone przedstawił się im, ale niespecjalnie zwrócili uwagę. Amy chciała wiedzieć, dokąd jedziemy. - Wybieramy się na Spectacle Island - wyjaśniłem. Mówiąc „my”, myślałem o Boonie, sobie i może, może Barcie, ale Bart i Amy potraktowali to dosłownie. - Czad! - stwierdził ten pierwszy. - Dziś w nocy będzie tam ostra jazda. - Tego się właśnie bałem - odpowiedziałem. - Będzie wielu fanów Pöyzen Böyzen? - Dziś w nocy tak. Całonocna impreza. Znam kogoś, kto ma łódź. - Chrisa Laughlina? - Tak, skąd wiesz? - Nie ma problemu. Mamy własną łódź. 32 - Czad, facet. Ale zbieranina - zauważył Bart, gdy wędrowaliśmy pomostami do przystani GEE. Miał rację. W naszej grupie nie było kapitańskich czapek ani żeglarskiego obuwia. Zamiast sera brie i bagietek mieliśmy krótkofalówki i płyn ochronny do skóry. Gdyby w Bostonie byli jacyś wolni od obowiązków gliniarze, z miejsca by nas aresztowali. Na szczęście jednak wszyscy polewali z działek wodnych tłumy fanów Pöyzen Böyzen. Amy uznała zejście do pontonu po drabince za wyjątkowo podniecające. Bart musiał jej pomóc, używając kilku chwytów, jakich nauczył się na licealnym kółku zapaśniczym w Oklahomie. Tymczasem Boone i ja pociliśmy się z tym dziesięciokonnym motorkiem. Wes wykręcił świece. Nie wiedzieliśmy, jakie będą potrzebne, więc zawczasu kupiliśmy ze dwanaście pudełek różnych rozmiarów. Co gorsza, nie wiedzieliśmy też, jak duży odstęp ustawić między elektrodami, bo trzeba to zrobić z nowymi świecami. - I tak żadna różnica, bo nie mamy przymiaru - wytknął Boone. Ale zaraz się zamknął, gdy wyciągnąłem z portfela zestaw przymiarów - metalowych płytek różnej grubości. - Ja walę, nic dziwnego, że twój portfel nie mieści się w kieszeni - oświadczył Boone. Na ślepo wymyśliliśmy, że ustawimy odstęp na 0,9 milimetra i tak właśnie rozgięliśmy elektrody w świecach. Efekt końcowy był taki, że silnik odpalił od pierwszego pociągnięcia. W tym czasie Amy usadowiła się już na dziobie jak sadomasochistyczny galion, a Bart z łomotem kursował w górę i w dół po drabince, znosząc na ponton nasz ekwipunek bojowy, w tym sporą pryzmę Big Maców i pseudoshake’ów, które po drodze kupiliśmy w MacDonaldzie. W końcu nie wiadomo, jak długo będziemy na wodzie. Dałem naprzód, a Boone otworzył sobie guinnessa. Bart ułożył się z głową między udami Amy, jedną dłoń zanurzając w wodzie za burtą. Nie wiadomo czemu czułem w sobie wielką moc. Z tym beznadziejnym motorkiem podróż na Spectacle Island zajęła nam niemal godzinę. Obawiałem się, że Amy się znudzi, zacznie marudzić, a przynajmniej się pochoruje, ale nie doceniłem dziewczyny - nocny rejs po porcie trafił jej chyba do gustu. Jak większość ludzi nigdy jeszcze nie widziała Bostonu z wody, więc przez połowę czasu tłumaczyliśmy jej, gdzie co jest. Jumbo jety lądowały na Logan niemal jeden za drugim i widok był niesamowity. Bart miał walkmana z głośniczkami, które można było podłączyć zamiast słuchawek, więc posłuchaliśmy sobie kasety Led Zeppelin, a potem radiowej transmisji meczu baseballowego z Kalifornii. Boone opowiadał niekończącą się anegdotę o tym, jak to wdał się w walkę wręcz z kanadyjskim śmigłowcem na Labradorze. Cały czas zerkałem na park Castle Island z nadzieją, że pojawi się Debbie i da znak, ale nic z tego. Spectacle Island łatwo było znaleźć wśród nocy, bo wyglądało na to, że połowa wyspy stoi w ogniu. Gdy wyłączyłem silnik, okazało się, że magnetofony słychać na trzy mile. Mieliśmy najwolniejszą łódź w porcie i wszyscy dotarli tam przed nami. Co jakiś czas przed dziobem przepływały nam niewielkie łódki, których sylwetki widzieliśmy na tle płomieni. Nie wydawało mi się, że imprezowicze przywieźli opał ze sobą. Pewnie palili wszystko, co wpadło pod rękę, dzięki czemu nad wyspą musiały się w tej chwili unosić naprawdę mordercze opary. Zresztą niedługo potem poczuliśmy ten do bólu wstrętny i ohydny smród, niesiony wiatrem z południowego wschodu. - Chyba wybraliśmy złą noc - powiedziałem. Amy nie zrozumiała. Pomyślała, że po prostu uważam imprezę na wyspie za zbyt skromną. W końcu Bart musiał przekazać jej złe wiadomości. - Oni nie płyną na imprezę. Płyną po... - jego postać obróciła się w moim kierunku. - Po chuj wy tam tak właściwie płyniecie? - Chris Laughlin opowiadał ci kiedyś o ojcu? - Taak, opowiadał mi o tym skurwysynu ze szczegółami. - A pamiętasz mojego wroga z Fotexu? Tego, który wpadł do zbiornika? - Ach, tak, wirujące noże. - No właśnie. Mniej więcej takie plany mamy wobec tatuśka Chrisa Laughlina. - Jakieś szczegóły? - Spytaj się mnie, a ja ciebie. Będziemy musieli rozejrzeć się z Boone’em. - No, to światła wam chyba nie zabraknie. Amy złapała chwilową depresję na wieść o tym, że płyniemy zweryfikować naukową hipotezę, ale jej przeszło. Tymczasem zauważyłem coś ciekawego - wielki cień, który przesłaniał nam chyba z połowę widoku na Spectacle Island. Gdy już dotarliśmy na odległość, z której było widać światła nawigacyjne, wespół z Boone’em podjąłem próby zidentyfikowania mrocznej sylwetki za pomocą naszych potężnych latarek, obserwując ją przez lornetki. Już miałem pewne przeczucia. On chyba też, bo obaj oświetliliśmy to samo miejsce - wysoko przy dziobie, tam, gdzie wymalowana jest nazwa statku. Na wyplamionej rdzą bieli było ją wyraźnie widać: „Basco Explorer”. - On nigdzie się stąd nie ruszy - powiedział Boone. A gdy podpłynęliśmy bliżej, wyraźnie ujrzeliśmy łańcuchy kotwiczne, opadające z dziobowych kluz prosto w wodę. „Basco Explorer”, toksyczna Gwiazda Śmierci, zakotwiczył o jakieś pół mili od Spectacle Island. - Fani Pöyzenów - odezwał się Bart. Jednak Boone’a i mnie pochłonęła obserwacja. On pochylił się i wyłączył radio, ja przełączyłem silnik na jałowy bieg. - Farba w sprayu - rzuciłem. Boone przekopał jedną z naszych toreb i wydobył puszkę czarnej farby marki Rustoleum, kupioną razem ze świecami zapłonowymi. Bart potrząsnął nią i zamalował pomarańczowe symbole GEE na burtach. Większość łodzi, które widzieliśmy, zmierzała do wyspy lub z powrotem. Gdy jednak zobaczyliśmy jedną, która płynęła w poprzek, w stronę „Basco Explorera”, dodałem gazu, żebyśmy nie ujawnili się przez nadmierną ospałość. Przepłynęliśmy jakieś sto metrów przed dziobem statku i obejrzeliśmy jego drugą burtę, słabiutko jarzącą się czerwienią ognisk na wyspie. Zanim nasz wzrok oswoił się z półmrokiem, przez minutę albo dwie musieliśmy patrzeć tylko na statek. Poprosiliśmy Barta i Amy, żeby obrócili się w drugą stronę - czwórka gapiów na pontonie mogłaby każdego wyprowadzić z równowagi. Przy burcie statku kołysała się niewielka łódź, z typu szalup stylizowanych na wielorybnicze. Jeden z bomów przeładunkowych „Basco Explorera” był właśnie używany do opuszczania na jej pokład beczki, zapewne pełnej jakichś makabrycznych paskudztw. - Deja vu - odezwał się Boone. - Jak w starych, dobrych czasach, tylko tym razem łódka też jest po stronie wroga. Zdumiewające było to, że fani Pöyzen Böyzen byli w stanie wytrzymać na Spectacle Island. Od smrodu zbierało się na wymioty. Może dym unosił się znad wyspy tak, że go nie zauważali, niósł się dalej z wiatrem, a dopiero potem trafiał na warstwę inwersyjną i ścielił się nad wodą. Bart zaczął szarpać mnie za rękaw, wskazując w przeciwną stronę, ku lądowi. W parku Castle Island migała mała lampa stroboskopowa. Odwróciłem się plecami do „Basco Explorera” i skuliłem nad krótkofalówką. Był to tylko ślepy strzał, bo nie kazałem Debbie zabierać walkie-talkie, ale tak sobie pomyślałem, że sama mogła na to wpaść. Przełączyłem radio na kanał, którego używaliśmy w Blue Kills, i włączyłem mikrofon. - Skażone Mięso wzywa Nowoczesną Dziewczynę, Skażone Mięso wzywa Nowoczesną Dziewczynę - powiedziałem. - Jesteś tam, maleństwo? - Tu Nowoczesna Dziewczyna - odezwała się Debbie i pociągnęła cytatem z piosenki Joan Jett: - Mam włączone radio. - Miło cię słyszeć, Nowoczesna Dziewczyno. - Ciebie też bardzo miło usłyszeć, Skażony. Gdzie jesteś? Słyszę ten mały motorek. - Dokładnie przed tobą. Słuchaj, czy przyjechałaś tu tym, czym mi się wydaje? - A czym innym? - Jak go uruchomiłaś? - Ten, kto go ukradł, założył nowy przewód zapłonu. Zakarbowałem to sobie w rozumie. Kolejny powód, żeby zatłuc Laughlina - nikt nie powinien tyle o mnie wiedzieć. - Sprawdzałaś ostatnio olej? - Właśnie go wymieniłam, palancie. - Słuchaj. - Tu zaczynały się schody, bo jeśli chłopaki z Basco nasłuchują na tej częstotliwości, to nabiorą podejrzeń. - Widziałaś zwiększony ruch w okolicy? Może szalupy wielorybnicze? - Rozumiem. Wszystko ładnie, tylko nie wiedziałem, ile zrozumiała. - Na razie nie będziemy mogli po ciebie popłynąć. Myślisz, że dasz radę sama zapewnić sobie rozrywkę? Może wybierzesz się na przejażdżkę, posłuchasz kaset? - Jasne. A nuż zrobię kilka fotek. Boston nocą. Super. Miała aparat. A najważniejsze, że wiedziała, co z nim robić. - Potwierdzam odbiór i popieram, Nowoczesna Dziewczyno. Złapiemy cię potem. Jedź bezpiecznie. - Jak zawsze. Na razie, Skażone Mięso. Pomysł wysłania Debbie na samotną nocną wyprawę, żeby fotografowała działalność Basco, nie był może najnormalniejszy. Jednak ona była już na paru naprawdę wariackich operacjach i zawsze świetnie sobie radziła. Była dobra w te klocki. Jak tylko jej żwawa prawa łapka będzie trzymać się z dala od radia i telefonu, a stale na dźwigni zmiany biegów, nikt jej nie złapie. Poza tym Debbie kocha stres. Zostawiliśmy „Basco Explorera” za sobą. Boone znów zaczął wpatrywać się w płomienie. Amy patrzyła wstecz i dała nam znak, gdy łódź spod statku ruszyła w stronę brzegu. Wyspa rosła w oczach, w ścianie płomieni dawało się już rozróżnić poszczególne ogniska, a muzyka zagłuszała ryk naszego silnika. Końcowe podejście nie wyszło najlepiej. Jakieś śmieci cały czas blokowały nam śrubę. Na szczęście cokolwiek to było, było miękkie i łopatki śruby po prostu rąbały to na kawałeczki, silnik krztusił się, ale pracował dalej. Boone wychylił się za rufę, żeby zobaczyć, co nam przeszkadza, i o mało nie wyleciał za burtę, gdy walnął nas kilwater innej łodzi. Przemknęła obok nas mała motorówka z wielkim silnikiem i kretyni na jej pokładzie właśnie zawracali, żeby znów uprzyjemnić nam życie. - Hej! - krzyknęła Amy. - Luz, Chris! - Chris jest dla ciebie za młody, a tak w ogóle to pojeb - stwierdził Bart. - Dwa czy trzy razy w roku dochodzą do mnie słuchy, że rozpadł się kolejny z jego związków. - Może to ty jesteś za stary - odcięła się Amy. Miałem oko na tę szybką łódkę. Przez chwilkę bałem się, że na jej pokładzie jest Laughlin we własnej osobie. Jednak palant senior musiał mieć tej nocy karnecik pełen innych tańców - to jego czarujący syn nas namierzył. Miał ze sobą kumpli, może tych samych, co poprzednio. Ryk silnika motorówki nie był w stanie zagłuszyć ich śmiechu, gdy zobaczyli, jak zodiac podskakuje w ich kilwaterze. Bawili się tak dobrze, że zaserwowali nam to samo jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Wymyślanie sposobów skrzywdzenia ich przychodziło mi bez wysiłku. Na przykład metoda baseballowa - złapałem jedną z kilku butelek po guinnessie za szyjkę i wycelowałem w głowę Chrisa. Jednak, gdy już miałem rzucić, Boone złapał mnie za rękę. - Po co obrzucać ich śmieciami, skoro możemy rąbnąć im silnik? - zapytał. Po pięciu minutach byliśmy na gnijącym brzegu i właśnie tym się