Donatien Alphonse Francois de Sade - NIEDOLE CNOTY I ZBRODNIE MIŁOŚCI. przełożyli Jacek Trznadel i Jerzy Łojek. WYDAWNICTWO ŁÓDZKIE . Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. Spis treści Sade...spóźniony przybysz do Polski...5 NIEDOLE CNOTY ...21 ZBRODNIE MIŁOŚCI Florville i Courval czyli fatalizm ...132 Eugenia de Franval ...173 Posłowie ...232 . SADE... SPÓŹNIONY PRZYBYSZ DO POLSKI. Książeczka, którą mają Państwo w ręku, zawiera prawie wszystko, co do dzisiaj z twórczości Markiza de Sadę zostało na język polski przełożone i w Polsce wydane. Wśród cywilizowanych narodów świata należymy do ostatnich, którzy zdecydowali się nie ukrywać dłużej istnienia znakomitego pisarza francuskiego XVIII i początków XIX wieku, jego niezwykłej, materialistycznej i ateistycznej (po części zresztą panteistycznej) filozofii, jego posępnej wizji Człowieka stanowiącego część okrutnej i skłaniającej istoty ludzkie do łamania praw społecznych Natury, autora kilkudziesięciu dzieł (wśród nich około dziesięciu stanowiących rzeczywisty tytuł do nieśmiertelności artystyczno-literackiej), wywodzących się ściśle z tego wszystkiego, co w dziedzinie materialistycznej i libertyńskiej prozy literackiej wydał wiek XVIII, w swojej ekspresji artystycznej, w najlepszych fragmentach dzieł de Sadea, nie unikających tego, co wiek XIX określił mianem "pornografii". Nie ma co ukrywać: twórczość Sadea zawiera elementy pornograficzne, ale ich połączenie z głębią filozoficzną i psychologiczną najważniejszych dzieł tego autora nadaje im zupełnie wyjątkowy sens. Można by stwierdzić, że stało się szczęśliwie, iż Markiz do swoich najlepszych dzieł wprowadził element realistycznej obserwacji i opisu działań seksualnych, gdyż inaczej jego rozważania filozoficzne nie zdołałyby się przebić przez rozleniwienie czytelników. W tym tomie dzieł Markiza pornografii Państwo nie znajdą. (Może zetkną się z nią Państwo w następnych tomach "wybranych dzieł" Markiza de Sade, publikowanych przez Wydawnictwo Łódzkie). Sade dotarł bowiem do Polski we wczesnych latach 1960-tych, po sukcesie wydawnictwa francuskiego Jean-Jacques Pawerta, które w latach 1954-1955 podjęło edycję dzieł wszystkich Markiza, lecz zostało oskarżone przez francuską prokuraturę o szerzenie pornografii, które to oskarżenie dopiero w drugiej instancji (1958) zostało oddalone, co umożliwiło rozpowszechnianie we Francji kompletu dzieł Sadea. Nastąpił potem (lata 1958-1975) okres wyjątkowego zainteresowania w całym świecie twórczością Markiza de Sade. Poza wydaniami poszczególnych jego utworów i kilku edycjami zbiorowymi, ukazało się w całym świecie parę tysięcy opracowań naukowych i popularnych, w rozmaitej konwencji utrzymanych artykułów, dotyczących pisarstwa i myśli Donatiena de Sade (ich skrótowy zestaw i zapisy bibliograficzne można znaleźć w zeszycie specjalnym słynnego kwartalnika francuskiego "Obliques", Edition Borderie numer 12-13, drugi kwartał 1977, Paris, strony 291-309). Cała ta fala nowych zainteresowań filozoficznych i artystycznych świata Polskę ominęła. Nad swoistą "cnotą" Polaków czuwały bowiem wówczas solidarnie dwie wielkie siły: Kościół Katolicki, który nie dopuszczał myśli, iż przez takie "niegodziwości" jak dzieła Sadea, nurt intelektualny Polski może się przybliżyć do nurtów myślowych na przykład Francji czy Anglii; a także wyjątkowo w tej kwestii z Kościołem zgodny Pierwszy Sekretarz Władysław Gomułka, który jakichkolwiek intelektualnych fanaberii zdecydowanie nie znosił, a w swoim widzeniu spraw tego świata uznawał zjawiska takiego rodzaju, jak na przykład XVIII wieczne pisarstwo Markiza de Sade, za wynaturzenia groźne dla spokoju kraju. Toteż pierwsze w języku polskim wydanie jakiegokolwiek dzieła Sadea nastąpiło (fakt symboliczny, aczkolwiek z istotą sprawy nic wspólnego nie mający) na łamach miesięcznika "Twórczość", z datą "grudzień 1970" , strony 81-112, w postaci fragmentu wyjętego z dzieła Sadea Filozofia w buduarze (1795), pod tytułem Francuzi, jeszcze jeden wysiłek, jeżeli chcecie stać się republikanami. (Przekład Jerzego Lisowskiego). Fragment ten jest dialogiem wstawionym sztucznie przez autora do zbioru kilku innych dialogów o treści filozoficzno-erotycznej, być może dlatego, iż w tym momencie Sade (który wydał zresztą za swego życia osiem innych pism polityczno-publicystycznych) żadną inną okazją druku nie dysponował. Jest to dosyć ostry wykład poglądów społecznych Sadea, dotykający w paru miejscach spraw religii, co wywołało w swoim następstwie histeryczną reakcję niektórych czasopism katolickich. Nic groźnego potem nie nastąpiło i cała sprawa poszła wkrótce w kompletne zapomnienie. W momencie publikacji tekstu Francuzi, jeszcze jeden wysiłek... w druku była już pierwsza w języku polskim beletrystyczna pozycja Markiza de Sade. Rzecz dość niezwykła: dwie nowele Sadea ze zbioru Zbrodnie miłości, zawierającego jedenaście nowel tego autora, a wydanego w Paryżu w roku 1800, pod własnym nazwiskiem autora (w ogromnej większości wypadków Sade publikował za życia swoje utwory anonimowo) nowele uznane zresztą powszechnie za najlepsze mogły się ukazać tylko dlatego, że były absolutnie "przyzwoite" i najmniejszych śladów pornografii nie zawierały. Pod tym jedynie kątem widzenia oceniano dzieła Sadea, nie bawiąc się w analizę ich wartości artystycznej lub filozoficznej. Toteż gdy zdecydowałem się na sugerowanie jednemu z wydawnictw maleńkiej próbki twórczości Sadea, wybór mój padł na teksty nie najważniejsze, ale artystycznie dobre i absolutnie "przyzwoite": nowele Florville i Courval oraz Eugenia de Franval ze wspomnianego wyżej zbioru. Miałem w pamięci przygody ze swoją książką Wiek markiza de Sade, napisaną i zaproponowaną wydawnictwom w 1964 roku (wtedy była jeszcze oryginalną nowością w skali europejskiej), którą odrzuciło kolejno aż 11 wydawnictw polskich, łącznie z najbardziej eksponowanymi, po latach wydaną wreszcie przez Wydawnictwo Lubelskie i dotychczas parokrotnie wznawianą. Dwie nowele Sadea w moim przekładzie ukazały się nakładem PIW w połowie 1971 roku i nakładzie 30000. Wtedy, przed kilkunastu laty, było to dużo... ale książka leżała w księgarniach ledwo parę dni. Potem, w 1975 roku, napisałem scenariusz filmowy na podstawie Eugenii de Franval. Chciał go zrealizować znakomity reżyser polski Janusz Majewski. Nie zdołał jednak przebić się przez mur niezrozumiałych oporów. Uważano za niemożliwą do pokazania na ekranie XVIII wieczną historię niezwykłej miłości ojca i córki, która w ostatniej scenie filmu (odmiennie niż w oryginale Sadea, w niniejszym tomie opublikowanym) zabija ojca strzałem z pistoletu i popełnia samobójstwo. Kierownik zespołu filmowego, w którym rzecz ta miała być kręcona, człowiek o największym nazwisku w filmie polskim, powiedział mi: " Gdyby to było oparte na jakiejś anonimowej noweli francuskiej z XVIII wieku... Ale Sade... Sam pan chyba rozumie... Co prawda nie rozumiałem, ale to już było bez znaczenia. Zaraz po moim przekładzie Zbrodni miłości ukazały się w wydawnictwie Czytelnik Niedole cnoty (Les infortunes de la Vertu), w przekładzie Jacka Trznadla, ale w nakładzie tylko 10000 (Warszawa 1972). A potem zapanowała cisza. Przez następne jedenaście lat nie wydano żadnego przekładu dzieł Markiza de Sade. Przez wiele lat przed rokiem 1980 oddalaliśmy się coraz bardziej od udziału w poznaniu i analizie twórczości niezwykłego pisarza, który należy co prawda do myśli i wizji XVIII wieku, ale z całą swoją spuścizną jest niestety coraz bardziej aktualny w naszej epoce. Kim był w ogóle Markiz de Sade i skąd wywodzi się jego koncepcja artystyczna i myśl filozoficzna? Pochodził z bardzo starej i głośnej we Francji rodziny szlacheckiej, noszącej nazwisko właściwie de Mazan; dopiero dziad pisarza, Gaspard, przyjął drugie używane w tej rodzinie nazwisko, łącząc je z tytułem markiza. Pochodził z bardzo starej i głośnej we Francji rodziny szlacheckiej. Jego synem, a ojcem sławnego Markiza, był Jean-Baptiste de Sade, w latach 1730-1733 ambasador Francji przy dworze w Petersburgu. W listopadzie 1733 roku poślubił on Marię-Eleonorę de Maille de Carman, blisko spokrewnioną z młodszą linią Burbonów książętami de Conde. Jedyny syn tej pary, Donatien-Alphonse-Francois de Sade, urodził się w Paryżu dnia 2 czerwca 1740 roku. Ochrzczony został w pośpiechu pod nieobecność ojca, który życzył sobie, aby jego potomek otrzymał imiona Louis-Aldonse-Donatien (Aldonse było starym imieniem prowansalskim, nadawanym tradycyjnie pierworodnym synom rodzin arystokratycznych na południu Francji). Para służących, którzy zanieśli niemowlę do kościoła świętego Sulipcjusza, wszystko jednak poplątała i faktycznie ochrzczono dziecię trzema wyżej wspomnianymi imionami, co wyszło dopiero na jaw w pięćdziesiąt lat później, gdy Markiz, zabiegając o skreślenie z listy emigrantów, wydobył swoją metrykę z parafii świętego Sulipcjusza i stwierdził, jak się naprawdę nazywa. Od dzieciństwa był bowiem nazywany "Louis" i tak przez większą część życia się podpisywał. Przez parę lat chował się Sade pod opieką matki, w 1746 roku zabrał go do Prowansji stryj, opat z Ebreuil, Jacques-Francois de Sade, znany po prostu jako labbe de Sade, autor wielkiego, trzytomowego dzieła o życiu i twórczości Franciszka Petrarki, zainteresowanie którym było w rodzinie de Sade tym głębsze, że mężem opiewanej przez Petrarkę Laury de Noves (skądinąd matki aż jedenaściorga dzieci) był Hugues de Sade, w trzynastym pokoleniu w prostej linii przodek Markiza. Donatien spędził więc znaczną część dzieciństwa w zamku Saumane u stryja-kapłana, pod opieką czterech ciotek-zakonnic, sióstr ojca. W wieku 10 lat odesłany został do Paryża, do jezuickiego kolegium Ludwika Wielkiego; jego opiekunem i preceptorem był ksiądz Jacques-Francois Amblet. W kolegium jezuickim Sade spędził cztery lata. Wyniósł stamtąd pogardę dla doktryny krępującej jak później stwierdzi myśl ludzką nierozumnymi więzami, ale również podstawy swojej znacznej erudycji w dziedzinie historii i literatury. Poziom kształcenia humanistycznego w Kolegium Ludwika Wielkiego był wcale niezły. Nie wiadomo, z jakich konkretnie powodów Donatien opuścił kolegium w wieku zaledwie 14 lat, zaraz potem znajdując się w szkole kadeckiej w Wersalu. W grudniu 1755 roku, w wieku niespełna 16 lat, został mianowany podporucznikiem w jednym z królewskich pułków piechoty. Brał udział w wojnie siedmioletniej (1756-1763), odchodząc ze służby w stopniu kapitana. Gdy wrócił do Paryża, rodzina, zatrwożona jego libertyńskim światopoglądem, ateistycznym nonkonformizmem i swoistym połączeniem usposobienia refleksyjnego z seksualnym wyuzdaniem, postanowiła jak najprędzej skłonić go do małżeństwa. Wyszukano dla Donatiena właściwą jak się wydawało partię w osobie Renaty-Pelagii de Montreuil, córki prezydenta jednej z izb sądowych parlamentu paryskiego. W maju 1763 roku odbył się ślub. Markiz wszedł w rodzinę bardzo bogatą, niedawno uszlachconą, pełną "nuworyszowskich" kompleksów i ambicji, dysponującą rozległymi stosunkami i wpływami, która z szacunkiem patrzyła na tarczę herbową i długi wywód heraldyczny młodego oficera. Przy poglądach i usposobieniu Sadea małżeństwo szczęśliwe być nie mogło, chociaż bardzo rzadko spotykający się małżonkowie zdołali spłodzić troje dzieci: synów Louis-Marie i Donatien-Claudea oraz córkę Magdalenę-Laurę. Renata-Pelagia wybryki męża znosiła zresztą z podziwu godną tolerancją, ale jej matka, pani prezydentowa de Montreuil, stała się z miejsca największym wrogiem swego zięcia. Kobieta dość ograniczona, ale energiczna i zawzięta, pani de Montreuil przez ćwierć wieku będzie główną inspiratorką wszystkich niedoli pisarza. Ona to właśnie wyrobi dla niesfornego zięcia królewski fettre de cachet i spowoduje jego kilkunastoletnie uwięzienie. Właśnie prezydentowej de Montreuil zawdzięczał Donatien de Sade, że jego ekscesy na tle obyczajowym epoki wcale w końcu nie tak niezwykłe zyskały w całej Francji ponury rozgłos, a on sam stał się przykładem wyjątkowego rzekomo wyrafinowania i wyuzdania, zanim w ogóle pojawiło się w druku pierwsze jego dzieło. Bardzo wcześnie, jak się wydaje, wkrótce po zawarciu małżeństwa, Sade zaczął tworzyć zręby swojego systemu filozoficznego, polemicznego wobec wszystkich pogodnych i optymistycznych koncepcji wieku Oświecenia. Osią owego systemu jest teoria wszechmocnej, niemal panteistycznie pojętej okrutnej i niszczycielskiej Natury, inspirującej człowieka przez wszczepione w jego świadomość i podświadomość popędy - przede wszystkim do zła i zbrodni, do szukania wokół siebie (również w dziedzinie stosunków seksualnych) nie partnera, lecz nade wszystko ofiary. Swoiste dociekania i eksperymenty Sadea, dotyczące reakcji psychoseksualnej człowieka w specjalnych warunkach przymusu i gwałtu, doprowadziły do nagromadzenia przez Markiza znacznej dokumentacji przepadłej zresztą w czasie jego perypetii w okresie Rewolucji, którą znakomity "sadolog" Gilbert Lely określił jako "son dossier luciferien". Zachowanie Sadea nastręczyło jego wrogom wielu okazji do prześladowania tak niezwykłego indywiduum. W roku 1768 zwabił do swojej willi w Arcueil pod Paryżem niejaką Różę Kełler, 36-letnią kobietę o dwuznacznej reputacji, i poddał ją wyrafinowanej chłoście. Miało to miejsce w niedzielę wielkanocną, został więc oskarżony o bluźniercze parodiowanie Męki Pańskiej, trafił do więzienia, ale po pół roku został uwolniony na mocy decyzji króla Ludwika XV, jednakże z zaleceniem, aby udał się do swojego majątku w Prowansji, La Coste, i na zawsze tam pozostał. Nakaz królewski po paru miesiącach cofnięto, Sade odbył kilka podróży, a po powrocie do La Coste zaczął prowadzić życie w swoistym "trójkącie", bowiem zaproszona do prowansalskiego majątku młodsza siostra jego żony, Anna-Prospera de Launay, została z aprobatą Renaty-Pelagii kochanką Markiza. Wszystko to przerwały wydarzenia w Marsylii w czerwcu 1772 roku. Sade udał się do tego miasta w sprawach majątkowych, w towarzystwie kamerdynera Latoura, a przed powrotem do domu obaj panowie ściągnęli do swojego hotelu kilka prostytutek. Częstowane w czasie orgii cukierkami z domieszką proszku kantarydowego (silne aphrodisiacum) dziewczyny poważnie się pochorowały; Sade został oskarżony o ich otrucie i niegodziwe praktyki libertyńskie, strażnicy "cnoty" doprowadzili do procesu, w wyniku którego Sade i Latour zostali przez trybunał w Aix zaocznie skazani na ni mniej, ni więcej, tylko karę śmierci! Tym razem Markiz był już czujniejszy, uszedł za granicę do sąsiedniej Sabaudii, tam został aresztowany na skutek usilnych starań pani de Montreuil i osadzony we włoskiej twierdzy Miolans. Zbiegł stamtąd po kilku miesiącach i spokojnie wrócił do La Coste. Dręczony najściami policji i rewizjami w swoim zamku (na szczęście o wykonaniu wyroku śmierci z września 1772 nie było jakoś mowy. wyjechał w końcu na rok do Włoch. Przebywał w kilku państwach Półwyspu Apenińskiego, zbierał materiały literackie, które w dwadzieścia lat później okażą się bardzo mu przydatne przy pisaniu Historii Julietty. Znowu wrócił do La Coste i znowu postanowił lekceważyć policyjne prześladowania. Wiadomość, że matka jest w Paryżu bliska zgonu, spowodowała podróż obojga J)p. de Sade do stolicy. Przybyli już po śmierci starej markizy w lutym 1777. W parę dni później osławiony libertyn został zadenuńcjowany przez panią de Montreuil i uwięziony w królewskiej twierdzy Vincennes. Renata-Pelagia zabiegała o kasację wyroku z 1772 roku, a jej matka, pani de Montreuil, nie sprzeciwiała się temu z uwagi na potrzebę oczyszczenia imienia rodziny z hańby wyroku śmierci na Markiza wydanego. W końcu król Ludwik XVI udzielił swej zgody, Sadea dostawiono do Aix, gdzie trybunał zmienił mu karę śmierci na 50 liwrów grzywny. Powinno to niby zmienić sytuację Markiza, ale na jego losach ciążył nadal wydany na prośbę pani de Montreuil królewski lettre de cachet. Odesłano go więc z powrotem do Vincennes. W drodze Markiz zdołał zbiec i z niepojętą lekkomyślnością wrócił do La Coste. Tym razem przemieszkał tam zaledwie 39 dni. 26 sierpnia 1778 wtargnęła do zamku policja, z największą brutalnością pana de Sade spętano i wsadzono do policyjnej karety. W parę dni później znalazł się znowu w Vincennes. Tym razem jego więzienie miało trwać lat dwanaście, z tym, że drugą połowę tego okresu Markiz spędził w paryskiej Bastylii. Nie jest dokładnie wyjaśnione, kiedy markiz de Sade rozpoczął swoją twórczość literacką, ale jest najbardziej prawdopodobne, że właśnie w więzieniu Vincennes. Twórczość jego wyrosła z najbardziej radykalnego nurtu francuskiego Oświecenia, nawiązywała do idei i postaw moralnych, które nazywano wtedy libertynizmem, do najbardziej zdecydowanych koncepcji materialistycznych. Była jednocześnie zasadniczą negacją tego wszystkiego, co wiek Oświecenia uznał za swój najważniejszy drogowskaz ideowy. Koncepcje Sadea były skrajnie pesymistyczne, pozostawały w zasadniczej sprzeczności z wizją Natury pogodnej, dobroczynnej i sprzyjającej rodzajowi ludzkiemu, który doprowadziwszy swą egzystencję do zgodności z jej zasadami mógłby dzięki temu osiągnąć pełną szczęśliwość jak to głosili najsławniejsi myśliciele epoki Oświecenia. Wykład doktryny filozoficznej i moralnej markiza de Sade nastręcza zresztą poważne trudności, a to z powodu konstrukcji jego dzieł, wyraźnie wymuszonej przez nacisk społeczny i cenzuralny. Sade prawie nigdy nie przemawiał wprost od siebie. Zasadnicze wypowiedzi wkładał w usta swoich bohaterów, z reguły postaci moralnie odrażających i przez swoją konduitę doszczętnie skompromitowanych. Z ich wypowiedzi podejmował (przynajmniej pozornie) zasadniczą polemikę. Wszystkie niemal utwory Sadea są z pozoru refutacją libertynizmu; teoretycznie wyniknąć ma z nich ukazanie fałszu i ohydy doktryn i postaw libertyńskich, wyjątkiem jest może tylko największe i najobszerniejsze dzieło Sadea Nowa Justyna kontynuowana przez Historię Julietty (1797). Nikt dotąd nie zdołał ustalić, jak dalece pisarz solidaryzował się z wypowiedziami swoich bohaterów i po dziś dzień pozostaje kwestią sporną, czy idee im przypisane można bez zastrzeżeń uznać za jego własne, za wyraz jego rzeczywistych poglądów. Jest faktem, że chociaż rozwiązły, wyuzdany i praktykujący tak zwany "twardy seks", Sade był przedmiotem niemal uwielbienia ze strony swojej służby, kobiet, z którymi żył i się stykał, ze strony dzierżawców jego ziem. 11 . Większość dyskusji filozoficznych, przedstawionych w najważniejszych dziełach Markiza, obraca się wokół idei Natury, pojmowanej jako zespół czynników biologicznych, fizycznych i po części nawet społecznych, determinujących bezwzględnie egzystencję wszystkich istot żyjących, a przede wszystkim człowieka. Odrzucając ideę Boga jako fałszywą, nierozumną i (jego zdaniem) społecznie szkodliwą fikcję, Sade przyznawał jego rolę w świecie właśnie wszechmocnej Naturze, Natura ta jest z punktu widzenia konwencji społecznych człowieka, konwencji stworzonych właśnie po to, aby jej się przeciwstawiać okrutna i zbrodnicza, ale jakikolwiek opór wobec jej wskazań, podszeptów i nakazów jest bezcelowy i bezsensowny. Natura dąży do utrzymania nieustannego ruchu i zmienności w świecie; unicestwianie bytów już istniejących, aby ze składającej się na nie materii tworzyć byty nowe, jest istotą jej aktywności. Człowiek jest częścią Natury i jej inspiracji nie może, mimo wszelkich wysiłków, skutecznie się przeciwstawić. Podejmując dzieło zniszczenia człowiek spełnia właśnie wolę Natury i idzie za jej wskazaniami. Nagrodą za posłuszeństwo tej wszechmocnej inspiracji, którą otrzymuje z rąk Natury, jest indywidualna satysfakcja, a tej satysfakcji najwyższym stopniem jest zmysłowa, fizyczna rozkosz, zwłaszcza seksualna. Poszukując owej rozkoszy, bez względu na jej społeczną cenę twierdzą bohaterowie dzieł Sadea a raczej właśnie za cenę gwałcenia norm życia społecznego, istota ludzka, zdolna pojąć najwyższe wskazania Natury, służy najlepiej jej woli. Zresztą z punktu widzenia Natury wszystkie czyny ludzkie cnotliwe czy zbrodnicze są jednakowo obojętne i nie mają żadnej moralnej wartości. Wartościowanie moralne zostało wprowadzone przez człowieka, usiłującego (bez szans na sukces) wyzwolić się z uzależnienia od Natury. Natura jest "okrutną macochą" ludzkości, ale z racji jej istoty wszystkie skłonności i popędy człowieka trzeba uznać za całkowicie równouprawnione. Natura nie może działać przeciwko samej sobie; człowiek nie może mieć w swojej psychice niczego, co by od niej nie pochodziło; a więc zaspokojenie wszystkich potrzeb i realizacja wszelkich popędów człowieka choćby najdziwniejszych i najbardziej szokujących jest nakazem Natury. Natura inspiruje człowieka do zła i zbrodni; na tym polega tragiczny dylemat losu ludzkiego. Idąc za wskazaniami Natury człowiek wyzwala się wewnętrznie i spełnia swoje powołanie, ale musi wejść w konflikt z prawami społeczeństwa, opartymi po części na niewiedzy ludzkiej, po części zaś na spisku indywiduów słabych i przeciętnych przeciwko tym nielicznym, którzy pojęli sens świata przeciwko "Jedynemu" (lUnique), istocie wyzwolonej i poddającej się wskazaniom Natury. (Sade nie potrafił nigdzie wyjaśnić, w jaki sposób spisek małych i słabych "przeciętności" zdołał w rozwoju historycznym świata stworzyć system konwencji społecznych, zwróconych przeciwko "Jedynym", system przecież w jego koncepcji zasadniczo sprzeczny z inspiracją Natury). Szanując prawa społeczne człowiek staje w sprzeczności z Naturą i sam siebie unieszczęśliwia. Wyzwalając się zgodnie z inspiracją Natury człowiek ulega zniszczeniu przez konwencje socjalne. Zresztą szanować prawa stworzone przez społeczeństwo człowiek może fizycznie tylko w takim stopniu, w jakim zezwala mu na to Natura; albowiem wszystkie czyny ludzkie są absolutnie zdeterminowane przez Naturę i jednostka ludzka nie może ponosić za nie żadnej odpowiedzialności. Idea wolnej woli i indywidualnej odpowiedzialności za swe czyny jest w tym układzie pojęć absurdalna i bezsensowna. Z tej ogólnej, bardzo zresztą rozbudowanej i nie zawsze jednoznacznej i konsekwentnej doktryny filozoficznej wynika głoszona przez bohaterów Sadea koncepcja seksualizmu. Dążąc do wprowadzenia w świecie zewnętrznym zmian o największym nasileniu, istota ludzka osiąga maksimum satysfakcji seksualnej dzięki najgłębszemu poruszeniu jestestwa partnera. A wrażeniem, które wstrząsa najsilniej, jest przeżycie bólu. Dlatego też źródłem najgłębszych przeżyć seksualnych jest okrucieństwo. Przeżycia te osiągają swoje apogeum w momencie wprowadzenia do świadomości istot ludzkich, połączonych jakimkolwiek kontaktem o charakterze seksualnym, pierwiastka bólu fizycznego, okrucieństwa, terroru, grozy, lęku, przymusu, gwałtu... Zjawiska te są źródłem najgłębszych wzruszeń przede wszystkim dla sprawcy, który osiągając pełnię władzy karzącej czy niszczycielskiej nad drugą istotą wyzwala się całkowicie i realizuje najwyższe wskazania Natury. Ale mogą być również źródłem ekscytacji i rozkoszy dla istoty zagrożonej unicestwieniem, poddanej bólowi i męce, która w ten właśnie sposób zdolna jest ze swej strony wypełnić nakaz Natury, oddającej zawsze istotę słabszą na pastwę istoty psychicznie silnej, doskonalszej. Studia nad zachowaniem seksualnym istot ludzkich będą przez całe życie jedną z głównych pasji Sadea, a elementy seksu przepajają w mniejszym lub większym stopniu wszystkie jego dzieła, dochodząc w najdoskonalszych artystycznie i najbogatszych filozoficznie utworach do opisów takiego rodzaju, że uznane to zostało za pornografię. Gdyby to była wszelako pornografia polegająca tylko na niczym nie skrępowanym opisie działań seksualnych... Literatura, zwłaszcza francuskojęzyczna XVIII wieku, liczy takich dzieł wiele tysięcy. Większość została całkowicie zapomniana. Problem Sadea polega nie na elementach pornograficznych jego dzieł, w niektórych wypadkach bardzo zresztą drastycznych, ale na jego unikalnej i niezwykłej filozofii, którą po śmierci pisarza dezaprobowano bardziej niż opisy realiów seksuologicznych w jego utworach. 13 . Po przeszło stu latach usilnego eliminowania z dorobku literatury światowej Sade wrócił do życia dlatego przede wszystkim, że wartość i niezwykłość jego myśli musiała być w końcu doceniona, a realia "pornograficzne" jego dzieł okazały się w naszej epoce już tylko nikłą przeszkodą, a nawet (jak wspomniano) swoistą pomocą, uatrakcyjniającą czytelnicze utwory tego pisarza. Wyżej przedstawiony, bardzo ogólnikowy i z konieczności uproszczony, wykład idei Sadea opiera się na analizie wszystkich jego dzieł, nawet tych najpóźniejszych. Twórczość Markiza rozwijała się w sposób szczególny. Początkowo pisał w konwencji ówcześnie tolerowanej, później dopiero przystąpił do konstrukcji dzieł wykładających coraz szczerzej cały jego światopogląd. Nie wiadomo zresztą, czy dzieła opublikowane lub zachowane dotychczas w rękopisach (głównie w posiadaniu pra-prawnuka pisarza, markiza Xaviera de Sade a właściciela zamku Conde-en-Brie, pierwszego z potomków wielkiego Markiza, który docenił znaczenie jego dzieł i rozpoczął walkę o ich społeczne uznanie) stanowią kulminację wypowiedzi Sadea. Jest bowiem faktem znanym, że po śmierci pisarza zniszczono całkowicie w paryskiej prefekturze policji 108 zeszytów, składających się na nowe wielkie dzieło Dni we Florbelle (Les Journees de Florbelle ou la Naturę devoilee), napisane w latach 1806-1807 podczas internowania w zakładzie specjalnym w Charenton (ocalał tylko spis treści). Wiemy też, że zniszczono przechwycone przez policję u wydawcy Sadea, Nicolasa Masse, Wczasy libertyna esy U Nowennę Cytery (Delassements du libertin ou la Neuvaine de Cythere), który to rękopis wypożyczył z Biblioteki Królewskiej wyrodny syn pisarza, Donatien-Claude w 1832 roku i po prostu natychmiast spalił. Bibliografia pism Sadea wymienia ogółem 89 tytułów jego dzieł, opublikowanych lub zachowanych czy zniszczonych w rękopisach, od dzieł wielotomowych do drobnych broszur. Z tego wszystkiego około dziesięciu tytułów stanowi trzon dzieł Markiza. Jeżeli pominąć nikłą publicystykę polityczną czy całkowicie " cenzuralne ", ale bardzo słabe liczne utwory dramatyczne -(Sade uwielbiał teatr, ale jego talent nie znajdował właściwego wyrazu w utworach przeznaczonych dla sceny), to w twórczości Sadea znajdujemy jakby trzy nurty pisarskie. Formułą pierwszą były opowiadania i krótkie nowele. Napisał ich Markiz kilkadziesiąt, z czego wydał za życia pod własnym nazwiskiem jedenaście w zbiorze Zbrodnie miłości (Les Crimes de LAmour, Paryż 1800). Z tego właśnie tomu pochodzą dwa opowiadania, uznane powszechnie za najlepsze utwory nowelistyczne Sadea: Florville Courval oraz Eugenia de Franval. Ocalałą resztę wydał w 1926 roku wybitny badacz twórczości Sadea, Maurice Heine pod tytułem Historiettes, Contes et Fabliaux. (Z tej serii za najlepsze uchodzą dotychczas na język polski nie przełożone: Augustine de Villeblanche, LePresident mystifie oraz Le Cocu de lui-meme.). Do tego typu należy zaliczyć także wielką objętościowo i niezwykłą wśród dzieł Sadea powieść w listach Alinę et Yalcour (4 tomy), fantazję podróżniczą prezentującą wizje Markiza na temat organizacji społeczeństw pozaeuropejskich; a także kilka innych, mniej ważnych powieści Sadea, choćby La Marquise de Gange (Paris 1813). Formułą drugą były studia psycho-seksuologiczne, od quasi-naukowych do czysto literackich. Za swoje najważniejsze dzieło Sade uważał napisane w Bastylii, w ciągu kilku tygodni jesienią 1785 roku, studium prezentujące wszelkie formy perwersji i odchyleń seksualnych, będących rzekomo udziałem kilku libertynów, hołdujących im w odległym zamku na pograniczu Francji. Przyjąwszy konwencję literacką naśladującą Dekameron Boccacia i Septameron Małgorzaty z Navarry, Sade musiał się trzymać podziału na 120 dni i 600 eksperymentów. Otóż nawet ogromna potwierdzona później przez naukową seksuologię erudycja Markiza w kwestiach perwersji i inwersji seksualnych okazała się niewystarczająca dla znalezienia aż sześciuset form niezwykłego działania seksualnego. Pierwsze 30 dni autor rozwinął w pełnym opisie, następne jednakże przedstawił tylko w postaci konspektu. Dla zabezpieczenia swojego dzieła Sade przepisał je na długim rulonie papieru (długości ponad 12 metrów, złożonym z dobrze sklejonych kartek szerokości 11 cm). Dzieło otrzymało tytuł 120 dni Sodomy czyli szkoła libertynizmu. Jest to najbardziej w swojej formie wyjątkowe, a jednak chyba najmniej ciekawe z wielkich dzieł Markiza. Jego losy okazały się wszelako niezwykłe i były powodem zaangażowania się Sadea w pisarstwo "trzeciej formuły", które przyniosło mu największe osiągnięcia literackie. Otóż w lipcu 1789 roku, gdy w Paryżu istniała już w ogromnym nasileniu sytuacja rewolucyjna, markiza de Sade przeniesiono niespodziewanie do więzienia w Charenton. Musiał zostawić w Bastylii wszystkie swoje notatki i rękopisy, także dzieła literackie napisane w więzieniu (z wyjątkiem tych bardzo licznych, które wyniosła z Bastylii odwiedzająca często pisarza Renata-Pelagia de Sade). Dnia 14 lipca Bastylia znalazła się w rękach ludu Paryża. Sade był przekonany, iż jego "główne dzieło" zostało podczas tych wydarzeń zniszczone. Przez następne lata starać się będzie odtworzyć w innej formie literackiej treść 120 dni Sodomy. I to stanie się przyczyną przetworzenia opowieści Niedole cnoty w powieść pod tytułem Justyna, a potem z kolei tejże w Nową Justynę i Historię Julietty. 15 . Jednakże rulon z tekstem 120 dni Sodomy uratował z Bastylii jeden z uczestników szturmu (niejaki Amoux de Saint-Maximin). Autorowi nigdy go nie zwrócono i Sade zmarł w przeświadczeniu, iż jego "najważniejsze dzieło" już nie istnieje. Przetrzymano ten rękopis w ukryciu przeszło sto lat. Wreszcie u schyłku XIX wieku odkupił manuskrypt pewien bibliofil niemiecki i przekazał w ręce znanego seksuologa berlińskiego Iwana Blacha, który pod pseudonimem Eugen Duhren wydał tekst w Berlinie w roku 1904, w nakładzie 180 tysięcy egzemplarzy. Edycja była fatalna, zawierała liczne błędy, ale dowiodła istnienia nieznanego dotąd dzieła de Sadea. W roku 1929 odkupił rulon z kolei Maurice Heine (korzystając z dotacji pewnego zamożnego bibliofila francuskiego) i wydał dzieło ponownie w latach 1931-1935, tym razem w starannym opracowaniu edytorskim, ale w nakładzie także minimalnym: 396 egzemplarzy. Wystarczyło to jednak, aby dzieło Markiza zostało ocalone od zapomnienia i zagłady. Wydawane jest wciąż i dzisiaj okazuje się, że nie jest to bynajmniej najważniejsze dzieło Markiza. Do tego rodzaju twórczości Sadea, co prawda w zupełnie innej konwencji literackiej pisana, należy również Filozofia w buduarze (Paris 1795), jedyne spośród znaczących dzieł Sadea, w którym element sadycznego okrucieństwa został stłumiony i prawie w ogóle nie występuje. Jest to zbiór siedmiu dialogów erotycznych, spośród których tylko pięć zawiera istotną treść, dwa pozostałe służą za swego rodzaju kompozycyjne łączniki (jednym jest zresztą wspomniana wyżej wypowiedź Sadea Francuzi, jeszcze jeden wysiłek...). Treść polega na ukazaniu swoistej "edukacji erotycznej" młodej dziewczyny, która w zupełnej nieświadomości przechodzi od stanu cnoty do najskrajniejszego wyuzdania. W utworze tym atakowana jest gwałtownie religia chrześcijańska. I to prowadzi do sprawy jednego z nielicznych dzieł Sadea, które zostało już dawno przełożone na język polski, ale dotąd nie ukazało się drukiem. Chodzi o Dialog między księdzem a umierającym, napisany przez Sadea w Vincennes w roku 1782, ale opublikowany dopiero z rękopisu przez Mauricea Heine w 1926 roku. To pierwsze dzieło Sadea, poddające zasadniczej krytyce eschatologię chrześcijańską, jest godne uwagi jako nadzwyczaj zwarty wykład idei Markiza w kwestiach, które budziły jego zasadniczy sprzeciw. Warto przypomnieć, że od chrześcijaństwa odsunie się również Rewolucja Francuska w latach 1792-1795, a Napoleon Bonaparte powróci do współpracy z Kościołem bardzo niechętnie i z wielkimi zastrzeżeniami. Istotą sprzeciwu wobec Kościoła i religii była w Europie końca XVIII wieku świadomość intensywnego udziału episkopatu wielu krajów w popieraniu reżimów "starego porządku", a także w koniunkturalnych sojuszach z władzami rewolucyjnymi jeśli mogły one przynieść Kościołom doraźne korzyści. Na tym tle ateizm zyskiwał wyznawców. Markiz de Sade był naturalnie ateuszem i panteistą od zarania swojej świadomości filozoficznej, ale po raz pierwszy wyraził swoje przekonania w Dialogu z roku 1782. Najważniejsza w twórczości Sadea formuła trzoda obejmuje przetworzenia obszernej noweli Niedole cnoty (Les infortunes de la vertu), poczynione w przeświadczeniu, że 120 dni Sodomy przepadły na zawsze. Sade przesiedział w więzieniu w Charenton pierwsze miesiące Rewolucji. Dopiero 13 marca 1790 francuskie Zgromadzenie Narodowe uchwaliło dekret o uwolnieniu z wszystkich więzień Francji osób trzymanych tam na mocy haniebnych królewskich lettres de cachet. Dnia 2 kwietnia 1790 Sade został uwolniony z Charenton i powlókł się pieszo, wymizerowany, obdarty i chory, mając lat akurat 50, w kierunku Paryża. Pani de Sade powiadomiła go jednak, że nie życzy sobie dalszej wspólnoty małżeńskiej. Wkrótce potem nastąpił rozwód tej niedobranej, a jednak nadspodziewanie długo trwającej w małżeństwie pary. Sade zamieszkał kątem u paryskich przyjaciół. Następnie przeprowadził się do byłej aktorki, trzydziestoletniej Marii-Konstancji Quesnet; ta kobieta miała pozostać do końca prawdziwą jego żoną, zakochaną i zatroskaną, chociaż nigdy nie połączył ich formalny związek małżeński. Natychmiast po ustabilizowaniu się w Paryżu Sade począł przerabiać na dużą powieść swoje opowiadanie Niedole cnoty, napisane w 1787 roku w Bastylii. Fabuła tej noweli (lub raczej krótkiej powieści) miała posłużyć jako nośnik informacji zanotowanych w 120 dniach Sodomy. Wszelako w latach 1790-1791 Markiz był jeszcze pod naciskiem konwenansów społecznych i cenzuralnych Francji, wyzwalającej się dopiero spod systemu "ancien regimeu". Justyna czyli Nieszczęścia cnoty ukazała się w 1791 roku. Zasadniczą treść tego dzieła czytelnik znajdzie w opublikowanym w niniejszej książce tłumaczeniu wersji pierwotnej pod tytułem Niedole cnoty, Tekst tej książki Sade rozszerzył wszelako w sposób radykalny, wprowadzając nowe motywy fabularne, a w ich obręb włączając opisy sytuacji i deklaracje światopoglądowe, które nigdy za czasów przedrewolucyjnych nie mogłyby ukazać się w druku. Jest to historia dwóch sióstr, córek zamożnego mieszczanina, który umiera nagle, zostawiając obie panny bez środków do życia: starszą, 15-letnią Juliettę i młodszą, 12-letnią Justynę. Dzieje się to około roku 1773 czy 1775 a więc powieść jest jak najściślej współczesna... Julietta jest cyniczna i przewrotna, Justyna cicha i moralnie wrażliwa. Los rozdziela je na kilkanaście lat. 17 . Spotykają się w roku 1788, a istotę narracji stanowić będzie opowieść Justyny o swoich tragicznych losach w ciągu ubiegłych kilkunastu lat. Justyna jest dziełem artystycznie znakomitym, ale autora nie zadowoliła. W kilka lat później Sade podejmie ten temat po raz trzeci. W międzyczasie przeżył chwile tragiczne. W 1793 roku Sade został uwięziony, a potem, latem 1794 roku, wskazany do "osądzenia" przez trybunał rewolucyjny. Nie zdołano go jednak odszukać, w zatłoczonym więzieniu dnia 27 lipca 1794 roku. Gdyby się stało inaczej, zakończyłby życie na rozszalałej rewolucyjnej gilotynie na pewno tego samego dnia. Ale 27 lipca, to 9 Thermidora roku II, dzień zamachu i obalenia krwiożerczej i totalitarnej dyktatury Robespierrea. Przypadek ocalił markiza de Sade. W parę tygodni później wyszedł na wolność, wrócił do pani Quesnet i mógł przystąpić do opracowania trzeciej, ostatniej i najbogatszej wersji Justyny. Epoka Dyrektoriatu (1794-1801) była okresem największej w dziejach Francji wolności druku, z którą obecna epoka ledwo może się równać. Sade skorzystał z tej sytuacji i z gotowości swojego wydawcy, pana Masse, do wydania nowej wersji powieści, zgodnej z najszczerszą intencją i ideą autora. Trzeba było wszelako ustosunkować się jakoś do wersji opublikowanej w 1791 roku. W wydaniu z roku 1797 Sade oświadczył, że wydawca wykonując rzekomo wolę nie żyjącego już od paru lat autora pożyczył swego czasu rękopis dzieła przyjacielowi pisarza. Ów wiarołomny przyjaciel nadużył zaufania, wykroił z tekstu i wydał w 1791 roku "nędzne wyjątki znacznie ustępujące oryginałowi". Teraz dopiero, w roku 1797, można opublikować (anonimowo, bowiem nazwisko markiza de Sade nigdzie nie zostało wspomniane) cały, autentyczny tekst opowieści. Sade rozszerzył dzieje Justyny mniej więcej dwukrotnie, głównie przez rozbudowanie elementów fabuły z 1791 roku. Zmieniona została konwencja utworu: jest to już nie opowieść Justyny o swoich tragicznych losach, ale opowieść autora o niezwykłych losach dziewczyny imieniem Justyna. Dzieje Justyny zajęły w wydaniu 1797 roku 4 tomy. Ale istotną zmianę do treści wprowadziła Historia Julietty, w sześciu tomach, dawniej ledwo zaznaczona, teraz rozbudowana do rozmiarów wielkiej, okrutnej i na miarę pojęć epoki sensacyjnej opowieści. Julietta w wersji 1797 roku jest narratorką swoich przeżyć i doznań. Dało to autorowi dodatkową szansę wyeksponowania całego odium przeżyć Julietty. Niewiele to, niestety, dziełu Sadea pomogło. Nowa Justyna i Historia Julietty stały się sensacją francuskiego rynku wydawniczego. Lecz autor takich dzieł uchodził za postać godną pogardy i prześladowań nawet w okresie Dyrektoriatu. Wkrótce potem, w roku 1801, Sade został aresztowany pod zarzutem rzekomego autorstwa broszury ośmieszającej Pierwszego Konsula Napoleona Bonaparte pod tytułem Zoloe et ses deux acolytes. Nie był jej autorem, ale pretekst wystarczył. W marcu 1801 roku Sade został aresztowany w biurze swojego wydawcy, pana Nicolasa Masse. Odesłano go do więzienia w Charenton. Miał tam spędzić resztę swojego życia. Pasjonował go teatr i przy współpracy innych więźniów Charentonu próbował organizować amatorskie przedstawienie (czemu poświęcił swoją słynną sztukę pod tytułem Marat-Sade znany dramaturg Peter Weiss). Spędził w Charenton prawie 14 lat. Pisał nadal, próbował przemycać swoje dzieła poza kraty więzienia, niektóre (mało ważne) ukazywały się nawet drukiem. Pani Quesnet otaczała go do zgonu serdeczną opieką. Zostawił testament, w którym żądał pochówku najskromniejszego i całkowicie laickiego. Zmarł dnia 2 grudnia 1814 roku. Pochowano go w Charenton oczywiście byle jak. Dzisiaj po grobie jednego z najsłynniejszych i największych pisarzy Francji nie ma żadnego śladu. Starano się po śmierci markiza de Sade całkowicie o nim zapomnieć, krzycząc, że o "pornografie" nie warto wspominać. Krzyk był jednak, nawet w wieku XIX, zbyt donośny, aby nie pobudzał myślicieli samodzielnych i od Kościoła katolickiego nie uzależnionych do refleksji: jeżeli tylko "pornograf", to po co cały ten wrzask? Powoli, w drugiej połowie wieku XIX, a zwłaszcza w wieku XX (Maurice Heine) i w naszych czasach (Gilbert Lely i setki innych) przypomina o tym niezwykłym pisarzu, chlubie Francji, którego ojczyzna chciała się wyrzec. Nie pozwolono na to i markiz de Sade znalazł swoje eksponowane miejsce w księgarniach francuskich około roku 1960. Dzisiaj jest już wielkością uznaną i nawet jego dzieł trzeba szukać wśród resztek dawnych nakładów tak wyprzedane są już nakłady dzieł zebranych Sadea. Od mniej więcej dwudziestu lat twórczość D.A.F de Sadea należy do uznanej klasyki światowej i tylko w niewielu krajach, między innymi u nas, odmawiano przyjęcia owego faktu do wiadomości. Powody tego były niepojęte; Sade w każdym razie nie godził w podstawy ustrojowe PRL. Warto spokojnie spojrzeć na dzieło Markiza. Jest w nim gorzka prawda o istocie ludzkiej egzystencji, ale prawda na pewno rzeczywista. JERZY ŁOJEK . Słownik literatury polskiego Oświecenia, Wrocław 1977, strona320: "W skrócie można wyróżnić następujące elementy światopoglądu libertyńskiego: 1) skrajny racjonalizm, połączony z materializmem i często ateizmem; 2) zdecydowany antagonizm wobec tradycji i eschatologii chrześcijańskiej; 3) hedonizm i epikureizm (uznanie satysfakcji indywidualnej za naczelny imperatyw moralny); 4) nacisk na strefę życia seksualnego jako źródło największej satysfakcji jednostki ludzkiej; 5) sceptycyzm moralny i nawet cynizm, połączone ze skrajną mizantropią; 6) indywidualizm i elitaryzm (pogarda dla zasad moralnych "dobrych dla gminu"), przyznanie jednostkom stojącym na wysokim poziomie świadomości szczególnych i wyjątkowych praw; 7) relatywizm moralny i traktowanie wszelkich systemów moralności w kategoriach społecznych i historycznych (moralność jako system norm wyłącznie konwencjonalnych); 8) kult Natury jako siły określającej indywidualne postępowanie ludzkie (stąd częsty u libertynów determinizm, wykluczający indywidualną odpowiedzialność moralną za czyny ludzkie, uznający nieodparty przymus realizacji każdego wewnętrznego impulsu jednostki ludzkiej jako wszczepionego przez Naturę; 9) kult starożytności pogańskiej, zwłaszcza pisarzy i myślicieli antycznych, u których można się dopatrzeć antecedensów idei libertyńskich (Epikur, Pyrron, Lukrecjusz) i aprobata obyczajowości antycznej; 10) estetyzm: uznanie przeżycia estetycznego za pozytywną wartość moralną, przy skrajnej subiektywizacji tej wartości (uznaniu, że każde przeżycie subiektywnie estetyczne jest pozytywne bez względu na źródło i istotę tego przeżycia". Niedole cnoty . Cóż to byłby za triumf dla filozofii rozjaśnić ciemne drogi opatrzności, zobaczyć, jak przeprowadza ona swe zamiary względem człowieka, następnie nakreślić podług tego jakiś plan postępowania, aby ten biedny dwunożny osobnik, będący wieczną igraszką tej istoty, która, jak powiadają, rządzi nim tak despotycznie, mógł znaleźć jakiś sposób rozumienia dotyczących go zrządzeń opatrzności, drogę, której powinien się trzymać, aby uprzedzić dziwaczne kaprysy fatum, przybierającego dwadzieścia różnych nazw, a przecież dotąd jeszcze dokładniej nie określonego. Wychodząc bowiem od naszych społecznych konwenansów i nie tracąc dla nich nigdy poszanowania, w jakie wdrożono nas przez wychowanie, zobaczymy niestety, że z powodu przewrotności innych natrafialiśmy jedynie na kolce, podczas gdy niegodziwcy zbierali tylko róże; i czy wtedy ludzie nie posiadający dostatecznie wytrwałej cnoty, pozwalającej przejść ponad wnioskami płynącymi z tych smutnych okoliczności, nie wymyślą sobie, że lepiej dać się ponieść prądowi, niż mu się opierać, czyż nie powiedzą, że choć piękną jest cnota, to jednak gdy na nieszczęście zbyt słabą się staje, by móc walczyć przeciw występkowi, wybór jej jest najgorszą rzeczą, a w wieku całkowicie znieprawionym najsłuszniej postępować tak jak wszyscy. Nieco bardziej uczeni, nazwijmy to tak, nadużywając nauk, jakie zdobyli, czyż nie rzekną za aniołem Jesradem z Zadiga, że nie ma takiego zła, z którego nie rodzi się dobro, i czyż sami od siebie nie dorzucą tutaj, że skoro w niedoskonałym urządzeniu świata suma zła równa jest sumie dobra, to dla utrzymania równowagi konieczne jest, aby tyluż było ludzi dobrych, co złych, i że wobec tego dla całości jest zgoła obojętne, że ten lub ów jest raczej dobry niż zły: że jeśli nieszczęście prześladuje cnotę, a pomyślność prawie zawsze towarzyszy występkowi, i jest to zgoła obojętne dla natury, to nieskończenie lepiej znaleźć się pomiędzy złymi, którym dobrze się dzieje, niż wśród cnotliwych, których czeka zagłada. 23 . Nie można więc dopuścić do tych niebezpiecznych filozoficznych sofizmatów i trzeba ukazać koniecznie, że przykłady nieszczęśliwej cnoty przedstawione duszy znieprawionej, w której jednak pozostało jeszcze kilka słusznych zasad, mogą sprowadzić tę duszę na dobrą drogę i to równie niezawodnie, co w wypadku ofiarowania jej na drodze cnoty najjaśniejszych zaszczytów i najbardziej kuszącego wynagrodzenia. To niewątpliwie konieczność okrutna: odmalować tyle nieszczęść, przygniatających słodką i wrażliwą kobietę, szanującą cnotę, zaś z drugiej strony najwspanialszą fortunę drugiej, która pogardza cnotą przez całe życie; jeśli jednak może się zrodzić jakieś dobro z naszkicowania tych dwu obrazków, czyż można sobie wyrzucać, że ukaże się je publiczności? Czyż można mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia dlatego, że stwierdziło się fakt, który człowiekowi mądremu, czytającemu z pożytkiem tak owocną naukę o poddaniu się rozkazom opatrzności, przyniesie częściowo rozwiązanie najtajniejszych tej opatrzności zagadek oraz ostrzeżenie fatalne, że niebo często Uderza obok nas w osoby, które wypełniły nawet jak najlepiej swoje obowiązki, uderza często po to właśnie, aby przypomnieć nam o naszych obowiązkach? Z takimi właśnie uczuciami bierzemy pióro do ręki i zakładając dobrą wiarę czytelników prosimy ich o trochę uwagi i zastanowienia nad niedolą smutnej i nieszczęsnej Justyny. Pani hrabina de Lorsańge była "jedną z tych kapłanek Wenery, których fortuna jest dziełem czarownych kształtów, wielce złego prowadzenia się i szelmostwa, a których najbardziej majestatyczne tytuły można odnaleźć jedynie w archiwach Cytery, wymyślone bezczelnie przez tego, który je przyjmuje, a podtrzymane przez głupią łatwowierność nadającego. Bardzo żywa, brunetka o pięknej kibici, o cudownym wyrazie czarnych oczu, pełna sprytu, a zwłaszcza zgodnie z modą pozbawiona wiary, co dorzuca tylko soli namiętnościom i każe jeszcze żywiej ubiegać się o kobietę, którą o brak ten podejrzewamy; otrzymała przecież najświetniejsze możliwe wykształcenie; córka wielkiego hurtownika z ulicy Saint-Honore, była wychowana, z siostrą młodszą od niej o trzy lata, w jednym z najlepszych paryskich klasztorów, gdzie do piętnastego roku życia nie zabrakło jej żadnej rady, żadnego nauczyciela, żadnej dobrej książki i talentu. W tym okresie, tak zgubnym dla cnoty młodej dziewczyny, wszystko to przepadło w jednym dniu. Straszliwe bankructwo zepchnęło jej ojca w tak okrutną sytuację, że aby uniknąć najgorszego, musiał jak najszybciej wyjechać do Anglii; córki pozostawił przy matce, ta zaś umarła ze zmartwienia w tydzień po wyjeździe męża. Dziewczynki miały jeszcze jakichś krewnych, którzy zaczęli się zastanawiać, co z nimi zrobić, i gdy każdej przypadło w udziale około stu talarów, postanowili zostawić im wolną drogę, dać to, co się należy, i pozwolić decydować o sobie. Pani de Lorsańge, która wtedy nazywała się Julietta, a której charakter i umysł były prawie tak ukształtowane, jak w wieku lat trzydziestu, to znaczy, w jakim była, gdy dzieje się nasza opowieść, doznała tylko przyjemności swobody i nie zastanawiała się nawet przez chwilę, jakie to okrutne przeciwności losu kruszą jej kajdany. Odczuła za to całą okropność swojej sytuacji Justyna, jej siostra, która właśnie doszła do dwunastego roku życia, obdarzona charakterem ponurym i melancholijnym, czułością i zadziwiającą wrażliwością; w porównaniu jednak z przebiegłością i zręcznością swojej siostry była tylko naiwną, niewinną i uczciwą, co miało jej zgotować tyle zasadzek. Ta młoda dziewczyna wyglądała zupełnie inaczej niż Julietta; o ile w rysach tej ostatniej widać było grę, opanowanie, kokieterię, o tyle u drugiej podziwiało się wstydliwość, delikatność i nieśmiałość. Wygląd dziewicy, wielkie niebieskie oczy pełne wyrazu, olśniewająca cera, delikatna i lekka sylwetka, przejmujący ton głosu, zęby jak z kości słoniowej i piękne jasne włosy oto jak rysuje się obraz uroczej młodszej siostry, której naiwne wdzięki i rozkoszne rysy wymagały bardzo delikatnych dotknięć pędzla, aby zostać odmalowane. Jednej i drugiej pozostawiono dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie klasztoru, zdając je na własne staranie o siebie, by się gdzieś umieścić ze swoimi stu talarami. Julietta, uradowana, że sama sobie jest panią, przez chwilę chciała uśmierzyć płacz Justyny, ale widząc, że nie da rady, zaczęła ją łajać zamiast pocieszać, powiedziała więc siostrze, że jest głupia, że nie zdarzyło się jeszcze, aby dziewczyny w ich wieku i o ich wyglądzie umarły z głodu; dała jej przykład córki sąsiadów, która uciekłszy od rodziców była teraz bogatą utrzymanką poborcy generalnego i jeździła karetą po Paryżu. Justyna przeraziła się tak zgubnego przykładu, powiedziała więc, że wolałaby umrzeć niż ją naśladować, i odmówiła stanowczo zamieszkania z siostrą, ujrzawszy, że chce ona prowadzić wychwalane przez siebie niegodne życie. Siostry rozstały się więc, nie obiecując sobie żadnego spotkania, jak tylko okazało się, że mają tak różne zamiary. Czy Julietta mająca zostać wielką damą, jak postanowiła, zgodziłaby się ujrzeć dziewczynę, której cnotliwe i niskie skłonności, musiałyby ją hańbić, a z drugiej strony, czyż Justyna zechciałaby narazić swe obyczaje w towarzystwie istoty zepsutej, która miała stać się ofiarą rozpusty i znieprawienia publicznego? 25 . Każda poczyniła starania na własną rękę i nazajutrz opuściły klasztor, tak jak to było przewidziane. Justyna, pieszczona dzieckiem przez krawcową swojej matki, wyobraziła sobie, że ta kobieta rozczuli się nad jej losem, odnalazła ją więc, opowiedziała o swoim nieszczęśliwym położeniu i prosiła o pracę, została jednak bezwzględnie odepchnięta. O Boże powiada to nieszczęsne stworzenie czy już pierwszy samodzielny krok na tym świecie zrobiony musi być powodem zmartwień... ta kobieta kochała mnie niegdyś, dlaczegóż więc mnie dzisiaj odpycha? ... Niestety, jedyny powód, to że jestem sierotą i biedną... że nie mam już oparcia na świecie, a ludzi ceni się tylko według pomocy lub korzyści, jakich po nich można się spodziewać. Co widząc, Justyna odnajduje proboszcza ze swojej parafii, prosi go o kilka rad, ale czcigodny duchowny odpowiada jej dwuznacznie, że parafia jest przeciążona, że nie ma mowy, aby mogła uzyskać coś z jałmużn, że gdyby jednak chciała mu służyć, umieści ją chętnie u siebie; ponieważ jednak mówiąc to świętobliwy mąż ujął ją za podbródek, wyciskając pocałunek zbyt światowy jak na sługę kościoła, Justyna, dobrze pojmując, o co chodzi, szybko się wycofuje i powiada: Proszę księdza, nie chcę ani jałmużny, ani miejsca jako służąca, zbyt niedawno opuściłam, stan wyższy od tego, w którym trzeba dopraszać się o te dwie łaski, bym już była do tego zmuszona; proszę o rady, których potrzebuje moja młodość i moje nieszczęście, ksiądz zaś każe mi je kupić za cenę zbrodni... Proboszcz, wzburzony takim słowem, otwiera drzwi, wypędza ją brutalnie, Justyna zaś, dwukrotnie odepchnięta pierwszego dnia, w którym została skazana na osamotnienie, wchodzi do domu, gdzie ujrzała ogłoszenie, wynajmuje mały umeblowany pokoik, płaci z góry i nieskrępowanie oddaje się żałości nad swoim położeniem i okrucieństwem tej garstki ludzi, z którymi miała do czynienia za zrządzeniem swej nieszczęsnej gwiazdy. Niech wybaczy nam czytelnik, że pozostawimy ją przez jakiś czas w tej nędznej dziurze i powrócimy do Julietty, aby opowiedzieć jak najkrócej, w jaki sposób, wyszedłszy z prostego stanu, stała się w ciągu piętnastu lat kobietą utytułowaną, posiadającą z górą trzydzieści tysięcy liwrów renty, przepiękne klejnoty, dwa lub trzy domy na wsi i w Paryżu, w tej chwili zaś serce, bogactwo i zaufanie pana de Corville, radcy stanu, człowieka cieszącego się wielkim poważaniem i mającego wkrótce objąć urząd ministerialny... Droga była ciernista... trudno o tym wątpić, przecież przez najtwardsze i bezwstydne terminowanie torują sobie drogę te panienki, a ta, która dzisiaj jest w łóżku księcia, nosi jeszcze być może na sobie poniżające piętno brutalności zdeprawowanych libertynów, w których ręce oddały ją trudne początki, młodość i brak doświadczenia. Wyszedłszy z klasztoru Julietta odnalazła po prostu kobietę, o której wspominała jej niegdysiejsza przyjaciółka z sąsiedztwa, ta, która zeszła na złą drogę; zapamiętała adres i oto przychodzi bezwstydnie, z zawiniątkiem pod pachą, sukienką w nieładzie, z najśliczniejszą buzią na świecie i z minką uczennicy; opowiada tej kobiecie o sobie i błaga ją o podobną opiekę, jakiej udzieliła kilka lat temu dawnej przyjaciółce. Ile masz lat, dziecko? pyta ją pani Du Buison. Za kilka dni skończę piętnaście, proszę pani. I nikt nigdy... Nie, proszę pani, przysięgam. Bo czasem w klasztorach, a to ojciec jałmużnik, zakonnica, przyjaciółka... muszę mieć niezbite dowody. Tylko od pani zależy, żeby je uzyskać... I pani Du Buisson, wsadziwszy na nos okulary i zbadawszy sama dokładnie stan rzeczy, mówi do Julietty: Moje dziecko, możesz tutaj zostać, trzeba słuchać moich rad, mieć wielkie zrozumienie dla tego, co robię, być czystą i oszczędną, szczerą wobec mnie, z przyjaciółkami ton światowy, a szelmostwo z mężczyznami, a za kilka lat od tej chwili doprowadzę cię do tego, że zamieszkasz w pokoju z komodą, lustrem, służącą, zaś sztuka, którą nabędziesz u mnie, pozwoli ci zapewnić sobie resztę. Du Buisson chwyciła zawiniątko Julietty, pyta ją o posiadane pieniądze, gdy zaś Julietta w zbytniej szczerości wyznała, że ma sto talarów, droga mamusia porywa je, zapewniając młodą uczennicę, że umieści tę sumę na korzystnym procencie, nie trzeba bowiem, aby tak młoda osoba miała pieniądze... jest to przecież sposób czynienia zła, a w czasach takiego zepsucia uczciwa i dobrze urodzona dziewczyna powinna troskliwie unikać wszystkiego, co mogłoby się dla niej źle skończyć. Po tym kazaniu Du Buisson przedstawiła nowo przybyłą towarzyszkom, wskazano jej pokój i już nazajutrz nowalijki dziewczyny wystawiono na sprzedaż; przez cztery miesiące ten sam towar został sprzedany kolejno osiemdziesięciu osobom, z których każda płaciła jako pierwszy nabywca, i dopiero pod koniec tego ciernistego nowicjatu Julietta zdobyła prawa siostry zakonnej. 27 . Od tej chwili została uznana za dziewczynę należącą rzeczywiście do domu i podzieliła lubieżne trudy... znów nowicjat! Jeśli w jednym Julietta służyła mniej więcej naturze, zapomniała o jej prawach w drugim: zbrodnicze ciekawości, bezwstydne przyjemności, nieczuła i łajdacka rozpusta, skandaliczne i dziwaczne gusty, poniżające fantazje, a wszystko to było z jednej strony owocem pragnienia, aby doznawać rozkoszy nie narażając zdrowia, z drugiej zaś zgubnego przesytu, co deprawując wyobraźnię pozwala się jej rozwijać jedynie w stronę wybryków i nasycać się nie inaczej niż przez rozwiązłość... Julietta zupełnie zepsuła swe obyczaje w tej drugiej szkole, a triumfy osiągnięte przez występek poniżyły całkowicie jej duszę, czuła, że będąc zrodzona do zbrodni, nie powinna zadowolić się zbrodnią małą i że należy się wyrzec próżnego wyczekiwania w niższym służebnym stanie, który każąc jej popełniać te same błędy i podobnie ją poniżając, nie przynosi jej jednak równie wielkiej korzyści. Spodobała się pewnemu staremu, bardzo rozpustnemu magnatowi, który sprowadził ją tylko na kwadrans przygody, umiała jednak stać się kosztowną utrzymanką i pojawiła się na przedstawieniach, na przechadzkach obok znakomitości orderu Cytery; patrzono na nią, mówiono o niej, zazdroszczono jej, a łajdaczka umiała się do tego tak dobrze zabrać, że w cztery lata zrujnowała trzech mężczyzn, z których najbiedniejszy miał sto tysięcy talarów renty. To wystarczyło, by zapewnić jej rozgłos, takie jest już zaślepienie ludzi w tym wieku, że im większej nieuczciwości dowiedzie jedna z tych ladacznic, tym bardziej rośnie pożądanie, aby znaleźć się na jej liście, tak że sądzić można, iż stopień jej upodlenia i zepsucia staje się miarą uczuć, bezwstydnie jej okazywanych. Julietta doszła właśnie do lat dwudziestu, gdy hrabia Lorsange, szlachcic z Angvin, mający około czterdziestki, tak się w niej zadurzył, że postanowił dać jej nazwisko, gdyż nie był dostatecznie bogaty, żeby ją utrzymywać: przyznał jej dwanaście tysięcy liwrów renty, zapewnił jej resztę swej fortuny, która dochodziła do ośmiu tysięcy, na wypadek gdyby umarł przed nią, dał jej dom, ludzi, lokajów i pewien rodzaj poważania w świecie, które pozwoliło w dwa lub trzy lata zapomnieć, od czego zaczęła. I wtedy właśnie ta łajdaczka Julietta, niepomna na jakiekolwiek za sady poczciwego pochodzenia i dobrego wychowania, zepsuta przez złe książki i złe rady, spiesząc się do samodzielnych uciech, chcąc mieć nazwisko, ale bez żadnych więzów, ośmieliła się dopuścić niecną myśl o skróceniu życia swojego męża... Powzięła ten zamiar i wykonała go, na nieszczęście dostatecznie skrycie, by znaleźć się poza zasięgiem dochodzeń, grzebiąc zaś małżonka, który jej przeszkadzał, zatarła wszelkie ślady swego haniebnego występku. Stawszy się osobą wolną i hrabiną, pani de Lorsange wróciła do dawnych swoich zwyczajów, ale uważając się już za kogoś w świecie, robiła to z większą przyzwoitością: nie była już utrzymywaną dziewczyną, była bogatą wdową, wydającą piękne kolacje, a zaproszenie przez nią stanowiło zbytek szczęścia dla miasta i dworu; sypiała jednak za dwieście ludwików i oddawała się za pięćset miesięcznie. Do dwudziestego szóstego roku życia dokonała jeszcze świetnych podbojów, zrujnowała -trzech ambasadorów, czterech poborców generalnych, dwu biskupów i trzech kawalerów orderów, a ponieważ zdarza się rzadko, aby ktoś poprzestał na pierwszej zbrodni, zwłaszcza jeśli się udała, Julietta, łajdaczka i winowajczyni Julietta, zmazała swą duszę dwiema nowymi zbrodniami podobnymi do pierwszej; najpierw więc, aby okraść jednego ze swych kochanków, który bez wiedzy swojej rodziny powierzył jej znaczną sumę; pieniądze te przypadły pani de Lorsange skutkiem tej haniebnej zbrodni; drugą zaś popełniła, aby wcześniej otrzymać w spadku sto tysięcy franków, które jeden z jej wielbicieli wpisał do swego testamentu, dla niej, lecz na nazwisko osoby trzeciej, mającej zwrócić tę sumę za niewielkim wynagrodzeniem. Do tych okropności pani de Larsange dołączyła dwa lub trzy dzieciobójstwa; obawa przed zepsuciem pięknej kibici, chęć ukrycia podwójnej intrygi, wszystko to skłoniło ją do wielokrotnego tracenia dziecka, i zbrodnie te, ukryte jak i inne, nie przeszkodziły tej zręcznej i ambitnej istocie w znajdowaniu co dzień nowych głupców i powiększania w każdej chwili swego majątku przez dorzucanie wciąż nowych zbrodni. Jest więc niestety aż nazbyt prawdziwe, że powodzenie może towarzyszyć zbrodni i że nawet wśród rozpusty i najbardziej przemyślanego zepsucia wszystko, co ludzie nazywają szczęściem, może ozłocić nić życia; niech jednak nie przeraża ta okrutna i fatalna prawda, niech przykład odwrotny, który niebawem ukażemy, przykład nieszczęścia, które wszędzie towarzyszy cnocie, nie dręczy tym bardziej duszy uczciwych ludzi. Ta korzyść ze zbrodni jest tylko pozorna; nie mówiąc już, że opatrzność musi na pewno ukarać takie powodzenie, winowajca żywi w głębi duszy robaka, co gryząc go bez przerwy, zabrania mu cieszyć się blaskiem otaczającej go szczęśliwości i zamiast niej pozostawia mu tylko rozdzierające wspomnienie zbrodni, za pomocą których ją zdobył. Wobec nieszczęścia dręczącego cnotę, nieszczęśnik, którego prześladuje los, może pocieszać się swoim sumieniem, a tajemna radość czerpana z niewinności wynagrodzi mu wkrótce niesprawiedliwość ludzką. 29 . Taki więc był stan interesów pani de Lorsange, gdy pan de Corville, mężczyzna pięćdziesięcioletni i cieszący się poważaniem, o którym wspominaliśmy wyżej, postanowił poświęcić się całkowicie tej kobiecie i przywiązać ją ostatecznie do siebie. Bądź sprawiła to jego troskliwość, bądź sposób poczynania, a może mądrość pani de Lorsange dość że dopiął swego do tego i już od czterech lat żył z nią całkowicie jak z legalną małżonką, gdy nabycie dla niej wspaniałej posiadłości koło Montargis skłoniło ich oboje do spędzenia tam kilku letnich miesięcy. Pewnego czerwcowego wieczoru piękna pogoda zachęciła ich do przechadzki aż do miasta, byli jednak zbyt zmęczeni, aby powrócić w ten sam sposób, weszli do oberży, w której zatrzymuje się poczta lyońska, z zamiarem pchnięcia stamtąd człowieka konno, aby sprowadził dla nich powóz z pałacu; wypoczywali w niskiej i chłodnej sali wychodzącej na podwórze, gdy poczta o której mówiliśmy, zajechała do gospody. Któż nie lubi oglądać podróżnych, czy znajdzie się taki, kto w momencie bezczynności nie zapełni jej tą rozrywką, skoro się nadarza? Pani de Lorsange wstała, jej kochanek udał się za nią i ujrzeli w oberży całe podróżujące towarzystwo. Zdawało się, że w pojeździe nie ma już nikogo, gdy gwardzista straży, zsiadający z kosza, wziął na ręce od jednego ze swych towarzyszy, również siedzącego na tym samym miejscu, młodą dziewczynę, w wieku około dwudziestu sześciu do dwudziestu siedmiu lat, otuloną w lichy, perkalowy płaszcz i związaną jak zbrodniarka. Gdy pani de Lorsange wydała okrzyk zdumienia i przerażenia, młoda dziewczyna odwróciła się, pozwalając ujrzeć rysy tak słodkie i delikatne, figurę tak cienką i smukłą, że pan de Corville i jego kochanka nie mogli sobie odmówić zajęcia się tą nieszczęsną istotą. Pan de Corville przybliża się i pyta jednego ze strażników, co uczyniła owa nieboraczka. Doprawdy, panie ; odpowiada strażnik jest oskarżona o trzy lub cztery wielkie zbrodnie, chodzi o kradzież, zabójstwo i podpalenie, wyznam jednak, że ja i mój towarzysz nigdy równie niechętnie nie prowadziliśmy zbrodniarza; jest to istota najłagodniejsza i zdaje się najuczciwszą... Ach, ach mówi pan de Corville czy nie chodzi tutaj o jedną z tych zwykłych pomyłek niższego trybunału? A gdzie miało miejsce wykroczenie? W pewnej oberży o trzy mile od Lyonu, to Lyon ją właśnie osądził, jedzie do Paryża dla potwierdzenia wyroku i powróci na egzekucję do Lyonu. Pani de Lorsange, która przybliżyła się i słyszała rozmowę, zwierzyła cicho panu de Corville chęć usłyszenia z ust samej dziewczyny historię jej nieszczęść, a pan de Corville, który miał podobne życzenie, oznajmił o tym ludziom prowadzącym dziewczynę, mówiąc im, kim jest; nie mieli nic przeciwko temu, zdecydowano spędzić noc w Montargis, zażądano wygodnego pomieszczenia, przy którym znalazłaby się izba dla strażników, pan de Corville zaręczył za uwięzioną, rozwiązano ją i przeszła do mieszkania pana de Corville i pani de Lorsange, strażnicy zjedli kolację i poszli spać obok, gdy zaś dano trochę jeść nieszczęśliwej, pani de Lorsange, nie mogąc się powstrzymać od najwyższego dla niej zainteresowania i bez wątpienia mówiąc sobie po cichu: Ta nieszczęśliwa istota i może niewinna traktowana jest jak zbrodniarka, podczas gdy mnie otacza powodzenie mnie, która na pewno jestem bardziej winna niż ona pani de Lorsange, mówię więc, zobaczywszy, że młoda dziewczyna trochę przyszła do siebie, nieco pocieszona pieszczotami i zainteresowaniem, jakie zdawano się jej okazywać, nakłoniła ją, by opowiedziała, jak to być może, że mając tak uczciwy i tak skromny wyraz twarzy, znajduje się w okropnej sytuacji. Opowiedzieć pani historię mego życia mówi piękna nieszczęśliwa, zwracając się do hrabiny to dać uderzający przykład uciśnionej niewinności. Byłoby to oskarżenie opatrzności, żaleniem się, to właściwie przestępstwo i nie śmiem doprawdy... Z oczu tej biednej dziewczyny popłynęły obficie łzy, a gdy wypłakała się trochę, rozpoczęła swoją opowieść w tych słowach. Pozwoli mi pani zataić moje nazwisko i pochodzenie, nie będąc sławne, jest jednak uczciwe i nie byłam przeznaczona dla poniżenia, które jest powodem prawie wszystkich moich nieszczęść. Straciłam rodziców będąc bardzo młodą, wierzyłam, że z małym zabezpieczeniem, które mi pozostawili, doczekam się uczciwego miejsca pracy, i nie przyjmując wciąż tych zajęć, które do uczciwych nie należały, nie spostrzegłam się nawet, kiedy zjadłam tę odrobinę, która mi przypadła. Im bardziej stawałam się biedna, tym bardziej mnie nie znoszono; im bardziej potrzebowałam pomocy, tym mniej spodziewałam się ją otrzymać lub tym bardziej ofiarowywano mi pomoc niegodną i nieprawą. Z wszystkich nieprzyjemności, których doznawałam w tej nieszczęsnej sytuacji, ze wszystkich okropnych słów, które usłyszałam, przypomnę tylko to, co zdarzyło się u pana Dubourg, jednego z najbogatszych lekarzy stolicy. Posłano mnie do niego jako człowieka, którego wpływy i bogactwo mogły z pewnością złagodzić mój los, ale ci, co dali mi podobną radę, albo chcieli mnie oszukać, albo też nie znali nieczułości jego duszy i zepsucia obyczajów. 31 . Wyczekałam się dwie godziny w przedpokoju, nim mnie na koniec wprowadzono; pan Dubourg, mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, dopiero wstał, owinięty w rozwiewający się szlafrok, który ledwie go zakrywał, czesano go właśnie, kazał wyjść swemu pokojowemu i zapytał mnie, z czym przychodzę. Niestety, proszę pana odpowiedziałam mu jestem biedną sierotą, która nie ma jeszcze czternastu lat, a jednak poznała wszelkie rodzaje niedoli. Wyliczyłam swoje niepowodzenia, trudności znalezienia miejsca, to, że szukając go, wydałam już na nieszczęście tę niewielką sumę, którą posiadałam, powiedziałam o doznanych odmowach, o trudności znalezienia pracy nawet w sklepie lub jako pokojówka, a także wyraziłam nadzieję, że ułatwi mi zdobycie środków do życia. Wysłuchawszy mnie dosyć uważnie, pan Dubourg zapytał, czy zawsze byłam cnotliwa. Nie byłabym ani taka biedna, ani w takich kłopotach, proszę pana powiedziałam mu gdybym nie chciała pozostać cnotliwa. Moje dziecko powiedział mi na to i dlaczegóż chcesz, aby bogactwo przyszło ci z pomocą, jeśli mu do niczego nie służysz? Chcę służyć, proszę pana, nie chodzi mi o nic innego. Posługi dziecka, którym jesteś, niewiele przydadzą się w domu, nie o tym myślę, nie masz ani odpowiedniego wieku, ani zręczności, żeby cię zatrudnić, jak o to prosisz, mogłabyś jednak, rezygnując częściowo z śmiesznej surowości, zapewnić sobie przyzwoite życie u wszystkich libertynów. I tylko do tego powinnaś dążyć, ta cnota, którą tak obnosisz, nie przydaje się na nic w świecie, możesz się nią popisywać, ale nie przyniesie ci to nawet szklanki wody. Ludzie tacy jak my, udający dawanie jałmużny, to znaczy dający jak najmniej, bo to ich najbardziej odstręcza chcą mieć korzyść z pieniędzy, które opuszczają ich kieszeń, a cóż może dać taka dziewczynka, jak ty w zamian za pomoc, jeśli nie zupełną zgodę na to, czego zechce się od niej wymagać? Och, proszę pana, nie ma więc już dobroczynności ani uczciwych uczuć w sercu ludzi? Bardzo mało, moje dziecko, bardzo mało, i wyrzekliśmy się już tej materii, aby przysługiwać się za darmo drugim; duma była tym może na chwilę połechtana, ale ponieważ nie ma nic bardziej chimerycznego i znikającego tak szybko, jak jej uciechy, zapragnęliśmy uciech bardziej realnych, i wiadomo, że z taką dziewczynką, jak ty na przykład, byłoby o wiele lepiej jako owoc tych zaliczek zerwać wszystkie przyjemności, których może użyczyć rozpusta, niż wbijać się w dumę z powodu ofiarowanej jałmużny. Opinia człowieka szczodrego, jałmużnika, dobroczyńcy niewarta jest dla mnie najmniejszego odczucia tych rozkoszy, których możesz użyczyć, a podobnie jest z wszystkimi prawie ludźmi moich upodobań i wieku, pogódź się więc z tym, moje dziecko, że pomogę ci tylko w zamian za uległość w tym wszystkim, czego będzie mi się podobało od ciebie zażądać. Jakaż nieczułość, panie, cóż za nieczułość! I sądzisz pan, że niebo nie ześle na cię żadnej kary? Dowiedz się, małe niewiniątko, że niebo jest tym, co nas najmniej interesuje na świecie; czy to, co czynimy na ziemi, podoba mu się, czy nie, to nas najmniej niepokoi; upewnieni w tym, że niewiele ma ono władzy nad ludźmi, mierzymy się z nim codziennie bez drżenia, a nasze namiętności tylko wtedy mają urok, jeśli w najlepsze przekraczają jego zamiary lub co najmniej to, co głupcy za nie podają, ale co w istocie jest tylko pozornym łańcuchem, którym oszustwo chciało najsilniej zniewolić. Panie, przy takich zasadach nieszczęśliwiec musi zginąć. Cóż z tego? We Francji jest więcej poddanych niż potrzeba; rząd, który widzi wszystko w wielkiej skali, mało się kłopocze jednostkami, jeśli tylko całość się zachowuje. Czy wierzy pan jednak, że dzieci uszanują ojca, jeśli są przez niego prześladowane? Co znaczy dla ojca, posiadającego za dużo dzieci, miłość tych, które mu nic nie przynoszą? To już lepiej było udusić nas przy narodzeniu. Może i tak, ale zostawmy politykę, z której nie możesz nic rozumieć. Dlaczegóż skarżyć się na los, jeśli ujarzmienie go zależy tylko od nas? Za jaką cenę, wielkie nieba! Za cenę chimery, której wartość, polega tylko na wkładanej w nią dumie... zostawmy jednak to twierdzenie i zajmijmy się tylko tym, co nas obojga dotyczy. Tobie zależy bardzo na tej chimerze, a mnie niewiele, i dlatego zostawiam ci ją; obowiązki, które ci nałożę i za które otrzymasz porządne, choć nie przesadne wynagrodzenie, będą zupełnie inne. Umieszczę cię przy mojej gospodyni, będziesz jej służyć i co ranka w mojej obecności bądź ta kobieta, bądź mój pokojowiec podda cię... O pani, jakże opowiedzieć o tej wstrętnej propozycji? Zbyt upokorzona, że każe mi się to czynić, jakby zagłuszając w sobie te słowa w chwili, gdy je wypowiadano... 33 . zbyt zawstydzona, żeby je powtórzyć, zechce pani łaskawie sama je uzupełnić... Okrutnik, naznaczył mi arcykapłanów, a ja miałam służyć za ofiarę... Oto wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, moje dziecko mówił dalej ten niegodziwy człowiek, wstając w nieprzyzwoity sposób a na dodatek nie obiecuje ci za tę długą zawsze i ciernistą ceremonię dłuższego utrzymania niż przez dwa lata. Masz teraz czternaście lat, mając szesnaście będziesz mogła swobodnie szukać szczęścia gdzie indziej, a do tego czasu będziesz ubierana, karmiona i dostaniesz miesięcznie jednego ludwika. To zupełnie przyzwoicie, nie dawałem tyle dziewczynie, którą zastąpisz; to prawda, że nie miała, jak ty, zachowanej cnoty, o którą tak ci chodzi, a którą szacuję, jak widzisz, mniej więcej na pięćdziesiąt talarów rocznie, jest to więc suma wyższa od tej, jaką otrzymywała twoja poprzedniczka. Zastanów się więc dobrze, pomyśl zwłaszcza o nędznym stanie, w jakim cię przyjmuję, uprzytomnij sobie, że w tym nieszczęsnym kraju, gdzie jesteś, ci, którzy nie mają z czego żyć, muszą cierpieć, żeby zarobić, że podobnie jak oni będziesz cierpieć, to prawda, ale zarobisz za to o wiele więcej niż większość z nich. Niecne słowa tego potwora rozpłomieniły jego namiętność, chwycił mnie brutalnie za kołnierzyk od sukienki i powiedział, że za pierwszym razem sam pokaże mi, o co chodzi... Ale moje nieszczęście użyczyło mi sił odwagi, zdołałam się uwolnić i rzucając się do drzwi powiadam mu, uciekając: Wstrętny człowieku, niechże niebo, które tak okrutnie obrażasz, ukarze cię pewnego dnia, jak na to zasługujesz za swoje wstrętne barbarzyństwo; nie jesteś godny ani tych bogactw, których używasz tak niecnie, ani nawet powietrza, którym oddychasz w świecie zbrukanym przez twoje okrucieństwa. Powróciłam ze smutkiem do domu, pochłonięta tymi smutnymi i ponurymi rozmyślaniami, które rodzą się niechybnie w zetknięciu, z okrucieństwem i zepsuciem ludzkim, gdy nagle wydało się, że zabłysnął przede mną promień pomyślności. Kobieta, u której mieszkałam, znająca moje nieszczęścia, przyszła mi powiedzieć, że znalazła w końcu dom, gdzie przyjmą mnie z przyjemnością, jeśli tylko będę się dobrze zachowywać. O nieba, proszę pani powiedziałam, całując ją w uniesieniu sama postawiłabym też taki warunek, niech pani sama zobaczy, czy nie przyjmuję tego z rozkoszą. Człowiek, któremu miałam służyć, był starym lichwiarzem, który, jak powiadano, wzbogacił się nie tylko pożyczając na procent, lecz także okradając bezkarnie wszystkich, gdy tylko uważał, że może to bezpiecznie zrobić. Zamieszkiwał na ulicy Quincampoix, na pierwszym piętrze, ze starą kochanką, którą nazywał żoną i która była co najmniej równie niegodziwa, jak on sam. Zofio powiada do mnie ten skąpiec Zofio takie bowiem było moje imię, jakie przybrałam, by ukryć własne pierwsza cnota, jaka potrzebna jest w moim domu, to uczciwość... jeślibyś kiedykolwiek sprzeniewierzyła dziesiątą część dolara, każę cię powiesić, zobaczysz, Zofio, ale powiesić tak, żebyś już nie mogła przyjść do siebie. Jeśli moja żona i ja doznajemy jakichś słodkości na starość, to jest to owocem naszej ogromnej pracy i naszej głębokiej trzeźwości... Czy dużo jesz, moje dziecko? Kilkanaście uncji chleba dziennie, proszę pana odpowiedziałam mu wodę i trochę zupy, gdy jestem na tyle szczęśliwa, że mogę ją mieć. Zupa, do licha, zupa... widziałaś, moja droga powiedział stary skąpiec do żony oto godny ubolewania postęp zbytku. Od roku szuka posady, umiera z głodu od roku i chciałaby zajadać zupę. My ledwo możemy sobie na to pozwolić i to tylko w niedzielę, my, którzy pracujemy jak galernicy od czterdziestu lat. Będziesz dostawać trzy uncje chleba dziennie, córko, pół butelki wody z rzeki, starą suknię mojej żony co osiemnaście miesięcy, aby zrobić sobie spódniczki, i trzy talary pensji na końcu roku, jeśli będziemy zadowoleni z twoich usług, jeśli jesteś równie oszczędna jak my i jeśli w końcu porządkiem i staraniem przyczynisz korzyści dla domu. Służenie nam nie wymaga prawie niczego, jesteś sama, trzeba sprzątnąć i glansować trzy razy tygodniowo sześciopokojowe mieszkanie, słać moje łóżko i mojej żony, otwierać drzwi wejściowe, pudrować moją perukę, czesać moją żonę, zająć się psem, kotem i papugą, pilnować kuchni, czyścić naczynia, czy były używane czy nie, pomagać mojej żonie, gdy przyrządza nam coś do zjedzenia, i poświęcać resztę dnia na zajmowanie się bielizną, pończochami, czepkami i innymi drobnymi rzeczami. Jak widzisz, Zofio, to nic wielkiego, zostanie ci dużo czasu dla siebie, pozwolimy ci używać go dla własnej potrzeby i zająć się na własny użytek bielizną i ubraniem, którego będziesz potrzebować. Rozumie pani dobrze, że trzeba było nędzy, w jakiej byłam, aby przyjąć podobne miejsce; było o wiele więcej pracy, niż na to pozwalał mój wiek i moje siły, i czyż mogłam wyżyć z tego, co mi dawano? Nie chciałam jednak sprawiać wrażenia trudnej i przyjęłam miejsce tego samego wieczoru. 35 . Gdyby okrutna moja sytuacja, pozwoliła mi pamiętać o zabawieniu pani, a nie o tym, że poruszyć jej duszę na moją korzyść, to sądzę, że ubawiłabym panią, opowiadając o wszystkich objawach skąpstwa, którego byłam świadkiem w tym domu. Ale już na początku drugiego roku oczekiwało mnie tam tak straszne nieszczęście, że trudno mi jest, gdy nad tym rozmyślam, użyczyć pani kilku przyjemnych szczegółów, nie opowiedziawszy najpierw o tej klęsce. Trzeba pani wiedzieć, że w tym domu nigdy nie zapalano światła; pokój pana i pani znajdował się szczęśliwie przy latarni ulicznej, co wystarczało im w zupełności, nigdy nie korzystali z innego światła, gdy kładli się do łóżka. Jeśli chodzi o bieliznę, nie używali jej wcale, przy rękawie marynarki pana, podobnie jak przy sukni pani, znajdowało się po parze starych mankietów, przyszytych do materiału, i prałam je w każdą sobotę wieczór, żeby nadawały się do włożenia w niedzielę; nie było prześcieradeł ani ręczników, aby uniknąć prania, rzeczy dla domu kosztownej, jak utrzymywał mój czcigodny pan Du Harpin. Nigdy nie piło się u niego wina, czysta woda, jak powiadała pani Du Harpin, jest naturalnym napojem, którego używali pierwsi ludzie, i jedynym zalecanym nam przez naturę; za każdym razem, gdy krajano chleb, umieszczano pod spodem koszyk, aby zebrać okruchy, dołączano do nich pilnie resztki pozostałe po jedzeniu i wszystko to, usmażone w niedzielę z odrobiną zjełczałego masła, stanowiło uroczyste danie w ten dzień odpoczynku. Nigdy nie wolno było trzepać ubrań ani mebli, z obawy, że się zniszczą, tylko omiatać delikatnie piórkiem; buty pana i pani były podbite żelazem, a oboje przechowywali jeszcze z czcią te, które służyły im w dniu wesela; jednak bardziej dziwaczna była czynność, którą musiałam spełniać regularnie raz na tydzień. Było w mieszkaniu dość duże pomieszczenie, którego ściany nie były niczym obite; musiałam iść z nożem, zeskrobać trochę gipsu ze ściany, przesiewałam go następnie przez gęste sitko, a to, co zostawało po tej czynności, stawało się pudrem do toalety, którym ozdabiałam co ranka i pańską perukę, i kok pani. Dałby Bóg, żeby te obrzydliwości były jedynymi, które wyczyniali ci wstrętni ludzie; nic bardziej naturalnego, jak chęć zachowania swojego dobra, ale chęć jego podwojenia czyjąś własnością to nie to samo, a wystarczyło niewiele czasu, żeby zrozumieć, że tylko w ten sposób pan Du Harpin dochodził do takiego bogactwa. Nad nami mieszkał jegomość żyjący w dostatku, posiadający dość ładne klejnoty, a jego rzeczy były znane mojemu panu bądź to z powodu sąsiedztwa, bądź że przeszły mu przez ręce. Słyszałam często, jak ze swoją żoną wyrażał żal z powodu losu pewnej złotej szkatułki, wartości trzydziestu do czterdziestu ludwików, która na pewno zostałaby przy nim, gdyby, jak powiadał, jego pomocnik miał trochę więcej inteligencji; żeby sobie w końcu wynagrodzić brak szkatułki, czcigodny pan Du Harpin zamyślał ją ukraść i na mnie właśnie spadło wykonanie tego zamiaru. Po wygłoszeniu wielkiej mowy o nieszkodliwości kradzieży, a nawet użyteczności jej w społeczeństwie, ponieważ przywraca pewną równowagę, zdecydowanie naruszoną przez nierówne rozłożenie bogactw, pan Du Har pin dał mi podrobiony klucz, zapewnił, że otworzę nim mieszkanie sąsiada, znajdę szkatułkę w sekreterze, nigdy nie zamykanej, przyniosę ją bez żadnego niebezpieczeństwa, a za tę tak istotną przysługę otrzymam przez dwa lata pensję podwyższoną o jednego talara. Och, proszę pana wykrzyknęłam czyż to możliwe, aby pan ośmielał się tak psuć swoją sługę? Co zabroni mi zwrócić przeciwko wam broń, którą wkładacie mi do ręki, i jakie racje możecie mi przeciw stawić, jeśli okradną was podług waszych zasad? Pan Du Harpin, bardzo zdziwiony moją odpowiedzią, nie ośmielając się więcej nalegać, ale kryjąc urazę, powiedział, że wszystko to miało mnie wypróbować, szczęśliwie się więc stało, że oparłam się tej niegodziwej propozycji z jego strony i że zostałabym powieszona, gdybym uległa. Zadowoliłam się taką odpowiedzią, ale czułam od tego czasu, że cała ta sprawa grozi mi nieszczęściem, i zrozumiałam, jaką sobie wyrządziłam szkodę odmawiając tak stanowczo. Nie było jednak innej rady: albo trzeba było popełnić zbrodnię, o której mi mówiono, lub też jedynym wyjściem było ostre odrzucenie tej propozycji; mając większe doświadczenie odeszłabym natychmiast z tego domu, ale było już zapisane w księdze mego przeznaczenia, że każdy z uczciwych odruchów, do których skłaniał mnie mój charakter, musiał być opłacony nieszczęściem, trzeba więc było przyjąć swój los, skoro nie było innych możliwości. Pan Du Harpin przeczekał miesiąc, to znaczy prawie do chwili, gdy rozpoczął się drugi rok mojego pobytu u niego, bez słowa i nie okazując najmniejszej urazy z powodu odmowy, z którą się spotkał z mojej strony. Aż tu nagle pewnego wieczoru, gdy po skończeniu pracy zamknęłam się w swoim pokoju, aby zażyć kilku godzin wypoczynku, słyszę nagle, że drzwi otwierają się gwałtownie, i ze strachem ujrzałam pana Du Harpin prowadzącego w stronę mego łóżka komisarza i czterech strażników. Niech pan czyni swoją powinność powiedział do przedstawiciela sprawiedliwości ta łajdaczka ukradła mi diament wart tysiąc talarów, znajdziecie go w jej pokoju lub przy niej, nie może być inaczej. 37 . Ja pana okradłam? mówię, wyskakując z łóżka cała wzburzona ja, panie, któż wie lepiej niż pan, jaką odrazą przejmuje mnie podobny czyn i jakim niepodobieństwem jest, abym go mogła popełnić! Ale pan Du Harpin kazał szukać dalej czyniąc wiele hałasu, aby nie usłyszano moich słów, i nieszczęsny pierścień został znaleziony w jednym z materaców. Wobec tak przekonywających dowodów nie można się było sprzeciwiać, w jednej chwili zostałam pochwycona, skrępowana i haniebnie poprowadzona do więzienia śledczego, nie udzielono mi nawet możliwości, aby zostało wysłuchane choćby jedno słówko, które mogłabym powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Proces biednej dziewczyny, która nie ma ani nazwiska, ani oparcia, odbywa się we Francji bardzo szybko. Uważa się, że cnota nie idzie w parze z nędzą, i niedola jest w naszych trybunałach pełnym dowodem przeciw oskarżonemu; niesłuszne uprzedzenie każe wierzyć, że popełnia zbrodnię ten, kto powinien ją popełnić, uczucia ocenia się według stanu, do jakiego człowiek należy, i jeśli tytuły i fortuna nie udowodnią zaraz, że musisz być uczciwym człowiekiem, stanowi to natychmiast dowód, że nie możesz nim być. Cóż z tego, że się broniłam, cóż z tego, że podsunęłam urzędowemu obrońcy, którego przyznano mi na chwilę, najlepsze argumenty, mój pan oskarżył mnie, diament znalazł się w moim pokoju, było więc jasne, że go ukradłam. Gdy napomknęłam o okropnym postępku pana Du Harpin, by wykazać, że nieszczęście, które mi się wydarzyło, wynika tylko z jego zemsty i chęci usunięcia osoby, która będąc w posiadaniu tajemnicy, miała w ręku jego reputację, potraktowano te oskarżenia jako zniesławienie, powiedziano, że pan Du Harpin jest znany od czterdziestu lat jako człowiek prawy i niezdolny do takiej okropności, i już widziałam, jak płacę życiem za odmowę uczestnictwa w zbrodni, gdy zdarzył się nieoczekiwany wypadek, który zwrócił mi wolność, jednocześnie jednak miał mnie pogrążyć w nowych klęskach, czekających mnie jeszcze na świecie. Kobieta lat czterdziestu, którą nazywano Dubois, słynna z okropności wszelkiego rodzaju, była również w przededniu zasądzenia kary śmierci, przynajmniej bardziej zasłużonej niż moja, ponieważ jej zbrodnie zostały stwierdzone, a przeciw mnie nic nie dało się znaleźć. Wzbudziłam w tej kobiecie pewne zainteresowanie; któregoś wieczoru, niewiele dni przed terminem, w którym i ja, i ona miałyśmy utracić życie, kazała mi nie kłaść się spać, ale wraz z nią, niczego po sobie nie okazując, trzymać się jak najbliżej bramy więziennej. Między północą a godziną pierwszą mówiła dalej ta szczęśliwa łotrzyca w budynku wybuchnie pożar... to dzieło moich zabiegów, być może ktoś się spali, to nie ma znaczenia, pewne jest natomiast, że my uciekniemy; trzech mężczyzn, moich wspólników i przyjaciół, przyłączy się do nas i gwarantuję ci wolność. Ręka nieba, karząc niewinność w mojej osobie, przysłużyła się zbrodni w osobie mojej protektorki, wybuchł pożar, ogień był okropny, dziesięć osób spaliło się, ale my uciekliśmy; tego samego dnia dotarliśmy do chaty kłusownika w lesie Bondy, łotrzyka innego rodzaju, ale bliskiego przyjaciela naszej bandy. Jesteś więc wolna, droga Zofio mówi mi Dubois możesz teraz wybrać taki rodzaj życia, jaki ci się spodoba, chciałabym jednak dać ci jedną radę, mianowicie, żebyś się wyrzekła cnotliwych praktyk, które, jak widzisz, nigdy nie przynoszą powodzenia; niestosowne skrupuły zaprowadziły cię do stóp szafotu, wstrętna zbrodnia ocala mnie od niego; spójrz, do czego przydaje się dobro na świecie i czy warto mu się poświęcać. Jesteś młoda i ładna, jeśli zechcesz, zapewnię ci dostatek w Brukseli; jadę tam, to moja ojczyzna; w dwa lata będziesz wysoko, ostrzegam cię jednak, że nie poprzez wąskie ścieżki cnoty poprowadziłabym cię do fortuny; w twoim wieku trzeba jąć się niejednego zawodu, posłużyć do niejednej intrygi, gdy chce się szybko dojść do czegoś... Rozumiesz mnie, Zofio... rozumiesz, zdecyduj się więc szybko, gdyż musimy się oddalić, tutaj jesteśmy bezpieczni tylko przez kilka godzin. Och, pani powiedziałam mojej dobrodziejce winnam pani wiele, uratowała mi pani życie, jestem zrozpaczona tym, że bez wątpienia zawdzięczam je zbrodni, i może być pani pewna, że gdybym miała do niej przyłożyć rękę, wolałabym zginąć raczej, niż to uczynić. Zbyt dobrze wiem, na jakie niebezpieczeństwa się naraziłam, powodując się pragnieniem uczciwości, które zawsze istnieć będzie w moim sercu, ale gdyby nawet droga cnoty była najbardziej ciernista, będę ją zawszę przedkładać nad fałszywe blaski powodzenia, niebezpieczne łaski, które przez chwilę towarzyszą zbrodni. Są we mnie przekonania religijne, które dzięki niebiosom nie opuszczą mnie nigdy. Jeśli opatrzność sprawi, że droga mojego życia będzie ciężka, będę za to wynagrodzona w lepszym świecie; ta nadzieja pociesza mnie, łagodzi wszystkie moje zmartwienia, ucisza żale, umacnia w przeciwnościach i każe mi zmierzyć się z całym złem, które opatrzności spodoba się na mnie zesłać. Ta radość zagasłaby rychło w moim sercu, gdybym je zmazała zbrodniami, bałabym się klęsk jeszcze większych na tym świecie, 39 . a na tamtym przypadłyby mi w udziale tylko okropne kary, które sprawiedliwość niebieska przygotowuje dla tych, co ją znieważają. Oto absurdalne przekonania, które wkrótce zaprowadzą cię do szpitala, moja córko mówi Dubois marszcząc brwi wierz mi, nie zajmuj się sprawiedliwością niebieską, karami czy przyszłymi nagrodami, trzeba zapomnieć o tym wszystkim wychodząc ze szkoły albo umrzeć z głodu, jeśli popełnia się to głupstwo, że wierzy się dalej. Nieczułość bogaczy usprawiedliwia szelmostwo ubogich, moje dziecko; niech ich trzos otworzy się dla naszych potrzeb, niech w sercach ich zapanują ludzkie uczucia, a wtedy i w naszych sercach mogłyby osiedlić się cnoty, ale dopokąd nasza niedola, nasza cierpliwość w znoszeniu jej, nasza dobra wiara, nasze zniewolenie będą służyć tylko podwojeniu naszych kajdan, nasze zbrodnie będą ich dziełem i bylibyśmy głupi, wyrzekając się tych zbrodni, skoro mogą choćby trochę zmniejszyć jarzmo, którym bogaci się obciążają. Natura zrodziła nas wszystkich równymi, Zofio; jeśli losowi podoba się burzyć tę najpierwszą zasadę ogólnych praw, to my musimy naprawić jego kaprysy i naszą zręcznością odzyskać to, co biorą silniejsi... Lubię ich słuchać, tych bogaczy, sędziów, urzędników, lubię, jak prawią nam kazania o cnocie; trudno jest im powstrzymać się od kradzieży, chociaż mają trzy razy tyle, ile potrzeba do życia, trudno im zgoła nie myśleć o zabójstwie, choć otoczeni są pochlebcami tylko i usłużnymi niewolnikami, jakże ciężko zdobyć się na umiarkowanie i trzeźwość, skoro upaja ich żądza, a otaczają najbardziej soczyste kąski, jak trudno im o prawdomówność, choć nigdy nie mają żadnej korzyści z kłamstwa. Ale my, Zofio, my przez tę barbarzyńską opatrzność, z której uczyniłaś sobie bożka w swoim szaleństwie, skazani na pełzanie po ziemi jak wąż w trawie, my, na których patrzy się tylko ze wstrętem, gdyż jesteśmy biedni, których się poniża, gdyż jesteśmy słabi, my, którzy ostatecznie znajdujemy na powierzchni globu tylko żółć i ciernie, chcesz, żebyśmy się bronili przed zbrodnią, skoro tylko jej dłoń otwiera drzwi życia, podtrzymuje nas w nim, zachowuje lub broni nas przed jego utratą; chcesz, żeby nam, zawsze poddanym i poniżonym, przypadł w udziale tylko trud, przygnębienie i boleść, tylko niedostatek i łzy, tylko piętno i szafot, podczas gdy na klasę, która nas ujarzmia, spływają wszelkie łaski fortuny! Nie, nie, Zofio, nie, albo ta opatrzność, którą czcisz, jest godna tylko naszej wzgardy albo inne są jej zamiary... Poznaj ją lepiej, Zofio, poznaj ją lepiej i przekonaj się o tym, że kiedy stawia nas ona w pewnej sytuacji, w której zło staje się konieczne, a jednocześnie daje nam możliwość dokonania go, to znaczy, że to zło służy jej zasadom podobnie jak dobro i że zyskuje tyleż na jednym, co na drugim. Stan, w którym stwarza nas ona, jest równością, człowiek, który go zakłóca, nie jest bardziej winien niż ten, kto dąży do przywrócenia go, obaj działają zgodnie z otrzymanymi podnietami, obaj muszą ich słuchać, zawiązać sobie na oczach opaskę i korzystać z życia. Wyznam, że jeśli kiedykolwiek coś mnie zachwiało, to właśnie uwodzicielstwo tej sprytnej kobiety, ale jeszcze silniejszy był głos, który zwalczał jej sofizmaty w moim sercu, posłuchałam go i oświadczyłam po raz ostatni, że jestem zdecydowana nigdy nie ulec zepsuciu. Dobrze mówi do mnie Dubois rób, co chcesz, zostawiam cię na łaskę złego losu, jeśli jednak kiedyś zostaniesz uwięziona, czego nie unikniesz, gdyż fatalność, ocalając zbrodnię, niszczy w sposób nieunikniony cnotę, dobrze pamiętaj, aby przynajmniej nic o nas nie mówić. Podczas gdy tak rozprawialiśmy, trzej towarzysze Dubois pili z kłusownikiem, a ponieważ wino na ogół pozwala złoczyńcy zapomnieć o popełnionych zbrodniach i zachęca go często do ich powtórzenia, nawet nad brzegiem przepaści, z której ocalił się przed chwilą łotrzykowie patrzyli więc na moje postanowienie ujścia z ich rąk nie bez chęci zabawienia się moim kosztem. Ich zasady, obyczaje, ponure miejsce, w którym się znajdowaliśmy, podchmielenie, mój wiek, niewinność i figura, wszystko to zachęcało ich. Wstali od stołu, naradzili Się między sobą, poradzili się Dubois; wszystkie te tajemnicze czynności sprawiły, że drżałam z trwogi, wynik zaś był taki, że miałam przejść przez ręce wszystkich czterech, zanim odejdę, albo decydując się na to dobrowolnie, albo ulegając sile; jeślibym to zrobiła dobrowolnie, każdy z nich da mi talara, abym mogła pójść, gdzie zechcę, skoro nie pragnę im towarzyszyć; jeśliby jednak trzeba było użyć siły, aby mnie zmusić, rzecz i tak by się dokonała, ale dla zachowania tajemnicy ostatni z czterech, zabawiający się ze mną, miał mi zatopić nóż w łonie, a potem miano mnie zakopać pod drzewem. Niech pani pomyśli, jakie wrażenie wywarła na mnie ta odrażająca propozycja; rzuciłam się do stóp Dubois, zaklinałam ją, aby stała się po raz drugi moją protektorką, ale zbrodniarka śmiała się tylko z tej tak strasznej dla mnie sytuacji, która zresztą wydawała się jej bagatelką. Do licha mówi mi ona czujesz się nieszczęśliwa, że posłużysz czterem tak zbudowanym chłopcom! Paryżu jest dziesięć tysięcy kobiet, moja córko, które dałyby dosyć krągłych talarów, żeby być teraz na twoim miejscu... Słuchaj dorzuciła jednak, zastanowiwszy się chwilę mam dosyć władzy nad tymi cudakami, aby puścili cię wolno, jeśli chcesz okazać się tego godna. 41 . Biada, o pani, co trzeba zrobić? wykrzyknęłam zalewając się łzami rozkazuj, jestem gotowa. Pójść z nami, przystać do nas i popełniać to, co my, bez najmniejszej odrazy, za tę cenę przyrzekam ci resztę. Nie można się było wahać; przyjmując propozycję narażałam się na nowe niebezpieczeństwa, to prawda, były one jednak jeszcze daleko, mogłam ich umknąć, podczas gdy to, co groziło mi w tej chwili, było nie do uniknięcia. Pójdę wszędzie, pani mówię do Dubois pójdę wszędzie, przyrzekam to, proszę mnie ocalić od wściekłości tych ludzi, a nie opuszczę pani nigdy. Chłopcy mówi Dubois do czterech rzezimieszków ta dziewczyna należy do bandy; przyjmuję ją i biorę do nas, zabraniam ją gwałcić, nie obrzydzajmy jej zawodu od pierwszego dnia; widzicie, jak mogą się nam przydać jej wiek i wygląd, posłużymy się tym dla naszych korzyści i nie poświęcajmy jej naszym przyjemnościom... Ale namiętności osiągają pewien stopień w mężczyźnie, gdy już żaden głos nie może ich opanować; ludzie, z którymi miałam do czynienia, byli w takim stanie, że nic do nich nie docierało, podeszli do mnie wszyscy czterej jednocześnie, w stanie niedającym zgoła nadziei na moje ocalenie, i oświadczyli zgodnie Dubois, że nawet gdyby szafot miał tu stanąć, muszę stać się ich ofiarą. Najpierw moja mówi pierwszy, chwytając mnie w ramiona. Jakim prawem ty masz rozpocząć? mówi drugi, odpychając towarzysza i wyrywając mnie brutalnie z jego rąk. Do diabła, wy dopiero po mnie powiada trzeci. Kłótnia robi się coraz większa, czterej współzawodnicy biorą się za łby, przewracając na ziemię, okładając razami, tarzają się, ja zaś, nie wierzę szczęściu, że te okoliczności dają mi czas do ucieczki, podczas gdy Dubois usiłuje ich rozdzielić, rzucam się, wpadam do lasu i w jednej chwili tracę z oczu chatę. Istoto najwyższa powiadam, rzucając się na kolana, gdy tylko poczułam się bezpieczna najwyższa istoto, prawdziwy obrońco mój i przewodniku, zechciej zlitować się nad moją nędzą; widzisz moją słabość i niewinność, widzisz, z jakim zaufaniem pokładam w tobie całą moją nadzieję; zechciej wyrwać mnie z niebezpieczeństw, które mnie ścigają, lub też poprzez śmierć mniej niesławną niż ta, której się wyrwałam, zechciej przywołać mnie rychło do siebie. Modlitwa jest najsłodszą pociechą nieszczęśliwego, pomodliwszy się, zostaje umocniony; wstałam pełna odwagi, a ponieważ zaczynało się ściemniać, zanurzyłam się w zarośla, aby spędzić bezpieczniej noc; bezpieczeństwo, jakie czułam, znużenie, jakie mnie ogarnęło, odrobina radości, jakiej zakosztowałam, wszystko to sprawiło, że spędziłam dobrą noc i słońce było już bardzo wysoko, gdy moje oczy otwarły się na światło. Chwila przebudzenia się jest dla ludzi nieszczęśliwych najbardziej nieznośna; odpoczynek ciała, spokój myśli, chwilowe zapomnienie przeciwności, wszystko to jeszcze z większą siłą przypomina im nieszczęście i bardziej uciążliwym czyni jego ciężar. Jest więc prawda, mówię sobie, że są ludzkie istoty, którym natura przeznacza ten sam los, co dzikim zwierzętom! Skryta w ich ostępie, uciekając przed ludźmi, jak one, jakąż widzę różnicę między nimi a sobą? Czyż warto było urodzić się dla tak żałosnego losu? I łzy płynęły obficie z moich oczu podczas tych smutnych rozmyślań. Ledwo się uspokoiłam, gdy usłyszałam koło siebie hałas; przez chwilę myślałam, że to jakieś zwierzę, ale powoli rozpoznałam głosy dwu mężczyzn. Chodź, drogi, chodź mówił jeden z nich tu będzie wspaniale; okrutna i nieznośna obecność mojej matki przynajmniej nie przeszkodzi, abym mógł zakosztować z tobą przez chwilę tak drogich mi rozkoszy... Przybliżają się, umieszczają się tak blisko mnie, że żadne z ich słów... żaden z ich ruchów nie może mi umknąć, i widzę... O nieba, pani powiada Zofia przerywając jak to możliwe, by los stawiał mnie zawsze w tak okropnych sytuacjach, że równie trudną rzeczą jest dla cnoty słuchanie o nich, jak i ich opisywanie? ... Ta okropna zbrodnia, która znieważa na równi i naturę, i prawa, to przerażające przestępstwo, na które ręka boska opuściła się już tyle razy, ta hańba, jednym słowem, tak nowa dla mnie, że ledwo ją zrozumiałam, dokonała się na moich oczach, z wszystkimi odrażającymi szczegółami, do jakich jest zdolne najbardziej przemyślne zepsucie. Jeden z tych ludzi, ten, który rozkazywał drugiemu, miał około dwudziestu czterech lat, nosił zielony surdut i był na tyle porządnie ubrany, że wydawał się kimś, kto musi pochodzić ze szlachetnego stanu; drugi wyglądał na młodszego sługę z jego domu, miał około siedemnastu do osiemnastu lat i piękną twarz. Scena była tyleż długa, co skandaliczna, a dłużyło mi się tym okrutniej, że nie ośmielałam się ruszyć, żeby nie zostać zauważona. Występni aktorzy tej sceny, nasyceni zapewne, wstali w końcu, aby dojść do drogi prowadzącej do domu, gdy pan przybliżył się do ukrywających mnie zarośli dla załatwienia małej potrzeby. Mój wysoki czepek zdradza mnie, zostaję zauważona. 43 . Jaśminie mówi do młodszego Adonisa jesteśmy odkryci, mój drogi... dziewczyna, obca, widziała nasze tajemnice, chodź, wyciągnijmy stamtąd tę szelmę i dowiemy się, co tam porabia. Nie czekałam na ich pomoc, aby wyjść z mego schronienia; przecisnęłam się sama i padłam im do nóg. O, panowie wykrzyknęłam wyciągając do nich ramiona zechciejcie mieć litość nad nieszczęśliwą, której los jest bardziej żałosny, niż myślicie; mało jest przeciwności, które mogą wyrównać moim; okoliczności, w jakich mnie znaleźliście, nie mają w sobie nic podejrzanego, to raczej wynik mojej nędzy niż błędów; nie powiększajcie liczby moich klęsk, zmniejszcie je raczej, pomóżcie mi uniknąć prześladowania, które mi grozi. Pan de Bressac, tak bowiem nazywał się młody człowiek, w którego ręce wpadłam, wielce rozwiązły w duchu, nie miał zbyt wiele współczucia w swym sercu. Zbyt niestety powszechny to widok, że zboczenie zmysłów gasi zupełnie w człowieku litość; zwykłym wynikiem rozpusty jest nieczułość, bądź dlatego, że większość jej wykroczeń wymaga pewnego zobojętnienia duszy, bądź dlatego, że gwałtowny wstrząs, który wywiera na całość nerwów, zmniejsza wrażliwość ich działania; w każdym razie prawdziwy zboczeniec rzadko jest człowiekiem litościwym. Do tego naturalnego okrucieństwa duchowego ludzi, których charakter staram się nakreślić, dołączała się jeszcze w osobie pana de Bressac, niechęć tak wyraźna do mojej płci, nienawiść tak zakorzeniona do tego wszystkiego, co ją określa, że trudno było przypuścić, aby udało mi się wzbudzić w jego duszy te uczucia, którymi chciałam go poruszyć. Cóż to więc w końcu porabiasz, turkaweczko leśna? oto była cała odpowiedź człowieka, którego chciałam zmiękczyć. Mów prawdę, widziałaś wszystko, co zdarzyło się między tym młodym człowiekiem i mną, nieprawdaż? Skądże, panie wykrzyknęłam co rychlej nie sądząc, że jest coś złego w zatajeniu tej prawdy niech pan będzie pewny, że widziałam tylko zwykłe rzeczy; widziałam jednego pana i drugiego, jak siedzieliście obaj w trawie, zdawało mi się, że rozmawialiście przez chwilę, wierzcie, możecie być pewni, że to wszystko. Chciałbym w to uwierzyć odpowiedział pan de Bressac i to dla twego spokoju, gdyż jeślibym podejrzewał, że mogłaś widzieć coś innego, nigdy nie wyszłabyś z tych zarośli... No cóż, Jaśminie, jest wcześnie, mamy czas, możemy wysłuchać przygód tej dziewki; niech nam je zaraz opowie, potem przywiążemy do tego grubego dębu i wypróbujemy na jej ciele nasze myśliwskie noże. Młodzi ludzie, usiedli, rozkazali mi zająć miejsce obok i tam opowiedziałam im szczerze o tym wszystkim, co działo się ze mną, odkąd jestem na świecie. Do dzieła Jaśminie powiedział pan de Bressac wstając, jak tylko skończyłam postąpmy, jak należy, choćby raz w życiu, mój drogi; sprawiedliwa Temida skazała tę szelmutkę, nie pozwólmy, by zamiary bogini zostały tak okrutnie pogwałcone, i spełnijmy na zbrodniarce wyrok, który miał być wykonany; nie popełnimy zbrodni, mój przyjacielu, będzie to postępek cnotliwy, jako że przywrócimy moralny porządek rzeczy, a ponieważ na szczęście czasem go naruszamy, przywróćmy go dzielnie przynajmniej wtedy, gdy nadarza się okazja. I porwawszy mnie z miejsca, okrutni, ciągnęli mnie już do wskazanego drzewa, nie przejmując się ani moimi jękami, ani łzami. Przywiążmy ją w ten sposób powiedział Bressac do swego sługi, obracając mnie brzuchem do drzewa. Za pomocą swoich podwiązek, chustek i czego się dało po minucie skrępowali mnie tak okrutnie, że nie mogłam ruszyć ręką ani nogą; po skończeniu tej operacji zbrodniarze zerwali ze mnie spódniczkę, zarzucili mi koszulę na ramiona, a gdy wzięli do ręki noże myśliwskie, byłam przekonana, że obetną wszystkie tylne części mego ciała, które tak brutalnie odsłonili. Dosyć powiedział Bressac, nim jeszcze zadano mi jakikolwiek cios to wystarczy, aby nas poznała i zobaczyła, do czego jesteśmy zdolni, wystarczy także, aby była od nas zależna. Zofio ciągnął dalej, rozwiązując moje więzy ubierz się, nic nie mów i idź za nami; jeśli przystaniesz do mnie nie będziesz tego żałować, moje dziecko, pokażę cię mojej matce, która potrzebuje drugiej pokojówki... wierząc twoim opowieściom, wezmę odpowiedzialność za twoje postępowanie, jeśli jednak nadużyjesz mojej dobroci lub jeśli zdradzisz moje zaufanie, przyjrzyj się dobrze temu drzewu, które miało ci służyć za śmiertelne łoże, pamiętaj, że stoi o jedną tylko milę od zamku, gdzie cię zaprowadzę, i że za najlżejsze przewinienie będziesz tu natychmiast przyprowadzona... Już ubrana, ledwo mogłam znaleźć wyrazy, by podziękować mojemu dobroczyńcy, rzuciłam się do jego stóp... całowałam jego kolana, przysięgałam na wszystko, że będę się dobrze sprawować, ale pan de Bressac, równie nieczuły na moją radość, jak i boleść, powiedział tylko: Chodźmy, twoje zachowanie będzie mówić za ciebie i tylko ono zadecyduje o twoim losie. Szliśmy więc. Jaśmin i jego pan rozmawiali ze sobą, a ja postępowałam za nimi pokornie, nie mówiąc ani słowa; 45 . za małą godzinkę znaleźliśmy się w zamku pani hrabiny de Bressac i wspaniałość otoczenia przekonała mnie, że jakiekolwiek stanowisko zajmę w tym domu, będzie ono dla mnie na pewno korzystniejsze niż zajęcie pierwszej służącej u pana i pani Du Harpin. Kazano mi zaczekać w kredensie, gdzie Jaśmin dał mi uczciwe śniadanie; w tym samym czasie pan de Bressac poszedł do swojej matki, uprzedził ją i w pół godziny później przyszedł sam po mnie, aby mnie do niej zaprowadzić. Pani de Bressac była kobietą czterdziestopięcioletnią, bardzo jeszcze piękną i wydała mi się bardzo uczciwą, a przede wszystkim bardzo ludzką, chociaż w zasadach jej było trochę surowości, tak jak i w jej słowach; od dwu lat była wdową po człowieku z wielkiego domu, który ożenił się z nią nie przynosząc jej nic poza świetnym nazwiskiem, tak więc cały majątek, którego mógł się spodziewać młody markiz de Bressac, zależał od matki, a to, co miał po ojcu, ledwo wystarczało mu na utrzymanie. Pani de Bressac dołączyła do tego znaczną pensję, dużo jednak brakowało do tego, aby wystarczyła na tak znaczne i tak niezrównoważone wydatki jej syna; majątek przynosił co najmniej sześćdziesiąt tysięcy liwrów renty, a pan de Bressac nie miał ani brata, ani siostry; nigdy też nie udało się go namówić, aby oddał się jakiejś stałej pracy; wszystko, co oddalało go od wyszukanych przyjemności, było dla niego tak nieznośne, że nie potrafił nałożyć sobie żadnych więzów. Pani hrabina i jej syn spędzali trzy miesiące w roku w wiejskiej posiadłości, a resztę czasu w Paryżu, i te trzy miesiące, kiedy wymagała, aby syn jej towarzyszył, były już wielkim ciężarem dla człowieka, który nie opuszczał nigdy miejsca swoich przyjemności nie wpadając w rozpacz. Markiz de Bressac kazał mi opowiedzieć matce to samo, co opowiedziałam jemu, i gdy skończyłam moją opowieść, pani de Bressac powiedziała: Twoja czystość i naiwność nie pozwalają wątpić o twojej niewinności. Nie zasięgnę o tobie żadnych informacji prócz tych, które potwierdzą, czy rzeczywiście jesteś, jak to mówisz, córką człowieka, którego wymieniłaś, jeśli tak jest naprawdę, to znałam twojego ojca, i jeszcze jeden to powód, żeby się tobą zająć. Jeśli chodzi o twoją sprawę u tych Du Harpin, to ja już to załatwię, wystarczy mi odwiedzić dwa razy kanclerza, mojego starego przyjaciela; w całej Francji nie ma tak prawego człowieka jak on; trzeba mu tylko udowodnić, że jesteś niewinna, żeby obalić to wszystko, co ci zarzucano, i będziesz mogła bez obawy pokazać się w Paryżu... Zrozum jednak dobrze, Zofio, że obiecuję ci to wszystko tylko pod warunkiem nienagannego zachowania; jak widzisz, wdzięczność, jakiej będę od ciebie wymagać, przyniesie ci zawsze korzyść. Rzuciłam się do stóp pani de Bressac, zapewniłam ją, że będzie ze mnie zawsze zadowolona, i natychmiast zostałam przyjęta jako druga pokojówka. Okazało się po trzech dniach, że informacje, których zasięgnęła pani de Bressac w Paryżu, są dla mnie jak najbardziej korzystne, i wszystkie myśli o nieszczęściu opuściły mnie w końcu, a zastąpiła je nadzieja słodkich pociech, których mogłam oczekiwać; nie było jednak zapisane w niebie, że biedna Zofia może być kiedykolwiek szczęśliwa, i jeśli przypadkiem miała kilka chwil spokojnych, to aby uczynić jeszcze bardziej gorzkimi te chwile okropne, które miały nastąpić. Ledwo znaleźliśmy się w Paryżu, pani de Bressac zaczęła za łatwiać moje sprawy. Pierwszy przewodniczący zapragnął mnie zobaczyć, wysłuchał z zainteresowaniem opowieści o moich nieszczęściach, szelmostwo pana Du Harpin po bliższym zbadaniu zostało udowodnione, przekonano się także, że jeśli skorzystałam z pożaru więzienia, to wszakże nie spowodowałam go w najmniejszej mierze, i cała procedura upadła, jak mnie zapewniono, a zajmujący się tym urzędnicy nie uważali nawet za potrzebne dopełniać innych formalności. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo podobne czyny przywiązywały mnie do pani de Bressac, czyż zresztą nie okazywała mi wszelkiej dobroci, i jakżeż podobne postępowanie nie przywiązałoby mnie na zawsze do tak nieocenionej protektorki? Jednak zamiarem młodego markiza de Bressac nie było wcale tak bliskie przywiązanie mnie do jego matki; nie tylko popełniał tak okropne występki, jak wyżej opisany, a młody ten człowiek pogrążał się w nich na ślepo daleko bardziej w Paryżu niż na prowincji, ale, jak to szybko zauważyłam, w największym stopniu nienawidził hrabiny. To prawda, że robiła ona wszystko, co tylko można, aby powstrzymać jego rozpustę, albo jej się przeciwstawiać, była jednak może trochę za surowa, więc markiz, jeszcze bardziej rozpalony z powodu tej surowości, oddawał się rozpuście tym goręcej, a biedna hrabina zyskiwała swoimi prześladowaniami tylko najwyższą nienawiść. Nie sądź jednak mówił mi często markiz że moja matka sama przez się działa w twoich sprawach; wierz mi Zofio, że gdybym jej ciągle nie nagabywał, przypomniałaby sobie z trudem, że obiecała ci pomoc. Każe ci doceniać wszystkie swoje poczynania, podczas gdy naprawdę zostały one dokonane przeze mnie. Mogę powiedzieć, że winna jesteś wdzięczność jedynie mnie, a to, czego od ciebie wymagam, powinno ci się wydać tym bardziej bezinteresowne, że choć jesteś ładna, nie chodzi mi o twoje względy... 47 . wiesz przecież dosyć, aby być tego pewną. Nie, Zofio, nie, przysługi, których oczekuję od ciebie, są innego rodzaju, i gdy dobrze zrozumiesz, co dla ciebie zrobiłem, spodziewam się, że znajdę w twojej duszy wszystko, czego mam prawo oczekiwać... Te słowa wydały mi się tak niejasne, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć, odpowiedziałam więc, co popadło, i być może zbyt łatwo. Tutaj muszę pani wyznać jedyny prawdziwy błąd, który mam sobie do wyrzucenia w życiu... co ja mówię, nie błąd, lecz wybryk, nie mający sobie równych... nie jest to jednak zbrodnia, to zwykła pomyłka, za którą ja tylko zostałam pokarana, i zdaje mi się, że nie musiała się nią posłużyć sprawiedliwa ręka niebios, aby pociągnąć mnie w otchłań otwierającą się niepostrzeżenie pod moimi nogami. Jak tylko widziałam markiza de Bressac, przyciągał mnie do niego nieprzeparty odruch czułości. Cóż z tego, że rozmyślałam o jego oddaleniu od kobiet, o deprawacji jego uczuć, o odległości dzielącej nas pod względem moralnym, nic, nic na świecie nie mogło ugasić tej rodzącej się namiętności, i gdyby markiz zażądał ode mnie życia, poświęciłabym je dla niego tysiąc razy, uważając zarazem, że nic jeszcze dla niego nie robię. Nie podejrzewał jednak wcale moich uczuć, gdyż kryłam je starannie zamknięte w moim sercu... niewdzięcznik, daleki był od odkrycia przyczyny łez, przelewanych co dzień przez nieszczęśliwą Zofię nad haniebnymi występkami, które go gubiły, było jednak niemożliwe, aby nie domyślał się, że pragnęłam wciąż uprzedzać wszystkie jego zachcianki, i nie mógł nie dostrzec moich uprzejmości. W zbytnim zaślepieniu dochodziłam nawet do tego, że służyłam jego błędom, przynajmniej o tyle, o ile mogła mi na to pozwolić przyzwoitość, i przyczyniłam się do ciągłego ukrywania ich przed jego matką. Podobne postępowanie zaskarbiło mi w pewnej mierze zaufanie markiza, a wszystko, co od niego pochodziło, było mi tak drogie, zaślepiałam się tak bardzo z powodu tej odrobiny, którą dawało mi jego serce, że czasem zdejmowała mnie pycha i wierzyłam, że nie jestem mu obojętna, ale jakże szybko rozczarował mnie nadmiar jego wybryków! Było tak, że nie tylko dom wokół mnie roił się od służby o tym wstrętnym zachowaniu, ale markiz utrzymywał jeszcze tłum łajdaków poza domem i albo on chodził do nich, albo oni codziennie przychodzili do niego, a ponieważ ten pociąg nie tylko jest odrażający, lecz także kosztowny, markiz niezwykle się rujnował. Niekiedy pozwalałam sobie przedstawić mu wszystkie niedogodności jego prowadzenia się; słuchał mnie bez sprzeciwu, ale na zakończenie zawsze mówił, że z tego rodzaju występku, w którego jest władzy, nigdy nie można się wyzwolić; że istniejąc w tysiącu różnych form, ma on odrębne odmiany dla każdego wieku, które przynoszą co dziesięć lat nowe doznania i aż do grobu trzymają się uwięzi tych, co mają nieszczęście im schlebiać... Jednak gdy próbowałam mu mówić o jego matce i zmartwieniach, jakich jej przysparza, widziałam tylko złość, niechęć, gniew i niecierpliwość, że majątek, który powinien już należeć do niego, pozostaje tak długo w jej rękach, zaciekłą nienawiść do tej tak czcigodnej matki i najoczywistszy bunt przeciwko naturalnym uczuciom. Czyżby więc było prawdą, że kiedy dojdzie się do tak zasadniczej zmiany upodobań w skłonnościach tego świętego organu, koniecznym następstwem tej pierwszej zbrodni jest okropna łatwość popełniania bezkarnie innych? Niekiedy posługiwałam się sposobami religii; prawie zawsze udzielała mi ona pociechy, usiłowałam więc przelać jej słodycz w duszę tego zboczeńca, prawie pewna, że ujarzmię go tymi więzami, jeśli uda mi się, aby podzielił ich uroki. Ale markiz niedługo pozwalał mi na takie postępowanie; zdecydowany przeciwnik naszych świętych tajemnic, zawzięcie występujący przeciw czystości dogmatów, zajadle negujący istnienie najwyższego bytu, pan de Bressac, zamiast pozwolić się przeze mnie nawrócić, usiłował raczej doprowadzić mnie do zepsucia. Wszystkie religie wychodzą od fałszywej zasady, Zofio mówił mi wszystkie zakładają kult istoty stwórcy; jeśli jednak ten wieczny świat, jak wszystkie, wpośród których unosi się on w nieskończonych przestrzeniach, nie miał nigdy początku i nigdy nie może się skończyć, jeśli wszystko to, co stwarza natura, jest wynikiem praw, które rządzą nią samą, jeśli jego wieczne dzianie się i działanie każą przypuszczać istnienie ruchu nieodłącznego od jego istoty, na cóż zdaje się motor, którego użyczasz mu tak łatwo? Zechciej uwierzyć, Zofio, ten bóg, którego zakładasz, jest tylko z jednej strony owocem ignorancji, a tyranii z drugiej; gdy silniejszy zapragnął ujarzmić słabszego, wmówił mu, że jakiś bóg uświęcił kajdany, w które go właśnie zakuwa, zaś słabszy, ogłupiały w swej nędzy, uwierzył we wszystko, czego pragnął silny. Wszystkie religie, fatalne następstwo tej pierwszej bajki, zasługują jedynie na pogardę, tak jak i ona; nie ma ani jednej, która by nie miała w herbie szalbierstwa i głupoty; we wszystkich tajemnicach, które każą drżeć rozsądkowi, widzę zasady znieważające naturę i groteskowe ceremonie, które budzą tylko śmiech. Ledwo otarłem oczy, Zofio, a już nienawidziłem tych okropieństw, prawem moim stało się podeptanie ich i przysięgłem sobie, że póki życia mego nie zmienię tego nigdy; bierz ze mnie przykład, jeśli chcesz być rozsądna. 49 . O, proszę pana odpowiedziałam markizowi pozbawiłby pan nieszczęśliwą jej najsłodszej nadziei, gdyby odebrał jej pan pociechę religii; niezłomnie przywiązana do tego, czego ona naucza, całkowicie przekonana, że wszystkie ciosy jej zadawane są tylko wynikiem wyuzdania i namiętności, czyżbym miała- poświęcić najsłodsze przekonania mego życia dla sofizmów przyprawiających mnie o drżenie? Tutaj dorzucałam tysiąc innych argumentów, dyktowanych mi przez rozum, idących z głębi serca, ale markiz śmiał się tylko z tego i jego podstępne zasady, wsparte na dodatek męską wymową, podtrzymywane książkami, których na szczęście nigdy nie czytałam, obalały zawsze moje. Nie było to tajemnicą dla pani de Bressac, pełnej cnoty i pobożności, że syn jej podtrzymuje swoje zdrożności wszystkimi paradoksami niewiary; ubolewała nad tym nieraz wraz ze mną, a ponieważ znajdowała we mnie nieco więcej rozsądku niż u innych otaczających ją kobiet, lubiła zwierzać mi swoje troski. Tymczasem widziała złe postępki swego syna pomnożone w dwójnasób; doszedł już do tego, że nie krył się przed nią i nie tylko otoczył swoją matkę niebezpiecznymi kanaliami, służącymi jego rozkoszy, ale bezczelność swoją posunął do tego stopnia, że oświadczył jej, nie krępując się moją obecnością, że jeśli ośmieli się jeszcze sprzeciwiać jego skłonnościom, przekona ją o ich uroku, oddając się im w jej oczach. Ubolewałam nad tymi słowami i jego postępowaniem, i chciałam, w ten sposób ugasić w mojej duszy nieszczęsną namiętność, która ją po żerała... ale czy miłość jest złem, z którego można się wyleczyć? Cokolwiek usiłowałam jej przeciwstawić, podsycało jeszcze bardziej jej płomień i perfidny de Bressac nie wydawał mi się nigdy bardziej miły, jak w owej chwili, gdy ujrzałam dokładnie to wszystko, co powinno mnie skłonić do nienawiści. Byłam już cztery lata w tym domu, wciąż gnębiona przez te same cierpienia, wciąż pocieszana przez te same słodycze, gdy nagle został mi objawiony w całej swej grozie okropny powód uprzejmości markiza. Przebywaliśmy wtedy na wsi, byłam sama przy hrabinie, jej pierwsza pokojowa uzyskała pozwolenie na pozostanie w Paryżu przez lato, w związku z jakimiś sprawami swojego męża. Pewnego wieczoru, ledwo opuściłam swoją panią i wyszłam na balkon, by zaczerpnąć powietrza, gdyż nie mogłam się jeszcze położyć z po wodu niemożliwego upału, oto nagle markiz puka do moich drzwi i prosi, abym pozwoliła mu porozmawiać ze mną tejże nocy... Nie stety, każda chwila, którą ofiarowywał mi ten okrutny sprawca niesz część, wydawała mi się zbyt cenna, żebym mogła ją odrzucić; wchodzi więc, starannie zamyka drzwi i rzuca się na fotel obok mnie. Posłuchaj, Zofio mówi do mnie z pewnym zakłopotaniem muszę ci wyznać coś, co pociągnie za sobą najpoważniejsze skutki, zacznijmy od tego, że przysięgniesz mi nigdy nie zdradzić ani jednego słowa z tego, co ci powiem. O, proszę pana, myśli pan, że mogłabym nadużyć jego zaufania? Nie zdajesz sobie sprawy, co by ci groziło, gdyby się okazało, że niesłusznie ci zaufałem. Największą moją troską byłaby utrata tego zaufania, nie potrzeba mi większej groźby. A więc, Zofio, postanawiam targnąć się na życie mojej matki i chcę to spełnić właśnie twoją ręką. Ja? Panie! wykrzyknęłam, cofając się ze zgrozy o nieba, jak to możliwe, że dwa podobne zamiary przyszły panu do głowy? Oddaję ci swoje życie, panie, należy do ciebie, rozporządzaj nim, tobie je zawdzięczam, ale nie wyobrażaj sobie, że kiedykolwiek zgodzę się, aby przyczynić się do zbrodni, sama myśl o tym jest nie do zniesienia dla mego serca. Posłuchaj, Zofio mówi mi pan de Bressac, powstrzymując mnie spokojnie nie wątpiłem o twojej odrazie, ale ponieważ jesteś roztropna, powiedziałem sobie, że ją przezwyciężę, ukazując ci, że ta zbrodnia, którą uważasz za tak ogromną, jest w gruncie rzeczy bardzo zwykłą rzeczą. Dwa przestępstwa ukazują się tutaj twoim mało filozoficznym oczom: zgładzenie bliźniego i zło, które powiększa ten czyn, gdy bliźni ten jest naszą matką. Jeśli chodzi o zgładzenie bliźniego, to bądź tego pewna, Zofio, jest to czysta chimera, władza niszczenia nie jest dana człowiekowi, co najwyżej może on odmienić formy, ale nie może ich unicestwić; tymczasem w oczach natury każda forma jest równie dobra, nic nie ginie w tym ogromnym tyglu, w którym dokonują się wszystkie jej zmiany, wszystkie części materii, które tam wpadają, odnawiają się bez przerwy pod innymi postaciami i jakikolwiek byłby nasz wpływ na to wszystko, żaden z naszych czynów nie obraża bezpośrednio natury, żaden nie mógłby jej pogwałcić, dokonane przez nas zniszczenia ożywiają jej władzę, utrzymują jej energię i żadne jej nie zmniejsza. I cóż to szkodzi zawsze twórczej naturze, że to skupienie ciała, dziś podobne do kobiety, odrodzi się jutro w kształcie tysiąca różnych owadów? Czyż ośmieliłabyś się powiedzieć, że stworzenie takiej jak my osoby kosztuje naturę więcej niż stworzenie robaczka i że zatem przykłada do tego większe znaczenie? 51 . Jeśli więc stopień znaczenia, lub raczej obojętności, jest taki sam, cóż to może dla niej znaczyć, że przez to, co nazywa się zbrodnią jednego człowieka, ktoś drugi zostaje zmieniony w muchę lub w sałatę? Gdy udowodni mi się wyższość naszego gatunku, gdy wykaże mi się, że jest on tak ważny dla natury, że jej prawa zostają naruszone z powodu jego zagłady, wtedy będę mógł uwierzyć, że ta zagłada jest zbrodnią; gdy jednak najbardziej głębokie badanie natury udowodni mi, że wszystko, co żyje na tym globie, nawet najmniej doskonałe z jej dzieł, ma w jej oczach taką samą wartość, nie przypuszczę nigdy, by przemiana tych bytów na tysiąc innych mogła kiedykolwiek naruszyć prawa natury; powiem sobie: wszyscy ludzie, wszystkie rośliny, wszystkie zwierzęta, wzrastając, żyjąc, niszcząc się podobnym sposobem, nie ulegając nigdy prawdziwej śmierci, ale jedynie prostej zmianie w tym właśnie co ich różni, wszystko, mówię, popychając się, niszcząc, odradzając się obojętnie, ukazuje się przez chwilę w jednej formie, a chwilę potem w innej, i wszystko to może, według zachcianki istoty pragnącej lub mogącej je wprawić w ruch, odmienić się tysiące i tysiące razy w ciągu jednego dnia, nie naruszając ani na chwilę jednego nawet prawa natury. Ten byt jednak, któremu się przeciwstawiam, jest moją matką, to istota, która nosiła mnie w swoim łonie. I cóż, to próżne stwierdzenie ma mnie zatrzymać? I z jakiejże to przyczyny miałoby tego dokonać? Czyż moja matka myślała o mnie, gdy jej lubieżność poczęła płód, z którego powstałem? Czyż winien jej jestem wdzięczność, że zajmowałem się swoją rozkoszą? Skądinąd to nie krew matki kształtuje dziecko, ale jedynie ojca; łono samicy owocuje, utrzymuje, przekształca, ale nie dostarcza niczego, oto przekonanie, które nigdy by mi nie pozwoliło nastawać na dni mego ojca, podczas gdy uważam za zwykłą rzecz przecięcia nici żywota mojej matki. Jeśli jest więc możliwe, aby serce dziecka mogło wzruszyć się w sposób uzasadniony jakimś uczuciem wdzięczności wobec matki, to jedynie z powodu tego, co dla nas zrobiła, gdy byliśmy już w wieku, który pozwalał tym się cieszyć. Jeśli czyniła dobrze, możemy ją kochać, może nawet powinniśmy; jeśli wyrządzała nam tylko zło, to, nie związani żadnym prawem natury, nie tylko nie winniśmy jej nic, ale wszystko każe nam się jej pozbyć, przez potężną siłę egoizmu, która człowieka skłania naturalnie i nieprzezwyciężenie do uwolnienia się od wszystkiego, co mu szkodzi. Och, panie odpowiedziałam markizowi, przejęta grozą ta obojętność, którą przypisujesz naturze, jest przecież tylko dziełem twoich namiętności; zechciej przez chwilę posłuchać swego serca, a nie namiętności; zobaczysz wtedy, jak potępi to bezwzględne rozumowanie twego wyuzdania. To serce, przed którego trybunał cię odsyłam, nie jest świątynią, w której znieważana przez ciebie natura pragnie być słuchana i respektowana? Jeśli wyryła w nim największą grozę wobec tej zbrodni, którą zamyślasz, nie przyznasz mi, że jest ona godna potępienia? Powiesz może, że płomień twoich namiętności w jednej chwili niszczy tę grozę, ale nim jeszcze uzyskasz zadowolenie, już ona się odradza, już daje się słyszeć przez bezwzględny głos wyrzutów sumienia. Im większa jest twoja wrażliwość, tym bardziej będziesz w ich nieszczęsnej mocy... każdego dnia, każdej minuty będziesz widział przed oczyma tę czułą matkę, zepchniętą do grobu twoją barbarzyńską ręką, będziesz słyszał jej żałosny głos, wymawiający znów słodkie imię, które nadawało urok twemu dzieciństwu... będzie ci się ukazywać na jawie, będzie cię prześladować w snach, otworzy zakrwawionymi dłońmi rany, które jej zadasz; od tej chwili nie zabłyśnie dla ciebie na tej ziemi ani jedna szczęśliwa chwila, zatrute będą wszystkie twoje rozkosze, zmącą się wszystkie myśli, a ręka boża, której władzy nie doceniasz, pomści zniszczone życie, zatruwając dni twoje, i nie nacieszywszy się swym przestępstwem, zginiesz od śmiertelnej zgryzoty, że ośmieliłeś się tego dokonać. Wymawiając ostatnie słowa, uderzyłam w płacz, rzuciłam się do kolan markiza, zaklinałam go na to, co ma najdroższego, aby zapomniał o tym niegodnym zbłąkaniu, przysięgłam ukryć je, póki żyję, nie znałam jednak serca, które chciałam zmiękczyć. Jeśli jeszcze była w nim jakaś siła, zbrodnia połamała powodujące nią sprężyny i porywcze namiętności pozwalały w nim rządzić tylko zbrodni. Markiz wstał chłodno. Widzę już, że pomyliłem się, Zofio powiada jestem z tego powodu równie może zły na siebie, jak na ciebie; nie szkodzi, znajdę inne sposoby, ty stracisz u mnie wiele, a twoja pani nic na tym nie zyska. Ta groźba odmieniła zupełnie moje myśli; nie zgadzając się na zbrodnię, której dokonanie mi proponowano, ryzykowałam wiele, jeśli chodzi o mnie samą, a moja pani zginęłaby niechybnie; zgadzając się na wspólnictwo, chroniłam się od gniewu mego młodego pana i na pewno ocalałam jego matkę. Ta myśl, która powstała we mnie w jednej chwili, kazała mi natychmiast zmienić rolę, ponieważ jednak zmiana tak szybka mogła się wydać podejrzana, zwlekałam długo z poddaniem się, kazałam markizowi powtarzać wiele razy jego sofizmaty, powoli zaczęłam udawać, że nie wiem, co na nie odpowiedzieć, markiz uwierzył, że uległam, uzasadniłam swoją słabość potęgą jego wymowy, na koniec udałam, że na wszystko przystaję, i markiz rzucił mi się na szyję... 53 . Jakąż radością napełniłby mnie ten gest, gdybym mogła go jeszcze kochać, gdyby nie to, że te barbarzyńskie zamiary zniszczyły wszystkie uczucia, które śmiały powstać w moim słabym sercu... Jesteś pierwszą kobietą, którą całuję powiedział mi markiz i naprawdę z całego serca... Jesteś rozkoszna, moje dziecko, promień filozofii przeniknął więc twoje myśli; bo czy to możliwe, aby ta urocza główka tonęła tak długo w ciemnościach? I zaraz uzgodniliśmy postępowanie; aby niechybnie wyprowadzić markiza w pole, zachowywałam nadal trochę niechętny wyraz twarzy, za każdym razem, gdy rozwijał jeszcze bardziej swój zamiar i wyjaśniał mi sposoby po temu, i właśnie to udanie, całkowicie uprawnione w moim nieszczęsnym położeniu, pozwoliło oszukać go bardziej niż wszystkie inne. Ustaliliśmy, że za dwa lub trzy dni mniej więcej, zależnie od moich możliwości, wrzucę zręcznie szczyptę trucizny, dostarczonej mi przez markiza, do filiżanki czekolady, którą hrabina miała zwyczaj pić co ranka; markiz ręczył za rezultat i przyrzekł mi dwa tysiące talarów renty na utrzymanie, albo przy nim, albo gdziekolwiek chciałabym się umieścić na przyszłość; poręczył mi to na piśmie, bez wyszczególnienia, za co doznaję tej łaski, i rozstaliśmy się. Tymczasem wydarzyła się rzecz zbyt szczególna, aż nazbyt dozwalająca ujrzeć charakter tego okrutnika, z którym miałam do czynienia. Przerwę więc na chwilę opowiadanie, mimo że czeka pani na pewno końca tej okrutnej sprawy, w którą zostałam uwikłana. Oto nazajutrz po naszym spotkaniu markiz otrzymał nowinę, że wuj, na spadek po którym wcale nie liczył, umierając, pozostawił mu osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty. O nieba, mówię sobie, dowiadując się o tym, czyż to tak sprawiedliwość niebieska karze uknucie przestępstwa? Ja miałam stracić życie odmówiwszy popełnienia o wiele mniejszego, a ten oto człowiek zostaje wyniesiony do szczytu powodzenia, mimo że zamierzył rzecz przerażającą. Ale wkrótce pożałowałam tego bluźnierstwa przeciw opatrzności,- rzuciłam się na kolana, prosiłam Boga, żeby mi wybaczył, i łudziłam się, że ten nieoczekiwany spadek zmieni chociaż zamiary markiza... Jakże się myliłam, mój Boże! O, moja droga Zofio mówi mi pan de Bressac, przybiegłszy tego samego wieczora do mego pokoju spływa na mnie dreszcz obfitości! Mówiłem ci to dwadzieścia razy, zamysł zbrodni sprzyja najbardziej nadejściu szczęścia, wydaje się, jakby tylko dla złoczyńców otwierała się łatwo jego droga. Osiemdziesiąt i sześćdziesiąt, moje dziecko, oto sto czterdzieści tysięcy liwrów renty, które będą służyć mym przyjemnościom. Jak to, panie odpowiedziałam ze zdziwieniem, nieco powstrzymywanym przez okoliczności, które mnie wiązały czyż ta niespodziewana fortuna nie skłania pana do cierpliwego oczekiwania na tę śmierć, którą chciałbyś przyspieszyć? Czekać? Nie będę czekał nawet dwu minut, moje dziecko; czy pomyślałaś o tym, że mam dwadzieścia osiem lat i że nie tak łatwo jest czekać w moim wieku? Błagam cię, niechaj to w niczym nie zmienia naszych planów i niech nam to spadnie z głowy przed powrotem do Paryża... Staraj się to zrobić jutro lub najpóźniej pojutrze, pilno mi już do wyliczenia ci twojej pensji za kwartał i przekazania ci całości. Starałam się jak najpilniej ukryć przerażenie, które odczuwałam wobec tej zaciekłości w zbrodni, odegrałam tę samą rolę, co poprzedniego dnia, lecz wszystkie moje uczucia wygasły już ostatecznie, zrozumiałam, że powinnam odczuwać tylko zgrozę wobec tak zatwardziałego zbrodniarza. Moja sytuacja należała do najtrudniejszych; jeśli nie wykonam wszystkiego, markiz spostrzeże wkrótce, że go oszukuję, jeśli ostrzegłabym panią de Bressac, to niezależnie od tego, jaką decyzję powzięłaby ona po wyjawieniu zbrodni, młody człowiek zrozumiałby, że został zdradzony, i być może wkrótce zdecydowałby się na bardziej pewne środki, które również zgładziłyby matkę i wystawiły mnie na wszelką zemstę syna. Pozostawała mi droga odwołania się do sprawiedliwości publicznej, ale za nic na świecie nie zgodziłabym się jej wybrać; zdecydowałam się więc, cokolwiek miałoby się wydarzyć, ostrzec hrabinę; ze wszystkich możliwych decyzji ta wydała mi się najlepsza i tak właśnie postąpiłam. O, pani mówię jej na drugi dzień po moim ostatnim widzeniu się z markizem mam jej do wyjawienia rzecz największej wagi, ale niezależnie od tego, że tak bardzo to pani dotyczy, jestem zdecydowana wszystko zamilczeć, jeżeli nie da mi pani wpierw słowa honoru, że nie okaże pani swojemu synowi żadnej urazy w związku z tym, co zuchwale przedsięwziął, będzie pani działać, postąpi pani jak najstosowniej, ale nie rzeknie mu pani ani słowa, proszę mi to przyrzec lub nie powiem nic. Pani de Bressac, sądząc, że chodzi tylko o jakieś zwykłe zdrożności jej syna, złożyła przysięgę, której żądałam, a wtedy wyjawiłam jej wszystko. Nieszczęśliwa matka zalała się łzami, dowiadując się o tej hańbie. Zbrodniarz wykrzyknęła zawsze starałam się tylko o jego dobro! Jeśli chciałam przeciwdziałać jego występkom lub chciałam, aby się poprawił, jakież inne powodowały tą surowością motywy, jeśli nie jego szczęście i spokój? 55 . Komuż zawdzięcza ten spadek, który mu przypadł, jeśli nie moim staraniom? Jeśli to przed nim ukryłam, to tylko przez delikatność. Potwór! O, Zofio, udowodnij mi okropność jego zamiaru, ukaż mi tak sytuację, abym o niej już nie wątpiła, potrzebuję wszystkiego, co zgładzi w moim sercu naturalne uczucia... Wtedy pokazałam hrabinie paczkę z trucizną, którą miałam przy sobie; dałyśmy małą jej dawkę psu, którego zamknęłyśmy starannie, i po dwu godzinach zdechł on w potwornych konwulsjach. Hrabina, nie wątpiąc już więcej, postanowiła natychmiast, co zrobi, kazała sobie oddać resztę trucizny i zaraz wysłała list przez umyślnego do księcia de Sonzeval, swego krewnego, prosząc, aby udał się potajemnie do ministra, powiadomił go o występku, którego ofiarą miała paść nazajutrz, zaopatrzył się w list z nakazem aresztowania jej syna, przybył co prędzej z tym listem do posiadłości, wraz z urzędnikiem policji, i wyzwolił ją, jak tylko można najszybciej, od potwora spiskującego przeciw jej życiu... Było jednak zapisane w niebie, że ta potworna zbrodnia dopełni się i że znieważona cnota ulegnie sile występku. Nieszczęsny pies, na którym dokonałyśmy próby odkrył wszystko markizowi. Usłyszał jego wycie; wiedząc, że pies jest ulubieńcem matki, pospieszył z zapytaniem, co jest psu i gdzie się znajduje. Ci, do których się zwrócił, nic nie wiedząc, nie odpowiedzieli mu. Od tej chwili na pewno zaczął coś podejrzewać; nie mówił nic, ale ujrzałam, że jest niespokojny, podniecony i że ma się na baczności przez cały dzień. Doniosłam o tym hrabinie, ale nie pora już była, aby zmieniać decyzje, wszystko, co można było uczynić, to przyspieszyć kuriera i ukryć przedmiot jego misji. Hrabina oznajmiła synowi, że wysyła pospiesznie list do Paryża prosić księcia de Senozeval, aby zechciał natychmiast zająć się sprawą spadku po wuju, który właśnie odziedziczono, gdyż jeśli ktoś nie pojawi się natychmiast, można się obawiać procesów; dorzuciła jeszcze, że prosi księcia o przybycie i zdanie sprawy ze wszystkiego, by mogła sama zdecydować się na wyjazd z synem, jeśli sprawa będzie tego wymagać. Dla markiza, który był za dobrym fizjonomistą, by nie zauważyć zakłopotania na twarzy swojej matki, by nie dostrzec i pewnego pomieszania na mojej, wystarczyło to zupełnie i miał się jeszcze bardziej na baczności. Pod pretekstem przechadzki ze swymi ulubieńcami oddala się od pałacu, czeka na kuriera w miejscu, którędy musiał przejeżdżać. Człowiek ów, oddany bardziej markizowi niż jego matce, nie czyni żadnych trudności z przekazaniem mu listów; markiz, upewniony o tym, co niewątpliwie nazywał moją zdradą, daje gońcowi sto ludwików z rozkazem, aby nigdy już nie pokazywał się w domu, i powraca rozjuszony. Opanowuje się jednak, jak tylko może, spotyka mnie, pochlebia mi jak zwykle, zapytuje, czy wszystko odbędzie się nazajutrz, czyni uwagę, że najważniejsze, aby się to stało, nim przybędzie książę, i kładzie się spokojnie spać, nie dając nic poznać po sobie. Jeśli ta fatalna zbrodnia została popełniona, jak doniósł mi o tym wkrótce markiz, mogło się to stać tylko w następujący sposób... Pani wypiła nazajutrz swoją czekoladę, jak to miała w zwyczaju, a ponieważ filiżanka przeszła tylko przez moje ręce, jestem pewna, że niczego tam nie domieszano; ale koło dziesiątej rano markiz wszedł do kuchni i zastawszy tam tylko kucharza, kazał mu iść natychmiast poszukać brzoskwiń w ogrodzie. Kucharz wymawiał się, iż nie może pozostawić przygotowanych potraw, markiz nalegał jednak, mówiąc o wielkiej oskomie na brzoskwinie, i obiecał przypilnować kuchni. Kucharz wychodzi, markiz bada wszystkie dania na obiad i wrzuca, prawdopodobnie do karczochów, które pani tak lubiła, fatalną truciznę, mającą przeciąć nić jej żywota. Nadchodzi obiad, hrabina zjada oczywiście zgubne danie i zbrodnia się dokonuje. Wszystko to są tylko moje przypuszczenia; pan de Bressac zapewnił mnie w dalszym ciągu tej nieszczęsnej sprawy, że jego plan został wykonany i że to, co zrobiłam, przyniosło mi tylko tyle, że mógł tak właśnie spełnić swój zamiar. Pozostawmy jednak na boku te okropne domysły i przejdźmy do opisania okrutnego sposobu, w jaki zostałam ukarana za to, że nie chciałam uczestniczyć w tej potworności i że ją wyjawiłam... Gdy wstano od stołu, markiz zbliżył się do mnie. Posłuchaj, Zofio mówi, pozornie bardzo spokojny znalazłem pewniejszy środek, żeby dopełnić moich zamiarów, niż ten, który ci zaproponowałem, chodzi jednak jeszcze o pewien drobiazg; nie śmiem tak często chodzić do twego pokoju, boję się, że wszyscy zobaczą; spotkajmy się dokładnie o piątej na końcu parku, przyjdę po ciebie i wybierzemy się na dalszy spacer, podczas którego wytłumaczę ci wszystko. Muszę wyznać, że bądź z powodu przyzwolenia opatrzności, bądź nadmiaru naiwności, bądź zaślepienia, nic nie zapowiadało mi ohydnego nieszczęścia, które mnie oczekiwało; czułam się tak pewna tajemnicy i działań hrabiny, że nie przyszłoby mi nigdy do głowy, aby markiz mógł je odkryć. Byłam jednak bardzo zaniepokojona. 57 . "Cnotą krzywoprzysięstwo, kiedy zbrodnię karze" powiedział jeden z naszych poetów tragicznych, ale krzywoprzysięstwo jest zawsze ohydne dla wrażliwej i delikatnej duszy, która musi się do niego uciec; moja rola niepokoiła mnie, nie trwało to jednak długo. Ohydne postępki markiza dostarczyły mi innych powodów do boleści i uspokoiły mnie co do tej sprawy. Markiz podszedł do mnie z najweselszą i najszczerszą miną i zagłębiliśmy się w las, a on nie przestał śmiać się i żartować, jak to miał w zwyczaju w mojej obecności. Gdy chciałam skierować rozmowę na sprawę, będącą powodem jego prośby o spotkanie, mówił mi wciąż, że jeszcze nie czas, że boi się, że nas obserwują, i że jeszcze nie jesteśmy bezpieczni. Niepostrzeżenie doszliśmy do tych zarośli i do tego wielkiego dębu, gdzie spotkał mnie po raz pierwszy; nie mogłam powstrzymać się od drżenia widząc znów to miejsce, moja nieostrożność i cała groza mojego położenia stanęły mi wtedy przed oczyma w całej rozciągłości, i proszę pomyśleć, jak wzmogło się moje przerażenie, gdy u stóp tego nieszczęsnego dębu, gdzie już doznałam tak okropnego losu, zobaczyłam dwu młodych faworytów markiza, którzy uchodzili za jego najulubieńszych. Gdy zbliżyliśmy się, wstali i rzucili na trawę sznury, bykowce i inne przyrządy, które przejęły mnie dreszczem. Wtedy markiz zaczął używać już tylko najbardziej ordynarnych i najokropniejszych epitetów: K... mówi do mnie, nim młodzi ludzie mogli go jeszcze usłyszeć poznajesz te krzaki, z których wyciągnąłem cię jak dzikie zwierzę, żeby wrócić ci życie, choć- zasłużyłaś, by je utracić? Poznajesz to drzewo, pod którym przyrzekłem cię postawić, jeśli każesz mi pożałować mojej dobroci? Dlaczego podejmowałaś się działać przeciw mojej matce, gdy cię o to prosiłem, jeśli miałaś zamiar mnie zdradzić, i jakże to chciałaś służyć cnocie, zagrażając wolności tego, któremu zawdzięczasz życie? Postawiona niechybnie pomiędzy dwiema zbrodniami, dlaczegóż wybrałaś najbardziej niegodną? Mogłaś przecież odmówić tego, czego od ciebie żądałem, a nie godzić się po to tylko, żeby mnie zdradzić. I markiz opowiedział mi wszystko, co przedsięwziął, aby przechwycić listy kuriera, i jakie podejrzenia go do tego skłoniły. Cóż osiągnęłaś przez swój fałsz, niegodna istoto? ciągnął dalej naraziłaś swoje życie, nie chroniąc życia mojej matki, zamiar został spełniony i mam nadzieję ujrzeć po powrocie, że udało mi się całkowicie. Muszę jednak cię ukarać, musisz się dowiedzieć, że ścieżka cnoty nie zawsze jest najlepsza i że są sytuacje w świecie, gdy wspólnictwo w zbrodni jest lepsze od donosicielstwa. Znając mnie dostatecznie dobrze, jak mogłaś się ośmielić mnie oszukać? Czyżbyś sobie wyobraziła, że uczucie litości, nawiedzające moje serce tylko w celu zaspokojenia własnych przyjemności, lub może kilka zasad religijnych, które bez przerwy deptałem nogami, będą zdolne mnie powstrzymać? ... lub może liczyłaś na swoje wdzięki? dorzucił tonem najokrutniejszego szyderstwa... Dobrze więc, dowiodę ci, że te wdzięki, odsłonięte jak tylko można, posłużą jedynie dla lepszego rozpłomienienia mojej zemsty. I nie dając mi czasu na odpowiedź, nie przejmując się zgoła strumieniem łez, którymi się zalałam, chwycił mnie silnie za ramiona i pociągnął do swoich przybocznych. Oto ona mówił im ta, która chciała otruć moją matkę i być może spełniła już tę ohydną zbrodnię, mimo moich wysiłków, aby temu zapobiec; być może zrobiłbym lepiej oddając ją w ręce sprawiedliwości, ale wtedy musiałaby stracić życie; chcę, żeby jej pozostało, będzie cierpieć dłużej; zedrzyjcie z niej wszystko i przywiążcie ją brzuchem do drzewa, niech ją ukarzę, jak na to zasługuje. Rozkaz został wykonany prawie tak szybko, jak został wydany, zawiązano mi usta chustką, musiałam przycisnąć się do drzewa, przywiązano mnie za ramiona i nogi, pozostawiając wolną resztę ciała, aby nic nie mogło go ochronić od razów, które miały spaść. Markiz, niezwykle podniecony, pochwycił bykowiec; nim zaczął bić, okrutnik chciał zobaczyć moje zachowanie; można by powiedzieć, że pasł oczy zarówno moimi łzami, jak i oznakami bólu i przerażenia, które rysowały się na mojej twarzy... Wtedy stanął poza mną w odległości około trzech stóp i w tej chwili poczułam uderzenia z całych sił, jak tylko to możliwe, od połowy pleców aż po łydki. Mój kat zatrzymał się na chwilę i dotknął brutalnie rękami wszystkich miejsc, które okaleczył... nie wiem, co powiedział po cichu do jednego ze swoich towarzyszy, ale zaraz zakryto mi głowę chustką, która nie pozwoliła mi już widzieć żadnego z ich ruchów; działo się jednak dużo rzeczy poza mną, zanim przystąpiono do nowych krwawych scen, dla jakich jeszcze mnie przeznaczono... Tak, dobrze, tak, właśnie, powiedział markiz przed następnym ciosem i ledwo to słowo, z którego nic nie pojęłam, zostało wypowiedziane, gdy uderzenia rozpoczęły się z jeszcze większą gwałtownością; znów przerwa, ręce dotknęły raz jeszcze poprzecinanych miejsc ciała, znów mówiono do siebie po cichu... Jeden z młodych ludzi powiedział głośno: Czy nie lepiej, jak jestem w ten sposób? 59 . i po tych nowych słowach, równie dla mnie niezrozumiałych, na które markiz odpowiedział jedynie: Bliżej, bliżej, nastąpiła trzecia chłosta, jeszcze silniejsza niż poprzednie, podczas której Bressac powiedział dwa lub trzy razy kolejno te słowa, którym towarzyszyły okropne przekleństwa: Idźcie już, idźcie już obaj, czyż nie widzicie, że chcę, aby tu padła na miejscu z mojej ręki? Te słowa, wypowiadane coraz silniejszym głosem, zakończyły owe wielkie jatki, jeszcze kilka minut trwała cicha rozmowa, usłyszałam nowe poruszenia i poczułam, że moje więzy rozluźniają się. Trawa zalana była moją krwią, zobaczyłam, w jakim jestem stanie; markiz był sam, jego pomocnicy zniknęli... No, łajdaczko powiedział, patrząc na mnie z tym rodzajem niesmaku, jaki następuje po szaleństwie namiętności czy nie uważasz, że cnota kosztuje cię trochę za dużo i że dwa tysiące talarów pensji były więcej warte niż sto uderzeń bykowcem? ...Upadłam u stóp drzewa i byłam bliska zemdlenia... łotr, niezaspokojony jeszcze okropnościami, których się na mnie dopuścił, okrutnie podniecony widokiem moich cierpień, tratował mnie nogami, tak że zaczęłam się dusić. Jestem naprawdę dobry, darowując ci życie powtórzył dwa lub trzy razy uważaj przynajmniej na to, jak użyjesz tej mojej nowej łaski... Potem kazał mi wstać i ubrać się, a ponieważ krew ciekła zewsząd, więc aby nie poplamić sobie ubrania, jedynego, jakie mi pozostało, zrywałam machinalnie trawę, aby się wytrzeć. Tymczasem markiz przechadzał się tam i z powrotem, pozostawiając mnie w spokoju, zajęty bardziej swoimi myślami niźli mną. Opuchnięcie ciała, krew ciągle płynąca, okropne bóle, które odczuwałam, wszystko to sprawiło, iż nie mogłam się ubrać, i ani przez chwilę ten okrutny człowiek, z jakim miałam do czynienia, ani przez chwilę ten potwór, który doprowadził mnie do takiego strasznego stanu, ten, za którego dałabym swoje życie przed kilku dniami, ani przez chwilę, powiadam, nie uległ najlżejszemu uczuciu litości, aby chociaż udzielić mi pomocy; gdy byłam już gotowa, zbliżył się do mnie. Idź, gdzie chcesz powiedział do mnie musiało ci zostać trochę pieniędzy w kieszeni, nie odbieram ci ich, ale strzeż się pokazać u mnie, czy to w Paryżu, czy na wsi. Ostrzegam cię, że przed całym światem stajesz się morderczynią mojej matki, jeśli ona jeszcze oddycha, sprawię, żeby poszła do grobu z tą myślą; cały dom dowie się o tym; oskarżę cię przed prawem. Nie możesz więc mieszkać w Paryżu, tym bardziej, że pierwsza sprawa, którą uważałaś za zakończoną, została tylko chwilowo zawieszona, uprzedzam cię o tym. Powiedziano ci, że sprawa już nie istnieje, ale cię oszukano; wyrok nie został wcale obalony; pozostawiono cię w tej sytuacji, żeby zobaczyć, jak się będziesz prowadzić. Masz więc w tej chwili dwa procesy zamiast jednego i na miejscu nędznego lichwiarza masz jako przeciwnika człowieka bogatego i potężnego, zdecydowanego ścigać cię aż do piekieł, jeślibyś przez oszczercze skargi nadużyła tego życia, które jestem skłonny ci pozostawić. Och, panie odpowiedziałam mimo surowości, jaką mi okazałeś, nie obawiaj się niczego z mojej strony; uważam za swój obowiązek wystąpić przeciwko tobie, gdy chodziło o życie pańskiej matki, nie będę przedsiębrać nic, jeśli chodzi tylko o nieszczęśliwą Zofię. Żegnaj, panie, i oby twoje zbrodnie uczyniły cię równie szczęśliwym, jak twoje okrucieństwa przyczyniają mi boleści, i jakikolwiek będzie los, który ześle ci niebo, jak tylko długo zachowa mnie przy nędznym życiu, użyję tego życia po to tylko, by się modlić za ciebie. Na te słowa markiz uniósł głowę, nie mógł się powstrzymać, żeby nie przyjrzeć mi się uważnie, i ponieważ zobaczył mnie zalaną łzami, z trudem trzymającą się na nogach, w obawie zapewne, aby się nie wzruszyć, okrutnik oddalił się i nie spojrzał już więcej w moją stronę. Jak tylko zniknął, osunęłam się na ziemię i oddając się całkowicie boleści, napełniłam powietrze jękami i polałam trawę łzami. O, mój Boże wykrzyknęłam chciałeś tego, było twoją wolą, aby niewinny stał się znów ofiarą winnego; rozporządzaj mną, o panie mój, jeszcze mi daleko do tych mąk, które ty wycierpiałeś dla nas; oby te, które ja znoszę, czcząc ciebie, mogły pewnego dnia uczynić mnie godną nagrody, którą obiecujesz słabszemu, gdy ciebie ma za cel swój w troskach i skoro wychwala cię w swych cierpieniach! Noc nadchodziła, nie byłam w stanie iść dalej, ledwo trzymałam się na nogach; przypomniałam sobie krzaki, gdzie spałam cztery lata temu w sytuacji na pewno o wiele mniej nieszczęsnej, zawlokłam się tam jakoś i umieściwszy się na tym samym miejscu, cierpiąc od ran jeszcze krwawiących, przygnieciona cierpieniami ducha i troskami serca, spędziłam najokrutniejszą z nocy, jaką można sobie wyobrazić. Wytrzymałość mojego wieku i mojego ciała udzieliły mi nieco siły o brzasku, a wtedy, zbyt przerażona sąsiedztwem okrutnego pałacu, oddaliłam się od niego szybko, opuściłam las, postanawiając udać się, na los przypadku, do pierwszych ludzkich siedzib, jakie napotkam, i przybyłam do miasteczka Claye, oddalonego od Paryża około sześciu mil. 61 . Ludzie, zapytywani przeze mnie, wskazali mi dom chirurga; poprosiłam go o opatrzenie ran, powiedziałam, że uciekłszy z powodu sprawy sercowej z domu matki w Paryżu, trafiłam nieszczęśliwie do tego właśnie lasu Bondy, gdzie łotrzykowie potraktowali mnie tak, jak to można zauważyć; opatrzył mnie, pod warunkiem, że złożę oświadczenie przed pisarzem gminnym; przystałam na to; prawdopodobnie poczyniono poszukiwania, o których nie dowiedziałam się nigdy, a chirurg, zgodziwszy się, abym pozostała u niego aż do wyzdrowienia, zajął się leczeniem tak sprawnie, że przed upływem miesiąca zupełnie przyszłam do siebie. Jak tylko stan mego zdrowia pozwolił mi wyjść na dwór, moją pierwszą troską było znalezienie w wiosce jakiejś młodej dziewczyny, dosyć zręcznej i dosyć inteligentnej, aby mogła się udać do pałacu pana de Bressac i dowiedzieć się, co zaszło tam od mojego odejścia. Ciekawość nie była jedynym motywem, który skłonił mnie do tego przedsięwzięcia; ciekawość taka, być może niebezpieczna, byłaby z pewnością nie na miejscu, ale w moim pokoju pozostała niewielka suma pieniędzy zarobionych u hrabiny, przy sobie miałam ledwo sześć ludwików, a w zamku pozostało ich prawie trzydzieści. Nie wyobrażałam sobie, że markiz będzie na tyle okrutny, by mi odmówić tego, co należało mi się także z prawa, i byłam przekonana, że gdy jego pierwsza wściekłość minęła, nie wyrządzi mi już nowej krzywdy; napisałam list tak przejmujący, jak tylko mogłam... Niestety, był może zbyt przejmujący, moje smutne serce przemówiło w nim może, wbrew mnie, na korzyść tego obłudnika; ukryłam przed nim całkowicie miejsce mojego pobytu i błagałam go o odesłanie mi rzeczy i nie wielkiej sumy pieniędzy, które znajdowały się w moim pokoju. pewna wieśniaczka, mająca około dwudziestu, a najwyżej dwudziestu pięciu lat, żywa i bardzo sprytna, obiecała zanieść list i zasięgnąć ukradkiem wiadomości, by móc udzielić mi po powrocie wyjaśnień dotyczących różnych spraw, powiedziałam jej, czego chcę się dowiedzieć; poleciłam wyraźnie, aby zataiła, skąd przychodzi, i nie wspominała o mnie, o liście zaś miała powiedzieć, że otrzymała go od mężczyzny, który przyniósł go z odległości co najmniej piętnastu mil. Żaneta, bo takie imię miała moja posłanka, wyruszyła w drogę i w dwadzieścia cztery godziny przyniosła odpowiedź. Musi się pani dowiedzieć, co zaszło u markiza de Bressac, zanim pokażę list, który od niego otrzymałam. Hrabina de Bressac, zachorowawszy ciężko w dzień mojego odejścia, umarła nagle tej samej nocy. Nikt z Paryża nie przybył do zamku, a markiz w największym zmartwieniu (szelma) utrzymywał, że matka jego została otruta przez pokojową imieniem Zofia, która uciekła tego samego dnia; poszukiwano tej pokojowej z zamiarem stracenia jej na szafocie, gdyby udało się ją odnaleźć. Markiz stał się przez ten spadek o wiele bogatszy, niż przewidywał, a opancerzone skrzynie, klejnoty pani de Bressac, wszystkie te przedmioty, o których niewiele wiedziano, czyniły markiza, niezależnie od dochodów, posiadaczem z górą sześciuset tysięcy franków w kosztownościach lub w gotówce. Poprzez jego afektowaną boleść przebijała, jak powiadano, z trudem ukrywana radość, a krewni, zawezwani na sekcję zwłok, której markiz zażądał, użaliwszy się losowi nieszczęsnej hrabiny i przysięgłszy ją pomścić, jeśli ta, która popełniła taką zbrodnię, wpadnie im kiedy w ręce, pozostawili młodego człowieka w spokoju wraz ze wszystkimi owocami jego łotrostwa. Pan de Bressac sam rozmawiał z Żanetą, postawił jej kilka pytań, na które młoda dziewczyna odpowiedziała z takim zdecydowaniem i szczerością, że postanowił dać jej odpowiedź, nie nalegając już więcej. Oto on, oto fatalny list powiedziała Zofia, wyjmując go z kieszeni oto on, proszę pani, czasem potrzebny jest memu sercu, i zachowam go aż do ostatniego tchnienia; niech go pani przeczyta, jeśli może to pani zrobić i nie zadrżeć. Pani de Lorsange, wziąwszy list z rąk naszej pięknej awanturnicy odczytała z niego następujące słowa: "Zbrodniarka, która była zdolna otruć moją matkę, bardzo jest zuchwała, ośmielając się do mnie pisać po tym ohydnym przestępstwie. Umie za to dobrze zataić, gdzie się ukrywa; może być pewna, że nie przeszłoby jej gładko, gdyby została tam odkryta. Czegóż jeszcze ośmiela się żądać... co powiada o pieniądzach i rzeczach? To, co może pozostawiła, czyż równoważy kradzieże, których dokonała, bądź podczas swego pobytu w domu, bądź dokonując swojej ostatniej zbrodni? Niech unika drugiej podobnej przesyłki, gdyż oświadcza się jej, że wysłanniczka zostanie zatrzymana do chwili, póki sprawiedliwość nie odnajdzie miejsca, gdzie ukrywa się winna." Mów dalej, moje drogie dziecko powiedziała pani de Lorsange, zwracając Zofii list oto postępowanie, które budzi grozę... Nurzać się w złocie, a nieszczęśliwej, która nie chciała popełnić zbrodni, odmówić tego, co sprawiedliwie zarobiła, to zupełnie bezprzykładna nikczemność. Niestety, proszę pani mówiła Zofia, podjąwszy dalszy ciąg swojej historii dwa dni przepłakałam nad tym nieszczęsnym listem i ubolewałam bardziej nad okropnością postępowania, które się w nim malowało, niż z powodu odmowy, którą zawierał. 