zajęliśmy. Laughlin zafundował sobie naprawdę niezły motorek, pięćdziesięciokonnego johnsona, postawił nam też parę pełnych kanistrów. Z takim zestawem tygryski mogą nieźle brykać. Założyliśmy silnik na zodiaca, a nasz dziesięciokonniak wylądował na dnie ich łodzi. Zapomnieli wziąć ze sobą wiosła. Gdyby to był sam Laughlin, z przyjemnością zrobiłbym z niego Robinsona na tej pryzmie gnoju, ale synowi należało się nieco współczucia. Większość roboty załatwiliśmy po ciemku, żeby nie przyciągać uwagi. Kiedy więc stałem po uda w wodzie, zdejmując stary silnik z rozpórki zodiaca, mogłem tylko stwierdzić, że z dołu był tłusty i śliski w dotyku, ale nie miałem pojęcia, czemu. Gdy wrzuciliśmy go do łodzi Laughlina, Boone obejrzał go w świetle latarki i gwizdnął z wrażenia. Nasz silnik był zachlapany posiekanym, krwistym mięsem, rozbryźniętym przez śrubę. Wilgotne, śmierdzące rybą farfocle. Po prostu mielone ryby. Gdy już uruchomiliśmy nowy silnik, zabraliśmy zodiaca na opuszczony kawałek plaży po drugiej stronie wyspy i tam go zostawiliśmy. Nie ma sensu kusić małoletnich wizją darmowej, szybkiej przejażdżki. Płynęliśmy powoli, świecąc w wodę, w której unosiło się mnóstwo śniętych ryb. PORT ŚMIERCI. To miało sens. Do rybich wnętrzności freonowe bakterie dostawały się tak samo, jak do ludzkich, więc ryby chorowały i zdychały też tak samo. Przeszliśmy z Boone’em z powrotem na północny brzeg wyspy, ku imprezowiczom. Bart i Amy już tam byli. Nie da rady ich odnaleźć w tym tłumie, ale nie martwiłem się tym. Bart przetrwa wszystko. Powrót do Bostonu będzie dla niego równie łatwy, co wstanie rano z łóżka. Szliśmy powoli - na Spectacle nigdy nie wiadomo, co może ci przebić podeszwę buta. W końcu jednak pokonaliśmy grzbiet góry śmieci, otoczonej aureolą z dymu i płomieni, i spojrzeliśmy na balangę z góry. Plus minus trzystu ludzi, dwadzieścia ognisk i tuzin beczek piwa. Była też impreza składkowa - ktoś przytargał kubeł na śmieci i ludzie wlali weń przyniesione ze sobą napoje alkoholowe, tworząc poncz-zagadkę. A przy okazji także ryzyko pożaru. W końcu zobaczyłem również satanistów. Było ich dwunastu. Ich stroje z czarnej skóry były poniekąd kosztowniejsze i bardziej zdumiewające od tych, jakie nosili szeregowi fani. Stali wyżej na zboczu góry, ustawieni w koło, i odprawiali jakiś rytuał obejmujący użycie pochodni i wielkich noży. Noże nie były zbyt groźne w porównaniu z tanimi rewolwerami, w które pewnie zaopatrzyła się połowa tych baranów z plaży, a zaklęcia i inkantacje były zdecydowanie mniej groźne od „Basco Explorera”. I tak jednak ominęliśmy ich szerokim łukiem. Parę gramów amfetaminy może z każdego zrobić superherosa. Powiadają, że czasami narkotyki prowadzą do opętania. Wtedy trzeba sobie znaleźć egzorcystę. Przyjdzie taki, wypowie imię złego ducha i w ten sposób go przegoni. Ot i cała zabawa. Bez zabiegów chirurgicznych, bez chemikaliów, nawet rytuał okrojony do minimum. Moim zdaniem mam podobną fuchę. Staję przed kamerami i wypowiadam nazwy korporacji. Byłem zbyt mały, żeby zdziałać coś więcej, ale najwyraźniej i to nieźle się sprawdzało. Dziś rano Dolmacher wypowiedział nazwę Basco. Gdybym pod tą barką znalazł jakieś dowody, stworzyłyby one ogniwo w moim teoretycznym łańcuchu wydarzeń. Wtedy także mógłbym wypowiedzieć ich nazwę. Może Basco od tego nie zbankrutuje, ale zapewne kariera Alvina Pleshy’ego legnie w gruzach. A jak się Laughlin wkurwi! 33 Wraz z Boonem przedarliśmy się pomiędzy imprezowiczami prosto do barki. Przy brzegu Boone posłał kopniakami do wody kilka śniętych ryb, żeby się nie poślizgnąć. Wtedy wgramoliłem się na jego ramiona i znalazłem uchwyt na szczycie burty. Dzięki temu wdrapałem się na pokład i pomogłem mu też wejść. Za dużo to tam nie było do oglądania. Barkę skonstruowano do przewozu suchych, sypkich materiałów - zboża czy węgla. Ładownię podzielono na otwarte od góry przedziały wielkości garażu, między którymi można było przedostać się po kładkach biegnących wzdłuż przegród. Sataniści wpadli tu ze swoimi puszkami farby i powypisywali przeróżne bzdury na rozmaitych częściach kadłuba. Był znak NIEBO, ze strzałką skierowaną w stronę dziobu, i PIEKŁO, wskazujące rufę. My byliśmy akurat na śródokręciu, podpisanym ZIEMIA. Poszczególne przedziały opisano imionami różnych demonów, czy czegoś tam, a w niektórych z nich ustawiono ołtarzyki poskładane z porzuconych na wyspie sprzętów domowego użytku. Powinniśmy szukać na ZIEMI lub w PIEKLE. Nie spodziewałem się, żeby transformatory znajdowały się w NIEBIE. Gdy Basco porzuciło je tu w 1956, nie miało powodów, żeby wlec je na zbocze góry śmiecia. Zrzucono je na linii wody, albo i poniżej, a potem przysypano. Uderzenie barki mogłoby wepchnąć kilka z nich wyżej, ale niezbyt daleko. Na początek pobieżnie obejrzeliśmy całość, przeszliśmy się po tych kładkach, świecąc latarkami do wszystkich przedziałów. Gdyby dopisało nam szczęście, znaleźlibyśmy coś oczywistego. Sekciarze z fanklubu napaskudzili tu, skrywając sporo rzeczy pod swoimi śmieciami, ale barka była duża, a kult mały i nie udało się im spieprzyć wszystkiego. Z północy powiał chłodny wiatr, niosąc ze sobą ten mdlący smród, którego nie czułem od lądowania. Może nie pochodził on wcale z wyspy? Może brał się z reakcji przebiegających w samym porcie, z gnijącymi rybami dołożonymi do tradycyjnych pyszności? Czuć było też jednak silną nutę putrescyny, której wcześniej nie zidentyfikowałem. Być może ktoś znalazł mój zapas i wylał go prosto do portu. Tak naprawdę akurat ten odór wydostawał się z przedziału, nad którym stałem. Na jego podłodze leżały trzy okaleczone ciała. Były tu już od kilku dni. Krew stała się brązowawo-czarna, a trupy były ciut wzdęte, niemal gotowe, by rozerwać szwy swoich spodni z czarnej skóry. - Boone! - zawołałem. Dołączył do mnie po paru chwilach. Przykucnęliśmy jak archeologowie zaglądający do dołu grzebalnego i podziwialiśmy widok z prostacką fascynacją. Po kilku sekundach Boone zaczął jednak omiatać światłem latarki ściany przedziału. - Wysadzeni - oznajmił. - Zobacz te grodzie. Poszło w nie mnóstwo odłamków. Punkty uderzenia lśniły na rdzawej blasze jak gwiazdki na niebie koloru gówna. - Granaty odłamkowe - ciągnął - albo miny Claymore* [*Miny kulkowe o działaniu kierunkowym (przyp. tłum.).]. Znów zaczęliśmy świecić na śmieci, którymi była usiana podłoga. Nie były przypadkowe - wszystko jaskrawe, kolorowe, interesujące. Szczątki ołtarzyka. Oraz duża, czysta rura ze stali nierdzewnej, długa na może metr osiemdziesiąt, którą było przywalone jedno z ciał. - Jakaś dziwna ta rura - powiedziałem. - Na tej wyspie wszystko da się znaleźć - odparł Boone. - Popatrz na to. Świecił latarką w pobliżu stóp jednego z trupów. W świetle błyszczał drut zakończony metalowym kółkiem. - Granaty. Od tej chwili to on prowadził. Boone znał się na wybuchowych pułapkach lepiej niż ktokolwiek inny. Przeszukiwał barkę, jeden rząd przedziałów po drugim, a ja grzecznie ciągnąłem za nim, sprawdzając, czy czegoś nie przegapił. Gdy mówił: „O kurwa!”, padałem na kładkę. Gdy wybuchał śmiechem, wstawałem. Minęliśmy linię brzegu o kilka metrów, zapuszczając się do PIEKŁA. Przedział pod nami zadedykowano jakiejś demonicznej sile imieniem Asthoreth. Już tam przedtem zaglądałem. Był tam ołtarzyk, zasadniczo stosik śmieci - obowiązkowa muszla klozetowa, jakieś główki lalek, podzwaniające na wietrze stare bębny hamulcowe, obrotowe świeczniki zrobione z kół rowerowych. Boone zauważył jednak coś, co ja przegapiłem. Ołtarzyk zbudowano wokół osi, którą była stercząca z podłogi rura, nowa, lśniąca, nie zardzewiała i opatrzona zaworem na górnym końcu. Zawór był zamknięty na kłódkę. - Laughlin szukał skarbów - powiedziałem. - Drążył otwór do zalegających freonów. Wokół rur fani Pöyzen Böyzen zbudowali swoje ołtarze. Może zresztą on sam je poskładał, jako kamuflaż. A potem znów tu podjechał i je zaminował. - Bo się ciebie bał. - Może wie, że nie jestem martwy? - Nie - odparł Boone. - Zginąłeś tydzień temu. Tamte zwłoki były tu co najmniej od tygodnia. - Wierzę ci na słowo. Ale wiem, czemu się bał. To są zajebiste dowody, facet. - Taak. Tylko, że się odgryzają. Kiedy już się upewniliśmy, że pod ścianami przedziału nie było linek naciągów, opuściliśmy się na jego podłogę. Kucnęliśmy sobie i z bezpiecznej odległości przyjrzeliśmy się tej kupie śmiecia. Zobaczyliśmy granaty, zwisające wokół rury jak kokosy na palmie, dostrzegliśmy druty biegnące do zawleczek. Ktoś wylądował na moich plecach. Obróciłem nieco głowę, więc walnąłem o podłogę policzkiem, a nie zębami. Gość, który na mnie skoczył, był pijany, więc obaj leżeliśmy przez chwilę, przytuleni jak łyżeczki, a potem to ja przetoczyłem się na niego, bo wydawało mi się, że on czy ona jest ode mnie lżejszy (lub lżejsza). Dobrze mi się wydawało. Jednak drugi typ, stojący nade mną okrakiem i ściskający w dłoniach ceremonialny nóż - ten był ciężki. Wręcz opasły. Jego sięgający do ziemi skórzany płaszcz rozchylał się mocno na boki, jak pelerynka Batmana. Niewiele mogłem zrobić, bo wciąż jeszcze nie złapałem oddechu. Dyszałem i jęczałem, usiłując odpalić płuca na pych, ale to nie robiło żadnego wrażenia na kolesiu z nożem. W przeciwległym kącie Boone radził sobie dużo lepiej. Na dzień dobry ktoś rozbił mu na głowie butelkę. Osóbka ta oglądała wiele filmów w telewizji i myślała, że w ten sposób wyłączy mu światła. Natomiast Boone tylko się wkurwił i wybił jej przednie zęby. Teraz wyła jak nieszczelne pneumatyczne hamulce, wirując po całym przedziale na obraz i podobieństwo bączka. Jakiś koleś złapał Boone’a od tyłu w niedźwiedzim uścisku, unosząc go nad podłogę, ale dzięki temu Boone mógł użyć obu nóg - co nie jest normalnie możliwe - i zaordynował trzeciemu ze swoich przeciwników milutki wewnętrzny krwotok. Usłyszałem trzask pękających żeber. Ten, który trzymał Boone’a nad ziemią, obrócił się i metodycznie z sześć razy walnął jego głową w pordzewiałą gródź. Facet o połamanych żebrach podskakiwał, wrzeszcząc niezrozumiale i dźgając powietrze nożem. Akurat na niego patrzyłem, gdy połowa zawartości jego mózgoczaszki bryznęła na gródź. Spaślun stojący nade mną wyprostował się i poczęstowałem go kopem w fabryki plemników. Potem chlusnęła na mnie krew, gdy dostał kulę w krzyż. Zatoczył się prosto w ołtarz, taranując go, jak gdyby traktor wjechał w choinkę, i po chwili usłyszałem ciche dzyń-dzyń-dzyń, zapewne dźwięk zawleczki, odbijającej się od podłogi. Gdy przeskakiwałem nad grodzią, nadziałem się na Barta i pociągnąłem go za sobą. Mieliśmy twarde lądowanie na podłodze sąsiedniego przedziału. Właśnie zaczął do mnie docierać ból, gdy eksplozja granatu chlasnęła hukiem jak krótkie, metalowe solo na garach. Odłamki uderzyły o grodzie jak potężnie wzmocniony szum radia i potem miałem problemy, żeby cokolwiek usłyszeć. Nad nami stał Boone, usiłując otrzeć sobie krew z twarzy i oprzytomnieć. Jego głowa nieźle ucierpiała. Bart niebezpiecznie wymachiwał rewolwerem. - Lepiej to ode mnie zabierz - zaproponował. - Jestem niewiarygodnie napruty. - Całe szczęście, że to nie były Claymore’y - rzucił Boone. - Nie byłoby opóźnienia. - Trwało to chyba z pół minuty - powiedziałem. - Raczej pięć sekund. Przedział Asthoreth wyglądał mniej więcej tak, jak się tego spodziewałem. Lśniąca