63 . A więc to ja jestem winna, wykrzyknęłam, po raz drugi oddana pod sąd, dlatego że zbyt szanowałam sprawiedliwość... Niech już tak będzie, nie żałuję tego; cokolwiek mogłoby mi się przydarzyć, nie zaznam ani boleści duchowej, ani wyrzutów sumienia, dopokąd tylko dusza moja będzie czysta, i niech to tylko pozostanie moim błędem, że zbyt skłoniłam się do uczuć sprawiedliwości i cnoty, które nie opuszczają mnie nigdy. W żaden sposób nie mogłam jednak uwierzyć w realność poszukiwań, o których mówił mi markiz; wydawały się one tak mało prawdopodobne, postawienie mnie przed sądem było dla niego tak niebezpieczne, że, jak sądziłam, musiał w skrytości ducha czuć się nieskończenie bardziej przerażony moją obecnością blisko niego, gdyby ją zdołał odkryć, niż ja miałam powody drżeć wobec jego pogróżek. Te rozmyślania skłoniły mnie do pozostania w tym samym miejscu, gdzie się znajdowałam, i jeśli to możliwe, znalezienie pracy, aż do chwili, gdy będę miała więcej gotówki, co pozwoli mi się oddalić. Pan Rodin, bo tak nazywał się chirurg, u którego byłam, sam zaproponował mi służbę u siebie. Był to mężczyzna trzydziestopięcioletni, twardego charakteru, gwałtowny, brutalny, ale skądinąd cieszący się świetną opinią w całej okolicy; oddany swojemu zajęciu, nie mając u siebie żadnej kobiety, był zadowolony, wracając do domu, że jest tam ktoś, kto dba o jego osobę i gospodarstwo; zaofiarował mi dwieście franków rocznie i pewne dochody z jego praktyki, ja zaś zgodziłam się na wszystko. Pan Rodin znał aż nazbyt dokładnie moje ciało, wiedział więc, że nigdy nie poznałam mężczyzny, był także powiadomiony o moim ostatecznym pragnieniu, aby zawsze pozostać czystą, i przyrzekł mi, że nigdy nie sprawi mi kłopotu pod tym względem; wobec tego uzgodniliśmy wszystko dość szybko... nie zwierzyłam się jednak wcale mojemu nowemu panu i nigdy nie dowiedział się, kim jestem. Byłam w tym domu już od dwu lat i choć nie będę kryła, że praca była tu bardzo ciężka, pewien rodzaj spokoju ducha, którym tam się cieszyłam, pozwolił mi prawie zapomnieć o moich zmartwieniach, gdy niebo, które jeśli zezwalało memu sercu na jakiś cnotliwy czyn, to natychmiast potem zsyłało na mnie niedolę, pospieszyło raz jeszcze wyrwać mnie ze smutnej szczęśliwości, jakiej chwilowo zażywałam, i pogrążyć w nowych nieszczęściach. Pewnego dnia, gdy byłam sama w domu i chodziłam kolejno w różne miejsca, dokąd wzywała mnie praca, wydało mi się nagle, że słyszę jęki wydobywające się z głębi piwnicy; zbliżam się... słyszę wyraźnie, to krzyki młodej dziewczyny; oddzielają mnie jednak od niej szczelnie zamknięte drzwi; żadnej możliwości otwarcia kryjówki, w której była uwięziona. Tysiączne myśli przeleciały mi przez głowę... co mogła tam czynić ta istota? Pan Rodin nie miał przecież dzieci, nie było mi także nic wiadomo o siostrach czy bratanicach, którymi by się zajmował; jego tryb życia, w najwyższym stopniu umiarkowany, nie pozwalał sądzić, że ta młoda dziewczyna miała służyć jego rozwiązłości. Z jakiego więc powodu ją zamykał? Płonąc ciekawością i aby rozwiązać te wątpliwości, ośmieliłam się skierować pytanie do tego dziecka, co tam czyni i kim jest. O ja biedna odpowiada płacząc nieboga jestem córką drwala z lasu i mam dopiero dwanaście lat; wczoraj, w chwili, gdy mój ojciec oddalił się, pan,który tutaj mieszka, porwał mnie, ze swoim przyjacielem; wspólnie związali mnie, włożyli do worka z otrębami, abym nie mogła krzyczeć, wrzucili z tyłu na konia i wieczorem przy wieźli mnie po ciemku do tego domu; od razu umieścili mnie w tej piwnicy; nie wiem, co chcą ze mną uczynić, po przybyciu rozebrali mnie jednak do naga, dokładnie zbadali moje ciało, pytali się, ile mam lat, a w końcu ten, który wyglądał na pana domu, powiedział drugiemu, że należy odłożyć operację na pojutrze wieczór z powodu mojego przerażenia i że jeśli się trochę uspokoję, ich doświadczenie będzie lepsze, a zresztą, że spełniam dobrze warunki, jakich można wymagać od obiektu. Po tych słowach dziewczynka zamilkła i zaczęła jeszcze bardziej gorzko płakać; uspokoiłam ją, jak mogłam, i obiecałam coś zrobić. Nie było, mi łatwo zgadnąć, co pan Rodin i jego przyjaciel, chirurg jak i on, zamierzali uczynić z tą nieszczęśliwą; jednakowoż słowo obiekt, które słyszałam od nich często przy innych okazjach, zrodziło we mnie zaraz uzasadnione podejrzenie, iż mieli przerażający projekt zrobienia jakiejś sekcji anatomicznej na tym nieszczęśliwym dziecku;- nie mogąc jeszcze uwierzyć w takie okrucieństwo, postanowiłam jednak dowiedzieć się czegoś pewniejszego. Rodin wraca ze swoim przyjacielem, spożywają kolację, każą mi się oddalić, ja udaję, że jestem im posłuszna, chowam się, a ich rozmowa utwierdza mnie tym bardziej w przekonaniu o okropnym zamiarze, nad którym się naradzają. Nigdy rzecze jeden z nich nie poznamy dokładnie tej części anatomii, jeśli nie zostanie zbadana z największą uwagą na dwunasto- lub trzynastoletnim obiekcie, operowanym i jednocześnie doznającym bólu swoich nerwów, to okropne, że takie błahe względy zatrzymują postęp nauki... 65 . No cóż, poświęca się jednostkę, aby ocalić miliony; czy można się wahać stojąc wobec takiego rachunku? Zbrodnia dokonywana przez prawo czyż innego jest rodzaju niż ta, którą popełniamy przeprowadzając naszą operację, a celem tych tak mądrych praw nie jestże poświęcenie jednostki, aby ocalić tysiące? Niech więc nic nas nie powstrzymuje. Och, jeśli chodzi o mnie, jestem zdecydowany podjął drugi i już dawno bym to zrobił, gdybym się na to sam ośmielił. Nie zdołam pani powtórzyć reszty rozmowy; ponieważ dotyczyła tylko spraw zawodowych, mało do mnie dotarło, od tej chwili myślałam tylko o tym, aby za wszelką cenę uratować tę nieszczęśliwą ofiarę umiejętności cennej bez wątpienia pod każdym względem, ale jej postęp wydawał mi się jednak zbyt drogo opłacony ofiarą niewinnej istoty. Obaj przyjaciele rozstali się, a Rodin położył się spać nic mi o niczym nie mówiąc. Nazajutrz, w dniu przeznaczonym na tę okrutną ofiarę, wyszedł jak zwykle, mówiąc mi, że jak poprzedniego dnia wróci dopiero na kolację ze swym przyjacielem; ledwo znalazł się na dworze, zabrałam się do urzeczywistnienia mojego planu... Niebo przyszło mi z pomocą, nie ośmielę się jednak powiedzieć, czy dopomogło zagrożonej niewinności czy tylko odruchowi litości nieszczęsnej Zofii, którą chciało później ukarać... Powiem, jak było, a pani zadecyduje o rzeczy samej, ja jestem tak przygnieciona zrządzeniami niewytłumaczalnej opatrzności, że zbadanie jej celów jest dla mnie niemożliwe; usiłowałam wspomagać jej zamiary, zostałam za to okrutnie ukarana, tyle tylko mogę powiedzieć. Schodząc do piwnicy, na nowo dopytując się małej... wciąż te same słowa, wciąż te same obawy; pytam, czy nie wie, gdzie położyli klucz, odchodzący z jej komórki... Nic o tym nie wiem, odpowiada mi, myślę, że zabierają go ze sobą... Szukam na wszelki wypadek, aż nagle czuję coś w piasku pod stopami, schylam się... to klucz, otwieram drzwi... Nieszczęśliwe biedactwo rzuca mi się do kolan, zlewa moje ręce łzami wdzięczności, ja zaś, nie podejrzewając, na co się narażam, nie myśląc o losie, który mnie oczekuje, zajmuję się tylko ucieczką dziecka, szczęśliwie udaje się nam wyjść z wioski nie napotkawszy nikogo, wyprowadzam ją na leśną drogę, całuję, ciesząc się wraz z nią jej szczęściem, a także szczęściem, które przyniesie ojcu, gdy pojawi się przed nim, a potem podążam szybko do domu. O oznaczonej godzinie wracają nasi dwaj chirurdzy, pełni nadziei na wykonanie swoich niegodnych zamiarów; jedzą kolację równie radośnie, co szybko, i skończywszy schodzą zaraz do piwnicy. Wszystko, co mogłam zrobić, aby ukryć swój postępek, to wyłamać zamek i schować klucz w tym samym miejscu, gdzie go znalazłam, aby stworzyć pozory, że mała uciekła sama, ale ci, których chciałam oszukać, nie należeli do gatunku ludzi, którym łatwo zamydlić oczy... Rodin wściekły wraca na górę, rzuca się na mnie pokrywając mnie razami, pyta, co uczyniłam z zamkniętym przez niego dzieckiem; najpierw zaprzeczam... ale moja nieszczęsna szczerość sprawia w końcu, że wyznaję wszystko. Nic równie popędliwego i brutalnego jak wymyślania tych dwu łotrów, jeden chciał posłużyć się mną zamiast dzieckiem, które ocaliłam, drugi poddać mnie gorszym jeszcze torturom, zaś zdaniom tym i projektom towarzyszyły ciosy, które rzucały mnie od jednego do drugiego i wkrótce ogłuszyły do tego stopnia, że upadłam bez czucia na ziemię. To uśmierzyło trochę ich wściekłość. Rodin przywołał mnie do przytomności, a jak tylko przyszłam do siebie, rozkazali mi rozebrać się do naga. Co czynię, cała drżąca; jak tylko znalazłam się w tym stanie, o który im chodziło, jeden z nich trzyma mnie, a drugi operuje; ucinają mi po jednym palcu u każdej nogi, sadzają mnie i każdy wyrywa mi jeden ząb trzonowy. To nie wszystko mówi Rodin, wkładając do ognia żelazo wziąłem ją wychłostaną, chcę ją odesłać napiętnowaną. I podczas gdy jego przyjaciel mnie trzyma, nikczemnik, mówiąc to, przykłada mi do ramienia rozpalone żelazo, którym piętnuje się złodziei... Niechże teraz ośmieli się pokazać gdziekolwiek, łajdaczka, niech tylko się ośmieli powiada rozwścieczony Rodin a wskazując tę hańbiącą literę dość będę miał racji przemawiających za tak nagłym i tak potajemnym wydaleniem. Ledwo to powiedział, biorą mnie obaj; była już noc; prowadzą na skraj lasu i bezlitośnie tam pozostawiają, przedstawiając całe niebezpieczeństwo, gdybym chciała ich skarżyć w tym stanie poniżenia, w jakim jestem. Jakakolwiek inna dziewczyna niewiele by sobie robiła z tej groźby; jeśli tylko można było udowodnić, że to, co ze mną uczyniono, nie było dziełem żadnego trybunału to i czegóż się obawiać? Ale moja słabość, moja zwykła naiwność, przerażenie moimi nieszczęściami paryskimi i w zamku de Bressac, wszystko to ogłuszyło mnie, przeraziło i myślałam jedynie o tym, aby oddalić się z tego nieszczęsnego miejsca, jak tylko uspokoją się nieco bóle, których doznałam; ponieważ starannie zabandażowali mi rany, już następnego ranka bolały mnie mniej, spędziwszy przeto pod drzewem jedną z najokropniejszych nocy w moim życiu, wyruszyłam, jak tylko się rozwidniło. 67 . Rany na moich nogach nie pozwalały mi posuwać się szybko, przynaglona jednak chęcią oddalenia się z okolicy tak złowrogiego dla mnie lasu, zdołałam przejść w tym pierwszym dniu cztery mile, tyleż nazajutrz i dnia następnego, ale nie zwracając należytej uwagi na kierunek i nie pytając o drogę, krążyłam tylko naokoło Paryża i czwartego dnia mojego marszu, wieczorem znalazłam się w Liersaint; wiedząc, że ta droga może mnie wyprowadzić ku południowym prowincjom Francji, postanowiłam kroczyć nią dalej i tak czy inaczej dotrzeć do tych oddalonych okolic, spodziewając się, że spokój i odpoczynek, których tak okrutnie odmówiono mi w moich stronach, czekają może mnie na końcu świata. Fatalna pomyłka! Iluż niepowodzeń miałam jeszcze doznać! Moje zarobki były o wiele bardziej liche u Rodina niż u markiza de Bressac, nie chowałam więc pieniędzy; na szczęście miałam wszystkie przy sobie, to znaczy około dziesięciu ludwików, suma, na którą składało się i to, co ocaliłam u markiza, i to, co zarobiłam u chirurga. Wobec nadmiaru moich nieszczęść, byłam jeszcze uradowana, że nie zabrano mi tego oparcia, i łudziłam się myślą, że wystarczy mi to co najmniej do chwili, gdy będę mogła znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Hańbiące znaki, które mi poczyniono, nie były widoczne, miałam nadzieję, że uda mi się je zawsze ukryć i że to napiętnowanie nie przeszkodzi mi zarabiać na życie; miałam dwadzieścia dwa lata, mocne zdrowie, choć byłam delikatna i szczupła, twarz, którą na moje nieszczęście zbyt chwalono, kilka cnót, które chociaż na ogół mi szkodziły, pocieszały mnie jednak wewnętrznie i kazały mi się spodziewać, że jeśli nawet opatrzność nie przyzna mi wreszcie wynagrodzenia, to przynajmniej przestanie zsyłać nieszczęścia, będące skutkiem tych cnót. Pełna nadziei i odwagi szłam tak aż do Sens; tutaj jednak źle wyleczone nogi zaczęły mnie strasznie boleć i postanowiłam odpocząć kilka dni, ale nie ośmielając zwierzyć się nikomu, z jakiego powodu tak cierpię i przypomniawszy sobie lekarstwa, którymi posługiwał się Rodin przy podobnych ranach, zakupiłam je i leczyłam się sama. Tydzień odpoczynku sprawił, że wróciłam całkowicie do zdrowia; być może udałoby mi się znaleźć jakieś miejsce w Sens, przeświadczona jednak o konieczności oddalenia się, nie chciałam nawet o to pytać, poszłam więc dalej, mając zamiar szukać szczęścia w Dauphine; w dzieciństwie słyszałam wiele o tych okolicach, wyobrażałam sobie, że tam właśnie znajdę szczęście; zobaczymy jeszcze, jak mi się tam powiodło. W żadnych okolicznościach mojego życia nie opuszczały mnie uczucia religijne; czując niechęć do próżnych sofizmów biegłych umysłów, uważając, że wszystkie one wywodzą się raczej z wyuzdania niż z pewności przekonań, przeciwstawiłam im swoje sumienie i serce; to one dostarczały mi wszystkiego, czego tylko trzeba, by się przeciwstawić sofizmatom. Jeśli nawet czasem nieszczęścia zmuszały mnie do zaniedbania pobożnych praktyk, naprawiałam te błędy, jak tylko nadarzała się okazja. Wyruszyłam właśnie z Auxerre siódmego czerwca, nigdy nie zapomnę tej pory, zrobiłam około dwu mil i upał zaczynał mi już dokuczać, postanowiłam więc wejść na mały wzgórek pokryty drzewami, wznoszący się niedaleko po lewej stronie drogi, gdyż chciałam się ochłodzić i zdrzemnąć na parę godzin mniejszym kosztem niż w jakiejś oberży i bezpieczniej niż przy głównej drodze. Wspinam się więc i zasiadam u stóp dębu, a po bardzo skromnym śniadaniu, złożonym z odrobiny chleba i wody, zapadam w słodki sen; zażywam go przeszło dwie godziny w całkowitym spokoju. Po obudzeniu spoglądałam z przyjemnością na rozległy widok roztaczający się przede mną, na lewo od drogi; zdawało mi się, że pośrodku lasu, rozciągającego się jak okiem sięgnąć, o trzy mile ode mnie, widać wieżyczkę kościoła wznoszącą się skromnie na tle nieba. O rozkoszna samotności, powiadam, jakimż pożądaniem napełnia mnie twoja siedziba! Musiały się tam schronić zakonnice lub jakieś samotne świątobliwe osoby, zajęte jedynie pełnieniem swych obowiązków, całkowicie poświęcone rzeczom nabożnym, oddalone od tego zgubnego społeczeństwa, gdzie zbrodnia walcząca bez przerwy z niewinnością zawsze zdoła nad nią zatriumfować; jestem pewna, że zamieszkują tam wszystkie cnoty. Byłam zajęta tymi rozmyślaniami, gdy nagle ukazała się moim oczom młoda dziewczyna, w moim wieku, pasąca na wzgórku kilka owiec; zapytałam ją o budowlę, ona zaś odpowiedziała, iż jest to klasztor franciszkanów, zajmowany przez czterech samotnych mnichów, których religijności, wstrzemięźliwości i skromności nie da się z niczym porównać. Chodzimy tam powiedziała mi dziewczyna raz do roku, z pielgrzymką do obrazu Matki Boskiej Cudownej, od której ludzie pobożni uzyskują wszystko, o co proszą. Poruszona chęcią, aby udać się tam także i uzyskać jakąś pomoc u stóp Świętej Bożej Matki, zapytałam dziewczynę, czy nie poszłaby tam ze mną; odpowiedziała jednak, że nie może, gdyż właśnie oczekuje jej matka, ale że droga jest nietrudna; wskazała mi ją i rzekła, że ojciec gwardian, najczcigodniejszy i najświętszy z ludzi, nie tylko przyjmie mnie najlepiej, ale nawet ofiaruje mi pomoc, jeśli właśnie jej potrzebuję. 69 . Nazywają go czcigodnym ojcem Rafaelem mówiła dalej dziewczyna jest Włochem, spędził jednak życie we Francji, umiłował sobie tę samotnię i nie przyjął od papieża, którego był krewnym, wielu świetnych beneficjów; jest to człowiek pochodzący ze znakomitej rodziny, łagodny, uczynny, pełen gorliwości i nabożności, ma około pięćdziesięciu lat i wszyscy w okolicy uważają go za świętego. Opowiadanie pasterki rozpaliło mnie jeszcze bardziej i nie mogłam się już oprzeć udania się z pielgrzymką do klasztoru, aby tam odkupić wszystkie zaniedbania, których byłam winna, jak największą ilością nabożnych aktów. Odczuwając sama potrzebę dobroczynności, ofiarowuję coś dziewczynie i oto już jestem na drodze do Matki Boskiej Leśnej, bo tak nazywał się klasztor, do którego się udawałam. Gdy znalazłam się znów na równinie, nie było już widać wieżyczki i tylko las kierował moimi krokami, nie przyszło mi do głowy, by zapytać dziewczyny, ile jest mil od miejsca gdzie ją spotkałam, do klasztoru, i wkrótce zauważyłam, że jest znacznie dalej, niż to początkowo sądziłam. Nic jednak nie jest mnie w stanie zatrzymać, dochodzę do brzegu lasu i widząc, że jest jeszcze dosyć jasno, postanawiam zapuścić się w głąb, będąc prawie pewna, że przybędę do klasztoru przed nocą... Tymczasem nie dostrzegam żadnych śladów obecności człowieka, żadnego domu, a cała droga to niezbyt wydeptana ścieżka, którą posuwam się na los szczęścia; począwszy od wzgórza zrobiłam już co najmniej pięć mil, a zdawało mi się wówczas, że tylko trzy mile dzielą mnie od miejsca przeznaczenia, i nic jeszcze nie było widać przede mną, gdy tuż przed zniknięciem słońca usłyszałam w końcu dźwięk dzwonu, z odległości niecałej mili. Kieruję się w stronę dźwięku, pospieszam, ścieżka się rozszerza... i po upływie godziny od chwili, gdy usłyszałam głos dzwonu, spostrzegłam wreszcie jakiś żywopłot, a zaraz potem klasztor. Nic bardziej dzikiego od tej pustelni, w pobliżu żadnej ludzkiej siedziby, najbliższa znajdowała się o sześć mil z okładem, a w tym co najmniej trzy mile lasu; pustelnia była położona w zagłębieniu i musiałam długo schodzić, by do niej dojść, to właśnie było przyczyną, że utraciłam z oczu wieżyczkę, jak tylko znalazłam się na równinie. Domek brata ogrodnika przylegał do ścian wewnętrznego budynku i tu właśnie trzeba się było zgłosić wchodząc. Pytam tego świętego pustelnika, czy można mówić z ojcem gwardiuszem... zapytuje, o co chodzi... daję mu do zrozumienia, że potrzeby religijne... że właśnie ślub uczyniony sprowadza mnie do tego świętego miejsca odosobnienia i że będę wynagrodzona za wszystkie trudy, które poniosłam, aby tu przybyć, jeśli będę mogła rzucić się na chwilę do stóp Najświętszej Panny i świętego przełożonego, w świątyni, gdzie znalazł schronienie ten cudowny obraz. Brat, poprosiwszy mnie, abym usiadła, wchodzi zaraz do klasztoru, a ponieważ zapadła już noc, a ojcowie byli, jak powiedział, na kolacji, zeszło trochę czasu, nim powrócił. Ukazując się wreszcie wraz z zakonnikiem. Oto i ojciec Clement mówi mi braciszek to szafarz klasztorny, przychodzi zobaczyć, o co ci chodzi i czy warto trudzić ojca gwardiana. Ojciec Clement był mężczyzną czterdziestopięcioletnim, niebywałej tuszy, gigantycznego wzrostu, ze spojrzeniem złowrogim i posępnym, dźwięk głosu chrapliwy i twardy a jego zachowanie raczej przy prawiło mnie o drżenie, niż uspokoiło... Zaczęłam mimowolnie dygotać, nie mogąc się od tego powstrzymać, a jednocześnie przebiegło mi przez myśl wspomnienie wszystkich moich nieszczęść. Czego chcesz powiedział do mnie ten mnich dosyć twardym głosem czy to jest pora przychodzenia do kościoła? Widać, że masz minę awanturnicy. Świątobliwy ojcze powiadam, skłaniając się wydawało mi się, że zawsze jest czas sposobny, by ukazać się w domu bożym; przychodzę z daleka, aby go nawiedzić, pełna gorliwości i pobożności, chciałabym się wyspowiadać, jeśli to możliwe, a kiedy poznacie moje sumienie, zobaczycie, czy nie zasługuję na to, aby pokłonić się nisko u stóp cudownego obrazu, który przechowujecie w waszym świętym przybytku. Godzina nie jest jednak zbyt odpowiednia do spowiedzi mówi mnich, łagodniejąc nieco gdzie spędzisz noc? Nie mamy stosownego miejsca, by cię umieścić; lepiej było przyjść rankiem. Wykładam mu więc wszystkie powody, które mi na to nie pozwoliły, a wtedy, nic już nie mówiąc, poszedł zdać sprawę gwardianowi. Kilka minut później usłyszałam, że otwierają kościół, ojciec gwardian wyszedł sam naprzeciw mnie do domku ogrodnika, prosząc, abym udała się z nim do świątyni. Warto od razu opisać pierwsze wrażenie, jakie zrobił na mnie ojciec Rafael, mężczyzna w wieku, jak mi podano, ale któremu nie dałoby się czterdziestki; szczupły, dość wysoki, o obliczu uduchowionym i słodkim, mówiący bardzo dobrze po francusku, jakkolwiek z lekkim akcentem włoskim, ugrzeczniony i ujmujący z pozoru, a naprawdę ponury i złowrogi, jak się o tym pani aż zbyt dobrze przekona po tym wszystkim, co powiem. Moje dziecko mówi łaskawie zakonnik chociaż godzina jest zupełnie nieodpowiednia i nie mamy zwyczaju, aby przyjmować tak późno, 71 . wysłucham jednakowoż twojej spowiedzi, a potem postaramy się, abyś mogła przyzwoicie spędzić noc, aż do godziny, gdy będziesz mogła jutro uczcić święty obraz znajdujący się w naszym posiadaniu. Powiedziawszy to, mnich zapala kilka lamp wokół konfesjonału, powiada, abym zajęła miejsce, i nakazawszy wyjść braciszkowi i zamknąwszy wszystkie drzwi, skłania mnie, abym mu się zwierzyła z całym zaufaniem; otrząsnąwszy się całkowicie z lęku, jaki wzbudził we mnie ojciec Clement, wobec tak łagodnego pozornie człowieka, po akcie pokory u stóp mego spowiednika otworzyłam przed nim całkowicie swe serce i z naiwnością i zwykłym moim zaufaniem nie pominęłam niczego, co mnie dotyczyło. Wyznałam mu wszystkie swoje winy i zwierzyłam wszystkie moje nieszczęścia niczego nie tając, nawet haniebnego znaku, którym napiętnował mnie ohydny Rodin. Ojciec Rafael wysłuchał mnie z największą uwagą, z miną pełną litości i zainteresowania kazał mi nawet powtarzać liczne szczegóły... a jego najważniejsze i wielokrotnie ponawiane pytania dotyczyły następujących spraw: 1 Czy jest prawdą, że jestem sierotą i że pochodzę z Paryża. 2 Czy to prawda, że nie mam tuż krewnych ani przyjaciół, ani opieki, ani nikogo, gdzie mogłabym napisać. 3 Czy tylko pasterce zwierzyłam się, że zamierzam udać się do klasztoru, i czy nie umówiłam się z nią na spotkanie po powrocie. 4 Czy rzeczywiście jestem dziewicą i mam tylko dwadzieścia dwa lata. 5 Czy na pewno nikt za mną nie szedł i nikt zgoła nie widział mnie wchodzącej do klasztoru. Gdy zupełnie go zadowoliłam odpowiedziami z najnaiwniejszym wyrazem twarzy na wszystkie te pytania, mnich podniósł się i powiedział biorąc mnie za rękę: Dobrze więc, chodź moje dziecko, jest już zbyt późno, abyś mogła złożyć pokłon Matce Boskiej dziś wieczór, postaram się, abyś z błogością przyjęła jutro komunię u stóp obrazu, pomyślmy jednak najpierw o twoim posiłku wieczornym i noclegu. Mówiąc to poprowadził mnie w stronę zakrystii. Jak to mówię do niego z pewnym niepokojem, nad którym nie mogłam zapanować jak to, mój ojcze, wewnątrz waszego klasztoru? A gdzież by, czarująca pątniczko odpowiedział mnich otwierając jedne z drzwi klauzury, wychodzące na zakrystię, a prowadzące do samego wnętrza... Co, boisz się spędzić noc z czterema zakonnikami? Och, zobaczysz, mój aniele, że my nie jesteśmy takimi bigotami, na jakich wyglądamy, i że umiemy się zabawić z ładną dziewczyną. Te słowa sprawiły, że cała zadrżałam. O sprawiedliwe nieba, mówię sama do siebie, byłażbym więc znów ofiarą moich dobrych uczuć, zaś pragnienie zbliżenia się do tego, co religia ma najczcigodniejszego, zostanie znów ukarane jak zbrodnia? Tymczasem posuwaliśmy się wciąż w ciemności; na końcu jednej ze stron dziedzińca ukazały się wreszcie schody, mnich kazał mi iść przed sobą, widząc zaś, że nieco się opieram, powiedział ze złością, zmieniając swój obłudny ton na jak najbardziej bezczelny: Dziwko podwójna, chyba nie myślisz, że pora się teraz cofnąć? Ach, do diabła, zobaczysz wkrótce, czy nie lepiej było ci wpaść do kryjówki złodziei niż pomiędzy czterech franciszkanów. Znajduję się wobec tylu przerażających spraw, że nawet nie mam czasu wpaść w popłoch, słysząc te słowa; ledwo mnie one uderzyły, gdy już nowe zatrważające rzeczy dają się zauważyć; drzwi otwierają się i widzę przy jednym stole trzech mnichów i trzy młode dziewczyny, wszyscy sześcioro w najbardziej nieprzyzwoitym stanie; dwie z tych dziewczyn były już zupełnie nagie, trzecią właśnie rozbierano, zaś mnisi byli prawie w tym samym stanie... Moi przyjaciele powiedział wchodząc Rafael brakowało nam jeszcze jednej, oto i ona; pozwólcie, że przedstawię wam prawdziwe zjawisko: oto Lukrecja, która ma na ramieniu piętno dziewcząt złego prowadzenia się, zaś tutaj ciągnął czyniąc gest tyleż znaczący, co nieprzyzwoity... tutaj, moi przyjaciele, niezbity dowód niewątpliwego dziewictwa. Ze wszystkich stron sali odezwały się wybuchy śmiechu w związku z tym szczególnym przyjęciem, a ojciec Clement, ten, którego zobaczyłam najpierw, wykrzyknął zaraz, już w połowie pijany, że należałoby natychmiast sprawdzić, jak rzeczy wyglądają. Konieczność odmalowania ludzi, wśród których się znalazłam, zmusza mnie tutaj do przerwania opowieści; postaram się jednak, aby nie czekała pani długo na dalszy ciąg mojej historii: Zna pani już dostatecznie Rafaela i Clementa, tak że mogę teraz zająć się resztą. Antonin, trzeci z ojców tego klasztoru, był to mężczyzna czterdziestoletni, mały, suchy, szczupły, o ognistym temperamencie, twarzy satyra, owłosiony jak niedźwiedź, o nieokiełznanej rozwiązłości, gotów zawsze droczyć się i niezwykle złośliwy. Ojciec Hieronim, najstarszy wiekiem w klasztorze, był starym rozpustnikiem, w wieku sześćdziesięciu lat, mężczyzną równie twardym i równie brutalnym, co Clement, ale jeszcze większym pijanicą, 73 . będąc zaś znudzony normalnymi rozkoszami, zmuszony był, aby odnaleźć jakieś przebłyski pożądania, uciekać się do pomysłów równie zdeprawowanych, co niesmacznych. Florena, najmłodsza z kobiet, pochodziła z Dijon, miała około czternastu lat, była córką bogatego mieszczanina z tego miasta i została porwana przez ludzi Rafaela, który będąc bogaty i mając wielkie zaufanie w swoim zakonie, nie zaniedbywał niczego, co mogło służyć jego namiętnościom; była brunetką o pięknych oczach i zmysłowych rysach. Kornelia miała około lat szesnastu, była blondynką o bardzo interesującym wyglądzie, pięknych włosach, olśniewającej skórze i kształtach tak pięknych, jak tylko można sobie wyobrazić; pochodziła z Auxerre, była córką handlarza win i została uwiedziona przez samego Rafaela, który potajemnie zwabił ją w zastawioną pułapkę. Omfala była kobietą trzydziestoletnią, dużego wzrostu, o bardzo łagodnej i bardzo przyjemnej twarzy, wydatnie rozwiniętych kształtach, wspaniałych włosach, piersiach niezrównanej piękności i najczulszych oczach, jakie można ujrzeć; była córką właściciela winnicy z Joigny, wszystko układało się jej doskonale, miała właśnie poślubić człowieka, który przyniósłby jej majątek, gdy Hieronim porwał ją od rodziny, uwiódłszy niezwykłymi sposobami, gdy miała lat szesnaście. Takie właśnie było towarzystwo, w którym miałam żyć, tak wyglądała ta kloaka nieczystości i brudu, a łudziłam się, że znajdę tam wszystkie cnoty, jak w należnym im i godnym poszanowania miejscu. Dano mi więc rychło do zrozumienia, że znalazłam się w tak przerażającym gronie i że najlepsze, "co mogłam zrobić, to naśladować uległość moich towarzyszek. Chyba dobrze rozumiesz powiedział mi Rafael że nie przyda ci się na nic stawianie oporu w tym niedostępnym miejscu, gdzie zawiodła cię twoja zła gwiazda. Doznałaś, jak powiadasz, dosyć nieszczęść, i jak wynika z twoich opowiadań, wszystko to prawda, zauważ jednak, że największego ze wszystkich dla cnotliwej dziewczyny brakowało jeszcze na liście twoich niepowodzeń. Czy to naturalne, aby być jeszcze dziewicą w twoim wieku, i czy nie należy w tym widzieć raczej szczególnego cudu, który nie mógł trwać dłużej? ... Oto twoje towarzyszki, które, tak jak ty, opierały się widząc, do czego ich potrzebujemy, i które, tak jak i ty to grzecznie uczynisz, podporządkowały się w końcu, gdy zobaczyły, że opór może tylko prowadzić do kar i złego traktowania. W sytuacji, w jakiej jesteś, Zofio, jakąż masz nadzieję, że potrafisz się obronić? Zwróć uwagę, w jakim opuszczeniu znajdujesz się na świecie; jak sama wyznałaś, nie masz ani krewnych, ani przyjaciół; czy widzisz swoją sytuację na bezludziu, pozbawiona wszelkiej pomocy, gdy nikt na świecie o tobie nie wie, w rękach czterech libertynów, którzy oczywiście wcale nie mają chęci cię oszczędzić... do kogóż więc się zwrócisz, czy do tego boga, którego wzywasz z takim nabożeństwem, a który korzysta z twojego zapału, aby jeszcze pewniej popchnąć cię w zasadzkę? Widzisz więc, że nie ma takiej potęgi, ani ludzkiej, ani boskiej, której udałoby się wyswobodzić cię z naszych rąk, nie ma także sposobu ani wśród rzeczy możliwych, ani cudownych, który mógłby pozwolić ci zachować dłużej tę cnotę, z której jesteś tak dumna, i który ochroniłby cię, abyś się nie stała, pod każdym względem i na wszelki wyobrażalny sposób, łupem nieczystych wykroczeń, którym wszyscy czterej z tobą się oddamy. Rozbieraj się więc, Zofio, i jak największą uległością zjednaj sobie nasze łaski, jeśli zaś nie będziesz uległa, zasłużysz natychmiast na traktowanie jak najbardziej surowe i sromotne, które narazi cię na jeszcze większe nasze rozdrażnienie, a nie uchroni przed naszym nieopanowaniem i brutalnością. Czułam aż nadto, że to okropne przemówienie nie pozostawiało mi żadnej możliwości obrony, czyż jednak nie byłabym winna nie broniąc się tak, jak dyktowało mi serce i jak natura pozwalała mi jeszcze to uczynić? Rzucam się więc do stóp Rafaela i z całej duszy błagam go, aby nie nadużywał mojego położenia, najbardziej gorzkie łzy oblewają jego kolana, płacząc próbuję wszystkiego, co dusza może mi poddać najbardziej patetycznego, nie wiedziałam jednak, że w oczach zbrodni i zboczenia łzy są jeszcze jednym urokiem więcej, nie wiedziałam, że wszystko, czego próbowałam, aby poruszyć tych potworów, miało ich jeszcze bardziej rozpalić... Rafael wstaje rozwścieczony: Bierz tę łajdaczkę, Antonin powiada marszcząc brwi rozbierz ją co żywo do naga przed nami i naucz, że do takich jak my współczucie nie ma przystępu. Antonin pochwycił mnie swoją suchą i nerwową ręką i przeplatając słowa i gesty niewiarygodnymi przekleństwami, w ciągu dwu minut zrzuca ze mnie ubranie i ukazuje mnie nagą oczom zebranych. Oto piękna istota mówi Hieronim niech mnie klasztor przy wali, jeśli w ciągu trzydziestu lat widziałem piękniejszą. Chwileczkę powiada gwardian wprowadźmy nieco porządku w nasze poczynania; znacie, moi przyjaciele, nasze przepisy powitalne; niech się podda im wszystkim, bez pomijania żadnego, i niech w tym czasie trzy pozostałe kobiety stoją wokół nas, aby uprzedzać nasze potrzeby lub je podsycać. Rychło tworzy się koło, umieszczają mnie pośrodku i tam przeszło przez dwie godziny jestem badana, oglądana, macana przez czterech libertynów, zbierając kolejno od każdego pochwały lub zarzuty. 75 . Pozwoli mi pani, powiedziała nasza piękna więźniarka, rumieniąc się cudownie, że ukryję przed nią część nieskromnych szczegółów, które miały miejsce podczas tej pierwszej ceremonii, niech pani wyobraźnia przywoła wszystko, co rozwiązłość może w takich okolicznościach dyktować rozpustnikom, niech zobaczy ich, jak przechodzą kolejno od moich towarzyszek do mnie, porównują, przymierzają, zestawiają, omawiają, a będzie to jeszcze prawdopodobnie tylko przybliżony obraz tego, co działo się podczas tych pierwszych orgii, zgoła niewinnych w porównaniu z wszystkimi okropieństwami, których miałam się wkrótce stać ofiarą. Do dzieła powiedział Rafael, który, jak się zdaje, nie mógł już powstrzymać swych niezwykle pobudzonych żądz czas już złożyć ofiarę; niech każdy z nas przygotuje się, by doświadczyć swoich ulubionych rozkoszy. I niegodziwiec, położywszy mnie na sofie w postawie dogodnej dla jego obrzydliwych rozkoszy, każe mnie przytrzymywać Antoninowi i Clementowi... Rafael, Włoch, występny mnich, zaspokaja się obelżywie, nie pozbawiając mnie dziewictwa. O szczycie zboczenia! Można by powiedzieć, że każdy z tych świntuchów za powód do chwały poczytywał sobie, aby zapomnieć o naturze, wybierając swe niegodne rozkosze. Wysuwa się Clement, podrażniony widokiem niegodnych postępków swego przełożonego, a jeszcze bardziej tym, czemu się oddawał im się przyglądając. Oświadcza mi, że nie będzie dla mnie bardziej niebezpieczny niż gwardian i że miejsce, gdzie się odbędzie jego hołd, nie narazi mej cnoty na niebezpieczeństwo. Każe mi uklęknąć, przyciskając się do mnie w tej postawie, i wybiera takie miejsce dla swoich perfidnych namiętności, że nie pozwala mi to podczas ofiary uskarżać się na jej nienormalność. Następuje po nim Hieronim, jego świątynia była ta sama, co Rafaela, lecz nie wchodził do sanktuarium; zadowalając się przedsionkiem, poruszony prymitywnymi epizodami, których nieprzystojności wcale nie da się odmalować, dochodził w końcu do zaspokojenia swoich pragnień tylko poprzez barbarzyńskie sposoby, których o mało nie stałam się ofiarą u Dubourga, a byłam nią w rękach pana de Bressac. Oto szczęsne przygotowania powiedział Antonin, chwytając mnie chodź, cipuniu, niech cię pomszczę za nienormalność moich braci zakonnych i niech w końcu zbiorę ponętne nowalijki, które pozostawiło mi ich nieokiełznanie... Jakież jednak szczegóły... wielki Boże... nie mogę ich opisać; można by powiedzieć, że ten łotr, największy rozpustnik ze wszystkich czterech, choć najmniej, zdawałoby się, oddalony od natury, zgodził się na przybliżenie do niej i uczczenie jej bardziej prawidłowo, tylko wetując sobie ten pozór mniejszej deprawacji przez to wszystko, co tym bardziej jeszcze mogło mnie znieważyć... Niestety, jeśli kiedykolwiek moja wyobraźnia zboczyła na te przyjemności, sądziłam, że są tak czyste, jak bóg, który je stworzył, dane przez naturę, aby służyły na pociechę ludziom, zrodzone z miłości na wzór dzikich zwierząt, może odczuwać rozkosz jedynie przyprawiając o drżenie swoje towarzyszki; doświadczyłam tego, i to w takim nasileniu gwałtu, że ból naturalnego rozdarcia mego dziewictwa był najmniejszym, jaki mi przypadł w tym groźnym napadzie, ale dopiero w chwili ostatecznej, gdy Antonin kończył tak wściekłymi okrzykami, tak zabójczym chwytaniem wszystkich części mego ciała, kąsaniem tak podobnym krwawym pieszczotom tygrysa, przez chwilę uwierzyłam, że jestem łupem jakiegoś dzikiego zwierzęcia, które zaspokoi się wtedy tylko, gdy mnie pożre. Po zakończeniu tych okropności padłam na ołtarz, na którym zostałam poświęcona, prawie bez czucia i ruchu. Rafael rozkazał kobietom, aby się mną zajęły i dały mi jeść, ale napad szalonej żałości zawładnął moją duszą w tym okrutnym momencie; nie mogłam się pogodzić z okropną myślą, że w końcu straciłam skarb dziewictwa, za który tysiąc razy wolałabym oddać życie, widząc się pohańbioną przez tych, od których, wprost przeciwnie, oczekiwałam największej pomocy i pociechy moralnej. Zalewałam się łzami, moje krzyki rozbrzmiewały w sali, tarzałam się po ziemi, wyrywałam sobie włosy, błagałam moich katów, aby zadali mi śmierć, i chociaż ci zbrodniarze, zupełnie nieczuli na taki widok, zajęli się raczej smakowaniem nowych przyjemności z moimi towarzyszkami niż niesieniem ulgi mojemu bólowi, niepokojeni jednak krzykami zdecydowali się w końcu odesłać mnie na odpoczynek w miejsce, skąd już nie mogli ich słyszeć... Omfala miała mnie tam właśnie zaprowadzić, gdy przewrotny Rafael, patrząc na mnie jeszcze z lubieżnością, pomimo mojego okrutnego stanu, oświadczył, że nie pozwala na moje odejście, nim nie stanę się raz jeszcze jego ofiarą... Ledwo powziął ten plan, a już go dopełnia... lecz żądze jego potrzebowały dużo większego podniecenia, dopiero więc używszy okrutnych środków Hieronima, zdołał znaleźć siły niezbędne do dopełnienia swojej nowej zbrodni... Cóż za wybuch zboczenia, wielki Boże! Czy to możliwe, aby ci zboczeńcy byli aż tak okrutni, że wybrali właśnie tę chwilę, gdy czułam tak niebywały ból moralny, by zadać mi tak barbarzyński ból fizyczny? 77 . O, do diabła mówi Antonin także biorąc się za mnie cóż można zrobić lepszego, niż pójść za przykładem swego superiora? Nic nie jest równie pieprzne, jak powtórzenie: boleść, jak powiadają, skłania do rozkoszy, jestem pewien, że to śliczne dziecko uczyni mnie najszczęśliwszym z ludzi. I pomimo moich wstrętów, pomimo okrzyków i błagań, staję się znów, po raz drugi, celem bezczelnych żądz tego nędznika... Wreszcie pozwalają mi wyjść. Gdyby nie to, że wziąłem już zaliczkę, gdy ta piękna księżniczka przybyła mówi Clement do diabła, nie wyszłaby nie służąc po raz drugi moim namiętnościom, ale i tak to jej nie ominie. Przyrzekam jej to samo mówi Hieronim i daje mi odczuć siłę swego ramienia w chwili, gdy przechodzę koło niego ale dziś chodźmy już spać. Ponieważ Rafael był tego samego zdania, przerwano orgie; zatrzymał przy sobie Florettę, która bez wątpienia spędziła z nim noc i wszyscy się rozeszli. Mną zajęła się Omfala; ta najstarsza ze wszystkich nałożnica miała, jak mi się zdawało, opiekować się siostrami; zaprowadziła mnie do naszego wspólnego pomieszkania, rodzaju kwadratowej wieży, gdzie w każdym rogu było łóżko dla każdej z nas. Jeden z mnichów szedł zwykle za dziewczętami, gdy wracały do siebie, i zamykał drzwi na dwie lub trzy zasuwy; tym razem Clement zajął się tą czynnością; nie było sposobu, aby się stamtąd wydostać, jedyne drzwi z pokoju prowadziły do przylegającego ustępu, gdzie można było załatwić swoje potrzeby i umyć się, jego okno zaś było równie zakratowane, jak i tam, gdzie sypiałyśmy. Nie było zresztą żadnych mebli, krzesło i stolik obok łóżka, osłoniętego lichą perkalową kotarą, kilka drewnianych skrzynek w toalecie, dziurawe krzesła, bidety i wspólny stół jako gotowalnia; zauważyłam to wszystko dopiero nazajutrz; zbyt przybita, by cokolwiek zobaczyć w pierwszej chwili, zajmowałam się tylko swoim bólem. O sprawiedliwe nieba, mówiłam sobie, jest więc zapisane, że żaden cnotliwy uczynek mojego serca nie może się obyć bez rychłej kary? Wielki Boże, i cóż złego uczyniłam, chcąc przybyć tutaj, aby w domu bożym spełnić pobożne praktyki, czy naprawdę obrażałam niebo, chcąc im się oddać, czy była to nagroda, jakiej mogłam się za to spodziewać? O niezrozumiałe wyroki opatrzności, stańcie się na chwilę zrozumiałe dla mnie, jeśli nie mam się zbuntować przeciw waszym prawom! Gorzkie łzy były następstwem tych rozmyślań i byłam jeszcze nimi zalana, gdy o świcie Omfala przybliżyła się do mego łóżka. Droga towarzyszko powiedziała mi chcę ci dodać odwagi; w pierwszych dniach płakałam jak i ty, a teraz przyzwyczaiłam się, z tobą będzie podobnie; pierwsze chwile są okropne, męka naszego życia nie polega tylko na obowiązku nieustannego zaspokajania rozpasanych żądz tych zboczeńców, stanowi ją utrata naszej wolności, brutalny sposób, w jaki jesteśmy traktowane w tym haniebnym domu... Nieszczęśni pocieszają się, widząc, że inni także cierpią wokół nich; i jakkolwiek piekące były moje boleści, przytłumiłam je na chwilę i poprosiłam moją towarzyszkę, aby zechciała mi powiedzieć, jakich klęsk mogę jeszcze oczekiwać. Słuchaj mówi mi Omfala, siadając przy moim łóżku chcę ci coś powiedzieć w zaufaniu, pamiętaj jednak nie zawieść go nigdy... Najgorszym naszym złem, droga przyjaciółko, jest niepewność naszego losu; nie wiadomo wcale, co się dzieje z tymi, co opuszczają to miejsce. O ile nasze odosobnienie pozwala mieć na to dowody, dziewczyny zwolnione przez mnichów nigdy już nie wracają do świata; oni sami uprzedzają nas o tym, nie kryjąc, że to ustronie jest naszym grobem; a jednak każdego roku opuszcza je dwoje lub troje dziewcząt. Cóż więc dzieje się z nimi? Pozbywają się ich? Czasem mówią nam, że tak, innym razem zapewniają, że nie, ale żadna z tych, które wyszły, niezależnie od poczynionych nam obietnic, że wniosą skargę przeciw klasztorowi i postarają się o nasze wyswobodzenie, żadna, powtarzam, nigdy nie dotrzymała słowa. Czy mnichom udaje się oddalać te skargi, czy też pozbawiają dziewczyny możności ich wnoszenia? Gdy domagamy się od świeżo przybyłych wieści o tych, co wyszły, nie mogą nam nigdy nic powiedzieć. Cóż się więc dzieje z tymi nieszczęśnicami? Oto, co nas dręczy, Zofio, oto fatalna niepewność, która zmienia nasze nieszczęsne dni w prawdziwą udrękę; jestem już w tym miejscu czternaście lat i widziałam, jak opuściło je z górą pięćdziesiąt dziewcząt... gdzie one są? Dlaczegóż, mimo przysięgi, że coś dla nas zrobią, żadna z nich nigdy nie dotrzymała słowa? Jest nas tutaj cztery... a w każdym razie w tym pokoju, gdyż wszystkie jesteśmy bardziej niż pewne, że jest inna wieża, podobna do tej, gdzie trzymają tyle samo dziewcząt; wiele cech ich zachowania, a także wiele ich powiedzeń przekonało nas o tym, jeśli jednak nawet te nasze towarzyszki istnieją, to przecież nigdy ich nie widziałyśmy. To, że nigdy nie posługują się nami przez dwa dni z rzędu, jest najbardziej przekonywującym dowodem ich istnienia; zostałyśmy użyte wczoraj, dziś będziemy odpoczywać; a ci rozpustnicy na pewno nie powstrzymują się ani na jeden dzień. 79 . Na dodatek nic nie uzasadnia naszego odesłania, ani wiek, ani zmiana wyglądu, znudzenie, niesmak, nic innego prócz kaprysu nie skłania ich do udzielenia nam tego fatalnego zwolnienia, o którym nie możemy nawet wiedzieć, co nam przyniesie. Widziałam tutaj kobietę siedemdziesięcioletnią, wyszła zaledwie zeszłego lata; przebywała tutaj przez sześćdziesiąt lat i podczas gdy ją zatrzymano, widziałam, jak zwolniono przeszło tuzin dziewcząt nie mających jeszcze lat szesnastu. Widziałam takie, które wychodziły w trzy dni po przybyciu, inne po upływie miesiąca, inne po wielu latach; nie ma na to żadnego prawa prócz ich chęci, a raczej ich kaprysu. Sposób zachowywania się także nie ma na to wpływu: widziałam takie, które prześcigały się w spełnianiu kaprysów i wychodziły po upływie sześciu tygodni; inne, które były ponure i kapryśne, pozostawiali przez długie lata. Na nic się więc niezda, aby dać jakiś przepis postępowania nowo przybywającej; ich widzimisię obala wszystkie prawa i nie pozostawia nic pewnego. Co do samych mnichów, zmian jest mało; Rafael jest tutaj od lat piętnastu, Clement przebywa tu od szesnastu lat, Hieronim od trzydziestu, a Antonin od dziesięciu; to jedyny, którego przybycie widziałam, zastąpił mnicha lat sześćdziesięciu; który umarł w przystępie rozwiązłości... Rafael, Florentyńczyk z pochodzenia, jest bliskim krewnym papieża, z którym jest w bardzo dobrych stosunkach; to dopiero od jego czasów Panna Cudowna zapewnia klasztorowi poważanie i powstrzymuje niechętnych od zbyt bliskiego przyglądania się temu, co się tutaj dzieje, ale miejsce to było już takie, jak to widzisz, w chwili, gdy on tu nastał. Podobno klasztor utrzymuje się w tym stanie już prawie osiemdziesiąt lat i wszyscy gwardiani, którzy tutaj przybyli, zachowywali ten porządek, tak korzystny dla ich rozkoszy; Rafael, jeden z najbardziej rozwiązłych mnichów obecnego wieku, postarał się o skierowanie tutaj, ponieważ wiedział o tym miejscu, i jego zamiarem jest utrzymanie tajemnych przywilejów tak długo, jak tylko można. Należymy do diecezji Auxerre, biskup wie o wszystkim lub nie wie, niemniej jednak nigdy nie widziałyśmy, aby przybył w to miejsce; na ogół jest ono mało uczęszczane; z wyjątkiem czasu święta, który przypada pod koniec sierpnia, nie przychodzi tutaj w ciągu roku nawet dziesięć osób. Gdy jednak pojawią się jacyś obcy, gwardian stara się dobrze ich przyjąć i wykazać im poprzez niezliczone pozory surowości i religijności; powracają zadowoleni, wychwalają klasztor i w ten sposób bezkarność tych zbrodniarzy wspiera się na dobrej wierze ludu i łatwowierności dewotów. Nic tu nie ma zresztą surowego, prócz przepisów określających nasze zachowanie, i nie ma dla nas nic niebezpieczniejszego niż jakiekolwiek im uchybienie. Jest rzeczą pierwszej wagi, abym pomówiła z tobą o szczegółach tej zasady, ciągnęła moja nauczycielka, gdyż nie ma tutaj wymówki w rodzaju: Proszę mnie nie karać za złamanie tego prawa, gdyż o nim nie wiedziałam; albo trzeba się wszystkiego nauczyć od towarzyszek, albo samej wszystko zgadnąć; nie uprzedzają cię o niczym, ale karzą za wszystko. Jedyna istniejąca kara to bat; było jasne, że któraś z rozkoszy tych łotrów stanie się ich ulubioną karą; doświadczyłaś jej wczoraj, nie będąc winną, doznasz wkrótce za popełnione wykroczenie, wszyscy czterej oddają się tej barbarzyńskiej manii i każdy po kolei jest wykonawcą kary. Co dzień inny z nich jest, jak go nazywają, regentem, to on właśnie odbiera raporty od starszej pokoju, on zajmuje się wewnętrznym porządkiem seraju, wszystkim, co dzieje się podczas kolacji, do których jesteśmy dopuszczone, on ocenia błędy i sam je karze; rozpatrzmy każdą z tych zasad. Jesteśmy obowiązane wstawać i ubierać się o godzinie dziewiątej rano; o dziesiątej przynoszą nam chleba i wody na śniadanie; o drugiej podają nam obiad, na który składa się dosyć dobra zupa, kawałek mięsa z rosołu, danie z jarzyn, czasem trochę owoców i butelka wina na nas cztery. Każdego dnia, bez wyjątku w lecie czy zimie, o piątej po południu regent zjawia się u nas; wtedy właśnie wysłuchuje doniesień starszej; skargi, które ona może wnieść, dotyczą zachowania się dziewcząt z pokoju: czy nie było żadnych nieprzyjemnych lub buntowniczych zdań, czy wszystkie wstały o przepisanej godzinie, czy umyły się i uczesały dokładnie, czy jedzenie odbyło się w porządku i czy nie zamyślano żadnej "ucieczki. Trzeba zdać dokładnie sprawę z tego wszystkiego i my same narażamy się na ukaranie, jeśli tego nie uczynimy. Potem regent wchodzi do naszej gotowalni i ogląda tam różne rzeczy; po odbyciu swojej powinności wychodzi, ale rzadko się zdarza, by nie zabawił się przedtem z jedną z nas, a często z wszystkimi czterema. Jak tylko wyjdzie, jeśli nie jest to dzień naszej kolacji, możemy swobodnie czytać lub rozmawiać, oddawać się wspólnym rozrywkom i położyć Się, kiedy mamy ochotę; jeśli zaś tego dnia mamy zjeść kolację z mnichami, dzwoni dzwonek i uprzedza nas, że trzeba się przygotować; regent przychodzi po nas osobiście, schodzimy do tej sali, gdzie nas widziałaś, i pierwsza rzecz, którą się robi, to czytanie z zeszytu win popełnionych od ostatniego przyjścia; najpierw winy popełnione podczas ostatniej kolacji, polegające na zaniedbaniach, zbytnim chłodzie wobec mnichów, w chwili gdy im służymy, braku uprzedzających gestów, uległości lub czystości; do tego dołącza się lista win popełnionych w pokoju podczas dwu dni według doniesień starszej. 81 . Winowajczynie stają po kolei na środku sali; regent określa ich winę i ocenia ją; potem zostają obnażone przez starszą lub jej zastępczynię, jeśli to tamta właśnie coś zaniedbała, i regent wymierza karę w tak energiczny sposób, że trudno jej nie zapamiętać. Te łotry celują w tym, że jest prawie niemożliwością, aby upłynął choćby jeden dzień bez wymierzenia kilku kar. Po dopełnieniu tej czynności rozpoczynają się orgie, nie da się zgoła ich szczegółowo opisać; czy można w ogóle uporządkować tak dziwaczne kaprysy? Najważniejsze, to aby nigdy niczego nie odmawiać... wszystko uprzedzać, i nawet ten sposób, dobry na pewno, nie zawsze zapewnia bezpieczeństwo. Wpośród orgii je się kolację; uczestniczymy w tym posiłku, zawsze bardziej delikatnym i wykwintnym niż nasze; bachanalia ponawiają się, gdy mnisi są już na wpół pijani; o północy wszystko się kończy i każdy z nich może zatrzymać jedną z nas na noc, faworyta spędza noc w celi mnicha, który ją wybrał, i wraca do nas nazajutrz; inne idą do siebie, znajdują posprzątany pokój, uporządkowane łóżka i garderobę. Czasem rankiem, gdy wstaniemy, zdarza się przed śniadaniem, że któryś z mnichów zażąda jednej z nas do swojej celi; wtedy przychodzi po nią zajmujący się nami braciszek, prowadzi ją do mnicha, który sobie jej życzy, ten zaś sam ją odprowadza lub każe odprowadzić temu samemu bratu, jeśli już jej nie potrzebuje. Cerber, który porządkuje nasze pokoje i czasem nas odprowadza, to starszy brat wkrótce go zobaczysz w wieku siedemdziesięciu lat, ślepy na jedno oko, kulawy i niemy; w służbie klasztornej pomaga mu trzech innych, jeden przygotowuje jedzenie, drugi sprząta w celach ojców, wszędzie zamiata i trochę pomaga w kuchni, trzeci zaś to odźwierny, którego widziałaś przy wejściu. Z owych braci widujemy tylko tego, który nam służy, i najmniejsze nawet wypowiedziane do niego słowo byłoby największym przestępstwem. Czasem przychodzi do nas gwardian, następuje wtedy kilka ustalonych ceremonii, które zobaczysz w praktyce, a niespełnienie ich staje się zbrodnią, gdyż rozkosz, jaką znajdują w wynajdywaniu przestępstw i ich karaniu, każe im codziennie mnożyć je bez końca. Rafael przychodzi do nas bardzo rzadko bez określonych zamiarów, a zamiary te albo są okrutne, albo zboczone, jak miałaś okazję o tym się przekonać. Zresztą jesteśmy dokładnie zamknięte i nie ma żadnej okazji w ciągu roku, aby wyjść na powietrze, chociaż jest spory ogród, jednak nie ogrodzony kratą i obawiają się ucieczki, tym bardziej niebezpiecznej, iż donosząc do sądu świeckiego czy duchownego o wszystkich tutaj popełnionych zbrodniach, doprowadziłoby się wkrótce do zaprowadzenia tu porządku. Nigdy nie spełniamy żadnych praktyk religijnych; zarówno jest nam zabronione myśleć o tym, jak i mówić; podobne słowa są jednym z występków, które najpewniej doczekają się kary. Oto wszystko, co mogę ci powiedzieć, droga towarzyszko, dorzuciła mi starsza, doświadczenie nauczy cię reszty; jeśli potrafisz, zdobądź się na odwagę, ale na zawsze wyrzeknij się świata, nie ma żadnego dowodu, że którakolwiek z dziewczyn, co opuściły ten dom, powróciła między ludzi. Strasznie zaniepokojona tym ostatnim stwierdzeniem, zapytałam Omfali, co sądzi naprawdę o losie zwolnionych dziewcząt. Cóż mam ci na to odpowiedzieć powiada mi ona i tak co chwila nadzieja przeciwstawia się temu nieszczęsnemu sądowi; wszystko dowodzi mi, że miejscem ich zwolnienia jest grób, ale co chwila tysiące myśli, będących tylko dziećmi nadziei, przeciwstawia się tej zbyt fatalnej pewności. O zamierzonym zwolnieniu którejś z nas ciągnęła dalej Omfala uprzedzają nas dopiero rano; regent przychodzi przed obiadem i mówi na przykład tak: Omfalo, zapakuj swoje rzeczy, klasztor cię zwalnia, przyjdą po ciebie z zapadnięciem zmroku i wychodzi. Zwolniona całuje towarzyszki, przyrzeka im tysiąc razy pomoc, obiecuje, iż wniesie skargę, rozgłosi, co się tu dzieje; wybija godzina, zjawia się mnich, dziewczyna odchodzi i wszelki ślad po niej ginie na zawsze. Jeśli jest to akurat dzień kolacji, odbywa się ona normalnie; jedynie, jak to zauważyłyśmy; w te dni mnisi o wiele mniej sobie używają, piją dużo więcej i odsyłają nas wcześniej, a żadna nie zostaje nigdy na noc z nimi. Droga przyjaciółko powiedziałam do starszej, dziękując jej za pouczenia miałaś być może do czynienia tylko z dziećmi, które nie miały dosyć siły, aby dotrzymać przyrzeczeń... Czy chcesz, abyśmy sobie nawzajem złożyły taką obietnicę? Przysięgam ci z góry, od razu, na wszystko, co mam najświętszego na świecie, że albo umrę, albo zniszczę tę hańbę. Czy przyrzekasz mi to samo? Z pewnością mówi mi Omfala bądź jednak przekonana o daremności tych obietnic; dziewczyny dużo od ciebie starsze i może jeszcze bardziej poruszone tym wszystkim, jeśli to w ogóle możliwe, należące do najlepszych sfer w tym kraju, a przez to już lepiej uzbrojone niż ty, jednym słowem, takie dziewczyny, które by przelały dla mnie swoją krew, nie spełniły podobnych przysiąg; pozwól więc memu okrutnemu doświadczeniu uważać naszą przysięgę za daremną i zgoła już na nią nie liczyć. Oddałyśmy się następnie omawianiu charakteru mnichów i naszych towarzyszek. Nie ma nikogo w Europie mówiła Omfala kto byłby niebezpieczniejszy od Rafaela i Antonina; 83 . fałsz, niegodziwość, złośliwość, podła przekora, okrucieństwo i brak uczuć religijnych to ich naturalne przymioty i nigdy nie można zobaczyć radości w ich oczach, jeśli nie oddają się w najlepsze tym występkom. Clement, który wydaje się najgwałtowniejszy, jest jednak najlepszy z nich wszystkich i należy się go obawiać tylko wtedy, gdy jest pijany; trzeba bardzo uważać, żeby mu wtenczas w "czym nie uchybić, naraziłabyś się na największe ryzyko. Jeśli chodzi o Hieronima, jest z natury brutalny, policzki, kopniaki i ciosy pięścią są absolutnie pewne w jego towarzystwie, gdy jednak ugasi swoje żądze, staje się słodki jak baranek, zasadnicza różnica pomiędzy nim i dwoma pierwszymi, którzy ożywiają swoje pasje tylko poprzez zdrady i okropności. Jeśli chodzi o dziewczęta, kontynuowała starsza, niewiele można na ten temat powiedzieć; Florena to dziecko bez większej inteligencji i można z nią zrobić, co się zechce. Kornelia ma dużo uczucia i wrażliwości, i nic nie może jej pocieszyć w tej sytuacji. Otrzymawszy te wszystkie pouczenia, zapytałam moją towarzyszkę, czy nie można w żaden sposób dowiedzieć się, czy istnieje druga wieża, mieszcząca inne, podobne nam nieszczęśnice. Jeśli one są tutaj, jak tego jestem prawie pewna powiedziała Omfala można by się o tym dowiedzieć tylko z jakiejś niedyskrecji popełnionej przez mnichów lub od niemego brata, który nas obsługuje, a niewątpliwie i tamte; ale podobne wyjaśnienia mogłyby się stać bardzo niebezpieczne. Do czegóż zresztą przydałoby się to, że wiemy, czy jesteśmy tu same czy nie, gdy nie możemy się wzajemnie wspomagać? Jeśli pytasz mnie teraz, jaki mam dowód, że ten fakt jest więcej niż prawdopodobny, powiem ci, że wiele wypowiedzianych przez nich zdań, nad którymi się nie zastanawiają, wystarcza w zupełności, żeby nas o tym przekonać; zresztą wychodziłam raz rano od Rafaela, z którym spałam, i byłam właśnie na progu, on zaś miał wyjść, by mnie sam odprowadzić, gdy zauważyłam, czego on nie dostrzegł, niemego brata wchodzącego do Antonina z piękną siedemnasto- lub osiemnastoletnią dziewczyną, i nie była to żadna z naszego pokoju. Brat, widząc, że patrzę, popchnął ją szybko do celi Antonina, jednak dostrzegłam ją; nie wniósł żadnej skargi i na tym się skończyło; groziłoby mi może wiele, gdyby się o tym dowiedziano. To pewne więc, że oprócz nas są tutaj także inne kobiety, a ponieważ tylko co drugi dzień jemy kolację z mnichami, one jedzą ją w pozostałe dni, i prawdopodobnie liczba ich odpowiada naszej. Ledwo Omfala skończyła mówić, gdy Florena wróciła od Rafaela, z którym spędziła noc, a ponieważ było surowo zabronione dziewczynom opowiadać sobie wzajemnie, co się z nimi wtedy działo, widząc, że nie śpimy, powiedziała nam tylko "dzień dobry" i rzuciła się wyczerpana na swoje łóżko, gdzie pozostała aż do godziny dziewiątej, pory, o której wszystkie wstajemy. Przybliżyła się do mnie czuła Kornelia, zapłakała patrząc na mnie... i powiedziała: Moja droga, jakież z nas nieszczęśliwe istoty! Przyniesiono śniadanie, towarzyszki zmusiły mnie, abym trochę zjadła, zrobiłam to dla nich, dzień przeszedł dosyć spokojnie. O piątej, jak to zapowiedziała Omfala, przyszedł regent: był to Antonin, śmiejąc się zapytał mnie, jak znajduję swoją przygodę, a ponieważ nie odpowiadałam mu, tylko spuściłam oczy zalane łzami, powiedział drwiąco: Włoży się, włoży, w żadnym domu we Francji nie kształci się dziewcząt lepiej jak tutaj. Zrobił przegląd, wziął listę uchybień z rąk starszej, ta zaś, zbyt dobra, by tę listę czynić długą, mówiła często, że nie ma nic do oznajmienia; przed wyjściem Antonin przybliżył się do mnie... Zadrżałam, czując, że raz jeszcze stanę się ofiarą tego potwora, ale jeśli to mogło się przydarzyć w każdej chwili, cóż za różnica, czy zdarzy się teraz czy nazajutrz? Tymczasem skończyło się na kilku brutalnych pieszczotach, po czym rzucił się na Kornelię, każąc nam wszystkim, abyśmy jednocześnie służyły jego rozkoszy. Przepełniony żądzami łotr, nie odmawiając sobie zaspokojenia żadnej z nich, swoje poczynania z tą nieszczęśliwą kończy podobnie jak ze mną poprzedniego wieczoru, to znaczy wśród najbardziej wymyślnych epizodów brutalności i zboczenia. Takie" wyczyny grupowe odbywały się bardzo często; było to prawie zawsze zwyczajem, że gdy któryś z mnichów zabawiał się z jedną z naszych sióstr, trzy inne otaczały go, aby podniecić jego zmysły, tak aby żądza mogła przeniknąć w niego poprzez wszystkie organy. Podaję tutaj umyślnie te nieczyste szczegóły, aby już nigdy do nich nie powracać, gdyż nie chcę się rozwodzić więcej nad tymi niegodnymi scenami. Nakreślenie jednej starcza na odmalowanie wszystkich i z mojego długiego pobytu w klasztorze chcę opowiedzieć pani tylko o zasadniczych wydarzeniach, nie przerażając jej już więcej szczegółami. Ponieważ nie był to dzień naszej kolacji, byłyśmy dosyć spokojne, moje towarzyszki pocieszały mnie, jak mogły, ale nic nie może złagodzić takich jak moje zmartwień; na próżno się o to starały, im więcej mówiły o moich bólach, tym bardziej wydawały mi się nieznośne. Następnego dnia o dziewiątej gwardian przyszedł mnie zobaczyć, chociaż nie był to jego dzień, zapytał Omfali, czy zaczęłam godzić się ze swoim losem, i nie zwróciwszy zbytniej uwagi na odpowiedź, otworzył jeden z kufrów w naszej gotowalni, skąd wyjął wiele ubrań kobiecych. 85 . Ponieważ nie posiadasz niczego powiada musimy pomyśleć o ubraniu cię, być może bardziej ze względu na nas niż na ciebie; tak więc obejdzie się bez wdzięczności; ja sam uważam te wszystkie ubrania za niepotrzebne i gdybyśmy pozwolili dziewczynom; co nam służą, chodzić nago jak zwierzęta, niewiele by to zaszkodziło, ale nasi ojcowie są ludźmi światowymi, pożądającymi zbytku i strojów, trzeba więc ich zadowolić. To mówiąc rzucił na łóżko wiele sztuk bielizny, z pół tuzina koszul, kilka czepków, pończochy i trzewiki i kazał mi to wszystko przymierzyć; uczestniczył przy ubieraniu i obmacywał mnie nieprzyzwoicie, jak tylko mu na to sytuacja pozwalała. Znalazły się trzy komplety z tafty i jeden z perkalu, które były na mnie dobre; pozwolił mi je zatrzymać i przysposobić sobie także resztę rzeczy, przypominając mi tylko, że wszystko jest własnością klasztoru i muszę oddać te ubrania, jeśli nie zużyję ich, nim wyjdę; te rozmaite szczegóły wzbudziły w nim pewne wyobrażenia, które go podnieciły, kazał mi, abym własnowolnie zajęła pozycję, o której wiedziałam, że mu odpowiada... chciałam prosić o zmiłowanie, ale widząc gniew i wściekłość ukazujące się już w jego oczach, zrozumiałam, że najprościej jest być mu posłuszną, umieściłam się... rozpustnik, otoczony trzema dziewczętami, zaspokoił się, jak to miał w zwyczaju, wbrew przystojności, religii i naturze. Rozpłomieniłam go, zajmował się mną dużo przy kolacji i miałam z nim spędzić noc; moje towarzyszki wyszły i zostałam w jego pokoju. Nie powiem już pani nic więcej o moich wstrętach i mojej boleści, nie wątpię, że odmaluje je sobie pani w najczarniejszych barwach, a monotonne ich przedstawienie szkodziłoby być może temu, co muszę jeszcze ukazać. Rafael miał uroczą celę, umeblowaną przez pożądanie i dobry gust; nie brakło nic z tego, co mogłoby uczynić tę samotnię tyleż przyjemną, co służącą rozkoszy. Skoro znaleźliśmy się tam zamknięci, Rafael rozebrawszy się do naga i każąc mi iść za swoim przykładem, długo kazał się podniecać do rozkoszy tymi samymi środkami, jakimi rozpalał się potem sam. Mogę powiedzieć, że podczas tego wieczoru przeszłam lekcję rozpusty równie pełną, jak u ladacznicy najlepiej wykształconej w tych nieczystych praktykach. Najpierw stałam się nauczycielką, a potem zaraz uczennicą, dużo jednak brakowało, abym ja czyniła to, co czyniono ze mną, a chociaż wcale nie proszono mnie o wyrozumiałość, to ja już wkrótce prosiłam o nią, zalewając się gorącymi łzami; wydrwiono jednak moje prośby, moim gestom zostały przeciwstawione najbardziej barbarzyńskie zabiegi, a gdy ujrzał, że panuje nade mną, przez dwie godziny byłam traktowana z bezprzykładną surowością. Nie ograniczał się do części ciała do tego przeznaczonych, przebiegał wszędzie, bez różnicy, miejsca najbardziej temu przeciwne, najdelikatniejsze zaokrąglenia, nic nie uszło wściekłości mojego kata, którego pożądliwe dotknięcia stosowały się do bolesnych oznak, skrzętnie łowionych przez jego spojrzenia. Połóżmy się powiedział do mnie w końcu być może to trochę za wiele dla ciebie, a na pewno za mało dla mnie; nie sposób się znużyć tymi świętymi praktykami, a wszystko jest tylko przybliżeniem tego, co chciałoby się robić naprawdę. Położyliśmy się do łóżka; Rafael był równie wyuzdany, co zboczony jak zawsze, i na całą noc uczynił mnie niewolnicą swych zbrodniczych rozkoszy. Skorzystałam z chwili, w której wydał mi się spokojniejszy wśród tej rozpusty, i zaczęłam go błagać, aby mi powiedział, czy mogę mieć nadzieję, że kiedyś opuszczę to miejsce. Na pewno odpowiedział Rafael wyjdziesz, jak weszłaś; gdy wszyscy czterej zdecydujemy się na twoje zwolnienie, na pewno je otrzymasz. Czy nie obawiacie się jednak powiedziałam, aby z niego coś wydobyć, że młodsze dziewczyny i niezdolne do zachowania do końca życia takiej dyskrecji, jak ja, zdradzą, co się u was dzieje? To jest niemożliwe odpowiedział gwardian. Niemożliwe? Z pewnością... Czy mogę wiedzieć, dlaczego? ... Nie, to nasza tajemnica. Mogę ci jednak rzec, że czy będziesz dyskretna, czy nie, nie będziesz absolutnie mogła nic powiedzieć, gdy znajdziesz się poza murami klasztoru, o tym, co tutaj się działo. Powiedziawszy to, brutalnie rozkazał mi zmienić temat, a ja nie śmiałam się już odezwać. O siódmej rano kazał bratu odprowadzić mnie do mojego pokoju, ja zaś, łącząc to, co mi powiedział, z tym, co usłyszałam od Omfali, mogłam na nieszczęście dojść tylko do przekonania, że było więcej niż pewne, że przedsiębrano najbardziej gwałtowne środki wobec dziewczyn opuszczających ten dom i że jeśli nigdy nie powiedziały słowa, to dlatego że zamknięte w trumnie, zostały pozbawione wszelkich po temu możliwości. Drżałam długo na tę potworną myśl i przezwyciężywszy ją w końcu siłą nadziei, durzyłam się nią jak moje towarzyszki. W ciągu jednego tygodnia obeszłam wszystkich po kolei i w tym okresie mogłam się przekonać z obrzydliwą łatwością o rozmaitych zboczeniach i różnorodnych nieprawościach dokonywanych kolejno przez każdego z mnichów, 87 . ale u wszystkich, jak u Rafaela, pochodnia rozpusty zapalała się dopiero przy przebraniu miary w okrucieństwie, i tak jakby ten właśnie występek znieprawionych serc musiał być dla nich powodem i przyczyną innych, dopiero jemu się oddając dochodzili szczytu rozkoszy. Najwięcej cierpiałam z powodu Antonina; nie sposób sobie wprost wyobrazić, do jakiego stopnia posuwał swoje okrucieństwo w szale swych zboczeń. Kierował się zawsze tylko tymi ciemnymi występkami, bo tylko one umożliwiały mu rozkosz i podtrzymywały jej płomienie, gdy ją odczuwał, i one doprowadzały ją do szczytu, gdy dochodziła już swego kresu. Zdziwiona bądź co bądź, że sposób, którego używał, pomimo ścisłego dopełniania, nie uczyniły ciężarną którejś z jego ofiar, zapytałam naszej starszej, w jaki sposób się przed tym zabezpieczał. Niszcząc natychmiast powiedziała mi Omfala owoc utworzony jego zapałem; jak tylko spostrzeże jakiekolwiek objawy, każe nam pić przez trzy dni z rzędu sześć wielkich kubków pewnych ziół, które już czwartego dnia usuwają wszelkie ślady jego niepohamowania;niedawno przytrafiło się to Kornelii, a mnie przydarzyło się, to trzy razy, nie pociąga to za sobą żadnych ujemnych skutków dla naszego zdrowia, przeciwnie, czujemy się chyba lepiej potem. Zresztą tylko on jeden, jak wiesz kontynuowała moja towarzyszka może powodować obawę przed tym niebezpieczeństwem; zboczone pożądanie pozostałych sprawia, że nie boimy się niczego. Wtedy Omfala zapytała mnie, czy nie jest prawdą, iż spośród nich wszystkich Clement najmniej daje powodów, by się na niego uskarżać. Niestety odpowiedziałam wpośród masy okropieństw i nie czystości, które już to przejmują niesmakiem, już to buntem, trudno mi odpowiedzieć, który z nich męczy mnie najmniej; mam już dosyć ich wszystkich i chciałabym znaleźć się poza klasztorem, niezależnie od losu, jaki mnie tam oczekuje. Możliwe, że już niedługo twoje pragnienie ziści się ciągnęła Omfala przyszłaś tutaj tylko przypadkowo, nie liczono wcale na ciebie; tydzień przed twoim przybyciem dokonano zwolnienia, a nigdy tego nie robią, jeśli nie są pewni zastępstwa. Nie zawsze oni sami zajmują się rekrutacją; mają dobrze płatnych agentów, służących im z oddaniem, jestem prawie pewna, że wkrótce przybędzie nowa, w ten sposób twoje życzenia mogłyby się spełnić. A zresztą znajdujemy się w przeddzień święta. Rzadko zdarza się, aby ten okres czegoś im nie przyniósł: albo uwodzą młode dziewczęta za pomocą spowiedzi, albo zamykają którąś z nich, rzadko jednak bywa, aby to wydarzenie nie przyniosło gąski do schrupania. Nadeszło i ono, to sławetne święto; czy uwierzyłabyś, o pani, do jakiej potwornej bezbożności posunęli się mnisi w tym wypadku? Wymyślili, że widoczny cud pomnożyłby rozgłos ich reputacji, ubrali więc Florettę, najmłodszą i najmniejszą z nas, we wszystkie przybrania Najświętszej Panny, przywiązali ją w pasie za pomocą niewidocznych sznurów i rozkazali jej wznieść z namaszczeniem ramiona do nieba, gdy zostanie uniesiona hostia. Ponieważ tej małej, nieszczęsnej istotce groziło najokrutniejsze traktowanie, jeśliby odważyła się wyrzec choć jedno słowo lub nie wykonać swojej roli, wywiązała się z niej jak najlepiej i odniosła sukces, jakiego oczekiwano; lud okrzyknął cud, zostawił liczne dary Najświętszej Pannie i odszedł bardziej niż dotąd przekonany o skuteczności łask niebieskiej matki. Chcąc osiągnąć jeszcze większą bezbożność, nasi rozpustnicy postanowili, aby Floretta ukazała się przy kolacji w tych samych szatach, które przyniosły jej tyle hołdów, i każdy z nich wzniecił swoje wstrętne żądze, poddając ją w tym stroju zboczeniom swoich kaprysów. Podnieceni tą pierwszą zbrodnią, potwory, nie ograniczyli się do niej; rozciągnęli ją nagą na brzuchu na ogromnym stole, zapalili gromnice, umieścili nad jej głową naszego Zbawiciela i ośmielili się spełnić na lędźwiach tej nieszczęśliwej najstraszliwszą z naszych tajemnic. Na ten okropny widok straciłam przytomność, nie mogłam go wytrzymać. Widząc to Rafael powiedział, że aby mnie przyzwyczaić, trzeba, abym to ja posłużyła z kolei za ołtarz. Pochwycono mnie, umieszczono na tym samym miejscu, co Florettę, i nikczemny Włoch, czyniąc szczegóły jeszcze okrutniejszymi i odmieniając świętokradztwa, spełnił na mnie tę samą okropność, której dopuścił się właśnie na mojej towarzyszce. Zdjęto mnie stamtąd bez czucia, musiano mnie zanieść do mego pokoju, gdzie przez trzy dni z rzędu opłakiwałam gorzkimi łzami okropną zbrodnię, której posłużyłam wbrew sobie... To wspomnienie rozdziera jeszcze moje serce, proszę pani, nie mogę o nim myśleć, nie przelewając łez; religia jest we mnie wyrazem uczuć, wszystko, co ją krzywdzi lub obraża, wytacza krew z mego serca. Tymczasem nie wydawało się, aby spośród ludu, który zgromadził się z okazji święta, porwano nową towarzyszkę, jak tego oczekiwałyśmy; być może przyjęcie miało miejsce w drugim seraju, ale do nas nic nie dotarło. W ten sposób upłynęło kilka tygodni; przeszło ich już sześć od czasu, gdy byłam w tym wstrętnym domu, gdy około godziny dziewiątej rano Rafael wkroczył do naszej wieży. Wydawał się bardzo podniecony, pewien rodzaj roztargnienia rysował się w jego spojrzeniu; obejrzał nas wszystkie, umieścił jedną po drugiej w ulubionej przez siebie postawie, a zwłaszcza zatrzymał się przy Omfali. 85 . Przez długie minuty przygląda się jej w tej pozie, podnieca się skrycie, oddaje się jednej ze swych ulubionych fantazji, ale nie dopełnia niczego... W końcu każe jej wstać i patrzy na nią przez pewien czas surowym wzrokiem, a okrucieństwo maluje się w jego rysach. Dosyć nam już służyłaś powiedział jej w końcu zakon zwalnia cię, przynoszę ci uwolnienie; przygotuj się, ja sam przyjdę po ciebie, gdy zapadnie noc. Powiedziawszy to, przygląda się jej z tym samym wyrazem twarzy i wychodzi gwałtownie z pokoju. Jak tylko znalazł się za drzwiami, Omfala rzuciła się w moje objęcia. Ach mówi do mnie, płacząc oto chwila, której zarówno się lękam, jak pragnę... cóż się ze mną stanie, wielki Boże! Robiłam wszystko, co mogłam, by ją uspokoić, ale na próżno; przysięgła mi, zaklinając się na wszystkie świętości, że uczyni wszystko, aby nas uwolnić i wnieść skargę na tych zdrajców, jeśli tylko będzie to w jej mocy, a sposób, w jaki to przyrzekła, nie pozostawiał wątpliwości, że albo tego dopełni, albo rzecz jest niemożliwa do wykonania. Dzień upłynął jak zwykle, a około szóstej przyszedł ponownie Rafael we własnej osobie. Chodźmy powiedział gwałtownie do Omfali jesteś gotowa? Tak, mój ojcze. Chodźmy, chodźmy szybko. Pozwólcie mi ucałować moje towarzyszki. Dobrze, dobrze, na cóż to wszystko powiedział mnich, pociągając ją za ramię czekają na ciebie, chodź za mną. Wtedy zapytała, czy nie powinna zabrać ze sobą ubrania. Nie, nic mówi Rafael przecież wszystko należy do nas, nie będziesz już tego potrzebować. Potem poprawiając się jak ktoś, kto za dużo powiedział: Wszystkie te rzeczy będą ci niepotrzebne, zrobisz sobie na swoją miarę, będzie ci w nich o wiele lepiej. Zapytałam mnicha, czy mi pozwoli odprowadzić Omfalę jedynie do drzwi domu, odpowiedział mi jednak spojrzeniem tak dzikim i twardym, że cofnęłam się przerażona, nie ponawiając prośby. Nasza nieszczęśliwa towarzyszka wyszła, rzucając na mnie spojrzenie pełne niepokoju i łez, a gdy znalazła się za drzwiami, wszystkie trzy oddałyśmy się cierpieniu, spowodowanemu tą rozłąką. Pół godziny później przyszedł po nas Antonin, by zabrać nas na kolację; Rafael ukazał się dopiero w jakąś godzinę po naszym zejściu, miał bardzo podniecony wyraz twarzy, wiele razy mówił coś po cichu do innych, a jednak wszystko odbyło się jak zwykle. Niemniej jednak zauważyłam, jak uprzedziła mnie o tym Omfala, że odprawiono nas dużo wcześniej do naszego pokoju i że mnisi, którzy pili o wiele więcej, niż to mieli we zwyczaju, ograniczyli się do podniecania swoich żądz, nie pozwalając sobie ani razu na ich spełnienie. Jakie wnioski wyciągnąć z tych spostrzeżeń? Poczyniłam je, ponieważ w podobnych okazjach zwraca się uwagę na wszystko, jeśli zaś chodzi o wnioski nie miałam jednak do tego głowy i być może nie odmalowałabym pani tych szczegółów, gdyby nie zadziwiające wrażenie, jakie na mnie zrobiły. Przez cztery dni oczekiwałyśmy wiadomości od Omfali, bądź to przekonane, że spełni przysięgi, które złożyła, bądź w chwilę później pewne, że okrutne środki przeciw niej przedsięwzięte uniemożliwiły jej oddanie nam tej przysługi; na koniec zwątpiłyśmy o wszystkim i nasz niepokój stał się jeszcze większy. Czwartego dnia po odejściu Omfali kazano nam, jak zwykle, zejść na kolację, jakież jednak było nasze zdziwienie, gdy zobaczyłyśmy nową towarzyszkę, wchodzącą przez drzwi zewnętrzne w tej samej chwili, gdy my ukazałyśmy się w naszych. Oto ta, którą zakon przeznacza, by zastąpiła ostatnio zwolnioną powiedział Rafael żyjcie z nią jak z siostrą i łagodźcie jej los w tym wszystkim, co od was zależy. Zofio powiedział mi następnie superior wiek twój tego wymaga, mianuję cię starszą; znasz swe obowiązki, wypełniaj je dokładnie. Oczywiście, że wolałabym odmówić, ale nie mogąc tego uczynić, zmuszona wciąż do poświęcania swoich pragnień i chęci dla tych nie godziwych ludzi, skłoniłam się i przyrzekłam robić wszystko tak, żeby był zadowolony. Zdjęto więc z naszej towarzyszki wierzchnie okrycie i zasłony z gazy zakrywające jej postać i głowę, i zobaczyłyśmy młodą dziewczynę w wieku lat piętnastu, o najpiękniejszej i najdelikatniejszej buzi; jej oczy, chociaż wilgotne od łez, wydały się nam wspaniałe; podniosła je z wdziękiem na każdą z nas i mogę powiedzieć, że w życiu nie widziałam bardziej rozczulających spojrzeń; miała długie jasnopopielate włosy, spływające na ramiona w naturalnych splotach, rumiane, świeże usta, szlachetnie osadzoną głowę i coś tak uwodzącego w całej postawie, że patrząc na nią, czuło się bezwiedny pociąg. Od niej samej dowiedziałyśmy się wkrótce (zaznaczam to, aby powiedzieć od razu wszystko, co jej dotyczy), że ma na imię Oktawia, jest córką wielkiego kupca z Lyonu, otrzymała wykształcenie w Paryżu i właśnie wracała z guwernantką do rodziców, gdy pomiędzy Auxerre i Vermenton napadnięto ją nocą i porwano, aby przywieżć tutaj, 91 . nigdy też nie dowiedziała się, co się stało z pojazdem, którym jechała, i z towarzyszącą jej kobietą; od godziny była zamknięta w położonym niżej pokoju i oddawała się rozpaczy, gdy przyszli po nią, by ją tu przyprowadzić, ale żaden z mnichów nie odezwał się do niej jeszcze ani jednym słowem. Nasi czterej rozpustnicy, wpadłszy w ekstazę wobec tylu wdzięków, przez chwilę byli zdolni tylko do podziwu; potęga piękna zmusza do poszanowania, nawet najbardziej zepsuty łotr otacza je mimo wszystko pewną czcią, której nie narusza się bez wyrzutów sumienia. Ale takie potwory, z jakimi miałyśmy do czynienia, nie mają zbyt silnych hamulców. A więc, panienko powiedział gwardian pokaż nam, proszę, czy reszta twoich wdzięków odpowiada tym, które natura umieściła tak rozrzutnie na twojej twarzy. Ale ponieważ piękna dziewczyna zmieszała się, zaczerwieniła, nie rozumiejąc, co to znaczy, brutalny Antonin chwycił ją za ramię i powiedział, dorzucając przekleństwa i okrzyki zbyt nieprzyzwoite, aby można je było powtarzać: Nie rozumiesz więc, laleczko, iż powiedziano ci, że masz zaraz rozebrać się do naga? Znów płacz... znów wzbranianie się, ale Clement pochwyciwszy ją, natychmiast, w ciągu jednej minuty, zdejmuje wszystko, co osłania wstyd tej pięknej istoty. Wdzięki ukryte przez wzgląd na przystojność nie mogły lepiej harmonizować z tymi, które obyczaj pozwalał jej ukazywać. Nie widziano z pewnością bielszej skóry, szczęśliwszych kształtów, a jednak tyle świeżości, niewinności i delikatności miało się stać łupem tych barbarzyńców. Natura zdawała się być tak rozrzutna w udzielaniu jej tylu zalet jakby po to właśnie, by zostały pohańbione; koło zamknęło się wokół niej i, podobnie jak to było ze mną, obiegła je we wszystkich kierunkach. Rozpłomieniony Antonin nie ma już siły, by się powstrzymać, okrutny zamach na te rodzące się wdzięki rozpoczyna ofiarę, a kadzidło spala się u stóp ołtarza... Rafael widzi, że czas już po myśleć o rzeczach bardziej istotnych; sam nie może już zwlekać, chwyta ofiarę, umieszcza ją zgodnie ze swymi żądzami; nie zdaje się tylko na własne wysiłki, prosi Clementa, aby ją przytrzymał. Oktawia płacze, ale nikt jej nie słucha; w oczach wstrętnego Włocha błyszczą płomienie, jako pan obszan, który weźmie szturmem, wydaje się obserwować wszystkie drogi, aby lepiej uprzedzić wszelki opór; nie używa żadnych podstępów, nie czyni przygotowań. Pomimo wielkiej dysproporcji pomiędzy atakującym i buntownicą rozpoczyna podbój; przeszywający krzyk ofiary obwieszcza nam w końcu jej klęskę. Nic jednak nie łagodzi postępowania dumnego zwycięzcy; im bardziej ona zdaje się błagać o łaskę, tym okrutniej naciska, i nieszczęsna za moim przykładem zostaje niegodnie pohańbiona, nie przestając być dziewicą. Nigdy laury nie przyszły trudniej powiada Rafael, przychodząc do siebie zdawało mi się po raz pierwszy w życiu... nie uda mi się ich zdobyć. Niech ja ją tu pochwycę powiedział Antonin, nie pozwalając jej wstać jest więcej szczelin w szańcu, a ty zawładnąłeś tylko jedną. Mówi to, dumnie rusza do boju i już po minucie jest panem położenia; słychać nowe jęki... Bogu chwała mówi ten okropny potwór gdyby nie żale zwyciężonej, wątpiłbym o zwycięstwie, a triumf swój wtedy tylko doceniamy gdy zapłacono zań płaczem. Doprawdy powiada Hieronim, wysuwając się z rózgą w ręce ja też nie zepsuję tej słodkiej postawy, sprzyja ona jak najbardziej moim zamiarom. Przygląda się, dotyka, maca, a powietrze rozbrzmiewa zaraz okropnym świstem. Piękne ciało zmienia kolor, najżywsza różowość miesza się z kolorem liliowym, ale to, co być może przyczyniłoby się na chwilę do urozmaicenia miłości, gdyby umiarkowanie kierowały tą manią, staje się niezwłocznie zbrodnią przeciw jej prawom. Nic nie zatrzymuje perfidnego mnicha, im bardziej uczennica lamentuje, tym bardziej sroży się regent... wszystko jest traktowane w podobny sposób, nic nie zyskuje prawa do litości w jego oczach; wkrótce nie ma już ani kawałka tego pięknego ciała, który by nie nosił śladów barbarzyństwa, i dopiero na końcu, na krwawych śladach swych wstrętnych rozkoszy, perfidny mnich gasi swoje ognie. Ja będę słodszy od tego wszystkiego mówi Clement, chwytając ślicznotkę w ramiona i wyciskając na jej koralowych ustach nieczysty pocałunek oto świątynia, gdzie złożę ofiarę... Kilka nowych pocałunków złożonych na tej rozkosznej buzi, uformowanej przez samą Wenus, rozpłomienia go jeszcze bardziej. Zmusza nieszczęsną dziewczynę do niecności, którymi się rozkoszuje, i błogosławiony organ rozkoszy, najsłodsze schronienie miłości, zostaje w końcu splamiony okropieństwem. Reszta wieczoru miała podobny przebieg jak wszystko, co już pani zna, ale piękność, ujmujący wiek tej młodej dziewczyny podniecają jeszcze bardziej łotrów, wszystkie ich okrucieństwa powtórzyły się i raczej nasycenie niż litość odesłało nieszczęsną do jej pokoju, gdzie chociaż na kilka godzin oczekiwał ją tak potrzebny odpoczynek. 93 . Chcia łam ją pocieszyć choćby podczas tej pierwszej nocy, ale zmuszona do spędzenia jej z Antoninem, sama znalazłam się w sytuacji wymagającej opieki; miałam nieszczęście nie tyle podobać się, słowo to nie byłoby odpowiednie, ale bardziej płomiennie niż inne dziewczyny podniecać przeklęte żądze tego zboczeńca, i już od dawna mało było takich tygodni, abym nie spędzała czterech czy pięciu nocy w jego pokoju. Powróciwszy nazajutrz, znalazłam moją towarzyszkę we łzach, powiedziałam jej to wszystko, co mnie powiedziano, aby mnie uspokoić, nie osiągając z nią więcej, niż osiągnięto ze mną. Nie jest łatwo pocieszyć się po tak nagłej zmianie losu; na dodatek ta młoda dziewczyna obdarzona była przymiotami nabożności, cnoty, honoru i uczuć, wobec czego uważała swoje położenie za jeszcze bardziej okrutne. Rafael, który bardzo sobie w niej upodobał, spędził z nią wiele kolejnych nocy, i powoli, tak jak wszystkie, uspokoiła się, w nadziei, że jej nieszczęścia skończą się któregoś dnia. Omfala miała rację mówiąc mi, że czas pobytu nie ma nic wspólnego ze zwolnieniami, że są one dyktowane jedynie kaprysami mnichów lub jakimiś uprzednimi poszukiwaniami i że można otrzymać zwolnienie po tygodniu, jak i po dwudziestu latach; nie upłynęło jeszcze sześć tygodni, jak Oktawia była z nami, gdy Rafael przybył zapowiedzieć jej zwolnienie... poczyniła nam takie same przyrzeczenia jak Omfala i jak ona zniknęła, a my nie dowiedziałyśmy się nigdy, co się z nią stało. Przeszedł prawie cały miesiąc i nie ujrzałyśmy, by przybyła jakaś nowa. W tym właśnie okresie miałam okazję przekonać się, jak Omfala, że nie byłyśmy jedynymi dziewczętami zamieszkującymi ten dom i że drugi budynek bez wątpienia ukrywał podobną ich liczbę, ale Omfala mogła to tylko podejrzewać, moja zaś przygoda, zgoła inaczej, potwierdziła moje podejrzenia; oto jak się to zdarzyło. Spędziłam noc u Rafaela i wychodziłam stamtąd jak zwykle o siódmej rano, gdy brat, równie stary i równie nieprzyjemny jak nasz, a którego jeszcze nigdy nie widziałam, pojawił się nagle na korytarzu z wysoką osiemnasto-lub dwudziestoletnią dziewczyną; wydała mi się bardzo ładna, jak z Obrazu. Rafael, który miał mnie odprowadzić, dawał na siebie czekać; doszło więc do tego, że znalazłam się na wprost tej dziewczyny, brat zaś nie wiedział, gdzie ją wepchnąć, aby usunąć ją sprzed moich oczu. Gdzie prowadzisz tę dziewczynę? zapytał gwardian z wściekłością. Do wielebnego ojca powiada odrażający przewodnik. Wasza wysokość zapomina, że wczoraj wieczorem mi to rozkazał. Powiedziałem ci: o dziewiątej godzinie. O siódmej; Wasza wielebność powiedział, że chce ją widzieć przed mszą. Przez cały ten czas spoglądałam na jego towarzyszkę, która patrzyła na mnie z podobnym zdziwieniem. No cóż, niech będzie powiedział Rafael, wprowadzając mnie z powrotem do pokoju i każąc tam wejść dziewczynie. Słuchaj, Zofio rzekł do mnie, zamknąwszy drzwi i każąc zaczekać bratu ta dziewczyna zajmuje w drugiej wieży takie samo stanowisko, jakie ty zajmujesz w waszej, jest starszą; nie widzę przeszkód, żeby nasze dwie starsze nie miały się poznać, i aby znajomość była bardziej zażyła, Zofio, pokażę ci naszą Mariannę zupełnie nagą. Marianna, która wydała mi się dziewczyną bardzo wyuzdaną, rozebrała się w jednej chwili, a Rafael, każąc mi podniecać swoje żądze, poddał ją w moich oczach swoim ulubionym rozkoszom. Oto czego z nią chciałem powiedział nikczemnik, jak tylko się zaspokoił wystarczy, że spędzę noc z jedną dziewczyną, aby rano pożądać nowej; nic nie jest równie niezaspokojone, jak nasze zachcianki, im więcej im się oddajemy, tym bardziej nas rozgrzewają; i chociaż jest to zawsze prawie to samo, oczekuje się ciągle nowej ponęty, a moment nasycenia, gaszący nasze pragnienia z jedną, jest zarazem rozpalaniem ich tą samą rozpustą z drugą. Jesteście dwiema zaufanymi dziewczynami, zachowajcie więc obie milczenie; odejdź, Zofio, odejdź, brat cię odprowadzi; muszę uczcić z twoją towarzyszką jeszcze jedną nową tajemnicę. Przyrzekłam dotrzymać sekretu, jak tego ode mnie żądano, i odeszłam, upewniona, że nie byłyśmy jedynymi, które służyły potwornym rozkoszom tych nieokiełznanych rozpustników. Tymczasem Oktawie zastąpiła wkrótce nowa: mała dwunastoletnia wieśniaczka, świeża i śliczna, choć nie tak jak tamta, zajęła jej miejsce; nim upłynęły dwa lata, byłam już najstarsza. Floretta i Kornelia odeszły po kolei, przysięgając mi jak Omfala, że nadeślą o sobie wiadomości, i nie udało im się to, podobnie jak tamtej nieszczęsnej; jedna i druga zostały zastąpione. Florena przez piętnastoletnią dziewczynę z Dijon, grubą i pucułowatą, której jedyną zaletą była świeżość i wiek, Kornelia przez dziewczynę z Autun szczególnej piękności i należącą do bardzo czcigodnej rodziny. Ta ostatnia, szesnastolatka, odebrała mi szczęśliwie serce Antonina, ale spostrzegłam się, że jeśli straciłam łaski tego rozpustnika, stanę zaraz wobec utraty mych łask u innych. Wobec niestałości tych nieszczęśników zadrżałam z trwogi o własny los, wiedziałam dobrze, że zapowiada to moje zwolnienie, a zbyt byłam pewna, że to okrutne zwolnienie jest wyrokiem śmierci, by nie zdjęła mnie przez chwilę trwoga. Powiadam: przez chwilę! Czyż mogło mi zależeć na życiu, skoro byłam tak nieszczęśliwa, i czyż największym dobrem, jakie mogło mnie spotkać, nie było pożegnać się z życiem? Te rozmyślania pocieszyły mnie i kazały mi oczekiwać mojego losu z taką rezygnacją, że nie używałam żadnych środków, by powrócić do łask. Przygniatało mnie złe obchodzenie się i nie było chwili, by nie skarżono się na mnie, ani jednego dnia, żebym nie została ukarana; błagałam niebo i oczekiwałam na swój wyrok; byłam może w przeddzień otrzymania go, gdy opatrzność, znużona już dręczeniem mnie w ten sam sposób, wyciągnęła mnie z tej nowej przepaści, by wkrótce pogrążyć w innej. Nie uprzedzajmy wypadków i opowiedzmy najpierw o tym, który wyzwolił nas w końcu wszystkie z rąk tych osławionych zboczeńców. Trzeba było, abym i w tym wypadku ujrzała okropne przykłady występku, który zostaje nagrodzony, jak to zawsze było dla mnie widoczne, w każdym zdarzeniu mego życia; było zapisane, że ci, którzy mnie męczyli, upokarzali, trzymali w kajdankach, bez przerwy otrzymywali w moich oczach nagrodę za swoje występki, tak jakby opatrzność powzięła sobie za cel, aby ukazać mi bezowocność cnoty; zgubna lekcja, która nie poprawiła mnie wcale, i jeśli uniknę jeszcze miecza, wiszącego nad moją głową, nie powstrzyma mnie zgoła przed pozostaniem na zawsze niewolnicą tego, co boskie w moim sercu. Pewnego ranka, zupełnie nieoczekiwanie, ukazał się w naszym pokoju Antonin i doniósł nam, że wielebny ojciec Rafael, krewny i protegowany Ojca Świętego, został mianowany przez Jego Świątobliwość generałem zakonu Świętego Franciszka. A ja, moje dzieci, zostaję gwardianem w Lyonie; dwu nowych ojców zastąpi nas wkrótce w tym klasztorze, być może przybędą jeszcze dzisiaj; nie znamy ich, jest równie możliwe, że odeślą was wszystkie do domu, jak i że was zatrzymają, ale niezależnie od tego, co się stanie, doradzam wam ze względu na was same, abyście zataiły szczegóły naszego postępowania, a wyznały to tylko, czego zupełnie ukryć nie można. Wiadomość ta niezwykła nie pozwoliła nam odmówić mnichowi tego, czego zdawał się pragnąć; obiecałyśmy spełnić jego pragnienia, a rozpustnik chciał jeszcze pożegnać nas wszystkie. Spodziewany koniec pozwolił nam znieść ostatnie ciosy bez narzekania; nie odmówiłyśmy mu niczego i wyszedł, aby opuścić nas na zawsze. Podano obiad jak zwykle; mniej więcej w dwie godziny później ojciec Clement wkroczył do naszego pokoju z dwoma duchownymi, czcigodnymi wiekiem i wyglądem. Niech ojciec przyzna powiedział jeden z nich do Clementa niech ojciec przyzna, że ta rozwiązłość jest ohydna, i dosyć to szczególne, że niebo znosiło ją tak długo. Clementpewna, że to okrutne zwolnienie jest wyrokiem śmierci, by nie zdjęła mnie przez chwilę trwoga. pokornie zgodził się ze wszystkim, wytłumaczył, że ani on, ani jego współtowarzysze niczego tu nowego nie wprowadzili i że przekazują taki właśnie stan rzeczy, jaki zastali; oczywiście dziewczyny zmieniały się, ale nawet ta różnorodność była już wcześniej ustalona, we wszystkim więc kontynuowali jedynie zwyczaj wprowadzony przez poprzedników. Być może podjął ten sam ojciec, który wydawał się nowym gwardianem i który był nim w istocie być może, ale zniszczymy szybko tę wstrętną rozpustę, mój ojcze, oburzałaby ludzi światowych, a możesz się domyślić, czym jest dla duchownych. Po czym zakonnik zapytał nas, co chciałybyśmy ze sobą począć. Każda odpowiedziała, że pragnie wrócić do swoich stron rodzinnych albo do domu. Tak będzie, moje dzieci powiedział mnich a nawet każda dostanie sumę niezbędną, by móc się tam udać, trzeba jednak, abyście wyruszyły jedna po drugiej, z dwudniową przerwą, żebyście odeszły same, piechotą i nigdy nie zdradziły, co tutaj się działo. Przysięgłyśmy... ale przełożony nie zadowolił się tą przysięgą, zachęcił nas do przyjęcia świętych sakramentów; żadna z nas nie odmówiła i tam, u stóp ołtarza, kazał nam przysiąc, że na zawsze zataimy, co się działo w klasztorze. Uczyniłam tak, podobnie jak wszystkie, i jeśli wobec ciebie, pani, naruszam to przyrzeczenie, to dlatego, iż trzymam się raczej ducha niż litery przysięgi wymaganej przez tego zacnego księdza; zasadą było, aby nigdy nie wnieść żadnej skargi, a jestem przekonana, opowiadając pani tę przygodę, że nie wyniknie z tego nigdy nic złego dla zakonu tych ojców. Moje towarzyszki wyruszyły pierwsze, a ponieważ zabroniono nam umawiać się i zostałyśmy rozdzielone od chwili przybycia nowego gwardiana, nie spotkałyśmy się już więcej. Oświadczyłam, że pójdę do Grenoble, dano mi więc dwa ludwiki, bym mogła się tam udać; odebrałam ubranie, które miałam na sobie, przybywając do klasztoru, odnalazłam tam osiem ludwików, które jeszcze pozostały, i pełna zadowolenia, że wreszcie uciekam na zawsze z tego przerażającego przybytku grzechu, że opuszczam go w sposób tak zwykły i tak nieoczekiwany, zagłębiłam się w las i znalazłam się na drodze do Auxerre w tym samym miejscu, które opuściłam, aby sama rzucić się w topiel, dokładnie w trzy lata po popełnieniu tego głupstwa, to znaczy mając wówczas dwadzieścia pięć lat bez kilku tygodni. 97 . Moją pierwszą troską było paść na kolana, by na nowo błagać Boga o przebaczenie popełnionych mimo woli win; zrobiłam to z jeszcze większą skruchą niż wobec zbrukanych ołtarzy przeklętego klasztoru, który opuściłam z taką radością. Łzy żalu popłynęły wreszcie z moich oczu. Niestety, powiedziałam sobie, gdy opuszczałam niegdyś tę drogę, byłam czysta, wiedziona przez pobożność, którą tak haniebnie wykorzystano... a w jakim smutnym stanie widzę siebie teraz! Gdy radość, że wreszcie jestem wolna, złagodziła nieco te nieszczęsne rozmyślania, puściłam się w dal szą drogę. Aby nie zanudzić pani szczegółami, które mogłyby nadużyć jej cierpliwość, zatrzymam się tylko, jeśli pani zezwoli, na wypadkach, które pouczyły mnie o sprawach zasadniczych lub które zmieniły znów bieg mego życia. Odpoczywając kilka dni w Lyonie, rzuciłam przypadkowo okiem na zagraniczną gazetę, należącą do kobiety, u której mieszkałam i jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam znów, że zbrodnia została nagrodzona; przeczytałam bowiem, iż jeden z głównych sprawców moich nieszczęść dostąpił wysokich zaszczytów. Przeklęty Rodin, który tak okrutnie mnie ukarał, gdyż uniemożliwiłam mu zbrodnię, zmuszony do opuszczenia Francji, dopuściwszy się bez wątpienia innych występków, został, jak donosiła gazeta, mianowany ze znaczną pensją pierwszym chirurgiem króla szwedzkiego. Niech zdobędzie fortunę ten łotr, powiedziałam sobie, nieCh tak będzie, skoro chce tego opatrzność, a ty, nieszczęsna istoto, cierp w samotności, cierp bez skargi, ponieważ jest zapisane, że zmartwienia i kary muszą być okropnym udziałem cnoty! Wyruszyłam z Lyonu po upływie trzech dni kierując się na drogę do Dauphine, pełna szalonej nadziei, że w tej prowincji oczekuje mnie trochę powodzenia. Ledwo znalazłam się o dwie mile od Lyonu, idąc jak zwykle piechotą, z dwiema koszulami i chustkami w zawiniątku, gdy spotkałam starą kobietę, która podeszła do mnie z boleściwą twarzą i zaklinała, abym dała jej jakąś jałmużnę. Pełna współczucia z natury, pewna, że nic na świecie nie da się porównać z rozkoszą oddanej przysługi, wyciągam natychmiast portmonetkę, chcąc wyjąć kilka sztuk monet, by dać je tej kobiecie, ale niegodna istota, o wiele zręczniejsza ode mnie, choć uznałam ją zrazu za starą i steraną, chwyciła zręcznie moją sakiewkę, przewraca mnie mocnym ciosem pięści w żołądek i gdy się już podniosłam, ukazuje się moim oczom w odległości stu kroków w towarzystwie czterech nicponiów, wygrażających mi, gdy tylko chciałam się zbliżyć. O sprawiedliwe nieba, wykrzyknęłam gorzko, nie może więc powstać we mnie żaden cnotliwy zamiar, żeby nie został natychmiast ukarany przez najokrutniejsze nieszczęścia, jakie grożą na tym świecie! W tej okropnej chwili o mało nie straciłam całej swojej odwagi. Dzisiaj proszę niebo o przebaczenie, lecz serce moje było bliskie buntu. Znalazłam się w obliczu dwóch okropnych decyzji: chciałam albo przyłączyć się do oszustów, którzy właśnie skrzywdzili mnie tak okrutnie, albo też powrócić do Lyonu i oddać się nierządowi... Bóg był tak łaskaw, że nie upadłam i chociaż nadzieja, którą zapalił na nowo w mojej duszy, była tylko jutrzenką jeszcze okropniejszych przeciwności, dziękuję mu jednak za to, że mnie podtrzymał. Łańcuch nieszczęść, prowadzący mnie dzisiaj, chociaż niewinną, na szafot, nie przyniesie mi nigdy nic oprócz śmierci; postępując inaczej zyskałabym wstyd, wyrzuty sumienia, hańbę, a śmierć jest przecież dla mnie o wiele mniej okrutna niż wszystko inne. Szłam dalej, postanawiając sprzedać w Vienne trochę rzeczy, które miałam przy sobie, by móc dostać się do Grenoble. Wlokłam się w smutku, gdy o czwartą część mili przed miastem zobaczyłam na prawo od drogi, na równinie, dwu jeźdźców, którzy tratowali końskimi kopytami jakiegoś mężczyznę i zostawiwszy go bez czucia, uciekli pędząc, co koń wyskoczy. Ten okrutny widok wycisnął mi z oczu łzy... Biada, powiedziałam sobie, oto nieszczęśnik bardziej jeszcze godny litości ode mnie, nie brak mi przynajmniej zdrowia i sił, mogę zarobić na życie, a on, być może niebogaty, podobnie jak ja, zostanie jeszcze kaleką do końca swoich dni. Cóż się z nim stanie? I choć powinnam była bronić się przed uczuciem litości, choć miałam być za nie tak okrutnie ukarana, nie mogłam się powstrzymać przed wcieleniem go w życie. Zbliżam się do tego umarlaka; miałam przy sobie trochę alkoholu, daję mu do powąchania; otwiera oczy na światło, pierwszy odruch wdzięczności, jaki mi okazuje, sprawia, że pomagam mu dalej; drę jedną z moich koszul na bandaże, jedną z tych nielicznych rzeczy, które miały mi zapewnić utrzymanie, drę ją na kawałki dla tego człowieka, tamuję krew płynącą z licznych jego ran, daję mu się napić trochę wina, które miałam ze sobą w butelce, by pokrzepić się w marszu w przystępie zmęczenia, zużywam resztę do przemycia jego ran. W końcu nieszczęsny odzyskuje siły i zapał; chociaż był pieszo i licho ubrany, nie wydawał się miernego stanu, miał na sobie kilka drogich rzeczy, pierścienie, zegarek i inne klejnoty, ale mocno naruszone w wypadku. Gdy mógł już mówić, pyta mnie, cóż to za anioł-dobroczyńca przynosi mu pomoc-i co może zrobić, aby okazać swoją wdzięczność. Nie straciłam jeszcze naiwnej wiary, że dusza zdjęta wdzięcznością powinna mi się oddać bez reszty, wydaje mi się więc, że bezpiecznie cieszę się słodką przyjemnością podzielenia się łzami, z tym, który przelał swoje łzy w moich ramionach, opowiadam mu wszystkie moje przygody, słucha ich z uwagą i gdy kończę mówiąc o ostatniej katastrofie, 99 . która mi się przydarzyła, a opowieść moja ukazuje mu okrutny stan nędzy, w jakim się znajduję, wykrzykuje: Jakże jestem szczęśliwy, że mogę się chociaż odwdzięczyć za to wszystko, co dla mnie uczyniłaś! Nazywam się Dalville -! - ciągnie ten awanturnik w górach o piętnaście mil stąd posiadam piękny zamek; możesz tam zamieszkać, jeśli zechcesz się tam ze mną udać, i żeby ta propozycja nie obraziła twojej delikatności, wytłumaczę zaraz, do czego posłużysz. Jestem żonaty, moja żona potrzebuje zaufanej kobiety; odesłaliśmy właśnie niedobrą sługę, ofiarowuję ci jej miejsce. Podziękowałam pokornie mojemu protektorowi i zapytałam, jak to być może, że człowiek jego stanu naraża się na podróżowanie bez służby i wystawia się na niebezpieczeństwo, że będzie poturbowany przez rzezimieszków, jak właśnie się to przydarzyło. Będąc nieco otyły, ale młody i mocny powiedział Dalville od dawna mam zwyczaj udawać się z domu do Vienne w ten sposób; zyskuje na tym moje zdrowie i sakiewka. Nie znaczy to, że muszę zwracać uwagę na wydatki, gdyż Bogu dzięki jestem bogaty i zaraz się o tym przekonasz, jeśli zrobisz mi tę przyjemność i zgodzisz się do mnie. Ci dwaj ludzie, z którymi miałem sprawę, to mizerna szlachta z kantonu, nie posiadająca nic poza opończą i mieczem, jeden jest strażnikiem a drugi żandarmem, to znaczy obaj są oszustami; tydzień temu wygrałem od nich sto ludwików w pewnym domu w Vienne; ponieważ obaj razem nie mieli nawet trzydziestej części tej sumy, zadowoliłem się ich słowem, spotkałem ich dzisiaj, żądam tego, co mi są winni... i widzisz, jak mi zapłacili. Użaliłam się nad tym uczciwym szlachcicem i z powodu podwójnego nieszczęścia, którego stał się ofiarą, on zaś zaproponował, abyśmy udali się w drogę. Dzięki twoim staraniom czuję się nieco lepiej powiedział Dalville zbliża się noc, dojdźmy do gospody, która znajduje się około dwóch mil stąd, a stamtąd na koniach, które weźmiemy rano, będziemy mogli przybyć do mnie jeszcze tego samego dnia wieczorem. Całkowicie zdecydowana, żeby skorzystać z pomocy, którą niebo zdawało mi się zsyłać, pomagam Dalvilleowi ruszyć w drogę, podtrzymuję go w czasie marszu, schodzimy z uczęszczanych dróg i posuwamy się polnymi ścieżkami w kierunku Alp. Rzeczywiście po przejściu około dwu mil znajdujemy oberżę, o której mówił Dalville, wesoło i z zachowaniem wszelkiej przyzwoitości jemy razem kolację; po posiłku Dalville poleca mnie gospodyni domu, która układa mnie do snu obok siebie, a nazajutrz na dwu wynajętych mułach, eskortowanych przez pieszego parobka z oberży, dochodzimy do granic Dauphine, kierując się wciąż w stronę gór. Mocno pokiereszowany Dalville nie mógł jednak dłużej już jechać, a ja też nie miałam nic przeciw temu, żeby się zatrzymać, niezbyt przyzwyczajona do takich podróży i również bardzo zmęczona. Zatrzymaliśmy się w Virieu, gdzie byłam otoczona taką samą troską i doznałam podobnych grzeczności ze strony mego przewodnika, a nazajutrz doszliśmy do podnóża gór; ponieważ droga była teraz prawie nie do przejścia, Dalville z obawy wypadku nakazał mulnikowi, aby mnie nie odstępował, i zagłębiliśmy się w górskie wąwozy; prawie przez cztery mile same zakręty i podejścia, a oddaliliśmy się tak bardzo od wszelkiej ludzkiej osady i uczęszczanej drogi, iż zdawało mi się, że jestem na końcu świata. Mimowolnie poczułam się nieswojo. Błądząc tutaj pomiędzy niedostępnymi skałami, przypomniałam sobie zakręty drogi w borze, gdzie znajdował się klasztor Matki Boskiej Leśnej, a niechęć, jaką miałam do tych wszystkich osamotnionych miejsc, przyprawiła mnie o drżenie. Zobaczyliśmy w końcu jakiś zamek, uczepiony nad brzegiem okropnej przepaści, który, zdając się zawieszony na czubku stromej skały, sprawiał raczej wrażenie mieszkania duchów niż ludzi związanych ze społeczeństwem. Widzieliśmy ten zamek, ale ani śladu prowadzącej do niego drogi; ta, którą szliśmy, uczęszczana tylko przez kozice, pełna wszędzie kamieni, prowadziła tam jednak, lecz nieskończonymi ślimakami. Oto mój dom, powiedział Dalville, gdy zobaczył, że zamek przyciągnął mój wzrok, a kiedy wyraziłam zdziwienie, że zamieszkuje miejsce tak samotne, odpowiedział mi dosyć ostro, że mieszka się tam, gdzie się może. Byłam równie wstrząśnięta, co przerażona jego tonem; w nieszczęściu zauważamy wszystko, najlżejsza zmiana intonacji u ludzi, od których zależymy, gasi lub ożywia nadzieję; ponieważ nie czas jednak było się cofać, udałam, że nic nie zauważyłam. Gdy okrążyliśmy raz jeszcze tę starożytną ruderę, nagle znalazła się naprzeciw nas; tutaj Dalville zsiadł z muła i każąc mi zrobić podobnie, oddał cugle zwierząt parobkowi, zapłacił mu i kazał zawrócić, kolejna czynność niemiła w najwyższym stopniu. Dalville zauważył mój niepokój. Nie przejmuj się, Zofio powiedział kierując naszymi krokami do swej siedziby nie jesteś poza Francją, ten zamek znajduje się na granicy Dauphine, ale jeszcze do niego należy. Być może odpowiedziałam jak jednak mogło panu przyjść do głowy, aby zamieszkać w takiej zbójeckiej jaskini? Jaskinia zbójecka? 101 . Nie, powiada Dalville, patrząc na mnie z ukrytą myślą, w miarę jak posuwaliśmy się naprzód nie można powiedzieć, żeby to była jaskinia zbójecka, ale nie jest to także miejsce zamieszkania naprawdę uczciwych ludzi. Ach, panie odpowiedziałam przyprawiasz mnie o drżenie, gdzie mnie więc prowadzisz? Będziesz służyć fałszerzom pieniędzy, dziwko powiedział Dalville, chwytając mnie za ramię i przeprowadzając siłą przez most zwodzony, który opuścił się przed nami i podniósł natychmiast. Jesteś na miejscu dorzucił, gdy znaleźliśmy się na dziedzińcu czy widzisz tę studnię? ciągnął dalej, pokazując mi wielki i głęboki zbiornik koło bramy; koło napełniające zbiornik wodą poruszane było przez dwie nagie i przywiązane łańcuchami kobiety. Oto twoje towarzyszki i twoja praca; to właśnie będziesz robić dwadzieścia godzin dziennie, kręcąc koło, będziesz jak twoje towarzyszki bita za każdym razem, gdy zaprzestaniesz pracy, i dostaniesz sześć uncji czarnego chleba i jedną porcję bobu dziennie. Wyrzeknij się wolności, nigdy już nie będziesz na swobodzie; gdy umrzesz ze zmęczenia, zostaniesz wrzucona do tej szczeliny, którą widzisz koło studni, do tych trzydziestu czy czterdziestu kobiet, które tam się znajdują, i inna cię zastąpi. Wielkie nieba, panie wykrzyknęłam, rzucając się do stóp Dalvillea zechciej sobie przypomnieć, że uratowałam ci życie i że wzruszony uczuciem wdzięczności przez chwilę zdawałeś się ofiarować mi szczęście, nie, tego więc nie mogłam się spodziewać. Co rozumiesz, proszę ja ciebie, przez uczucie wdzięczności, jakim, jak ci się zdaje, zjednałaś mnie sobie powiedział Dalville. Pomyśl lepiej kreaturo, co czyniłaś, przynosząc mi pomoc? Mogłaś pójść swoją drogą lub podejść do mnie, wybrałaś to drugie, jako odruch dyktowany ci sercem... Oddałaś się więc przyjemności? I, do diabła, uważasz jeszcze, że jestem zobowiązany wynagrodzić cię za przyjemność, którą sobie sprawiłaś? Jak w ogóle mogło ci przyjść na myśl, że człowiek taki jak ja, nurzający się w złocie i bogactwie, człowiek mający z górą milion dochodu i gotów wyruszyć do Wenecji, by używać fortuny, miałby upaść tak nisko, żeby mieć jakiekolwiek zobowiązania wobec nieszczęsnej istoty twojego rodzaju? Nawet gdybyś przywróciła mi życie, nie winienem ci nic, skoro trudziłaś się tylko dla siebie. Do pracy, niewolnico, do pracy! Dowiesz się, że cywilizacja, obalając urządzenia natury, nie zniosła wcale jej praw; od zarania już stworzyła istoty silne i słabe, i zamiarem jej było, aby jedne były podporządkowane drugim, jak baranek w stosunku do lwa, jak owad wobec słonia; zręczność i inteligencja człowieka zróżnicowały sytuację jednostek; już nie siła fizyczna określa pozycję, lecz siła posiadanych bogactw. Człowiek najbogatszy stał się człowiekiem najsilniejszym, najbiedniejszy najsłabszym; lecz nie zmieniło to zasad rządzących potęgą; wyższość silnego nad słabym stanowiła zawsze prawo natury, której było wszystko jedno, czy łańcuch wiążący słabego będzie trzymany przez bogacza czy przez najsilniejszego i czy miażdży najsłabszego czy najbiedniejszego. Natura nie zna uczuć wdzięczności, których pragniesz, Zofio, nigdy nie znała takiego prawa, aby przyjemność, której ktoś się oddaje, wyświadczając przysługę, mogła się stać powodem dla otrzymującego, by zrzekł się swoich praw nad tamtym. Czy u zwierząt, które bierzemy za przykład, spostrzegasz uczucia, którymi się chełpisz? Panując nad tobą bogactwem albo siłą, czy postąpiłbym naturalnie, wyrzekając się dla ciebie swoich praw, bądź dlatego że oddałaś sobie samej przysługę, bądź że twoja przebiegłość kazała ci się wkupić, służąc mi? Lecz choćby nawet przysługa została oddana równemu przez równego, przenigdy duma wzniosłej duszy nie pozwoliłaby się poniżyć przez wdzięczność. Czyż ten, który otrzymuje od drugiego, nie jest zawsze poniżany, a to poniżenie, które odczuwa, nie jest dla drugiego wystarczającą zapłatą za oddaną przysługę? Czyż nie jest radością dla dumy wznieść się ponad swego bliźniego i czyż ten, co przysługę oddaje, potrzebuje jeszcze czegoś innego, i jeśli wdzięczność, poniżając dumę tego, co otrzymuje, staje się dla niego ciężarem, jakim prawem można go zmuszać, aby jej dochował? Dlaczegóż mam się zgodzić na poniżenie za każdym razem, gdy pada na mnie wzrok tego, który mi się przysłużył? Tak więc niewdzięczność miast być wadą jest cnotą dumnych dusz, tak jak na pewno dobroczynność zaletą dusz słabych; niewolnik prosi o nią pana, ponieważ jej potrzebuje, ale ów, jako że namiętność i natura są mu lepszym przewodnikiem, powinien kierować się tylko tym, co mu służy lub co go pociąga. Niechże dobrze czyni, kto tego pragnie, jeśli znajduje w tym przyjemność, niech jednak nie wymaga niczego za to, że było mu przyjemnie. I gdy to Dalville wypowiedział, nie dając mi nawet czasu na odpowiedź, dwu parobków pochwyciło mnie na jego rozkaz, zdarli ze mnie ubranie i przywiązali mnie obok dwu towarzyszek, i już tego samego wieczoru musiałam im pomagać, nie mogąc nawet odpocząć po przebytej męczącej drodze. Nie minął kwadrans, jak się znajdowałam przy tym fatalnym kole, gdy cała banda fałszerzy, którzy skończyli swój dzień pracy, przyszła do mnie ze swym naczelnikiem, żeby mi się przyjrzeć. Wszyscy obrzucali mnie szyderstwami i zniewagami w związku z hańbiącym mnie znamieniem, które niewinnie nosiłam na swym nieszczęsnym ciele; podeszli do mnie, obmacywali mnie brutalnie, gdzie się tylko dało, krytykując kąśliwymi żartami wszystko, co wbrew sobie wystawiałam na pokaz. 103 . Po zakończeniu tej bolesnej sceny oddalili się trochę; Dalville pochwycił wtedy bat, zawsze przy nas leżący, i wymierzył mi pięć czy sześć uderzeń, całym rozmachem ręki bijąc po całym ciele. Oto jak będziesz traktowana, szelmo powiedział do mnie, zadając mi ciosy gdy na swoje nieszczęście nie dopełnisz swoich obowiązków; nie dlatego to robię, że czegoś zaniedbałaś, ale żeby ci pokazać, jak traktuję te, które coś zaniedbają. Każde uderzenie przecinało mi skórę, nigdy nie odczuwałam tak silnego bólu, ani w rękach de Bressaca, ani barbarzyńskich mnichów, wydawałam więc głośne okrzyki, szamocząc się w kajdanach; moje skręcanie się i wycie posłużyły za pośmiewisko dla obserwujących mnie potworów i dana mi została okrutna wiedza, że jeśli są ludzie, którzy przez chęć zemsty lub niegodne żądze mogą zabawiać się bólem drugich, istnieją także inni, tak barbarzyńsko ukształtowani, że doznaję tych samych przyjemności tylko przez wzgląd na pychę czy najokropniejszą ciekawość. Człowiek jest więc zły z natury i jest taki prawie w tej samej mierze w szaleństwie swych namiętności, jak i wtedy, gdy jest spokojny, a w każdym wypadku nieszczęścia bliźniego mogą się stać dla niego wstrętnymi przyjemnościami. Trzy ciemne nory, oddzielone jedna od drugiej, zamknięte jak więzienne cele, znajdowały się wokół studni; jeden z parobków, który mnie przywiązał, wskazał mi moją i schroniłam się w niej, otrzymawszy od niego przeznaczoną dla mnie porcję wody, bobu i chleba. Dopiero tam mogłam w pełni przeżyć całą grozę mojej sytuacji. Czyż to możliwe, mówiłam sobie, że istnieją ludzie tak barbarzyńscy, że tłumią w sobie uczucie wdzięczności, tę cnotę, której oddałabym się z taką przyjemnością, gdyby kiedykolwiek jakaś dobra dusza pozwoliła mi ją odczuć; czyż więc może być ona ludziom nie znana, a ten, który tłumi ją w tak nieludzki sposób, czyż nie jest tylko potworem? Byłam pogrążona w tych rozmyślaniach, przeplatając je łzami, gdy nagle drzwi mej celi otworzyły się: był to Dalville. Nie mówiąc ani słowa stawia na ziemi świeczkę, którą sobie świecił, rzuca się na mnie jak dzikie zwierzę, zniewala według swych chęci, na próbę obrony odpowiada biciem, nie zwraca uwagi na moje wybiegi, zaspokaja się brutalnie, podejmuje swoją świeczkę, znika i zamyka drzwi. No cóż, mówię sobie, czy są możliwe większe zniewagi i jaka jest różnica między człowiekiem a najdzikszym zwierzęciem z boru? Ale oto wschodzi słońce, zanim mogłam choć przez chwilkę odpocząć, otwierają się nasze nory, znów nas przywiązują i podejmujemy nasz smutny wysiłek. Moimi towarzyszkami były dwie dziewczyny w wieku dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, które choć przygniecione nędzą i zniekształcone przez nadmiar wysiłku fizycznego, zachowały jeszcze resztki swojej urody; były piękne i równomiernie zbudowane, a jedna z nich miała jeszcze wspaniałe włosy. Ze smutnej rozmowy dowiedziałam się, że obie były w swoim czasie kochankami Dalvillea, jedna w Lyonie, druga w Grenoble; że sprowadził je do tego strasznego ustronia, gdzie jeszcze przez kilka lat żyły z nim jak równe, a w nagrodę za rozkosze,których użyczyły, skazał je natę poniżającą pracę. Dowiedziałam się od nich, że w tej chwili ma jeszcze uroczą kochankę, której poszczęściło się jednak lepiej, bo zapewne podąży za nim do Wenecji, gdzie właśnie zamierza się on udać, jeśli tylko znaczne sumy, które ostatnio przekazał do Hiszpanii, przyniosą mu oczekiwane weksle na Włochy, gdyż swoich pieniędzy nie chciał zabierać do Wenecji; nie wysyłał ich tam nigdy, fałszywe pieniądze przekazywał pośrednikom zawsze do innego kraju niż ten, w którym chciał zamieszkać; w ten sposób w miejscu, gdzie zamierzał się osiedlić, jego machinacje nie mogły więc zostać nigdy wykryte, a fortuna wspierała się na trwałych podstawach. W każdej chwili wszystko jednak mogło się skończyć niepowodzeniem, a wyjazd, który zamyślił, zależał jedynie od tej ostatniej sprawy, dotyczącej przeważającej części jego majątku; jeśli Kadyks przyjmie jego fałszywe plastry i ludwiki i pośle mu za to doskonałe papiery wartościowe do Wenecji, będzie mógł uważać się za szczęśliwego do końca swoich dni; jeśli zaś oszustwo by się wykryło, groziło mu oskarżenie i powieszenie, jak na to zasługiwał. O nie, powiedziałam sobie wtedy, dowiadując się o tych wszystkich szczegółach, raz jeden opatrzność będzie sprawiedliwa i nie zezwoli, aby mogło się powieść takiemu potworowi jak on, a my trzy będziemy pomszczone. W południe dawano nam zawsze dwie godziny odpoczynku, z których korzystałyśmy, by móc odetchnąć oddzielnie i zjeść w naszych komórkach, o drugiej przykuwano nas znowu i kazano nam obracać koło aż do nocy, nie zezwalając nam nigdy na wejście do zamku. Powodem, dla którego trzymano nas nagie przez pięć miesięcy w roku, były niemożliwe upały, jeśli zważyć nadmierną pracę, której się oddawałyśmy, chodziło także o to, abyśmy, jak twierdziły moje towarzyszki, bardziej były wystawione na ciosy, zadawane od czasu do czasu przez dzikiego pana. W zimie dawano nam spodnie i obcisłą kamizelkę, rodzaj ubrania, które przylegając ściśle, wystawiało równie łatwo nasze nieszczęsne ciała na ciosy naszego kata. Dalville nie ukazał się wcale pierwszego dnia, ale około północy dokonał tej samej rzeczy, co dnia poprzedniego. Chciałam skorzystać z okazji, aby błagać go o ulżenie mojemu losowi. 105 . A to jakim prawem powiedział do mnie ten barbarzyńca czy dlatego, że mam ochotę i fantazję spędzić chwilę z tobą? Czyż jednak przychodzę prosić u twoich stóp o łaskę przyzwolenia, za którą mogłabyś żądać jakiegoś wynagrodzenia? Nie proszę cię o nic... biorę tylko, i nie rozumiem, dlaczego to, iż korzystam z jednego prawa wobec ciebie, mia łoby stanowić o wyrzeczeniu się drugiego prawa. W moim czynie nie ma zgoła miłości, jest to uczucie, którego nigdy nie zaznało moje serce. Posługuję się kobietą z konieczności, jak posługujemy się naczyniem w innej potrzebie, nie żywię jednak nigdy do tej istoty, którą moje pieniądze i moja pozycja oddają moim chęciom, ani poważania, ani czułości; to, co biorę, zawdzięczam tylko sobie samemu, a wymagając od kobiety jedynie poddania się, nie widzę powodu, dla którego miałbym jej wyświadczać kiedykolwiek łaski. Równałoby się to przyznaniu, że złodziej porywający człowiekowi w lesie sakiewkę, gdyż jest silniejszy od niego, winien mu jest jakąś wdzięczność za krzywdę, którą mu wyrządził, tak samo jest ze znieważeniem kobiety, może nas to nakłonić do dokonania tego raz jeszcze, ale nigdy do przyznania jej jakiejś ulgi. Dalville, który już się zaspokoił, powiedziawszy te słowa wyszedł szybko i pogrążył mnie w nowych rozmyślaniach, które, jak można łatwo zgadnąć, nie przynosiły mu chwały. Wieczorem przyszedł zobaczyć, jak pracujemy, i znajdując, że nie wyciągnęłyśmy normalnej ilości wody, pochwycił swój okrutny bicz i wychłostał nas do krwi wszystkie trzy, a był dla mnie równie bezlitosny, jak dla innych, co mu nie przeszkodziło przyjść tej samej nocy i postąpić ze mną jak poprzednio. Ukazałam mu rany, którymi mnie okrył, ośmieliłam się przypomnieć tę chwilę, gdy podarłam swoją bieliznę, aby zabandażować jego rany, ale Dalville, rozpłomieniony, odpowiedział na moje skargi tylko tuzinem policzków przeplatanych różnymi wymyślaniami i opuścił mnie, jak zwykle, gdy tylko się zaspokoił. Ten obrót rzeczy trwał prawie miesiąc, po czym otrzymałam od swego kata przynajmniej tę łaskę, że nie byłam już wystawiona na obrzydliwą męczarnię, aby brał to, czego zgoła nie powinien otrzymywać. Moje życie nie zmieniło się jednak, tyleż było dobrego traktowania, tyleż złego. W tej okrutnej sytuacji upłynął rok, gdy rozeszła się wśród domowników wiadomość, że Dalville nie tylko zrobił fortunę, nie tylko otrzymał na Wenecję ogromną ilość papierów wartościowych, jak sobie życzył, ale że zażądano od niego jeszcze kilku milionów fałszywych pieniędzy, za które, według jego woli, przekażą mu należność w papierach do Wenecji. Ten zbrodniarz nie mógł zrobić większej i bardziej nieoczekiwanej fortuny: wyjeżdżał mając ponad milion majątku, i nadzieję na inne dochody; taki był nowy przykład dany mi przez opatrzność, taki był nowy sposób, za pomocą którego chciała mnie ona raz jeszcze przekonać, że powodzenie mogło towarzyszyć tylko zbrodni, a cnocie klęski. Dalville, gotów do drogi, przyszedł mnie zobaczyć w przeddzień wyjazdu o północy, co nie zdarzało mu się już od dawna; to on sam powiedział mi i o swojej fortunie i o swoim wyjeździe. Rzuciłam mu się do nóg, zaklinałam go i błagałam, aby zwrócił mi wolność i choćby trochę pieniędzy, abym mogła udać się do Grenoble. W Grenoble mnie zaskarżysz. Panie powiedziałam do niego, skrapiając łzami jego kolana przysięgam ci więc, że moja stopa tam nie postanie; zrób zatem tak, aby mieć pewność, zechciej mnie zabrać ze sobą do Wenecji; być może znajdę tam mniej zatwardziałe serca niż w mojej ojczyźnie, i jeśli tylko mnie tam zabierzesz, przysięgam na wszystko, co mam najświętszego, że nigdy tam panu nie wejdę w drogę. Nie udzielę ci żadnej pomocy, ani szeląga odpowiedział mi twardo ten wielki łotr wszystko, co nazywa się jałmużną czy dobroczynnością, jest mi tak wstrętne, że choćbym miał trzykrotnie tyle złota co teraz, nie zgodziłbym się dać nawet pół denara biedakowi; pod tym względem mam stałe zasady, od których nie odstąpię nigdy. Biedny mieści się w porządku natury; tworząc ludzi o nierównej sile, przekonała nas ona o swojej chęci zachowania pewnej nierówności, nawet w zmienionym porządku jej praw, który przyniosła nasza cywilizacja. Biedny zastępuje słabego, już ci to powiedziałem, ulżyć mu, to zniszczyć ustalony porządek, sprzeciwić się porządkowi natury, obalić równowagę, która stanowi podstawę jej najsubtelniejszych poczynań. Znaczyłoby to przyczyniać się do niebezpiecznej równości w społeczeństwie, zachęcać do gnuśności i próżniactwa, nauczyć biednego, by okradał bogatego, gdy ten odmówi pomocy, gdyż w ten sposób biedny przyzwyczaiłby się do otrzymywania wszystkiego bez pracy. Och, panie, jakże nieczułe są twoje zasady! Czy mówiłbyś tak, gdybyś nie był zawsze bogaty? Daleki byłem kiedyś od tego, ale potrafiłem zapanować nad losem, potrafiłem podeptać tę marę cnoty, która prowadzi tylko na stryczek lub do szpitala, spostrzegłem dość wcześnie, że religia, dobroczynność i ludzkość stają się niewątpliwie kłodami pod nogi dla każdego, kto chce zdobyć fortunę, i umocniłem swoją na szczątkach ludzkich przesądów. Drwiąc sobie z praw boskich i ludzkich, poświęcając zawsze słabego, gdy stawał mi na drodze, rujnując biednego i okradając bogatego, wdarłem się do położonej wysoko świątyni bóstwa, któremu kadziłem. 107 . Dlaczegóż nie robiłaś podobnie? Twoje powodzenie znajdowało się w twoich rękach; czy w twojej chimerycznej cnocie, którą przeniosłaś nad powodzenie, znalazłaś pocieszenie po ofiarach dla niej poczynionych? Za późno, nieszczęsna, za późno; płacz nad swoimi błędami, cierp i staraj się, jeśli potrafisz, odnaleźć wpośród widziadeł, które czcisz, to, co utraciłaś przez swoją łatwowierność. Po tych okrutnych słowach Dalville rzucił się na mnie... ogarnęło mnie jednak takie przerażenie, jego obrzydliwe zasady obudziły we mnie taką nienawiść, że brutalnie go odepchnęłam; chciał użyć siły, nie udało mu się, zadowolił się okrucieństwami, zostałam zasypana ciosami, ale nie odniósł zwycięstwa; ogień zgasł bez powodzenia, a łzy daremne szaleńca pomściły wreszcie zniewagi. Nazajutrz, przed samym wyjazdem, ten nędznik dał nam zobaczyć nowe okrutne widowisko barbarzyństwa, o których milczą kroniki Androników, Nerona, Wacławów i Tyberiuszów. Wszyscy sądzili, że jego kochanka odjeżdża razem z nim, kazał się więc jej wystroić; w chwili wsiadania na koń prowadzi ją ku nam. Oto twoje miejsce, nikczemna istoto powiedział każąc się jej rozebrać. Chciałbym, by moi towarzysze pamiętali o mnie, zostawiam im więc w zakład kobietę, na której, jak sądzili, tak bardzo mi zależy; ale ponieważ tutaj potrzebne są tylko trzy... a ja udaję się w niebezpieczną drogę, gdzie przyda mi się broń, wypróbuję na jednej z was moje pistolety. I to mówiąc ładuje jeden z nich, przykłada go do piersi każdej z trzech kobiet obracających koło i zwraca się w końcu do jednej ze swych dawnych kochanek: Idź, powiada wypaliwszy jej w głowę idź na tamten świat i donieś co u mnie słychać, idź powiedzieć diabłu, że Dalville, najbogatszy z łotrów na ziemi, to ten, który najbezczelniej wyzywa niebiosa i diabła samego. Nieszczęsna, która nie wyzionęła ducha natychmiast, szamocąc się długo w swoich więzach potworny widok, którym nikczemnik rozkoszuje się; każe ją w końcu zabrać, by umieścić tam swoją kochankę, chce ją zobaczyć, jak trzy lub cztery razy obraca koło, wymierza własnoręcznie tuzin uderzeń biczem i dokonawszy tych okropności, ohydny ten człowiek wsiada na koń i wraz ze swoimi dwoma pachołkami znika na zawsze z naszych oczu. Nazajutrz po odjeździe Dalvillea wszystko się zmieniło; jego następca, człowiek łagodny i pełen wyrozumiałości, kazał nas natychmiast uwolnić. To nie jest zajęcie dla łagodnej i słabej płci powiedział nam z dobrocią tę machinę będą poruszać zwierzęta; nasz zawód jest dostatecznie zbrodniczy, po cóż więc jeszcze dodatkowo obrażać najwyższą istotę niepotrzebnymi okrucieństwami. Sprowadził nas do zamku, kochance Dalvillea bezinteresownie pozwolił zajmować się tym, czym dotychczas zajmowała się w domu, nas zaś, moją towarzyszkę i mnie, zatrudnił w warsztacie przy rytowaniu monet, zajęciu z pewnością mniej wyczerpującym, a przecież byłyśmy wynagradzane bardzo dobrymi pokojami i wyśmienitym pożywieniem. Po upływie dwu miesięcy następca Dalvillea, który nazywał się Roland, doniósł nam o szczęśliwym przybyciu swego towarzysza do Wenecji; osiedlił się tam, stał się bogaty i cieszył się wszelkim powodzeniem, jakiego mógł sobie życzyć. Następcy jego przypadł jednak zgoła inny los w udziale; nieszczęsny Roland był uczciwy, a to wystarczyło, aby szybko spotkała go zguba. Pewnego dnia, gdy w zamku panował spokój, a praca według praw nowego pana, choć nieuczciwa, szła łatwo i przyjemnie, nagle mury zostały otoczone; w braku mostu przebyto fosy i nim nasi ludzie mieli nawet czas pomyśleć o obronie, w domu było już ponad stu gwardzistów straży. Trzeba było się poddać, spętano nas jak zwierzęta, przywiązano do koni i przyprowadzono do Grenoble. O nieba, powiedziałam przy wejściu do miasta, otóż i to miasto, w którym, jak w to wierzyłam, szalona, miało się dla mnie zacząć szczęście! Proces fałszerzy pieniędzy odbył się wkrótce i wszyscy zostali skazani na powieszenie. Gdy zobaczono piętno, jakie nosiłam, nie zadawano sobie prawie trudu przesłuchania mnie i miałam być skazana jak wszyscy, aż wreszcie spróbowałam wzbudzić litość w sercu sławnego urzędnika, zaszczycającego ten trybunał, nieskazitelnego sędziego, czcigodnego obywatela, oświeconego filozofa; jego dobroczynność i ludzkość wyryją w świątyni Pamięci imię sławne i godne poważania; wysłuchał mnie... uczynił więcej, przekonany, że mówię wszystko w dobrej wierze i że moje nieszczęścia nie są kłamane, raczył mnie pocieszyć, sam przelewając łzy. Wielki człowieku, winnam ci cześć, pozwól mojemu sercu oddać ci ją, wdzięczność pokrzywdzonej przez los nie będzie dla ciebie ciężarem, a danina, jaką ona ci ofiarowuje, czcząc twoje serce, będzie na zawsze najsłodszą radością jej serca. Pan S. sam służył mi za obrońcę, moje skargi zostały wysłuchane, moje jęki znalazły czułe dusze, a łzy moje spłynęły na serca, które nie okazały się z kamienia, lecz otwarły się dla mnie dzięki jego szlachetności. 109 . Wszystkie zeznania zbrodniarzy, na których miano wykonać wyrok, wsparły gorliwość tego, który zechciał mną się zająć. Oświadczono więc, że zostałam uwiedziona i że jestem niewinna, całkowicie oczyszczona i uwolniona z oskarżeń, że mam całkowitą i zupełną swobodę czynienia tego, co zechcę. Mój opiekun dołączył jeszcze do tej przysługi wyniki kwesty, co przyniosło mi prawie pięćset pistolów; w końcu ujrzałam się szczęśliwą, moje przeczucia wydawały się bliskie spełnienia, wierzyłam, że nadchodzi koniec moich klęsk, gdy spodobało się opatrzności, aby mi ukazać, że daleko jeszcze do tego. Po wyjściu z więzienia zatrzymałam się w oberży naprzeciwko mostu na Izerze, gdzie zapewniono mnie, że jest to porządne miejsce; miałam zamiar, według rad pana S., pozostać tam przez pewien czas próbując znaleźć jakąś pracę w mieście, a w razie niepowodzeń wrócić do Lyonu, z listami polecającymi, które był tak dobry mi dać. Jadłam właśnie w oberży przy tak zwanym stole gości, gdy już drugiego dnia spostrzegłam, że jestem bacznie obserwowana przez grubą, okazałą damę, którą tytułowano baronową; gdy ja z kolei jej się przyjrzałam, zdawało mi się, że ją rozpoznaję, podeszłyśmy jedna do drugiej, ucałowałyśmy się jak dwie osoby, które się znają, nie mogę sobie jednak przypomnieć, skąd. Wreszcie gruba baronowa, zaciągając mnie na bok, mówi: Zofio, chyba się nie mylę, czyż to nie ciebie uratowałam dziesięć lat temu z więzienia, nie poznajesz mnie, to ja, Dubois! Niezbyt zachwycona tym odkryciem, odpowiedziałam przecież grzecz nie; miałam jednak do czynienia z najsprytniejszą i najzręczniejszą kobietą we Francji i nie było ucieczki. Zasypała mnie grzecznościami, powiedziała mi, że interesowała się, jak i całe miasto, moją sprawą, nie wiedziała jednak, że to o mnie chodzi. Ulegając mojej zwykłej słabości, pozwoliłam się zaprowadzić do pokoju tej kobiety i opowiedziałam jej swoje nieszczęścia. Droga przyjaciółko mówi do mnie, całując mnie raz jeszcze chciałam cię zobaczyć na osobności tylko po to, aby ci powiedzieć, że doszłam do fortuny i wszystko, co posiadam, jest do twojej dyspozycji. Spójrz powiedziała, otwierając przede mną szkatułki pełne złota i diamentów oto owoc mojej przedsiębiorczości; gdybym kadziła cnocie, tak jak ty, byłabym dzisiaj powieszona lub w więzieniu. O pani mówię do niej jeśli to wszystko zawdzięczasz przestępstwom, opatrzność, która zawsze wymierza w końcu sprawiedliwość, nie pozwoli ci długo się tym cieszyć. Mylisz się powiada do mnie Dubois nie wyobrażaj sobie tylko, że opatrzność sprzyja zawsze cnocie; niechże krucha chwila powodzenia nie pogrąży cię w takim błędnym mniemaniu. Dla podtrzymania praw opatrzności nie ma żadnego znaczenia, że ten jest występny, podczas gdy tamten służy cnocie; potrzebuje ona tylko równej sumy występku i cnoty, kto zaś oddaje się jednemu lub drugiemu, jest jej całkowicie obojętne. Słuchaj mnie, Zofio, słuchaj mnie z odrobiną choćby uwagi, jesteś inteligentna i chciałabym cię wreszcie przekonać. To nie wybór między cnotą a występkiem, moja droga, pozwala człowiekowi znaleźć szczęście, gdyż cnota, podobnie jak występek, jest tylko sposobem postępowania w świecie: nie chodzi więc o to, aby kierować się raczej pierwszą niż drugim, trzeba obrać drogę, którą idą wszyscy; ten, kto zbacza, zawsze się myli. W świecie całkowicie cnotliwym poleciłabym ci cnotę, gdyż łączyłaby się z nagrodą, a szczęście towarzyszyłoby jej niezawodnie; w świecie całkowicie zepsutym będę ci doradzać tylko występek. Ten, kto nie idzie drogą wszystkich, ginie bez ratunku, wszystko, co napotyka, obraca się przeciwko niemu, a ponieważ jest słabszy, musi ponieść klęskę. Na próżno prawa chcą przywrócić porządek i skłonić ludzi do cnoty; są zbyt występne, aby to przedsięwziąć, i zbyt słabe, aby mogło im się to udać, mogą sprawić, że zejdzie się na chwilę z tego bitego gościńca, ale nigdy nie doprowadzą do opuszczenia go. Gdy pożytek ogółu skłoni ludzi do zepsucia, ten, kto nie zechce być zepsuty jak oni, będzie walczył przeciw pożytkowi ogółu, a jakiegoż dobra może oczekiwać ten, kto przeszkadza wiecznie pożytkowi innych? Powiesz może, że to właśnie występek sprzeciwia się pożytkowi ludzi, i przyznałabym ci rację w świecie złożonym po równi z występnych i cnotliwych, ponieważ korzyść jednych sprzeczna jest wtedy wyraźnie z korzyścią drugich, ale nie jest już tak w społeczeństwie całkowicie zepsutym," moje występki godząc tylko w człowieka występnego powodują w nim inne występki, które wyrównują szkody, i oto oboje jesteśmy szczęśliwi. Następuje powszechność drgania, wielość zderzeń i wzajemnych obrażeń, gdzie każdy odzyskując natychmiast to, co właśnie stracił, znajduje się bez przerwy w szczęśliwej sytuacji. Występek jest niebezpieczny tylko dla cnoty, gdyż ta, będąc słaba i nieśmiała, nie odważa się nigdy na nic, lecz jeśli zniknie z powierzchni ziemi, występek, dotykając tylko występnych, nie przyniesie już szkody, spowoduje rozwinięcie się innych występków, ale nie zaszkodzi wcale cnotom. Powiesz mi na to, że cnota daje dobre wyniki? Inny sofizmat służą one zawsze tylko słabemu, ale nie przynoszą nic temu, który dzięki swojej dzielności wystarcza sam sobie i potrzebuje tylko zręczności, aby odwrócić przeciwności losu. Jak możesz chcieć, żeby całe życie nie spotykały się klęski, córko moja, jeśli zawsze obierałaś odwrotny kierunek drogi niż wszyscy? 111 . Gdybyś dała się nieść nurtowi, znalazłabyś przystań, tak jak ja. Czy ten, kto chce płynąć w górę rzeki, może przybyć równie szybko, jak ten, który posuwa się z prądem? Pierwszy mu przeszkadza, drugi mu się oddaje. Mówisz mi zawsze o opatrzności, ale jaki masz dowód, że kocha ona porządek, a więc i cnotę? Czyż nie daje bez przerwy przykładów swoich niesprawiedliwości i nieprawidłowości? Czy to, że zsyła ludziom wojnę, zarazę i głód, że stworzyła wszechświat występny gdziekolwiek spojrzeć, oznacza dla ciebie, że nieskończenie kocha ona cnotę? I dlaczegóż jednostki występne nie miałyby się jej podobać, jeśli ona sama działa za pomocą występków, a w jej roli i dziełach wszystko jest występkiem i zepsuciem, wszystko jest zbrodnią i rozprzężeniem? A zresztą od kogo pochodzą te odruchy, które pociągają nas do złego? Czyż nie otrzymujemy ich z ręki opatrzności, czy jest w nas choć jedna lub jedno uczucie, które nie pochodziłoby od niej? Czyż jest więc rozsądne twierdzić, że zezwoliła lub wyposażyła nas w skłonności do czegoś, co jest dla niej bezużyteczne? Jeśli więc występki jej służą, dlaczegóż mielibyśmy się im sprzeciwiać, jakim prawem pracowalibyśmy nad ich zniszczeniem i z jakiego powodu mielibyśmy się opierać ich wezwaniu? Nieco więcej filozofii na świecie, a niedługo wszystko znajdzie się na właściwym miejscu i udowodni prawodawcom, urzędnikom, że występki, które piętnują i karzą z taką surowością, są czasem w wyższym stopniu użyteczne niż owe cnoty, które zalecają, nigdy ich nie nagradzając. Gdy jednak okażę się dostatecznie słaba, proszę pani odpowiedziałam tej gorszycielce aby podzielić wasze okropne poglądy, jak uda wam się stłumić wyrzuty sumienia, które w każdej chwili będą się rodzić w moim sercu? Wyrzuty sumienia to chimera, Zofio podjęła znów Dubois jest to tylko głupi podszept duszy, na tyle słabej, że nie ośmieliła się ich unicestwić. Czy można je unicestwić? Nic łatwiejszego, żałuje się tylko tego, czego nie ma się zwyczaju robić. Ponawiaj często to, co powoduje twoje wyrzuty sumienia, a dojdziesz do ich całkowitego usunięcia; przeciwstaw im płomień namiętności, potężne prawa korzyści, a rychło je rozproszysz. Wyrzut sumienia nie dowodzi, że istnieje zbrodnia, wskazuje tylko na duszę, którą łatwo ujarzmić. Niech przyjdzie bezsensowny rozkaz, abyś nie wychodziła teraz z tego pokoju, a nie wyjdziesz bez wyrzutów sumienia, chociaż jest pewne, że nie ma w tym nic złego, żeby stąd wyjść. To nieprawda więc, że tylko występek powoduje wyrzuty sumienia; przekonując się, że zbrodnia nie istnieje lub że stanowi konieczność w ogólnym planie natury, I można równie łatwo popełnić zbrodnię, jak przezwyciężyć wyrzuty sumienia, podobnie jak udałoby ci się stłumić ten, który zrodziłby się, gdybyś wyszła z tego pokoju po otrzymaniu bezprawnego rozkazu, abyś tu pozostała. Należy wyjść od dokładnej analizy tego wszystkiego, co ludzie nazywają zbrodnią, stwierdzić przede wszystkim, że ludzie określają tak jedynie naruszenie swych praw i obyczajów narodowych i że to, co nazywa się zbrodnią we Francji, nie jest nią już o kilkaset mil dalej, że nie ma takiego czynu, który rzeczywiście byłby uważany za zbrodnię na całej kuli ziemskiej, wobec czego nic w istocie nie może być słusznie uznane za zbrodnię, wszystko jest sprawą poglądu i położenia geograficznego. Jeśli to przyjąć, cóż za absurd oddać się uprawianiu cnót, które gdzie indziej są występkami, i stronić od zbrodni," które w innym kraju są dobrymi uczynkami. A teraz zapytuję czy ten kto dobrze zastanowi się nad tym wszystkim, może mieć wyrzuty sumienia, jeśli dla swej przyjemności lub korzyści spełni we Francji czyn, który, uchodząc za cnotę w Chinach czy Japonii, napiętnuje go jednak we własnej ojczyźnie? Czy może go powstrzymać to ohydne wyróżnienie, a jeśli ma choć krzynę filozofii w głowie, czy może ono spowodować w nim wyrzuty sumienia? Jeśli wyrzut sumienia wynika tylko z nakazu, rodzi się tylko z powodu zerwania więzów, a nie pochodzi z samego czynu, czy mądrze to pozwoli mu, trwać, czy to nie absurd nie unicestwić go natychmiast? Należy przywyknąć do traktowania czynu przynoszącego wyrzuty sumienia jako czynu obojętnego, należy go tak osądzać poprzez rozważne studiowanie moralności i zwyczajów wszystkich narodów na świecie; w wyniku tego rozumowania należy powtarzać ten czyn, jakikolwiek by on był, tak często, jak to jest tylko możliwe, a płomień rozumu zniszczy wkrótce wyrzuty sumienia, unicestwi to ciemne dążenie, będące jedynie owocem niewiedzy, małoduszności i wychowania. Od trzydziestu lat, Zofio, nieprzerwany ciąg występków i zbrodni prowadził mnie powoli do fortuny; już ją zdobyłam; jeszcze dwa lub trzy szczęśliwe wypady i wyjdę ze stanu nędzy i żebractwa, w jakim się urodziłam, stając się panią ponad pięćdziesięciu tysięcy liwrów renty. Jak sądzisz, czy robiąc tę olśniewającą karierę odczułam choć przez chwilę kolce wyrzutów sumienia? Nie wierz w to, nigdy ich nie zaznałam. Gdyby nawet ohydne niepowodzenie w jednej chwili strąciło mnie ze szczytu i pogrążyło w przepaści, tym bardziej nie poddałabym się wyrzutom sumienia; miałabym żal do ludzi lub do swojej niezręczności, ale zawsze byłabym w zgodzie z własnym sumieniem. Być może, rozumujmy jednak przez chwilę wychodząc od podobnych zasad filozofii, co pani zasady. 113 . Jakim prawem żąda pani, aby moje sumienie było podobnie nieugięte jak pani, jeśli nie przyzwyczajono go już od dzieciństwa do przezwyciężania tych przesądów; w imię czego żąda pani, aby mój umysł, który inaczej został ukształtowany, miał przyjąć podobne systemata? Przyjmuje pani, że istnieje suma zła i dobra w naturze, i że wobec tego potrzeba, aby była pewna liczba jednostek uprawiających dobro i inna ich kategoria, oddająca się złu. Wybór, jakiego dokonuję, nawet według pani zasad, mieści się przeto w naturze; niech więc pani nie żąda, abym oddalała się od zasad, które ten wybór mi dyktuje, a jeśli, jak słyszę, znajduje pani szczęście, idąc swoją drogą, podobnie dla mnie byłoby niemożliwością znaleźć je poza tą, którą ja podążam. Niech pani sobie zresztą nie wyobraża, że czujność praw pozostawia długo w pokoju tego, który je przekracza; czyż właśnie nie ujrzała pani przykładu tuż przed swoimi oczami? Z piętnastu łotrów, wśród których miałam nieszczęście przebywać, ratuje się jeden, a czternastu haniebnie ginie. Ty to nazywasz nieszczęściem? Cóż znaczy zresztą hańba dla tego, kto nie ma już zasad? Kiedy przekroczyło się już wszystko, gdy honor stał się tylko przesądem, dobre imię chimerą, przyszłość iluzją, czyż nie jest wszystko jedno, czy zginie się w ten sposób, czy w swoim łóżku? Istnieją na świecie dwa rodzaje przestępców: ci, których wielka fortuna i cudowna pozycja chronią od tego tragicznego końca, i ci, którzy go nie unikną, jeśli zostaną przyłapani; ci ostatni, zrodzeni bez majątku, jeśli są bystrzy, powinni mieć na uwadze tylko dwie rzeczy: fortunę albo koło tortur. Jeśli uda im się pierwsze, to mają, czego sobie życzyli, jeśli nie mieli nic do stracenia? Prawa nie znaczą więc nic wobec przestępców, gdyż nie dosięgają tego, który jest potężny, szczęśliwy im nie podlega, a nieszczęśnik ma przed sobą tylko ich miecz, nie mogą go więc przerazić. A nie sądzi pani, że tego, który nie uląkł się zbrodni, oczekuje w lepszym świecie boski sąd? Sądzę, że gdyby istniał bóg, byłoby mniej zła na świecie; sądzę, że jeśli istnieje zło na ziemi, to albo cały ten nieporządek pochodzi z woli boga, albo zapobieżenie mu przechodzi jego siły, a ja nie obawiam się boga, który jest albo słaby, albo zły, stawiam mu czoło bez lęku i śmieję się z jego gromów. Pani, przyprawiasz mnie o drżenie powiedziałam wstając wybacz mi, że nie mogę dłużej słuchać tych szkaradnych sofizmów i wstrętnych bluźnierstw. Zatrzymaj się, Zofio, .jeśli nie mogę przemówić do twego rozumu, niechajże podbiję chociaż twoje serce. Potrzebuję ciebie, nie odmawiaj mi swojej pomocy; oto sto ludwików, w twoich oczach odkładam je na bok, będą twoje, jak tylko uda mi się machinacja. Ulegając tylko mojej naturalnej skłonności do czynienia dobra, zapytałam natychmiast Dubois, o co chodzi, aby zapobiec, o ile w mojej mocy, zbrodni, którą przygotowywała. Otóż to powiedziała do mnie czy zauważyłaś tego młodego kupca z Lyonu, który jada z nami od trzech dni? Czy Dubreuila? Właśnie. I cóż z tego? Jest w tobie zakochany, zwierzył mi to. Ma sześćset tysięcy franków bądź to w złocie, bądź to w papierach, w małej kasetce przy swoim łóżku. Pozwól, a przekonam go, że zgadzasz się go wysłuchać, czy tak jest, czy nie, to nie ma znaczenia. Ja go namówię, aby ci zaproponował przejażdżkę poza miasto, przekonam go, że posunie naprzód swoje sprawy z tobą podczas tej przejażdżki; będziesz go bawić, zatrzymasz go poza domem, jak długo będziesz mogła; przez ten czas okradnę go, ale nie ucieknę, jego rzeczy będą już w Turynie, a ja jeszcze w Grenoble. Użyjemy wszelkiej możliwej sztuki, aby odwrócić od nas podejrzenie, będziemy udawać, że pomagamy mu w poszukiwaniach; tymczasem oznajmię o swoim wyjeździe, nikogo to nie zdziwi, ty podążysz za mną i sto ludwików zostanie ci wyliczone, gdy tylko obie znajdziemy się w Piemoncie. Zgadzam się powiedziałam do Dubois, zdecydowana uprzedzić nieszczęsnego Dubreuila o niecnych wobec niego zamiarach; i aby jeszcze lepiej oszukać łotrzycę, dorzuciłam: Zastanów się jednak pani, że jeśli Dubreuil jest we mnie zakochany, to albo go uprzedzając, albo sprzedając się mu, mogę z niego wyciągnąć o wiele więcej niż ta niewielka suma, którą ofiaruje mi pani za zdradę. To prawda mówi do mnie Dubois zaczynam ci zgoła wierzyć, że niebo obdarzyło cię większą zręcznością w zbrodni niż mnie. Dobrze powiada dalej, pisząc oto weksel na tysiąc ludwików, ośmiel mi się teraz odmówić. Nigdy tego nie zrobię, pani mówię biorąc bilet wiedz jednak, że tylko stan mój nieszczęsny tłumaczy moją słabość i ten błąd, że pani ulegam. Ja chciałam to przypisać zasłudze twego rozumu powiedziała Dubois ty wolisz, aby powodem było twoje nieszczęście, będzie, jak zechcesz, służ mi zawsze, a będziesz zadowolona. 115 . Wszystko zostało załatwione; tego samego wieczora zaczęłam być trochę łaskawsza dla Dubreuila i zauważyłam, że rzeczywiście coś mu się we mnie podoba. Nic bardziej kłopotliwego niż moja sytuacja; oczywiście byłam jak najdalsza od myśli, aby przysłużyć się zamierzonej zbrodni, choćbym miała nawet zarobić trzy razy więcej pieniędzy, ale czułam niesłychaną odrazę do zaprowadzenia na stryczek kobiety, której przed dziesięciu laty zawdzięczałam wolność; chciałam przeszkodzić zbrodni nie wnosząc skargi i z każdym innym, prócz takiej szczwanej łotrzycy jak Dubois, na pewno by mi się powiodło. A oto co postanowiłam, nie wiedząc, że ukryty manewr tej odrażającej istoty nie tylko zburzy gmach moich cnotliwych zamiarów, ale ukarze mnie nawet za ich powzięcie. Tego dnia, kiedy miała się odbyć zamierzona przejażdżka, Dubois zaprosiła nas oboje na obiad do swojego pokoju; przyjęliśmy zaproszenie, a po posiłku Dubreuil i ja zeszliśmy na dół, aby przyśpieszyć przygotowanie powozu. Dubois nie odprowadziła nas, byłam więc przez chwilę zupełnie sam na sam z Dubreuilem, nim wsiedliśmy do powozu. Panie mówię mu pospiesznie proszę mnie słuchać najuważniej, zachowywać się jakby nigdy nic i zastosować się ściśle do tego, co mu powiem. Ma pan jakiegoś pewnego przyjaciela w gospodzie? Tak, mam młodego wspólnika, na którego mogę liczyć jak na samego siebie. Niechże więc pan szybko mu rozkaże, aby ani na chwilę nawet nie opuszczał pańskiego pokoju przez cały czas, gdy będziemy na przejażdżce. Mam przecież klucz od pokoju w kieszeni; cóż oznacza ten zbytek ostrożności? Jest istotniejszy, niż się panu wydaje, błagam, niech pan to zrobi, albo nie pojadę z panem. Kobieta, od której wyszliśmy to zbrodniarka, urządziła naszą przejażdżkę tylko po to, aby móc pana bez trudu w tym czasie okraść. Proszę się pospieszyć, ma nas na oku, to osoba bardzo niebezpieczna; niech się wydaje, że nie uprzedziłam pana o niczym; proszę szybko oddać klucz swojemu przyjacielowi, niech pójdzie do pańskiego pokoju z kilku innymi osobami, jeśli to możliwe, i niech nie ruszają się stamtąd do naszego powrotu. Wytłumaczę panu resztę, jak tylko znajdziemy się w powozie. Dubreuil usłuchał mnie, ściska mi rękę na znak podziękowania i pędzi wydać rozkazy stosownie do moich poleceń; powraca, odjeżdżamy i w czasie drogi odsłaniam, mu całą historię. Młody człowiek mówi mi o całej swojej wdzięczności za oddaną mu przysługę, zaklina mnie, abym mu powiedziała prawdę o moim położeniu, i oświadcza, że nic z tego, co odsłoniłam mu ze swoich przejść nie odstręczyło go na tyle, by nie chciał mi zaofiarować swej ręki i fortuny. Nasza kondycja jest podobna powiedział mi Dubreuil jestem synem kupca, podobnie jak pani, moje sprawy wzięły dobry obrót, pani doznałaś nieszczęścia; jestem aż nadto szczęśliwy mogąc naprawić krzywdy, jakie pani wyrządził los. Zastanów się, Zofio, jestem sam sobie panem, nie zależę od nikogo, jadę do Genewy, żeby dobrze umieścić pieniądze, ocalone twoim fortunnym ostrzeżeniem, pojedziesz tam ze mną, po przybyciu na miejsce zostanę twoim mężem i ukażesz się w Lyonie już jako moja żona. Taki obrót losu obiecywał mi zbyt wiele, bym ośmieliła się odmówić, nie należało jednak godzić się, nie dawszy poznać panu Dubreuil wszystkiego, co mogło go od tego odstręczyć. Był mi wdzięczny za moją delikatność i bardziej jeszcze na mnie nalegał... Nieszczęsna ze mnie istota! Czyż musiało tak być, że szczęście przychodziło do mnie zawsze po to tylko, aby tym żywiej dać mi odczuć zgryzotę, że nigdy nie mogę go pochwycić, czyż nieodwołalnie zapisano w wyrokach opatrzności, że nie może rozwinąć się w mojej duszy żadna cnota, która by nie wtrąciła mnie w nieszczęście? Podczas naszej rozmowy oddaliliśmy się już o dwie mile od miasta i właśnie mieliśmy wysiąść, aby zaczerpnąć świeżego powietrza w alejach nad brzegiem Izery, gdzie zamierzaliśmy się przechadzać, gdy nagle Dubreuil powiedział, że bardzo źle się czuje... Wysiada, chwytają go okropne wymioty, wprowadzam go zaraz do powozu i pędzimy pospiesznie z powrotem do Grenoble; Dubreuil czuje się tak źle, że trzeba go zanieść do pokoju. Jego stan zaskakuje przyjaciół, którzy według otrzymanych rozkazów nie wychodzili z mieszkania. Nie odstępuję go ani na chwilę... przybywa lekarz; o wielkie nieba, stan młodego człowieka nie budzi wątpliwości, jest otruty... Ledwo dowiedziałam się tej okropnej prawdy, pędzę do pokoju Dubois... zbrodniarka... odjechała... biegnę do siebie, włamano się do mojej szafy, trochę pieniędzy i moich rzeczy zniknęło, zaś Dubois, jak mi mówią, już od trzech godzin pędzi pocztą w stronę Turynu... Nie było żadnej wątpliwości, że jest sprawczynią tych wszystkich zbrodni; przybyła do pokoju pana Dubreuil i zastawszy tam ludzi, dotknięta do żywego, zemściła się na mnie, a pana Dubreuil otruła w czasie obiadu, aby w wypadku udanej kradzieży ten nieszczęsny młody człowiek bardziej myślał po powrocie o swoim życiu niż o pościgu, co pozwoliłoby jej uciec bezpiecznie; że zaś śmiertelny wypadek nastąpić miał, że tak powiem, prawie w moich ramionach, musiał ściągnąć na mnie bardziej prawdopodobne podejrzenia niż na nią. 117 . Pędzę znów do Dubreuila, lecz nie pozwalają mi się wcale przybliżyć, konał otoczony przyjaciółmi, ale oczyszczając mnie z podejrzeń, zapewniając ich, że jestem niewinna, i zabraniając im oskarżać mnie. Ledwo zamknął oczy, gdy jego wspólnik pospieszył do mnie z tą wiadomością, zapewniając mnie, że mogę pozostać spokojna... Niestety, jak mogłam być spokojna, czyż mogłam nie opłakiwać gorzko utraty jedynego człowieka, który, od czasu jak byłam w nieszczęściu, ofiarował się tak szczodrobliwie, aby mnie z niego wyciągnąć... czyż mogłam nie ubolewać nad kradzieżą, która wtrącała mnie znów do fatalnej przepaści nędzy, z której wcale nie mogłam się wydostać? Wszystko to zwierzyłam wspólnikowi Dubreuila: i to, co było machinacją przeciw jego przyjacielowi, i to, co mnie samej się przydarzyło; użalił się nade mną, gorzko ubolewając nad stratą wspólnika, i zarzucił mi nadmiar skrupułów, które nie zezwoliły mi wnieść skargi natychmiast, jak tylko dowiedziałam się o projektach Dubois. Obliczywszy, że ta okropna kobieta, która nie potrzebowała więcej niż czterech godzin, aby dotrzeć do bezpiecznego kraju, przybędzie tam wcześniej, niż mogli byśmy myśleć o pościgu, że kosztowałoby nas to bardzo dużo, że wreszcie właściciel oberży, której dobre imię straciłoby wiele po wniesieniu moich oskarżeń, broniłby się mocno i być może udałoby mu się w końcu zniszczyć kogoś, kto ledwo oddychał w Grenoble, ocalony z procesu łotrzyków i utrzymując się jedynie z dobroczynności publicznej... Te argumenty przekonały mnie, a nawet przeraziły tak bardzo, że postanowiłam wyjechać nie uprzedzając pana S., mojego protektora. Przyjaciel Dubreuila uważał to za słuszne i nie ukrywał zgoła, że gdyby sprawa nabrała rozgłosu, zeznania, które musiałby złożyć, obciążyłyby mnie, choćby był najbardziej nawet ostrożny, a to zarówno z powodu moich związków z Dubois, jak i mojej ostatniej przejażdżki z jego przyjacielem, ze względu więc na to wszystko ponawiał jak najżywiej radę, abym natychmiast wyjechała z Grenoble, nie spotykając się z nikim, chociaż on sam nigdy by nie wystąpił z czymkolwiek przeciwko mnie. Zastanawiając się sama nad całą tą sprawą doszłam do wniosku, że rada młodego człowieka była słuszna, gdyż jakkolwiek zgoła nie byłam winna, wszystko przemawiało przeciwko mnie; zaś jedyne, co mogło żywo świadczyć na moją korzyść ostrzeżenie dane Dubreuilowi, być może niejasno wyłożone przez niego wobec zbliżającej się śmierci nie stałoby się tak przygniatającym dowodem, jak na to liczyłam, wobec czego powzięłam natychmiast decyzję. Powiedziałam o tym wspólnikowi Dubreuila. Wolałbym powiedział żeby mój przyjaciel wydał mi był jakieś dyspozycje korzystne dla ciebie, pani, wypełniłbym je z największą rozkoszą; chciałbym nawet rzekł aby był powiedział mi, że to pani właśnie zawdzięczał radę, aby pilnować jego pokoju, w czasie gdy udał się z panią na przejażdżkę; nic jednak podobnego nie uczynił, powiedział tylko kilkakrotnie, że zgoła nie jesteś pani winna i że nie należy cię o nic oskarżać. Muszę się więc ograniczyć jedynie do wykonania jego rozkazów. Nieszczęście, które, jak powiadasz, dotknęło cię z jego powodu, skłoniłoby mnie, bym sam uczynił coś więcej, gdybym tylko mógł, pani, ale rozpoczynam zaledwie interes, jestem młody i mój majątek jest bardzo ograniczony; ani jeden obol majątku Dubreuila nie należy do mnie i muszę natychmiast zwrócić wszystko jego rodzinie. Pozwól więc, Zofio, że ograniczę się jedynie do niewielkiej przysługi, którą ci oddam; oto pięć ludwików, a to powiedział, wprowadzając do pokoju kobietę, którą widziałam już w gospodzie uczciwa handlarka z Chalon-sur-Saone, z moich stron rodzinnych, wraca tam właśnie, zatrzymała się tylko na dobę w Lyonie, gdzie ma interesy. Pani Bertrand powiedział młody człowiek, przedstawiając mnie tej kobiecie oto młoda osoba, którą pani polecam; rada by znaleźć miejsce na prowincji; -przykazuję pani, tak jakby pani pracowała dla mnie samego, poczynić wszelkie starania, by umieścić ją w naszym mieście w sposób odpowiedni do jej urodzenia i wykształcenia. Niechaj nie ponosi kosztów do tego czasu, ureguluję rachunki przy naszym pierwszym widzeniu... Żegnaj, Zofio... Pani Bertrand wyrusza tej nocy, jedź z nią, oby trochę więcej szczęścia sprzyjało ci w mieście, w którym będę miał może przyjemność znów cię wkrótce zobaczyć, aby okazać dozgonną wdzięczność za wszystko dobre, co uczyniłaś dla pana Dubreuil. Szlachetność tego młodego człowieka, który w istocie nic mi nie zawdzięczał, mimowolnie pobudziła mnie do łez; przyjęłam jego dary, przysięgając mu, że będę pracować tylko po to, aby móc mu je któregoś dnia zwrócić. Niestety, powiedziałam sobie, odchodząc, nowy cnotliwy postępek pogrążył mnie w niedoli, ale przynajmniej po raz pierwszy w życiu pozór pociechy jest mi dany w tej przerażającej otchłani klęsk, w którą znów spycha mnie cnota. Nie ujrzałam już więcej mego młodego dobroczyńcy; tak jak to było zdecydowane, wyjechałam z panią Bertrand tej samej nocy, która nastąpiła po nieszczęściu z Dubreuilem. Pani Bertrand miała małą krytą bryczkę, zaprzężoną w jednego konia; powoziłyśmy kolejno, siedząc w środku; znajdowały się tam liczne jej rzeczy i pewna ilość gotówki oraz mała dziewczynka licząca osiemnaście miesięcy, którą jeszcze karmiła; zapałałam do niej wkrótce równie wielkim uczuciem, jak ta, co wydała ją na świat. 