rura była w połowie urwana. Spokojnie wypływał z niej złocisty płyn, ściekający na podłogę przedziału. Nie musiałem go analizować. Nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić ze zwłokami. Gdyby przyszło co do czego, poradzilibyśmy sobie w sądzie. Powinno się jednak pochować trupy, a przynajmniej nakryć je prześcieradłami, albo coś, a nie zostawiać na podłodze przedziału powoli wypełniającego się toksycznym świństwem. - Z drugiej strony, czemu nie? - spytał Bart. - Dla nich to jak śmierć w kościele. - Dla mnie bomba - powiedział Boone i puścił się truchtem po kładce. Przez mgnienie oka namyślałem się głęboko, po czym ruszyłem za nim. Zeszliśmy na ląd z drugiej strony barki, na wypadek, gdyby sataniści ściągnęli posiłki. Gdy już byliśmy na ziemi, zapuściłem się kawałek w morze, omiatając latarką taflę wody przede mną. Tuż zanim Boone znalazł tamten ołtarzyk, w mojej głowie zaczęło kiełkować pewne podejrzenie. Smród, który poczuliśmy po drodze, nie pochodził ze Spectacle Island. Tak cuchnęła woda. Tyle że nie było tego czuć w innych częściach portu. Tylko dokładnie na północ od Spectacle Island - tam, gdzie kotwiczył „Basco Explorer”. Z przyboju wyłowiłem z pół tuzina śniętych ryb i wyrzuciłem je na ląd. Przykucnęliśmy przy nich i zabraliśmy się do oględzin. Gdyby smród był spowodowany umieraniem bostońskiego portu, gdyby przyczyną zgonu tych ryb było zakażenie freonowymi bakteriami, umierałyby one w różnym czasie. Jedne rozkładałyby się już, inne byłyby świeże. Wybaczcie mi jednak kolejną odrażającą myśl - wszystkie te, które wyłowiłem, wyglądały na zdatne do konsumpcji. Zdechły w ciągu ostatnich paru godzin. - W porcie jest coś nowego - powiedziałem. - Coś, co śmierdzi jak psu z ryja, i jest niewiarygodnie zabójcze. A najgorszy smród jest wokół „Basco Explorera”. - Coś tam muszą robić - stwierdził Boone. - Nie widzieliśmy, żeby cokolwiek zrzucali. - No pewnie. Całe lata temu, gdy zaczęliśmy filmować, jak zrzucają beczki do wody, z powodu pewnej takiej nieśmiałości wymyślili nowy system. Na statku mają zbiorniki, które można dopełniać od góry, a zawory wylotowe mają na dnie, więc można je opróżniać, gdy statek jest w ruchu. - Co Pleshy powiedział ci dziś rano? - „Spróbuj szczęścia!” - rzekł Bart. - Pisali w „Heraldzie”. - Dokładnie tak - potwierdził Boone. - Śmiało. Sprawdź pan, czy w porcie są bakterie żywiące się freonem. Sprawdź pan kanalizację. Spróbuj szczęścia. Nic nie znajdziesz. - Powiedzmy, że napełnili te ukryte zbiorniki jakimś potężnie skoncentrowanym, a naprawdę morderczym związkiem, pewnie którymś z fosforoorganicznych, i zrzucają go dziś w nocy do portu. Najbardziej chcieliby zakotwiczyć w pobliżu Spectacle Island, bo to centrum zakażenia. Zrzucą swój ładunek do wody. Wszystko, co w niej żyje, zginie. Nikt nie przejmie się śniętymi rybami - w końcu „Herald” pisał o Porcie Śmierci. Jednak na poziomie mikroskopowym padną też wszystkie bakterie od freonów. - Dokładnie tak, jak powiedział Kelvin - dodał Boone. - Jeśli będzie naprawdę źle, przywalimy w port atomówką. - Jezus Maria - powiedział Bart. - A to aby nie lekka przesada? - A skąd. Słuchaj. Dwadzieścia cztery godziny temu szefostwo Basco było udupione. Nielegalnie wypuścili w środowisko genetycznie zmodyfikowane bakterie, które spowodowały ekologiczną katastrofę. Mieli nagranego kozła ofiarnego pod postacią Dolmachera, ale im zwiał - był groźny jak obluzowany kontener odpadów na pokładzie statku. Jednak teraz jest zupełnie inaczej. Basco zrzuca bombę. Mordują port. Kurwa mać, kanalizację pewnie też. Pamiętasz beczki, które ładowali na szalupę? Jak nic pełne tego samego świństwa. Teraz zapewne wylewają je do burzowców. Wyrzynając bakterie, zacierają ślady. - Ciut bezczelnie - powiedział Bart. - Coś ty - poprawił go Boone. - Przecież, do cholery, oni tu są w domu. Basco od dawna nauczyło się zatruwać tutaj wodę i uchodzić cało. - Nie możemy udowodnić, że to, co zrzucili, pochodzi ze statku albo że wpuścili to do kanalizacji - dodałem. - Skurwysyny znów się wywiną - powiedział Boone. Właściwie to tchnął te słowa, niemal nie dało się go usłyszeć. - Poniekąd na to wygląda - stwierdził Bart. - Musimy się dostać na ten statek. - Boone był gdzieś w nadprzestrzeni, jakby w transie, wpatrzony w zaklęcia wymalowane na barce. - Zanim pozbędą się wszystkich dowodów rzeczowych. Musimy się dostać na statek i znaleźć te zbiorniki, które teraz opróżniają. - I co wtedy? - spytał Bart. - Samym wejściem na pokład niczego nie dowiedziesz. - Trzeba by ściągnąć na pokład dziennikarzy - stwierdził Boone. - Nie da się tego zrobić, póki statek gdzieś nie zacumuje - powiedziałem. - A będzie cumował przy jakiejś posiadłości Basco, gdzie będzie się roiło od bezpieczniaków. Nie dostaniemy się nawet zbyt blisko, bo musielibyśmy wejść bez pozwolenia na ich teren i będą mogli nas zwinąć. - Może jest coś naprawdę medialnego, co moglibyśmy zrobić na pokładzie statku, a co dałoby się sfilmować ze znacznej odległości. - Zbiorniki z trucizną są na pewno gdzieś głęboko w bebechach. Nie da rady pokazać ich szerokiemu światu bez wysadzenia statku tak, żeby się przełamał. - Już raz sobie z tym poradziliśmy - w czasie inwazji na Sowiety, pamiętasz? Moglibyśmy ściągnąć naszych kamerzystów, zrobić własny film i rozprowadzić taśmy. - To jedno wyjście - powiedziałem. - Jedno wyjście? A masz inne? - spytał Boone. - No. - Cóż takiego? Wysadzić statek? - Nie, no co ty. W końcu to chyba operacja bez użycia przemocy. - No więc? - Ukraść go. Ukraść cały statek. - Hej, wyluzuj! - odezwał się Bart. Błękitne oczy Boone’a jarzyły się jak wyładowania tasera i miałem dziwną ochotę odsunąć się od niego rakiem. - Ja pierdolę, ukraść cały statek? - spytał, ale wiedział dokładnie, o co mi chodzi. - Zajebać cały statek, zanim zdążą zniszczyć wszystkie dowody - czyli tej nocy. Wyprowadzić go na środek portu, gdzie będą czekać dziennikarze. Albo jeszcze lepiej, zabrać go do Spectacle Island. Niech telewizja już tam czeka. Zrobimy sobie całonocną imprezkę z kamerami. - Zajebiście, facet, zajebiście - powiedział Boone i sama energia postawiła go na nogi. - Do roboty, człowieku. Pora tańczyć. 34 Bart okrążył barkę, żeby wrócić na imprezę i odszukać Amy, a ja z Boone’em ruszyłem prosto na przełaj przez wyspę, do zodiaca. Próbowaliśmy wymyślić jakiś sposób, żeby ukraść „Basco Explorera”, ale nic nie przychodziło nam do głowy. Tak naprawdę szansę mieliśmy tylko teraz, póki statek kotwiczył na otwartej wodzie. Gdy zacumuje przy pomoście, obstawią go strażnikami uzbrojonymi w broń maszynową i gotowymi jej użyć w razie potrzeby. Z racji braku planu wymyśliliśmy tyle, że Boone miał dostać się na pokład teraz, a ja - pozostać na zewnątrz i wpaść na jakiś sposób później. Boone był w ekstazie - wiedział, że już ja coś wymyślę. Wiśta, wio, łatwo powiedzieć. Zostawimy mu krótkofalówkę, co dawało nam pięćdziesiąt procent szans, że jeszcze nawiążemy łączność. Usadowiliśmy się na zodiacu i zabraliśmy się do dwóch z moich starych, wielkich magnesów. Okleiłem je dość grubą warstwą taśmy izolacyjnej, żeby nie łomotały o kadłub, a przy okazji tarcie pozwoli im lepiej przylegać do burty statku. Potem z kawałków liny zrobiłem małe strzemiona. Boone wysmarował się płynem ochronnym, naprawdę grubo, po czym wcisnął się w suchy kombinezon nurkowy. Strój był czarny - to właściwy kolor dla operacji terrorystycznych na terenie własnego kraju w godzinach nocnych. Osłaniał całe ciało Boone’a z wyjątkiem twarzy. Raz czy dwa podniosłem walkie-talkie i wywoływałem Nowoczesną Dziewczynę, ale tak naprawdę nie uzyskałem odpowiedzi. Krótkofalówka to nie telefon, nie łapie się prywatnej linii, jedynie gęsty gulasz hałasu, w którym próbujesz coś usłyszeć. Wsłuchiwałem się z całej siły, ale uchwyciłem tylko cień głosu Debbie, jak nutkę perfum w huraganie. Po jakichś dwudziestu minutach podszedł do nas samotny Bart. Podpłynęliśmy do brzegu i wzięliśmy go na pokład. - Gdzie Amy? - zapytałem. - Została. Zerwaliśmy ze sobą. Nie wyglądał na specjalnie załamanego. - Wybacz. Nie chcieliśmy spieprzyć ci przyjemności. - Wkurwiła się, bo zostawiłem ją z takim kolesiem, Quincym, kiedy poszedłem do was i zastrzeliłem tamtych dwóch. Ale ja zostawiłem ją z Quincym, żeby mieć pewność, że ktoś ją obroni. - A kto to jest Quincy? - Facet, któremu zakosiłem ten rewolwer. - No to gdzie jest teraz Amy? - Z Quincym. Boone zmilczał i po prostu podał Bartowi guinnessa. Ciemne piwo na czarne myśli. Odbiliśmy od brzegu, bez pośpiechu, bo wciąż nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Znów spróbowałem z krótkofalówką i znienacka dotarł do mnie głos Debbie. Czasem radio działa, kiedy indziej nie. - Tu Nowoczesna Dziewczyna. Myślę, że możemy zwinąć Wielki Garnitur za oddawanie moczu w miejscu publicznym. Wielki Garnitur to na pewno Laughlin. Ci dwoje nigdy się nie poznali. Jednak na mojej automatycznej sekretarce przed wybuchem domu nagrała jego opis przy okazji opowieści o kradzieży omni. - Robi to przy Zdumiewającej - ciągnęła Debbie - na pasie w kierunku zachodnim. „Oddawanie moczu” musiało oznaczać, że Laughlin wylewał coś do ścieków. Dokładnie tak, jak myśleliśmy. Zabili port, teraz sterylizowali kanalizację. „Zdumiewająca” to na pewno chińska restauracja o tej nazwie w zachodnim Brighton. Laughlin podążał drogą 9, w kierunku jeziora Cochituate i TechDale. Dziś w nocy miał zamiar wysterylizować cały rejon między Natick a portem. - Możesz to udowodnić, Nowoczesna Dziewczyno? - Pewnie. Gubię cię, Skażone Mięso... - po czym naszą rozmowę zagłuszył kierowca osiemnastokołowca, toczący się autostradą imienia Fitzgeralda i skaczący po kanałach w poszukiwaniu dziewczyny chętnej do obciągania. Boone zawinął krótkofalówkę w worek na śmieci wraz z kilkoma hamburgerami i nadmuchiwanym pływakiem. Magnesy uwiesił sobie przy pasie. Pływak równoważył ich wagę, więc Boone mógł utrzymywać się na powierzchni i skoncentrować się na pływaniu. Obciążony trójką chłopa i mnóstwem sprzętu zodiac ledwie unosił się na wodzie, ale pięćdziesięciokonny silnik nadrabiał to z nadwyżką. Podróż przez mrok na odkrytym pojeździe przypomniała mi rowerowe rajdy przez Brighton, więc mój umysł przeskoczył w tryb stuprocentowej paranoi. Zamiast ruszyć wprost do „Basco Explorera”, poprowadziłem ponton na południe, dokoła wyspy, potem jeszcze z milę na wschód, gdzieś w pół drogi do wielkiej latarni morskiej u wejścia do portu, i zacząłem zbliżać się do statku od strony rufy. Boone powiedział coś, czego nie usłyszałem, wypadł z pontonu i znikł. Zodiac przyspieszył jeszcze o kilka węzłów, ale utrzymał kurs. Teraz już nie mieliśmy nic do ukrycia, więc podeszliśmy prosto do burty „Basco Explorera”, niczym para wioskowych fanów Pöyzen Böyzen, którzy jeszcze nigdy nie widzieli frachtowca. Było całkiem cicho. Z okienek mostka migotało niebieskawe światło - ktoś oglądał telewizję, pewnie puszczane w zwolnionym tempie powtórki ujęcia, na którym Boone walił ich bossa w grdykę kantem dłoni. Pewnie też nie zdawali sobie sprawy, że tenże sam gość właśnie włazi im w gacie. Nad sobą usłyszeliśmy paru gości rozmawiających przy relingu. - Heeej! Ahoooj, tam na łajbie! - wydarł się Bart. - Jak leci?! Własnym uszom nie wierzyłem. - Bart, na miłość boską, nie chcemy