119 . Pani Bertrand była po prostu przekupką bez wykształcenia i bez polotu, podejrzliwą, gadatliwą, plotkarską, nudną i ograniczoną, jak prawie wszystkie kobiety pochodzące z ludu. Każdego wieczoru bez wyjątku zanosiłyśmy jej rzeczy do gospody i spałyśmy w tym samym pokoju. Przybyłyśmy do Lyonu bez przygód, jednak podczas dwu dni, których ta kobieta potrzebowała dla swoich spraw, przydarzyło mi się w tym mieście szczególne spotkanie; przechadzałam się na nadbrzeżu Rodanu w towarzystwie dziewczyny z gospody, którą zaprosiłam, gdy nagle zauważyłam podchodzącego do mnie czcigodnego ojca Antonina, obecnie gwardiana franciszkanów w tym mieście, kata mojego dziewictwa, którego poznałam, jak pani sobie przypomina, w małym klasztorze Matki Boskiej Leśnej, dokąd zawiodła mnie moja nieszczęsna gwiazda. Antonin przystąpił zuchwale i nie zważając na służącą zapytał, czy zechciałabym odwiedzić go w nowym mieszkaniu i ponowić tam nasze dawne rozkosze. Ta oto poczciwa gruba mama powiedział mając na myśli moją towarzyszkę będzie także dobrze przyjęta, w naszym domu jest dobra kompania, która potrafi sprostać dwu młodym dziewczętom. Zapłoniłam się niezwykle na podobną mowę, przez chwilę chciałam wmówić temu człowiekowi, że się myli; skoro mi się to nie udało, próbowałam dać mu znak, aby powstrzymał się przynajmniej przed moją przewodniczką, nic jednak nie mogło uspokoić tego zuchwalca i jego namowy stały się jeszcze bardziej naglące. Ponieważ odmawiałyśmy wciąż pójścia z nim, poprzestał więc na tym, że zażądał natychmiast naszego adresu; przyszła mi do głowy myśl, aby go się pozbyć, podając mu adres fałszywy; zapisał go i umieścił w portfelu, następnie odszedł, zapewniając, że wkrótce nas odwiedzi. Wróciłyśmy. Po drodze wytłumaczyłam, jak mogłam, służącej, która była ze mną, historię tej nieszczęsnej znajomości, lecz bądź to, co mówiłam, nie przekonało jej, bądź była gadatliwa, jak zwykle tego rodzaju dziewczyny, dość że zrozumiałam ze słów pani Bertrand, po nieszczęsnym z nią wydarzeniu, że powiedziano jej o mojej znajomości z tym niegodziwym mnichem; tymczasem nie pokazał się więcej i odjechałyśmy. Wyjechawszy późno z Lyonu, dotarłyśmy pierwszego dnia tylko do Villefranche i tam właśnie, proszę pani, spotkała mnie straszliwa katastrofa, będąca powodem, że dziś ukazuję się jej oczom jako zbrodniarka, mimo iż nie byłam nią bardziej w tej nieszczęsnej sytuacji mego życia niż w innych, w których widziała mnie pani tak niesprawiedliwie przygniecioną ciosami losu, a nie co innego zaprowadziło mnie do przepaści nieszczęścia, jak uczucie dobroczynności, którego nie mogłam nigdy zatłumić w moim sercu. Przybywszy w lutym o godzinie szóstej wieczorem do Villefranche ja i moja towarzyszka chciałyśmy szybko zjeść kolację i wcześnie się położyć, aby nazajutrz bardziej wykorzystać dzień. Po dwu zaledwie godzinach odpoczynku okropny dym wciskający się do naszego pokoju poderwał nas ze snu na równe nogi. Nie było wątpliwości, że tuż obok pali się... o nieba, ogień przybrał już zgoła przerażające rozmiary; otwieramy drzwi, na wpół ubrane, i słyszymy wokół nas tylko łoskot walących się ścian, okropny trzask pękających belek i przerażające wycie nieszczęśników wpadających w ogień. Morze pożerających wszystko płomieni zaczęło zbliżać się do nas i zaledwie starcza nam czasu, by uciec na dwór, rzucamy się tam i stoimy, zmieszane z tłumem nieszczęśliwych, którzy nadzy jak i my, a niektórzy na wpół spaleni, szukają pomocy w ucieczce... W tej samej chwili przypominam sobie, że pani Bertrand, bardziej zajęta sobą niż swoją córką, nie pomyślała, aby ocalić ją od śmierci; nie uprzedzając jej, lecę do naszego pokoju poprzez płomienie, które mnie oślepiają i parzą w wielu miejscach moje ciało, chwytam biedną małą istotkę, rzucam się, aby zanieść ją matce; opieram się o na wpół spaloną belkę, potykam się, a pierwszy odruchkaże mi wyciągnąć rękę przed siebie; ten naturalny gest zmusza mnie do upuszczenia cennego ciężaru, który trzymam, i nieszczęśliwa dziewczynka wpada w płomienie na oczach swojej matki. Ta okropna kobieta, nie zastanawiając się ani nad celem moich poczynań, które podjęłam, aby ratować jej dziecko, ani nad stanem do jakiego doprowadził mię mój upadek na jej oczach, poniesiona obłędnie swoją boleścią, oskarża mnie o śmierć swojej córki, rzuca się na mnie porywczo, i okrywa mnie ciosami. Tym czasem pożar przygasa, wielki wysiłek ratowników ocala jeszcze prawie po łowę budynku. Pierwszą troską Bertrand jest powrót do pokoju, jednego z najmniej uszkodzonych w całej gospodzie; ponawia swoje oskarżenie, mówiąc mi, że trzeba było pozostawić jej córkę, gdyż nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Co dzieje się z nią jednak, gdy szukając swoich rzeczy spostrzega, że wszystko jej ukradziono! Słuchając wtedy tylko swojej rozpaczy i wściekłości, oskarża mnie głośno, że spowodowałam pożar i to tylko po to, aby łatwiej ją okraść, powiada, że mnie zaskarży, i przechodząc wkrótce od groźby do czynu, domaga się rozmowy z miejscowym sędzią. Cokolwiek mówię na swoją obronę, nie słucha; urzędnik, którego się domagała, był w pobliżu, on to zarządził akcję ratowniczą, ukazuje się więc na wezwanie tej złej kobiety... Ona zaś wypowiada oskarżenie przeciwko mnie, wspiera je wszystkim, co przy chodzi jej do głowy, by nadać mu siły i prawomocności, określa mnie jako dziewczynę złych obyczajów, która uciekła spod stryczka w Grenoble, jako istotę, którą kazał się jej zająć, mimo jej sprzeciwu, pewien młody człowiek, na pewno mój kochanek, mówi o franciszkaninie z Lyonu; 121 . jednym słowem, nic z tego, co potwarz podjudzona rozpaczą i mściwością może podsunąć najbardziej mocnego nie zostaje pominięte. Sędzia przyjmuje skargę, dokonują oględzin domu; okazuje się, że ogień zajął się w szopie pełnej siana, gdzie, jak zeznaje wiele osób, wchodziłam tego wieczoru, i tak było rzeczywiście; szukając wygódki, źle objaśniona przez służące, do których się zwróciłam, weszłam do szopy i pozostałam tam dostatecznie długo, by wzbudzić podejrzenia co do czynu, o który mnie oskarżono. Rozpoczyna się więc procedura sądowa i postępuje według wszelkich zasad, zeznają świadkowie, tego, co mogłabym powiedzieć na swoją obronę, nikt nawet nie słucha, zostaje wykazane, że jestem podpalaczką, zostaje dowiedzione, że miałam wspólników, którzy w tym właśnie czasie, gdy działałam w jednym miejscu, dokonali kradzieży w drugim, i bez dalszych wyjaśnień, następnego dnia o świcie, zostaję doprowadzona do więzienia w Lyonie, uwięziona jako podpalaczka, morderczyni dziecka i złodziejka. Przyzwyczajona byłam od tak dawna do potwarzy, niesprawiedliwości i nieszczęścia, tak upewniona od dzieciństwa, że nie mogę się oddać jakiemukolwiek cnotliwemu uczuciu, by nie spotkały mnie przykrości, że boleść moja była bardziej ogłupieniem niż rozdarciem i płakałam raczej, niż się skarżyłam. Tymczasem jednak, ponieważ naturalne jest dla istoty cierpiącej, iż szuka wszelkich możliwych środków, by się podźwignąć z otchłani, w której pogrążył ją zły los, przyszedł mi na myśl ojciec Antonin; chociaż spodziewałam się stąd mizernej tylko pomocy, nie powstrzymałam się od chęci widzenia go i poprosiłam o to. Ponieważ nie wiedział, kto go potrzebuje, pojawił się i udał, że mnie nie poznaje, powiedziałam więc dozorcy, że prawdopodobnie mnie nie poznaje, byłam bowiem bardzo młoda, gdy kierował sprawami mego sumienia, że jednak w tym właśnie celu chciałam porozmawiać z nim sam na sam; obie strony zgodziły się na to. Gdy tylko znalazłam się sama z mnichem, rzuciłam się do jego stóp i zaklinałam go, aby wyratował mnie z okropnego położenia, w jakim się znalazłam; udowadniałam mu swoją niewinność i nie ukrywałam, że rozwiązłe propozycje, które mi czynił dwa dni temu, źle usposobiły przeciwko mnie osobę, której zostałam polecona i która obecnie była moją przeciwniczką. Mnich wysłuchał mnie z wielką uwagą i ledwo skończyłam, powiedział: Posłuchaj, Zofio, i nie unoś się po swojemu, jak tylko na rusza się twoje przeklęte przesądy; widzisz, dokąd zaprowadziły cię twoje zasady, możesz teraz przekonać się do woli, że rzucały cię zawsze z otchłani w otchłań, przestań więc kierować się nimi przynajmniej raz w życiu, jeśli chcesz, aby cię ocalić. Według mnie jest tylko taki sposób: jeden z naszych ojców jest bliskim krewnym gubernatora i intendenta, dam mu znać; powiedz, że jesteś jego siostrzenicą, wstawi się za tobą z tego tytułu i gdy przyrzekniesz, że wstąpisz na zawsze do klasztoru, jestem pewny, że powstrzyma dalsze kroki sądowe. Faktycznie znikniesz, on odda cię w moje ręce, ja zaś zajmę się ukryciem ciebie, aż nowe okoliczności pozwolą mi zwrócić ci wolność, do tego czasu jednak będziesz do mojego rozporządzenia; nie taję tego przed tobą, jako niewolnica posłuszna moim kaprysom zaspokoisz je wszystkie bez zastanowienia, słyszysz mnie, Zofio? Znasz mnie, wybieraj więc pomiędzy tą decyzją a straceniem i nie każ czekać na swoją odpowiedź. Więc tak, mój ojcze odpowiedziałam ze zgrozą więc tak, jesteś potworem, skoro ośmielasz się nadużywać tak okrutnie mojego położenia, stawiając mnie pomiędzy śmiercią a hańbą; wyjdź, potrafię umrzeć niewinna, a przynajmniej umrę bez wyrzutów sumienia. Mój upór rozpala tego łotra, ośmiela się pokazać mi, do jakiego stopnia wzbudzone są jego namiętności; nikczemnik, ośmiela się myśleć o miłosnych pieszczotach wpośród zgryzoty i kajdanów, pod mieczem samym, czekającym, aby się na mnie opuścić. Chcę uciec, goni mnie, przewraca na nieszczęsną słomę, służącą mi za posłanie, i jeśli nie dopełnia tam całkowicie swojej zbrodni, pokrywa mnie jednak tak fatalnymi śladami, że trudno mi uwierzyć, by jego zamiary zawierały coś prócz występku. Posłuchaj powiada ogarniając się nie chcesz, abym był ci użyteczny; żegnaj więc, opuszczam cię, nie posłużę ci ani nie zaszkodzę, jeśli jednak wypowiesz jedno słówko przeciwko mnie, obciążę cię największymi zbrodniami i pozbawię natychmiast możliwości obrony na zawsze; zastanów się dobrze, "nim cokolwiek powiesz, i pochwyć dobrze sens tego, co za chwilę powiem dozorcy, lub zniszczę cię natychmiast. Puka, wchodzi dozorca. Panie mówi do niego ten łotr ta poczciwa dziewczyna pomyliła się, chodziło jej o niejakiego ojca Antonina, który jest w Bordeaux, ja nie znam jej i nigdy jej nie znałem; prosiła mnie o wysłuchanie spowiedzi, co uczyniłem, znacie nasze prawa, nie mam więc nic do powiedzenia, żegnam was oboje i zawsze będę gotów przyjść, gdy będzie potrzebna moja służba duchowna. Po tych słowach Antonin wychodzi i pozostawia mnie równie osłupiałą jego łotrostwem, jak zmieszaną jego bezczelnością i rozwiązłością. Nic nie idzie tak szybko, jak praca trybunału pierwszej instancji; 123 . złożony jest prawie zawsze z głupców, z rygorystycznych matołków lub fanatycznych brutali, niemal pewnych, że lepsze oczy naprawią ich głupotę, i nic ich nie zatrzymuje przed jej popełnieniem. Zostałam więc skazana jednogłośnie na śmierć przez ośmiu czy dziesięciu krępych sklepikarzy, tworzących czcigodny trybunał tego miasta bankrutów, i poprowadzona natychmiast do Paryża dla zatwierdzenia wyroku. Trudno o bardziej gorzkie i boleśniejsze rozmyślania niż te, które dokończyły wówczas dzieła rozdarcia mojego serca. Pod jakąż fatalną gwiazdą musiałam się urodzić, mówiłam sobie, jeśli nie mogę powziąć jakiegokolwiek cnotliwego uczucia, które nie pociągnęłoby za sobą natychmiast potopu klęski, i jak to być może, że ta światła opatrzność, której sprawiedliwość tak lubię podziwiać, karząc mnie za moje cnoty, ukazała mi jednocześnie wywyższenie tych, którzy przy gniatali mnie swoimi występkami? Lichwiarz, gdy jeszcze dzieckiem byłam, chciał mnie skłonić do popełnienia kradzieży, odmawiam, on do chodzi do bogactw, mnie zaś grozi stryczek. Szelmy chcą mnie zgwałcić w lasku, gdyż nie chcę przystać do nich, opływają we wszystko, ja zaś wpadam w ręce występnego markiza, który wymierza mi sto razów by kowcem, ponieważ nie chcę otruć jego matki. Od niego idę do chirurga, któremu oszczędzam obrzydliwej zbrodni, w nagrodę ten kat rani mnie, piętnuje i wypędza, jego zbrodnie zapewne trwają nadal, robi majątek, ja zaś muszę żebrać o chleb. Chcę przystąpić do sakramentów, chcę błagać gorąco najwyższą istotę, od której doznaję tylu nieszczęść, ale do stojny sąd, przed którym chcę się oczyścić, biorąc udział w jednej z naszych najświętszych tajemnic, staje się ohydnym teatrem mojego zniesławienia i pohańbienia; potwór, który mnie wykorzystał i napiętnował, w jednej chwili: dostąpił najwyższych zaszczytów, podczas gdy ja wpadam w ohydną otchłań nędzy. Chcę ulżyć biednemu, okrada mnie. Wspomagam zemdlonego, łotr każe mi obracać koło jak pociągowemu zwierzęciu, zasypuje mnie razami, gdy opuszczają mnie siły, na niego spływają wszystkie łaski losu, a ja oczekuję końca, bo zniewolona pracowałam u niego. Niegodna kobieta chce mnie przywieść do nowej zbrodni, tracę po raz drugi niewielkie mienie, które posiadam, aby ocalić majątek ofiary i aby uchronić ją od nieszczęścia, nieszczęsny chce mnie za to obdarzyć swoją ręką, ale wyzionie ducha w moich ramionach, nim zdoła tego dokonać. Narażam się podczas pożaru, aby ocalić dziecko, które nie jest moje, i oto po raz trzeci wisi nade mną miecz Temidy. Błagam o opiekę nikczemnika, który mnie pohańbił, ośmielam się mieć nadzieję, że poruszy go nadmiar moich klęsk, ale barbarzyńca ofiarowuje mi pomoc za cenę nowego zniesławienia... O opatrzności, czyż w końcu nie wolno mi zwątpić w twoją sprawiedliwość? Jakimiż jeszcze większymi plagami zostałabym przygnieciona, gdybym za przykładem moich prześladowców kadziła zawsze występkowi? Takie były, proszę pani, przekleństwa, na które ośmieliłam się sobie pozwolić, wbrew sobie samej... które wydobyła ze mnie zgroza mojego losu, gdy oto raczyłaś, pani, rzucić na mnie spojrzenie pełne litości i współczucia... Przepraszam stokrotnie, że tak długo nadużywałam pani cierpliwości, rozjątrzyłam moje rany, zakłóciłam jej odpoczynek, tylko to zyskałyśmy obie z tej opowieści o okrutnych przejściach. Słońce wschodzi, strażnicy wezmą mnie zaraz, pozwól mi podążyć ku śmierci; nie jest mi już ona straszna, skróci moje katusze, zakończy je; może się jej obawiać tylko istota szczęśliwa, której dni są czyste i pogodne, ale nieszczęsna, która miała w uścisku tylko żmije, której zakrwawione nogi stąpały tylko po kolcach, która poznała mężczyzn, aby ich nienawidzieć, widziała pochodnię dnia, by jej nie cierpieć, ta, której okrutne przeciwności zabrały rodziców, majątek, pomoc, opiekę, przyjaciół, ta, która ma na świecie już tylko płacz, by się napoić, i zmartwienia, by się nakarmić... ta właśnie, powiadam, bez drżenia patrzy na zbliżającą się śmierć, życzy jej sobie jak bezpiecznej przystani, gdzie spokojność narodzi się dla niej znów na łonie Boga zbyt sprawiedliwego, aby mógł zezwolić, by niewinność poniżona i prześladowana na ziemi nie znalazła kiedyś wynagrodzenia za swoje łzy w niebiesiech. Czcigodny pan de Corville nie mógł słuchać tego opowiadania bez niezwykłego wzruszenia; zaś co do pani de Lorsange, w której (jak to powiedzieliśmy) potworne grzechy młodości nie zatłumiły zgoła uczuć, była ona bliska omdlenia. Pani powiada do Zofii nie można cię słuchać bez najbaczniejszej uwagi... trzeba jednak, abym to wyznała, niewytłumaczone uczucie, jeszcze żywsze niż to, które ci okazałam, pociąga mnie nie przeparcie do ciebie i czyni z twoich nieszczęść moje własne. Ukryłaś mi swoje nazwisko, Zofio, i swoje urodzenie, zaklinam, wyznaj mi, pani, swoją tajemnicę; nie sądź, że mówię tak, powodowana jedynie prostą ciekawością; gdyby to, co przypuszczam, było prawdą... o Justyno, gdy byś była moją siostrą! Justyno... o pani, skąd to imię! Byłaby właśnie w twoim wieku. O, Julietto, czy to ciebie słyszę mówi nieszczęsna więźniarka, biegnąc w ramiona pani de Lorsange... ty moją siostrą, wielki Boże... jakiegoż "blużnierstwa się dopuściłam, wątpiłam w opatrzność... ach, umrę o wiele mniej nieszczęśliwa, skoro mogłam jeszcze raz cię ucałować. I obie siostry, obejmując się mocno, mówiły już tylko szlochem, porozumiewały się tylko łzami... 125 . Pan de Corville także nie mógł po wstrzymać łez i widząc jasno, że sprawa ta obchodzi go jak najżywiej, wyszedł natychmiast, znalazł izbę na boku, napisał list do ministra sprawiedliwości, odmalował krwawymi zgłoskami okropność losu nie szczęsnej Justyny, zaręczył o jej niewinności, prosił, aby aż do wyjaśnienia sprawy w toku procesu domniemania winna miała za więzienie tylko jego zamek, i zobowiązał się, że dostarczy ją na pierwsze wezwanie najwyższego przedstawiciela sprawiedliwości. Napisawszy list, oddaje go dwom kawalerzystom, wyjawia swoje nazwisko, rozkazuje im list natychmiast doręczyć i powrócić po uwięzioną, gdyby taki był rozkaz kierownika urzędu; dwaj ci ludzie, widząc, z kim mają do czynienia, bez obawy słuchają jego poleceń, a tymczasem zajeżdża powóz... Chodź, piękna nieszczęśnico powiada wtedy pan de Corville do Justyny, którą znajduje jeszcze w objęciach siostry chodź, w czasie kwadransa wszystko się dla ciebie odmieniło; nie można już powiedzieć, że twoje cnoty nie znajdą wynagrodzenia na tym padole i że zawsze spotykałaś tylko zatwardziałe dusze... proszę za mną, jesteś moim więźniem i tylko ja odpowiadam za ciebie. Pan de Corville wyjaśnia w kilku słowach, jakie poczynił kroki... Równie czcigodny, co drogi powiada pani de Lorsange, rzucając się do kolan swego kochanka oto najpiękniejszy uczynek, jaki spełniłeś w swoim życiu. Ten, który zna naprawdę serce ludzkie i ducha praw, pomści uciśnioną niewinność i wspomoże nieszczęsną, przy gniecioną przez los... Tak, oto ona... oto ona, twój więzień... chodź, Justyno, chodź... biegnij natychmiast ucałować ślady kroków sprawiedliwego opiekuna, który nie opuści cię jak inni... O, panie, jeśli związki miłosne z tobą były mi drogie, o ileż cenniejsze staną się teraz, ozdobione naturalnymi więzami, wzmocnione przez najczulsze poważanie! I obie kobiety obejmowały jedna przez drugą kolana tak łaskawego przyjaciela i skrapiały je swymi łzami. Wyruszono w drogę. Pan de Corville i pani de Lorsange rozkoszowali się niebywale przeniesieniem Justyny z nadmiaru nieszczęścia w nadmiar dostatku i powodzenia; odżywiali ją przysmakami najpożywniejszych dań, kładli ją na spoczynek w najlepsze łoża, chcieli, żeby im rozkazywała, wkładali wreszcie w to wszystko wszelką delikatność, jakiej można było oczekiwać od dwu wrażliwych dusz... Przez kilka dni dawano jej lekarstwa, wykąpano ją, wystrojono, upiększano; była bóstwem dla dwojga kochanków, prześcigali się w staraniach, by zapomniała o swoich nieszczęściach. Wybitny mistrz podjął się usunąć haniebne znamię, okrutny wynik łotrostwa Rodina. Wszystko spełniło się według życzeń pani de Lorsange i jej czułego kochanka; i już ślady niedoli znikały z oblicza miłej Justyny... i już wdzięki odzyskiwały na nim swoje władanie; sine kolory jej alabastrowych policzków ustępowały miejsca wiośnianym różom; śmiech, który zgasł tak dawno na tych wargach, pojawiał się znów na skrzydłach przyjemności. Z Paryża dochodziły najlepsze wiadomości, pan de Corville poruszył całą Francję, obudził znów gorliwość pana S, który dołączył się do niego, aby odmalować nieszczęścia Justyny i przywrócić jej spokój, na który tak bardzo za służyła... Przyszły w końcu listy od króla, które oczyszczając Justynę z zarzutów wytoczonych jej od dzieciństwa przez wszystkie procesy przywracały jej tytuł nieposzlakowanej obywatelki, nakazywały na zawsze milczenie wszystkim trybunałom królestwa, spiskującym przeciw tej nieszczęśliwej, i przyznawały jej tysiąc dwieście liwrów pensji ze skarbów zabranych w wytwórni fałszerzy pieniędzy w Dauphine. Justyna mało nie umarła z radości, dowiadując się tak pomyślnych nowin; przez wiele dni z rzędu przelewała słodkie łzy na łonie swoich opiekunów, gdy nagle nastrój jej zmienił się, choć nie można było znaleźć żadnego powodu. Stała się ponura, niespokojna, zamyślona, czasem wybuchała płaczem w obecności przyjaciół, sama nie umiejąc wyjaśnić dlaczego. Nie jestem stworzona do tak wielkiego szczęścia powiadała czasem do pani de Lorsange... och, moja droga siostro, to nie może długo potrwać. Na próżno ją przekonywano, że wszystkie jej sprawy są pomyślnie zakończone i że nie powinna odczuwać już żadnego niepokoju; staranie, żeby w memoriałach dla niej sporządzonych nie było mowy o tych, którzy przyczynili się do jej zniesławienia i których wpływu można się było obawiać, powinno było dodatkowo ją uspokoić; nic jednak nie osiągało skutku, można by powiedzieć, że ta biedna dziewczyna, przeznaczona jedynie dla nieszczęścia i czująca groźbę nie doli wiszącej wciąż nad jej głową, przewidziała już ostatni cios, który miał ją zmiażdżyć. Pani de Lorsange przebywała jeszcze na wsi; było to pod koniec lata, wybierano się właśnie na przechadzkę, wydawało się jednak, że przeszkodzi jej nadciągająca burza; z powodu niemożliwego upału pozostawiono wszystko otworem w salonie. Błyska się, zaczyna padać grad, świst potężnego wiatru, słychać okropne grzmoty. Przerażenie pani de Lorsange... Pani de Lorsange, która strasznie obawia się pioruna, błaga siostrę, aby pozamykała wszystko, jak tylko można najszybciej; 127 . w tej chwili właśnie wraca pan de Corville; Justyna, śpiesząc uspokoić siostrę, pędzi do okna, przez chwilę walczy z wiatrem, który ją odpycha, i nagle uderzenie pioruna przewraca ją pośrodku salonu i pozostawia bez czucia na podłodze. Pani de Lorsange wydaje żałosny okrzyk...mdleje; pan de Corville wzywa na pomoc, każdy dokłada starań, przywołują panią de Lorsange do przytomności, ale nieszczęsna Justyna została tak porażona, że nie było już dla niej nawet nadziei. Piorun wpadł przez prawą pierś, spalił klatkę piersiową i wypadł ustami, zniekształcając tak bardzo jej twarz, że zgroza zdejmowała patrzących. Pan de Corville chciał, żeby ją natychmiast zabrano. Ale pani de Lorsange wstaje i sprzeciwia się temu z wielkim spokojem na twarzy. Nie, powiada do swego kochanka nie, pozwól mi ją widzieć przez chwilę, muszę się jej przypatrzeć, aby umocnić się w dopiero co powziętym postanowieniu; słuchaj mnie, panie, i nie sprzeciwiaj się mojemu wyborowi, od którego nic już na świecie nie zdoła mnie obecnie odwieść. Niesłychane nieszczęścia, których doznała ta nie szczęśliwa, chociaż zawsze była posłuszną cnocie, mają w sobie coś zbyt niezwykłego, panie mój, by nie otworzyć mi oczu na siebie samą; nie sądź, że zaślepiam się fałszywymi blaskami szczęśliwości, którymi, jak widzieliśmy to w tych zdarzeniach, cieszyli się ci, którzy ją prześladowali. Te kaprysy losu są zagadkami opatrzności, których odsłonięcie nie do nas należy, ale które nigdy nie powinny nas pociągać; powodzenia złego człowieka to tylko próba, której uwodzące blaski upiększają na chwilę powietrze po to tylko, aby rzucić w otchłań nieszczęsnego, którego oślepia... Oto przykład przed naszymi oczami; nieustanne klęski, przerażające i ustawiczne nieszczęścia tej biednej dziewczyny są ostrzeżeniem, które daje mi Wiekuisty, abym pożałowała swoich błędów, posłuchała głosu wyrzutów sumienia i rzuciła się wreszcie w jego ramiona. Jakiegoż potraktowania mogę się spodziewać z jego strony ja... której zbrodnie, gdybyś je znał, przyprawiłyby cię o drżenie... ja, której rozwiązłość, bezbożność... wyrzeczenie się wszelkich zasad znaczyły każdą chwilę życia... czego mam się spodziewać, jeśli w taki sposób potraktowana jest ta, która nie miała sobie za życia do wyrzucenia ani jednego dobrowolnego błędu... Rozstańmy się, panie, czas po temu... nie jesteśmy związani żadnym węzłem, zapomnij o mnie i uznaj za słuszne, że pójdę, aby wieczną skruchą u stóp najwyższej istoty odpokutować nikczemności, którymi się splamiłam. Ten cios tak dla mnie straszny był jednak konieczny dla mego nawrócenia się w tym życiu, dla szczęścia, które spodziewam się znaleźć w przyszłym; do widzenia, mój panie, nie ujrzysz mnie już nigdy. Ostatnia rzecz, jakiej oczekuję od twojej przyjaźni, to byś nie starał się w żadnej mierze dowiedzieć się, co się ze mną stało; oczekuję na ciebie w lepszym świecie, twoje cnoty powinny cię tam przywieść; oby umartwienia, którym się poddam w miejscu, gdzie idę odpokutować za moje zbrodnie i spędzić nieszczęsne lata, które mi pozostały, pozwoliły mi ujrzeć cię tam pewnego dnia. Pani de Lorsange opuszcza natychmiast dom, każe zaprząc konie, bierze ze sobą trochę pieniędzy, całą resztę pozostawia panu de Corville, nakazując mu pobożne legaty, i pędzi do Paryża, gdzie wstępuje do karmelitanek, a tam po upływie niewielu lat staje się przykładem i wzorem, tak przez swoją wielką nabożność, jak przez mądrość swego umysłu i niebywałą poprawność obyczajów. Pan de Corville, godny pierwszych urzędów w swojej ojczyźnie, zostaje nimi zaszczycony, aby przysporzyć jednocześnie szczęścia ludowi, chwały swemu władcy i majątku swoim przyjaciołom. Wy zaś, którzy czytać będziecie tę historię, obyście wyciągnęli z niej taką korzyść, jak ta światowa nawrócona dama, obyście przekonali się razem z nią, że prawdziwe szczęście jest tylko na łonie cnoty, a jeśli Bóg zezwala, że spotyka ją prześladowanie na ziemi, to aby przygotować dla niej w niebie bardziej obiecującą nagrodę. Ukończyłem po dwu tygodniach, 8 lipca 1787 roku. przełożył Jacek Trznadel . ZBRODNIE MIŁOŚCI Florville i Courval czyli Fatalizm. Pan de Courval ukończył pięćdziesiąt pięć lat; rześki, dobrze się trzymający, mógł jeszcze liczyć na przynajmniej dwadzieścia lat życia. Ze swą pierwszą żoną doświadczył jeno zgryzoty; porzuciła go przed laty, aby bez żenady poświęcić się libertynizmowi; na podstawie nie pewnych skądinąd świadectw był przekonany, że istota ta od dawna leży już w grobie, postanowił więc związać się po raz drugi z osobą rozsądną, która zaletami charakteru i nieskazitelnością obyczajów mogłaby umożliwić mu zapomnienie dawnych niedoli. Również i dzieci nie przyniosły szczęścia panu de Courval; miał ich tylko dwoje, dziewczynkę, którą utracił w wieku niemowlęcym, i chłopca, który mając piętnaście lat opuścił go za przykładem matki, wyznając niestety te same rozpustne zasady. Przekonany, iż żadne więzy nie łączą go już z tym niegodziwcem, pan de Courval zamierzał syna wydziedziczyć, a całą fortunę pozostawić w spadku dzieciom, które miał nadzieję spłodzić z nowo poślubioną małżonką. Miał piętnaście tysięcy liwrów rocznej renty; zajmował się kiedyś interesami, były to owoce jego własnej pracy, a korzystał z nich wzorem uczciwego człowieka razem z kilku przyjaciółmi, którzy wszyscy cenili go, poważali i odwiedzali często w Paryżu, gdzie zajmował ładne mieszkanie przy ulicy Saint Marc, a zwłaszcza w małej, a uroczej posiadłości ziemskiej w pobliżu Nemours, gdzie pan de Courval spędzał zazwyczaj dwie trzecie roku. Szlachetny ów człowiek zwierzył się przyjaciołom ze swoich za miarów, a widząc ich aprobatę prosił usilnie, aby poszukali wśród swoich znajomych osoby w wieku trzydziestu do trzydziestu pięciu lat, wdowy lub panny, która mogłaby być dla niego stosowną partią. Nazajutrz jeden z kolegów oświadczył, iż znalazł kandydatkę, która powinna mu odpowiadać. Panna, którą ci swatam mówił ów przyjaciel ma dwie za sadnicze wady, od których powinienem zacząć, aby potem móc cię pocieszyć, opowiadając o wszystkich jej zaletach. 133 . Nie ma niestety ani ojca, ani matki i nie wiadomo nawet, kim byli jej rodzice i kiedy ich utraciła. Wiemy tylko kontynuował przyjaciel że jest kuzynką pana de SaintPrat, człowieka szeroko znanego, który otacza ją opieką, poważa, a z pewnością wygłosi bezstronną i w pełni zasłużoną pochwałę jej zalet. Nie odziedziczyła niczego po rodzicach, ma jednak cztery tysiące franków pensji dzięki panu de SaintPrat, w którego domu wychowała się i spędziła młodość. To jej pierwsza wada; przejdźmy do drugiej mówił znajomy pana de Courval. Otóż w wieku szesnastu lat przeżyła przygodę, wynikiem której było dziecko, zresztą już nieżyjące; ojca tego dziecięcia nigdy już potem nie widziała. To wszystko, co można o niej złego powiedzieć; teraz parę słów o zaletach... Panna de Florville ma lat trzydzieści sześć, a wygląda najwyżej na dwadzieścia osiem; trudno by znaleźć buzię wdzięczniejszą i milszą; rysy łagodne i delikatne, liliowa karnacja; włosy a jest szatynką spływają niemal do ziemi; świeże i pięknie ukształtowane usta są wizerunkiem wiosennej róży. Jest bardzo wysoka, ale ładnie zbudowana, a w ruchach ma tyle gracji, iż nie sposób zarzucić niczego jej figurze, chociaż bez tego wdzięku wydawałaby się może trochę zbyt surowa. Jej ramiona, piersi i nogi są pięknie ukształcone, a odznacza się tym szczególnym rodzajem urody, która nieprędko się starzeje. Co do jej konduity, to nie spodoba ci się może skrajna surowość obyczajów. Nie lubi wielkiego świata, żyje w odosobnieniu; jest bardzo pobożna, bardzo oddana praktykom klasztoru, w którym zamieszkuje; a jeśli budzi podziw całego otoczenia swoimi religijnymi cnotami, to również zachwyca wszystkich wdziękiem swojego umysłu i słodyczą charakteru... Jednym słowem, jest to anioł zesłany na ziemię, którego niebiosa zachowały dla uszczęśliwienia twojej starości. Pan de Courval był zachwycony taką okazją i natarczywie upraszał przyjaciela, aby przedstawił go osobie, o której opowiadał. Nie dbam o jej urodzenie mówił. Skoro ma w sobie czystą krew, czy ważne jest, po kim ją odziedziczyła? Przygoda w wieku szesnastu lat również mnie nie trwoży; odpokutowała ten błąd latami rozsądku. Poślubię ją po prostu jako wdowę; skoro zdecydowałem się wziąć kobietę trzydziesto- czy trzydziestopięcioletnią, byłoby trudno i śmiesz nie stawiać warunek dziewictwa. Tak więc w twojej propozycji nie ma niczego, co by mnie odstręczało; pozostaje mi jedynie prosić cię, abyś pokazał mi tę pannę. Przyjaciel pana de Courval rychło spełnił jego żądanie; w trzy dni potem wydał u siebie obiad, na który zaprosił pannę de Florville. Trudno było pozostać obojętnym po pierwszym spotkaniu z tą zachwycającą dziewczyną; można by sądzić, że oto Minerwa we własnej postaci zechciała ukryć swą wyniosłość i powagę pod łagodnym wdziękiem. Ponieważ wiedziała, jaki był cel tego spotkania, zachowywała się z tym większą rezerwą; jej powściągliwość, opanowanie i szlachetność gestu, połączone z taką urodą, z usposobieniem tak łagodnym, z umysłowością tak zrównoważoną i bogatą, do tego stopnia zawróciły w głowie biednemu Courvalowi, że błagał przyjaciela, aby jak najśpieszniej doprowadził do ostatecznego porozumienia. Spotkali się jeszcze parę razy, w tym samym domu, potem u pana de Courval i pana de SaintPrat, wreszcie panna de Florville oświadczyła, po usilnych naleganiach, że nic nie mogłoby bardziej jej pochlebić niż honor, którym chce ją zaszczycić pan de Courval, ale delikatność nie pozwala jej przyjąć tej propozycji, póki nie zostanie on przez nią samą powiadomiony o całej historii jej życia. Nie o wszystkim jeszcze panu wiadomo mówiła ta czarująca dziewczyna a ja nie mogę zgodzić się na związek z panem, póki nie dowiesz się reszty. Zbyt jest mi drogi pański szacunek, abym mogła ryzykować jego utratę; z pewnością bym nań nie zasługiwała, gdybym korzystając z pańskiego zaślepienia zgodziła się zostać twoją żoną, zanim sam nie osądzisz, czy jestem godna tego tytułu. Pan de Courval zapewniał ją, że wie już o wszystkim, że podejmuje się uspokoić wszystkie jej obawy; a skoro miał szczęście jej się spodobać, nie powinna o nic więcej się troszczyć. Panna de Florville obstawała jednak przy swoim; oświadczyła stanowczo, że nie zgodzi się na małżeństwo, póki pan de Courval nie zostanie dokładnie powiadomiony o wszystkim, cokolwiek jej dotyczy. Trzeba było na to przystać. Pan de Courval zdołał tylko wymóc zgodę panny de Florville na przyjazd do swego mająteczku koło Nemours; postanowił rozpocząć zaraz przygotowania do upragnionego ślubu, a skoro panna de Florville zwierzy mu się z całej swojej historii, nazajutrz pójdą do ołtarza. Skoro wszystkie te przygotowania mogą jednak okazać się nie potrzebne mówiła dziewczyna po co je podejmować? Jeżeli przekonam pana, że się bynajmniej na twoją żonę nie nadaję? Tego jednego nie zdołasz, o pani, nigdy mi dowieść odpowiedział szlachetny Courval. Gotów jestem założyć się, że nie potrafisz mnie przekonać. Jedźmy, zaklinam panią; proszę nie sprzeciwiać się moim zamierzeniom... W tej sprawie nie sposób było z nim dyskutować; wszystko zostało załatwione, wyjechali do majątku Courvala. 135 . Wszelako udali się tam tylko we dwoje, panna de Florville stanowczo tego zażądała. Sprawy o których miała opowiedzieć, mogły być ujawnione jedynie człowiekowi, który chciał się z nią związać; nie dopuszczano więc nikogo obcego. Nazajutrz po przyjeździe ta niezwykła dziewczyna poprosiła pana de Courval, aby zechciał jej wysłuchać i tak oto zaczęła opowiadać dzieje swojego życia: Historia panny de Florville. Zamiary, które żywi pan wobec mojej osoby, nie pozwalają mi w czym kolwiek cię zwodzić; poznałeś pana de SaintPrat, o którym powiedziano ci, że jest moim krewnym; on sam również to potwierdził, a jednak w tej właśnie kwestii został pan przez wszystkich wprowadzony w błąd. Nie znam swojego pochodzenia, nie udało mi się dowiedzieć, komu za wdzięczam swe istnienie; gdy miałam zaledwie kilka dni, znaleziono mnie w kołysce z zielonej tafty pod bramą domu pana de SaintPrat razem z listem anonimowym przyczepionym do kołderki, w którym było napisane tylko tyle: "W ciągu dziesięciu lat swego małżeństwa nie doczekał się pan dzieci, a nieustannie ich pragniesz. Zaadoptuj tę dziewczynkę; jest czystej krwi, to owoc najuczciwszego hymenu, bynajmniej nie libertyńskiej rozwiązłości; pochodzi z prawego łoża. Jeżeli dziecię to ci się nie spodoba, każ je odnieść do sierocińca. Nie czyń żadnych poszukiwań, pozostaną bezskuteczne, nie zdołasz niczego więcej o niej się dowiedzieć". Szlachetni ludzie, u których zostałam podrzucona, przyjęli mnie, wychowali, otoczyli najstaranniejszą opieką i mogę powiedzieć, że zawdzięczam im doprawdy wszystko. Ponieważ nie można było ustalić mojego prawdziwego nazwiska, pani de SaintPrat nadała mi to, które noszę: Florville. Kończyłam właśnie piętnasty rok życia, kiedy spotkało mnie nieszczęście: śmierć mojej opiekunki. Trudno wyrazić ból, którym przejęła mnie ta strata. Byłam jej tak droga, że umierając błagała męża, aby zapewnił mi cztery tysiące liwrów renty i nigdy mnie nie porzucił; pan de SaintPrat spełnił skwapliwie obie te prośby, a do swoich dobrodziejstw dodał i tę łaskę, że uznał mnie za kuzynkę swej zmarłej żony i w tym charakterze przyjął do swojej rodziny. Nie mogłam jednak pozostać dłużej w tym domu; pan de SaintPrat dał mi to wyraźnie do zrozumienia. Jestem wdowcem i mężczyzną jeszcze młodym powiedział ów cnotliwy człowiek. Gdybyś zamieszkała ze mną pod jednym dachem, dałoby to powód do podejrzeń, na które nie zasługujemy. Twoje szczęś cie i reputacja są mi zbyt drogie, nie chcę ich wystawiać na niebezpieczeństwo. Musimy się rozstać, Florville; oczywiście nie opuszczę cię do końca życia i nie chcę, abyś straciła kontakt z moją rodziną; mam w Nancy owdowiałą siostrę, poślę cię do niej; ręczę za jej przyjaźń. W ten sposób pozostaniesz pod moją opieką, będę mógł nadal czuwać nad tobą, zapewniać ci edukację i ustalić potem twój los. Słowa te wycisnęły mi łzy z oczu; ten nadmiar niedoli dał mi tym boleśniej odczuć stratę, jaką poniosłam wskutek śmierci swej opiekunki. Przekonana wszelako o słuszności uwag pana de SaintPrat, postanowiłam pójść za jego radą. Wyjechałam do Lotaryngii pod opieką pewnej damy, zamieszkałej w tej prowincji, której zostałam zarekomendowana i która przekazała mnie w ręce pani de Verquin, siostry pana de SaintPrat; u niej właśnie miałam zamieszkać. Dom pani de Verquin różnił się wielce od domu pana de Saint Prat; o ile w tamtym panowała powściągliwość, wiara i dobre obyczaje, o tyle tutaj płochość, upodobanie w rozkoszach i niezależność myśli miały swoje prawdziwe królestwo. Już po kilku dniach pani de Verquin powiedziała mi wprost, że mój, wygląd skromnisi wcale jej się nie podoba, że to niesłychane przy jeżdżać z Paryża z ułożeniem tak niezgrabnym... z tak śmiesznym upodobaniem do cnoty; że jeżeli chcę żyć z nią w zgodzie, powinnam całkiem się zmienić. Taki początek wielce mnie zaniepokoił; nie usiłuję bynajmniej przedstawić się w pańskich oczach lepszą, niż jestem naprawdę, ale wszelkie odstępstwo od religii i dobrych obyczajów przez całe życie tak mną wstrząsało, byłam zawsze taką nieprzyjaciółką każdego, kto gardził cnotą, a zbłądzenia, w które mimo woli popadłam, wtrąciły mnie w tak wielkie wyrzuty sumienia, że wyznaję to szczerze ktoś usiłujący wprowadzić mnie w wielki świat oddałby mi doprawdy złą przysługę. Nie jestem stworzona do takiego życia, jestem dzika i nietowarzyska; najdalsze odludzie odpowiadałoby najbardziej i stanowi mej duszy, i dyspozycjom umysłu. Refleksje te, jeszcze nie uformowane, jeszcze niedojrzałe w wieku, w którym wówczas się znajdowałam, nie były w stanie uchronić mnie przed niebezpiecznymi skutkami rad pani de Verquin ani przed złem, w jakie jej uwodzicielskie starania musiały mnie wtrącić. Świat, który wokół siebie widziałam, złudne rozkosze, którymi byłam otoczona, przykład, jaki miałam przed oczami, rozmowy, wszystko to w końcu mnie uwiodło. 137 . Zapewniano mnie, że jestem ładna, a ja na swoje nie szczęście ośmieliłam się w to uwierzyć. W Nancy stacjonował wówczas regiment normandzki. Dom pani de Verquin był miejscem spotkań jego oficerów; wszystkie młode damy również u niej się zjawiały i tutaj właśnie zawiązywano, zrywano i znowu podejmowano głośne w całym mieście miłosne intrygi. Prawdopodobnie pan de SamtPrat nie miał pojęcia o tej stronie życia pani de Verquin; przy swojej surowości obyczajów jakże mógłby się zgodzić na wysłanie mnie do niej, gdyby to wszystko było mu wiadome? Myśl ta powstrzymała mnie przed napisaniem do niego listu ze skargą; czy należało go o tym uświadamiać? Zresztą i sama coraz mniej się trapiłam; nieczyste powietrze, którym zmuszona byłam oddychać, poczęło brukać mą duszę; jak Telemak na wyspie nimfy Calypso nie byłam już zdolna słuchać rad Mentora. Bezwstydna pani de Verquin, od dawna usiłująca mnie zdeprawować, zapytała wreszcie pewnego dnia, czy rzeczywiście przyjechałam do Lotaryngii z czystym sercem, czy nie wzdycham za jakimś kochankiem pozostawionym w Paryżu? Doprawdy odrzekłam nie mam nawet pojęcia o grzechach, które pani we mnie podejrzewa, a szanowny twój brat może zaświadczyć o mojej konduicie... Nie masz pojęcia o grzechach! przerwała mi pani de Verquin. Dopuściłaś się jednego, i to ciężkiego: w tym wieku jesteś ciągle tak naiwna! Mam jednak nadzieję, że się poprawisz. O pani! Nie pojmuję, co mogą znaczyć te słowa w ustach osoby tak szanownej? Szanownej? Moja droga, zapewniam cię, że ze wszystkich sentymentów, które mogę w kimkolwiek wzbudzić, najmniej mi zależy właśnie" na szacunku. Wolę wzniecać miłość... W moim wieku, mam nadzieję, jeszcze nie jestem skazana na szacunek. Idź w moje ślady, kochanie, a znajdziesz szczęście... A propos, czy zauważyłaś pana de Senneval? dorzuciła ta zwodnicza syrena, wspominając pewnego młodego, siedemnastoletniego ledwo oficera, który często ją odwiedzał. Tak, pani odrzekłam ale upewniam cię, że patrzę nań zupełnie obojętnie. Ależ, moje dziecko, tego właśnie musisz się wystrzegać; chciała bym, abyśmy odtąd dzieliły się swymi zdobyczami... Musisz mieć tego Sennevala; to moja sprawa, postaram się go przysposobić, kocha cię; trzeba więc, abyś go miała... O pani! Gdybyś zechciała uwolnić mnie od tego zadania! Do prawdy, na nikim mi niezależy... To konieczne; postanowiliśmy tak z pułkownikiem, który, jak ci wiadomo, pełni teraz funkcję mojego dyżurnego amanta. Zaklinam panią, racz pozostawić mi swobodę decydowania w tych sprawach o własnym losie! Nie odczuwam żadnych skłonności ku rozkoszom, które tak bardzo cenisz! O, to się zmieni; pewnego dnia polubisz je nie gorzej ode mnie; trudno cenić coś, czego się w ogóle nie zna. Ale nie wolno również odrzucać okazji poznania tego, co stworzone jest, aby dać nam najwyższe upojenie. Jednym słowem, to sprawa przesądzona; Senneval, moja panno, dziś wieczorem wyzna ci swoją miłość, a ty, z łaski swojej, nie pozwolisz, aby zbyt długo wzdychał bez pocieszenia. Inaczej się pogniewamy... tym razem poważnie. Przyjęcie było wyznaczone na piątą po południu; ponieważ dzień był bardzo upalny, goście zasiedli w ogrodzie do kart; wszystko zostało tak ułożone, abyśmy z panem de Senneval pozostali jedynymi osobami, które nie brały udziału w grze; musieliśmy więc rozmawiać. Nie chcę przed panem ukrywać, że skoro tylko ów młodzian tak miły i pełen zalet umysłu zwierzył mi się z namiętności, jaką w nim wzbudziłam, poczułam doń skłonność trudną do opisania; kiedy chciałam zdać sobie sprawę z istoty tej sympatii, nie mogłam znaleźć dla niej właściwego wytłumaczenia; zdawało mi się, że pociąg ten nie mógł być skutkiem zwykłego uczucia, jakaś mgła przesłoniła mi oczy i nie po zwoliła rozeznać się we wszystkim, co się nań składało. Z drugiej strony, w tej samej chwili, gdy serce wyrywało mi się ku panu de Senne val, jakaś przemożna siła zdawała się je powstrzymywać; w tym tumulcie... w tym wirze przypływów i odpływów sprzecznych uczuć i myśli, nie mogłam pojąć, czy powinnam kochać Sennevala, czy też uciec od niego jak najdalej. Dano mu dosyć czasu, aby mógł spokojnie wyznać mi swoją miłość... niestety! Dano mu tego czasu nawet za wiele! Wydałam mu się czułą i wrażliwą, umiał skorzystać z mego zakłopotania, żądał, abym wyznała swe uczucia; okazałam się tak słaba, że zdołał wyrwać mi wyznanie, iż nie budzi we mnie bynajmniej odrazy. W trzy dni później mógł się już cieszyć swoim pełnym nademną zwycięstwem. Szczególna jest doprawdy ta złośliwa radość, która objawia występek, gdy uda mu się zatriumfować nad cnotą; trudno opisać uniesienie pani de Verquin, skoro tylko dostrzegła, że wpadłam w zastawioną przez nią pułapkę; drwiła ze mnie, bawiła się moim kosztem, a wreszcie zapewniła, 139 . że czyn, którego się dopuściłam, jest w rzeczy samej najzwyklejszy i arcyrozsądny, że mogę co noc w jej domu przyjmować bez obawy swojego kochanka... że przymknie na wszystko oczy... Zresztą będzie nadal podziwiać moją cnotę, gdyż jest bardzo prawdopodobne, że ograniczę się do tego jednego amanta; ona sama, zmuszona dawać sobie radę z trzema kochankami, okazałaby się na pewno daleka od mojej rezerwy i skromności! Kiedy ośmieliłam się odpowiedzieć, że taka swoboda wydaje mi się ohydna, że trudno zachować przy tym wrażliwość i uczucia, że w ten sposób płeć nasza spada do poziomu najnikczemniejszych bestii, pani de Verquin wybuchnęła śmiechem. O ty galijska heroino! powiedziała. Podziwiam cię i wcale nie ganię. Rozumiem, że w twoim wieku delikatność i uczucia są bóstwami, na których ołtarzu poświęca się chętnie fizyczną rozkosz. W moim natomiast wszystko wygląda inaczej; gdy pozbywamy się złudzeń, widma te tracą nad nami swoją władzę, realne przyjemności przedkłada się nad głupstwa, które tak cię entuzjazmują. I po cóż to miałybyśmy zachowywać wierność wobec ludzi, którzy na pewno nie odpłacą się nam wzajemnością? Skoro i tak jesteśmy słabe, czy musimy być również naiwne? Szalona byłaby kobieta, która pragnęłaby subtelności w stosunkach z mężczyznami. Mówię ci, kochanie, szukaj coraz to nowych rozkoszy, skoro twe lata i wdzięki na to pozwalają, i odłóż na bok swoją chimeryczną stałość, swoją ponurą i dziką cnotę, która z pewnością nawet ciebie samej nie usatysfakcjonuje, a innych nie przekona. Zadrżałam słysząc te poglądy, ale zdałam sobie sprawę, że nie mam już prawa z nimi dyskutować. Zbrodnicze starania tej niemoralnej kobiety były mi teraz niezbędne, musiałam się z nią liczyć. Jednym z najfatalniejszych skutków występku jest fakt, że skoro się go dopuścimy, popadamy w zależność od ludzi, którymi inaczej moglibyśmy głęboko pogardzać. Zgodziłam się więc na wszelkie względy pani de Verquin; każdej nocy Senneval darzył mnie nowymi dowodami swej miłości i sześć miesięcy upłynęło prędko w takim upojeniu, że ledwo miałam czas, aby się nad wszystkim zastanowić. Fatalne następstwa tego trybu życia otworzyły mi wreszcie oczy; zaszłam w ciążę i myślałam, że umrę z rozpaczy widząc się w stanie, z którego pani de Verquin jawnie szydziła. Wszelako powiedziała trzeba ratować pozory; ponieważ nie przystoi, abyś rodziła w moim domu, pułkownik regimentu Sennevala i ja podjęliśmy odpowiednie starania. Da on urlop temu młodemu człowiekowi; wyjedziesz do Metzu na kilka dni przed nim, on pośpieszy za tobą; tam pod jego opieką wydasz na świat ten niepotrzebny owoc swojej czułości; potem wrócicie tutaj jedno po drugim, podróżując w po dobny sposób jak w tamtą stronę. Musiałam być posłuszna; mówiłam już panu, że skoro zdarzyło się komuś nieszczęście, iż raz jeden dał fałszywy krok, musi się odtąd zdać na łaskę ludzi i hazard sytuacji; prawa do jego osoby przechodzą na własność całego świata; staje się niewolnikiem wszystkiego, co żyje i oddycha, skoro zapomniał się do tego stopnia, że został niewolnikiem swoich namiętności. Sprawy ułożyły się tak, jak mówiła pani de Verquin; po trzech dniach spotkałam się w Metzu z Senneyalem i zamieszkałam u pewnej akuszerki, której adres wzięłam ze sobą opuszczając Nancy. Tutaj urodziłam chłopca. Senneval, który nie przestał okazywać mi swoich namiętności i subtelnych uczuć, zdawał się miłować mnie jeszcze goręcej, skoro jak powiadał istniałam odtąd w dwóch osobach; cieszyłam się wszelkimi jego względami. Prosił mnie, abym zostawiła mu syna, zaprzysiągł, że do końca życia otaczać go będzie najstaranniejszą opieką i nie wróci do Nancy, póki nie spełni danego mi przyrzeczenia, iż zabezpieczy należycie los dziecka. Dopiero w chwili jego wyjazdu ośmieliłam się dać mu do zrozumienia, jak bardzo unieszczęśliwił mnie występek, którego był współwinowajcą; zaproponowałam mu, abyśmy naprawili swój błąd łącząc się u stóp ołtarza. Senneval, który nie oczekiwał chyba tej propozycji, wielce się zakłopotał. Niestety powiedział jakże mógłbym się na to zdecydować? Jestem jeszcze niepełnoletni, musiałbym uzyskać najpierw zgodę ojca. Czym okazałoby się nasze małżeństwo bez tej niezbędnej formalności? A zresztą, trzeba by się najpierw zastanowić, czy jestem dla ciebie odpowiednią partią. Jako siostrzenica pani de Verquin (tak przedstawiono mnie w Nancy) możesz liczyć na coś znacznie lepszego. Wierz mi, Florville, lepiej będzie puścić w niepamięć nasze zbłądzenia; możesz być pewna mojej dyskrecji. Słowa te, których doprawdy nie oczekiwałam, w okrutny sposób uświadomiły mi cały ogrom mojego występku. Duma nie pozwoliła mi odpowiedzieć, ale cierpienie moje stało się tym boleśniejsze. Jeśli co kolwiek łagodziło dotąd grozę mojej sytuacji, to była nią szczerze panu wyznaję nadzieja naprawienia kiedyś swego błędu przez małżeństwo z kochankiem. Łatwowierna dziewczyno! Nie wyobrażałam sobie, mimo całej przewrotności pani de Verquin, która bez wątpienia winna była mnie w tej mierze oświecić, iż można uczynić sobie zabawę z uwiedzenia nieszczęśliwej dziewczyny, a potem beztrosko ją porzucić; 141 . nie rozumiałam, że honor, ten skarb w oczach mężczyzn tak bez cenny, nie ma wobec nas żadnego zastosowania, i że nasza słabość może usprawiedliwić zniewagę, którą mężczyźni między sobą opłaciliby ceną krwi. Byłam więc nie tylko skrzywdzona, ale i oszukana przez człowieka, za którego po tysiąckroć oddałabym swe życie; niewiele brakowało, by ten straszny wstrząs wpędził mnie do grobu. Senneval nie opuścił mnie zresztą, troskliwość jego bynajmniej się nie zmniejszyła, ale nie wspominał już ani razu o mojej propozycji, a ja byłam zbyt dumna, by po raz drugi mówić mu o swojej nadziei. Odjechał w końcu, gdy wróciłam do zdrowia. Byłam zdecydowana nie wracać już do Nancy i przeczuwałam, że po raz ostatni widzę swego kochanka, toteż wszystkie rany mej duszy otworzyły się w chwili rozstania; miałam jednak dość siły, aby znieść i ten ostatni cios. Okrutny! Wyjechał, wyrwał się z mych objęć, a ja nie dostrzegłam w jego oczach nawet jednej łzy... Oto co pozostaje z tych przysiąg i miłosnych zaklęć, w które tak obłędnie zazwyczaj wierzymy! Im bardziej jesteśmy wrażliwe, tym prędzej opuszczają nas uwodziciele... Przewrotni! Porzucają nas właśnie z powodu wysiłków, których nie szczędzimy, aby ich przy sobie za trzymać. Senneval zabrał ze sobą dziecko i zostawił je na wsi, w okolicy, której nie udało mi się odszukać. Chciał mnie pozbawić szczęścia oglądania i wychowywania własnym staraniem tego ukochanego owocu naszego związku. Podobno życzył sobie, bym zapomniała o wszystkim, cokolwiek mogło nas jeszcze ze sobą wiązać; zapomniałam więc, a może raczej wmówiłam sobie, że już nie pamiętam... Postanowiłam wyjechać natychmiast z Metzu i nie wracać wcale do Nancy; nie chciałam jednak obrazić pani de Verquin; bądź co bądź była bliską krewną mego dobroczyńcy i dlatego chciałam oszczędzać ją do końca życia. Napisałam więc do niej list w tonie możliwie najserdeczniejszym; aby wytłumaczyć jakoś odmowę powrotu do jej miasta, powołałam się na wstyd z powodu hańby, którą się tam okryłam; prosiłam w końcu o pozwolenie na wyjazd do Paryża, do domu jej brata. Odpisała mi niezwłocznie, że mogę robić, co zechcę, i zapewniła, iż zachowa dla mnie na zawsze najszczerszą przyjaźń. Dodała również, że Senneval jeszcze nie wrócił, że nie wiedzieli wcale o jego ucieczce i że byłabym doprawdy głuptasem, gdybym przejmowała się tymi strapieniami. Odebrawszy ten list pośpieszyłam zaraz do Paryża i pobiegłam rzucić się do nóg panu de SaintPrat. Moje łzy i milczenie dały mu poznać całą moją niedolę; baczyłam jednak pilnie, aby oskarżać tylko siebie samą; nigdy nie powiedziałam mu o postępowaniu jego siostry. Jak wszyscy ludzie szlachetni, pan de SaintPrat nie był w stanie nawet podejrzewać jej o rozwiązłość, uważał ją za najuczciwszą z kobiet; pozwoliłam mu zachować te złudzenia, a postępowanie moje, o którym pani de Verquin rychło się dowiedziała, zjednało mi jej wdzięczność i umocniło przyjaźń. Pan de SaintPrat zlitował się nade mną; dał mi odczuć cały ogrom mych błędów, ale zakończył przebaczeniem. Moje dziecko mówił z łagodną skromnością człowieka uczciwego, jakże odmienną od ohydnego zadufania zbrodni moja droga dziewczynko, widzisz sama, ile kosztuje cię zejście z drogi uczciwości... Przyzwyczajenie do cnoty jest tak potrzebne, jest ona tak ściśle związana z całą naszą egzystencją, że skoro tylko się jej wyrzekniemy, zaraz ściągamy na siebie najprzykrzejszą niedolę. Porównaj spokój stanu niewinności, w którym opuściłaś mój dom, ze straszną rozterką, w jakiej teraz powracasz. Czy mamę rozkosze, których zakosztowałaś w czasie swego upadku, są zdolne wynagrodzić ci tortury rozdzierające teraz twoje serce? Moje dziecko, szczęście można znaleźć tylko na łonie cnoty; wszystkie sofizmaty jej wrogów nie są w stanie zastąpić najmniejszej z jej radości. Ach, Florville, ci wszyscy, którzy negują istnienie tego szczęścia, którzy zwalczają rozkosze wywodzące się z cnoty, te radości tak słodkie i przejmujące, czynią to, bądź pewna, jeno przez zawiść, przez barbarzyńską żądzę wciągnięcia innych do tej otchłani winy i nie szczęścia, w której sami się znaleźli. Są zaślepieni i chcą wszystkich oślepić; są oszukani i chcą innych oszukać; gdybyśmy mogli jednak zajrzeć w głąb ich duszy, znaleźlibyśmy tam jeno ból i rozpacz; wszyscy apostołowie zbrodni to ludzie niegodziwi i zdesperowani; nie masz wśród nich nikogo, kto by nie przyznał, chcąc być szczery, że ich trucicielskie dysputy i niebezpieczne pisma inspirowane są zawsze przez nieokiełznane namiętności. A któż mógłby doprawdy twierdzić z zimną krwią, że podstawy moralności mogą być naruszone bez żadnego ryzyka? Któż ośmieliłby się utrzymywać, że ostatecznym celem człowieka nie powinno być właśnie: pragnąć dobra i czynić dobro? A w jaki sposób ktoś, kto chciałby szerzyć wokół siebie tylko zło, może spodziewać się szczęścia żyjąc w społeczeństwie, które usilnie dąży do tego, by nieustannie pomnażać dobro? Czy zresztą ów apologeta zbrodni sam by nie zadrżał, gdyby naprawdę udało mu się wykorzenić z serc ludzkich jedyny fundament powszechnego bezpieczeństwa? Któż by przeszkodził jego sługom w zrujnowaniu majątku swego pana, gdyby stracili nagle wiarę w sens cnoty? 143 . Kto by powstrzymał jego własną żonę przed okryciem go hańbą, gdyby uwierzyła, że cnota nie przydaje się na nic? Któż by powściągnął zabójczą dłoń własnych jego dzieci, gdyby ośmielił się był zniszczyć posiew dobra w ich sercach? Czy jego wolność i własność byłyby respektowane, gdyby oświadczył wielkim tego świata: możecie liczyć na bezkarność, cnota jest tylko czczym złudzeniem. Kimkolwiek byłby ów nieszczęśnik, mężem czy ojcem, bogaczem czy ubogim, panem czy niewolnikiem, zewsząd czyhałoby nań groźne niebezpieczeństwo, ze wszystkich stron godziłyby w jego pierś zabójcze sztylety. Gdyby udało się komukolwiek zniszczyć w duszy człowieka jedyny głos zdolny zrównoważyć wrodzoną przewrotność, trudno wątpić, że nieszczęśliwy prędzej czy później sam padłby ofiarą swego strasznego systemu. Zapomnijmy na chwilę o religii, rozważmy jak chcą niektórzy człowieka jako takiego. Czy znajdzie się istota na tyle nierozsądna, by uwierzyć, iż ktoś łamiący wszelkie prawa społeczeństwa będzie przez to znieważone społeczeństwo pozostawiony w spokoju? Czyż nie leży w interesie ludzkości i praw, które formułuje ona dla swego bezpieczeństwa, zniszczyć natychmiast każdego, kto zakłóca ich działanie albo wprost godzi w ich egzystencję? Pozycja albo bogactwa mogą czasami zapewnić występnemu przelotny blask powodzenia, jakże krótkie będzie wszelako jego panowanie! Rozpoznany i zdemaskowany, stanie się wkrótce przedmiotem publicznej nienawiści i powszechnej pogardy; czy znajdzie wtedy apologetów swego postępowania, a choćby i zwolenników gotowych pocieszyć go w chwili upadku? Nikt już nie zechce przyznać się do niego; skoro nie będzie miał niczego do zaofiarowania, wszyscy porzucą go jak zbyteczny balast; nieszczęścia spadną nań ze wszystkich stron, będzie jęczał w hańbie i niedoli, a utraciwszy ostatnie oparcie w swym skalanym sercu, skona wkrótce w opuszczeniu i rozpaczy. Cóż jest więc warte absurdalne rozumowanie naszych przeciwników? Po cóż te bezużyteczne wysiłki poniżenia cnoty, te argumenty, że wszystko, co nie jest uniwersalne, jest tylko chimerą, a więc cnota, która jest zjawiskiem wcale nie powszechnym, w rzeczywistości nie istnieje? I cóż stąd? Nie masz cnoty, ponieważ każdy z ludów ma własne zasady. "Och! Mój drogi, nigdy nie próbuj zdeprawować osoby, którą miłujesz; może to mieć skutki doprawdy trudne do przewidzenia" powiedziała pewna rozsądna kobieta przyjacielowi, który usiłował ją uwieść. Niewiasto godna uwielbienia, pozwól mi za cytować w tym miejscu swoje słowa; tak dobrze odbiła się w nich dusza kobiety, która wkrótce potem ocaliła życie temu samemu mężczyźnie, że chciałbym wyryć tę wzruszającą sentencję na spiżowej tablicy w świątyni pamięci, gdzie cnoty twoje zapewniły ci prawdziwie poczesne miejsce! o niej wyobrażenie? Ponieważ rozmaite klimaty i rozmaite temperamenty zmuszają do nakładania ludziom odmiennych hamulców? Ponieważ cnota rozmnożyła się w tysiącznych postaciach, miałaby w ogóle zniknąć z powierzchni ziemi? Można by podobnie zwątpić w istnienie rzeki, gdyż rozdzieliła się ona na tysiąc odnóg i dopływów. Ach! Cóż dowodzi lepiej i możliwości cnoty, i powszechnego do niej dążenia niż właśnie potrzeba serca ludzkiego kierowania się jej wskazaniami w każdych warunkach obyczajowych, uczynienia z niej podstawy wszelkich obyczajów? Niech mi pokażą jakikolwiek lud nie znający pojęcia cnoty, choć jedno społeczeństwo, które nie uznawałoby sprawiedliwości i po szukiwania dobra za swoją fundamentalną więź! Więcej powiem: niech mi pokażą choćby towarzystwo złoczyńców, które nie byłoby zjednoczone przez jakąś z zasad cnoty... Wtedy dopiero przestanę bronić swojej sprawy... Skoro jednak wszystko dowodzi użyteczności cnoty, skoro nie masz narodu, stanu, społeczeństwa, nawet samotnego indywiduum, które mogłoby bez niej się obejść, jeżeli jednym słowem człowiek nie może żyć bez cnoty ani w szczęściu, ani w bezpieczeństwie, czyż nie mam racji, drogie dziecię, że tak gorąco cię upominam, abyś nigdy już nie zboczyła z jej drogi? Popatrz, Florville kontynuował mój dobroczyńca, ściskając mnie w ramionach popatrz, dokąd zawiodły Cię pierwsze twoje zbłądzenia; a jeśli występek jeszcze cię pociąga, jeśli twa słabość lub zepsucie gotują ci nowe klęski, pomyśl o dotychczasowych nieszczęściach, pomyśl wreszcie o człowieku, który miłuje cię jak własną córkę... któremu rozdzierasz serce swoimi grzechami; a w tych refleksjach znajdziesz na pewno siłę potrzebną dla ukochania cnoty, którą chciałbym uczynić dla ciebie przewodnikiem na całe życie! Pan de SaintPrat, wyznający niezmiennie te same zasady, i tym razem nie ofiarował mi gościny w swoim domu. Zaproponował jednak, abym zamieszkała u jego krewnej, niewiasty równie wsławionej swoją wielką pobożnością, jak pani de Verquin swoimi wybrykami. Pomysł ten wielce mi się spodobał. Pani de Lerince bardzo chętnie mnie przy jęła, przeniosłam się do niej zaraz w pierwszym tygodniu mojego po bytu w Paryżu. Och! Drogi panie, jakże ta czcigodna dama różniła się od mojej poprzedniej opiekunki! Jeśli występek i zepsucie założyły u tamtej swoje królestwo, to serce tej kobiety było schronieniem wszelkich cnót. O ile pierwsza przerażała mnie swoim zdeprawowaniem, o tyle druga pocieszała wzniosłymi i budującymi zasadami. Słuchając pani de Ver quin gromadziłam w swej duszy gorycz i wyrzuty sumienia; obcując z panią de Lerince syciłam się radością i pocieszeniem... 145 . Ach, proszę mi pozwolić, abym dokładniej opisała panu tę uwielbianą istotę, którą na zawsze pokochałam; serce moje winne jest ten hołd jej cnotom; nie potrafię się oprzeć temu pragnieniu! Pani de Lerince miała wówczas lat prawie czterdzieści, ale wyglądała jeszcze bardzo młodo; prostota i skromność bardziej zdobiły jej rysy niż boskie proporcje, którymi obdarzyła ją Natura. Wskutek swej szlachetności i powagi mogła wydać się w pierwszej chwili nieprzystępną i wyniosłą, ale pozory surowości znikały natychmiast, gdy tylko przemówiła do swego rozmówcy. Była to dusza tak piękna i czysta, pełna tak doskonałego spokoju, tak prosta i szczera, że obcując z nią odczuwało się mimo woli nie tylko podziw, który od razu we wszystkich wzbudzała, ale również serdeczne wzruszenie. Pobożność pani de Lerince wolna była od jakiejkolwiek przesady czy zabobonu; była to po prostu, wyjątkowa wrażliwość na wszystko, co wiązało się ze sprawami wiary. Myśl o istnieniu Boga, kult należny Istocie Najwyższej były to najżywsze radości tej wspaniałej duszy. Często wyznawała publicznie, że byłaby najnieszczęśliwszym ze stworzeń, gdyby perfidna nauka zniszczyła w niej miłość i szacunek dla religii chrześcijańskiej. Przywiązana raczej do wzniosłej nauki moralnej tej wiary niż do jej praktyk, czy ceremonii, kierowała się zasadami tej najdoskonalszej moralności we wszystkich dziedzinach życia. Nigdy oszczerstwo nie skalało jej warg; nie pozwalała sobie nawet na żarty, które mogłyby zranić bliźnich. Pełna dla nich miłości i współczucia, uważała ludzi za godnych szacunku mimo wszelkich zbłądzeń i grzechów; starała się usilnie albo taić te występki, albo z całą słodyczą naprawiać ich skutki. Gdy spotykała nieszczęśliwych, nic nie miało dla niej takiego uroku jak ulżenie ich niedoli; nie chciała, by ubodzy przychodzili do niej z błaganiem o wsparcie, sama ich szukała, wykrywała, a radość szła w ślad za nią, gdy, udało się jej pocieszyć wdowę lub zaopatrzyć sierotę, gdy wnosiła dostatek pod dach ubogiej rodziny albo własnymi rękoma zrywała kajdany niedoli. A jednocześnie nie była nigdy ani oschła, ani surowa; jeżeli proponowano jej jakieś zabawy, byle tylko niewinne i czyste, oddawała się im z rozkoszą; sama je nawet wyszukiwała w obawie, by nie nudzono się w jej towarzystwie. Rozsądna i światła w rozmowach z moralistą, głęboka w dysputach z teologiem, potrafiła inspirować pisarza i natchnąć poetę, zdumiewała prawodawcę i polityka, a jednocześnie umiała bawić się beztrosko z dziecięciem. Posiadała wszystkie zalety umysłu, a szczególnie wyróżniała się usilnym staraniem, nadzwyczajną troską, aby ujawniać podobne talenty u innych i znajdować je wszędzie. Upodobawszy sobie życie w odosobnieniu, ciesząc się przyjaźnią osób wybranych, pani de Lerince prawdziwy model doskonałości dla obu płci pozwalała swemu otoczeniu radować się spokojnym szczęściem, tą niebiańską rozkoszą obiecaną ludziom sprawiedliwym przez do brego Boga, którego prawdziwym wizerunkiem była na tym świecie. Nie będę nudziła pana monotonnymi szczegółami mego życia w ciągu siedemnastu lat, które miałam szczęście spędzić u boku tej doskonałej istoty. Rozmowy o sprawach wiary i moralności, praktyki dobroczynne, w miarę możliwości najczęstsze, były to nasze stałe obowiązki, którym poświęcałyśmy wszystkie dni. Ludzie nie lękaliby się religii, moja droga Florville mówiła mi pani de Lerince gdyby niezręczni duszpasterze nie ukazywali im tylko jej więzów i ciężarów, pomijając pożytki i słodycze. Czyż może istnieć człowiek na tyle nierozumny, aby otworzywszy szeroko oczy na cały ten świat ośmielił się utrzymywać, iż wszystkie te cuda nie muszą być dziełem jedynego i wszechmocnego Boga? A jeśli pozna tę najważniejszą prawdę, czy potrzeba czegoś więcej ponad szczery odruch serca, aby ostatecznie został przekonanym? Jak okrutnym i barbarzyńskim musiałby okazać się taki człowiek, aby zdołał odmówić swego hołdu dobroczynnemu bóstwu, które wydobyło go z nicości! Nie pokoi nas rozmaitość kultów religijnych, niektórzy dopatrują się dowodu na fałszywość wiary właśnie w ich mnogości. Co za sofistyka! Czyż niezbitego dowodu egzystencji Istoty Najwyższej nie mamy właśnie w tej jednomyślności ludów, które wszystkie uznają i czczą jakieś bóstwo, w tym cichym wyznaniu wiary, wyrytym w sercu każdego człowieka i świadczącym dobitniej nawet niż wzniosłe cuda Natury? Jakże to? Człowiek nie może istnieć bez pojęcia Boga, nie może wniknąć w swe jestestwo nie znajdując natychmiast w sobie samym dowodów jego działania, nie może otworzyć oczu nie oglądając wszędzie śladów jego ręki, a miałby weń wątpić? Nie, Florville, nikt nie może być ateistą w dobrej wierze; pycha, upór, namiętności, oto narzędzia zniszczenia wiary w Boga, tego Boga, który odżywa nieustannie w sercu i umyśle człowieka. A jeśli każde uderzenie serca, każdy błysk świadomości dowodzi mi egzystencji tej najpotrzebniejszej istoty, jakże bym śmiała odmówić jej swego hołdu, pozbawić ją daniny, na którą moja słabość zdobyć się może dzięki jej dobroci! Jakże bym mogła nie ukorzyć się przed jej wspaniałością i nie błagać o łaskę wytrzymania nędzy swego życia i uczestniczenia kiedyś w jej chwale! Czyż mogłabym nie walczyć o szczęście pogrążenia się w wieczności na łonie Boga albo narażać się na Wtrącenie w otchłań niekończących się męczarni, tylko przez upór w odrzucaniu niewątpliwych dowodów egzystencji Istoty Najwyższej, którymi zechciała ona zewsząd mnie otoczyć! 147 . Moje dziecko, ta przerażająca alternatywa nie pozwala nam nawet na chwilę wahania. O wy, którzy z uporem gasicie żar wzniecony przez Boga w głębi waszych serc, choć przez chwilę bądźcie sprawiedliwymi i przynajmniej przez litość nad sobą przyznajcie rację niezbitemu argumentowi Pascala: "Jeśli nie ma Boga, cóż wam szkodzi weń wierzyć, jakie zło może wyniknąć z takiego założenia? Albowiem jeśli Bóg istnieje, na jak straszne niebezpieczeństwo wystawiacie się, odmawiając mu swej wiary! " Od powiecie mi, niedowiarkowie, że trudno wam wybrać rodzaj hołdu, jaki winniście złożyć Bogu, ponieważ mnogość religii bardzo was deprymuje. Dobrze więc, zbadajcie wszystkie, chętnie się na to godzę, a potem orzeknijcie w dobrej wierze, w której znaleźliście największą powagę i majestat. Chrześcijanie, zaprzeczcie, jeśli to możliwe, że właśnie ta, w której mieliście szczęście się urodzić, przewyższa wszystkie inne walorami świętości i wzniosłości! Gdzie spotkacie tak wielkie tajemnice, dogmaty tak czyste, tak podniosłą moralność? Czy w nauce jakiegokolwiek innego wyznania uda się wam odkryć bezgraniczną ofiarę bóstwa na rzecz swego stworzenia? Piękniejsze obietnice, radośniejszą przyszłość, doskonalsze i wznioślejsze pojęcie Boga? Nie, nie zdołasz tego dokonać, modny filozofie; nie w twojej to mocy, niewolniku rozkoszy, którego wiara zmienia się wraz z fizycznym stanem nerwów; bezbożny, gdy znajdą się one w ogniu namiętności, łatwowierny, skoro tylko się uspokoją, nie jesteś zdolny do stałych poglądów. Uczucie dowodzi nieustannie istnienia Boga, przeciw któremu buntuje się twój rozum; jest on zawsze z tobą, nawet wówczas, gdy pogrążasz się w swoich błędach. Stargaj więzy, które przykuwają cię do zbrodni, a nigdy już ten potężny i majestatyczny Bóg nie opuści świątyni, którą wzniósł w głębi twego serca! Albowiem w argumentach serca, a nie rozumu, trzeba, droga Florville, szukać dowodu na istnienie Boga, aby zrozumieć, że wszystko w świecie uzasadnia go i wskazuje. I serce właśnie przekonuje nas o potrzebie kultu, któremu się poświęcamy, i tylko serce dowiedzie ci, droga przyjaciółko, że najszlachetniejszy i najczystszy ze wszystkich jest właśnie ten, w którym się urodziłyśmy. Oddawajmy się więc z zapałem i radością praktykom naszej wiary, pełnej słodyczy i pocieszenia, aby przeżyć w niej najpiękniejsze chwile i doszedłszy drogą miłości do ostatniego momentu życia złożyć na łonie Przedwiecznego tę duszę od niego otrzymaną, stworzoną po to tylko, aby radowała się poznaniem Boga, wierzyła weń i nieustannie go czciła. Oto jak przemawiała do mnie pani de Lerince, oto jak umacniała mój umysł swoimi darami, oto jak dusza moja doskonaliła się pod jej świętą opieką. Wszelako, jak już panu obiecałam, pominę milczeniem drobne szczegóły mego życia w tym domu, aby zwrócić twoją uwagę tylko na sprawy najważniejsze. Mam przecież zwierzyć się panu ze swoich upadków, a skoro niebiosa pozwoliły mi żyć tam w spokoju i iść drogą cnoty, wystarczy, że podziękuję im i resztę przemilczę. Przez cały czas nie przestałam korespondować z panią de Verquin, regularnie otrzymywałam od niej wiadomości dwa razy w miesiącu, a chociaż powinnam była niewątpliwie wyrzec się tej znajomości, chociaż poprawa obyczajów i nowe zasady w pewnym sensie wymagały ode mnie ostatecznego z nią zerwania, to jednak obowiązek wdzięczności wobec pana de SaintPrat, a co więcej wyznam szczerze po tajemny sentyment do miejsc, z którymi tak wiele drogich sercu wydarzeń niegdyś mnie wiązało, a wreszcie nadzieja, że być może otrzymam pewnego dnia jakieś wiadomości od mego syna, wszystko to skłaniało mnie do kontynuowania przyjaźni, którą pani de Verquin ze swej strony starannie podtrzymywała. Próbowałam ją nawrócić, za chwalałam słodycze trybu życia, który teraz prowadziłam, ale uważała to za chimerę i nie przestawała szydzić z moich postanowień albo wprost je zwalczała, trwając niezmiennie przy swoich przekonaniach. Upewniała mnie, że nic na świecie nie jest w stanie osłabić jej światopoglądu; pisała mi o nowych prozelitkach, które udało się jej pozyskać, stawiała ich pojętność znacznie powyżej mojej; ich liczne upadki twierdziła ta przewrotna kobieta były małymi triumfami, które dawały jej prawdziwe upojenie, a rozkosz zaprawiania tych młodych serc do występku i rozpusty pocieszała ją w strapieniu, iż nie wszystko, co podsuwała jej imaginacja, mogło być zrealizowane. Prosiłam często panią de Lerince, aby użyczyła mi swego zręcznego pióra, dla obalenia wywodów mojej przeciwniczki, godziła się na to z prawdziwą radością; pani de Verquin zawsze nam odpowiadała, a jej sofizmaty, niekiedy bardzo zręczne, zmuszały nas do wspierania rozumu potężnymi do wodami wrażliwego serca, w które wierzyła najbardziej pani de Lerince, i tu znajdowałyśmy nieodparte argumenty, zdolne poniżyć występek i zmieszać niedowiarstwo. Prosiłam czasami panią de Verquin, aby doniosła mi cokolwiek o losach człowieka, którego nadal kochałam, ale nie potrafiła czy nie chciała nic mi napisać. Czas już, abyśmy przeszli do drugiej katastrofy mojego życia, do tej krwawej historii, której wspomnienie za każdym razem rozdziera mi serce, a która skoro tylko dowie się pan o ohydnej zbrodni, jakiej się dopuściłam skłoni cię bez wątpienia do rezygnacji ze zbyt łaskawych dla mnie pańskich zamiarów. 149 . Przy całej surowości obyczajów, przyjmowała ona jednak u siebie nielicznych przyjaciół. Pani de Dulfort, dama w podeszłym już wieku, niegdyś związana blisko z księżną Piemontu, która często nas odwiedzała, poprosiła pewnego dnia panią de Lerince, aby pozwoliła przedstawić sobie młodego człowieka gorąco jej poleconego, którego chciała wprowadzić do jakiegoś zacnego domu, gdzie liczne przykłady cnoty mogłyby przyczynić się do właściwego uformowania jego charakteru. Moja opiekunka chciała się od tego wymówić, twierdziła, że nigdy nie przyjmuje u siebie młodych mężczyzn, ale uległa w końcu gorącym prośbom swojej przyjaciółki i zgodziła się poznać kawalera de SaintAnge. Zjawił się więc w naszym domu. Czy było to przeczucie, czy też cokolwiek innego, trudno mi po wiedzieć, ale gdy ujrzałam tego młodzieńca, przejął mnie dreszcz, którego przyczyny nie potrafiłam odgadnąć... byłam bliska omdlenia. Nie analizując źródeł tego dziwnego uczucia przypisałam je jakiemuś wewnętrznemu niedomaganiu i SaintAnge przestał mnie zajmować. Jeżeli jednak ów młody człowiek od pierwszego wejrzenia tak bardzo mnie poruszył, to ja sama zrobiłam na nim podobne wrażenie... dowiedziałam się o tym później z własnych jego ust. SaintAnge przejęty był tak wielkim szacunkiem dla domu, do którego został wprowadzony, że nie ośmielił się w żaden sposób ujawnić wewnętrznego żaru, który się w nim rozpalił. Minęły więc trzy miesiące, zanim ośmielił się do mnie przemówić; ale wzrok jego wyrażał tak wiele, że nie mogłam się mylić. Zdecydowana nie powtórzyć już nigdy występku, który niegdyś stał się przyczyną nieszczęścia mego życia, umocniona przez wzniosłe zasady, chyba ze dwadzieścia razy byłam już gotowa uprzedzić panią de Lerince o namiętności, którą zgadywałam w tym młodym człowieku; powstrzymana jednak przez obawę, że mogę go skrzywdzić, za chowałam w końcu milczenie. Fatalne, bez wątpienia, było to postanowienie, skoro stało się przyczyną przerażającego nieszczęścia, o którym chcę panu opowiedzieć. Miałyśmy zwyczaj spędzać co roku sześć miesięcy w ładnej posiadłości wiejskiej, którą miała pani de Lerince o dwie mile koło Paryża. Pan de SaintPrat często nas tam odwiedzał; na moje nieszczęście tego roku unieruchomiła go podagra, nie był w stanie wyjechać na wieś. Mówię: na moje nieszczęście, gdyż pokładając w nim naturalnie większe zaufanie niż w jego kuzynce, wyznałabym mu na pewno to wszystko, czego nie śmiałam powiedzieć innym, a takie zwierzenie zapobiegłoby bez wątpienia tragicznemu wypadkowi, który wkrótce potem nastąpił. SaintAnge prosił panią de Lerince, aby mógł towarzyszyć nam w podróży, a ponieważ pani de Dulfort również na to nalegała, uzyskał t w końcu zgodę. Starałyśmy się usilnie dowiedzieć, kim był właściwie ten młody człowiek. Pochodzenie jego nie było ani pewne, ani określone; pani de Dulfort przedstawiła go nam jako syna jakiegoś szlachcica z prowincji, który był jej krewnym, on sam, zapominając czasami o tym, co mówiła pani de Dulfort, wspominał o sobie jako o Piemontczyku, co mogło być prawdą zważywszy jego znajomość języka włoskiego. Niczym się jeszcze nie zajmował, chociaż był w wieku, w którym mógł już coś robić, i nie wydawało się nam, aby na cokolwiek był zdecydowany. Skądinąd odznaczał się piękną figurą, był bardzo przystojny, ułożenie miał przyzwoite, wyrażał się szlachetnie i widać było, że otrzymał znakomitą edukację. Z tym wszystkim łączył jednak nadmierną żywość i pewnego rodzaju porywczość, które to cechy temperamentu czasami nas przerażały. Skoro pan de SaintAnge znalazł się z nami na wsi, namiętności jego rozogniły się do tego stopnia wskutek hamulców, które usiłował sobie nałożyć, że nie potrafił już ich przede mną utaić. Drżałam z przerażenia... ale na tyle jeszcze byłam zdolna nad sobą panować, że okazywałam mu tylko współczucie. Doprawdy, mój panie mówiłam albo nie potrafisz zdecydować się, w którą stronę zwrócić swoje zainteresowania, albo masz dużo czasu do stracenia, skoro spędzasz go na wzdychaniu do kobiety dwa razy od ciebie starszej. Przypuśćmy nawet, że byłabym na tyle szalona, aby cię wysłuchać; jakież to śmieszne nadzieje ośmielasz się wiązać z moją osobą? Tylko nadzieję połączenia się z tobą, o pani, najświętszymi więzami małżeństwa; jakże mało mnie szanujesz, jeśli mogłaś przypuszczać cokolwiek innego! Drogi panie, nie mam zamiaru robić z siebie publicznego widowiska, przedstawiając światu kobietę trzydziestoczteroletnią, której Zachciało się za męża siedemnastoletniego dzieciaka! Ach! Okrutna! Czy dostrzegłabyś te nieznaczne dysproporcje, gdyby w głębi twego serca tliła się choćby jedna, tysiączna tego żaru, który spala moje? To prawda, że co do mnie, to jestem zupełnie spokojna... spokojna od wielu lat i będę nią, mam nadzieję, tak długo, dopóki spodoba się Bogu,zachować mnie przy życiu. 151 . A więc odbierasz mi nawet nadzieję wzruszenia cię choćby w odległej przyszłości? Więcej nawet, stanowczo zabraniam panu rozmawiać odtąd ze mną o swoich szalonych pomysłach. Ach! Piękna Florville! Chciałbyś więc zostać nieszczęściem mojego życia? Życzę panu i szczęścia, i spokoju. Bez pani to niemożliwe! Tak... póki nie stłumisz w sercu niedorzecznych sentymentów, na które nie powinieneś był nigdy sobie pozwolić; spróbuj je zwalczyć, postaraj się opanować, a spokój twój powróci. Już nie potrafię. Bo nie chcesz; musimy się więc rozstać, abyś mógł odzyskać równowagę. Jeśli nie będzie mnie pan spotykał przynajmniej przez dwa lata, niepokój w tobie zgaśnie, zapomnisz o mnie i znowu będziesz szczęśliwy. Nigdy! Nie masz dla mnie szczęścia, jeno u twoich stóp... W tym momencie przyłączyła się do nas reszta towarzystwa i trzeba było przerwać rozmowę. W trzy dni później SaintAnge znalazł okazję spotkania mnie na osobności i chciał wznowić niedawną dyskusję. Tym razem nakazałam mu milczenie tak surowo, że łzy pociekły obficie z jego oczu. Po żegnał mnie szorstko oświadczając, że wtrącam go w rozpacz i że rychło odbierze sobie życie, jeśli nadal będę go traktowała w ten sam sposób. Potem zawrócił i podbiegł do mnie jak szalony. Pani! zawołał nie znasz jeszcze duszy, którą znieważasz! Tak, nie znasz mnie jeszcze... Wiedz, że zdolny jestem do najgorszego... do takich czynów, których nawet nie potrafisz sobie wyobrazić! Tak, po tysiąckroć posunę się raczej do ostateczności, a nie wyrzeknę się szczęścia, które w tobie widzę! I odszedł pogrążony w przejmującej rozpaczy. Nigdy nie odczułam większej niż wtedy pokusy, aby powiedzieć o wszystkim pani de Lerince, ale powstrzymał mnie, powtarzam panu, lęk przed zaszkodzeniem temu młodemu człowiekowi; więc milczałam. SaintAnge przez osiem dni starannie mnie unikał, zaledwie się odzywał, odsuwał się ode mnie przy stole, w salonie, na spacerach, po to niewątpliwie, aby sprawdzić, czy taka zmiana zachowania zrobi na mnie jakieś wrażenie. Gdybym podzielała jego uczucia, sposoby te na pewno okazałyby się skuteczne, ale byłam od nich tak daleka, że zachowałam minę, jakbym ledwo dostrzegła jego manewry. W końcu przyłapał mnie w głębi ogrodu. Pani powiedział, okazując gwałtowne wzburzenie zdołałem wreszcie się uspokoić, rady twoje sprawiły pożądany skutek... widzisz, jak jestem spokojny... chciałem zobaczyć się z panią na osobności, aby ostatecznie się pożegnać... tak, mam zamiar uciec przed tobą na zawsze... chcę uciec, nie zobaczysz już więcej człowieka, którego darzysz taką nienawiścią! O tak, nie zobaczysz mnie więcej! Zamysł pański sprawia mi wielką przyjemność; cieszę się, że odzyskałeś rozsądek. Ale dodałam z uśmiechem to nawrócenie nie wydaje mi się jakoś szczere. W jaki więc sposób mogę przekonać panią o swojej obojętności? Zachowaniem zgoła odmiennym niż dotychczas. Kiedy już mnie tutaj nie będzie... kiedy nie będę już sprawiał pani przykrości swoim widokiem, może uwierzysz jednak w zmianę, którą takim wysiłkiem starałaś się we mnie wywołać. To prawda, że dopiero taki krok zdoła mnie przekonać; nieprzestaję doradzać go panu od dawna. Ach! Wydaje się więc pani aż tak odrażającym? Jest pan bardzo miłym chłopcem, który wszelako powinien zająć się odpowiednimi dla siebie dziewczętami i zostawić w spokoju kobietę, która nie jest w stanie pana wysłuchać. Wysłuchasz mnie jednak zawołał z gniewem. Tak, okrutna ,wysłuchasz, choćbyś nie chciała, wszystkich płomiennych uczuć uwięzionych w mej duszy, wysłuchasz przysięgi, że nie ma takiego czynu, na który bym się nie odważył, aby cię pozyskać... albo zmusić! Chyba nie wierzy pani mówił porywczo w mój rzekomy wyjazd? Udałem ten zamiar, aby cię wypróbować! Miałbym odjechać... miałbym porzucić miejsce, w którym ty przebywasz... po tysiąckroć dałbym raczej odebrać sobie życie! Przeklinaj mnie, perfidna, przeklnij, skoro taki jest mój nieszczęsny los, ale nie łudź się, że zdołasz kiedykolwiek zwalczyć we mnie miłość, którą żywię ku tobie... Wymawiając te słowa SaintAnge był w takim stanie, że w przedziwny i niepojęty sposób zdołał do tego stopnia mnie wzruszyć, iż musiałam odwrócić się, aby ukryć łzy; zostawiłam go w głębi zarośli, w których przed chwilą mnie zatrzymał. Nie poszedł za mną; słyszałam, iż upadł na ziemię w przystępie jakiegoś okropnego delirium. sama, chociaż z całą pewnością, może mi pan wierzyć, nie żywiłam żadnych miłosnych uczuć dla tego młodzieńca, byłam do tego stopnia poruszona, czy to współczuciem, czy wspomnieniami, że nie potrafiłam powstrzymać się od szlochu. 153 . Niestety mówiłam sobie, oddając się bolesnym rozmyślaniom tak samo mówił niegdyś do mnie Senneval... tymi samymi słowami przekonywał mnie o swoich płomiennych uczuciach... Było to również w ogrodzie... w takim samym jak tutaj... mówił, że będzie miłował mnie wiecznie... a przecież tak okrutnie mnie oszukał! Boże sprawiedliwy! Był w tym samym wieku! Ach! Senneval, Senneval, czyżbyś raz jeszcze chciał odebrać mi spokój? Czy po raz drugi zjawiasz się przede mną w uwodzicielskiej postaci tego chłopca, aby znowu wciągnąć mnie w przepaść? Uchodź, nędzniku, precz stąd, brzydzę się nawet twoim wspomnieniem! Osuszyłam łzy i zamknęłam się w swoim pokoju aż do kolacji; zeszłam wtedy na dół, ale SaintAnge nie pojawił się przy stole; kazał zawiadomić, że czuje się chory, a nazajutrz był już tak opanowany, iż z twarzy jego wyczytałam tylko spokój. Dałam się oszukać; naprawdę uwierzyłam, iż zdołał przemóc w sobie tę nieszczęsną namiętność. Łudziłam się! Perfidny! Niestety! Nie wolno mi obrzucać go inwektywami." ma już tylko prawo do moich łez, do moich wiecznych wyrzutów sumienia... SaintAnge mógł zdobyć się na taki spokój tylko dlatego, że ułożył już ostatecznie swoje plany. Minęły dwa dni; pod wieczór trzeciego obwieścił publicznie swój wyjazd; umówił się podobno ze swoją protektorką, panią de Dulfort, w sprawie wspólnych interesów w Paryżu. Wszyscy pokładli się spać... Zechce mi pan wybaczyć wzburzenie, w które wtrąca mnie myśl o tej strasznej katastrofie... nie potrafię wracać do tych wspomnień nie dygocząc ze zgrozy. Ponieważ zapowiadała się noc nadzwyczaj gorąca, leżałam w łóżku prawie naga. Pokojówka wyszła, zgasiłam świecę... Na nieszczęście zostawiłam obok posłania otwarty koszyczek do robót ręcznych, gdyż skończyłam właśnie wycinać woal, którego nazajutrz potrzebowałam. Ledwo zdążyłam przymknąć oczy, gdy usłyszałam jakiś szmer... zerwałam się żywo i usiadłam... gdy nagle uczułam, że obejmuje mnie czyjeś ramię... Nie ujdziesz mi, Florville usłyszałam głos SaintAngea, gdyż on to był właśnie, Przebacz, ale to było ponad moje siły... Nie próbuj się wyrywać... musisz być moja! Nikczemny uwodzicielu! zawołałam precz stąd natychmiast albo zadrżysz przed skutkami mego gniewu! Boję się tylko jednego: że mogę cię nie mieć, okrutna dziewczyno! odpowiedział roznamiętniony młodzieniec, chwytając mnie tak zręcznie i z taką siłą, iż w chwilę potem byłam już jego ofiarą, nie zdoławszy podjąć obrony... Rozwścieczona tą zuchwałością, zdecydowana na wszystko, byle tylko nie dopuścić do dalszych skutków tej sytuacji, zdołałam oswobodzić się na tyle, że mogłam uchwycić nożyce leżące u moich stóp. Mimo gniewu panowałam jednak nad sobą i szukałam w ciemnościach jego ramienia, aby tu jedynie ugodzić i raczej odstraszyć go swoją determinacją niż ukarać stosownie do winy. Czując moje szamotanie podwoił gwałtowność swoich wysiłków. Precz! Zdrajco! wołałam, uderzając, jak sądziłam, w jego ramię precz stąd natychmiast i wstydź się tej zbrodni! Och, panie de Courval! Fatalnie wymierzyłam swoje ciosy! Nie szczęśliwy młodzieniec, krzyknął i osunął się na podłogę. Zapaliłam świecę i pochyliłam się nad nim... Boże sprawiedliwy! Przebiłam mu serce... umierał! Rzuciłam się na krwawiące ciało, przycisnęłam je w rozpaczy do piersi... złączyłam z nim usta, usiłując powstrzymać uchodzącą duszę; łzami zalewałam krwawiącą jego ranę. O drogi! Którego jedyną zbrodnią była zbyt wielka miłość do mnie wołałam w zamroczeniu czyś zasłużył na taką kaźń? Miałbyś stracić życie z ręki kobiety, której gotów byłeś je poświęcić? Nieszczęśliwy młodzieńcze... tak podobny do człowieka, którego kiedyś uwielbiałam... jeżeli moja miłość mogłaby ci przywrócić życie, to dowiedz się w tej strasznej chwili, kiedy nie możesz już mnie usłyszeć... dowiedz się, jeżeli pozostała w tobie choć iskierka świadomości, że chciałabym cie ożywić nawet za cenę reszty moich dni... dowiedz się, że nigdy nie byłeś mi obojętny, że nie mogłam patrzeć na ciebie bez wielkiego wzruszenia, a uczucia moje ku tobie były chyba szlachetniejsze od marnej miłości, która gorzała w twym sercu! Wołając tak upadłam bez zmysłów na zwłoki tego nieszczęśliwego młodzieńca; pokojówka usłyszała hałas, wbiegła do pokoju, poczęła mnie cucić, usiłowała przywrócić do życia biednego SaintAngea. Niestety! Wszystko na próżno! Wybiegłyśmy z tego fatalnego pokoju, zamykając starannie drzwi i zabierając klucz, i wyjechaliśmy natychmiast do Paryża do pana de SaintPrat. Kazałam go obudzić; wręczyłam mu klucz do śmiertelnej sypialni, opowiedziałam straszną przygodę. Użalił się nade mną, pocieszał i mimo choroby udał się natychmiast ;do pani de Lerince; ponieważ z jej posiadłości nie było daleko do Paryża, udało się wszystko załatwić tej samej nocy. Mój opiekun przyjechał do swojej kuzynki o świcie, kiedy w domu służba poczęła dopiero wstawać i nic jeszcze na jaw nie wyszło. Najlepsi przyjaciele, najbliżsi krewni przenigdy nie zachowaliby się szlachetniej; 155 . oboje dalecy byli od naśladowania ludzi głupich czy okrutnych, którzy w takiej sytuacji rozgłaszają z rozkoszą wszystko, co może pognębić i unieszczęśliwić ich samych i całe otoczenie; domownicy nawet nie domyślali się tego, co zaszło w tym domu... A więc, panie de Courval powiedziała panna de Florville, przerywając opowieść z powodu łkania, które ścisnęło ją za gardło czy chciałbyś poślubić kobietę zdolną do takiego mordu? Czy ścierpiałbyś w swych ramionach istotę, która zasłużyła na najcięższą karę? Nie szczęśnicę, którą torturuje nieustannie wspomnienie zbrodni? Która od tej strasznej chwili ani jednej nocy nie przespała spokojnie? Tak, proszę pana, nie było odtąd nocy, aby moja nieszczęśliwa ofiara nie jawiła mi się skąpana we krwi, którą wytoczyłam z jej serca... Proszę się uspokoić, zaklinam panią! odrzekł pan de Courval, łącząc swe łzy z płaczem tej niezwykłej dziewczyny. Znając wrażliwą duszę, którą obdarzyła cię Natura, rozumiem twoje wyrzuty sumienia. Ale cała ta fatalna przygoda nie ma znamion zbrodni; bez wątpienia, straszne to nieszczęście, ale tylko nieszczęście. Nie zamyśliłaś przecież zabójstwa, nie kierowałaś się żądzą krwi, chciałaś tylko obronić się przed okropnym zamachem... było to, jednym słowem, zabójstwo przypadkowe, w obronie własnej... Rozchmurz się, uspokój, żądam tego! Najsurowszy z trybunałów mógłby tylko osuszyć twe łzy. Och! Jakże się mylisz, jeśli sądzisz, że takie wydarzenie mogłoby pozbawić cię w mym sercu tych wszystkich praw, który przyznał ci twe zalety! Nie, piękna Florville, przygoda taka, zamiast cię zhańbić, objawia tylko mym oczom wszystkie twoje cnoty; czyni cię tym godniejszą wspierającego i pocieszycielskiego ramienia, które powinno ci dopomóc w zapomnieniu tej rozterki. To wszystko, co w swojej dobroci raczy mi pan mówić od rzekła panna de Florville powiadał również pan de SaintPrat. Ale wasze słowa nie mogą jednak stłumić mych wyrzutów sumienia, cierpienia nie ukoją. Mniejsza z tym, chcę mówić dalej, zapewne jest pan ciekawy zakończenia tej historii. Trudno wątpić, że pani de Dulfort była w rozpaczy; ów młody człowiek tak ją interesował i był jej tak gorąco polecony, że opłakiwała szczerze jego zgon. Rozumiała jednak potrzebę tajemnicy, wiedziała, że rozgłos mógłby mnie zgubić, ale nie przywróciłby z pewnością życia jej protegowanemu, więc milczała. Pani de Lerince, mimo całej surowości swoich zasad i obyczajów, postąpiła jeszcze szlachetniej, gdyż roztropność i miłosierdzie były szczególnymi zaletami jej charakteru; rozgłosiła przede wszystkim w domu, że wskutek dziwnej fantazji zachciało mi się wyjechać w nocy do Paryża, aby odetchnąć po drodze świeżym powietrzem, że uprzedziłam Ją z góry o tym ekstrawaganckim pomyśle; że zresztą poczułam się już o wiele lepiej, więc jej zamiarem jest pośpieszyć teraz za mną do stolicy i tam zostać do kolacji; pod tym pretekstem zwolniła na ten wieczór całą służbę. Po zostawszy sama z przyjaciółką i panem de SaintPrat posłała po księdza; proboszcz pani de Lerince był również jak ona człowiekiem rozsądnym i światłym; bez żadnych trudności wydał pani de Dulfort urzędowe zaświadczenie o naturalnym zgonie i pochował osobiście, w tajemnicy i tylko przy pomocy dwóch swoich ludzi, nieszczęśliwą ofiarę mojego zapamiętania. Po dokonaniu tego dzieła wszyscy zaprzysięgli utrzymanie tajemnicy, a pan de SaintPrat pośpieszył mnie uspokoić, zdając mi sprawę ze wszystkiego, co zostało dokonane, aby czyn mój pozostał na zawsze w zupełnym utajeniu. Chciał mnie namówić, abym powróciła najzwyczajniej do pani de Lerince... była gotowa mnie przyjąć... ale nie mogłam się na to zdobyć; wówczas doradził mi jakąkolwiek podróż. Pani de Verquin, z którą utrzymywałam ciągle, jak już panu mówiłam, przyjazną korespondencję, od dawna nalegała, abym odwiedziła ją i spędziła u niej parę miesięcy; powiedziałam o tym jej bratu, zgodził się i w osiem dni później wyjechałam do Lotaryngii. Niestety, wspomnienie mej zbrodni szło za mną wszędzie, nie mogłam się uspokoić. Zrywałam się w środku nocy, słysząc jęki i krzyki biednego SaintAngea, widziałam go nadal skrwawionego u swoich stóp; zdawało mi się, że gorzko wypomina mi swoje okrucieństwo, że przysięga, iż wspomnienie tego potwornego czynu ścigać mnie będzie aż do grobu, a zarazem boleję, iż nie poznałam się na sercu, które przebiłam morderczym ostrzem... Pewnej nocy stanął przede mną Senneval, nieszczęsny kochanek, którego nie mogłam zapomnieć, gdyż tylko on wiązał mnie jeszcze z Nancy, i pokazał mi dwa trupy: SaintAngea i jakiejś obcej mi zupełnie kobiety. Oblewał je łzami i wskazywał opodal trumnę wysłaną cierniami, która zdawała się dla mnie otwierać. Zbudziłam się w strasznym podnieceniu, tysiące mieszanych uczuć kłębiły się w mej duszy, jakiś wewnętrzny głos mówił mi: "Zawsze gdy zaśniesz, ta nieszczęsna ofiara będzie ci wyciskać z oczu krwawe i co dzień boleśniejsze łzy. Należy zapamiętać te słowa: "...obcej mi zupełnie kobiety", aby nie zgubić wątku (Opowieści. Florville poniesie jeszcze inne klęski, zanim rozjaśni się mrok i pozna imię osoby, którą widziała we śnie. Cierń twych wyrzutów sumienia będzie szarpał cię nieustannie i nigdy nie stępieje"... W takim oto stanie ducha przybyłam do Nancy; oczekiwały mnie tam nowe i wielkie strapienia; skoro raz jeden ręka losu przygniecie nas swoim ciężarem, ciosy jego prędko się pomnażają. Zajechałam zaraz do domu pani de Verquin; prosiła mnie o to w swym ostatnim liście, radując się z góry jak pisała na myśl, że znowu mnie zobaczy. Wielki Boże, w jakiej sytuacji było nam dane zakosztować wzajemnie tej radości! Leżała na łożu śmierci, chociaż minęło ledwo piętnaście dni od chwili, gdy pisała do mnie... opowiadała o swoich aktualnych radościach i dzieliła się nadzieją na przyszłe... I cóż są warte plany śmiertelników, skoro w dniu, kiedy je układają, wśród zabaw i rozkoszy bezlitosna śmierć przecina nić ich żywota; i nie zastanowiwszy się nawet nad tą straszną chwilą, żyjąc tak, jakby istnieć mieli tutaj wiecznie, odchodzą nagle w ciemną otchłań nieśmiertelności, niepewni losu, który ich tam czeka! Muszę przerwać na chwilę historię swego życia, aby opowiedzieć panu o tej bolesnej stracie i ukazać ci przedziwny i straszny stoicyzm, z którym ta kobieta wstąpiła do grobu. Pani de Verquin, która była już osobą niemłodą, miała, bowiem lat pięćdziesiąt dwa, po jakiejś szaleńczej orgii skoczyła do wody, aby się ochłodzić, a wyniosła z niej chorobę, która rozwinęła się w nie bezpieczne cierpienie; nazajutrz wywiązało się zapalenie płuc, szóstego dnia powiedziano jej, że ma przed sobą najwyżej dwadzieścia cztery godziny życia. Wiadomość ta wcale jej nie strwożyła; wiedziała, że mam przyjechać, wydała polecenia, aby należycie mnie przyjęto. Przyjechałam... i oto zaraz na progu powiedziano mi o orzeczeniu lekarza, że tej samej nocy powinna skonać. Kazała się położyć w pokoju urządzonym z najwyższym smakiem i elegancją; spoczywała w negliżu na rozkosznym łożu, którego liliowe zasłony były wdzięcznie uniesione przez girlandy żywych kwiatów; goździki, jaśminy, róże i tuberozy zdobiły wszystkie kąty jej sypialni, kwiecie wysypywało się z koszyków, pokrywało cały pokój i łoże. Gdy mnie ujrzała, wyciągnęła ręce: Chodź Florville mówiła uściśnij mnie, siądź na tym kwietnym łożu... Jakżeś wyrosła i wypiękniała... Och! Doprawdy, moje dziecko, cnota jakoś ci służy... Wiesz już o moim stanie... mówiono ci... Ja też wiem... za parę godzin już mnie nie będzie; nie przypuszczałam, że na tak krótko się spotkamy... A dostrzegając łzy w moich oczach uśmiechnęła się: Cicho, głuptasie, nie bądź dzieckiem... Myślisz może, że jestem nieszczęśliwa? Czyż nie dosyć nacieszyłam się życiem? Niewiele tracę, tylko lata, kiedy i tak trzeba by było wyrzec się rozkoszy, a jakże ja bym się bez niej obchodziła? Naprawdę, nie skarżę się, że nie dożyję starości za parę lat żaden mężczyzna już by mnie nie zechciał, a ja zawsze pragnęłam żyć tylko tak długo, póki w nikim nieobudzę odrazy. Moje dziecko, tylko wierzący lękają się śmierci; zawieszeni stale między piekłem a niebem, niepewni swojego ostatecznego przeznaczenia, są nieustannie przygnieceni trwogą i niepokojem. Ja nie spodziewam się niczego, pewna jestem, że po śmierci nie będę nieszczęśliwsza niż przed urodzeniem, więc zasnę cicho na łonie Natury, bez żalu i bólu, bez wyrzutów sumienia i bez niepokoju. Kazałam się pochować pod krzakiem jaśminu, przygotowano już tam dla mnie miejsce, tam spocznę, Florville, a cząstkami mego rozpadłego ciała pożywią się kwiaty, które najbardziej ukochałam. Widzisz uśmiechnęła się pieszcząc moje policzki gałązką jaśminu gdy w przyszłym roku poczujesz zapach tego krzewu, oddychać będziesz duszą swojej starej przyjaciółki. Cząsteczki kwiatów przenikną do tkanek twego mózgu, natchną cię pięknymi ideami i skłonią, byś znowu pomyślała o mnie. Z oczu płynęły mi łzy... ściskałam ręce tej nieszczęśliwej kobiety, chciałam nakłonić ją, aby wyrzekła się tych strasznych idei materializmu na rzecz systemu mniej bezbożnego. Zaledwie jednak ujawniłam to pragnienie, gdy pani de Verquin odtrąciła mnie ze zgrozą. Florville! zawołała błagam cię, nie zatruwaj swoimi przesądami ostatnich chwil mego życia, pozwól mi umrzeć w spokoju. Nie po to gardziłam nimi przez całe życie, aby ulec im w chwili śmierci! Zamilkłam; cóż by pomogły moje słabe argumenty w obliczu takiej złości? Opłakiwałam więc panią de Verquin, nie próbując jej nawracać, pozwalało mi na to poczucie ludzkości. Zadzwoniła; a wtedy po lizałam dźwięki koncertu słodkiego i melodyjnego, który brzmiał za ścianą. Widzisz powiedziała ta epikurejka tak chciałam umrzeć! i nie więcej to warte niż konanie w otoczeniu księży, którzy zatrują ostatnie chwile życia niepokojem, groźbami i rozpaczą? Nie, pokazać twoim bigotom, że można umrzeć spokojnie nie upodabniać się do nich; chcę ich przekonać, że nie religii potrzeba, aby skonać w równowadze ducha, ale tylko odwagi i rozsądku. Dzień się nachylił ku wieczorowi; przyszedł notariusz, kazała go wprowadzić. Muzyka umilkła; podyktowała swoją ostatnią wolę; nie mając dzieci i od wielu lat żyjąc we wdowieństwie była panią dużego majątku; zapisała znaczne legaty przyjaciołom i służbie. 159 . Potem kazała podać sobie małą szkatułkę z sekretery stojącej obok łoża. Oto co mi pozostało rzekła trochę pieniędzy i klejnotów. Zabawmy się przez resztę wieczoru; jest was sześcioro w tym pokoju, podzielę to na sześć części; zrobimy loterię, wyciągniecie losy i każdy weźmie cząstkę, która mu przypadnie w udziale. Zdumiewałam się zimną krwią tej kobiety; niepojęte było dla mnie, jak można z sumieniem obciążonym tylu grzechami tak spokojnie oczekiwać ostatniej chwili życia. Potworne są skutki niedowiarstwa! Jeżeli przejmuje nas zgrozą okropna śmierć niektórych złoczyńców, bardziej jeszcze powinna zatrwożyć tak wielka zatwardziałość w chwili zgonu! Wszelako życzeniu jej stało się zadość. Kazała podać wspaniałą kolację, skosztowała wielu dań, piła hiszpańskie wina i likiery; lekarz nie bronił jej tego, mówiąc, że w jej stanie nic już nie może zaszkodzić. Wyciągnęliśmy losy, wypadło na każdego prawie po sto ludwików, bądź w złocie, bądź w klejnotach. Ledwo skończyliśmy tę zabawę, gdy schwycił ją gwałtowny atak. A więc... czy to już? zwróciła się do lekarza z niezmienną pogodą ducha. Lękam się, pani... Chodź więc, Florville powiedziała, wyciągając do mnie ręce przyjmij moje ostatnie pożegnanie, chciałabym skonać w objęciach cnoty... Przytuliła się do mnie kurczowo, a w chwilę potem piękne jej oczy zamknęły się na zawsze. Byłam obca w tym domu i nic więcej już mnie z nim nie wiązało, opuściłam go więc natychmiast... domyśla się pan, w jakim stanie... i jak wydarzenie to wstrząsnęło moją imaginacją. Zbyt wiele dzieliło sposób myślenia pani de Verquin od mojego światopoglądu, abym mogła ją szczerze miłować; czyż nie była zresztą pierwszą przyczyną mojego upadku i wszystkich jego konsekwencji? Wszelako ta niewiasta, siostra jedynego człowieka, który opiekował się mną przez całe życie, okazywała mi zawsze tyle względów, była dla mnie tak łaskawa nawet w chwili zgonu, że łzy moje były szczere, a gorycz ich pomnożona refleksją, że mimo wszystkich swoich znakomitych zalet ta nieszczęsna istota sama się zgubiła, a teraz odrzucona od tronu Przedwiecznego cierpi bez wątpienia najokrutniejsze męczarnie, przeznaczone dla dusz tak zdeprawowanych... Tylko myśl o niezmierzonej dobroci Boga pocieszała mnie w tych rozpaczliwych rozważaniach; padłam na kolana, ośmielałam się błagać Najwyższą Istotę o zmiłowanie nad nieszczęśliwą. Ja, która tak bardzo potrzebowałam miłosierdzia niebios, chciałam wyprosić je dla innych! Aby zaś w miarę swoich możliwości złagodzić gniew nieba, przeznaczyłam na jałmużnę dziesięć ludwików ze swego udziału w loterii pani de Verquin i kazałam natychmiast rozdzielić je wśród ubogich tej parafii. Ostatnia wola zmarłej została skrupulatnie wypełniona; zbyt starannie się zresztą zabezpieczyła, aby można było w czymkolwiek jej uchybić. Pochowano zwłoki pod krzewem jaśminu, a na płycie nagrobnej wyryte zostało tylko jedno słowo: VIXIT. Tak oto skończyła siostra mojego najbliższego przyjaciela; pełna wiedzy i zalet umysłu, uformowana z samych wdzięków i talentów, pani de Verquin zdolna była przy innej konduicie zasłużyć na szacunek i miłość wszystkich, którzy ją znali; niestety, wzbudzała tylko pogardę. Rozwiązłość jej wzmagała się wraz z upływem lat; brak zasad nigdy nie jest bardziej niebezpieczny niż w wieku, kiedy utraciło się już po czucie wstydliwości; zepsucie zżera serce, wyrafinowanie pogłębia występki i niepostrzeżenie dochodzi się do zbrodni sądząc, że popełnia się najwyżej nieznaczne błędy. Wszelako niewiarygodne zaślepienie jej brata nie przestawało mnie zdumiewać; tak wielka jest moc dobroci i naiwności! Ludzie szlachetni nigdy nie podejrzewają u innych zła, do którego sami nie są zdolni i dlatego właśnie padają od razu ofiarą pierwszego nicponia, który zechce ich zwodzić; stąd tak łatwo i tak niegodziwie jest ich oszukiwać; bezczelny łotr, który godzi na ich cześć ; lub mienie, musi jeno dostatecznie się upodlić, a nie dowiódłszy nawet swej biegłości w zbrodni, tym bardziej przyczynia się do rozsławienia Cnoty. Wraz ze śmiercią pani de Verquin postradałam wszelką nadzieję na otrzymanie kiedykolwiek jakichś wiadomości o swym kochanku i swoim synu; pojmuje pan, że nie mogłam rozmawiać z nią o tych sprawach w tak strasznym stanie, w jakim ją zastałam. Zdruzgotana tą katastrofą, umęczona podróżą, którą odbyłam w krańcowym upadku ducha, postanowiłam odpocząć przez czas jakiś, w oberży, w której się zatrzymałam, nie spotykając się absolutnie z nikim, tym bardziej, że pan de SaintPrat zdawał się życzyć sobie, abym taiła swoje nazwisko. Stąd też napisałam do swego drogiego opiekuna, zdecydowana wyjechać dopiero po otrzymaniu jego odpowiedzi. ..Nieszczęśliwa dziewczyna, która nic dla pana nie znaczy pisałam, która ma prawo tylko do twej litości, ciągle zakłóca spokój twej egzystencji. 161 . Zamiast rozprawiać o bólu, w którym jest pan pogrążony z powodu poniesionej straty, ośmiela się pisać o swoich kłopotach, prosić o twe wskazania i oczekiwać rozkazów etcetera". Ale było widać przeznaczone, że nieszczęście ma ścigać mnie wszędzie i że nieustannie będę albo ofiarą, albo świadkiem jego złowrogich działań! Pewnego wieczoru wracałam dość późno z przechadzki w towarzystwie swojej służebnej, szła ze mną tylko ta dziewczyna i dochodzący lokaj, którego najęłam po przyjeździe do Nancy; w oberży wszyscy już spali. Kiedy otwierałam drzwi swego mieszkania, kobieta co naj mniej już pięćdziesięcioletnia, wysoka, bardzo jeszcze przystojna, którą znałam z widzenia od czasu, kiedy mieszkałam w tym samym hotelu, wybiegła nagle ze swego pokoju sąsiadującego z moim i trzymając w ręku sztylet wpadła do izby po drugiej stronie korytarza... Wiedziona naturalnym odruchem chciałam zobaczyć, co się dzieje... pobiegłam... za mną pośpieszyli moi służący. W mgnieniu oka, zanim zdołaliśmy wszcząć alarm czy pośpieszyć z pomocą, ta nieszczęśnica rzuciła się na jakąś kobietę, przebiła ją nożem ze dwadzieścia razy, a potem za wróciła i wbiegła do swego pokoju, nawet nas nie dostrzegając. Wydało się nam wtedy, że była to obłąkana; nie rozumieliśmy zbrodni, w której trudno było dopatrzeć się jakiegoś motywu. Pokojówka i służący po częli krzyczeć; nie zdając sobie sprawy, czemu to czynię, stanowczym ruchem nakazałam im milczenie, schwyciłam za ręce i wciągnęłam do swojego pokoju, gdzie zaraz się zamknęliśmy. Z korytarza dobiegały nas odgłosy straszliwego zamieszania; zraniona śmiertelnie kobieta zdołała dowlec się do schodów, wydając przeraźliwe wrzaski; zanim skonała, wyszeptała jeszcze nazwisko swojej morderczyni. Ponieważ zaś wiedziano, że tego wieczoru jako ostatni wróciliśmy do oberży, zaaresztowano nas razem z przestępczynią. Zeznania umierającej nie pozostawiły co do nas żadnych wątpliwości; władze zadowoliły się więc nakazaniem nam jedynie, abyśmy do zakończenia procesu nie opuszczali oberży. Zawleczona do więzienia zbrodniarka nie przyznała się do niczego i broniła się przed oskarżeniem z wielką stanowczością; oprócz mnie i dwojga moich służących nie było innych świadków; trzeba więc było stanąć przed sądem... zeznawać... i ukryć starannie niepokój, który rozdzierał mi duszę. Przecież ja sama również zasłużyłam na śmierć, podobnie jak owa zbrodniarka, którą moje wymuszone zeznania miały zaprowadzić na szafot; dopuściłam się podobnej zbrodni! Nie wiem, ile bym dała, byle tylko uniknąć tych okrutnych zeznań; gdy je składałam, zdawało mi się, że za każdym słowem wydzierają mi z serca po kropli krwi. Musiałam jednak mówić; zeznaliśmy, cośmy widzieli. Aczkolwiek wszyscy przekonani byli o zbrodni tej kobiety, która jak się dowiedziałam zabiła swoją rywalkę, chociaż powiadam sędziowie byli pewni, że jest winna, okazało się jednak, że bez naszych zeznań nie można było jej skazać, gdyż w aferę tę zamieszany był pewien mężczyzna podejrzanej konduity, który zbiegł, a łatwo mógł być posądzony o dokonanie tego mordu. Ale ze znania nasze, a zwłaszcza lokaja, który należał do personelu oberży i znał dobrze dom, w którym popełniono zbrodnię... te okrutne zeznania, których bez własnej kompromitacji nie mogliśmy odmówić, przy pieczętowały wyrok śmierci na tę nieszczęśliwą. W czasie ostatniej konfrontacji kobieta ta przypatrywała mi się z wyraźnym poruszeniem, a potem zapytała, ile mam lat. Trzydzieści cztery odrzekłam. - Trzydzieści cztery? I pochodzisz z tej prowincji? - Nie, pani. - A nosisz nazwisko Florville? - Owszem odpowiedziałam tak się nazywam. - Nie znałam pani mówiła ale jesteś osobą uczciwą i, jak po wiadają, szanowaną w tym mieście. To wystarczy, na moje nieszczęście... I kontynuowała z przejęciem: Widziałam panią we śnie, wśród tych wszystkich okropności... była pani razem z moim synem... gdyż jestem matką, i to, jak widzi pani, nieszczęśliwą... miałaś tę samą postać, ten sam wzrost, tę suknię... a przede mną wznosił się szafot... We śnie! zawołałam we śnie, o pani... Wtedy dopiero przypomniałam sobie własny sen sprzed niejakiego czasu; uderzyły mnie rysy twarzy tej kobiety; rozpoznałam w niej postać, która ukazała mi się razem z Sennevalem obok cierniowej trumny... Oczy zwilżyły mi się łzami; im bardziej przyglądałam się tej kobiecie, tym usilniej pragnęłam odwołać swoje zeznania... nawet przyjąć na siebie jej wyrok i śmierć... Chciałam uciekać, a nie mogłam się poruszyć. Dostrzeżono moje zmieszanie, ale trybunał był przeświadczony o mojej niewinności, Więc zadowolił się przerwaniem naszej rozmowy... Wróciłam do siebie zdruzgotana, pełna sprzecznych uczuć, których źródła nie potrafiłam sobie wytłumaczyć. Nazajutrz poprowadzono tę nieszczęśnicę na śmierć. Tego samego dnia otrzymałam odpowiedź od pana de SaintPrat; Zobowiązywał mnie do powrotu. Po tych fatalnych wydarzeniach Nancy nie było dla mnie przyjemnym miejscem pobytu, opuściłam je więc niezvłocznie podążyłam do stolicy, ścigana teraz przez widmo tej kobiety, które zdawało się wołać za mną: "To ty, nieszczęsna, posłałaś mnie na szafot, a nie wiesz nawet, kogo skazałaś na śmierć! 163 . Wstrząśnięta tylu ciosami, przygnieciona takim strapieniem, prosiłam pana de SaintPrat, aby wyszukał mi jakieś schronienie, gdzie mogłabym dokonać żywota w najgłębszym osamotnieniu, oddając się tylko pokutom i spełnianiu religijnych obowiązków. Wskazał mi klasztor, w którym mnie pan znalazł; zamieszkałam tutaj w tym samym tygodniu, zdecydowana opuszczać jego mury tylko dla odwiedzenia dwa razy w miesiącu swojego opiekuna i spędzenia zarazem kilku chwil u pani de Lerince. Ale niebiosa, które nie szczędziły mi cierpień, nie pozwoliły również radować się długo szczęściem obcowania z tą ostatnią przyjaciółką; utraciłam ją w ubiegłym roku. Była dla mnie zbyt dobra, abym opuściła ją w tych ostatnich okrutnych chwilach; ona także umarła na moich rękach. Ale czy uwierzy pan? Nie miała tak spokojnej śmierci jak pani de Verquin; tamta niczego się nie spodziewała i nie bała się wszystkiego utracić; ta zaś zdawała się lękać utraty wszelkiej nadziei. Nie widziałam najmniejszych wyrzutów sumienia u kobiety, która powinna była uginać się pod ich ciężarem; u tej natomiast, która wolna była od wszelkiego grzechu, pojawiły się one przed zgonem. Pani de Verquin w chwili śmierci żałowała jedynie, że nie dosyć grzeszyła; pani de Lerince konała wyrzucając sobie, iż czyniła za mało dobra. Pierwsza okryła się kwiatami, opłakując jedynie utratę rozkoszy; druga chciała umrzeć na pokutniczym łożu, rozpaczając na wspomnienie godzin, które za niedbała poświęcić cnocie. Zastanowiły mnie te przeciwieństwa i trochę zwątpienia wkradło się do mej duszy. I czemuż to mówiłam sobie spokój w ostatniej chwili życia nie jest udziałem cnoty, ale raczej grzechu i występku? Ale w tej samej chwili umocnił mnie jakiś wewnętrzny głos, pochodzący z głębi serca. Czy przystoi mi pomyślałam badać zamiary Przedwiecznego? To, co widziałam, winno mnie jeszcze bardziej umocnić w wierze; trwoga pani de Lerince była niepokojem cnoty, natomiast okrutna apatia pani de Verquin ostatnim dowodem skutków zbrodni. Ach! Gdybym mogła wybrać dla siebie rodzaj śmierci, niechby Bóg przyznał mi łaskę niepokoju tej pierwszej, a ustrzegł przed otępieniem tamtej... Taki jest koniec mojej historii. Od dwóch lat mieszkam w klasztorze Wniebowzięcia, gdzie umieścił mnie mój dobroczyńca. Tak, proszę pana, żyję tam już dwa lata, a nie miałam jeszcze ani chwili ukojenia; każdej nocy jawi się przede mną wizerunek nieszczęśliwego SaintAngea i tej biednej kobiety, którą w Nancy posłałam na śmierć. W takim stanie ducha spotykam teraz pana; to były tajemnice, z których miałam ci się zwierzyć. Czyż nie było moim obowiązkiem powiedzieć ci o wszystkim, zanim ulegniesz uczuciom, które tak cię zwodzą? Widzi pan sam, czy mogę być ciebie godna... czy ta dusza rozdarta cierpieniem może przynieść ci w życiu jakąkolwiek radość... Ach! Drogi panie, pozbądź się tych złudzeń i pozwól mi wrócić do surowej samotni, która jedyna teraz mi przystoi. Gdybyś wyrwał mnie stamtąd, to miałbyś wiecznie przed sobą straszne widowisko wyrzutów sumienia, boleści i niedoli! Panna de Florville zakończyła swoją opowieść w stanie wielkiego wzburzenia. Z natury żywa, wrażliwa i delikatna, nie potrafiła wspominać swoich nieszczęść nie przeżywając ich od nowa. Pan de Courval, który w ostatnich wydarzeniach jej życia nie do patrzył się bynajmniej argumentów zdolnych zniweczyć jego zamiary, starał się usilnie uspokoić ukochaną dziewczynę. Powtarzam pani mówił w tym wszystkim, coś mi opowiedziała, wiele jest zdarzeń dziwnych i fatalnych, ale nie widzę ani jednego, które mogłoby naprawdę niepokoić twe sumienie albo szkodzić twej reputacji... Ta przygoda w wieku lat szesnastu... smutna, przy znaję, ale tyle było przecież okoliczności zdolnych cię usprawiedliwić... Młodość, wpływ pani de Verquin... ów młody człowiek, zapewne bardzo przystojny... którego chyba nigdy już potem nie widziałaś? dorzucił pan de Courval z niepokojem w głosie i którego zapewne nigdy więcej nie zobaczysz... O nigdy, na pewno! odrzekła Florville, zgadując powód nie pokoju pana de Courval. A więc, o pani, dojdźmy do porozumienia, zakończmy tę sprawę! Zaklinam panią, pozwól się przekonać, że w historii twego życia nie masz niczego, co mogłoby w sercu uczciwego człowieka umniejszyć najwyższy szacunek należny twoim cnotom albo ująć cokolwiek z po dziwu, który budzą twoje powaby. Panna de Florville poprosiła jednak o pozwolenie powrotu do Paryża, aby po raz ostatni zasięgnąć rady swojego opiekuna; przyrzekła, że z jej strony nie będzie już na pewno żadnych trudności. Pan de Courval nie mógł nie zgodzić się na spełnienie tej zacnej powinności; wyjechała, a po ośmiu dniach wróciła razem z panem de SaintPrat. 165 . Pan de Courval przyjął go z niesłychaną gościnnością; okazywał wyraźnie, jak bardzo pochlebia mu związek z dziewczyną, którą Saint Prat raczył otoczyć swą opieką, prosił go, aby na zawsze zechciał zachować tytuł kuzyna tej uroczej osoby. SaintPrat odpowiadał równie uprzejmie i nadal wystawiał zaletom i charakterowi panny de Florville jak najpochlebniejsze świadectwo. Nadszedł wreszcie dzień tak upragniony przez Courvala; odbyła się ceremonia zaślubin, a przy odczytaniu intercyzy małżonek wielce się zdumiał, gdy okazało się, że nie uprzedzając nikogo pan de SaintPrat dorzucił do pensji panny de Florville cztery tysiące liwrów rocznej renty i zapisał jej ponadto w testamencie darowiznę w wysokości stu tysięcy franków. Ta niezwykła dziewczyna rozpłakała się przyjmując nowe dobrodziejstwa od swojego opiekuna, w głębi duszy była jednak rada, że może ofiarować człowiekowi, który tak wysoko ją ocenił, fortunę co najmniej równą majątkowi, jaki dotąd posiadał. Serdeczność, najczystsza radość, dowody wzajemnego szacunku i przywiązania ze strony obojga małżonków towarzyszyły obrzędom tego hymenu... hymenu fatalnego, nad którym zbierały się groźne chmury... Podobnie jak wszyscy przyjaciele nowo zaślubionej pary pan de SaintPrat spędził u Courvalów osiem dni, ale małżonkowie zdecydowali się nie wracać z nim do Paryża; postanowili pozostać na wsi aż do nadejścia zimy, aby uporządkować należycie swoje interesy i do prowadzić je do stanu umożliwiającego utrzymanie w stolicy przy zwoitego domu. Pan de SaintPrat obciążony został zadaniem wyszukania w swoim sąsiedztwie jakiejś ładnej nieruchomości, aby mogli się wzajemnie jak najczęściej odwiedzać. Radując się nadzieją szczęśliwej przyszłości państwo de Courval przeżyli razem już trzy miesiące, spodziewali się nawet potomstwa, o czym donieśli natychmiast panu de SaintPrat, gdy nagle nieprzewidziane wydarzenie zdruzgotało brutalnie ich szczęśliwe pożycie i zmieniło w cmentarne cyprysy wszystkie róże hymenu. Pióro wypada mi z ręki... winienem błagać czytelników o łaskę i zmiłowanie, zaklinać ich, aby powstrzymali się przed dalszą lekturą... Tak... aby odrzucili natychmiast tę książkę, jeżeli nie chcą zadrżeć ze zgrozy... Tragiczna jest dola człowieka na tym świecie... okrutne są skutki igraszek losu... Czemu nieszczęsna Florville, istota najcnotliwsza i godna prawdziwego szczęścia, przez niepojęty zbieg fatalnych okoliczności musi okazać się najpotworniejszym monstrum, jakie kiedykolwiek stworzyła Natura? Pewnego wieczoru spoczywała u boku męża, czytając romans angielski pełen niewiarygodnych okropności, który cieszył się ówcześnie wielkim rozgłosem. Doprawdy powiedziała odkładając książkę oto historia prawie tak samo tragiczna jak moja własna! Tak tragiczna jak twoja! zawołał pan de Courval, obejmując czule małżonkę. O Florville, myślałem, żeś już zapomniała o swoich nieszczęściach! Widzę, że się myliłem... czemu dopiero teraz o tym się dowiaduję? Pani de Courval pogrążyła się w zadumie; nie odpowiedziała ani słowem na pieszczoty męża, bezwolnym ruchem odepchnęła go ze zgrozą i upadła na sofę tłumiąc łkanie. Na próżno ów szlachetny małżonek ukląkł u jej stóp, zaklinał ukochaną kobietę, aby się uspokoiła albo ujawniła mu chociaż przyczynę tego ataku rozpaczy. Pani de Courval wciąż go odpychała i odwracała głowę, gdy próbował osuszyć jej łzy, do tego stopnia, że Courval, przekonany, iż smutne wspomnienie dawnej miłości ponownie ją rozpłomieniło, nie mógł powstrzymać się od gorzkich wyrzutów. Pani de Courval wysłuchała go w milczeniu. Nie, odpowiedziała wreszcie wstając nie, to nie to... mylisz się, tłumacząc w ten sposób cierpienie, którego stałam się ofiarą. To nie wspomnienia tak mną wstrząsnęły, ale smutne przeczucia... Jestem z tobą szczęśliwa... bardzo szczęśliwa... i niegodna tego szczęścia. Nie możliwe, aby trwało ono długo; urodziłam się pod fatalną gwiazdą; jutrzenka radości zawsze była dla mnie tylko błyskawicą, która poprzedza uderzenie gromu... Boję się, że nie jesteśmy przeznaczeni do wspólnego szczęścia i to mnie przeraża. Dzisiaj jestem twoją żoną, jutro być może już nią nie będę... Ciągle brzmi w mej duszy tajemny głos, który mówi, że ta radość jest tylko złudzeniem, które rozpadnie się prędko jak kwiat przekwitający w ciągu jednego dnia. Nie oskarżaj mnie o kaprys czy oziębłość; jeślim winna, to jeno zbytniej wrażliwości; nieszczęścia nauczyły mnie widzieć wszystko z najgorszej strony... Pan de Courval klęczał u stóp małżonki, na próżno usiłował uspoKoić ją pieszczotami i perswazjami; gdy nagle... Zbliżała się godzina siódma, zapadł wczesny październikowy zmierzch... Wszedł lokaj i oznajmił, że jakiś nieznajomy domaga się usilnie rozmowy z panem de Courval. Florville zadrżała... mimowolne łzy ściekły jej po twarzy, zachwiała się, chciała mówić, ale głos zamarł jej w gardle. 167 . Pan de Courval, zaniepokojony stanem żony, kazał poprosić gościa, aby zechciał zaczekać i pośpieszył jej z pomocą; jednakże pani de Courval, która obawiała się, że zemdleje wskutek wewnętrznego poruszenia, i usiłowała za wszelką cenę ukryć wrażenie, jakie zrobiła na niej niespodziewana wiadomość, uniosła się z wysiłkiem i powiedziała: To nic... to nic... niech on wejdzie. Lokaj wyszedł i wrócił po chwili, prowadząc mężczyznę w wieku trzydziestu siedmiu lub trzydziestu ośmiu lat, którego fizjonomia, skądinąd wcale przyjemna, zdradzała jednak zakorzeniony głęboki smutek. Ojcze! zawołał nieznajomy, rzucając się do nóg pana de Cour val. Czy poznajesz syna utraconego przed dwudziestu dwoma laty, a za swe błędy aż nadto ukaranego przez nieszczęścia, które od tamtej chwili nieustannie go prześladowały? Mój syn! Wielki Boże! Przez jakie to zrządzenie losu... niewdzięczniku, któż ci przypomniał o starym ojcu? Serce, ojcze, to występne serce, które wszelako nigdy nie przestało cię miłować! Wysłuchaj mnie, ojcze... wysłuchaj mnie, mam wiele do opowiedzenia, racz usiąść... a ty, pani mówił młody Courval, zwracając się do małżonki swego rodzica wybacz, że już przy pierwszym spotkaniu zmuszony jestem odsłonić przed tobą nieszczęścia rodziny, których wszelako nie wolno mi taić przed ojcem. Proszę, niech pan mówi wyszeptała pani de Courval zdławionym głosem, rzucając błędne spojrzenie na swego pasierba. Nie szczęście jest mi nieobce, doświadczyłam go wiele od czasów dzieciństwa! Podróżnik utkwił wzrok w pani de Courval i odrzekł z mimowolnym wzruszeniem: Doświadczyłaś nieszczęścia, o pani? Wielki Boże! Niepodobna, abyś była ciężej od nas dotknięta! Usiedli... Trudno opisać stan pani de Courval... co chwila podnosiła wzrok na kawalera, potem wbijała go w ziemię... ciężko dyszała. Pan de Courval ocierał łzy, syn próbował go uspokoić, prosił, aby zechciał skupić uwagę. Podjęli wreszcie rozmowę. Tyle mam do opowiedzenia ci, ojcze rozpoczął młody Courval, że pozwól mi pominąć szczegóły i zająć się jedynie najważniejszymi faktami. Przyrzeknij mi, a ty, o pani, zechciej dać również swoje słowo, że nie przerwiecie, póki nie skończę całej historii. Rozstałem się z tobą, ojcze, mając lat piętnaście; pierwszym moim odruchem było pośpieszyć za matką, którą w zaślepieniu swoim bardziej niż ciebie miłowałem. Porzuciła cię przed wielu laty; odszukałem ją w Lyonie, ale jej rozwiązłość przeraziła mnie do tego stopnia, że ratując resztki winnego jej szacunku zmuszony byłem czym prędzej stamtąd uciekać. Pojechałem do Strasburga, gdzie stacjonował ówcześnie regiment normandzki... W tym miejscu pani de Courval spojrzała nań z przerażeniem, ale zdołała się opanować. Udało mi się zainteresować swoim losem dowódcę tego pułku: ofiarował mi szarżę podporucznika; po roku znalazłem się z całą formacją w garnizonie Nancy... I tam zakochałem się w kuzynce niejakiej pani de Verquin... uwiodłem tę młodą osobę, miałem z nią syna, a potem niegodziwie ją porzuciłem... Słysząc te słowa pani de Courval zadrżała; głuchy jęk wydarł się z jej piersi, ale nie poruszyła się i siedziała nadal znieruchomiała w fotelu. Ta nieszczęsna przygoda była przyczyną wszystkich moich niedoli. Oddałem dziecko tej biednej panny do pewnej kobiety, zamieszkałej w pobliżu Metzu, która przyrzekła mi otoczyć je staranną opieką, i po pewnym czasie wróciłem do swojego pułku. Potępiano powszechnie moje zachowanie, a ponieważ owa panna nie pokazała się już więcej w Nancy, spadły na mnie oskarżenia o spowodowanie jej zguby. Była tak ładna, że interesowało się nią wielu mężczyzn w tym mieście, znalazła więc mścicieli. Musiałem stanąć do pojedynku, zabiłem swego przeciwnika, a potem uszedłem do Turynu wraz z synem, którego zabrałem przejeżdżając w pobliżu Metzu. Dwanaście lat służyłem królowi Sardynii. Nie będę już opowiadał o nieszczęściach, których tam doświadczyłem, były doprawdy niezliczone; dopiero porzucając Francję zaczynamy ją cenić! Tymczasem mój syn rósł i zapowiadał się obiecująco. Poznałem w Turynie pewną Francuzkę, która towarzyszyła jednej z naszych księżniczek wydanej za mąż na tamtejszym dworze; ta czcigodna dama zainteresowała się moją niedolą, ośmieliłem się więc prosić ją, aby zabrała mego syna do Francji celem wydoskonalenia jego edukacji. Obiecałem, że w ciągu sześciu lat na tyle uporządkuję swoje interesy, że będę mógł przyjechać po chłopca i zabrać go znowu do siebie. Zgodziła się i zawiozła do Paryża to nieszczęśliwe dziecię, nie zaniedbując odtąd niczego, co było niezbędne dla jego wychowania, i donosząc mi stale o jego postępach. Wróciłem do Francji na rok przed umówionym terminem, pośpieszyłem do owej damy, pełen słodkiej nadziei na spotkanie ze swoim synem, na uściskanie w ramionach tego owocu miłości zdradzonej... 169 . ale nadal płonącej w mym sercu. Twój syn już nie żyje oświadczyła mi niespodziewanie ta szlachetna przyjaciółka, zalewając się łzami. Padł ofiarą tej samej namiętności, która unieszczęśliwiła jego ojca. Zabraliśmy go na wieś; tam zakochał się w pewnej uroczej dziewczynie, której nazwisko przysięgłam utaić; porwany gwałtownym uczuciem chciał wydrzeć jej siłą to, czego obrońcą była jej cnota... cios z jej ręki, wymierzony dla odstraszenia napastnika, ugodził go w serce i spowodował śmierć... Pani de Courval zapadła w rodzaj osłupienia, które przez chwilę zdawało się nawet grozić jej życiu; oczy jej znieruchomiały, krew zastygła w żyłach. Pan de Courval, który aż nadto dobrze pojął tragiczny związek między tymi nieszczęsnymi wypadkami, przerwał synowi i pochwycił żonę w ramiona. Odzyskała przytomność i z heroiczną determinacją zawołała: Pozwól mu mówić, jeszcze nie dopełniła się miara mych nieszczęść! Co prawda młody Courval nie zrozumiał zainteresowania tej damy faktami, które dotyczyły jej jak sądził tylko pośrednio, ale zgadując coś niezwykłego w zachowaniu małżonki ojca, patrzył na nią z wyrażnym niepokojem. Pan de Courval ścisnął syna za rękę i odwracając jego uwagę od zrozpaczonej Florville, nakazał mu kontynuować opowieść, zatrzymując się wszelako jedynie, przy sprawach najważniejszych i pomijając szczegóły, gdyż jego historia zawiera tajemnicze okoliczności, które trzeba jak najśpieszniej wyjaśnić. Zrozpaczony śmiercią syna podjął podróżnik nie mając we Francji nikogo, kto mógłby mnie zatrzymać... poza ojcem, którego nie śmiałem jednak odwiedzić, lękając się jego gniewu... postanowiłem wyjechać do Niemiec. Nieszczęsny ojcze zawołał młody Courval, zraszając łzami ręce swego rodziciela zbierz odwagę, błagam cię, pozostają mi do powiedzenia fakty najokropniejsze... Ledwo przybyłem do Nancy, gdy usłyszałem, że niejaka pani Desbarres... a było to nazwisko, które przyjęła matka, skoro tylko uwierzyłeś w jej śmierć... dowiedziałem się, iż owa pani Desbarres została wtrącona do więzienia pod zarzutem zasztyletowania swojej rywalki, a nazajutrz zostanie zapewne stracona na szafocie. Widzisz! zawołała pani de Courval, z rozdzierającym szlochem obejmując męża za szyję. Widzisz teraz ogrom moich niesz część? Tak, droga, pojmuję wszystko wyszeptał pan de Courval. Ale zaklinam cię, pozwól memu synowi skończyć opowiadanie. Florville zamilkła; oddychała z wysiłkiem, straszliwe napięcie malowało się w skurczonych rysach jej twarzy. Mów, synu, mów dalej powiedział nieszczęśliwy ojciec. Za chwilę wszystko ci wyjaśnię. Usłyszawszy tę nowinę kontynuował młody Courval upewniłem się od razu, czy nie ma jakiejś pomyłki w nazwisku. Nie stety, okazało się, że tą zbrodniarką była naprawdę moja matka. Zażądałem widzenia, uzyskałem zgodę władz, padłem w jej ramiona. Umieram winna zbrodni powiedziała mi ta nieszczęśliwa kobieta ale w zbiegu okoliczności, który zaprowadził mnie na szafot, jest coś doprawdy niesamowitego. Kto inny mógł być posądzony o to zabójstwo, szukano go nawet, wskazywały go wszystkie poszlaki; ale jakaś kobieta i jej służący, których przypadek sprowadził wówczas do oberży, widzieli zbrodnię, chociaż ja sama w wielkim wzburzeniu nie zdołałam ich dostrzec. Zeznania ich stały się jedyną podstawą wydanego na mnie wyroku śmierci. Trudno! Nie traćmy czasu na próżne narzekania! Mam ci powierzyć ważną tajemnicę, słuchaj więc, synu... Skoro tylko oczy moje zamkną się na zawsze, pojedziesz do mego męża a swojego ojca; powiesz mu, że wśród licznych moich zbrodni jest jedna, o której nigdy się nie dowiedział, a do której chcę mu się przyznać... Miałeś siostrę, synu... Przyszła na świat w rok po twoim urodzeniu... Uwielbiałam cię, lękałam się, że ta dziewczyna może kiedyś umniejszyć twe prawa; że w chwili wydania za mąż trzeba będzie dać jej posag z majątku, który winien do ciebie należeć. Aby więc zachować tylko dla ciebie całe dziedzictwo, pod nieobecność ojca postanowiłam pozbyć się tej dziewczynki i postarać się, aby w przyszłości mój mąż nie uzyskał już żadnego potomstwa z naszego małżeństwa. Rozwiązłość wtrąciła mnie wkrótce we wszelkie rodzaje występku, które zapobiegły skutkom tych zamierzeń, chociaż wciągnęły mnie w inne, najokropniejsze zbrodnie. Co do tej dziewczynki, to zdecydowana byłam skazać ją bez litości na śmierć. Zabierałam się już do wykonania tego haniebnego planu razem z mamką, którą hojnie opłaciłam, ale owa kobieta oświadczyła mi, że zna pewnego mężczyznę, od dawna już żonatego, który wszelako daremnie oczekuje upragnionego potomstwa; ofiarowała się uwolnić mnie od córki bez popełnienia zbrodni, i to w sposób, który w przyszłości zapewni dziecku prawdziwe szczęście. Zgodziłam się bez wahania; tej samej nocy podrzucono dziewczynkę pod bramę domu tego człowieka, ze stosownym listem włożonym do kołyski... 171 . Skoro mnie już nie będzie, udaj się spiesznie do Paryża i błagaj ojca, aby zechciał mi przebaczyć, aby nie przeklinał mojej pamięci i odzyskał dla siebie to dziecię. Mówiąc to, matka uściskała mnie... usiłowała ukoić rozterkę, którą wywołała we mnie jej opowieść... Ojcze, stracono ją nazajutrz! Nie bezpieczna choroba omal nie wtrąciła mnie do grobu; dwa lata byłem między życiem a śmiercią, nie mając ni siły, ni odwagi, aby do ciebie napisać. Skoro tylko odzyskałem zdrowie, postanowiłem natychmiast rzucić ci się do nóg, błagać o przebaczenie dla nieszczęśliwej małżonki i ujawnić nazwisko osoby, u której winieneś szukać informacji o mojej siostrze; to pan de Saint-Prat... Pan de Courval był prawie nieprzytomny; postradał niemal zmysły, zamarły w nim wszystkie siły ducha; stan jego był doprawdy przerażający. Florville, od kwadransa rozdzierana nieopisanym cierpieniem, wstała nagle ze spokojem zdradzającym ostateczną determinację. Tak, mój drogi! zwróciła się do Courvala. Czy wierzysz teraz, że na całym świecie nie ma ohydniejszej zbrodniarki niż nędz na Florville? ... Spójrz na mnie, Senneval! Poznajesz swoją siostrę? Dziewczynę, którą uwiodłeś w Nancy? Morderczynię naszego syna, żonę własnego ojca, niegodziwą istotę, która rodzoną matkę zawiodła na szafot... Tak, panowie, straszne są moje zbrodnie... Na którego kolwiek z was ośmielę się spojrzeć, widzę jeno przyczynę zgrozy... Widzę kochanka we własnym bracie, męża, w rodzonym ojcu... a kiedy pomyślę o sobie, dostrzegam odrażające monstrum, które przebiło nożem serce swojego dziecka i skazało na śmierć własną matkę... Czy wszystkie męczarnie piekła mogą być dla mnie dostateczną karą? Sądzicie może, iż zdołam żyć dalej z tak wielką męką w duszy? O nie... jeszcze tylko jednej zbrodni nie mam na sumieniu, ale ta pomści was wszystkich... W mgnieniu oka nieszczęśliwa rzuciła się na pistolety Sennevala:, wyrwała mu broń i wystrzeliła sobie w głowę, zanim ktokolwiek zdołał przejrzeć jej zamiary. Skonała za chwilę, nie wymówiwszy ani słowa. Pan de Courval stracił przytomność; syn, wstrząśnięty widokiem tej strasznej sceny, wołał rozpaczliwie o pomoc. Ale dla Florville nie było już ratunku; cień śmierci położył się na jej twarzy; w zniekształconych rysach dostrzec można było cierpienie gwałtownego zgonu i bez nadziejną rozpacz... pławiła się w kałuży krwi. Zaniesiono do łóżka nieprzytomnego pana de Courval; przeleżał dwa miesiące w najniebezpieczniejszym stanie. Syn jego rozchorował się również, ale swoimi staraniami i czułą opieką zdołał jednak przywrócić ojcu zdrowie i siły. Wszelako po tylu okrutnych ciosach postanowili obaj usunąć się od świata. Odległa samotnia skryła ich na zawsze przed ciekawością przyjaciół; tam też na łonie cnoty i wiary zakończyli życie tragiczne i ponure, dowodząc swoim przykładem, że tylko w wiecznej ciemności grobu dane jest człowiekowi odnaleźć spokój, który wydziera mu nieustannie na tym świecie złośliwość bliźnich, splot własnych namiętności, a nade wszystko fatalizm losu. przełożył Jerzy Łojek . Eugenia de Franval Opowieść tragiczna Pouczyć i przyczynić się do poprawy obyczajów oto jest jedyny sens tej opowieści. Niechaj ukaże ona ogrom niebezpieczeństwa, na które wystawia się każdy, kto gotów jest na wszystko dla nasycenia swej żądzy! Czyż człowiek taki może sądzić, że wykształcenia, bo gactwa, talentów i darów Natury można użyć na co innego niż błądzenie po manowcach, skoro nie wspierają ich i nie nadają im właściwego waloru w jego oczach powściągliwość, dobre obyczaje, rozsądek i skromność? Tej właśnie prawdy zamierzamy dowieść w toku niniejszej opowieści. Niech wybaczone nam będą potworne szczegóły zbrodni, o których musimy rozprawiać! Czy byłoby jednak możliwe wpojenie odrazy do podobnych występków, gdyby zabrakło nam odwagi przedstawienia ich w całej odrażającej nagości? Rzadko się zdarza, aby wszystko sprzyjało powodzeniu tej czy innej ludzkiej istoty. Ktoś jest faworytem Natury, ale Fortuna odmawia mu swoich darów; innego znowu Fortuna darzy szczodrze łaskami, ale znęca się nad nim Natura. Wydaje się, że zamiarem Opatrzności było przedstawienie w losach każdego indywiduum tej wielkiej prawdy, że zasada powszechnej równowagi jest najważniejszym prawem Wszechświata, które określa byt wszystkiego, co pojawia się, istnieje, oddycha. Franval był mieszkańcem Paryża, gdzie zresztą się urodził, a z czterystu tysiącami liwrów rocznej renty łączył piękną postawę, ujmującą powierzchowność i rozmaite talenty. Pod tą uwodzicielską mas ką ukrywały się jednak skłonności do najgorszych występków, przede wszystkim zaś te, które tolerowane i podsycane wiodą tak prędko ku jawnej zbrodni. Główną wadą Franvala był nieopisany przerost imaginacji. Niełatwo jest wyzbyć się tej cechy; zwłaszcza gdy jej skutki wiążą się z pomniejszaniem sił. Im mniej ktoś może dokonać, tym usilniej się o to stara. Im mniej ktoś działa, tym więcej myśli. Każdy rok życia podsuwa mu nowe pomysły, a przesyt zmysłów nie ostudza go bynajmniej, lecz przeciwnie, rodzi w nim najfatalniejsze wyrafinowanie. Tak więc Franval obdarzony był wszystkimi powabami młodości i znakomitymi talentami, ale jednocześnie gardził głęboko obowiązkami moralnymi i religijnymi; wychowawcy na próżno starali się wpoić mu te zasady. W czasach, gdy najniebezpieczniejsze książki trafiają do rąk dzieci równie łatwo jak do rąk ich rodziców i guwernerów, gdy zuchwałość poglądów uchodzi za filozofię, niedowiarstwo za siłę ducha, a libertynizm za bogatą imaginację, żartowano początkowo z poglądów młodego Franvala, po trosze go potem ganiono, a wreszcie i pochwalono. Ojciec Franvala, zagorzały wielbiciel modnych sofizmatów, sam zachęcał syna, by we wszystkich sprawach kierował się rozsądkiem. Sam podsuwał mu dzieła, które miały przyśpieszyć zepsucie młodego umysłu. W tej sytuacji żaden nauczyciel nie ośmielał się oczywiście uczyć młodzieńca zasad sprzecznych z poglądami pana domu, któremu zmuszony był ulegać. Wszelako Franval wcześnie stracił oboje rodziców; miał zaledwie lat dziewiętnaście, gdy stary wuj, który zresztą umarł wkrótce potem, przekazał mu w chwili małżeństwa cały majątek, należny prawem dziedzictwa. Z taką fortuną pan de Franval winien łatwo znaleźć stosowną partię. Proponowano mu wiele panien, ale uprosił wuja, aby wyszukał mu dziewczynę młodą i w miarę możliwości pozbawioną licznej rodziny. Stary opiekun postarał się zadowolić swojego siostrzana; za poznał go z panną de Farneille, córką pewnego finansisty, która była już zresztą półsierotą, wychowywaną przez matkę, dziewczyną bardzo młodą, ledwie piętnastoletnią, obdarzoną najbardziej uroczą buzią w całym Paryżu, i co więcej, sześćdziesięcioma tysiącami liwrów rocznej renty. Była to jedna z tych niewinnych dziewczęcych postaci, w których wszelkie powaby łączą się z naiwnością, widoczną w delikatnych i wdzięcznych rysach twarzyczki. Piękne jasne włosy spływały jej do pasa, miała wielkie niebieskie oczy natchnione czułością i skromnością, figurę szczupłą i gibką, liliową karnację i świeżość różanego pączka. Odznaczała się licznymi talentami, usposobieniem żywym, ale nieco melancholijnym, skłonnością do owego szczególnego smutku, który każe miłować książki i samotność; są to cechy, którymi Natura zdaje się obdarzać jedynie istoty przeznaczone ku nieszczęściu, jakby starając się z góry odjąć im zgorzknienie, a wpoić zdolność do rozkoszy smętnej i wzruszającej, w której z wolna poczynają gustować, przekładając łzy nad frywolną radość jawnego szczęścia, mniej przejmującą i mniej w końcu realną. Pani de Farneille, która na krótko przed małżeństwem córki ukończyła lat trzydzieści dwa, była osobą pełną wdzięku i zalet umysłu, ale być może nieco zbyt surową i skłonną do rezerwy. Pragnąc szczęścia jedynej swej córki dopytywała się wielu osób w Paryżu, co myślą o zamierzonym małżeństwie. 175 . Nie miała jednak zbyt wielu krewnych, a dla zasięgnięcia rady mogła udać się tylko do paru oziębłych przyjaciół, dla których w końcu wszystko było jednakowo warte. Przekonano ją, że młody człowiek starający się o jej córkę jest bez wątpienia najlepszą partią w Paryżu i że dopuściłaby się niewybaczalnej ekstrawagancji, gdyby przeszkodziła temu związkowi. Odbył się więc ślub. Młodzi ludzie, dostatecznie bogaci, aby od razu założyć własny dom, zamieszkali osobno od pierwszych chwil małżeństwa. Młody Franval wolny był od tych wszystkich wad lekkomyślności, nierozwagi i nieustatkowania, które nie pozwalają mężczyźnie osiągnąć pełnej dojrzałości przed ukończeniem trzydziestu lat. Troszczył się o swoją pozycję, lubił porządek, umiał doskonale zarządzać swoim majątkiem; jeżeli chodzi o tę stronę życiowego powodzenia, Franval miał wszelkie niezbędne kwalifikacje do pełnego szczęścia. Jego wady polegały na czymś zupełnie innym, przejawiały się raczej w występkach wieku dojrzałego niż w zbłądzeniach młodości. Wyróżniał się zręcznością w jntrydze, niechęcią do ludzi, ponurym stosunkiem do świata, egoizmem, przesadnym politykowaniem, szalbierstwem; ukrywał to wszystko nie tylko dzięki wspomnianym wyżej talentom i osobistemu urokowi, lecz również dzięki elokwencji, nieskończenie bystremu umysłowi i umiejętności jednania ludzi. Takim był człowiek, którego mamy przedstawić. Zgodnie ze zwyczajem panna de Farneille poznała swego męża zaledwie na miesiąc przed ślubem, nic więc dziwnego, że zwiedziona tymi fałszywymi blaskami łatwo dała się oszukać. Dni były dla niej zbyt krótkie, by mogła nasycić się szczęściem obcowania z mężem, ubóstwiała go do tego stopnia, że egzaltacja młodej osoby wzbudziłaby chyba niepokój otoczenia, gdyby pewne wypadki nie zatruły rychło słodyczy hymenu, w którym jak mówiła znalazła największe szczęście. Franval traktował kobiety podobnie jak wszystkie inne zjawiska: filozoficznie; patrzył na tę czarującą istotę chłodno i spokojnie. Kobieta, która do nas należy powiadał jest stworzeniem oddanym nam przez powszechny zwyczaj w zupełną niewolę. Powinna być łagodna, posłuszna i rozsądna... Nie dlatego, bym przywiązywał jakiekolwiek znaczenie do rozmaitych przesądów na temat kompromitacji i hańby, którą może okryć się żona, naśladująca męskie wybryki; po prostu dlatego, że nie lubię, aby ktoś obcy wchodził w moje prawa. Reszta nie ma znaczenia, nic nie dodaje, ani nie ujmuje pełnemu szczęściu. Skoro mąż żywił takie sentymenty, łatwo zgadnąć, że droga nieszczęsnej dziewczyny, którą z nim związano, nie była bynajmniej usłana różami. Uczciwa i wrażliwa, cnotliwa i zakochana, starała się zaspokajać" wszystkie żądze jedynego mężczyzny, którego dostrzegała w swoim świecie. Przez kilka lat pani de Franval dźwigała kajdany nie czując nawet ich ciężaru. Łatwo było zauważyć, iż żywiła się tylko resztkami pozostałymi po miłosnych biesiadach; i to jednak uszczęśliwiało ją tak dalece, że jedyną troską było usilne staranie, aby w nielicznych chwilach poświęconych czułości Franval mógł znaleźć to wszystko, co uważała za niezbędne dla satysfakcji swego ukochanego małżonka. Franval nie zawsze uchylał się od małżeńskich obowiązków, czego najlepszym dowodem było dziecko, mała dziewczynka jeszcze piękniejsza niż matka, którą pani de Franval urodziła po roku małżeństwa, nie mając jeszcze siedemnastu lat. Ojciec nazwał ją od razu Eugenią... Eugenią, która miała się okazać jednocześnie cudem i potworem Na tury. Niewątpliwie już w chwili narodzin tego dziecka pan Franval ułożył swoje ohydne plany. Oddzielił ją przede wszystkim od matki. Aż do siódmego roku życia Eugenia powierzona była trosce kobiet, których wierności Franval był całkiem pewny i które ograniczając swoje zabiegi wychowawcze do troski o zdrowie i temperament dziecka, a naukę do początków czytania, strzegły ją pilnie, by nie przeniknęły do jej świadomości żadne zasady religijne czy moralne, o jakich dziewczynka w tym wieku jest zwykle pouczana. Pani de Farneille i jej córka były oburzone tym postępowaniem i często czyniły Franvalowi gorzkie wyrzuty; odpowiadał im chłodno, że postanowił zapewnić szczęście swojej córeczce, a więc nie ma za miaru zatruwać jej umysłu chimerami, które zdolne są tylko trwożyć człowieka, nie będąc mu w niczym użyteczne. Dziewczyna powinna jedynie umieć się podobać; może natomiast ignorować bzdury, które komplikując życie, nie wzbogacą z pewnością jej strony moralnej ani o jedną prawdę, a tym bardziej jej strony fizycznej o jakikolwiek powab. Poglądy takie gorszyły wielce panią de Farneille, która tym bardziej oddawała się myślom o wieczności, im dalej odsuwała się od przyjemności tego świata. Dewocja jest słabością właściwą pewnym okresom życia czy stanom zdrowia. W tumulcie namiętności odległa przyszłość zazwyczaj mało nas zajmuje. Gdy jednak namiętności słabną, gdy zbliża się chwila ostateczna, gdy cały świat wreszcie nas opuszcza, zaczynamy szukać Boga, o którym mówiono nam w dzieciństwie; a jeśli nawet, wedle twierdzeń filozofii, są to iluzje równie fantastyczne jak wiele innych, z pewnością są mniej od innych niebezpieczne. 177 . Teściowa Franvala nie miała rodziny, nie miała autorytetu, miała za to, jak już mówiliśmy, kilku przypadkowych przyjaciół, którzy za zwyczaj niechętnie angażują się w konflikt; zmuszona do walki ze swym bogatym zięciem, człowiekiem młodym, ujmującym, wszędzie mile widzianym, doszła do rozsądnego wniosku, że w tej sytuacji lepiej ograniczyć się do perswazji niż szukać sposobów radykalnych, gdyż próba sił z takim człowiekiem mogłaby doprowadzić tylko do ruiny matki i uwięzienia gdzieś na odludziu nieszczęśliwej córki. Ośmieliła się na trochę napomnień i w końcu zamilkła widząc, że słowa jej nie zdają się na nic. Franval był pewny swojej przewagi, a skoro dostrzegł, że tak się go lękają, przestał w ogóle się krępować; zadowoliwszy się jedynie marnymi pozorami dla uspokojenia opinii publicznej, zmierzał prosto do swego strasznego celu. Kiedy Eugenia ukończyła siedem lat, Franval zaprowadził ją do żony; czuła matka, która nie widziała swego dziecka od chwili, gdy wydała je na świat, nie mogła nasycić się pieszczotami; dwie godziny przyciskała ją do piersi, okrywała pocałunkami, oblewała łzami. Chciała poznać wszystkie jej talenty; mała Eugenia umiała jednak tylko biegle czytać, cieszyła się znakomitym zdrowiem i była piękna jak anioł. Pani de Franval przeżyła głęboki wstrząs, gdy stwierdziła, że jej córka nie zna nawet podstawowych zasad wiary chrześcijańskiej. Czyżbyś chciał wychować ją tylko dla tego świata? mówiła z oburzeniem do męża. Nie zastanawiasz się, że podobnie jak my przeżyje tutaj jeno chwilę, aby pogrążyć się potem w wieczności, jakże straszliwej, gdy pozbawisz ją szansy radowania się szczęściem u stóp Boga, któremu zawdzięcza swe istnienie? Jeżeli Eugenia nie pozna tej wiary, jeśli ukryje się przed nią starannie owe maksymy odpowiedział Franval nie doświadczy nigdy nieszczęścia. Jeśli wiara twoja jest słuszna, Najwyższa Istota zbyt jest sprawiedliwą, aby karać ją za ignorancję. Jeżeli zaś wszystko to jest fałszem, po co mamy jej o tym opowiadać? Co do innych stron jej edukacji, proszę cię, abyś mi zaufała. Sam będę odtąd jej wychowawcą i ręczę ci, że za parę lat twoja córka przewyższy nieskończenie wszystkie dzieci w tym samym wieku. Pani de Franval chciała nalegać, wezwała wszelkie racje swego serca na pomoc rozumowi; łzy świadczyły o jej uniesieniu. Ale Franval, bynajmniej nie wzruszony, zdawał się nawet ich nie dostrzegać. Kazał odprowadzić Eugenię i oświadczył żonie, że jeśli ośmieli się sprzeciwić w czymkolwiek zamierzonej edukacji córki lub jeśli wpajać jej będzie zasady odmienne od tych, które on sam jej podsuwa, zostanie pozbawiona szczęścia jej oglądania, a dziewczynkę wyśle się do jednego z odległych zamków, którego nigdy już nie opuści. Pani de Franval posłusznie zamilkła. Błagała męża, aby nie rozdzielał jej z najdroższym dziecięciem, i płacząc przyrzekła, iż nie będzie się mieszać do edukacji, jaką dla niej obmyślił. Od tej chwili panna de Franval zamieszkała w pięknym apartamencie tuż obok pokoi ojca, razem z inteligentną guwernantką, jej pomocnicą, pokojówką i dwoma małymi dziewczynkami w tym samym wieku, których jedynym zadaniem było służyć jej za towarzyszki zabaw. Dobrano jej starannie nauczycieli pisania, rysunku, poezji, historii naturalnej, deklamacji, geografii, astronomii, anatomii, greki, angielskiego, niemieckiego, włoskiego, szermierki, tańca, jazdy konnej i muzyki. Bez względu na porę roku Eugenia wstawała codziennie o siódmej rano. Wybiegając do ogrodu brała ze sobą śniadanie: wielką kromkę razowego chleba. Wracała o ósmej, spędzała kilka chwil w apartamencie ojca, który bawił się z nią lub uczył stosownych gier towarzyskich; o dziewiątej przygotowywała się do swoich codziennych obowiązków, zjawiał się pierwszy nauczyciel. Przyjmowała ich kolejno pięciu, aż do godziny drugiej po południu. Proszono ją wtedy do stołu razem z obu koleżankami i guwernantką. Obiad jej składał się z jarzyn, ryb, ciast, i owoców; nie jadła nigdy mięsa ani zupy, nie znała smaku wina, likieru czy kawy. Między trzecią a czwartą Eugenia wracała do ogrodu, aby pobawić się trochę z małymi towarzyszkami. Grały w piłkę, w kręgle, w wolanta, w klasy. Ubrane były swobodnie; nic nie krępowało im talii, nie opinano ich nigdy owymi śmiesznymi fiszbinami, niebezpiecznymi dla klatki piersiowej i żołądka, które utrudniając oddychanie młodej istoty nieuchronnie szkodzą jej płucom. Między czwartą a szóstą panna de Franval spotykała się znowu ze swymi wychowawcami; ponieważ nie wszyscy mogli zmieścić się w tym samym dniu, pozostali przychodzili nazajutrz. Trzy razy w tygodniu Eugenia jeździła z ojcem do teatru, do zasłoniętej loży, którą Franval abonował dla niej przez cały rok. O dziewiątej wracała na kolację; podawano jej wieczorem jarzyny i owoce. Cztery razy w tygodniu, między godziną dziesiątą a jedenastą, Eugenia bawiła się ze swoimi damami, czytała powieści, wreszcie kładła się spać. W pozostałe dni, kiedy Franval nie jadł kolacji poza domem, przychodziła sama do pokoju ojca; były to chwile, które Franval nazywał swoimi konferencjami. 179 . Wówczas to wpajał córce własne poglądy na sprawy religii i moralności; przedstawiał jej najpierw to wszystko, co ludzie zazwyczaj myślą w tej materii, a potem wykładał swoje racje i argumenty. Jeżeli weźmie się pod uwagę wielką inteligencję dziewczynki, jej szeroką wiedzę, żywe usposobienie i namiętność, która poczęła się w niej rozpalać, to łatwo pojąć, jak znaczny postęp dokonywał się w duszy Eugenii dzięki takiemu systemowi edukacji. Jednakże niegodziwy Franval nie ograniczał się bynajmniej do konstruowania jej światopoglądu; konferencje jego rzadko kończyły się bez szczególnego roznamiętnienia serca dziewczynki. Ów straszny człowiek umiał podobać się swojej córce; zjednał ją sobie z taką zręcznością, stał się tak użyteczny w jej nauce i zabawie, tak gorliwie i skutecznie dowodził swej wyższości nad każdym, kto mógł się wydać jej miłym, że Eugenia, obracając się w najświetniejszym towarzystwie, nie potrafiła dostrzec nikogo równie uroczego jak własny jej ojciec. Zanim Franval ujawnił swe zamiary, niewinne i wrażliwe stworzenie zebrało już dlań w swoim młodym sercu tyle uczuć przyjaźni, wdzięczności i czułości, że nieuchronnie przerodzić się to musiało w najgorętszą miłość. Widziała w świecie tylko Franvala, tylko ojciec wyróżniał się ponad wszystkich; burzyła się na myśl, że ktokolwiek mógłby ich rozdzielić. Była gotowa mu poświęcić już nawet nie swój honor czy urodę, bo takie ofiary wydawały się jej zbyt nędzne wobec ukochanego bóstwa, ale nawet krew i życie, gdyby ów najdroższy przyjaciel kiedyś tego zażądał. Swojej czcigodnej i nieszczęśliwej matce panna de Franval nie okazywała jednak podobnych porywów serca. Ojciec mówił jej wprost, że pani de Franval, korzystając ze swoich praw żony, domagała się od niego starań, które często przeszkadzały mu w czynieniu dla swej drogiej dziewczynki tego wszystkiego, co dyktowało mu serce. Potrafił w ten sposób zasiać w duszy młodej istoty zazdrość i nienawiść, które wyparły uczucia szacunku i miłości, należne bez wątpienia takiej matce. Mój drogi, mój ukochany mówiła czasami Eugenia do Franvala, który nie życzył sobie, aby córka zwracała się do niego w inny sposób kobieta, którą nazywasz swoją żoną, ta istota, która, jak po wiadasz, wydała mnie na świat, jest chyba bardzo wymagająca, skoro żąda nieustannie, abyś spędzał przy niej tyle czasu i pozbawia mnie szczęścia przebywania razem z tobą. Wiem dobrze, że wolisz ją od swojej Eugenii. A ja nie potrafiłabym miłować kogoś, kto by odbierał mi twoje uczucia! Moja droga przyjaciółko odpowiadał Franval nie ma na świecie nikogo, kto wobec mnie mógłby poszczycić się prawami równymi twoim. Więzy łączące tę kobietę z twoim najlepszym przyjacielem, są skutkiem zwyczaju i konwencji społecznych; traktuję je zgodnie ze wskazaniami rozumu; nigdy nie dorównają więzom, które nas połączyły. Eugenio, będziesz zawsze miała pierwszeństwo; zawsze będziesz moim aniołem i światłością moich dni, schronieniem mej duszy natchnieniem mego istnienia! Och, najdroższy, mów tak, mów często! zawołała Eugenia. Jakże drogie są mi twoje słowa! Gdybyś wiedział, jak raduje mnie każdy dowód twej czułości! Schwyciła dłoń Franvala i przycisnęła do serca. Patrz, czuję je tutaj, tu je zachowam na zawsze! Oby wróciły do mnie w twoich czułych pieszczotach odrzekł Franval ściskając ją w ramionach. I w ten sposób, wolny od wyrzutów sumienia, dopełniał powoli dzieła uwiedzenia tej nieszczęsnej. Eugenia skończyła wreszcie czternaście lat. Chwilę tę przeznaczył Franval na dokonanie zbrodni. Zadrżyjcie! Stało się! Dzień jej urodzin spędzili na wsi, z dala od krewnych i natrętów. Hrabia kazał jej tego dnia ubrać się wspaniale, na wzór dziewic, które poświęcano niegdyś w świątyni Afrodyty. O jedenastej rano wprowadził ją do rozkosznego salonu, którego okna przysłonięte były cienkimi firankami, a meble usłane kwieciem. W środku wznosił się tron ustrojony różami. Franval podszedł do jego stopni prowadząc córkę za rękę. Eugenio powiedział, każąc jej usiąść bądź dzisiaj moją królową, panią mego serca, pozwól, abym uwielbiał cię na kolanach. Ty miałbyś mnie uwielbiać, najdroższy? Mnie, która wszystko ci zawdzięczam, którą stworzyłeś, którą wychowałeś? Ach, pozwól raczej, bym padła ci do nóg! Tam jest moje miejsce, jedyne, którego przy tobie pragnę! Ukochana moja Eugenio mówił hrabia sadowiąc się obok niej na ukwieconym piedestale, który miał mu posłużyć za ołtarz triumfu jeżeli rzeczywiście sądzisz, że cokolwiek mi zawdzięczasz, jeżeli uczucia, które objawiasz, są naprawdę tak szczere, jak mówisz, czy zdajesz sobie sprawę, jakim sposobem możesz mnie o tym przekonać? 