wdawać się w rozmowę z tymi palantami! - Boone kazał nam odwrócić ich uwagę, nie słyszałeś? - Bart złożył dłonie w trąbkę i ryknął: - Ej! Jest tam kto?! Ukryłem twarz w dłoniach i zacząłem brać głębokie wdechy. Może i mnie zauważą, ale już niezbyt przypominałem starego ST. Inny kolor włosów, brak brody. Marynarze jeszcze przez parę chwil kontynuowali swoją pogawędkę, po czym jeden wychylił się, żeby rzucić na nas okiem. Młody koleś, ani menedżer firmy, ani oficer pokładowy, ot, zwykły marynarz z handlówki, który wyszedł na pokład zapalić. Ze względu na ładunek, jaki znajdował się na tym statku, pewnie nie pozwalano im palić pod pokładem. - Hej! Jak szybko to coś może płynąć? - zawołał Bart. - Ee, w dobry dzień wyciągnie ze dwadzieścia węzłów - odpowiedział marynarz. Miał klasyczny akcent z New Jersey. - Węzeł? A ile to jest? - Tak koło mili. - Znaczy, że wyciągnie ze dwadzieścia mil dziennie? To niezbyt daleko, facet. Mój współlokator mnie zabił. Po prostu usiadłem wygodniej i kibicowałem. Znaczy, technicznie już nie był moim współlokatorem, skoro właściciel naszego domu wysadził go w powietrze. To by oznaczało, że zostaliśmy przyjaciółmi - dość przerażająca perspektywa. - Nie, nie, dwadzieścia mil na godzinę - wyjaśnił marynarz. - Nawet trochę więcej. Hej! Macie tam imprezę? Bart już był gotów odpowiedzieć: „Pewnie!”, bo zawsze tak odpowiadał. Wyobraziłem sobie jednak, jak marynarz prosi nas, żebyśmy zabrali go ze sobą, po czym przez parę godzin muszę kibicować jemu i Bartowi przy opróżnianiu tego kubła na śmieci. Więc powiedziałem: - Ee, nie, przyszły gliny i zaczęły rozganiać ludzi, wiesz, jak jest. - Ale syf. Hej, chłopaki, a znacie w mieście jakieś niezłe knajpy? - Pewnie! - odparł Bart. - Jesteś Irlandczyk? - zapytałem. - Pepik. - No to nie - powiedziałem. - Hej, mamy tu w pontonie trochę guinnessa. Możemy wejść na górę i obejrzeć waszą łajbę? - Statek - odruchowo odpalił marynarz. Potem zrobił pauzę na głęboki namysł. - Kapitan pewnie się nie wnerwi - zdecydował wreszcie. - Gdy zawijamy do portu, zaostrzamy nadzór. To przez terrorystów. No, ale teraz nie jesteśmy w porcie. Gdyby na Spectacle Island Bart zaproponował taki sposób na wejście na pokład, zabiłbym go śmiechem. Jednak ten facet to czarodziej. Marynarz opuścił drabinkę sznurową, zrolowaną przy burcie, i wgramoliliśmy się przez nadburcia na pokład. - Wiesz co, na swój totalnie pokręcony sposób masz jaja większe od moich - powiedziałem do Barta w czasie wspinaczki. Wzruszył tylko ramionami i spojrzał na mnie z łagodnym zdumieniem. Marynarz miał na imię Tom. Zaserwowaliśmy mu guinnessa i zrobiliśmy szybkie kółko po pokładzie, podziwiając takie cuda, jak łańcuchy kotwiczne, szalupy i luki zbiorników z toksynami. Cały statek cuchnął organicznymi rozpuszczalnikami. - Kurwa, ale dziś woda śmierdzi - zauważył Bart. Przykopałem mu w lewy brzuchaty łydki. - Tak, ale o to mnie nie pytajcie - powiedział Tom z dość wrednym rechotem. Kiedy już obejrzeliśmy zadek statku i zwiedziliśmy kabinę sterowania wielkiego dźwigu, Bart z Tomem ruszyli na dziób, a ja nie oparłem się pokusie oparcia się o rufowy reling i wyplucia niedopałka cygara na głowę Boone’a. Owszem, był tam, choć nie dostrzegłbym go, gdybym nie szukał. W końcu ubrał się cały na czarno, nie było żadnych świateł, a gdy zauważył kogoś nad sobą, przywarł do kadłuba i zastygł w bezruchu. Spudłowałem o metr. Wyjąłem latarkę i przez chwilkę oświetliłem własną twarz. Potem skierowałem snop światła na Boone’a. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak ze zdumienia opada mu szczęka i dobrze mi z tym było. Potem po prostu odwróciłem się i odszedłem. Nieźle mu szło - przekroczył połowę wysokości burty. Tom pokazał nam mostek i mesę, gdzie siedziała reszta załogi - oglądali „Koło fortuny” i popijali piwo Rolling Rock. Wszyscy powiedzieli nam szybko: „Cześć”, po czym znów przykleili się do telewizora. Ot, klasyczna, ciasna, lecz wygodna kabina na statku, z niby-drewnianą boazerią naklejoną na stalowe grodzie, rozciągniętymi po półkach kablami z na wpół zainstalowanego samochodowego radiomagnetofonu i zdjęciami panienek z wielkimi cycami na ścianach. Wysoko w jednym rogu radio CB zapewniało tło dźwiękowe, rycząc i bełkocząc. Trochę pooglądaliśmy wraz z nimi, obrabiając własne piwko, tocząc uświęcone tradycją męskie dialogi o szalonej imprezie na Spectacle Island, ze szczególną uwagą zwróconą na fakt, że były tam kobiety, po części nawet niebrzydkie. Zrzuciłem większość tego brzemienia na Barta - do jednej ze ścian przypięto przekrojowy rysunek techniczny „Basco Explorera” i starałem się zapamiętać go do ostatniej kreski. Dziwny jest ten świat. Zaplanujesz sobie coś, powiedzmy, że zakradniesz się na statek, i wpadasz w totalną paranoję, uważając, że cię zauważą. Myślisz, że wzdłuż relingu co sześć kroków stoi wartownik. Teraz jednak wiedziałem, że ci tutaj, siedząc w swojej mesie, pijąc kiepskie piwo i oglądając telewizję, nie mieli szansy dostrzec Boone’a. Równie dobrze moglibyśmy zrzucić go na pokład ze śmigłowca. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że facet znajdzie sobie kryjówkę w niezbyt toksycznym miejscu. Powiadają, że rodzice są w stanie usłyszeć krzyk swoich dzieci nawet pośród totalnego pandemonium. Może to i prawda. W Guadalajarze widziałem rzeczy, które by na to wskazywały. Wygląda na to, że mam pod czaszką owo rodzicielskie okablowanie, bo w tej kabinie usłyszałem głos Debbie. Moje serce zabiło tak mocno, że straciłem równowagę i musiałem przytrzymać się grodzi. Pomyślałem, że mają ją gdzieś na pokładzie. Bałem się, że wzięli ją do niewoli, aż wreszcie namierzyłem źródło głosu - radio CB. Silny sygnał przebijał się przez szum. Słyszałem dźwięk doczepnego silnika, łoskot fal o kadłub z włókna szklanego i wysoki, napięty męski głos powtarzający: - Explorer, Explorer, zgłoście się. W tle, ale w tej samej transmisji, słychać było Debbie. Nie byłem w stanie rozpoznać wszystkich słów, dosłyszałem jednak, że groziła komuś śmiercią - i bardzo się bała. Żeby się uspokoić, pociągnąłem łyk guinnessa, wziąłem głęboki wdech i powiedziałem: - Hej, chyba ktoś was wzywa. Kapitan od razu się obudził. Wesolutki Irlandczyk z mordą jak kartofel zerwał się z obitej pluszem kozetki, na której przesypiał ostatnie z ciężkich trzydziestu sześciu godzin - zapewne na tę awaryjną podróż do Bostonu wyciągnięto go z jakiejś knajpy w Jersey. Podszedł teraz szerokim krokiem do radia i podniósł mikrofon. - Explorer. Po drugiej stronie odezwał się nowy głos. - Tu Laughlin. Podchodzimy - powiedział, głośny, napięty i władczy. - Kozojeby! - wrzasnęła w tle Debbie. Twarz kapitana wyrażała porażający niesmak - nie dowodził własnym statkiem. Tym razem zabawę organizował największy pajac świata. - Jesteśmy, gdzie byliśmy - odpowiedział Laughlinowi. Marynarze odwrócili się od telewizora i ryknęli śmiechem. - Musimy wciągnąć na pokład pewien specjalny ładunek, szybko i cicho - rzekł Laughlin. - Będziemy potrzebować dźwigu i siatki. Próbowałem wymyślić jakiś sposób na zakatowanie go na śmierć bez użycia przemocy. - Myślę, chłopaki, że musicie spadać - powiedział Tom. - Dobra, nie ma sprawy, zresztą coś jakby mnie mdli - odparłem. Bart znów wzruszył ramionami - nie miał pojęcia, co jest grane, ale współpracował. Zmyliśmy się. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, żeby zerknąć na radio i zobaczyć, na którym kanale CB się łączyli - było ustawione na jedenasty. Schodząc po drabince, byłem gotów zeskoczyć z niej do wody, żeby zejść szybciej. Potem pomyślałem o tym, co pod nami wypuszczano do portu. Jeśli zrzucali dość trucizny, żeby wytłuc wszystkie bakterie w okolicy, to w pobliżu statku musiała ona być niewiarygodnie stężona. Wobec tego nie gnałem aż tak bardzo - gdy się człowiekowi spieszy, schodzenie po drabince sznurowej zajmuje mnóstwo czasu. Tak czy inaczej, zanim Bart zszedł na dół, ja już uruchomiłem silnik. Gdy Tom wychylił się za reling, żeby pomachać nam na pożegnanie, nic nie zobaczył, bo byliśmy trzydzieści metrów od statku i nabieraliśmy prędkości. Kolejne wyzwanie - przechwycić łódź, na której trzymają Debbie. Najprościej byłoby kręcić się w okolicy „Basco Explorera” i czekać. Potem jednak naszła mnie myśl, że Laughlin może zmienić zdanie i po prostu wyrzucić ją za burtę. Włączyłem krótkofalówkę, żeby przejść na nasłuch, ale zdałem sobie sprawę, że nie złapię na niej kanału 11. Musieli płynąć od miasta. Wiedzieliśmy, że ich łodzie przybijały do brzegu gdzieś na brzegu zatoki Dorchester. Niestety, to niezbyt ograniczało zasięg naszych poszukiwań, ale z pięćdziesięciokonnym motorem nasz zodiac naprawdę grzał jak szalony. Dodałem gazu i szerokimi zygzakami ruszyłem w stronę Southie. Powiedziałem Bartowi, czego szukamy - szalupy wielorybniczej, z Debbie i garścią bandziorów na pokładzie. Skurwysyny nie włączyły świateł nawigacyjnych i prawie ich staranowaliśmy. Najpierw zauważył ich Bart i złapał mnie za rękę - wtedy i ja zobaczyłem białą burtę łodzi, z logo w kształcie harpuna, dokładnie na naszym kursie. Szarpnięciem obróciłem silnik, niemal wywróciłem ponton i obrzuciłem ich sześciometrowym wachlarzem trującej solanki. Kiedy nawróciłem, spodziewałem się, że będą stamtąd co prędzej wyrywać, próbując nam uciec - spróbuj szczęścia, Laughlin - ale zatrzymali się i kręcili po łodzi w poszukiwaniu latarek. Bart zaświecił swoją i oślepił paru zakapiorów, ale nie dojrzeliśmy ani śladu Debbie. Najwyraźniej zobaczyła nas i wyskoczyła za burtę, a teraz nie mogła krzyczeć, bo bała się, że ją usłyszą nie ci, co trzeba. Albo to, albo miała głowę pod wodą. Złapałem kolejny nadmuchany pływak i posłałem go mniej więcej w jej kierunku jak frisbee, po czym wybrałem zupełnie inne miejsce i zacząłem wymachiwać latarką. - Tam jest! - wrzasnąłem tak głośno, żeby i oni mnie usłyszeli, po czym dodałem gazu i ruszyłem zodiakiem Bóg wie gdzie. W ciągu kilku sekund usłyszałem, że ruszyli na nami. Zakręciłem o sto osiemdziesiąt i zatrzymałem ponton, znów kierując światło na wodę, a oni grzali w naszą stronę, wyciskając z silnika wszystkie obroty. Kiedy już wiedziałem, że przestrzelą, znów otworzyłem przepustnicę i z rykiem zwiałem z ich kursu, zakręciłem i wróciłem tam, gdzie wyrzuciłem pływak. Wciąż tam był, podskakując na krzyżujących się kilwaterach łodzi, a Debbie trzymała się go kurczowo. Laughlin nie miał szans. Debbie waży raptem czterdzieści pięć kilo, a nas było dwóch, śmiertelnie przerażonych facetów, wciągających ją na pokład. Nawet niezbyt zwolniliśmy. Potem dodałem gazu tak, że pędząc ku światłom miasta, wyryliśmy rów w zamordowanym porcie. 