181 . Jakim, najdroższy? Powiedz mi prędko, abym mogła się nim natychmiast posłużyć... Musisz poświęcić mi bez reszty całą urodę, którą Natura tak hojnie cię obdarzyła, wszystkie dary, które od niej otrzymałaś... I tylko tego żądasz? Czy nie jesteś panem mnie całej? Czy dzieło twoje nie do ciebie należy? Czy ktoś inny miałby korzystać z tego, coś stworzył? Znasz wszelako ludzkie przesądy... Nie kryłeś ich przede mną. Nie chcę więc odrzucać ich bez twojej zgody. Gardzisz nimi chyba na równi ze mną? Z pewnością, ale nie chcę być twoim tyranem, a tym bardziej uwodzicielem. Szczęście, którego pragnę, chcę zawdzięczać jedynie miłości. Znasz świat, nie taiłem przed tobą jego powabów. Byłoby to niegodnym mnie podstępem, gdybym ukrył innych mężczyzn przed twoim wzrokiem i dopuścił, abyś widziała tylko mnie jednego. Jeżeli więc istnieje człowiek, którego byś ode mnie wolała, wymień mi na tychmiast jego nazwisko; poszukam go nawet na końcu świata i nie zwłocznie przywiodę w twe objęcia. Kochanie, pragnę tylko twojego szczęścia, droższe jest mi ono nad własne. Rozkosze, którymi możesz mnie obdarzyć, nie byłyby dla mnie nic warte, gdyby nie okazały się darem twej miłości. Zdecyduj sama, Eugenio. Zbliża się chwila, w której musisz złożyć z siebie ofiarę. Wskaż jednak sama człowieka, który ma ją przyjąć. Zrzeknę się rozkoszy, jeśli nie dasz mi jej z duszy i serca. Chcę zostać na zawsze godnym twej miłości; jeśli wybierzesz kogoś innego, kogo potrafisz pokochać, z pewnością ci go przyprowadzę; chociaż utracę twoje serce, zostanie mi przynajmniej twa wdzięczność; będę przyjacielem Eugenii, skoro nie będzie mi danym zostać jej kochankiem. Będziesz dla mnie wszystkim, ukochany! zawołała Eugenia, płonąc miłością i pożądaniem. Będziesz wszystkim! Komuż miałabym złożyć się w ofierze, jeśli nie jedynemu, którego uwielbiam? Czy jest na świecie ktoś od ciebie godniejszy posiadania tych mizernych po wabów, których tak pragniesz... które rozpalone twe ręce badają tak namiętnie... Nie widzisz, że ogarnia mnie płomień, że równie gorąco chcę poznać rozkosz, o której mówisz? Ach, nasyć się mną, najdroższy, mój ukochany! Niechaj twa Eugenia stanie się twoją ofiarą! Złożona na ołtarzu twymi najdroższymi rękoma będę zawsze zwycięska i triumfująca! Rozpłomieniony Franval, który zresztą zdolny był do takiej subtelności jedynie dlatego, iż szło mu o jak najdoskonalsze zrealizowanie uwodzicielskich zamiarów, nadużył bez zwłoki łatwowierności swej córki. Zasady, "którymi karmił ją od dawna, sztuka, którą posłużył się w krytycznym momencie, wszystko to usunęło ostatnie przeszkody. Dokonał swego perfidnego podboju i sam stał się bezkarnym niszczycielem przybytku dziewictwa, którego obronę powierzyła mu Natura i zwyczaje. Kilka dni spędzili we wspólnym upojeniu, Eugenia była już zdolna poznać rozkosze miłości, a ośmielona przez wyznawane poglądy, oddawała się im z całym uniesieniem. Franval uczył ją wszystkich tajemnic, był jej przewodnikiem na wszystkich drogach. Im dalej posuwał swe starania, tym mocniej utwierdzał panowanie;- Pragnęła przyjmować hołdy jednocześnie w tysiącu świątyń; oskarżała imaginację swego kochanka o opieszałość i rozleniwienie; zdawało się jej, że coś przed nią ukrywa, Żaliła się na swą młodość i naiwność, które czyniły ją nie dość pociągającą. Pragnęła wszystkiego się nauczyć, aby żaden ze sposobów rozpalania namiętności ukochanego nie pozostał jej nie znanym. Wrócili do Paryża; zbrodnicze rozkosze, którymi upajał się ów przewrotny człowiek, zbyt zadowalały go fizycznie i moralnie, aby niestałość, kończąca zazwyczaj wszystkie miłosne intrygi Franvala, mogła zerwać zadzierzgnięte więzy. Był śmiertelnie zakochany, a nie bezpieczna namiętność spowodowała oczywiście zupełnie już zaniedbanie jego nieszczęsnej żony. Biedna ofiara! Pani de Franval miała wówczas lat trzydzieści jeden, była w pełni rozkwitu swej urody; wyraz melancholii wywołanej gryzącymi strapieniami dodawał jej nawet wdzięku. Spłakana i osamotniona, z długimi włosami bezładnie spływającymi na alabastrową pierś, z portretem swego ukochanego tyrana, który nierzadko okrywała pocałunkami, przypominała owe dziewczęce postacie, malowane przez Michała Anioła, w bolesnej zadumie. Nie znała jeszcze ogromu swego nieszczęścia, ale gnębiły ją nieustannie troski: porządek edukacji Eugenii, sprawy wiary i moralności, które ukrywano przed dziewczyną lub przedstawiano jej po to tylko, aby uczyć nienawiści; pewność, że Franval nigdy nie pozwoli swej córce na spełnienie obowiązków, które darzył tak głęboką pogardą; brak czasu na spotkania z córką, obawa, aby niezwykła edukacja nie doprowadziła jej prędzej czy później do jawnej zbrodni; wreszcie obojętność Franvala, jego codzienna surowość wobec niej, wobec istoty, której jedynym staraniem było zawsze uprzedzać jego życzenia, która nie znała innej radości, jak podobać mu się i zyskiwać jego pochwały... 183 . Jak straszliwe cierpienie czekało tę czułą i wrażliwą duszę w chwili, gdy miała się o wszystkim dowiedzieć! Tymczasem edukacja Eugenii postępowała nadal bez większych zmian; sama zażądała, aby wszyscy nauczyciele kształcili ją aż do ukończenia szesnastego roku życia. Niezwykłe zdolności dziewczyny, coraz rozleglejsza jej wiedza, wdzięk rozwijający się z dnia na dzień, wszystko to przykuwało do niej Franvala z coraz większą siłą; łatwo pojąć, że nikogo w życiu nie darzył przedtem podobną miłością. W porządku dnia panny de Franval zmieniły się tylko terminy konferencji. Te czułe spotkania sam na sam z ojcem powtarzały się do późna w nocy. Jedynie guwernantka Eugenii znała całą prawdę o tych spotkaniach; Franval ufał jej tak dalece, że nie lękał się niedyskrecji. Eugenia jadała teraz posiłki razem z rodzicami, siadała do stołu obok zaproszonych gości. W domu tak licznie odwiedzanym prędko zwrócono na nią uwagę; była piękną panną na wydaniu, wielokrotnie proszono o jej rękę. Franval był jednak pewny serca swej córki i nie lękał się tych ofert; nie zastanawiał się jednak, że taki natłok małżeńskich propozycji może w końcu doprowadzić do ujawnienia całej tajemnicy. Pewnego dnia pani de Franval, korzystając z okazji spotkania i rozmowy z córką, którą to łaskę przyznawano jej tak rzadko, powiadomiła Eugenię, że pan de Colunce chce ją pojąć za żonę. Znasz tego pana, córeczko mówiła pani de Franval. Kocha cię, jest młody, miły; będzie kiedyś bogaty; czeka tylko na twoją zgodę... wystarczy jedno słowo, Eugenio... Co mam mu odpowiedzieć? Zaskoczona Eugenia zarumieniła się i odrzekła, że nie czuje żadnej skłonności do małżeństwa, ale poradzi się ojca; jego zdanie będzie dla niej zawsze ostatecznym wyrokiem. Pani de Franval dopatrzyła się w tej odpowiedzi jedynie dziewczęcej prostoty. Poczekała parę dni, a znalazłszy wreszcie okazję rozmowy z mężem, zakomunikowała mu intencje rodziny młodego pana de Colunce i jego własne prośby, wspomniała na koniec o odpowiedzi córki. Łatwo zgadnąć, że Franval wiedział już o wszystkim; nie dał jednak poznać tego po sobie i oświadczył sucho: Proszę cię stanowczo, abyś nie mieszała się do losu Eugenii. Ze starań, które poczyniłem, żeby oddalić ją od ciebie, powinnaś zrozumieć, jak bardzo mi zależy, aby wszystko, co jej dotyczy, nie miało z tobą żadnego związku. Raz jeszcze zwracam ci uwagę na moją decyzję w tej sprawie. Mam nadzieję, że więcej się już nie zapomnisz? Więc co mam odpowiedzieć, skoro się do mnie zwracają? Powiesz, że jestem nieskończenie wdzięczny za honor, który mnie spotyka, ale na urodzeniu mojej córki ciążą pewne okoliczności, które uniemożliwiają jej jakikolwiek związek małżeński. Ale te okoliczności, to przecież nieprawda! Dlaczego żądasz, abym kłamała? Dlaczego chcesz pozbawić swoje jedyne dziecko szczęścia, które może znaleźć w małżeństwie? Czyżby małżeństwo tak cię uszczęśliwiło? Jeżeli mnie, niestety, nie udało się zdobyć twego przywiązania, nie znaczy to, że podobny los czeka każdą kobietę. A może dodała z westchnieniem nie wszyscy mężczyźni są do ciebie podobni. Kobiety... fałszywe, zazdrosne, kapryśne, kokietki albo dewotki... Mężczyźni... perfidni, niestali, okrutni, despotyczni... Oto wzory wszystkich istot ludzkich na tym świecie! Nie sądź, że uda ci się znaleźć jakiegoś feniksa! Jednakże wszyscy się żenią. Tak, głupcy i niedojdy. Ludzie zawierają małżeństwa, jak po wiedział pewien filozof, albo nie wiedząc, co czynią, albo dlatego, że nie wiedzą, co począć. Ludzkość ma więc wyginąć? Mogłaby z pewnością! Roślina, która rodzi jeno jad, niedługo powinna czekać na wyplenienie! Eugenia nie będzie ci wdzięczna za ten nadmiar surowości. Czy to małżeństwo ją pociąga? Powiedziała, że twój rozkaz jest dla niej najwyższym prawem. Dobrze! Mój rozkaz brzmi: przestań marzyć o tym związku! I pan de Franval wyszedł z pokoju, ponawiając raz jeszcze surowe upomnienie, aby żona nie ośmieliła się nigdy wspominać mu o tej sprawie. Pani de Franval nie omieszkała powtórzyć matce całej rozmowy ze swym mężem; pani de Farneille, bystrzejsza i lepiej od swej córki obeznana ze skutkami ludzkich namiętności, od razu zaczęła podejrzewać, że kryje się za tym wszystkim coś niezwykłego. Eugenia rzadko widywała się ze swoją babką; od czasu do czasu spędzała z nią godzinę, zawsze pod czujnym okiem Franvala. Pani de Farneille szukała sposobu wyjaśnienia tajemnicy; poprosiła wreszcie zięcia, aby przysłał jej wnuczkę na całe popołudnie, gdyż chciałaby w jej towarzystwie rozerwać się trochę i pozbyć ataku migreny, gnębiącej ją boleśnie tego dnia. Franval oświadczył, cierpko, że Eugenia niczego tak się nie lęka jak widoku waporów; zawiezie ją wszelako do babki, ale pod warunkiem, że długo u niej nie zabawi, gdyż umówiona jest tego wieczoru na wykład fizyki, którą pilnie od niejakiego czasu studiuje. 185 Zjawili się oboje u pani de Farneille, która od razu wyraziła zięciowi swoje zdumienie z powodu odrzucenia tak korzystnej propozycji małżeńskiej. Sądzę, że nie masz nic przeciwko temu dodała aby twoja córka sama wyjaśniła mi, jakie to okoliczności uniemożliwiają jej, twoim zdaniem, wstąpienie w związki małżeńskie? Czy okoliczności te są rzeczywiste, czy zmyślone odrzekł Franval, nieco zdumiony natarczywością teściowej jest faktem, że małżeństwo jej za dużo by mnie kosztowało. Jestem jeszcze zbyt młody, aby godzić się na podobną ofiarę. Kiedy skończy dwadzieścia pięć lat, postąpi wedle swojej woli. Do tego czasu w niczym nie może na mnie liczyć. A ty, Eugenio, podzielasz poglądy ojca? spytała pani de Farneille. Nie we wszystkim odrzekła panna de Franval z niezwykłą stanowczością. Ojciec godzi się, bym wyszła za mąż mając dwadzieścia pięć lat. Ja zaś oświadczam i jemu, i tobie, pani, że do końca życia nie skorzystam z tego pozwolenia. Przy moich poglądach byłoby to największym nieszczęściem mego życia. W twoim wieku nie ma się jeszcze poglądów, moja panno po wiedziała surowo pani de Farneille. W tym wszystkim kryje się coś niezwykłego, co zmusza mnie, abym się tobą zajęła. Ostrzegam panią przed tym pomysłem rzekł Franval, kierując się z córką ku wyjściu. Proszę raczej poszukać pomocy swego spowiednika i wspólnie z nim rozwiązywać zagadkę. Gdy razem dobrze pomyślicie i dojdziecie do właściwego wniosku, proszę wtedy mi po wiedzieć, czy miałem rację przeciwstawiając się małżeństwu Eugenii. Ironiczna uwaga na temat duchownych doradców pani de Farneille dotyczyła pewnej czcigodnej osobistości, którą trzeba w tym miejscu przedstawić, gdyż w dalszych wypadkach odegrała poważną rolę. Chodziło o spowiednika pani de Farneille i jej córki, jednego z najcnotliwszych kapłanów w całej Francji. Ksiądz de Clervil był szlachetny, uczynny, pełen rozsądku i prostoty; obce mu były wszystkie wady stanu duchownego, słynął jako wspomożyciel ubogich, szczery przy jaciel możnych, pocieszyciel nieszczęśliwych. Czcigodny ów mąż jednoczył w sobie zalety osobistego uroku z cnotami mądrości. Zapytany, co myśli o postępowaniu pana de Franval, Clervil od powiedział jak człowiek rozsądny: że zanim dojdzie się do jakichkolwiek wniosków, należy wyjaśnić powody, skłaniające go do sprzeciwu wobec małżeństwa córki. I chociaż pani de Farneille nie była daleka od podejrzewania intrygi, która w rzeczy samej istniała aż nadto realnie, rozważny kapłan odrzucił jej supozycje, a uznając je za zbyt obelżywe i dla pani de Franval, i dla jej męża, wzdrygał się ze wstrętem na ich wspomnienie. Byłoby to czymś równie ohydnym jak morderstwo powiadał ów szlachetny człowiek. Jest tak mało prawdopodobne, aby ktoś rozsądny zrywał świadomie wszystkie tamy wstydliwości i hamulec cnoty, że przypisywanie komukolwiek podobnych występków budzi we mnie najskrajniejszą odrazę. Unikajmy podejrzeń o zbrodnię; są one zazwyczaj płodem naszej miłości własnej, prawie zawsze wynikiem nieświadomego porównywania, które przeprowadzamy w głębi duszy; chcemy u innych dopatrzeć się zła, aby mieć prawo uważania się za lepszych. Dobrze się jednak zastanowiwszy czy nie sądzi pani, że lepiej jest dopuścić, aby potajemny grzech nigdy na jaw nie wyszedł, niż w niewybaczalnej lekkomyślności domyślać się rzekomych występków i bez żadnego powodu krzywdzić w ten sposób w naszych oczach ludzi, których oskarża jeno nasza pycha? Czyż zasada taka nie jest pożyteczniejsza? Należy przede wszystkim przeszkadzać w do konaniu i rozprzestrzenianiu zbrodni, a mniej troszczyć się o jej ukaranie. Pozostając w ciemnościach, których tak poszukuje, nie jestźe owa zbrodnia niemal unicestwiona? Skandal łatwo jest wywołać; opowieści o zbrodni burzą zawsze namiętności tych, którzy skłaniają się do po dobnych występków. Nieuchronne zaślepienie zbrodniarza każe mu wierzyć, iż będzie miał więcej szczęścia niż sprawca właśnie wykryty; to już nawet nie lekcja, której mu udzielamy, to wprost zachęta! Po pełnia więc ekscesy, których nigdy by się nie dopuścił, gdyby nie ów fatalny rozgłos, błędnie uznany za akt wymiaru sprawiedliwości, a wywodzący się z niesłusznej surowości lub tajonej próżności innych. W czasie tej pierwszej narady zapadło więc tylko postanowienie, że ustali się dokładnie przyczyny niechęci Franvala wobec ewentualnego małżeństwa córki i powody skłaniające Eugenię do podzielania jego poglądów. Zdecydowano niczego nie przedsięwziąć, póki te motywy nie zostaną całkowicie wyjaśnione. Widzisz, Eugenio powiedział wieczorem Franval do córki chcą nas rozdzielić... Dziecko moje drogie, czy uda się im tego dokonać? Czy zdołają zerwać te najdroższe dla mnie więzy? Nie lękaj się, ukochany, nigdy, przenigdy tego nie osiągną! Te więzy, które tak cię radują, są mi równie drogie. 187 . Nie próbowałeś mnie oszukać, mówiłeś mi, zanim się połączyliśmy, do jakiego stopnia stosunek nasz wstrząśnie obyczajami. Nie lękałam się pogardzić umownymi zwyczajami, które tak różnią się w każdym klimacie, że nie powinny być niczym uświęcone. Pragnęłam tych więzów, sama je zadzierzgnęłam i nie czuję wyrzutów sumienia. Nie lękaj się więcej, że zechcę je zerwać. Niestety! Któż może wiedzieć? Colunce jest ode mnie młodszy; ma wszystkie zalety, których potrzeba, by cię oczarować. Nie upieraj się, Eugenio, przy tej resztce uczuć, która cię jeszcze zaślepia! Z czasem rozsądek w tobie przeważy, rozwieje się omamienie, zrodzi się żal, który złożysz wielkim ciężarem na mojej piersi. A ja nigdy sobie nie wybaczę, że stałem się jego przyczyną. Nie, odpowiedziała twardo Eugenia nie! Zdecydowałam, że będę kochała tylko ciebie. Gdybym miała dostać męża, byłabym najnieszczęśliwszą z kobiet... Ja mówiła z goryczą ja miałabym się połączyć z obcym, który nie mając tak jak ty podwójnych powodów, by mnie kochać, traktowałby mnie wedle swych sentymentów, a może tylko swego pożądania? A potem opuszczona, pogardzona przez niego, kim bym została? Dewotką czy ladacznicą? Och, nigdy! Wolę być zawsze twoją kochanką, najdroższy! Stokroć wolę być z tobą niż stoczyć się do jednej z tych dwóch haniebnych pozycji w wielkim świecie! Ale dlaczego o tym mówimy? dopytywała się Eugenia z rozdrażnieniem. Czy coś nam grozi? Co się stało? Czyżby twoja żona? ... Tak, ona jedna byłaby zdolna... Jej nieprzytomna zazdrość... Bez wątpienia to jedyne źródło nieszczęść, które mogą nam zagrozić! Ach, nie potępiam jej! Wszystkim się można posłużyć, gdy trzeba walczyć, by ciebie przy sobie zatrzymać. Na cóż bym ja się nie odważyła, gdybym była na jej miejscu, a chcieliby odebrać mi twe serce? Franval, do głębi wzruszony, uściskał gorąco swą córkę; a ta, ośmielona zbrodniczymi pieszczotami, rozwijając coraz śmielej swą okrutną imaginację, z niewybaczalnym bezwstydem odważyła się powiedzieć ojcu, że jedynym dla nich sposobem uchronienia się przed niepożądaną obserwacją byłoby wyszukanie kochanka dla matki. Pomysł ten rozweselił zrazu Franvala; okrutniejszy jednak od córki, a pragnąc również zasiać w jej sercu większą jeszcze nienawiść do swej żony, odpowiedział, że zemsta taka byłaby chyba zbyt słodka; jest wiele innych sposobów ukarania kobiety, która zatruwa życie swemu mężowi. Minęło kilka tygodni, zanim Franval i Eugenia zdecydowali się wreszcie wypróbować plan uknuty dla wtrącenia cnotliwej małżonki nędznika w nieszczęście i desperację. Sądzili nie bez racji, że przed użyciem jeszcze niegodziwszych metod przydać się może pomysł z kochankiem, nie tylko wygodny jako punkt wyjścia dla innych podstępów, ale przede wszystkim, w wypadku powodzenia, wtrącający od razu panią de Franval w takie położenie, że nie mogłaby odtąd interesować się grzechami innych, sama mając cokolwiek na sumieniu. W celu realizacji tego pomysłu Franval począł rozglądać się wśród swoich młodych znajomych, a po dojrzałym namyśle doszedł do wniosku, że w tym celu nadawałby się jedynie pan de Valmont. Valmont miał lat trzydzieści, czarującą powierzchowność, sporo dowcipu i bujnej imaginacji, a za to żadnej z zasad moralnych. Był wobec tego znakomitym kandydatem do roli, jaką mu przeznaczono. Pewnego dnia Franval zaprosił go na obiad. Mój drogi powiedział, gdy wstali od stołu i zostali sami zawsze sądziłem, że jesteś godny mej przyjaźni. Możesz mi teraz dowieść, że się nie myliłem. Chciałbym dowodu twych uczuć... Dowodu, co prawda dość szczególnego... O co ci chodzi? Mów jaśniej. Nie wątpiłeś chyba nigdy, że zawsze jestem gotów we wszystkim ci usłużyć? Co powiesz o mojej żonie? Doprawdy urocza! Gdyby ktoś inny był jej mężem, od dawna starałbym się zostać jej kochankiem. Dzięki ci za te względy, ale wcale mi na nich nie zależy. Jak to? Będziesz zdumiony... Właśnie dlatego, że jesteś moim przyjacielem... dlatego, że jestem mężem pani de Franval, proszę cię, żebyś został jej kochankiem. Jesteś szalony? Nie, ale trochę dziwak i trochę fantasta... Znasz mnie z tej strony od dawna. Chcę doprowadzić cnotę do upadku i pragnę, abyś ty schwytał ją w pułapkę. Co za niedorzeczność! Bynajmniej, to arcydzieło rozsądku. Więc chcesz, żebym ja... Tak, chcę, żądam i ostrzegam, że przestanę uważać cię za przyjaciela, jeżeli odmówisz mi tej przysługi. Wszystko to załatwię, wszystko przygotuję... a ty skorzystasz. Kiedy zaś będę już pewien swego losu, rzucę ci się, jeśli zażądasz, donóg, aby dziękować za dobrodziejstwo. Słuchaj, Franval, nie dam ci się nabrać; za tym kryje się coś niezwykłego. Nie przystępuję nigdy do działania, jeśli nie znam wszystkich okoliczności. 189 . Tak... Ale wiem, żeś trochę skrupulant, nie sądzę też, byś miał dość siły ducha, aby poznać całą prawdę. Zawsze jakieś przesądy... rycerskie uniesienia... chyba się nie mylę? Gdybym ci wszystko wyjawił, zadrżałbyś jak wystraszone dziecko i nie chciał w ogóle zabrać się do rzeczy. Ja miałbym zadrżeć! Jestem twoim osądem doprawdy zdumiony. Dowiedz się, mój drogi, że nie ma w całym świecie takiego szaleństwa, nie ma występku, który byłby w stanie mnie poruszyć, który mógłby choć na chwilę zakłócić bicie mego serca! Valmont, widziałeś Eugenię? Twoją córkę? Moją kochankę, jeśli wolisz. Och, łotrze! Rozumiem teraz... Po raz pierwszy w życiu widzę cię cokolwiek poruszonym. Jakże to? Na honor, żyjesz ze swoją córką? Tak, przyjacielu, jak biblijny Loth! Zawsze byłem przejęty tak wielkim respektem dla Pisma Świętego, zawsze wierzyłem, że niebo stoi otworem przed tymi, którzy naśladują bohaterów tej świętej księgi... Ach, mój drogi! nie dziwi mnie już szaleństwo Pigmaliona! Czyż historia świata nie jest pełna przykładów podobnych słabostek? Nie trzebaż było od tego zacząć, aby zaludnić ziemię? A w jaki sposób mogło to stać się zbrodnią, jeśli wówczas nią nie było? Co za niedorzeczność! Młoda dziewczyna nie może mnie podniecać, ponieważ miałem nie szczęście przyczynić się do wydania jej na świat? To, co winno najbardziej ją do mnie zbliżyć, ma być powodem oddalenia? Mam patrzeć na nią chłodno i obojętnie, ponieważ jest do mnie podobna, ponieważ płynie w niej moja krew, a więc dlatego, że jednoczy w sobie wszystkie zalety zdolne wzbudzić najgorętszą miłość? Co za sofizmaty, co za bzdury! Zostawmy głupcom obowiązek poszanowania tych śmiesznych zakazów; nie dotyczą one umysłów takich jak nasze. Królestwo piękna i święte prawa miłości nie mają nic wspólnego z nędznymi konwencjami społecznymi. Usuwają je precz swoim blaskiem, podobnie jak promienie słońca oczyszczają ziemię z mgieł, którymi spowiła ją noc. Zdepczemy te okrutne przesądy, stojące na drodze szczęścia! Jeśli zdarzyło się im kiedykolwiek przeważyć nad racjami rozumu, działo się to zawsze kosztem najdoskonalszych radości. Niech będą przez nas wzgardzone i po tępione na wieki! Przekonałeś mnie oświadczył Valmont. Przyznaję, że twoja Eugenia może być wspaniałą kochanką. Jest wyrażniejszym od swej matki typem urody, a chociaż nie widać u niej, jak u twojej żony, owego rozmarzenia, które tak rozkosznie ogarnia duszę, ma za to w sobie coś podniecającego i zniewalającego, coś zdolnego złamać każdy opór. Tamta ulega, ta żąda; tamta przyzwala, ta się oddaje; przyznaję, że jest w tym więcej uroku. Pamiętaj, że ofiaruję ci nie Eugenię, ale jej matkę. Doprawdy, cóż cię do tego skłania? Moja żona jest zazdrosna, przeszkadza mi, śledzi nas. Chce wydać Eugenię za mąż. Musi więc poczuć się winna, abym mógł dzięki temu osłonić swoje winy. Trzeba, abyś ją posiadł... zabawił się z nią przez czas jakiś, a potem ją zdradził... Przyłapię ją w twych ramionach i ukarzę, a przynajmniej za cenę tego odkrycia kupię sobie spokój i wzajemną tolerancję naszych wspólnych błędów... Tylko się nie zakochaj; błagam cię, Valmont, zachowaj zimną krew, zdobądź ją i nie pozwól nad sobą panować. Jeśli wmieszają się w to jakieś sentymenty, moje plany diabli wezmą! Bądź spokojny, byłaby to w moim życiu pierwsza kobieta, która by poruszyła me serce. Dwaj zbrodniarze uzgodnili więc swoje zamierzenia; postanowiono, że w ciągu paru dni Valmont zacznie uwodzić panią de Franval, mogąc używać wszelkich sposobów, nawet ujawnienia jej romansu Franvala jako najsilniejszego argumentu, zdolnego nakłonić tę szlachetną nie wiastę do poszukiwania zemsty. Eugenia, którą powiadomiono o ułożonym projekcie, nadzwyczaj się uradowała; niegodziwa istota ośmieliła się nawet zażądać, aby jeśli Valmontowi się powiedzie mogła dopełnić swego szczęścia, oglądając na własne oczy upadek matki; chciała widzieć tę bohaterkę cnoty jawnie poddającą się urokom rozkoszy, z taką surowością dotąd przez nią potępianych. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy najcnotliwsza i najnieszczęśliwsza z kobiet miała nie tylko otrzymać straszliwy cios, ale również zostać znieważoną i opuszczoną przez swego zbrodniczego małżonka, wydana w ręce człowieka, który na jego własne żądanie miał go zniesławić... Co za szaleństwo! Jakież cele może mieć Natura tworząc serca tak , zdeprawowane! Parę wstępnych wizyt poprzedziło tę scenę. Valmont był zresztą tak blisko zaprzyjaźniony z Franvalem, że matka Eugenii, przyzwyczajona już do pozornie niegroźnego towarzystwa tego człowieka, nie mogła się obawiać pozostania z nim sam na sam. Byli we troje w salonie, gdy nagle Franval podniósł się z fotela. Wychodzę powiedział. Muszę załatwić pilną sprawę. Będziesz z Valmontem tak bezpieczna, jak pod opieką swojej guwernantki dodał z uśmiechem to człowiek bardzo rozsądny... 191 . Gdyby się jednak zapomniał, winnaś mi zaraz o tym powiedzieć; lubię go, ale nie na tyle, by dzielić się z nim swoimi prawami... I wyszedł. Po kilku zdaniach nawiązujących do żartu Franvala Valmont za uważył, iż przyjaciel jego zmienił się wyraźnie od sześciu miesięcy. Nie miałem śmiałości pytać go o powody dodał wydaje się jednak, że ma jakieś zmartwienia. Pewne jest tylko odrzekła pani de Franval że jest nie ustanną przyczyną zmartwień swoich bliskich. O nieba! Czego się dowiaduję? Czyżby mój przyjaciel krzyw dził panią? Lepiej o tym nie mówić. Proszę mi się zwierzyć; zna pani moją gorliwość, moje nie wzruszone przywiązanie... Ciągle te straszliwe doktryny, to zepsucie obyczajów, najróżniejsze przykrości... Uwierzy pan? Proponowano naszej córce najkorzystniejszy mariaż, nie zgodził się... W tym miejscu zręczny Valmont spuścił oczy i przybrał minę człowieka, który wie... który współczuje... i który boi się powiedzieć. I cóż podjęła pani de Franval pana to nie dziwi? Szczególne jest to pańskie milczenie. Ach, pani! Lepiej jest milczeć, niż mówić i stać się przyczyną rozpaczy ukochanej istoty... Co to za zagadki? Proszę mi wyjaśnić, zaklinam pana! Chciałaby pani, bym nie drżał, gdy mam otworzyć ci oczy mówił Valmont, ściskając jak w gorączce rękę tej niezwykłej kobiety. Albo przestaniemy rozmawiać odpowiedziała żywo pani de Franval albo wyjaśni mi pan dokładnie swoje aluzje. Żądam tego! Nie może mnie pan zostawić w tej strasznej sytuacji. Sytuacja, w której znalazłem się dzięki pani, jest może jeszcze straszniejsza! zawołał Valmont, spoglądając na swoją przyszłą ofiarę wzrokiem pełnym płomiennej miłości. Co jednak znaczy to wszystko? Najpierw mnie pan przeraża, zmusza do żądania wyjaśnień, potem ośmiela się mówić rzeczy, których nie chcę i nie powinnam słuchać, chyba po to jedynie, aby odjąć mi możliwość dowiedzenia się wreszcie, co miał pan na myśli tak okrutnie mnie niepokojąc. Proszę mi powiedzieć albo wpędzi mnie pan w ostateczną rozpacz! Skoro pani tego żąda, będę wyrażał się jaśniej, choćbym miał rozedrzeć ci serce. A więc pozna pani straszną tajemnicę, dla której Franval odrzucił starania pana de Colunce. Eugenia... Cóż Eugenia? Franval ją uwielbia. Nie jest już dla niej ojcem, ale kochankiem. Wolałby wyrzec się życia niż tej dziewczyny... Słysząc to niesamowite wyjaśnienie pani de Franval doznała takiego wstrząsu, że na chwilę straciła zmysły. Valmont podtrzymał ją; po minucie otworzyła oczy. Widzi pani kontynuował ile cię kosztuje poznanie tej prawdy, której się domagałaś. Gdybym wiedział... Niech pan mnie zostawi! zawołała pani de Franval, której stan trudno było opisać niech pan odejdzie! Po takim strasznym wstrząsie muszę być chwilę sama! Chciałabyś, abym zostawił cię w takim stanie? Ach, zbyt okrutnie dotyka mnie twój ból, abym nie miał cię błagać o łaskę podzielenia z tobą twego cierpienia. Stałem się jego przyczyną, pozwól, abym je ukoił! Mój mąż zakochany we własnej córce! Wielki Boże! To stworzenie, które nosiłam pod sercem, odbiera mi go teraz tak niegodziwie! Taka zbrodnia! Ach, panie de Valmont! Czy to możliwe? Czy pan jest pewny? Gdybym miał, pani, jakiekolwiek wątpliwości, milczałbym jak grób. Wolałbym zostawić cię w nieświadomości niż na próżno niepokoić. Niestety, wiem o tej hańbie od samego Franvala, zwierzył mi się. Cokolwiek się jednak stało, błagam panią o spokój! Rozważymy zaraz sposoby zerwania tej intrygi i ukarania winnych. Ty jedna możesz wymierzyć mu sprawiedliwą karę... Niech pan mówi, co robić! Ta zbrodnia mnie przeraża. Mężczyzna o usposobieniu Franvala nie da się nawrócić przykładem cnoty. Małżonek pani gardzi kobietami. Wszystko, co czynią one, by nas zjednać, utrzymuje Franval, jest skutkiem ich ambicji albo temperamentu; nie chodzi im o to, by nam się podobać lub nas zobowiązać, ale po prostu o własne zadowolenie. Wybaczy pani, ale nie będę ukrywał, że w tej materii podzielam jego mniemanie. Nigdy nie widziałem, by jakiejkolwiek kobiecie udało się swoją cnotą sprowadzić męża z drogi występku. Franvala zabolałoby raczej postępowanie podobne do jego własnego; to byłby sposób na przywrócenie pani miłości męża. Zazdrość to najlepszy i niezawodny środek ponownego rozniecenia miłości. Gdyby mąż pani pojął, że ta cnota, do której tak przywykł i którą ośmielił się pogardzić, jest raczej skutkiem refleksji niż obojętności albo braku temperamentu, nauczyłby się panią cenić właśnie dlatego, że uznałby cię za zdolną do jej porzucenia. 193 . Franval sądzi... ośmiela się nawet opowiadać, że jeśli nie miałaś nigdy kochanków, to dlatego jedynie, iż nikt cię nie pożądał i nie atakował. Dowiedź mu, że możesz ich mieć, ilu zapragniesz; że możesz się zemścić za jego zdrady i pogardę. Zapewne w świetle surowych pani zasad będzie to trochę niegodziwe; pamiętaj jednak, ilu grzechom przez to zapobiegniesz, jakiego mężczyznę nawrócisz! Ta niewielka obraza uwielbionego bóstwa cnoty przywiedzie do jej świątyni nie bylejakiego odszczepieńca! Ach, pani! Apeluję do twego rozsądku! Postępowaniem, które ośmielam się radzić, na zawsze przywiążesz do siebie Franvala, zjednasz go do śmierci. Odsuwa się od ciebie, boś zbyt cnotliwa; wymyka ci się by może już nigdy nie powrócić. Tak, twierdzę stanowczo, że jeśli kocha pani swego męża, nie powinnaś się wahać! Pani de Franval, zdumiona tym przemówieniem, przez kilka chwil trwała w milczeniu. Przypomniała sobie gorące spojrzenia i pierwsze zdania Valmonta. Panie de Valmont powiedziała wreszcie patrząc nań uważnie, załóżmy, że chciałabym pójść za pańską radą. Jak pan sądzi, na kogo po winnam zwrócić uwagę, aby zaniepokoić swego męża? Ach, pani! zawołał Valmont, nie dostrzegając zastawionej pułapki. Najdroższa, boska przyjaciółko! Spójrz na człowieka, który kocha cię jak nikogo na świecie! Który uwielbia cię od chwili poznania i przysięga u twych stóp, że odda życie na każde skinienie! Proszę stąd wyjść! zawołała z oburzeniem pani de Franval i nigdy nie pokazywać mi się na oczy! Przejrzałam pański podstęp! Ośmieliłeś się oskarżyć mego męża o zbrodnię, której nie byłby zdolny popełnić, aby doprowadzić do skutku swoje perfidne zamiary! Oświadczam panu, że gdyby nawet był winien, sposoby, które mi doradzasz, uważam za tak odrażające, że niezdolna byłabym posłużyć się nimi nawet przez chwilę. Błędy męża nigdy nie usprawiedliwiają grzechów żony! Właśnie dlatego musi być tymbardziej czysta i cnotliwa, aby sprawiedliwy Bóg powściągnął swój gniew i nie rzucił na miasto występku płomieni, które winny je pochłonąć! Z tymi słowy pani de Franval wyszła z salonu; zawołała służbę Valmonta i poprosiła, aby opuścił jej dom, co i uczynił, pełen wstydu i upokorzenia. Aczkolwiek ta niezwykła kobieta wykryła podstępne zamiary przy jaciela pana de Franval, to jednak słowa jego tak bardzo zgadzały się z jej obawami i domysłami matki, że postanowiła użyć wszelkich sposobów, aby dojść wreszcie do najgorszej nawet prawdy. Pojechała do pani de Fameille i opowiedziała całe wydarzenie; wróciła stamtąd zdecydowana na krok, który uznała za najwłaściwszy. Od dawna powiadają, i chyba słusznie, że najgorszych wrogów mamy we własnej służbie. Zawsze zazdrośni, zawsze zawistni, lokaje zdają się szukać sposobu ulżenia swemu losowi w śledzeniu wszelkich występków, które poniżają nas w ich oczach, pochlebiają niejako ich próżności i przywracają im poczucie moralnej przewagi, odebrane przez los i sytuację. Pani de Franval zdołała przekupić jedną z pokojówek Eugenii. Za obietnicę bezpiecznej ucieczki i korzystnej zmiany posady, za upewnienie, iż służy w dobrej sprawie, kreatura ta zdecydowała się pokazać następnej nocy pani de Franval bezsporne dowody jej nieszczęścia. Nadeszła oczekiwana chwila. Nieszczęsna matka ukryła się w gabinecie sąsiadującym z pokojem, w którym jej perfidny małżonek znieważał każdej nocy sakrament małżeństwa. Eugenia weszła tam razem z ojcem. Na kominku paliły się świece w wielkim kandelabrze, oświetlały wyraźnie miejsce zbrodni... Ołtarz był już przygotowany, ofiara złożyła się na nim z uśmiechem, zbliżył się do niej zbrodniczy kapłan... Pani de Franval zebrała w sobie całą odwagę, wszystkie siły, które czerpała z desperacji i znieważonej miłości; otworzyła drzwi i wdarła się do sypialni. Tam, zalana łzami, padła do nóg kazirodcy. O ty, który stałeś się nieszczęściem mego życia! wołała do Franvala któremu nic nie zawiniłam... którego nawet teraz uwielbiam jeszcze mimo krzywd i bólu... Patrz na me łzy i nie odtrącaj mnie! Błagam cię o zmiłowanie nad tą nieszczęśliwą, która zwiedziona swą słabością i twoimi uwodzicielskimi zabiegami sądzi, że znalazła szczęście na łonie zbrodni i bezwstydu... Eugenio, Eugenio! Czyżbyś chciała uderzyć żelazem w łono, które wydało cię na świat? Nie gódź się dłużej na wspólnictwo zbrodni, której ohydę przed tobą utajono! Uciekaj stąd! Uciekaj! Przyjmę cię z największą radością! Widzisz u swych stóp nieszczęśliwą matkę, która zaklina cię, byś przestała znieważać i honor, i prawo Natury... Ale jeśli odrzucisz me błagania mówiła dalej zdesperowana niewiasta, przyciskając do piersi ostrze sztyletu oto jakim sposobem uwolnię się od hańby, którą chcesz mnie okryć! Niechaj obleje was moja krew; tylko na moich zwłokach będziecie mogli dopełnić swej strasznej zbrodni! Kto zrozumiał już nieczułą duszę Franvala, łatwo pojmuje, że widok ten złoczyńcy bynajmniej nie wzruszył. Trudno jednak uwierzyć, że serce Eugenii również nie drgnęło. 195 . Pani powiedziała z okrutnym spokojem ta zdeprawowana dziewczyna nie pojmuję, jak możesz godzić ze zdrowym rozsądkiem tę śmieszną scenę, którą robisz swojemu mężowi! Czyż nie jest on panem swojego postępowania? A jeśli pochwala moje, jakie masz prawo nas ganić? Czy my śledzimy twoje swawole z panem de Valmont? Przeszkadzamy ci w twoich rozkoszach? Racz więc respektować nasze, a w przeciwnym wypadku nie dziw się, że pierwsza będę prosiła twojego męża, aby zastosował środki, które cię do tego zmuszą... W tym momencie skończyła się cierpliwość pani de Franval. Cały jej gniew zwrócił się przeciwko niegodziwej istocie, która do tego stopnia wobec niej się zapomniała. Rzuciła się ku niej z wściekłością. Ale okrutny Franval schwycił żonę za włosy, odciągnął ją z furią od córki i wywlókł z pokoju; pchnął ją z całą siłą po schodach, tak że stoczyła się zemdlona i skrwawiona aż na próg pokoju jednej ze służących, która zbudzona okropnym hałasem wybiegła z izdebki i osłoniła pośpiesznie swą panią przed gniewem okrutnika, zbiegającego już na dół, aby dokończyć zemsty... Wciągnęła ją do siebie, zamknęła drzwi, zaczęła cucić... Natomiast potwór, który z taką wściekłością ją zmaltretował, wrócił do swojej towarzyszki, aby spędzić z nią noc tak spokojnie, jak gdyby nie upodobnił się przed chwilą do najdzikszej bestii bez litosnymi zniewagami, potwornym upokorzeniem ofiary, jednym słowem czynami tak odrażającymi, że wstyd nas ogarnia, iż musieliśmy je odsłonić. Skończyły się złudzenia biednej pani de Franval. Nie mogła dłużej się oszukiwać; było aż nadto jasne, że odebrano jej najdroższy skarb całego życia, serce męża... I któż tego dokonał? Istota winna jej najgłębszy szacunek, która jednak ośmieliła się przemawiać do niej z tak niesłychaną zuchwałością! Domyślała się również, że cała przygoda z Valmontem była szkaradną pułapką, mającą na celu wpędzenie jej w występek, a przynajmniej stworzenie pozorów, zdolnych zrównoważyć i usprawiedliwić czyny tysiąckroć ohydniejsze. Trudno było w to wątpić. Franval, powiadomiony o niepowodzeniu Valmonta, kazał mu zastąpić niepomyślną prawdę kłamstwem i oszczerstwem, to jest głosić publicznie, że jest kochankiem pani de Franval. Postanowiono również w tym godnym towarzystwie przygotować sfałszowane listy o haniebnej treści, które dowiodłyby jaknaj bardziej jednoznacznie istnienia stosunków, do jakich nieszczęśliwa żona Franvala nie chciała się przyznać. Rozpacz i doznane obrażenia wtrąciły rychło panią de Franval w ciężką chorobę. Mąż nie życzył sobie jej widywać, nie raczył nawet informować się o stanie jej zdrowia. Wyjechał z Eugenią na wieś pod pretekstem, że panująca w domu gorączka może być dla dziewczyny niebezpieczna. Podczas choroby pani de Franval Valmont kilkakrotnie składał jej wizyty, nie był jednakże ani razu przyjęty. Otoczona opieką przez matkę i księdza de Clervil nie chciała nikogo widzieć. Dopiero po czterdziestu dniach wróciła do zdrowia dzięki staraniom tych najbliższych sobie osób, jedynych przyjaciół, którzy jej pozostali. Franval odwiózł wtedy córkę z powrotem do Paryża i spotkał się z Valmontem, aby obmyśleć sposoby przełamania fortyfikacji, jakimi pani de Franval obwarowała się z pomocą przyjaciół przed ich zakusami. Franval zjawił się u żony w chwili, gdy uznał, że jest w stanie z nim rozmawiać. Nie masz chyba złudzeń, co do moich poglądów na swój stan zdrowia powiedział chłodno. Nie ukrywam, że tylko tej okoliczności zawdzięczasz powściągliwość Eugenii. Była gotowa wnieść przeciwko tobie bezwzględną skargę z powodu tak brutalnego jej potraktowania. Chociaż zdaje sobie sprawę, że winna jest ci szacunek, należny zazwyczaj matce od córki, nie może jednak ignorować faktu, że ta matka sama postawiła się w najgorszym świetle, rzucając się na córkę ze sztyletem w dłoni. Podobne uniesienia mogą otworzyć oczy wymiarowi sprawiedliwości na twoją konduitę i pewnego dnia zaszkodzić fatalnie twojej dobrej sławie i twojej wolności osobistej. Nie spodziewałam się takich oskarżeń odrzekła pani de Franval. Jakże to, moja córka, uwiedziona przez ciebie, splamiona jednocześnie kazirodztwem, cudzołóstwem, libertynizmem i najohydniejszą niewdzięcznością wobec tej, która wydała ją na świat... O nie, nie wydaje mi się, "abym wobec tych okropności miała obawiać się jakiejś skargi! Trzeba mieć twój talent i złośliwość, aby wybaczając tak bezczelnie zbrodni, oskarżać niewinność! Zdaję sobie sprawę, że pretekstem do tamtej sceny były twoje najdziwaczniejsze wobec mnie podejrzenia. Ale chimeryczne przewidzenia nie usprawiedliwiają zbrodni. To, czegoś się domyślała, jest złudzeniem; natomiast to, czegoś się dopuściła, jest niestety faktem. Byłaś zdumiona wyrzutami, które czyniła ci moja córka w związku z twoim romansem z panem de Valmont. Dowiedz się, że twoje nieprzystojne prowadzenie się jest głośne w całym Paryżu. Te konszachty są tak powszechnie znane, dowody, niestety, tak niewątpliwe, że mówić ci o tym jest może nieostrożnością, ale w żadnym wypadku nie kalumnią. 197 . Ja... ja... mówiła nieszczęśliwa, w oburzeniu unosząc się na łóżku ja miałabym z Valmontem... Boże sprawiedliwy! I ty to mówisz! Niewdzięczny! zalała się łzami. Oto jest zapłata za moją czułość! Oto nagroda za to, żem cię tak pokochała! Niekontent jesteś z tej okrutnej krzywdy; nie dosyć ci, żeś uwiódł własną córkę; chcesz jeszcze usprawiedliwić swe zbrodnie zarzucając mi czyn, który byłby dla mnie straszniejszy od śmierci! Powiadasz, że masz dowody mojego romansu! Pokaż je wszystkim! Żądam, aby znano je powszechnie! Zmuszę cię, abyś je opublikował, jeżeli mi ich zaraz nie pokażesz! Moja droga, nie będę ich wszystkim pokazywał, bo zazwyczaj rozgłaszanie takiego skandalu nie jest zadaniem zdradzonego męża. Cierpi on i stara się jak najdłużej utaić dowody. Skoro jednak tego żądasz, z pewnością ci nie odmówię. Sięgnął do portfela. Usiądź, proszę, trzeba to sprawdzić spokojnie; złość i uniesienie zaszkodzą ci, a mnie nie przekonają. Przeczytaj, proszę, i podyskutujemy z zimną krwią. Pani de Franval była tak pewna swojej niewinności, że nie pojęła, co mają znaczyć te dziwne słowa. Zdumienie i zgroza przejęły ją dreszczem. Oto jak widzisz mówił Franval, wyjmując z portfela plik papierów cała twoja korespondencja z panem de Valmont z ubiegłych sześciu miesięcy. Nie oskarżaj tego młodego człowieka o nie dyskrecję lub nieostrożność; zbyt jest rycerski, aby w czymkolwiek ośmielił się ci uchybić. Ale jeden z jego służących, zręczniejszy od swego pana, znalazł sposób na dostarczenie mi tych cennych dowodów twojej nadzwyczajnej skromności i znakomitej cnoty. Przerzucił listy rozłożone na stole i wyjął jeden. Pozwolisz, że wśród tych rozmaitych paplanin kobiety roznamiętnionej... roznamiętnionej przez mężczyznę bez wątpienia wielce przystojnego... wybiorę list, który wydał mi się najbardziej charakterystyczny i beztroski. Oto jego treść: "Nudziarz wyjeżdża dziś wieczorem do swojej podmiejskiej willi razem z tą nędzną kreaturą. Nie pojmuję, jak mogłam wydać ją na świat! Przybywaj, najdroższy, pocieszyć mnie po strapieniach, których nie szczędzą mi te dwa potwory. Czy zresztą nie oddają nam teraz największych usług? Ta intryga przeszkadza mojemu mężowi w do strzeżeniu naszej miłości. Niech wyprawia z tą dziewczyną, co mu się podoba, byleby nie ważył się targnąć na najdroższe związki, łączące mnie z człowiekiem, którego uwielbiam jak nikogo na świecie". Doprawdy, podziwiam cię odrzekła pani de Franval. Każda nasza rozmowa wzmaga moje niewiarygodne wprost dla ciebie uznanie. Przyznam się jednak, że wśród znakomitych twoich zdolności nie dostrzegłam jeszcze talentów fałszerza i oszczercy! Ach, więc zaprzeczasz? Bynajmniej. Żądam tylko, aby mi to udowodniono. Wezwiemy sędziów, powołamy ekspertów. I zażądamy, jeśli się zgodzisz, najsurowszej kary dla tego z nas dwojga, ktookaże się naprawdę winny... Oto co można nazwać prawdziwą bezczelnością! Dobrze, wolę nawet śledztwo od nieustannego cierpienia. Poszukajmy dalej mówił Franval, wyjmując z portfela drugi plik papierów. Nic dziwnego, że masz kochanka... z taką urodą i mężem nudziarzem... Ale pozwolisz, że uznam raczej za niezwykłe, iż w twoim wieku już musisz go utrzymywać, i to na mój koszt! Oto weksle i rachunki prawne na sto tysięcy talarów, płacone przez ciebie albo żyrowane na korzyść pana de Valmont. Obejrzyj je sobie, proszę bardzo dorzucił ów nędznik pokazując jej z daleka jeden z dokumentów. "Pan Zaide, jubiler... Przekazuję panu przy niniejszym sumę dwudziestu dwóch tysięcy liwrów jako pokrycie zobowiązania pana de Valmont. Fameille de Franval". Jametowi, handlarzowi koni: sześć tysięcy liwrów... To za ten ekwipaż, którym chlubi się dzisiaj Valmont w całym Paryżu. Tak, pani, nazbierało się tego w sumie na trzysta tysięcy dwieście osiemdziesiąt trzy liwry i dziesięć soldów, z czego jedną trzecią jesteś jeszcze winna, a resztę lojalnie pospłacałaś. Co o tym sądzisz? Zbyt prymitywne jest to fałszerstwo, abym choć przez chwilę mogła się go obawiać. Potrafię zawstydzić niegodziwych, którzy wymyślili to wszystko, aby mnie zgubić... Żądam, aby ludzie, którym jak powiadasz, płaciłam rzekomo te rachunki, przyszli tutaj i zaprzysięgli, że ode mnie dostawali pieniądze. Przyjdą, pani, możesz w to nie wątpić. Czy donieśliby mi z własnej woli o twoim postępowaniu, gdyby nie byli gotowi podtrzymać swoich zeznań? Jeden z nich chce nawet już dzisiaj, bez mojego wpływu, wnieść przeciw tobie pozew do sądu... Gorzkie łzy płynęły z oczu nieszczęśliwej kobiety. Opuściła ją odwaga, ogarnęło zwątpienie; przerażające były symptomy jej rozpaczy, biła w zapamiętaniu głową o marmurowe kolumny, raniła sobie twarz. Zlituj się nade mną! zawołała, rzucając się mężowi do nóg. Jeśli chcesz się mnie pozbyć, możesz tego dokonać sposobem mniej okrutnym i bezlitosnym! Skoro moje istnienie przeszkadza ci w radowaniu się zbrodnią, połóż mu kres jednym ciosem! Nie wtrącaj mnie do grobu tak powolnie i podstępnie! Czy to moja wina, że cię kochałam? 199 . Że burzyłam się przeciwko temu, co tak brutalnie pozbawiło mnie twych uczuć? Dobrze Ukarz mnie, złoczyńco, weź to żelazo mówiła w gorączce, chwytając szpadę męża i przebij mnie bez litości! Niech chociaż umrę godna twego szacunku, niech zabiorę do mogiły jedyne pocieszenie, wiarę, że w twoich oczach niezdolna byłam do występków, o jakie mnie oskarżasz... po to jedynie, aby ukryć swe własne... Klęcząc u stóp Franvala ściskała pokrwawionymi rękami obnażone ostrze, usiłując ugodzić się nim w pierś. Półnaga, z rozpuszczonymi włosami, zalana potokami łez, była patetycznym i wyrazistym uosobieniem rozpaczy. Nigdy chyba cierpienie nie ukazało się w po staci równie szlachetnej, wzruszającej i pięknej. Nie, pani powiedział Franval, wydzierając jej szpadę. Nie zależy mi na twojej śmierci, chcę tylko sprawiedliwej kary. Pojmuję twoją skruchę, łzy wcale mnie nie dziwią; szalejesz z rozpaczy, że zostałaś zdemaskowana. Żal twój bardzo mnie cieszy, mogę mieć nadzieję na pokutę i poprawę... którą przyśpieszy niewątpliwie los, jaki ci teraz przeznaczam... Zwrócę w tym kierunku wszystkie swoje starania. Wstrzymaj się! zawołała nieszczęśliwa. Nie rozgłaszaj chociaż swojej hańby, niech świat się nie dowie, że jesteś jednocześnie krzywoprzysięzcą, fałszerzem, kazirodcą i oszczercą! Chcesz się mnie pozbyć, wyjadę, poszukam schronienia, gdzie nawet wspomnienie o tobie zniknie z mej pamięci... Będziesz wolny, będziesz grzeszył bezkarnie... zapomnę cię... jeżeli potrafię... A jeśli nawet twego bolesnego wizerunku nie zdołam wyrwać ze swego serca, jeżeli będzie mnie prześladował i na odległym wygnaniu, to się go nie pozbędę, niegodziwy... nie, to byłoby ponad moje siły... ale ukarzę się za własne zaślepienie i złożę wówczas do grobu tę zhańbioną świątynię, w której byłeś tak uwielbiony... Uniesienie wyczerpało siły pani de Franval, osłabionej niedawną chorobą; osunęła się i zemdlała. Chłodny cień śmierci położył się na jej różanej karnacji, tak wyniszczonej przez cierpienie. Ciało jej było już prawie nieczułą bryłą, której wszelako nie opuszczał jeszcze wdzięk, wstyd i piękno... wszystkie atrybuty cnoty. Nędznik wyszedł, aby wraz ze swoją występną córką radować się odrażającym triumfem, który zbrodnia odniosła nad nieszczęściem i niewinnością. Szczegóły tego zajścia nadzwyczaj uradowały córkę Franvala; żałowała nawet, iż nie mogła być jego świadkiem. Była zdania, że należało posunąć się dalej i skorzystać z okazji, aby Valmont mógł wreszcie zatriumfować nad surowością jej matki, a Franval ich przychwycić. Gdyby tak się stało, cóż mogłaby mieć na swoje usprawiedliwienie ich biedna ofiara? Nie trzeba było pozbawić jej ostatnich argumentów? Takie to rozważania snuła Eugenia de Franval! Nieszczęśliwa kobieta miała na pociechę tylko serce swej matki; nie zwlekała też z przedstawieniem jej nowych powodów troski. Pani de Fameille wpadła na pomysł, aby użyć pośrednictwa księdza de Clervil, którego stan, wiek i powaga mogły, jak sądziła, wywrzeć jakiś wpływ na jej zięcia. Nikt nie jest tak ufny, jak człowiek dotknięty nie szczęściem! Uświadomiła czcigodnego kapłana o wszystkich wybrykach Franvala, przekonała go o faktach, w które dawniej nie chciał wierzyć, prosiła wreszcie, aby w rozmowie ze złoczyńcą użył perswazji apelującej raczej do serca niż do rozumu. Jeżeli zaś powiedzie mu się z tym przewrotnym człowiekiem, prosiła, aby porozmawiał także z Eugenią i w podobny sposób przekonał tę nieszczęsną istotę, jaka przepaść przed nią się otwiera, a wreszcie przywiódł ją, jeśli to możliwe, z po wrotem na łono matki i cnoty. Franval dowiedział się dość wcześnie, że Clervil zamierza prosić o rozmowę z nim i z Eugenią, miał więc dosyć czasu, aby się z córką porozumieć i ułożyć odpowiedni plan działania. Powiadomili spowiednika pani de Fameille, że oboje gotowi są go wysłuchać. Naiwna pani de Franval wierzyła mocno w siłę argumentów poważnego kapłana; nieszczęśliwi gorliwie uganiają się za chimerami, a tęskniąc za powodzeniem, którego rzeczywistość im odmawia, chwytają się łapczywie wszelkich iluzji! Clervil zjawił się o godzinie dziewiątej rano; Franval przyjął go w tym samym apartamencie, gdzie zazwyczaj spędzał noce ze swoją córką. Kazał go urządzić z wytwornym przepychem, zostawiając tam wszelako pewien subtelny nieład, który świadczył o ich występnych rozkoszach. Ukryta w sąsiedztwie Eugenia mogła słyszeć całą rozmowę, aby lepiej przygotować się do roli, jaka miała z kolei jej przypaść. Ośmielam się zjawić u pana powiedział Clervil bardzo się obawiając, że mogę zakłócić spokój tego domu. Ludzie mojego stanu są zazwyczaj tak niemile widziani wśród osób, które jak pan oddają się przede wszystkim rozkoszom tego świata, że mam wyrzuty sumienia, iż uległem namowom pani de Fameille i prosiłem pana o chwilę rozmowy. Zechce ksiądz usiąść. Póki rozsądek i poczucie sprawiedliwości będą dominować w księdza wypowiedziach, póty nie ma obawy, abym się znudził lub zniecierpliwił. Jest pan przedmiotem uwielbienia młodej małżonki, pełnej wdzięku i cnót, która jednakże uważa pana za sprawcę swoich nieszczęść. 201 . Łatwo sobie wyobrazić, jak straszne jest jej położenie, skoro może się powołać tylko na swoją naiwność i niewinność, skoro ma jedyne oparcie w matce, a ubóstwia pana mimo tych wszystkich krzywd... Chciałbym, abyśmy od razu przeszli do faktów przerwał Franval. Wydaje mi się, że za bardzo wikła ksiądz całą sprawę. Jaki jest cel tej misji? Przywrócić panu szczęście, jeśli to jeszcze możliwe. A jeżeli okaże się, że jestem całkiem szczęśliwy, nie będzie miał ksiądz nic więcej do powiedzenia? Niepodobna, aby szczęście mogło wywodzić się ze zbrodnii Zgadzam się! Ale ktoś, kto po głębokich rozważaniach i doj rzałym namyśle wzniósł się na tak wysoki poziom świadomości, że potrafi zrozumieć, iż zło nie istnieje, potrafi spoglądać z całym spokojem na wszystkie czyny ludzkie i traktować je jako nieuchronne skutki nacisku obiektywnej siły, która, dobra czy zła, ale zawsze przemożna, inspiruje nas do działań zarówno przez społeczeństwo pochwalanych, jak i potępianych, ale w rzeczywistości jednako jej obojętnych, czyż taki człowiek, powiadam, nie może być równie szczęśliwy prowadząc mój tryb życia, jak ksiądz wypełniając obowiązki swojego stanu? Szczęście jest pojęciem idealnym, jest tworem imaginacji; to po prostu właściwa nam formuła wzruszenia, która zależy wyłącznie od naszego sposobu widzenia i odczuwania świata zewnętrznego. Poza zaspokojeniem elementarnych potrzeb nie ma rzeczy, która byłaby wszystkim ludziom równie do szczęścia potrzebna. Codziennie oglądamy indywidua znajdujące radość w sytuacjach, jakie w kimś innym wzbudziłyby odrazę. Nie ma więc obiektywnej formuły szczęścia, nie może istnieć inna jego koncepcja niż ta, którą każdy z nas tworzy na swój użytek stosownie do własnych zasad i organicznych potrzeb. Pojmuję, o co panu chodzi, ale jeśli nawet rozum nasz błądzi, to sumienie nigdy nas nie zawiedzie. Jedyna to księga, w której Natura spisała wszystkie nasze powinności! Doprawdy, czyż z tym sumieniem nie wyprawiamy wszystkiego, co nam się podoba? Poddaje się ono naciskowi przyzwyczajeń, jest w naszych rękach jak miękki wosk, któremu umiemy nadać dowolną formę. Gdyby księga ta, o której ksiądz mówi, zawierała prawa nie wzruszone, czy sumienie ludzkie nie byłoby wszędzie jednakowe? Czyż od bieguna do bieguna wszystkie działania ludzkie na tej ziemi nie były tak samo oceniane? A jak się dzieje naprawdę? Czy Hotentot wzdraga się przed tym samym co Francuz, a Francuz nie czyni codziennie tego, za co na przykład w Japonii poniósłby surową karę? Nie, drogi księże, nie ma na tym świecie zasad niewzruszonych, nic nie jest godne nagany lub uwielbienia, nic nie zasługuje ani na karę, ani na nagrodę; nie ma czynu, który tutaj uznany za niegodny nie byłby usprawiedliwiony o pięćset mil dalej. Jednym słowem, nie ma obiektywnego zła i nie ma zarazem niezmiennego dobra. Niech pan w to nie wierzy, cnota nie jest złudzeniem! Nie trzeba wiedzieć, co dobre jest tutaj, a złe o ileś tam mil stąd, aby umieć nie zawodnie rozróżnić występek od cnoty i znaleźć właściwą drogę prowadzącą ku szczęściu. Człowiek może znaleźć szczęście jedynie w całkowitym podporządkowaniu się prawom swojego kraju. Musi je szanować albo stacza się w otchłań; nie można stanąć w połowie drogi między nieszczęściem a łamaniem prawa. Nie dlatego spadają na nas klęski, gdy dopuszczamy się czynów zakazanych, by były one złem samym w sobie; czyny te, w istocie swojej złe czy dobre, nie ma to znaczenia, są jednak zniewagą konwencji społecznych właściwych dla rzeczywistości, w której żyjemy. Nic w tym z pewnością złego, że przekłada ktoś przechadzkę po bulwarach nad spacer po Polach Elizejskich. Gdyby jednak wydano edykt, zakazujący obywatelom pokazywania się na bulwarach, ktoś łamiący to prawo byłby sam sprawcą całego łańcucha godzących w siebie nieszczęść, chociaż przekraczając ten zakaz niczego złego w istocie by się nie dopuścił. Skądinąd przyzwyczajenie łamania drobnych zakazów prowadzi prędko do zrywania najważniejszych hamulców; i tak od występku do występku dochodzi się wreszcie do zbrodni, które jednakowo są karane na wszystkich kontynentach, gdyż budzą grozę we wszystkich istotach rozumnych, niezależnie od szerokości geograficznej, pod którą żyć im wypadło. Jeśli więc rodzaj ludzki nie zna sumienia uniwersalnego, zna przecież sumienia regionalne, zależne od warunków bytu, jakimi obdarowała nas Natura, sumienia, w które jej ręką wszczepione zostały zasady, jakich nie możemy od rzucić bez narażenia się na największe niebezpieczeństwo. Na przykład rodzina pańska oskarża cię o kazirodztwo. Jakich sofizmatów by nie użyć dla usprawiedliwienia tej zbrodni i pomniejszenia jej grozy, jakimi wykrętnymi rozumowaniami by się nie posłużyć, na jakie autorytety i przykłady zaczerpnięte z innych społeczeństw by się nie po wołać, pozostanie zawsze faktem, że stosunki te, uznane wśród nie których ludów, są przecież niebezpieczne tutaj, gdzie prawa ich zakazują. A jest nie mniej pewne, że mogą pociągnąć za sobą najboleśniejsze konsekwencje i dalsze zbrodnie... zbrodnie, powiadam, niewątpliwe i wszystkich przerażające. 203 . Gdyby poślubił pan swoją córkę nad brzegami Gangesu, gdzie małżeństwa takie są dozwolone, być może dopuściłbyś się niewielkiego grzechu. Ale w kraju, gdzie związki takie są zakazane, przedstawiając te gorszące sceny całemu społeczeństwu... a także oczom małżonki, która pana uwielbia i którą perfidia taka wpędza do grobu, popełniasz bez wątpienia czyn przerażający, zbrodnię godzącą w najświętsze prawa Natury, wedle których córka pańska winna w sprawcy swego istnienia budzić jedynie uczucia najgodniejsze i najcnotliwsze. Nakłonił pan swoją córkę do pogardy dla świętych obowiązków; na uczył ją pan nienawiści do kobiety, która nosiła ją w łonie. Przygotował pan w ten sposób, zapewne tego nie dostrzegając, broń, która może zwrócić się przeciwko tobie. Nie ukazał jej pan żadnego systemu myślenia, nie wpoił ani jednej zasady, z której nie musiałoby zrodzić się w przyszłości pańskie potępienie. Jeśli jej ramię podniesie kiedyś sztylet przeciwko panu, bądź pewien, żeś sam ukuł to ostrze! Poglądy księdza, tak różne od wyznawanych zazwyczaj przez ludzi twojego stanu odpowiedział Franval wzbudzają we mnie zaufanie. Mógłbym zaprzeczyć tym oskarżeniem; tym bardziej więc moja szczerość powinna zobowiązać księdza do potraktowania z całą powagą uchybień mojej żony, gdy je przedstawię tak samo bez osłonek jak swoje własne postępowanie. Przyznaję, że kocham swoją córkę; miłuję ją namiętnie, jest moją kochanką, żoną, siostrą, powiernicą, przyjaciółką, moim jedynym bóstwem na tym świecie; nie ma takiego hołdu, na jaki by nie zasługiwała, a ja składam jej wszystkie z głębi serca. Uczucia te zgasną we mnie tylko razem z życiem; na pewno winienem się z nich usprawiedliwić, skoro nie potrafię się ich wyrzec. Pierwszym obowiązkiem ojca wobec córki mówił dalej Franval jest bezspornie, zgodzi się ksiądz ze mną, zapewnienie jej możliwie największego szczęścia. Jeżeli tego nie dokona, pozostanie na zawsze jej dłużnikiem; jeżeli natomiast uda mu się to osiągnąć, nikt nie ma prawa czynić mu wyrzutów. Nie uwiodłem i nie zgwałciłem Eugenii; jest to ważne stwierdzenie, proszę je zapamiętać. Nie ukrywałem przed nią świata, ukazałem jej zarówno róże i ciernię małżeństwa; dałem wreszcie Eugenii możność swobodnego wyboru i czas do namysłu. Nie wahała się, twierdziła stanowczo, że czuje się szczęśliwa tylko ze mną. Czy mogłem wobec tego odmówić uszczęśliwienia jej związkiem, który z całą świadomością przełożyła nad inne? Te sofizmaty nie są w stanie pana usprawiedliwić. Nie wolno było panu pozwolić, aby córka twoja jedynego źródła swojego szczęścia poczęła dopatrywać się w związku z człowiekiem, którego wybrać zamiast innych mogła tylko dopuszczając się zbrodni. Czy nie cofnął by się pan przed ofiarowaniem "komukolwiek najpiękniejszego owocu, będąc pewnym, że pod tą zwodniczą powłoką ukrywa się trucizna i nie chybna śmierć? Nie, mój panie, rozpoczynając tę nieszczęsną aferę siebie tylko miałeś na myśli; uczyniłeś córkę swoją ofiarą i wspólniczką za razem. Niewybaczalne jest takie postępowanie... A cóż może pan za rzucić cnotliwej i czułej małżonce, której serce rozdzierasz z takim upojeniem? Jakie winy widzisz w niej, bezbożny człowiecze? O co ją oskarżasz, poza tym, że ośmieliła się pana uwielbiać? W tej właśnie materii chcę również księdzu się zwierzyć i oczekuję zrozumienia. Po swoim szczerym przyznaniu się do zarzutów, którymi mnie obciążono, mam chyba prawo spodziewać się zaufania... Franval wyjął i pokazał księdzu de Clervil rzekome listy i bileciki swej żony, upewniając, że dokumenty te są równie autentyczne, jak bezsporna jest miłosna intryga pani de Franval z ich adresatem. Clervil wiedział jednak o wszystkim. Czyż nie mówiłem, że grzech pozornie nic nie znaczący zawołał w uniesieniu przyzwyczaja nas jednak do łamania wszelkich zasad i prowadzi w końcu do najgorszych ekscesów, zbrodni i niegodziwości? Zaczął pan od czynów w pojęciu swoim nic nie znaczących... i oto dla ich usprawiedliwienia czy ukrycia musi się pan uciekać do najhaniebniejszych oszustw! Radzę z całego serca, wrzućmy w ogień te wszystkie kalumnie i zapomnijmy o nich raz na zawsze... Te dokumenty są autentyczne! Są sfałszowane! Sądzę, że w tej sprawie może mieć ksiądz najwyżej wątpliwości; czy to wystarcza dla tak stanowczego zaprzeczenia? Drogi panie, za ich autentycznością przemawia tylko pańskie oświadczenie; a jest pan jak najbardziej zainteresowany w podtrzymaniu swych oskarżeń. Z drugiej strony szczere wyznania pańskiej małżonki upewniają mnie o fałszywości tych papierów; gdyby były autentyczne, w jej własnym interesie leżałoby wyznanie mi całej prawdy... Oto podstawy mego rozumowania... Wszystkimi czynami człowieka rządzi własny interes; gdziekolwiek go dostrzegę, zapala się dla mnie po chodnia prawdy. Czterdzieści lat rozumuję w myśl tej zasady i nigdy się jeszcze nie pomyliłem. Czy zresztą cnota pańskiej małżonki nie jest zdolna sama przez się unicestwić tej szkaradnej kalumnii? Występki te godziłyżby się z jej szczerością, naiwnością i miłością, którą ku tobie żywi? Nie, mój panie, nie tak wyglądają początki zbrodni... pan, który znasz jej mechanizm, lepiej powinieneś układać swe intrygi... Księże, to są obelgi! 205 . Przepraszam, ale gdy widzę niesprawiedliwość, oszczerstwo i libertynizm, nie jestem w stanie opanować wzburzenia, w jakie wpędzają mnie te niegodziwości. Spalmy te papiery, błagam pana raz jeszcze jak najusilniej... spalmy je, aby ocalić twój honor i spokój! Nie przypuszczałem powiedział Franval wstając z fotela że godność kapłańska tak łatwo pozwoli księdzu zostać apologetą i protektorem rozwiązłości i cudzołóstwa. Żona moja kompromituje mnie i wpędza w ruinę, pokazałem dowody... wszelako w swoim zaślepieniu woli ksiądz obrzucać mnie oskarżeniami i uważać za oszczercę niż przypuścić, że kobieta ta może być perfidną i rozpustną. Dobrze! Wyrok sprawiedliwości rozstrzygnie tę sprawę! Rozgłoszę swoje krzywdy we wszystkich trybunałach Francji, przedstawię dowody, opublikuję swą hańbę! Zobaczymy wówczas, czy naiwność, a raczej głupota księdza pozwoli mu nadal popierać przeciw mnie tę bezwstydną istotę! Wychodzę, nie mam nic więcej do powiedzenia rzekł Clervil, również się podnosząc. Nie sądziłem, że zbłąkanie pańskiego umysłu tak dalece zatruje również i twe serce, i że zaślepiony żądzą niesprawiedliwej zemsty będziesz z zimną krwią obstawał przy kłamstwie, które mogło się zrodzić w gniewie i uniesieniu! Ach! Jakże to wszystko umacnia mnie w przekonaniu, że skoro człowiek raz podepcze najświętsze prawa, wkrótce wyrzeka się wszelkich zasad... Gdyby się jednak pan zastanowił, racz mnie natychmiast powiadomić; i ja, i rodzina pańska zawsze będziemy gotowi wyciągnąć ręce do skruszonego... Mam jeszcze prośbę: czy mógłbym porozmawiać chwilę z panną Eugenią? Nie mam nic przeciwko temu. Proszę nawet księdza, aby użył wobec niej całej swojej elokwencji i najsilniejszych argumentów dla przedstawienia jej owych niezbitych prawd, w których ja osobiście miałem nieszczęście dopatrzyć się jeno zaślepienia i sofizmatów... Clervil przeszedł do pokoju Eugenii. Oczekiwała go w eleganckim i zalotnym negliżu. Podobny bezwstyd, wynik zapamiętania i występku, przebijał ze wszystkich gestów i spojrzeń dziewczyny; perfidna istota, znieważając dary Natury, które zdobiły ją mimo haniebnego zachowania, łączyła w sobie wszystko, co zdolne było rozpalić występne żądze i oburzyć cnotę. Ponieważ dla młodej dziewczyny nie było bezpieczne wdawać się w dyskusję problemów tak zawiłych, jakie mógł rozstrząsać biegły filozof Franval, Eugenia odpowiadała Clervilowi tylko szyderstwem. Jednocześnie starała się usilnie podrażnić kapłana swoją urodą. Skoro jednak dostrzegła, że prowokacje jej są bezskuteczne, a człowiek tak pobożny jak jej rozmówca nie daje się schwytać w pułapkę, rozerwała nagle zapięcie szaty, która osłaniała jej wdzięki i stanąwszy półnaga przed Clervilem zaczęła krzyczeć, zanim kapłan zdołał w ogóle pojąć, o co jej chodzi: Puść mnie, nędzniku! Zabierzcie stąd tego potwora! O Boże! Niech się chociaż ojciec nie dowie! ... Myślałam, że przyszedł do mnie z pobożnymi naukami... a ten łotr godzi na mój honor i cnotę! Patrzcie wołała do służby, która zbiegła się słysząc jej przeraźliwe krzyki oto w jakim stanie zostawił mnie ten bezwstydnik! Widzicie, do czego są zdolni ci dobrotliwi słudzy boży! Zgorszenie, rozpusta, wyuzdanie... oto ich obyczaje! A my, oszukani ich rzekomą cnotą, w głupocie swojej ciągle jeszcze ich czcimy! Clervil, zirytowany tym skandalem, zdołał jednak ukryć swoje zakłopotanie. Z zimną krwią odsunął otaczających go lokai i kierując się ku wyjściu zawołał: Oby Bóg ocalił tę nieszczęśliwą! Oby skruszył jej serce, jeśli to jeszcze możliwe... I niechaj nikt w tym domu bardziej ode mnie nie obrazi jej cnotliwych uczuć, które zamierzałem na pewno nie znieważyć, lecz umocnić w jej duszy! Taki był jedyny skutek negocjacji, z którą pani de Farneille i jej córka wiązały tyle nadziei. Nie miały pojęcia o spustoszeniach, które czyni występek w duszach zbrodniarzy; przerażenie innych jeszcze ich ośmiela i nawet w szlachetnych upomnieniach potrafią oni znaleźć inspirację do zła. Od tej chwili konflikt bardzo się zaostrzył; Franval i Eugenia zdawali sobie sprawę, że trzeba ponad wszelką wątpliwość udowodnić pani de Franval jej rzekome uchybienia, a z drugiej strony pani de Farneille, w porozumieniu ze swą córką, zaczęła serio rozważać plan porwania i uwięzienia Eugenii. Porozumiały się z księdzem de Clervil; szlachetny przyjaciel odmówił jednak udziału w realizacji tak drastycznych posunięć; spotkały go już powiadał takie przykrości, że nie jest w stanie uczynić nic innego, niż modlić się za grzeszników. Gorliwie obstawał za zmiłowaniem nad występnymi i stanowczo odmówił jakich kolwiek innych usług czy pośrednictwa. Nieczęsta to wzniosłość uczuć, czemuż tak rzadko spotykana wśród ludzi tego stanu! Tymczasem Franval nie zaniedbywał swoich starań. Pewnego dnia zjawił się u niego Valmont. Cymbał jesteś! oświadczył mu występny kochanek Eugenii. Niegodzien zwać się moim uczniem! Jeżeli następnym razem nie dasz sobie rady z moją żoną, skompromituję cię w oczach całego Paryża. Musisz ją mieć, i to z całym arsenałem dowodów; trzeba, abym przekonał się naocznie o jej upadku. 207 . Niechbym wreszcie pozbawił tę wstrętną kreaturę wszystkich sposobów obrony i usprawiedliwienia! Ale jeśli będzie się opierać? pytał Valmont. To posłużysz się gwałtem... moja w tym głowa, aby nikogo wówczas w domu nie było. Nastrasz ją, groź jej, rób, co chcesz. Usprawiedliwię wszystkie sposoby, które mogą cię doprowadzić do triumfu. Posłuchaj! rzekł Valmont. Zgadzam się na twoją propozycję, daję ci słowo, że twoja żona mi ulegnie. Ale stawiam warunek; nic z całej umowy, jeśli odmówisz. Wiesz dobrze, że w naszych stosunkach zazdrość nie powinna odgrywać żadnej roli. Żądam więc, abyś pozwolił mi spędzić kwadrans sam na sam z Eugenią... Nie pojmujesz, czym byłaby dla mnie krótka rozmowa z twoją córką. Ależ, Valmont... Rozumiem twoje obawy. Jeśli jednak uważasz mnie za przyjaciela, są one dla mnie obrazą. Pragnę jedynie ujrzeć całą urodę Eugenii i porozmawiać z nią minutę. Valmont rzekł Franval nieco zdumiony trochę za drogo cenisz swoje usługi. Pojmuję nie gorzej od ciebie śmieszność zazdrości, ale uwielbiam tę dziewczynę i prędzej wyrzekłbym się całej fortuny niż jej łask! Nie ubiegam się o nie, bądź spokojny. Franval zdawał sobie sprawę, że wśród jego znajomych żaden nie nadawał się równie jak Valmont do spełnienia wyznaczonego zadania, ale opierał się żywo jego żądaniu. Powtarzam ci mówił z rozdrażnieniem że cena twoich usług jest za wysoka. Stawiając ten warunek pozbawiasz się prawa do mej wdzięczności. Och! Wdzięczność jest nagrodą za uczciwe przysługi. Nie zrodzi się w twym sercu za to, czego ode mnie się domagasz. Za dwa miesiące będziemy pewnie skłóceni, znam ludzi, mój kochany... Znam ich słabości, ich grzeszki i konsekwencje stąd wynikające. Postaw człowieka, to niegodziwe zwierzę, najzłośliwsze ze wszystkich, w dowolnej sytuacji, a ja ci nieomylnie przepowiem wszystkie skutki twoich założeń. Chcę być wynagrodzony z góry albo nic z tego! Zgadzam się rzekł po chwili Franval. Świetnie zawołał Valmont od ciebie teraz wszystko zależy; jestem gotów na usługi. Potrzeba mi teraz trochę czasu na przygotowania powiedział Franval. Najwyżej za cztery dni zawiadomię cię. Pan de Franval wychował swą córkę w taki sposób, że mógł być pewny, iż wstydliwość jej nie stanie na przeszkodzie realizacji planu ułożonego z przyjacielem. Był jednak zazdrosny, o czym Eugenia dobrze wiedziała; skoro zrozumiała, o co właściwie chodzi, wyznała Franvalowi, że bardzo się obawia, aby to spotkanie z Valmontem nie miało jakichś przykrych konsekwencji. Ojciec, który sądził, że dostatecznie zna swego przyjaciela, aby być pewnym, iż cała ta historia może mu najwyżej zawrócić trochę w głowie, ale w żadnym wypadku nie poruszy serca, rozwiał jednak obawy córki i przygotowania szły dalej swoim torem. Nagle Franval dowiedział się od ludzi wiernych i zupełnie sobie oddanych, których opłacał w domu teściowej, że Eugenii grozi wielkie niebezpieczeństwo, gdyż pani de Farneille miała lada chwila uzyskać zgodę władz na jej wywiezienie. Nie wątpił, że spisek ten jest dziełem Clervila. Na razie odłożył więc na bok sprawę Valmonta i zajął się przede wszystkim usunięciem nieszczęsnego kapłana, którego tak mylnie posądzał o podżeganie do zamachu na wolność Eugenii. Sypał złotem; wkładał to potężne narzędzie występku w dziesiątki i setki rąk; wkrótce miał na swoje rozkazy sześciu zaufanych zbirów. Pewnego wieczoru, gdy Clervil, często wieczerzający u pani de Farneille, powracał pieszo i samotnie do domu, otoczyli go i pojmali nieznani ludzie, którzy przedstawili się jako agenci królewskiej policji. Sprezentowano księdzu fałszywy nakaz aresztowania, wsadzono do karety; wywieziony został pośpiesznie do dalekiego zamku Franvala, leżącego gdzieś w głębi Ardenów. Biedaka oddano tutaj w ręce zarządcy dóbr jako rzekomego przestępcę, który usiłował godzić na życie pana tego zamku. Podjęto też zaraz najpilniejsze starania, aby ów człowiek, którego winą była jedynie zbytnia pobłażliwość wobec swych prześladowców, nigdy już nie zobaczył światła dziennego. Pani de Farneille była w rozpaczy; nie wątpiła, że cios ten spotkał ją z ręki zięcia. Poszukiwania Clervila musiały opóźnić uwięzienie Eugenii; stara kobieta miała zbyt nikłe wpływy i mierne środki, aby zająć się jednocześnie obiema tak trudnymi sprawami; posunięcie Franvala zaskoczyło ją. Myślała na razie tylko o uwolnieniu swego spowiednika; wszystkie poszukiwania okazały się jednak bezskuteczne; złoczyńca tak sprytnie zorganizował porwanie, że nie sposób było niczego się dowiedzieć. Pani de Franval nie miała odwagi zapytać wprost swego męża, nie rozmawiali zresztą ze sobą ani razu od ostatniej dramatycznej sceny. Wszelako znaczenie sprawy wzięło górę nad obawą; zebrała się na odwagę i zapytała tyrana, czy zamiarem jego jest dorzucić do bezmiaru krzywd, których był sprawcą, również i odebranie jej matce najlepszego z przyjaciół. 