35 Słyszeliśmy, jak ten debil w przystępie frustracji opróżnia za nami bębenek swojego chromowanego rewolwerzyska - babach babach babach. Debbie wiła się w ramionach Barta. Cholernie chciałem zająć jego miejsce, ale gdyby on zastąpił mnie przy sterze, po paru sekundach wszyscy bylibyśmy w wodzie. Debbie zdołała wychylić głowę za burtę pontonu i zwymiotowała kilka razy. Zapewne przy skoku za burtę połknęła trochę wody. Gdy przetoczyła się na plecy, jej nadgarstki zalśniły i zdałem sobie sprawę, że Laughlin ją skuł. Czułem, jak jaja podnoszą mi się do brzucha, a potem wszystko stało się czarne. Można wpaść w pijany szał, nie wypijając ani kropli, można zemdleć dzięki samej sile uczuć. Siedziałem sobie tak, skulony w pozie „Myśliciela” Rodina, nie patrząc nawet, dokąd płyniemy. Nie zwracałem też uwagi na Debbie, a naprawdę powinienem. Niestety nie dla jej dobra, a dla własnego. Dzięki Bogu w rewolwerze nie było naboi, bo byłem gotów zawrócić, zanim Laughlin przeładuje, i znaleźć się na pierwszej stronie „Heralda”: „CZTERY OSOBY GINĄ W RZEZI W PORCIE”. Trochę się w tym wszystkim zamotałem. Debbie ułożyła się między moimi udami i pochylałem się, żeby ją całować. Od czasu do czasu Bart łapał mnie za rękę, żeby ustabilizować nasz kurs. Nawet nie wiedziałem, gdzie chcemy wylądować - na pewno nie przy Uniwersytecie Massachusetts, a to w jego stronę płynęliśmy. Zdecydowaliśmy, że skierujemy się na drapacze chmur, może do przystani przy oceanarium. Pracowników oceanarium tak czy inaczej trzeba było ostrzec, bo do wielu zbiorników pobierali wodę z portu. - Ładowali te beczki na furgonetki - mówiła Debbie. Wyglądało na to, że nie ma nikomu za złe tego, iż została porwana, skuta, niemalże zabita. Była zupełnie spokojna. Z drugiej strony, czemu nie - poradziła sobie, przeżyła. - Pojechałam za jedną z nich na zachód, przez Roxbury, Brookline i Newton. Co jakiś czas zatrzymywali się przy burzowcu. Domyśliłam się, że spuszczają coś do ścieków. Te furgonetki miały pewnie jakieś rurki do wypuszczania odpadów pod podwoziem. - A pobrałaś... - Tak, wzięłam próbki. Wyskrobałam je z rynsztoka. Coś naprawdę smrodliwego. Oczywiście, teraz to oni je mają. Aparat też. - Jak cię złapali? - Zadzwonił telefon. Zatrzymałam się na parę minut na poboczu, żeby porozmawiać, a oni zaszli mnie od tyłu. Mieli broń. Przez chwilę myślałem, że jeszcze nie słyszałem głupszej historii. - Cholera, kto dzwonił? Nie mogłaś mu powiedzieć, żeby spróbował później? - Nie mogłam. To był Wyman. - Wyman?! A czegóż chciał ten głupi chuj? - Ostrzec nas. Mówił, że Smirnoff planuje akcję na dzisiejszy wieczór. - Kurwa mać! - Chce wysadzić w Everett jakiś wielki statek. Gdzieś zdobył plastik. - Statek Basco? - Tak. Z jej twarzy lała się woda, choć do tej pory powinien już ją wysuszyć wiatr. Jednocześnie pociła się i dygotała. W szarym, mętnym świetle, jakie dochodziło tu z miasta, zobaczyłem strużkę śliny wyciekającą z jej ust w stronę ucha. - Ma nurka - sapera z marynarki wojennej - dodała, szczękając zębami. - Debbie - spytałem - połknęłaś trochę wody? Brak odpowiedzi. - Kocham cię, Debbie - powiedziałem, bo może już nic więcej nie usłyszy. Niezbyt szybko płynęliśmy, więc znów podkręciłem przepustnicę do oporu i kazałem Bartowi wetknąć palce w gardło Debbie. Jak się okazało, niepotrzebnie - sama zaczęła wymiotować. Zanim dotarliśmy do śluz na Charles, na północ od centrum, do odoru wymiocin i żółci dołączyły kał i mocz, a jej nadgarstki krwawiły od kajdanek, bo dostała konwulsji. Pontonem dotarliśmy na kilkaset metrów od najlepszego szpitala na świecie, a wtedy zarzuciłem ją sobie na ramię w chwycie strażackim i pognałem naprzód. Bart wypadł na Storrow Drive i zatrzymywał samochody, żeby oczyścić mi drogę. Zbliżały się drzwi na ostry dyżur, prostokąt chłodnego, błękitnawego światła. Wreszcie wyczuły, że nadchodzę, i otwarły się. Poczekalnia była pełna. Wszystkie ławki i połowę podłogi zajmowały ćpuny, połowa skuta, polowa w drgawkach. Na koncercie Pöyzen Böyzen ktoś serwował nieświeży gulasz. Do dupy z tym. System nerwowy Debbie został w całości spięty na krótko. Szarpała się mocno niczym kobieta opętana przez Asthoreth, tak że z Bartem ledwie dawaliśmy radę ją przytrzymać. - Zatrucie fosforoorganikami - wrzasnąłem. - Inhibitor cholinoesterazy! - Narkotykopochodne - stwierdziła pancerna siostra recepcjonistka. - Proszę czekać na swoją kolej - ciągnęła, ale już kłusowaliśmy korytarzem obok jej biurka. Taszczyliśmy Debbie od sali do sali, ścigani przez rój pielęgniarek i ochroniarzy, aż wreszcie znalazłem tę właściwą i otworzyłem z kopa drzwi. Doktor J. odwrócił się i przeżył spore zaskoczenie. - Siemano, S.T.! Nowa fryzura! Dzięki, że wpadłeś, facet! Teraz jestem odrobinkę zajęty, ale... - Jerry! Atropina! Natychmiast! - wydarłem się. Doktor J. spisał się, jak trzeba, i igła strzykawki utkwiła w ramieniu Debbie po, ja wiem, piętnastu sekundach. Jakby zeszło z niej powietrze. Ułożyliśmy ją na linoleum, bo do stołu był przypasany ważący ze sto dziesięć kilo fan metalu. Jerry zaczął sprawdzać stan Debbie. W holu zebrał się tłum żądnych linczu pielęgniarek. - SLUD - stwierdził doktor J. - Że jak? - SLUD. Salivation, Lachrymation, Urination, Defecation - niekontrolowane ślinienie, łzawienie, oddawanie moczu i kału. Objawy inhibitora cholinoesterazy. Co jest, S.T., zacząłeś się bawić gazami paraliżującymi nerwy? Dla kogo teraz pracujesz, dla Irakijczyków, czy co? - Przy tych gościach Irakijczycy to przedszkolaki - odparłem. - No, przykro mi strasznie. Za to twoja przyjaciółka będzie fizycznie w porządku. - Fizycznie? - Musimy sprawdzić funkcje mózgu - powiedział. - Więc muszę załatwić konsultację. Niedługo potem przyprowadzono wózek i zabrano ją gdzieś, gdzie nie pozwolono mi wejść. - Zaraz się wszystkiego dowiemy - uspokajał doktor J. - więc wyluzuj deko. Zabrał się do przypiętego do stołu fana Pöyzen Böyzen. Mimo rozmiarów i przedawkowania amfy facet zachowywał się względnie cicho. Pewnie dlatego, że przytrzymywało go sześć skórzanych pasów. Co nie znaczy, że nie chciał nas zabić. - Hej, zobacz! - Z nabijanej ćwiekami kamizelki pacjenta doktor J. wydobył parę kawałków papieru. - Bilety na prywatną imprezę, facet! Znaczy, same kontrolki, chciałem powiedzieć. Aż w Saugus. Są trzy. Hej, kończę zmianę za piętnaście minut - pojedziemy zobaczyć? Pacjent zaprotestował tak, jak mógł, raz za razem wyginając grzbiet i waląc zadem w blat stołu zabiegowego. - Założę się, że jego laska wciąż tam jest. Hej, założymy się, że nieźle wygląda? Koleś wykombinował wreszcie, jak użyć strun głosowych - fakt, że na poziomie prewerbalnym, ale doktor J. musiał teraz krzyczeć, żebym go usłyszał. - Kurde, uwierzysz, że już podałem mu dwadzieścia pięć mililitrów haldolu? Amfetamina to niesamowita rzecz, wiesz? - Doktorze J.! - darła się pielęgniarka. - Mamy innych pacjentów! - Patrz, facet, tu jest jego łańcuszek na klucze - powiedział Jerry, głowy wskazując skinieniem wielkie łańcuszysko wystające grubemu z kieszeni. - Bierz je, rozjebiemy mu harleya. W pokoju było tak głośno, że uciekliśmy na korytarz. - Nienawidzę amfiarzy - oznajmił doktor J. W moim kierunku sterowała pielęgniarka z formularzami na podkładce. Dotarło do mnie, że mogą powstać problemy natury biurokratycznej. Jaki blankiet wypełnić, gdy martwy terrorysta przynosi z ulicy skutą ofiarę zatrucia środkami fosforoorganicznymi, którą już złapał SLUD? Ile godzin będziemy się przebijać przez te pytania, jeśli tu zostanę? Więc nie zostałem. Wyjaśniłem im, że Debbie miała w portfelu kartę ubezpieczeniową, po czym się zmyłem. Gdy już byliśmy w bezpiecznej odległości, zadzwoniłem do Tanyi i powiedziałem jej, żeby przekazała dalej: Debbie jest w szpitalu i przydadzą jej się goście. Jak też ochrona. Potem odwiesiłem słuchawkę. Staliśmy z Bartem na parkingu centrum handlowego nad Charles. Byliśmy w Pępku Wszechświata o trzeciej nad ranem, zewsząd otoczeni trującymi wodami. Boone znajdował się na statku, który prawdopodobnie właśnie płynął do Everett. Kiedy tam dotrze, mój ulubiony ekolog Smirnoff najprawdopodobniej wysadzi ów statek w powietrze. Zginie Laughlin i inne bandziory. Bardzo dobrze. Prawdopodobnie jednak zginie także Boone, kapitan i nasz znajomy marynarz. Dowody zaś, których tak bardzo potrzebowaliśmy, zbiornik ze skondensowanymi związkami fosforoorganicznymi ukryty w trzewiach „Basco Explorera”, zamienią się w chmarę odłamków. Z portu znikną freonowe bakterie i nie będzie można wykazać, że pochodzą z Basco. Pleshy zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych i pierwszoklasiści będą pisać do niego listy. Moja ciotka będzie mi go stawiała za wzór cnót, a przy każdej wizycie gdziekolwiek będą go poprzedzać orkiestry wojskowe. A tak naprawdę bolało coś z zupełnie innej beczki - Hoa powie, że pewnie w Kanadzie brak porządnej wietnamskiej restauracji. Przynajmniej tak się wtedy czułem. Może w paru kwestiach przesadziłem, ale jedno był jasne - Smirnoffa trzeba zatrzymać. - Czy to właśnie nazywają pracoholizmem? - mruknąłem, gdy truchtaliśmy przez North End w kierunku furgonetki Barta. Przeżuwałem kilka kapsułek benzedryny. - Bo wiesz, każdy porządny człowiek siedziałby teraz przy łóżku Debbie, żeby trzymać jej dłoń, kiedy się obudzi. - Hm - skomentował Bart. - Dałbym wszystko za to, żeby móc ją teraz ucałować. Ale nie, obudzi się i powie: „Gdzie jest ten skurwiel, który mówił, że mnie kocha?” A ja jestem w pracy, ot co. Pracuję od... ilu, dziewięćdziesięciu sześciu godzin pod rząd? - Może czterdziestu ośmiu. - I co, mogę wziąć sobie wolne, żeby potrzymać dłoń chorej kobiety? Skąd. To pracoholizm. - Już niedługo benzedryna da ci kopa - wyjaśnił Bart - i poprawi ci się humor. Znaleźliśmy furgonetkę tam, gdzie Bart ją zaparkował, ale ktoś się do niej włamał i gwizdnął radio i akumulator. Stała na płaskim odcinku ulicy nad rzeką, więc musiałem ją pchać, żeby silnik zaskoczył. Było śmiesznie. Benzedryna faktycznie pomogła. - Fajnie byłoby mieć magnetofon - powiedział Bart. Ruszyliśmy Commercial Street na południe, mijając kolejne pomosty. Na wschodzie widzieliśmy „Basco Explorera”, prącego na północ, rozprowadzającego truciznę w wodach portu za pomocą swoich śrub napędowych. Oto dokonywała się potworna zbrodnia, każdy mieszkaniec centrum mógłby ją zobaczyć z okna, ale nie było ani jednego świadka. Truciciele mają łatwe życie. W końcu dotarliśmy do domu Rory’ego Gallaghera w Southie. Rory wrócił już ze szpitala i czuł się na tyle dobrze, by grozić nam fizycznymi obrażeniami za odwiedzanie go o niechrześcijańskiej porze nocy. Udało się nam uspokoić go na tyle, żeby zapytać, jak moglibyśmy skontaktować się z tymi innymi Gallagherami, klanem z Charlestown. W tej chwili mógłbym szowinistycznie zarzucić Irlandczykom narodowe upodobanie do terroryzmu. Tak daleko się jednak nie posunę. Uczciwiej jest powiedzieć, że wielu ludzi ich przerolowało, i stracili do tego cierpliwość. Gallagher kochał Kennedyego i innych irlandzkich polityków, ale Pleshy’ego zawsze podejrzewał, bo Płaszczak to gruba ryba, a na rybołówstwie znał się równie dobrze, co świnia na gwiazdach. Kiedy opowiedziałem Rory’emu o tym, jak Basco i Pleshy (utożsamiał człowieka z firmą) zatruli go i wielu innych ludzi, spurpurowiał cały i zareagował w jedyny właściwy w takiej sytuacji sposób. Zachował się jak zgwałcony. - A myśmy ich cisnęli - tłumaczyłem - cisnęliśmy, cisnęliśmy, aż wpadli w desperację i popełnili jeszcze większą zbrodnię, żeby zatrzeć ślady tamtych. Właśnie dlatego potrzebujemy twojego brata. No to zadzwoniliśmy do Joego. Pozwoliłem Rory’emu wykłócać się z nim przez chwilę, żeby był przytomny, kiedy zacznę swoją nawijkę. Potem skonfiskowałem słuchawkę. - Joseph? - Panie Taylor? - Pamiętasz te wszystkie śmieci, które twój dziadek wyrzucił do portu? - Żebym musiał wysłuchiwać tych pierdół tak wcześnie rano... - Obudź się, Joe. Dziś jest Jom Kippur. Święto Odkupienia. Wiedziałem, że telefon Rory’ego nie jest na podsłuchu, więc dzwoniliśmy do upadłego. Najpierw do pracownicy oceanarium, którą znałem i której przekazałem ostrzeżenie o zatruciu portu. Zadzwoniłem do wszystkich dziennikarzy, których nazwiska pamiętałem, wyciągając ich z łóżek. Od doktora J. uzyskałem najświeższe wiadomości o Debbie: będzie dobrze. Gallagherowie też wykonali parę telefonów i przypadkiem zmobilizowali gromadę gniewnych ludzi w Southie i połowie Charlestown. Gdy wyszliśmy frontowymi drzwiami z domu Rory’ego, żeby znów ruszyć w trasę furgonetką Barta, na podwórzu czekała już grupa w składzie: ksiądz z trądzikiem chlorowym, jednostka straży pożarnej, ekipa telewizji z kamerą i pięciu młodocianych z kijami baseballowymi. Od jednego z tych ostatnich pożyczyliśmy akumulator i ruszyliśmy przez miasto do Cambridge. Wzięliśmy ze sobą dwóch największych młodocianych. Po drodze udzieliłem Bartowi krótkiej lekcji sterowania zodiakiem - jeden z „Townies” wciąż powtarzał: „Wiem, wiem” - po czym wysadziłem ich wszystkich na esplanadzie niedaleko stanowego szpitala ogólnego. Sam pojechałem dalej, do siedziby GEE. Na parkingu stała impala Gomeza, a jego samego spotkałem na schodach. - Dzięki za ostrzeżenie - powiedziałem. Miałem dość czasu, by zidentyfikować w pamięci ten głos na naszej automatycznej sekretarce: „W piwnicy waszego domu jest wykurwista bomba. Wynoście się stamtąd. Natychmiast”. - Przepraszam - odpowiedział. - Pewnie byli dla ciebie naprawdę mili - ciągnąłem. - Laughlin wygląda na porządnego gościa. Chcieli tylko informacji. Przecież nikomu nie zrobiliby krzywdy. - Odpierdol się, facet, przez ciebie straciłem robotę. Nie chciałem jednak, żeby cię zabili. - Jeszcze porozmawiamy, Gomez. Teraz mam pewną sprawę, o której chciałbym, żebyś nie wiedział. - Właśnie spadam. I poszedł, a ja stałem po ciemku, aż usłyszałem, jak odjeżdża jego impala. Teraz nadeszła pora na wykorzystanie najpotężniejszej broni w moim arsenale, czegoś tak potwornego, że nigdy nawet nie śniłem o jego użyciu. W moim biurze, w tanim, blaszanym sejfie, do którego tylko ja znałem kombinację, było dwanaście flaszek pełnych 99-procentowego 1,4-diaminobutanu. To odór rozkładu, wydestylowany i stężony dzięki cudom chemii. Jadąc tutaj, zastanawiałem się, czy to na pewno dobry pomysł, czy ta substancja na pewno jest tak potężna, jak mit, który sobie o niej wytworzyłem. Pozbyłem się wątpliwości, gdy otworzyłem sejf. Żadna z butelek nie przeciekała, ale gdy je napełniałem miesiąc temu, nie uniknąłem rozmazania paru kropel na korkach, i wszystkie te cząsteczki putrescyny od tamtej pory hasały po sejfie, czekając na jakieś nozdrza nadające się do odwiedzin. Gdy odwiedziły moje, zyskałem pewność, że to dobry pomysł. Wstawiłem butelki do pudełka. Bez pośpiechu, utykając wokół nich pomięte gazety. Gdyby były plastikowe, nie potłukłyby się, ale doszłoby do dyfuzji płynu. Potem złapałem swój sprzęt nurkowy. Nie obędzie się bez działań podwodnych, a gdy już wypuszczę putrescynę, i tak trzeba będzie przejść na powietrze z butli. Wyciągnąłem Kombinezon Dartha Vadera. Potem rąbnąłem z lodówki czyjś podpiwek marki SoHo i wypiłem go do dna. Same naturalne składniki. 36 Coś mnie tknęło i pojechałem do Basco okrężną drogą. Najpierw drogą numer 1 do Chelsea, potem zjechałem na Revere Beach Parkway, która biegnie przez serce Everett, na południe od królestwa Basco. Gdy zauważyłem, że zbliża się most nad rzeką Everett, zwolniłem nieco i włączyłem długie światła. Na poboczu stała porzucona furgonetka - deja vu? Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie do spółki z Gomezem wyczyściliśmy naszą starą furgonetkę po tym, jak zostawił ją tam Wyman, Stuknięty Terrorysta. Z tego miejsca można było dostać się na autostradę - albo przebrnąć przez toksyczne błota i wyciąć sobie w siatce wejście na posesję Basco, albo też przejść poboczem piętnaście kroków, ukryć się pod mostem i rozpocząć działania podwodne przeciwko przystani koncernu, kawałek w górę rzeki. Patrząc ponad tymi błotnistymi wylewiskami, mogłem teraz zajrzeć na mostek „Basco Explorera”, zagnieżdżonego już na zwykłym miejscu, w cieniu centralnej fabryki. Nie dzieliło nas więcej niż czterysta metrów. Zaparkuj tu na poboczu furgonetkę - i masz punkt dowodzenia dla wszelkiego rodzaju ataków na Basco. Cóż takiego porabiał Wyman, kiedy rozchrzanił tu nasz wóz? Czy była to próba generalna, czy raczej nieudana operacja? A może autentyczny wypadek, który dostarczył inspiracji do obecnego ataku? Ja tam za cholerę nie miałem zamiaru tu parkować. Nawet nie zwolniłem. Przejechałem przez most, tam, gdzie nikt nie mógł mnie dostrzec z terenu Basco, zaparkowałem na poboczu i z wysiłkiem zszedłem na brzeg rzeki, pod przęsło. Targałem tyle przeróżnego złomu, ile sam ważyłem. Był tam już Bart i jego znajomi „Townies”, popalający trawkę. Dołączyło do nich paru bezdomnych Murzynów, którzy najwyraźniej tu mieszkali. Bart zaserwował im wszystkie nasze hamburgery. - Nie słyszałeś, facet? - zapytałem. - Używasz - przegrywasz! Bardzo się zdziwili. Przez marychę moja wrodzona paranoja zawsze jeszcze się wzmaga - nie mieściło mi się w głowie, czemu zachciało im się przypalić właśnie tu i teraz. - Chcesz sztacha? - wychrypiał Bart, wymachując jointem. Próbował jednocześnie mówić i wstrzymywać oddech. - Działo się coś? - spytałem. - Tam była spora zadyma - powiedział Bart, machając dłonią w kierunku błot po drugiej stronie Everett. - Przyjechało mnóstwo radiowozów i zwinęli jakichś kolesi. Potem jedna suka ugrzęzła w błocie. - Fajny widok - odezwał się jeden z bezdomnych. - Musieli poprosić więźniów, żeby wysiedli, bo nie mogli jej wypchnąć z tego gnoju. - No to tak sobie myślę - dodał Bart - że już nie musimy się martwić o tego całego Smirnoffa. - To było tylko dla zmyłki - odparłem. - Smirnoff to palant, ale głupi nie jest. Posłał paru ludzi oczywistą trasą, z nożycami do cięcia drutu. Stawiam dziesięć do jednego, że nie mieli żadnej broni i wsadzą ich tylko za nielegalne wejście na cudzą posesję. Tymczasem gdzieś w rzece jest jego nurek z prawdziwym prezentem dla wroga. Weteran z marynarki. A może ten facet służył kiedyś w SEAL? Byłoby bosko. Jakie miałbym szanse, walcząc wręcz w ciemnej, nasyconej związkami fosforoorganicznymi wodzie z byłym komandosem? Jedyne wyjście - umknąć mu, znaleźć minę i rozbroić ją. Jeśli faktycznie Smirnoff ulepił ją z plastiku, to ustrojstwo musiało być z tych prostych i oczywistych. Pewnie w detonatorze użył zegarka ze Smerfami. Bart przyniósł z furgonetki skrzynkę z narzędziami i wziąłem z niej żabkę i kombinerki. - Złapałeś Boone’a? - zapytałem, wskazując krótkofalówkę. - Próbowałem. Wywoływałem Winchestera, tak jak mówiłeś, ale bez odpowiedzi. - Nie ma sprawy. Sam się domyśli. Zresztą i tak rozmowa przez radio byłaby zbyt ryzykowna. Postawiłem pudło z putrescyną i otworzyłem wieko. - To jest makabra w butelkach. Dwie flaszki włożyłem do mojej torby z narzędziami, a resztę zapakowaliśmy do zodiaca. Przykucnęliśmy wszyscy na brzegu i ostatni raz powtórzyliśmy plan. Potem odciąłem się od świata, odkręcając zawór butli i zakładając na głowę maskę Dartha Vadera. Wszyscy przyglądali mi się uważnie. Wargi jednego z bezdomnych poruszyły się i wyczułem, że pozostali ryknęli śmiechem. Wszedłem w nurt rzeki. Najpierw przepłynąłem na drugą stronę i obejrzałem brzeg. W błocie bez dwóch zdań były ślady. Duże, trójkątne odciski płetw. Skierowałem się w stronę „Basco Explorera”. Technicznie płynąłem pod prąd, ale Everett to właściwie zbiornik stojący. Czuć było lekki odór trucizny, daleko mu było do tego sprzed kilku godzin. Musiałem jednak przyjąć, że zatruwają także tę rzekę, bo nad nią leżały główne zakłady Basco. Musieli zabezpieczyć się na wypadek, gdyby prowadził z nich do portu kolejny szlak migracji freonodajnych bakterii. Są chwile, kiedy sam nie wierzę, w jakim syfie grzebię się w ramach obowiązków służbowych. Jednak jeśli ten plan wypali, będę miał świetny pretekst do kilkudniowego urlopu. Będziemy mogli wraz z Debbie wspiąć się na jakiś wodny materac i poddawać się na nim wspólnej rekonwalescencji, nie schodząc zeń przez tydzień. Jeśli mnie zechce. Może pojedziemy do Buffalo, znów odwiedzimy ten apartament dla nowożeńców, kupimy sobie od zajebu pączków i niedzielne wydanie „L.A. Times”... Gdzieś po dziesięciu sekundach takich myśli miałem wzwód i czułem się senny i otępiały. Za mało benzedryny. Sprawdziłem zawór na butli, żeby się upewnić, czy dostaję dosyć tlenu. Tlen, tlen, najlepszy z nałogów, lepszy nawet od podtlenku azotu. Tej nocy potrzebowałem mnóstwo tlenu. Musiałem być czujny, uważać na tego komandosa. Jednak pływanie przez ciemność i mrok bez latarki było cholernie nudne. Łatwo się wystraszyć, naturalnie wpada się w paranoję i desperację. Od czasu do czasu wynurzałem się, żeby sprawdzić, czy płynę we właściwym kierunku i jak daleko jeszcze mam do dziobu „Basco Explorera”. Najpierw było zbyt daleko. Potem, znienacka, o wiele za blisko. Gdzie podłożyłbym bombę, gdybym był terrorystą? Chyba na śródokręciu, dokładnie pod wielkimi silnikami Diesla. Nawet gdyby statek po tym nie zatonął, uszkodzenia byłyby najpoważniejsze. Tutejsza przystań nie była duża. Ten koniec Everett należał do Basco. Tak właśnie wyglądają rzeki wokół bostońskiego portu - biegną w głąb lądu na milę i znikają, biorąc swoje źródło z podziemnych ścieków i odpływów. Tereny Basco układają się wokół Everett w kształt litery U. Na jednym brzegu jest przystań, drugiego jednak wcale nie zabudowali - właściwie była tam tylko rampa dla bocznicy kolejowej, wiodącej do Everett. Jeśli będzie jakaś straż, to raczej na brzegu, na którym był pomost. Trzymając się więc prawej, wschodniej strony rzeki, zacząłem posuwać się wzdłuż kadłuba „Basco Explorera”. Przez pierwszych kilka metrów, po omacku omijając gruszkę sonaru na dziobie, trzymałem głowę nad wodą. Potem zdałem sobie sprawę, że jeśli będę tak płynął, komandos może zajść mnie od dołu i wypatroszyć jak tuńczyka. Tak czy inaczej, to on był tu w swoim żywiole, ale zachowując się jak debil, tylko zapraszam kłopoty. No więc zanurkowałem. Popłynąłem prosto na dno, które leżało raptem trzy metry pod kilem „Basco Explorera”. Niemalże mógłbym stanąć wśród mułu i dotknąć kadłuba wyciągniętą dłonią. Pewnie pogłębiono koryto rzeki, żeby „Explorer” mógł tu wpływać. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie jest żaden wielki zbiornik. Przyzwyczaiłem się już do rozmiarów portu. Tutaj zaś można było popaść w klaustrofobię. Miałem wokół siebie przestrzeń wielkości kilku przyczep kempingowych i jeśli ten komandos wciąż jeszcze nie odpłynął, to dzielił tę przestrzeń ze mną. Po wodzie poniósł się głośny, metaliczny szczęk. Nie było jak określić kierunku, ale bez wątpienia coś uderzyło o kadłub statku. Być może magnetyczne zaczepy miny Smirnoffa. Gdybym zwinął się w kulkę, udawał bryłę odpadów i spróbował przeczekać, jego nurek odpłynie, a wtedy będę mógł przeciąć kable. Tylko jeden problem: jak duże opóźnienie miał zapalnik? Musiało być spore. Nurek musiał mieć szansę ucieczki - nagły skok ciśnienia wody, jak uderzenie młotem, mógł zabić nawet ze znacznej odległości. W tym cała pociecha. Od oddychania sprężonym powietrzem nieco wzrosła moja pływalność - stałem się ciut lżejszy od wody i miałem problemy z utrzymaniem się na dnie. Rozluźniłem więc mięśnie i z rozrzuconymi kończynami pozwoliłem unieść się wodzie, aż przywarłem do dna statku, patrząc w dół. Wcześniej sprawdziłem, że kil mam odrobinkę na zachód, tak że pęcherzyki powietrza ześlizgiwały się po burcie w prawo, zgodnie z jej krzywizną, i wypływały na powierzchnię po nie obserwowanej stronie statku. Znów szczęknięcie, bardzo blisko, tak blisko, że poczułem, jak wibracje przenoszą się po butli z tlenem na moje plecy. Potem zobaczyłem zbliżające się światło. W tej zasyfiałej wodzie światło przenikało najwyżej na dwa metry. Nagle światło zgasło. Ktokolwiek trzymał tę latarkę, wyłączył ją. Wtedy, cholera, pojawiło się kolejne światło, przede mną, tylko niżej, niemal przy dnie, a grubymi krechami cienia odcinały się w jego snopie kończyny nurka. Było tu dwóch innych płetwonurków. Jeden płynął niemal na tej samej głębokości co ja, i to jego butla tłukła o kadłub. Drugi, ten z latarką, był cięższy i używał swojej wagi, by posuwać się skokami po dnie. Ten pierwszy wyłączył latarkę, żeby zniknąć z widoku. Ten drugi go gonił. Ścigany niemal na mnie wpadł i przez chwilę w zdumieniu patrzyliśmy na siebie nawzajem. Był ubrany w hermetyczny kombinezon do nurkowania, podobny do mojego, przeznaczony do nurkowania w toksycznych substancjach. Dlaczego? Przecież Smirnoff nie wiedział, że „Basco Explorer” wypuszcza do wody truciznę. Planował tę akcję od miesięcy. Jednak ten płetwonurek wiedział. Czyżby pracował dla Basco? Nagle zanurzył się głębiej, bo tamten drugi, bliżej dna, złapał go za kostkę i ciągnął. Szarpał się i wierzgał, ale trudno to robić pod wodą, szczególnie, gdy długa ucieczka odebrała już sporo sił. Błysnęła stal i po chwili światło latarki przeszywało szkarłatną chmurę. Co mogłem zrobić? Pozostawało mieć nadzieję, że zabójca z nożem mnie nie zobaczył. Nie dam rady uciec mu wpław. Jeśli jeden z tych gości był ekskomandosem z SEAL, musiałem zakładać, że to on pozostał przy życiu. Latarka, kopnięta przez dźgniętego, który teraz szamotał się w rosnącej chmurze własnej krwi, obracała się powoli, opadając na dno. Minęła też głowę zabójcy i ujrzałem odsłoniętą, białą twarz, długie, brązowe włosy i niebieskie oczy. Tom Akers pracował dla Smirnoffa. Z tego wniosek, że nieboszczyk był nurkiem Basco. Więc może Tom mnie nie rozpruje. Odbiłem się od kadłuba i zacząłem opadać na jego głębokość. Złapał latarkę i zostałem przygwożdżony snopem światła, który mnie sparaliżował, a Tom przyjrzał się wtedy dokładnie, kim jestem. Teraz wszystko było w jego rękach. Przez zaciśnięte powieki dostrzegłem, że światło słabnie, bo skierował latarkę gdzie indziej. Gdy już znów mogłem cokolwiek zauważyć, zatęskniłem za ślepotą. Tom wisiał w wodzie w pozycji embrionalnej, wymiotując i poszukując ustnika butli. Zdołałem do niego podpłynąć i pchnąć ustnik w stronę jego twarzy, ale odrzucił go od siebie kanarkowym bryzgiem żółci. Znów SLUD. Drżał, gdy go obejmowałem. Zobaczyłem, jak bierze wielki łyk tej wstrętnej, czarnej wody, i przełyka go. Potem spojrzał mi w oczy - źrenice miał tak rozszerzone, że nie było widać tęczówek - i uniósł dwa palce. Może chodziło mu o liczbę dwa, może o pokój, a może o gest zwycięstwa? Zanim zawlokłem go na wschodnią stronę kadłuba, już nie żył. Pozostawiłem go tam, unoszącego się na wodzie twarzą w dół, i zanurkowałem w poszukiwaniu miny. No i ją znalazłem - poszukiwania były proste, skoro nie musiałem się już martwić o innych nurków. Tyle że to nie jej szukałem. To była autentyczna mina, a nie jakiś złom domowej roboty. Jak Boga kocham, prawdziwy element wyposażenia sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, przyczepiony do kadłuba niezupełnie w najlepszym miejscu, bo z dziesięć metrów przed maszynownią. Może Tom usiłował mi przekazać, że są dwie miny. To miało sens - dwóch nurków, dwa ładunki. Popłynąłem z powrotem i pod maszynownią znalazłem kolejną minę, tym razem zrobioną z dna starego kubła na śmieci i umocowaną parą starych, wielkich przemysłowych magnesów. Nie miałem większego problemu z oderwaniem jej od kadłuba i odnalezieniem kabli prowadzących do zapalnika czasowego. Przeciąłem je kombinerkami i pozwoliłem temu złomowi utonąć. Teraz do numeru dwa. Podpłynąłem do niej bliżej i zauważyłem coś nowego - założono ją dokładnie między dwiema szczelinami w dnie. Pewnie właśnie tędy wypuszczali toksyny. Podłożył ją nurek z Basco, ubrany w strój ochronny, bo wiedział, że woda jest zatruta. Mieli zamiar posłać na dno dowody rzeczowe. Laughlin, cholera, to autentyczny geniusz zła. Zatruć port, wybić bakterie, wybuchem zatrzeć ślady zbrodni, pozbyć się zardzewiałej krypy, zainkasować ubezpieczenie i zwalić wszystko na nikczemnych terrorystów. Próbowałem oderwać minę, ale nie zamierzała współpracować. Miała większe i silniejsze magnesy niż dzieło Smirnoffa. Dało się pod nią wetknąć łyżkę do opon Barta, ale jak kiedyś wspomniał Archimedes, z dźwigni nie ma pożytku bez punktu podparcia. Musiałem więc obrócić się do góry nogami i zaprzeć stopami o kadłub. Dziś w nocy było tu trzech nurków - Świnki Trzy Walczą Z Zatruciem Środowiska - ale dwóch z nich już nie żyło, więc to na mnie spadły wszystkie slapstickowe kawałki. Pewnie tak właśnie to wyglądało. W końcu jednak mina oderwała się od kadłuba i opadła na dno. Kolejna zagadka - jak duże szkody wyrządzi, leżąc w tym miejscu? W ostatniej większej próbie samobójczej tej nocy zanurkowałem do miny i powlokłem ją w bok, jakieś dwanaście metrów od statku. Jeśli tam wybuchnie, trudno. „Basco Explorer” będzie musiał to znieść jak solidna, stara wanna, którą tak bardzo przypominał. Gdy odpływałem zmęczony od tej miny, znów zaczęły do mnie docierać dźwięki, a dokładniej odgłos pracujących diesli. Wielkich diesli. Nie musiałem się wynurzać, żeby wiedzieć, co się stało. Przepłynąłem pod statkiem, wynurzyłem się pod pomostem Basco, wspiąłem się kawałek na jeden z pali i wrzuciłem na górę jedną z butelek putrescyny. Gwałtowne wymioty strażników na pomoście były sygnałem dla Barta. Zodiac przypłynął szybko i głośno, trzymając się po niewidocznej dla strażników stronie „Basco Explorera”, a towarzysze Barta obrzucili statek putrescyną, którą im pozostawiłem. Chłopak naprawdę się do tego nadawał - może GEE powinno przyjąć go na moje miejsce. Zawsze chciałem obrzucić tym świństwem jakiś statek z toksycznymi odpadami, albo zakłady chemiczne. Przy użyciu naprawdę dużej ilości cel ataku stałby się bezużyteczny. Trzeba by go odholować na morze i puścić z dymem do ostatniego kawałka. Taki też będzie los „Basco Explorera”, ale jeszcze nie teraz. Nie widziałem na razie nic z wyjątkiem burty statku i spodów desek pomostu. Żeby nadążać za akcją, musiałem kierować się słuchem. Przez szczeliny między deskami ściekała piorunująca mieszanka putrescyny i rzygowin, opadająca wokół mnie jak deszcz, a mniej więcej w czasie ataku Barta i spółki usłyszałem tupot i łomoty, gdy jeden ze strażników na oślep uciekał z pomostu w stronę budynku znajdującego się nieopodal. Na pokładzie też byli strażnicy, ale i oni długo nie wytrzymali. Większym problemem będzie zaserwowanie putrescyny tym pod pokładem. Załoga zapewne gdzieś imprezowała, ale Laughlin mógł gdzieś tam na dole podkładać kolejne „dowody rzeczowe”. Rozbrzmiał dzwonek alarmowy. Strażnicy wzywali posiłki. Pora wynosić się stąd w cholerę. Już wcześniej skopałem ze stóp płetwy, a teraz przedostałem się do drabinki i wspiąłem się do miejsca, z którego widziałem już, co się dzieje na pomoście. Trzech strażników, zgiętych w pół, leżało na bokach i zwijało się w udręce. Czy to kwalifikuje się jako przemoc? Atak na zmysły czymś niewiarygodnie odrażającym? A co z lampą stroboskopową na dachu ciężarówki w Buffalo? Ta sama sprawa. Horda bezpieczniaków dostała polecenie pilnowania nas, a my zmieniliśmy ich życie w piekło. Przypuszczam, że to wszystko powinno trafić do słownika pod hasłem „odstręczające zachowanie - twórcze przejawy”. Kiedyś muszę to sobie jakoś poukładać. Jak tylko znajdę trochę wolnego czasu. Wyglądało na to, że ci tutaj nie będą do mnie strzelać, ale na wszelki wypadek pozbierałem ich pistolety maszynowe. Przypominały modelowany na uzi pistolet na wodę Barta, tylko były o wiele cięższe. Wyrzuciłem je do rzeki. Potem pobiegłem w stronę trapu, ściskając w dłoni jak granat ostatnią butelkę z putrescyną. „Trap” to staroświeckie słowo - tutaj mieliśmy aluminiową kładkę z barierkami ochronnymi i przeciwpoślizgową nawierzchnią. A ja byłem na jej środku, gdy przede mną otworzył się luk i wyłonił się zeń Laughlin. Jego gigantyczny, chromowany rewolwer, ten kupiony dla ochrony przed terrorystami, wyglądał raczej tandetnie w bliskim sąsiedztwie złotego rolexa, ale tak to zwykle bywa z rewolwerami. W drugiej dłoni Laughlin kurczowo trzymał aktówkę - menedżer do grobowej deski, kurwa jego mać. A gdy zobaczył, że blokuję trap, zrobił coś dziwnego - uniósł teczkę tak, że znalazła się między nami jak tarcza, i zerkał na mnie ponad nią. Zrobiłem parę kroków w jego stronę. Wtedy puścił aktówkę. Niespecjalnie mi to pomogło. Nie chciałem wręczyć mu pozwu sądowego. Parłem naprzód, usiłując zdecydować, kiedy stchórzę i skoczę do wody. Trudno jest poruszać się na statku. Schody są wąskie i strome, luki pioruńsko ciężkie, a przechodząc przez nie, trzeba uważać na bardzo wysoki próg. Laughlin stał dokładnie pośrodku luku, ale jego prawe ramię, to zakończone rewolwerem, zahaczało o krawędź otworu. Gdy spróbował unieść rękę, palec drgnął mu na cynglu - ten facet urodził się na zabójcę, zawczasu odciągnął kurek - i kula poszła pod pomost. Zamachnąłem się i posłałem słaby rzut z otwartej dłoni, celując mniej więcej w jego twarz. Butelka zatoczyła w przestrzeni zgrabną, smrodliwą parabolę, odbiła się od głowy Laughlina i roztrzaskała za jego plecami. Znów strzelił, tym razem robiąc dziurę w fabryce Basco. Byłem tak przerażony, że padłem na twarz. Cholernie ciężko się biega z butlą z tlenem na plecach. Laughlin w tym momencie musiał już brodzić po pas w putrescynie, ale nie robiło to na nim wrażenia. Porządny japiszon nie ma zmysłu zapachu. Jego kolejny strzał trafił w barierkę tuż przy mnie i posłał w moją stronę kilka wiórów metalu. Parę z nich wbiło się we mnie, a jeden roztrzaskał szybę maski w Kombinezonie Dartha Vadera. Laughlin podszedł, żeby strzelić z bliska i popełnił błąd - wyszedł z luku. W tym momencie Boone poczęstował go prosto w ucho gaśnicą śniegową na dwutlenek węgla. Rozpieprzyłem sobie dłoń, próbując usunąć z maski wszystkie trójkątne kawałeczki szkła. Przy okazji wysmarowałem sobie grzbiet nosa krwią i putrescyną, ale na szczęście wciąż mogłem oddychać tlenem z butli. Spod pokładu wyłoniło się kilku zarzyganych gnomów od fizycznej roboty. Potykali się o wijącego się na trapie Laughlina i brnęli w moja stronę, czytaj: próbowali zwiać w cholerę ze statku. Boone capnął rewolwer Laughlina, co wpędziło ich w panikę. Złapałem maskę i odciągnąłem ją od twarzy. - Zabierajcie go! - wrzasnąłem, wskazując na Laughlina. - Zabierajcie stąd tego skurwiela! Bierzcie go ze sobą! Gdybyśmy ukradli statek z nim na pokładzie, byłoby to porwanie - ciężki paragraf. Musieliśmy się go pozbyć. Jednak gdybyśmy to my go wlekli, to też mogłoby zostać potraktowane jako porwanie. Tamci złapali Laughlina i ruszyli z nim w dół kładki. Statek był czysty. Boone założył maskę tlenową, którą wydobył ze schowka na sprzęt przeciwpożarowy. Teraz pokazywał palcem aktówkę Laughlina. Kopnął ją tak, że odsunęła się o kilka metrów, po czym wycelował z rewolweru i strzelił. Kula wyrwała krater w pięknej, marokańskiej skórze, po czym ugrzęzła. Teczka zbrojona kevlarem. Antyterrorystyczny bagaż dla paranoidalnego menedżera. Dopiero teraz miałem chwilę, żeby spojrzeć na to, co się działo na rzece, w stronę Mystic River i otwartego oceanu. Megaholownik „Ekstramocny” pełzł ku nam w bladoniebieskim świetle przedświtu, wyglądając jak elektrownia na toboganie, wypełniając Everett od brzegu do brzegu i wypluwając mgławicę czarnego dymu. Klan Gallagherów miał swój czas pojednania. Dwadzieścia jeden tysięcy koni irlandzkich diesli płynęło ku nam rufą naprzód, wstrząsając ziemią i wodą, wprowadzając w drżenie szyby w oknach fabryki. Ten huk niemal zagłuszył donośny plusk, który spowodowaliśmy, zrzucając trap do Everett. Musieliśmy teraz odczepić ten cholerny statek od pomostu. Oto i cały plan. Połączenie stanowiły cztery cumy - dziobowa, rufowa i dwa springi. Coś dużego i ciężkiego uderzyło mnie w dłoń. Boone znalazł dla mnie siekierę strażacką. Sam też już jedną miał. - To jedyne ostrzeżenie - odezwał się ktoś przez głośniki. - Ręce do góry, albo będziemy musieli otworzyć ogień. Jedyne ostrzeżenie. Szacowałem, że w czasie tego ostrzeżenia obaj zdążymy przeciąć po jednej linie. Pobiegliśmy na rufę. Tam do pachołków uwiązane były dwie liny. Rąbaliście kiedyś drewno? Czasem, jeśli zacznie się panicznie wymachiwać siekierą, cała para idzie w gwizdek, gdy dwa-trzy wymierzone ciosy załatwiłyby sprawę. Na cumie rufowej użyłem obu technik i nie przeciąłem jej, ale pozostało raptem kilka pasm przędzy, które na pewno pękną, gdy zaczniemy holowanie. Boone przerąbał spring chyba w czterech cięciach. Panowie z bronią mieli teraz zasadniczy problem. Pokład „Basco Explorera” znajdował się kilka stóp wyżej od pomostu. Jeśli więc leżeliśmy na brzuchach, byliśmy dla nich niewidoczni. W związku z tym tak właśnie spędziliśmy resztę tej operacji. Boone miał brzuch mniejszy od mojego, wiedział też, jak się czołga wojsko, więc poruszał się tak ze dwa razy szybciej ode mnie. Zerwał z twarzy maskę tlenową i posłał ją do wody. Zanim dotarłem na drugi koniec statku, popychając przed sobą aktówkę Laughlina, Boone wylazł na sam dziób i opuszczał linę przez jedną z kluz - otworów, przez które przechodzą łańcuchy kotwiczne. Niżej w zodiacu czekał na nią Bart, który miał zaciągnąć ją do „Ekstramocnego”, będącego w tej chwili jakieś piętnaście metrów od nas. Oni uwiążą do niej linę holowniczą, którą wciągniemy na „Basco Explorera” i umocujemy na jego pokładzie. Leżałem kilka metrów za Boone’em, trzymając w garści scyzoryk, którym przepiłowywałem cumy włókno po włóknie. Miałem głowę obróconą na bok i dzięki temu zauważyłem, że trzysta metrów od nas stoi wieża ciśnień Basco, na którą wspinało się kilku gości. Uzbrojonych. Dokładnie trzech. Coś zaświstało nad naszymi głowami i usłyszeliśmy dalekie trach-trach-trach. - M-16 - powiedział Boone - albo raczej AR-15. Popchnąłem aktówkę w jego stronę. - Już tu skończyłem - odparł i posłał ją kopnięciem z powrotem w moją stronę. W pokładzie, nieco ponad metr ode mnie, pojawił się jakby wąski rowek, w powietrze wystrzeliły trociny. Na tym dystansie pociski z automatów zaczynały koziołkować, co w razie trafienia w ciało spowodowałoby, że wygryzłyby w nim dziury jak jakieś kosmiczne pasożyty. Moja butla tlenowa wybuchła - miałem wrażenie, że ktoś dźgnął mnie nożem w plecy. Ryk nie ustawał. Sam wrzeszczałem, ale to było coś dużo potężniejszego. To buczek „Ekstramocnego” dawał nam sygnał, że już możemy ciągnąć. Boone nie da sobie rady sam – popełzłem ku kluzie, trzymając aktówkę między sobą i wieżą ciśnień. Znalazłem linę i zacząłem ją wciągać. Wyglądało na to, że Boone nie ruszy palcem. Najpierw wybrałem sporo luzu, potem zaczęły się schody. Joe Gallagher powiedział mi, żebym znalazł pachołki do holowania - sterczące z pokładu solidne słupki. Gdybym uwiązał linę holowniczą do czegokolwiek innego, „Ekstramocny” po prostu by to wyrwał. Znalazłem te pachołki i poturlałem się do nich, usiłując przytrzymać jednocześnie i aktówkę, i linę. Jeśli będę ciągnął tę linę, w końcu wyciągnę hol Gallaghera spleciony z kevlaru. Kevlar - cudowne tworzywo, dziś w nocy w dwójnasób użyteczne. Produkt amerykańskiego przemysłu chemicznego. Ma wkład w potęgę naszego narodu. Ale jest ciężki. Zaciągnąłem linę wokół pachołka, żeby mi się nie wyrywała, i ciągnąłem dziwkę do oporu. Aktówka wyskoczyła w powietrze, pochłaniając energię kilku pędzących pocisków, po czym opadła na pokład poza zasięgiem moich rąk. Właśnie szacowałem odległość dzielącą mnie od niej, gdy wszystko utonęło w ryku i jasności. Może chłopaki z Basco odpalili magnezjowe flary i zaczęli nawałę artyleryjską. To był totalnie wygniatający industrialny łoskot, tak potężny, że mógł spowodować atak nerek, a blask światła przyćmiłby słońce. Pora się poddać. Zmyłem się spod pachołków, wymachując rękami. Zrzuciłem z ramion wiszące na uprzęży resztki butli, ale i tak miałem wrażenie, że stanął mi na plecach ktoś z łyżwami na nogach. Dzięki temu mogłem się przewrócić brzuchem do góry, jak każda ryba w porcie, i spojrzeć w nieskażone niebiosa. Tyle że coś mi wlazło w obraz. Piętnaście metrów wyżej z halogenowego tornada spoglądało na mnie symboliczne oko - śmigłowiec z CBS News. Przecież nas nie rozwalą przed kamerami ogólnokrajowej telewizji, nie? To dopiero byłoby medialne. Jeśli wciąż jeszcze strzelali, to pudłowali. Znów zacząłem ciągnąć linę. Boone nie pomagał, bo był naprawdę paskudnie ranny. To trwało latami. CBS będzie musiało montować taśmę, zanim dadzą ją do wiadomości. Publika siedzi sobie i patrzy, jak ja bez końca ciągnę tę jebaną linę. Bez końca. Patrzyło CBS, patrzyli snajperzy i strażnicy, patrzył Gallagher z załogą, nawet Boone poniekąd przyglądał się nieruchomo rozwartymi oczyma. Nikt się nie odzywał. W końcu trzymałem w dłoniach wielkie, grubaśne, splecione z liny oko - pętlę kończącą kevlarową linę grubości mojego nadgarstka. Tę, która powinna wylądować na pachołku. Marynarze mówią na nią „bitter end” - gorzki koniec. Założyłem ją więc na pachołek, popełzłem na sam dziób, uniosłem się na kolana i dałem znak ludziom na holowniku. Wybuchła wojskowa mina, posyłając w powietrze słup wody i falę uderzeniową, która nieomal zdmuchnęła śmigłowiec. Wkrótce potem statek zaczął chylić się na burtę - a może to ja się przewracałem? Podniosłem wzrok, żeby pomachać snajperom na do widzenia, ale wieży ciśnień już tam nie było. Nad sobą miałem most na Everett. Pod nim stali bezdomni, wznoszący koktajle Mac Donalda i w toaście za moje zdrowie dodający mi otuchy. Towarzysze broni. 37 Joe Gallagher ciągnął nas w dół rzeki, prosto w wielki medialny świt. Wszyscy byli na miejscu. Jako pierwsza na pokład weszła Tanya - wraz z Bartem wspięła się na szczyt mostka, gdzie wywiesili Toksycznego Jolly Rogera. Tanya była idealną kandydatką - sama padła ofiarą freonów, wiedziała co nieco o chemii i była wkurwiona. Putrescyna stanowiła poważny problem, ale dziennikarze, którzy potrafili zapomnieć o nosach, mogli zapuścić się w bebechy „Basco Explorera”, gdzie czekały na nich niesamowite odkrycia. Rzecz jasna cala sprawa była totalnie nielegalna, a tych dowodów nie moglibyśmy przedstawić w sądzie - gdybyśmy byli glinami. Ale nie byliśmy. A jeśli nieglina zdobędzie jakieś dowody, nawet popełniając przestępstwo, można ich użyć w postępowaniu sądowym. Rzecz jasna, w naszym kraju korporacje rzadko cierpią nawet w obliczu legalnie zebranych dowodów. Spójrzcie tylko na poważnych dostawców dla Pentagonu czy NASA. Im ujdzie na sucho nawet morderstwo. Jednak w mediach sprawa wygląda inaczej. Trzysta lat temu w Massachusetts przestępców wiązano do pręgierza na rynku i wystawiano na pośmiewisko. Obecnie nie możemy posłać naszych menedżerów do pierdla, ale jesteśmy w stanie wykopać ich z cywilizowanego towarzystwa, wystawić na emocjonalny stres nie do zniesienia - a to jest równie skuteczne. W związku z tym Pleshy i Laughlin wylatywali z salonów na kopach, a mnie i Boone’a wieziono na ostry dyżur śmigłowcem-ambulansem. Zainkasowałem raptem parę draśnięć. Te dołujące wieści przekazał mi doktor J. Boone zaliczył ciężką ranę klatki piersiowej - nie zauważyłem jej, bo nie słyszałem, jak ucieka powietrze z przedziurawionego płuca, a poza tym miałem inne sprawy na głowie. Zdołał przetoczyć się na plecy i docisnął do rany przedramię kombinezonu, zwilżając złącze własną krwią. Nie była to szczelna zatyczka, ale dzięki temu w płucu zostawało więcej powietrza i nie stracił przytomności. Musieli mu wyciąć pół tego płuca i spory kawałek wątroby. To akurat niewielki problem, wątroba odrasta, jeśli się jej nie zamarynuje na śmierć. Gdy się ocknąłem, obok siedziała Debbie w szlafroku i trzymała mnie za rękę. Owszem, mówiliśmy o poczuciu winy. O winie i radości. Było z nią nieźle. Związki fosforoorganiczne nie kumulują się w organizmie. Jeśli przeżyjesz dawkę, zostają wydalone i wracasz do normy. Wybuch miny wyrzucił zwłoki Toma Akersa na bardziej oddaloną od wody stronę bocznicy kolejowej i znaleziono je dopiero dzień później. Przeprowadzono autopsję, bo było tyle różnych możliwych przyczyn śmierci, i okazało się, że całe ciało przeżarł rak. Skontaktowaliśmy się z jego lekarzem w Seattle i dowiedzieliśmy się, że Tom wiedział o tym od kilku miesięcy - wystarczająco długo, by zapałać naprawdę potężną nienawiścią do Alvina Pleshy’ego. Teraz jesteśmy na etapie roztrząsania wszystkich kwestii prawnej odpowiedzialności. Kto wie, może pójdę do więzienia. Basco musiałoby wywalić worki kasy na prawników, żeby naprawdę mnie przygwoździć, a właśnie ogłosiło bankructwo. Co poniekąd brzmi satysfakcjonująco, ale ja zbytnio się nie cieszę, bo bankructwo to tylko kolejny trik, sposób na wywinięcie się z umów ze związkami zawodowymi i przeobrażenie firmy w chudą, wredną i najeżoną prawnikami maszynę. Zafundowałem wiele bmw specjalistom od prawa o spółkach. Z drugiej strony Basco jest w poważnych tarapatach i w końcu będzie musiało zapłacić. Materiały Dolmachera przez parę dni utajniono, ale teraz wyszły na jaw i są prawdziwie medialnym towarem. Prokurator generalny oświadczył, że wszyscy menedżerowie, którzy mieli udział w zatruwaniu organizmu Dolmachera, będą ścigani za usiłowanie zabójstwa. Podobno w więzieniu stanowym jest świetnie wyposażona siłownia. Przyjdzie dzień, że Basco przekręci się i zdechnie. Więc kiedy już wypisano mnie ze szpitala, kupiłem marker w sklepie papierniczym, poszedłem do jachtklubu i wymalowałem ich logo na dziobie naszego nowego zodiaca. Zafundowali go nam pracownicy firmy informatycznej z drogi 128. Potem wybrałem się na rejs po porcie. Wypływając z klubu, minąłem ładny, pięćdziesięciostopowy jacht, ruszający na popołudniową wyprawę. Wszyscy ci nieźle ubrani ludzie na pokładzie uśmiechali się, pokazywali mnie palcami, wznosili swoje drinki. Ja też się uśmiechnąłem, pokazałem im palca i dodałem gazu.