209 . Nędznik zaprzeczył, by miał z tym wszystkim cokolwiek wspólnego; posunął swą obłudę aż do ofiarowania własnych usług w poszukiwaniu zaginionego duchownego. Zdawał sobie sprawę, że dla przygotowania zamachu Valmonta należy złagodzić nieco gniew żony, upewniał więc gorąco, że dołoży wszelkich starań, aby odszukać Clervila. Posłużył się nawet pieszczotami, wyznając łatwowiernej małżonce, że chociaż nie może przeboleć jej niewierności, nie potrafi jednak wyrzec się uwielbienia, które żywi dla niej w głębi serca. Pani de Franval, jak zawsze łagodna i czuła, była uszczęśliwiona tą nagłą zmianą w duszy człowieka, który ciągle był dla niej najdroższą istotą na ziemi; znowu spełniała gorliwie wszystkie życzenia przewrotnego małżonka, uprzedzała je i z serca dzieliła, nie śmiejąc zresztą skorzystać z okazji i wymóc przynajmniej na grzeszniku przyzwoitszego po stępowania, które by nie wpędzało jej z dnia na dzień w coraz większą otchłań cierpienia i smutku. Gdyby nawet tego próbowała, czyż usiłowania jej przyniosłyby jakiś skutek? Franval, zawsze tak obłudny, nie byłby w tej sprawie z pewnością uczciwszy, skoro największe zadowolenie czerpał właśnie z łamania zasad i obietnic. Z pewnością wszystko by przyrzekł dla samej rozkoszy złamania później tych przyrzeczeń; może nawet pragnąłby, aby żądano odeń przysięgi, chcąc dorzucić rozkosz krzywoprzysięstwa do swych potwornych radości. Tymczasem, zupełnie swobodny, myślał tylko o swoich planach. Jego mściwe, niesforne i gwałtowne usposobienie skłaniało go do od powiadania zemstą na każdą zaczepkę. Pragnął za wszelką cenę spokoju i bezpieczeństwa, ale niestety przedsiębrał dla ich zapewnienia środki zdolne jedynie wpędzić go w jeszcze gorszą sytuację. Czy mogło mu się zresztą powieść? Wszystkich swych talentów i zasobów używał tylko dla szkodzenia innym; żył zawsze w napięciu, gdyż albo musiał zwalczać podstępy przeciwników, albo z kolei sam obmyślał intrygi. Nadeszła wreszcie chwila spełnienia warunku Valmonta; prawie przez godzinę przebywał sam na sam z Eugenią w jej apartamencie. W udekorowanej sali Eugenia pojawiła się na podwyższeniu w po staci młodej Indianki, zmęczonej polowaniem i wspartej o pień palmy, której wyniosłe gałęzie ukrywały liczne źródła światła, tak skierowane, aby blaski skupiały się na postaci pięknej dziewczyny i ukazywały całą jej urodę. Mała scenka, na której stanęła ta ożywiona statua, otoczona była kanałem szerokim na sześć stóp i wypełnionym wodą, który odgradzał od świata młodą dzikuskę i nie pozwalał do niej w żaden sposób się zbliżyć. Na brzegu tego obwarowania ustawiono fotel dla kawalera; obok zwisał jedwabny sznur. Ciągnąc za to urządzenie można było obracać piedestał w pożądany sposób, aby obiekt podziwu ukazywał się z coraz to innej strony; dziewczyna przybrała taką pozę, aby zwrócona w jakimkolwiek bądź kierunku była zawsze wdzięcznym widowiskiem. Hrabia, ukryty za dekoracją, mógł jednocześnie widzieć i swą kochankę, i przyjaciela, a egzamin miał trwać według ostatecznego porozumienia, przynajmniej pół godziny. Valmont zasiadł w fotelu... był upojony widokiem, nigdy jeszcze wyznawał tak przepyszne wdzięki nie ukazały się jego oczom. Poddawał się roznamiętnieniu; ciągnąc bez przerwy za sznur odkrywał co chwila nowe uroki. Nie mógł się zdecydować, który element tej wspaniałej statuy uznać za najdoskonalszy; Eugenia była tak doskonale piękna! Minuty płynęły; w takich okolicznościach czas prędko ucieka. Zegar wybił godzinę, kawaler skłonił się i najgorętsze pochwały spłynęły do stóp bóstwa, którego sanktuarium było dlań niestety niedostępne... Spadła zasłona, trzeba było wycofać się z sali.) No i co? Zadowolony jesteś? zapytał Franval zbliżając się do przyjaciela. To przepiękna dziewczyna! zawołał Valmont. Radzę ci jednak, Franval, nie ważyć się na podobny eksperyment z kimkolwiek innym; możesz sobie powinszować moich przyjacielskich sentymentów, które jedynie są zdolne uchronić cię przed wszelkim niebezpieczeństwem. Liczę na to rzekł dość surowo Franval. Teraz zabierz się jak najprędzej do roboty. Jutro zacznę przygotowywać twoją żonę... rozumiesz, że trzeba najpierw wstępnej rozmowy... możesz liczyć na mnie, że w cztery dni będzie po wszystkim. Uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. Jednakże po tym spotkaniu Valmont, jak można było przewidzieć, przestał myśleć o pani de Franval, a począł marzyć o podboju, który miał wjego oczach znacznie więcej uroku. Eugenia zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, iż nie umiał wyrzec się myśli o jej zdobyciu. Postanowił pojąć ją za żonę, zapłacić za to najwyższą nawet cenę. Stosunki Eugenii z własnym jej ojcem bynajmniej go nie odstręczyły; rozważając spokojnie swoje szansę był pewny, że skoro fortuną dorównywał panu de Colunce, mógł śmiało pretendować do tego związku. Wyobraził sobie, że prosząc o rękę dziewczyny nie mógł spotkać się z odmową; gdyby działał z dostateczną energią, a zwłaszcza upewnił rodzinę, że najlepszy to sposób zerwania kazirodczych stosunków Eugenii, zdobyłby niechybnie przedmiot swojego uwielbienia... za cenę konfliktu z Franvalem, z którego jednak dzięki swej odwadze i zręczności spodziewał się wyjść zwycięzcą. 211 . Dwadzieścia cztery godziny wystarczyły mu do podjęcia decyzji; uradowany swoim pomysłem Valmont udał się do pani de Franval. Spodziewała się tej wizyty; pamiętamy, że od ostatniego spotkania z mężem była już prawie przejednana, a w każdym razie dała się oszukać podstępnym zabiegom tego perfidnego człowieka, nie mogła więc odmówić rozmowy z Valmontem. Miała mu co prawda za złe te rzekome listy miłosne i konszachty, które wypominał jej Franval; jednakże mąż zdawał się więcej już o tym nie myśleć i zapewniał ją nawet, że najlepszym sposobem udowodnienia fałszywości wszelkich oskarżeń byłoby właśnie przyjmowanie pana de Valmont jak zwyczajnego znajomego. Nie godzić się na jego wizyty mówił znaczyłoby to usprawiedliwiać dawne podejrzenia... Najlepszym dowodem niewinności, na jaki może zdobyć się kobieta przekonywał Franval swoją małżonkę są dalsze nie ukrywane kontakty z człowiekiem, w którym dopatrywano się jej kochanka. Szczególna była to sofistyka, pani de Franval doskonale to rozumiała, miała jednak nadzieję, że wyjaśnienia Valmonta na coś się przydadzą. Chciała go więc zobaczyć, lękała się gniewu męża; wszystko to kazało jej przymknąć oczy na względy, które powinny były ją skłonić do odmowy spotkania z młodym człowiekiem. Przybył więc, a Franval znowu wyszedł pośpiesznie z domu, zostawiając ich sam na sam jak ostatnim razem. W takiej sytuacji wyjaśnienia i przeprosiny powinny zająć sporo czasu; jednakże Valmont, przejęty swoimi pomysłami, przeszedł od razu do rzeczy. Pani, racz nie dopatrywać się już we mnie tego samego człowieka, który ostatnim razem tak zawinił w twych oczach mówił przyjmując pokorną postawę. Byłem wówczas wspólnikiem występków twego męża, dzisiaj chcę naprawić te krzywdy. Proszę mi zaufać. Daję słowo honoru, że nie przyszedłem pani okłamywać ani cię czymkolwiek zwodzić. Opowiedział jej całą historię sfałszowanych listów i dokumentów, błagał o przebaczenie, że ośmielił się wziąć w tym udział; wyznał pani de Franval, jakich to nowych podstępów od niego wymagano, wreszcie dla udowodnienia swojej szczerości wyznał uczucia dla Eugenii, ujawnił wydarzenia ostatnich tygodni, zobowiązał się zerwać całą intrygę, odebrać Eugenię Franvalowi i wywieźć ją do majątku pani de Fameille w Pikardii, jeżeli tylko obie damy zezwolą na to i przyrzekną mu w na grodę małżeństwo z dziewczyną, którą wydobędzie z przepaści. Valmont mówił to wszystko tak szczerze i otwarcie, że pani de Frańval nie mogła się wahać. Pan de Valmont był dla jej córki znakomitą partią; czyż można było spodziewać się takiej szansy po rozgłoszeniu niegodziwej konduity Eugenii? Valmont gotów był sam zająć się całą sprawą, nie było zresztą innego sposobu unicestwienia potwornej zbrodni, którą pani de Franval doprowadzała do rozpaczy. Skądinąd spodziewała się nawet odzyskania uczuć małżonka, gdy zerwana zostanie jedyna intryga rzeczywiście dla obojga niebezpieczna. Racje te przeważyły, zgodziła się, ale pod warunkiem, że Valmont da jej uroczyste słowo honoru, iż nie będzie walczył z bronią w ręku przeciwko panu de Franval, a po wywiezieniu Eugenii do majątku pani de Fameille zabierze ją za granicę i pozostanie tam tak długo, póki namiętności Franvala nie ostygną na tyle, by zdolny był przeboleć zerwanie swoich przestępczych miłostek i przystać na małżeństwo córki. Valmont zgodził się na wszystko; pani de Franval zaręczyła ze swej strony za zgodę matki i zapewniła, iż nie sprzeciwi się ona z pewnością porozumieniu, które tutaj zawarli. Valmont wyszedł, raz jeszcze wyrażając niezmierny żal, iż gotów był niedawno podjąć się przeciw pani de Franval tego wszystkiego, czego żądał występny jej małżonek. Nazajutrz pani de Fameille wyjechała do Pikardii. Franval, zajęty przede wszystkim swą stałą namiętnością, ufny w przyjaźń Valmonta, wolny od lęku przed Clervilem, wpadł od razu w zastawioną pułapkę, okazując "nie mniejszą łatwowierność niż ci wszyscy, których swego czasu chwytał w swoje sidła. Od sześciu miesięcy Eugenia, która miała niedługo ukończyć siedemnaście lat, wychodziła często sama lub najwyżej w towarzystwie paru swoich przyjaciółek. W wigilię dnia, wyznaczonego Valmontowi przez Franvala na ostateczny atak przeciwko cnocie jego małżonki, pojechała wieczorem zupełnie sama na przedstawienie nowej sztuki w Komedii Francuskiej. Wracając z teatru miała udać się do zacisznej willi na spotkanie z ojcem; zamierzali pojechać potem we dwoje na kolację. Zaledwie jednak powóz panny de Franval minął przedmieście SaintGermain, gdy otoczyło go dziesięciu zamaskowanych ludzi. Zatrzymali konie, otworzyli drzwi, wyciągnęli przemocą Eugenię i wsadzili do karetki pocztowej, gdzie Valmont przytrzymał ją i zakneblował, aby zdławić krzyk i protesty dziewczyny. Na rozkaz kawalera pojazd ruszył galopem i w mgnieniu oka znalazł się poza granicami Paryża. Nie udało się jednak zatrzymać powozu i ludzi Eugenii, wskutek czego Franval musiał od razu o wszystkim się dowiedzieć. Valmont liczył jednak na niepewność Franvala co do kierunku, w którym uwieziono Eugenię, a także na dwie czy trzy godziny przewagi nad ewentualnym pościgiem. 213 . Chodziło mu tylko, aby zdążyć na czas do majątku pani de Fameille, gdyż tam oczekiwała Eugenię zaprzęgnięta kareta i dwie zaufane kobiety, które miały wywieźć ją bezzwłocznie za granicę, w miejsce nie znane nawet Valmontowi, który ze swej strony miał na tychmiast zbiec do Holandii, a wrócić dopiero na ślub z Eugenią, kiedy pani de Farneille i jej córka dadzą mu znać, że nic już nie stoi na przeszkodzie. Kapryśna Fortuna sprawiła jednak, że rozsądnie pomyślany plan zawiódł z powodu potwornej zawziętości zbrodniarza, przeciw któremu był wymierzony. Powiadomiony o wszystkim Franval nie stracił ani chwili; pośpieszył natychmiast na stację pocztową i zażądał informacji, w którą stronę wyprawiono pojazdy od godziny szóstej wieczorem poczynając. O siódmej wyjechał dyliżans do Lyonu, o ósmej pośpieszna karetka w stronę Pikardii. Franval nie wahał się, dyliżans do Lyonu nie interesował go, natomiast karetka pocztowa zmierzająca w stronę prowincji, gdzie leżały dobra pani de Farneille, była bez wątpienia poszukiwanym śladem. Zażądał natychmiast ośmiu najlepszych koni do swego powozu, kazał dać wierzchowce swoim ludziom, a zanim oporządzono pojazd zdążył jeszcze kupić i nabić odpowiednie pistolety. W chwilę potem pędził jak szalony traktem, po którym wiodła go miłość, desperacja i żądza zemsty. Przy zmianie koni na stacji w Senlis dowiedział się, że karetka pocztowa ledwie co opuściła miasto. Franval rozkazał wydusić z koni wszystkie siły. Niestety, zdołali dopędzić uciekający pojazd. Z pistoletami w garściach ludzie Franvala zatrzymali pocztyliona wynajętego przez pana de Valmont. Rozwścieczony Franval wdarł się do karety, a skoro rozpoznał swojego przeciwnika, wystrzelił mu w głowę, zanim ów zdołał chwycić za broń. Wyciągnął na pół żywą z przerażenia Eugenię, wskoczył wraz z nią do powozu, kazał zawrócić w stronę Paryża. Znaleźli się w mieście przed godziną dziesiątą rano. Nie przejęty bynajmniej wydarzeniem na trakcie, Franval indagował spiesznie Eugenię. Czy zdrajca Valmont nie usiłował skorzystać z sytuacji? Czy jest mu nadal wierna, a występne ich związki nie zostały naruszone? Panna de Franval uspokoiła ojca. Valmont opowiedział jej tylko o swoich zamiarach, a pełen nadziei prędkiego jej poślubienia strzegł się przed sprofanowaniem ołtarza, na którym chciał złożyć pierwszą w swym życiu czystą ofiarę. Franval odetchnął słysząc przysięgi Eugenii. A jego żona... czy wiedziała o tych machinacjach? Przyłożyła się do nich? Eugenia, która zdążyła wszystkiego się dowiedzieć, zapewniała, że porwanie jest właściwie dziełem jej matki, której nie szczędziła najgorszych epitetów; to fatalne spotkanie, które wedle mniemania Franvala miało być wstępem do triumfu Valmonta, w rzeczywistości stało się dlań okazją do najbezwstydniejszej zdrady. Ach! Gdyby miał nie jeden, a tysiąc żywotów! zawołał rozjuszony Franval. Wydzierałbym mu jeden po drugim! Moja żona! Chciałem się z nią pojednać, a ona pierwsza mnie oszukała! Ta istota uważana za tak łagodną, ten anioł cnoty! Ach! Podła zdrajczyni, zapłaci mi za swą zbrodnię! Zemsta moja wymaga krwi, a jeśli trzeba będzie, wytoczę ją własnymi rękami z jej żył! Uspokój się, Eugenio mówił Franval w uniesieniu tak! Uspokój się! Musisz teraz odpocząć, zaśnij na kilka godzin, będę sam czuwał nad tobą! Tymczasem pani de Fameille, która rozstawiła na trakcie swoich szpiegów, niedługo czekała na wiadomość o nieszczęśliwym obrocie wypadków; dowiedziawszy się, że wnuczka jej została odbita, a Valmont zginął, pośpieszyła natychmiast do Paryża. Rozwścieczona, zwołała niezwłocznie rodzinną naradę. Zdawało się jej, że zabójstwo Valmonta oddaje Franvala w jej ręce, że jego wpływy, których tak się obawiała, muszą teraz zgasnąć, że lada dzień uzyska pełnię władzy nad swą córką i Eugenią. Doradzono jej wszelako, aby unikała skandalu; celem nie dopuszczenia do haniebnego procesu powinna wystarać się o dekret, który mógłby po cichu załatwić sprawę jej zięcia. Franval dowiedział się zaraz o tych radach i poczynaniach, które mogły z nich wyniknąć; powiadomiono go również, że sprawa nabiera rozgłosu, a teściowa czeka tylko na jego wyraźną klęskę, aby nareszcie zatriumfować. Pośpieszył więc do Wersalu, przeprowadził rozmowę z ministrem, zwierzył się mu z całej afery; w odpowiedzi poradzono mu, aby ukrył się spiesznie w swoich dobrach w Alzacji albo na szwajcarskim pograniczu. Franval nie zapominał jednak o zemście i zamiarze ukarania żony za niedawną zdradę; chciał poza tym mieć nadal pod ręką osobę tak bliską sercu pani de Farneille, aby ta śmiertelna nieprzyjaciółka nie ważyła się, przynajmniej oficjalnie, podejmować żadnych przeciwko niemu kroków. Postanowił wyjechać do Valmoru, majątku, o którym wspomniał minister, tylko w towarzystwie żony i córki. Czy jednak pani de Franval zgodzi się na tę podróż? Czując się winną zdrady, która spowodowała ostatnie nieszczęścia, czy nie będzie się bała tak oddalić od Paryża? Czy odważy się oddać bez lęku w ręce rozgniewanego małżonka? Wątpliwości te niepokoiły Franvala; aby wyjaśnić sytuację, udał się do żony, która zresztą o wszystkim już wiedziała. 215 . Pani oświadczył jej z zimną krwią przez swoje nierozważne postępowanie wpędziłaś mnie w otchłań nieszczęść. Potępiając bez względnie skutek, nie mogę jednak ganić twych intencji. Rozumiem, że przyczyną tego postępowania była z pewnością miłość do córki i do mnie. Skoro jednak moje błędy poprzedziły twoje, powinienem ci wybaczyć. Droga i najbliższa mi istoto! zawołał klękając u stóp żony zechciej zgodzić się na pojednanie, którego już nic odtąd nie zakłóci! Proszę cię o przebaczenie, a oto co ci ofiaruję dla jego przypieczętowania... Złożył u nóg pani de Franval wszystkie sfałszowane listy i dokumenty, całą rzekomą korespondencję Valmonta. Spal to zaraz, moja droga, błagam cię kontynuował zdrajca udając łkanie i wybacz niegodziwości, do których przywiodła mnie zazdrość. Pozbądźmy się wzajemnego rozgoryczenia... przyznaję, że wielkie były moje winy... któż jednak wie, czy Valmont, usiłując za wszelką cenę zrealizować swoje zamysły, nie oczernił mnie przed tobą bardziej niż zasługiwałem. Jeśli ośmielił się powiedzieć, że przestałem cię kochać... że nie jesteś już dla mnie najdroższą i najczcigodniejszą istotą na świecie... ach! Aniele mój! ... jeśli splamił się takimi oszczerstwami, jakże słusznie uwolniłem świat od podobnego szalbierza i kłamcy! Och! mówiła ze łzami pani de Franval. Jakże mogłeś zmyślić przeciwko mnie podobne okropności! Czy po tym wszystkim można jeszcze żądać ode mnie zaufania? Pragnę, abyś mnie znowu pokochała, o najdroższa i najlepsza z żon! Chciałbym, żebyś za ten bezmiar błędów oskarżała tylko mój umysł, abyś wierzyła, iż serce wieczyście ci oddane nie mogło nigdy cię zdradzić! Tak... każdy z tych występków jednak mnie do ciebie przybliżał... Im bardziej odsuwałem się od swojej ukochanej małżonki, tym trudniej było mi znaleźć satysfakcję i uspokojenie; rozkosze i miłostki nie mogły mi zastąpić dawnego szczęścia... ściskając twój portret opłakiwałem utratę jego pierwowzoru! Najdroższa moja! Gdzież można znaleźć serce do twego podobne? Gdzież doświadczyć rozkoszy zdolnych dorównać upojeniu, które przeżywa się w twych objęciach? Przeklinam swoje obłąkanie, chcę odtąd żyć tylko dla ciebie... aby w twojej zgnębionej duszy odbudować miłość zniszczoną przez niegodziwości, których wspomnienia nawet chcę się wyrzec! Niepodobna, aby pani de Franval mogła oprzeć się tak czułym błaganiom człowieka, którego nadal kochała. Czy można darzyć choćby najsprawiedliwszą nienawiścią przedmiot swojej miłości? Wrażliwa i czuła dusza tej niezwykłej kobiety nie mogła pozostać obojętna na widok człowieka ukochanego, upokorzonego i przygniecionego wyrzutami sumienia. Łkanie wydarło się z jej piersi. Ja... ja... mówiła, przyciskając do serca ręce swego małżonka nigdy nie przestałam uwielbiać cię, okrutniku, chociaż tak strasz nie i bez powodu nade mną się znęcałeś... Bóg mi świadkiem, że ze wszystkich ciosów, jakie mogły mnie spotkać z twej ręki, najboleśniejszy był strach przed utratą twej miłości, przed podejrzeniem, które ci się nasuwało... Kim się posłużyłeś jako narzędziem mojej krzywdy i zniewagi? Własną moją córką! W jej dłonie kładłeś sztylet, którym rozdzierała mi serce... czy chcesz zmusić mnie do znienawidzenia istoty, którą prawo Natury uczyniło tak mi drogą? Przyprowadzę ją i każę rzucić ci się do nóg! zawołał Franval w uniesieniu. Chcę, żeby razem ze mną wyrzekła się swego bez wstydu i grzechu, aby również wybłagała twoje przebaczenie! Będziemy odtąd we troje budować nasze wspólne szczęście. Zwrócę ci córkę, a ty zwrócisz mi żonę... potem uciekniemy! Uciekniemy? Wielki Boże, dlaczego? Moja przygoda nabrała rozgłosu; jutro mogę być już zgubiony. Przyjaciele i minister radzą mi wyjazd do Valmoru. O ukochana, gdybyś zechciała towarzyszyć mi w tej podróży! Czy w chwili, gdy u twych stóp żebrzę o przebaczenie, będziesz zdolna przebić mi serce swoją odmową? Przerażasz mnie! Jak to, ta sprawa... Mówią, że to był mord, a nie pojedynek. Boże! I to ja byłam przyczyną... Mów... mów, co mam robić? Pojadę z tobą, jeśli trzeba, nawet na koniec świata. Och! Jestem chyba najnieszczęśliwszą z kobiet! Powiedz raczej: najszczęśliwszą, gdyż odtąd każda chwila mego życia poświęcona będzie zamienianiu w róże cierni, które rzucałem pod twe stopy! Czy dwojgu kochającym się istotom nie wystarczy nawet pustynia? A zresztą, wygnanie nie będzie wieczne; prosiłem już przyjaciół, rozpoczynają starania... A moja matka? Chciałabym się z nią zobaczyć. Nie rób tego, ukochana! Mam niezbite dowody, że to właśnie ona podjudza przeciwko mnie krewnych Valmonta, że doradza im, jak przygotować moją zgubę! Ona jest niewinna, przestań żywić wobec niej te ohydne podejrzenia. Jej czułe serce nigdy nie znało obłudy; nie umiałeś jej docenić... och, gdybyś zdolny był pokochać ją tak samo jak ja! 217 . Znaleźlibyśmy u jej boku najprawdziwsze szczęście na ziemi! To anioł pokoju, którego zesłało ci niebo, aby wyplenić grzechy twojego życia; odtrąciłeś ją, nie chciałeś jej czułości i przyjaźni, przez kaprys czy rozwiązłość, przez niewdzięczność czy libertynizm, wyrzekłeś się dobrowolnie najlepszej przyjaciółki, jaką los postawił na twej drodze. A więc? ... nie mogę się już z nią spotkać? Nie! Nalegam na to jak najusilniej! Nie ma ani chwili do stracenia. Napiszesz do niej, przedstawisz moją skruchę. Może zlituje się nad moimi wyrzutami sumienia... może zdołam jeszcze odzyskać kiedyś jej szacunek i uczucie. Wszystko z czasem się uspokoi, wrócimy, będziemy w jej ramionach radować się przebaczeniem i miłością. Ale teraz musimy wyjechać jak najśpieszniej... najpóźniej za godzinę powinniśmy być w drodze, karety czekają... Przerażona pani de Franval nie ośmieliła się protestować. Zaczęła przygotowywać się do podróży. Życzenie Franvala było dla niej rozkazem. Zdrajca pobiegł tymczasem po córkę, przywiódł ją do stóp matki. Obłudna dziewczyna rzuciła się jej do nóg z perfidią równą ojcowskiej; zalewała się łzami, błagała o przebaczenie, które oczywiście otrzymała. Pani de Franval objęła ją i ucałowała; trudno jest zapomnieć, że jest się matką, choćby winy dzieci były nawet największe! W czułej i wrażliwej duszy odzywa się zawsze przemożny głos Natury, a jedna łza ukochanego dziecka wystarcza, by wymazać z pamięci nawet dwadzieścia lat jego grzechów i występków. Wyjechali więc do Valmoru. Nadzwyczajny pośpiech, z jakim trzeba było przedsięwziąć tę podróż, usprawiedliwił w oczach pani de Franval, nadal łatwowiernej i zaślepionej, niewielką liczbę służby, którą małżonek jej zabrał na wieś. Zbrodnia lęka się rozgłosu... unika świadków; spowija się w mroki tajemnicy, gdy zamierza przystąpić do działania. Na wsi nic nie zapowiadało na razie grożącego niebezpieczeństwa. Franval silił się na oznaki respektu, dowody czułości, nadskakiwał żonie, okazywał jej najgorętszą miłość; łatwo oszukał nieszczęsną panią de Franval. Wywieziona daleko od Paryża, znalazłszy się niemal na pustkowiu, bez możliwości skomunikowania się z matką, była jednak szczęśliwa, skoro jak powiadała udało się jej odzyskać serce męża, a córka, nadal pełna skruchy i pokory, starała się ze wszystkich sił zyskiwać jej uznanie. Apartamenty Eugenii i jej ojca teraz już nie sąsiadowały ze sobą. Franval mieszkał w najbardziej oddalonej części zamku, Eugenia tuż obok matki. Paryska rozwiązłość zastąpiona została w Valmorze powściągliwością, przystojnością i umiarkowaniem. Franval udawał się każdej nocy do sypialni małżonki; korzystając z jej niewinności, naiwności i rozkochania łotr bezwstydnie podniecał w sobie nadzieję przyszłej zemsty. Szczere i gorące pieszczoty, którymi hojnie darzyła go ta najcnotliwsza z kobiet, nie były w stanie ułagodzić Franvala; w płomieniach namiętności rozpalał ów zbrodniarz swą żądzę okrucieństw. Łatwo zgadnąć, że stosunki Franvala i Eugenii mimo pozorów nie zostały bynajmniej zerwane. Codziennie rano, gdy matka zajęta była toaletą, Eugenia w głębi ogrodu spotykała się z ojcem. Otrzymywała wtedy od niego polecenia stosowne do sytuacji i cieszyła się najintymniejszymi względami, których nie zamierzała wcale wyrzec się na korzyść swej rywalki. Minęło zaledwie osiem dni od przyjazdu w te okolice, gdy Franval otrzymał z Paryża wiadomość, iż rodzina Valmonta ściga go z niesłychaną zawziętością, a cała sprawa zaczyna przybierać groźny obrót. Nie podobna - pisał jeden z przyjaciół uznać starcia z Valmontem za pojedynek, zbyt wielu było niestety świadków tego wydarzenia. Poza tym ustalono ponad wszelką wątpliwość dodawał iż pani de Fameille stanęła na czele wrogów swojego zięcia i dokłada starań, aby go zgubić, uwięzić, a przynajmniej zmusić do opuszczenia Francji, a wreszcie odzyskać opiekę nad dwiema drogimi istotami, z którymi została przez Franvala rozłączona. Franval pokazał list swojej żonie. Schwyciła natychmiast za pióro, aby uspokoić matkę i skłonić ją do zmiany poglądów, aby przedstawić jej szczęście, którym cieszyła się od chwili, gdy niełaska Fortuny poruszyła serce jej nieszczęśliwego małżonka. Zapewniła ponadto, że wszelkie próby nakłonienia jej do powrotu wraz z córką do Paryża, będą daremne, gdyż jest zdecydowana nie opuszczać Valmoru, póki sprawy jej męża nie zostaną ostatecznie załatwione. Jeżeli zaś złośliwość nieprzyjaciół lub głupota sędziów doprowadzi do skazania Franvala, gotowa jest razem z nim porzucić Francję. Franval gorąco podziękował żonie. Nie miał jednak zamiaru oczekiwać bezczynnie losu, który mu szykowano; uprzedził żonę, iż wyjedzie teraz na jakiś czas do Szwajcarii; zostawia jej Eugenię i zaklina, aby obie nie oddalały się z Valmoru, póki jego przyszłość nie zostanie wyjaśniona. Skoro zaś to nastąpi, przyjedzie do Valmoru bez względu na sytuację, spędzi ze swą ukochaną żoną przynajmniej całą dobę i ustali z nią razem, kiedy wrócą do Paryża, jeżeli nic nie będzie temu stało na przeszkodzie, lub też, w przeciwnym razie, dokąd udadzą się na bezpieczne wygnanie. 219 . Podjąwszy tę decyzję Franval, który bynajmniej nie zapomniał, iż nieostrożność jego żony w postępowaniu z Valmontem była jedyną przyczyną nieszczęść, jakie nań spadły, i który marzył ciągle o zemście, kazał powiadomić córkę, iż czeka na nią w głębi parku. Zamknął się z Eugenią w samotnym pawilonie, kazał jej zaprzysiąc ślepe po słuszeństwo w wykonaniu wszystkiego, cokolwiek jej zleci, a potem uściskał ją gorąco i rzekł: Utracisz mnie niedługo, moja córeczko... może na zawsze... A widząc łzy Eugenii mówił dalej: Uspokój się, aniele, odrodzenie naszego szczęścia od ciebie tylko zależy. Możemy je odnaleźć we Francji czy gdziekolwiek indziej. Sądzę, Eugenio, że jesteś dostatecznie przekonana, iż twoja matka była jedyną sprawczynią wszystkich naszych nieszczęść. Wiesz dobrze, że nie przestaję myśleć o zemście; znasz doskonale i aprobujesz powody, dla których musiałem ukrywać się przed tą kobietą ze swoimi prawdziwymi uczuciami; pomogłaś mi znaleźć sposoby jej oszukania. Zbliżamy się do kresu tej gry, Eugenio, trzeba teraz działać. Zależy od tego i twój, i mój spokój. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz; obdarzona jesteś zbyt wielką siłą ducha, aby to, co mam ci powiedzieć, mogło choć na chwilę wzbudzić w tobie niepokój. Tak, córeczko, musimy działać, działać bez zwłoki i bez wahania; to będzie twoim zadaniem... Twoja matka chciała cię unieszczęśliwić; zbrukała więzy hymenu, na które ciągle się powołuje, straciła wszystkie wynikające z nich prawa. Odtąd jest dla ciebie nie tylko obcą kobietą, ale nawet śmiertelną nieprzyjaciółką. Prawo Natury, wszczepione głęboko w nasze serca i dusze, nakazuje nam uwalniać się zawsze, jeśli możemy, od istot, które przeciw nam spiskują. Święte to prawo, które nieustannie nas inspiruje i kieruje naszym postępowaniem, nie każe nam bynajmniej żywić dla bliźniego miłości większej niż ta, którą winni jesteśmy sobie samym... Najpierw my, potem inni... oto jest odwieczny porządek Natury! A więc żadnego respektu dla innych... nie wolno nam ich oszczędzać, zwłaszcza gdy się okazuje, iż nasze nieszczęście i zguba są jedynym celem ich działania. Gdybyśmy chcieli inaczej postępować, znaczyłoby to, że stawiamy interes innych wyżej od własnego, a to byłoby przecież absurdalne! Rozumiesz mnie... Przejdźmy więc do motywów, które winny cię skłonić do działania, jakie chcę ci doradzić. Zmuszony jestem wyjechać, wiesz dobrze dlaczego. Jeśli zostawię cię z tą kobietą, to przed upływem miesiąca opętana przez swą matkę wywiezie cię do Paryża, a ponieważ po ostatnim skandalu nie można już liczyć na wydanie cię za mąż, bądź pewna, że te dwie okrutne istoty nie zawahają się przed dożywotnim zamknięciem cię w klasztorze, gdzie będziesz mogła opłakiwać swoją słabość i nasze radości. Twoja babka, Eugenio, ściga mnie swą żądzą zemsty; połączyła się z moimi wrogami, aby dopiąć swego celu i mnie zniszczyć. Czy może mieć inne plany, niż zyskać nad tobą wyłączną władzę i na zawsze pozbawić cię wolności? Im bardziej wikłają się moje sprawy, tym większą siłę i znaczenie zyskuje koteria sprzysiężona na naszą zgubę. Trudno wątpić, że twoja matka stoi potajemnie po stronie tej koterii, że złączy się z nią otwarcie, skoro tylko mnie tutaj zabraknie. Spisek ten dąży do mojej zguby po to jedynie, aby uczynić ciebie najnieszczęśliwszą z kobiet. Trzeba więc śpieszyć się z przeciwdziałaniem; najlepszy sposób na pozbawienie tej wrogiej nam koterii zasadniczej siły, to wyrwanie z jej grona pani de Franval. Czy możemy przedsięwziąć cokolwiek innego? Mógłbym cię zabrać ze sobą, ale wówczas twoja matka do głębi rozjątrzona, zgodziłaby się od razu na propozycje pani de Farneille, a to byłby koniec naszego spokoju. Szukali by nas, ścigali, w żadnym kraju nie znaleźlibyśmy bezpiecznego schronienia, żaden zakątek na kuli ziemskiej nie byłby nietykalny i godzien uszanowania w oczach tych zbrodniarzy, którzy prześladują nas swoją zawziętością. Wiesz dobrze, jak daleko potrafi sięgnąć ramię despotyzmu i tyranii, gdy wsparte jest siłą złota, a kierowane zbrodniczym zaślepieniem. Jeżeli jednak twoja matka umrze, pani de Farneille, która kocha ją niewątpliwie bardziej niż ciebie i jej interes ma przede wszystkim na myśli, dojdzie do wniosku, że istotny motyw jej działania już nie istnieje, porzuci więc z pewnością całą sprawę i przestanie podjudzać moich wrogów, przestanie ich wspierać... Potem sprawy mogą przybrać dwojaki obrót: albo afera Valmonta zostanie jakoś zatuszowana i nic nie będzie stało na przeszkodzie naszemu powrotowi do Paryża, albo też afera ta zaogni się, a wtedy, zmuszeni do ucieczki za granicę, będziemy przynajmniej wolni od mściwych prześladowań pani de Farneille, która powtarzam za życia twej matki będzie dążyła zawsze do zupełnego unieszczęśliwienia nas, gdyż wyobraża sobie, że uratowanie jej córki wymaga koniecznie naszej wspólnej zguby. Z którejkolwiek bądź strony spojrzysz więc na naszą sytuację, nie możesz wątpić, iż żona moja jest głównym wrogiem naszego spokoju, a jej nędzny żywot największą przeszkodą na drodzę do naszego szczęścia... Eugenio, najdroższa Eugenio! zawołał w uniesieniu Franval, ściskając ręce swej córki kochasz mnie... czy mogłabyś więc przez twe wahanie lub strach przed czynem, tak koniecznym dla ratowania Wspólnych naszych interesów, zgubić człowieka, który cię uwielbia? 221 . Najdroższa, najukochańsza moja przyjaciółko! Możesz ocalić tylko jedno z dwojga twoich rodziców... zdecyduj sama! Musisz być zabójczynią jednego z nas dwojga, wybierz sama ofiarę, której serce przebijesz morderczym sztyletem! Albo zginie twoja matka, albo musisz wyrzec się mnie na zawsze... musisz własną ręką dopełnić mej zguby. Czyż mógłbym zresztą żyć bez ciebie? Sądzisz, że byłbym zdolny istnieć dalej bez ukochanej Eugenii? Pozostać sam na sam ze wspomnieniami rozkoszy, których zakosztowałem w twoich ramionach... rozkoszy tak przejmujących, a na zawsze wydartych mym zmysłom? Zbrodnia twoja, Eugenio, będzie identyczna w jednym czy drugim wypadku... Albo usuniesz z tego świata matkę, która cię nienawidzi i dyszy tylko żądzą wtrącenia cię w nieszczęście, albo zabijesz ojca, który żyje jeno dla ciebie... Wybieraj... wybieraj więc, Eugenio! Jeżeli mnie skażesz na śmierć, nie wahaj się, niewdzięcznico, ugodź bez litości w to serce, które zawiniło jedynie nadmiarem miłości; błogosławić będę cios twoją ręką zadany, a w ostatnim moim tchnieniu usłyszysz jeszcze słowa uwielbienia! Franval zamilkł i czekał na odpowiedź córki. Pogrążyła się przez chwilę w głębokiej zadumie... Wreszcie rzuciła się w objęcia ojca. Najdroższy! zawołała ciebie będę kochać do ostatniej chwili swego życia! Czy możesz wątpić, po czyjej stanę stronie? Czy podejrzewasz moją determinację i odwagę? Włóż zaraz broń w moje dłonie, a ta, która godzi na twój spokój i bezpieczeństwo, padnie natychmiast pod moim ciosem! Naucz mnie, ojcze, co mam czynić, wyznacz mi zadanie i uciekaj, skoro jest to konieczne dla twego ocalenia... Będę walczyła sama, będę ci o wszystkim donosiła... Czy jednak sprawy twoje zakończą się klęską czy zwycięstwem, nie wolno ci zostawić mnie samej w tym zamku, gdy zginie nasza nieprzyjaciółka... Musisz po mnie przyjechać, żądam tego, albo przynajmniej zawiadomić mnie niezwłocznie, dokąd mam pośpieszyć, aby się znowu z tobą po łączyć. Ukochana! zawołał Franval, ściskając w ramionach tę potworną istotę, którą tak zręcznie potrafił sobie zjednać wiedziałem, że znajdę w tobie miłość i stałość zdolne zapewnić nam wspólne szczęście! Weź tę szkatułkę... ukryta jest w niej śmierć! Eugenia schwyciła pudełko ze śmiercionośną zawartością i przy tuliła się do ojca, ponawiając najgorętsze przysięgi. Uzgodnili dalsze postępowanie; Eugenia miała zaczekać na wynik procesu wytoczonego Franvalowi i dokonać zamierzonej zbrodni, jeżeli wyrok trybunału będzie dla ojca niepomyślny... Rozstali się; Franval pośpieszył pożegnać się z żoną; posunął swą obłudę i czelność do tego stopnia, że zalewał się łzami i nie zdradzając swych uczuć przyjmował od tego anioła do broci wzruszające i naiwne pieszczoty, którymi chciała mu osłodzić rozstanie. Upewniwszy się wreszcie, że pani de Franval pozostanie z córką w Alzacji bez względu na wynik procesu, nędznik wskoczył na konia i spiesznie opuścił Valmor... opuścił cnotę i niewinność, tylekroć znieważaną przez jego zbrodnie! Zatrzymał się w Bale, aby chroniąc się przed pościgiem i prześladowaniami, być jednocześnie jak najbliżej Valmoru i w czasie swej nieobecności utrzymywać z Eugenią stałą korespondencję. Bale leży w odległości dwudziestu pięciu mil od Valmoru, ale komunikacja między tymi miejscowościami jest dosyć łatwa, chociaż łącząca je droga biegnie przez środek Czarnego Lasu; w każdym razie Franval mógł otrzymywać listy od córki przynajmniej raz w tygodniu. Na wszelki wypadek, zabrał ze sobą poważne kapitały, przede wszystkim jednak nie gotowiznę, ale papiery wartościowe. Zostawmy go na razie w Szwajcarii i wracajmy do jego żony... Intencje tej niezwykłej kobiety były najczystsze i najszczersze. Obiecała mężowi, że pozostanie na wsi aż do otrzymania nowych jego rozkazów, nic więc nie było w stanie zmienić tego postanowienia; co dziennie upewniała o tym Eugenię. Niestety, dziewczyna była daleka od zaufania, jakie winna wzbudzać w niej czcigodna matka; podzielała wszystkie uprzedzenia Franvala, który podniecał je zresztą swoimi poufnymi listami; była przekonana, że na całym świecie nie mogła mieć groźniejszej nieprzyjaciółki niż własna matka. Pani de Franval Starała się ze wszystkich sił przezwyciężyć odrazę, którą ta niewdzięcznica żywiła dla niej w głębi serca. Darzyła ją przyjaźnią, obsypywała pieszczotami, cieszyła się w jej obecności ze szczęśliwego pogodzenia z mężem; do tego stopnia posuwała swą słodycz i gorliwość, iż dziękowała nawet za to Eugenii i przyznawała jej całą zasługę nawrócenia Franvala. Rozpaczała wreszcie, iż stała się niechcący przyczyną nowych nieszczęść, grożących mężowi; daleka była od przypisywania Eugenii jakiejkolwiek winy, oskarżała się sama i przyciskając córkę do piersi pytała ze łzami, czy zdolna będzie kiedykolwiek jej to wybaczyć... Okrutne serce Eugenii było jednak niewrażliwe na te anielskie słowa; ta perfidna dusza ogłuchła na głos Natury, występek zamknął wszystkie drogi, którymi mógł on do niej dotrzeć... Chłodno wysuwała się z objęć matki, patrzyła na nią wzrokiem pełnym nienawiści i mówiła sobie w duchu dla dodania odwagi: "Jakże fałszywa jest ta kobieta... jak przewrotna! 223 . Pieściła mnie również i tego dnia, kiedy kazała mnie porwać! Te niesprawiedliwe pretensje były jednak tylko ohydnymi sofizmatami, którymi tak chętnie wspiera się zbrodnia, gdy chce stłumić głos sumienia. Pani de Franval kazała porwać Eugenię dla jej szczęścia i własnego spokoju, w interesie cnoty; miała więc prawo utaić swe zamierzenia. Podstęp taki może spotkać się z potępieniem tylko ze strony występnych, których zwodzi, nie obraża bynajmniej uczciwości. Eugenia opierała się czułościom pani de Franval, ponieważ pragnęła dopuścić się wobec niej strasznego czynu, bynajmniej nie z powodu grzechów matki, która z pewnością wobec swej córki niczym nie zawiniła. Pod koniec pierwszego miesiąca pobytu w Valmorze pani de Franval otrzymała list od matki z wiadomością, że proces jej męża przybiera coraz groźniejszy obrót, a wobec niebezpieczeństwa haniebnego wyroku powinna natychmiast wrócić do Paryża razem z Eugenią, aby położyć kres krążącym plotkom i razem z panią de Farneille rozpocząć starania zmierzające do ułagodzenia trybunału i załatwienia sprawy Franvala bez konieczności wydania go w ręce władz. Pani de Franval, która postanowiła nie mieć przed córką żadnych tajemnic, pokazała jej natychmiast ten list. Eugenia popatrzyła uważnie na matkę i zapytała spokojnie, jak zamierza postąpić wobec tych smutnych nowin. Nie wiem odpowiedziała z wahaniem pani de Franval. Prawdą jest, że tutaj na nic się nie przydajemy. Czy pomoc moja nie byłaby dla twego ojca o wiele użyteczniejsza, gdybym poszła za radą swej matki? Ty decydujesz, mamo odrzekła Eugenia ja mam obowiązek słuchać cię we wszystkim, możesz być pewna, że będę posłuszna... Powiedziała to jednak tak oschle, że pani de Franval zrozumiała, iż rozwiązanie takie nie podoba się córce; odrzekła więc, że jeszcze zaczeka, a tymczasem odpisze pani de Farneille; Eugenia może być pewna, że jeśli uchybi nakazom męża, to jedynie wtedy, gdy przekona się ostatecznie, iż będzie mu bardziej pomocna w Paryżu niż w Valmorze. Minął drugi miesiąc; Franval pisywał stale do żony i córki i otrzymywał od nich listy jak najbardziej go zadowalające, gdyż w jednym do strzegał zupełną uległość wobec swych życzeń, w drugich zaś niewzruszoną stałość i gotowość popełnienia zamierzonej zbrodni, skoro tylko wymagać będzie tego sytuacja albo gdy pani de Franval zacznie ulegać naciskowi swej matki. "Jeśli zaś pisała Eugenia w jednym z listów twoja żona będzie nadal lojalna i szczera, a przyjaciele w Paryżu do prowadzą twoje sprawy do szczęśliwego końca, przekażę w twoje ręce zadanie, którym mnie obarczyłeś, i sam go dopełnisz, gdy będziemy razem, a uznasz to za stosowne; chyba żebyś znowu kazał mi działać i" uważał to za konieczne; wówczas wezmę wszystko na siebie, możesz być pewny". W odpowiedzi Franval raz jeszcze potwierdził to wszystko, co uprzednio nakazał córce. Były to ostatnie listy, które między sobą wymienili. Następna poczta nie przyniosła od Eugenii żadnych wiadomości. Franval zaczął się niepokoić; kolejny kurier również nie przywiózł listu; Franval wpadł w desperację, jego żywe usposobienie nie pozwalało mu czekać. Zdecydował się pojechać osobiście do Valmoru i przekonać się, jakie były powody tego milczenia, które tak okrutnie go niepokoiło. Wyruszył konno razem z wiernym służącym. Zamierzał przybyć do zamku następnego dnia, jeszcze pod osłoną nocy, aby uniknąć rozpoznania. Jednakże na skraju boru, który otacza Valmor i łączy się od wschodu z Czarnym Lasem, zatrzymało ich sześciu uzbrojonych mężczyzn. Zażądali sakiewki... Złoczyńcy byli dobrze poinformowani, wiedzieli, z kim mają do czynienia, wiedzieli również, że Franval uwikłany w nie bezpieczną aferę, nie rusza się w drogę bez dobrze wypchanego portfela i znacznej ilości złota. Służący stawił bandytom opór, w chwilę potem runął bez życia pod kopyta swego konia. Franval zeskoczył z siodła ze szpadą w dłoni, rzucił się na nędzników, zranił trzech, ale został obezwładniony przez pozostałych. Zabrali mu wszystko, co miał przy sobie, choć nie zdołali wyrwać broni. Dokonawszy rabunku złodzieje zniknęli w lesie. Franval próbował ich ścigać, ale bandyci pognali tak szybko ze swym łupem i zrabowanymi końmi, że nie zdołał nawet zauważyć, w jakim kierunku się udali. Zapadła ponura noc. Dął mroźny wicher, padał grad, wszystkie siły Natury zdawały się jednoczyć przeciwko temu nieszczęśnikowi. Można by sądzić, że w niektórych wypadkach Natura wzbudzona zbrodniami człowieka, którego ściga swym gniewem, chce przygnieść go przed ostatecznym unicestwieniem wszystkimi ciosami, jakie ma w swej mocy. Franval, w podartym ubraniu, ze szpadą w dłoni, oddalał się spiesznie od miejsca tragicznego wydarzenia i przedzierał w stronę Valmoru. Znał jednak słabo te okolice, w których przebywał dotąd tylko raz jeden, zbłądził między ciemnymi ścieżkami tego wielkiego i obcego lasu... Wyczerpany zmęczeniem, przygnieciony bólem, rozdarty niepokojem, smagany burzą, upadł wreszcie na ziemię. Po raz pierwszy w życiu oczy jego zwilżyły się szczerymi łzami. Wszystko sprzysięgło się, aby zdruzgotać mnie nieszczęsnego! zawołał. 225 . Ręka Opatrzności przebiła cierpieniem moją duszę! Zwiedziony ułudą powodzenia nie znałem dotąd nieszczęścia... O ukochana, którą, tak ciężko dotąd krzywdziłem, która w tej chwili jesteś już może ofiarą mej zawziętości i okrucieństwa... żono uwielbiana! Czy świat cieszy się jeszcze twoim istnieniem? Czy ręka Opatrzności zdołała wstrzymać cios przeze mnie przygotowany? ... Eugenio, dziewczyno łatwowierna, niegodnie zwiedziona moimi haniebnymi podstępami... czy głos Natury skruszył twoje serce, czy zapobiegł skutkom mojej namowy, a twej słabości? Czy jeszcze jest czas? Czy mam jeszcze czas, Boże sprawiedliwy? Nagle dobiegł go z dala posępny i majestatyczny dźwięk licznych dzwonów... Odbijając się od niskiego sklepienia chmur przejmował jego duszę zgrozą. Zamilkł przerażony. Co to? zerwał się z ziemi. Córko niegodziwa! Czy to już śmierć? Zemsta? Czyżby piekło dokończyło mego dzieła? Te dzwony... gdzie jestem? Skąd je słyszę? Dobij mnie Boże! Dobij występnego! A padając na kolana zawołał: Wielki Boże! Dopuść, bym złączył swój głos z błaganiem tych wszystkich, którzy w tej chwili wzywają twego zmiłowania! Widzisz me wyrzuty sumienia i moje cierpienie, przebacz, że cię dotąd nie znałem... Racz wysłuchać błagania... pierwszego błagania, które ośmielam się zwrócić ku tobie. Istoto Najwyższa! Ocal cnotę, ratuj tę, która była twym najpiękniejszym obrazem na ziemi! Niechaj te dzwony... te straszne dzwony nie okażą się sygnałem zbrodni, która przejmuje mnie przerażeniem! Franval niemal oszalały, nieświadomy, co czyni, powlókł się drogą, wyrzucając z siebie bezładne słowa... Nagle usłyszał daleki tętent... ktoś zbliżał się ku niemu; wytężył słuch, drogą pędził na koniu jakiś jeździec. Kimkolwiek jesteś zawołał Franval, rzucając się ku nadjeżdżającemu kimkolwiek jesteś, zlituj się nad nieszczęsnym, zdruzgotanym przez cierpienie! Gotów jestem targnąć się na swe życie! Pomóż mi, ratuj mnie, jeśliś człowiekiem i masz Boga w sercu! Ocal mnie przed własnym moim obłąkaniem! Boże! odpowiedział mu głos dobrze znajomy. To pan? Tutaj? O nieba! Wstrzymaj się! I Clervil... gdyż był to właśnie Clervil, szlachetny kapłan uwolniony z więzienia Fmavala, którego los zesłał na pomoc nieszczęśliwemu w najtragiczniejszej chwili życia, zeskoczył z konia i schwycił w objęcia swego zawziętego wroga. A więc to ty, księże wyszeptał Franval, przyciskając do piersi czcigodnego starca to ty. Wobec którego tak strasznie zawiniłem... Niech się pan uspokoi! Proszę się uspokoić! Uwolniłem się od nieszczęść, które na mnie spadły, nie myślę już i o tych, które pan na mnie ściągnął, skoro z woli bożej mogę służyć panu swoją pomocą... Okrutna to będzie usługa, którą mam panu oddać, ale niestety konieczna... Usiądźmy... Spocznijmy u stóp tego cyprysa, przystoi ci teraz tylko żałobny wieniec z jego liści. Drogi panie de Franval, jakże straszne są wieści, które ci przynoszę! Płacz, przyjacielu, łzy ulżą twemu cierpieniu; niestety, muszę ci zadać jeszcze większy ból... Minęły dni radości, przepadły dla ciebie jak piękny sen, zostały ci teraz jeno dni rozpaczy i cierpienia. Rozumiem, księże... Te dzwony... Zanoszą do stóp Najwyższej Istoty żal i modły zrozpaczonych mieszkańców Valmoru, którym Przedwieczny zesłał anioła po to tylko, aby go opłakiwali i żałowali... Słysząc te słowa Franval oparł o pierś ostrze szpady i chciał przeciąć nić swego żywota. Ale Clervil odepchnął broń i zawołał; Nie, przyjacielu, nie śmierci winieneś teraz szukać, lecz pokuty i zadośćuczynienia za swe zbrodnie! Wysłuchaj mnie, wiele mam ci do powiedzenia, musisz się uspokoić, by zrozumieć, co zaszło w zamku Valmor... Mów, księże, słucham! Wbijaj mi powoli sztylet w serce, godzi się, bym przeżył te same męczarnie, które chciałem zadawać innym... Nie będę się rozwodził nad swoją historią mówił Clervil. Po kilkumiesięcznym pobycie w strasznym więzieniu, do którego kazał mnie pan wtrącić, udało mi się wzruszyć mojego strażnika. Pewnej nocy otworzył mi bramy. Poleciłem mu, aby jak najstaranniej utaił przed światem niesprawiedliwość, której się pan wobec mnie dopuścił. Będzie milczał, drogi panie de Franval, nie zdradzi się ani słowem... Och! drogi księże... Proszę mnie słuchać, powtarzam, mam ważne rzeczy do opowiedzenia. Po powrocie do Paryża, dowiedziałem się o nieszczęsnej pańskiej aferze, o twoim wyjeździe... Płakałem razem z panią de Fameille, łzy jej były szczere, może mi pan wierzyć... Dokładałem wspólnie z nią starań, aby nakłonić panią de Franval do odwiezienia do nas Eugenii; potrzebniejsze były w Paryżu niż w Alzacji. Nie pozwolił jej pan jednak opuszczać Valmoru... była posłuszna, zawiadomiła nas o tym rozkazie, zwierzyła się z odrazy, jaką budziła w niej myśl o jego złamaniu. Wahała się długo... Ale wreszcie zapadł w pana sprawie wyrok skazujący... 227 . Jesteś potępiony, Franval... Masz ponieść karę śmierci jako winny morderstwa na publicznym trakcie. Ani zabiegi pani de Fameille, ani starania twych krewnych i przyjaciół nie były w stanie powstrzymać miecza sprawiedliwości. Jesteś zrujnowany, wszystkie twoje dobra będą skonfiskowane... Widząc gwałtowne poruszenie Franvala, Clervil zawołał: Słuchaj mnie! Żądam tego jako pokuty za twe zbrodnie! Żądam w imieniu niebios, które skrucha twoja może jeszcze przebłagać! A więc mówił dalej skoro to nastąpiło, napisaliśmy natychmiast list do pani de Franval, przedstawiliśmy jej całą sytuację. Matka powiadomiła ją, że powrót do stolicy stał się teraz konieczny; wysłała mnie do Valmoru, abym nakłonił ją do wyjazdu. Dążyłem w ślad za kurierem, który wiózł nasz list, niestety, przybył do zamku wcześniej odemnie. Przyjechałem za późno... twój potworny spisek udał się całkowicie. Zastałem panią de Franval na łożu śmierci. Och! co za zbrodnia! ... Ze względu na pański stan daruję ci już te wyrzuty... Słuchaj dalej! Eugenia nie wytrzymała tego widoku. Kiedy przyjechałem do zamku, pogrążona była w rozpaczy, zalana łzami, rozszlochana... Panie de Franval, jakże opisać ci tę straszną scenę... Żona twoja konała, wstrząsana potwornymi konwulsjami... Eugenia krzyczała w zapamiętaniu, wyznawała, że jest winna, błagała o śmierć, chciała targnąć się na swoje życie, czołgała się u naszych stóp, obejmowała matkę za szyję i chciała ożywić ją własnym oddechem, ocucić łzami, wzruszyć swymi okropnymi wyrzutami sumienia... Taki to bolesny widok przedstawił się moim oczom. Kiedy wszedłem do sypialni, pani de Franval poznała mnie... Chwytała mnie za ręce, chciała mówić... Zdołała wyszeptać kilka słów, które z trudem zrozumiałem, które z wysiłkiem wydobyły się z jej piersi, zdławionej atakiem jadu... Przebaczała ci... prosiła Boga o zmiłowanie nad tobą, błagała przede wszystkim o łaskę dla córki... Widzisz, bezbożny człowiecze... Ostatnie słowa, ostatnie westchnienia kobiety, którą zabiłeś, były do ciebie zwrócone... Starałem się ją ratować, czuwałem nad służbą, po słałem po najlepszych lekarzy. Pocieszałem Eugenię; stan jej był tak okropny, że nie potrafiłem odmówić jej swego miłosierdzia... Na nic to się nie zdało. Twoja nieszczęśliwa żona zmarła w konwulsjach, w męczarniach trudnych do opisania. W tym tragicznym momencie byłem świadkiem niespodziewanego skutku wyrzutów sumienia, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. Eugenia poszła w ślad za matką, zmarła w chwilę po niej. Myśleliśmy początkowo, że tylko zemdlała... Ale zgasły w niej wszystkie oznaki życia... zmysły jej doznały szoku, który ją zabił, umarła naprawdę wskutek gwałtownego wstrząsu spowodowanego wyrzutami sumienia, boleścią i rozpaczą... Tak, przyjacielu, straciłeś obie! Te dzwony, których dźwięk brzmi ci jeszcze w uszach, odprowadzają na wieczny spoczynek dwie istoty zrodzone dla twego szczęścia, które padły ofiarą twych zbrodni i swojego do ciebie przywiązania... ich krwawe wspomnienie ścigać cię będzie aż do grobu! Drogi panie de Franval! zawołał Clervil. Czy nie miałem racji, nakłaniając cię swego czasu, abyś cofnął się znad przepaści, w którą spychały cię namiętności? Ośmielisz się nadal ganić i wyszydzać bo jowników cnoty? Czy niesłusznie dumni są oni ze swej postawy, skoro widzą wokół zbrodni i grzechu tyle nieszczęść i klęsk? Clervil zamilkł. Spojrzał na Franvala; nieszczęsny siedział nieruchomo ze wzrokiem wbitym w ziemię, z oczu płynęły mu łzy, nie odzywał się ani słowem. Ksiądz zaczął go wypytywać, w jaki sposób znalazł się w lesie, i to w ubraniu tak poszarpanym. Franval w paru słowach opowiedział mu swoją przygodę. Ach! panie de Franval! zawołał szlachetny kapłan jakże czuję się szczęśliwy, że pośród tylu klęsk mogę chociaż w małym stopniu przyczynić się do złagodzenia twego losu! Jechałem do Bale, aby znaleźć pana i o wszystkim powiadomić, aby ofiarować ci pomoc... Przyjmij ją, zaklinam cię! Wie pan dobrze, że nie jestem bogaty... ale oto sto ludwików, to wszystkie moje oszczędności, weź je! Żądam tego od pana! Człowieku wspaniałomyślny! zawołał Franval, padając do nóg tego szlachetnego i niezwykłego przyjaciela. Mnie to ofiarujesz? Boże! Czyż potrzebuję czegokolwiek po stratach, które poniosłem? I to ksiądz... ksiądz, z którym tak niegodziwie się obszedłem! Ty śpieszysz mi z pomocą? Trzeba zapomnieć o własnych krzywdach, kiedy nieszczęście przygniata ich sprawcę; jedyna zemsta, która przystoi nam w takiej sytuacji, to pośpieszyć mu z pomocą! Jakże się nad nim znęcać, skoro i tak rozdarty jest cierpieniem i wyrzutami sumienia? Oto głos Natury! Widzi pan teraz, że kult Istoty Najwyższej w niczym mu się nie sprzeciwia, chociaż dawniej tak sądziłeś, że skłonności, które w nas inspiruje, są w rzeczy samej najświętszymi prawami boskimi... Nie, księże odpowiedział Franval, podnosząc się z ziemi niczego mi już nie trzeba. Bóg zostawiając mi ten ostatni skarb wskazał na szpadę pouczył mnie, jaki mam z niego zrobić użytek... Drogi przyjacielu mówił ściskając szpadę w dłoni to jest ta sama broń, którą moja ukochana małżonka schwyciła pewnego dnia, aby przebić sobie nią pierś, kiedy nie mogła już znieść moich oszczerstw i niegodziwości. Ta sama... 229 . może jeszcze widać na klindze kropelki jej zaschłej krwi... Trzeba, abym obmył ją własną... Chodźmy! Znajdziemy jakąś chatę, gdzie będę mógł podyktować ci swoją ostatnią wolę... a potem rozstaniemy się na zawsze. Ruszyli... Szukali drogi, która mogła ich zaprowadzić do najbliższego osiedla. Noc okrywała coraz cięższym kirem opustoszały las... Z daleka dały się słyszeć jakieś ponure pieśni; nikły blask kilkunastu pochodni rozjaśnił mrok; migocące płomienie dodawały grozy całej tej scenerii, mogłaby ona przejąć dreszczem dusze czułe i wrażliwe... Dalekie dzwony biły znowu coraz mocniej... ponure ich głosy mieszały się z grzmotami, które blaskiem błyskawic przecinały niebo i ginęły w oddali. Ognie niebieskie rozrywające co chwila chmury i przygaszające blask pochodni zdawały się odmawiać mieszkańcom ziemi prawa złożenia do grobu tej, którą wiózł niesamowity kondukt. Groza panowała dokoła, las dyszał rozpaczą, można by sądzić, że wieczysta żałoba okryła naturę. Co to? zawołał z przerażeniem Franval. Nic... nic... odpowiedział Clervil, ściskając dłoń nieszczęśliwego i próbując sprowadzić go z drogi. Nic? Oszukujesz mnie, księże, ja wiem, co to za pochód śpieszy tą drogą... Pobiegł naprzód... zobaczył trumnę. Boże sprawiedliwy! zawołał. To ona! To ona. Bóg pozwolił, abym raz jeszcze mógł ją zobaczyć! Clervil widząc, że niepodobna powstrzymać nieszczęśnika, skinął na kapłanów, usunęli się w milczeniu. Oszalały Franval rzucił się na trumnę, wyciągnął z niej śmiertelne szczątki kobiety, którą tak boleśnie znieważył; ściskając zwłoki w ramionach zawlókł je pod drzewo, złożył na trawie i padł obok w szale rozpaczy. O najdroższa! wołał odchodząc od zmysłów zamordowałem cię, uwielbiona! A teraz błagam u twych stóp przebaczenia i zmiłowania! Nie po to, bym miał cię przeżyć... ale w nadziei, że Przedwieczny wzruszy się twą niewinnością i raczy, jeśli to możliwe, przebaczyć mi tak samo, jak ty mi wybaczyłaś... Masz prawo do mojej krwi, umiłowana! Potrzeba ci krwi, abyś była pomszczona i zostaniesz pomszczona w tej godzinie! Patrz na moje łzy, na moją skruchę! Pójdę za tobą, najdroższa... kto jednak przyjmie moją udręczoną duszę, jeżeli ty nie wstawiasz się za nią? Odrzucona przez Boga i przez ciebie, miałażby cierpieć wieczyste męki piekielne, chociaż tak jest rozdarta najszczerszą skruchą i żalem za swe zbrodnie? Przebacz, ukochana, przebacz me niegodziwości i patrz, jak zostaną pomszczone! Odwrócił się tyłem do Clervila, zwrócił przeciw sobie ostrze szpady i pchnął się straszliwie, przebijając pierś na wylot; krew buchnęła na zwłoki ofiary; zdawała się być dla niej bardziej zniewagą niż zadość uczynieniem. Umieram, przyjacielu wyszeptał do Clervila, Umieram w najstraszliwszych wyrzutach sumienia... Powiedz moim najbliższym, jak nędzny był koniec moich zbrodni... powiedz, że tak właśnie winien umierać niewolnik namiętności, podły zbrodniarz, zdolny stłumić w swym sercu głos obowiązku i Natury. Złóżcie mnie w trumnie obok nie szczęśliwej małżonki, niegodzien byłbym tej łaski, gdyby nie żal i skrucha... one tylko dają mi prawo do wiecznego razem z nią spoczynku... Błagam o to! Żegnaj, księże... Clervil wysłuchał prośby nieszczęśnika... kondukt ruszył dalej. Grobowiec skrył na wieki śmiertelne szczątki dwojga małżonków zrodzonych dla wzajemnej miłości, przeznaczonych dla wspólnego szczęścia, którego na pewno by zakosztowali, gdyby zbrodnia i szaleńcza rozwiązłość nie zmieniła występną ręką jednego z nich wszystkich róż żywota w jady i ciernię. Zacny duchowny zawiódł do Paryża relację o tym tragicznym końcu trojga istot. Nikt nie żałował Franvala, ale żona jego była powszechnie opłakiwana; ubolewano nad jej losem. Czyż można wśród kobiet wytwornych i zwracających ku sobie wzrok mężczyzn znaleźć podobną, która by po to jedynie czciła i praktykowała wszelkie cnoty ziemskiego żywota, aby spotykać na każdym kroku tylko nieszczęście i cierpienie? przełożył Jerzy Łojek Posłowie. Filozof zamurowany. "Po zasypaniu dołu należy zasiać na nim żołędzie, tak aby miejsce wspomnianego dołu zostało pokryte, a gęstwina uzupełniona jak przedtem, niech ślady mego grobu znikną z powierzchni ziemi, tak jak pochlebiam sobie, że moja pamięć zniknie z pamięci ludzi, wyjąwszy jednak nie wielką liczbę tych, którzy zechcieli kochać mnie aż do końca i których słodkie wspomnienie unoszę do grobu." (z testamentu Markiza de Sade) "Zło świadome siebie było mniej okropne i bliższe uzdrowienia niż zło siebie nieświadome. G.Sand gorsza od Sadea". (Charlcs Baudelaire) Kim był? Kim jest? Filozofem czy psychologiem? Czy tylko psychopatycznym pisarzem, utrwalającym w opowieściach swoje fantazmy i emocje? Chodziło mu o świadectwo, czy przekaz? Był krańcem przedrewolucyjnej dekadencji czy jakimś początkiem? Życiem czy dziełem? Trudno odpowiedzieć na te pytania, tak sylwetka Markiza de Sade wydaje się dzisiaj wielopłaszczyznowa, skomplikowana i niewątpliwie pełna sprzeczności. Pisarz Sade zdobył sławę od razu, sławę skandalu i zakazu, ale naprawdę sława ta jest dziełem dwudziestego wieku do piero. Ciągle jeszcze publikuje się nowe teksty, które, nie wydane za życia pisarza, uniknęły zagubienia czy wrzucenia w ogień przez rodzinę i policje Konsulatu, Cesarstwa i Restauracji, zawsze za zgodą spadkobierców. Niedole cnoty przedstawiają mały fragment tego dzieła, które liczy dwadzieścia powieści, sześćdziesiąt opowiadań i nowel, dwadzieścia sztuk teatralnych i wiele rzeczy pomniejszych, nie mówiąc o korespondencji, która sama jest dziełem literackim. W przeciwieństwie do wielu pisarzy, których tylko same utwory budzą zainteresowanie, biografia Sadea jest także wielkim symbolem, dominujący w niej element niepokoju stanowi jakąś paralelę do jego książek. Donatien Alphonse Francois Marquis de Sade, pochodzący ze starej szlachty prowansalskiej, ze strony matki spokrewniony z domem Burbonów, pan na La Coste i Saumane, urodził się w Paryżu w roku 1740. Po studiach w kolegium jezuickim, karierze wojskowej (uczestniczy w wojnie siedmioletniej jako kapitan kawalerii) w roku 1763 poślubia Mile Rene-Pelagie Cordier de Launay de Montreuil (troje dzieci z tego małżeństwa). Już w tym samym roku zostaje na krótko osadzony w twierdzy za "czyny bezbożne". W roku 1768 młoda żebraczka Rosę Keller, przyprowadzona przez niego do willi w Arcueil, wnosi skargę o biczowanie pod przymusem, powie też, że w rany nacięte scyzorykiem Markiz sączył gorący wosk (badanie lekarskie udowodniło jedynie chłostę). Skazany tylko na olbrzymią grzywnę i odszkodowanie, spędza jednak na rozkaz króla kilka miesięcy w twierdzy. W roku 1772, bawiąc przejazdem w Marsylii, udaje się ze swoim służącym do lokalu, gdzie spotyka cztery dziewczyny. Akty biczowania (któremu i sam się poddaje) i inne, obciążające go w późniejszym oskarżeniu; wieczorem tego samego dnia ofiarowuje innej kobiecie narkotyzujące słodycze (afrodizjaki), które każą podejrzewać otrucie. Sade ucieka do Włoch, nie uniknie jednak oskarżenia i skazania przez sąd prowansalski na najwyższą karę za grzech sodomii i usiłowanie otrucia. Wyrok zostaje wykonany zaocznie na jego podobiźnie na placu des Precheurs w Aix-en-Provence. Dalszy ciąg życia znaczą różne afery, niezbyt jasne, jak sprawa kilku "dziewcząt", które zatrudnia w swoim pałacu w La Coste. Jako bez podstawna, kara trybunału w Aix zostaje uchylona, ale na rozkaz króla i w wyniku machinacji rodziny żony (teściowej de Montreuil) w roku 1778 Sade zostaje osadzony w donżonie zamku Vincennes, przebywa tam do roku 1784, następnie zaś miejscem jego uwięzienia staje się Bastylia. Tuż przed rewolucją podburza lud z okien swojej celi, tak że komendant twierdzy pisze do ministra: "Jeśli Pan de Sade nie zostanie dziś w nocy wyprowadzony z Bastylii, nie odpowiadam za fortecę króla". W lipcu 1789 zostaje Sade przeniesiony do CharentonSaint-Maurice. 233 . Wychodzi na wolność w roku 1790. Uczestniczy w pracach komisji rewolucyjnych. Wiadomo, że ocala od szafotu rodzinę żony i teściową, intrygatorkę swego uwięzienia. Za odmowę poparcia niehumanitarnego wniosku zostaje znów uwięziony. Później skazany na gilotynę, lecz poszukiwany daremnie po więzieniach, unika śmierci i zostaje zwolniony w roku 1794, by za Konsulatu znów utracić wolność, jako autor skandalicznych książek o Justynie i Julietcie. Ostatnie lata swego życia spędza zamknięty w zakładzie dla umysłowo chorych w CharentonSaintMaurice, gdzie za zgodą dyrektora organizuje przedstawienia teatralne, na które uczęszczają najelegantsze sfery Paryża. Ten okres jego życia stał się tematem znanej i granej w Polsce sztuki Petera Weissa. Umierając w roku 1814, Sade ma za sobą prawie trzydzieści lat spędzonych w zamknięciu i twierdzach. W przedrewolucyjnym okresie uwięzienie Sadea nie było poparte żadnym wyrokiem, a sam pisarz walczył o swoje uwolnienie, o czym świadczy choćby jego korespondencja, odnaleziona i wydana. W jednym z listów, który nazwał Wielkim listem do Pani de Sade, omawia szczegółowo swe przewinienia, dowodząc, że winy jego wyolbrzymiono, a część oskarżenia polega na fałszywych zeznaniach. Jak pisze Georges Bataille (La litterature et le mai), "policja nie mogła obciążyć go żadną prawdziwą zbrodnią". W dziele literackim Sadea historia dwu sióstr, cnotliwej i występnej, Justyny i Julietty, należy na pewno do najważniejszych jego utworów. Justyna albo nieszczęścia cnoty, w dwu tomach, ukazuje się w roku 1791, Nowa Justyna albo nieszczęścia cnoty, z dołączeniem historii Julietty, jej siostry, ukazuje się w roku 1797 (w Holandii). Opowieść Les infortunes de la vertu powstała w roku 1787 jako pierwotny szkic wersji późniejszych. Piszę: pierwotny szkic, ale przecież Niedole cnoty są już książką wykończoną i osobną. Tyle że jej obrazowość i naturalistyczna szczegółowość pomysłów nie osiąga tego stanu delirycznego w fantazji zła, gdzie prawdopodobieństwo miesza się z chorobliwą wizyjnością, co prezentują wersje późniejsze czy proza 120 joumees de Sodomę. Niedole cnoty uchylają tylko niektórych zasłon, kryjących wyobraźnię pisarza, być może zresztą nadają się dlatego do prezentacji dla polskiego czytelnika, który ze względu na długoletnią tradycję polskiej literatury jest czytelnikiem raczej purytańskim i mającym tendencję do brania dosłownie tego, co jest jedynie literackim symbolem. Pisząc tak, nie chciałbym wiązać dzieła Sadea z problemem obsceniczności, najczęściej bowiem jest ona tylko środkiem do wyrażenia nurtujących pisarza wielkich niepokojów metafizycznych. Trzeba jednak wiedzieć, że Niedole cnoty umiarkowaniem swoich opisów nie dają się porównać z innymi książkami Sadea, wydawanymi we Francji w popularnych seriach livre de poche, jak choćby tom biblioteki 10/18 Les prosperites du vice (zawierający historię Julietty). Czym więc są Niedole cnoty, pisane w Bastylii; jako propozycja literacka, jako sugestia filozoficzna, jako świadectwo epoki i człowieka? Odpowiedź jest skomplikowana, bo chodzi o dzieło mimo szczupłej stosunkowo objętości bogate, wielopłaszczyznowe, jedno z bardziej ważkich na tle swojej epoki. Odpowiedź podobna musi też z konieczności uwikłać się w problemy całej postawy Sadea dotyczące Tej postawy także, która każe ostatnio rewidować twierdzenie o względnym ubóstwie literatury francuskiej w okresie Rewolucji. Można bowiem powiedzieć, że krańcowość Sadea, zawężająca pozornie problemy, przyczynia się w istocie do ich wielości i szerokości. Pamiętając o tej krańcowości i nieograniczonej pasji pisarskiej nie zapominajmy jednak o elemencie swoistych konwencji literackich i filozoficznych konstrukcji, które sprawiają, że wszystko u Sadea należy czytać umownie, wplątane w kontekst poglądów epoki i we wzajemne oddziaływania poszczególnych elementów książki na siebie. Na pewno też byłoby ograniczeniem patrzeć na książkę Sadea przez pryzmat psychologiczny jedynie, psychopatii, której Sade przecież nie wynalazł, dał jej tylko swoje nazwisko, opisał ją w dziełach literackich i ze szczególności jej problematyki uczynił całą filozofię. Biorąc zewnętrznie, gatunkowo, Niedole cnoty są typową opowieścią o przygodach bohatera wędrującego po świecie, chciałoby się powiedzieć: wędrującego przez życie. Do tego gatunku należały powieści łotrzykowskie (choćby Żywot łazika z Tormesu), a jego odgałęzieniem stały się powiastki filozoficzne, jak choćby Kandyd Voltairea. Tradycje podobnej opowieści są zresztą jeszcze dawniejsze, gdyż opowieść o przy godach sięga starożytności. Ważne jest to, że Sade modyfikuje obie wersje gatunkowe opowieści o "awanturach" nadaje znaczenie filozoficzne, uruchamiając elementy "rezonerskie", powiastkę zaś filozoficzną prowadzi w stronę ostrego, "naturalistycznego" prawię opisu, jeśli rozumieć przez to szczególne połączenie realizmu z wyostrzeniem szczegółowej obserwacji. Interesuje mnie tutaj przede wszystkim filozoficzne czy światopoglądowe znaczenie dzieła Sadea, a więc i Les infortunes de la vertu nie dlatego zresztą, aby, jak chce Albert Camus, Sade był pisarzem drugorzędnym. To stwierdzenie nie wydaje się słuszne, choć na pewno Sade jest pisarzem nierównym. Wiele drobnych jego opowiadań, jeśli patrzeć na nie w oderwaniu, to po prostu niezbyt ambitna literatura rozrywkowa. 235 . Gdy jednak podkreślam znaczenie światopoglądowe Niedoli cnoty, chodzi mi o fakt, że właśnie filozofia stanowi właściwą materia poesis utworu Sadea. Historia dwu dziewczyn, jednej cnotliwej, która zbiera kary za cnotę, i drugiej niegodziwej i zbrodniczej, uzyskującej za zbrodnie nagrodę oto tło wielkiego procesu wytoczonego światu przez więźnia Bastylii. Filozofię Oświecenia, w kontekście której formułuje swoje myśli Sade, interesował przede wszystkim problem transcendencji i wynikająca stąd sprawa Boga, problem immanencji i odkrycia praw naturalnych oraz stosunek do nich człowieka,produktu jak sądzono często szczególnej mediacji tych dwu sił. Proces Bogu wytoczony nie stanowił o oryginalności ani odkrywczości poglądów Sadea. Już Voltaire w Kandydzie czy Pieśni o zburzeniu Lizbony nie zostawia złudzeń, że zło towarzyszy nieodłącznie światu i jeśli nie jest dziełem natury pod nieobecność Stwórcy, musi być dziełem nieczułego i złośliwego demiurga. Ale Sade jest konsekwentnym ateistą, a nie był nim ani Voltaire, ani Rousseau. Podobne przekonanie było u Sadea sprawą namiętności, nie chłodu. Stąd może miał szansę gromadzenia hiperbol ukazujących niemożliwość Stwórcy, jak na przykład ów obraz Sądu, Ostatecznego, gdzie źli gromadzą się po prawicy, a dobrzy po lewicy, cnotę spotyka kara, zbrodnię nagroda i słychać głos Boga przemawiającego w taki sposób: "Skoro widzieliście, że wszystko na ziemi jest występne i zbrodnicze, dlaczegóż zabłąkaliście się na ścieżki cnoty? Nieustanne nieszczęścia, jakie zsyłałem na świat, czyż nie powinny was były przekonać, że kocham tylko nieład i że należało mnie gniewać, by mi się podobać? Czyż nie dawałem wam każdego dnia przykładu zniszczenia? Dlaczegóż nie niszczyliście? Głupcze! Czemuś mnie nie naśladował! " W przedmowie do zebranych przez siebie Tyrad przeciwko Bogu (Discows contre Dieu, 1980 Gilbert Lely pisze: "Zakończymy takim wnioskiem: Sade przeciw Bogu, to Sade przeciw monarchii absolutnej, Sade przeciw Robespierreowi, Sade przeciw Napoleonowi, którego nie można nazwać, to Sade przeciw wszystkiemu, co stanowi wprost lub pośrednio ucisk, jakiej by nie był natury, ucisk promiennego runa subiektywności człowieka". Oczywiście, maska historyczna, zawoalowany bunt przeciw absolutyzmowi, stanowią tylko część uwarunkowania postawy Sadea. To, co mówi on przeciw Bogu, posiada także złożony charakter dyskusji filozoficznej, charakter uniwersalny, stanowiący najważniejszą część jego wywodów. W Niedolach cnoty rezonerskie argumenty zbrodniarzy, ukazujących Boga jeśli już przyjmują jego możliwe istnienie jako tego, który zsyła zło, zostają tylko pozornie zaprzeczone w tezie narratora, ujmującej powieść w klamrę początkową i końcową. Według tej tezy absurdalność porażonej karą cnoty służy Opatrzności tylko do naprawienia dróg zbrodniarza, mogącego tym bardziej przerazić się kary, jaka go oczekuje. Konwencja bogobojnego wstępu i zakończenia, ukazującego nawrócenie się Julietty i jej pokutę w klasztorze, nie miała na celu tylko zmylenia obyczajowej czy kościelnej cenzury; jeśli się dobrze przyjrzeć, jej funkcja literacka stanowi jeszcze większe oskarżenie: tak czy inaczej, osią, wokół której obracają się boskie zabiegi, jest zło, a cnotliwy jest tylko narzędziem, które jest torturowane i niszczone, aby zło mogło w końcu dostąpić wiecznej nagrody. Sade wie dobrze, że filozofia uciekając od wizji złego demiurga w zaświatach dokonuje redukcji obrazu wszechświata do samej tylko natury, której człowiek jest częścią immanentną. I tutaj, jak się wydaje, trzeba czytać myśl Sadea jako opozycyjną do russoizmu, a zatem filozofii, której konsekwencje i urok nieprzezwyciężony trwają po dzień dzisiejszy. Zachowały się wzmianki o Rousseau w listach Sadea, pisze na przykład do żony, aby dostarczono mu dzieła Rousseau do Bastylii, i komentuje przewidywane trudności: "... zdobądźcie się na odrobinę rozsądku, by zrozumieć, posyłając mi żądaną książkę, że Rousseau może być niebezpiecznym autorem dla ciężkich bigotów waszego pokroju, ale dla mnie staje się książką znakomitą. JeanJacques dla mnie jest tym, czym dla was O naśladowaniu Chrystusa. Moralność i religia Rousseau są dla mnie rzeczami surowymi i czytam je, aby się zbudować". Problemem natury i natury człowieka, jak wiadomo, filozofia zajmowała się zawsze. I od dawna też problem ten przybierał zabarwienia etyczne. Jak pisze filozof współczesny, Mircea Eliade, dla człowieka prymitywnego doskonałość znajdowała się zawsze u początku. To stanowisko nie przez wszystkich było podzielane. Hobbes uważa, że człowiek z natury jest obdarzony popędami egoistycznymi, które ogranicza organizacja społeczna i państwowa. Rousseau wprost przeciwnie, dokonując "infantylnego" regresu do kolebki ludzkości, natury, sądzi, że początki były doskonałe, natura jest dobra czy człowiek jest z na tury dobry, problemem jest to właśnie, by społeczeństwo organizowało się tak, by tego naturalnego porządku więcej nie naruszać. Nie zapominajmy, że problematyka filozoficzna tu rozważana pochodzi z epoki, której ukoronowaniem miała się stać Wielka Rewolucja Francuska. Filozofia Rousseau, postulująca egalitaryzm, ukazująca zepsucie aktualnego świata, była tej rewolucji myślową dźwignią, choć o paradoksie nie odwoływała się do postępu, marzeniem jej było tylko, aby powrócić do źródeł pierwotnego i wiecznego porządku. 237 . Akcydentalnie rewolucyjna, immanentnie zachowawcza, antyewolucyjna, zakładająca, że rozwój człowieka, odrywający go od stanu jedności z naturą, przyniósł zło. Na tym tle myśl i pomysły literackie Sadea wydają się odrębne, a często przeciwstawne. W Niedolach cnoty, odczytując racje w tyradach poszczególnych bohaterów, gnębicieli Justyny, racje jej samej czy autora, musimy pamiętać, że żadna z tych racji nie jest opowieści praw dą ostateczną. Trzeba więc uchwycić logikę całej struktury. Można by powiedzieć, że jest to logika negacji, bezlitosnego wykluczania czy redukcji, ustanawiającej bezwzględność impulsu, a względność punktu widzenia. Niedole Justyny rozpoczynają się od napotkania banalnych przedstawicieli zła, jak skąpiec Du Harpin czy doktor Dubourg, dla których filozofia zła jest ledwo fasadą usprawiedliwiającą nieetyczne postępowanie. Postępowania podobnego racje głębsze odnajdujemy przede wszystkim w wywodach zbrodniarki Dubois, przy pierwszym i ostatnim jej spotkaniu z Justyną, w systemie markiza de Bressac, częściowo chirurga Rodina, w postępowaniu mnichów, które ma cechy przemyślanego systemu, oraz w wywodach fałszerza Dalvillea. La Dubois na przykład, złodziejka i trucicielka, jest paradoksalną russoistką. Rozważając o równości i opatrzności czy naturze, która staje się w jej ustach bliżej nie sprecyzowaną Zasadą świata, Dubois powiada: "... kiedy stawia nas ona w pewnej sytuacji, w której zło staje się konieczne, a jednocześnie daje nam możliwość dokonania go, to znaczy, że to zło służy jej zasadom podobnie jak dobro i że zyskuje ona tyleż na jednym, co na drugim. Stan, w którym stwarza nas ona, jest równością, człowiek, który go zakłóca, nie jest bardziej winien niż ten, kto dąży do przywrócenia go, obaj działają zgodnie z otrzymanymi podnietami, obaj muszą ich słuchać, zawiązać sobie na oczach opaskę i korzystać z życia". Wszystko zatem jest naturalne jako impuls. Na miejsce postulatu ; działania, mającego odzyskać idealny stan utracony, podstawione zostaje działanie wśród natury, w której dialektyka przeciwieństw ma na celu jedynie utrzymanie samej siebie, utrzymanie napięcia czy stałej energetycznej, bez której sama zasada życia byłaby zagrożona. Można powiedzieć, że Rousseau i Sade przewidują rewolucję, Rousseau wzywa do niej, a przez nią do równości, Sade ma ją za nieuniknioną, co wcale nie znaczy, że uważa ją za dobrą. Dla Rousseau rewolucja jest środkiem prowadzącym do celu, dla Sadea stanem permanentnym, realizacją postulatu autentyczności i wierności otrzymywanym impulsom. Ale bywają dobre i złe impulsy. To rozróżnienie jest dziełem człowieka. Natura nie dostarcza racji moralnych, takie racje ku temu podprowadza dzieło Sadea mogą być jedynie arbitralną decyzją społeczeństwa, które dokonuje wyboru. Dubois powiada: "... nie ma takiego czynu, który rzeczywiście byłby uważany za zbrodnię na całej kuli ziemskiej... Jeśli to przyjąć, cóż za absurd oddać się uprawianiu cnót, które gdzie indziej są występkami, i stronić od zbrodni, które w innym kraju są dobrymi uczynkami". Jeśli więc społeczeństwa są na tyle wolne w dziedzinie dobra i zła, by stanowić o nich arbitralnie, wolność jednostki jest krępowana po przez nieodwołalne i naturalne impulsy. Dlaczegóż więc to nie społeczeństwo, które ma szansę wyboru, miałoby się podporządkować jednostce, która tej szansy nie posiada? Dotykamy tutaj jednego z paradoksów, jeśli nie sprzeczności myślenia Sadea. Przeciwnik ustalonego po rządku przed Rewolucją, ten, który przyczynił się do wzięcia Bastylii, po Rewolucji głosuje w komisji przeciw antyhumanitarnej ustawie, która miała stać się nowym prawem; autor zdania: "moja własność narodowa, gilotyna przed oczami, bolała mnie więcej niż wszystkie wyobrażalne Bastylie" jest zarazem przeciwnikiem spontaniczności w dziedzinie zbrodni. Sade właściwie wyklucza u swoich bohaterów impulsy, ich czyny są wynikiem głębokiej medytacji nad własnymi skłonnościami. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko, co jest dane, naturalne, budzi obok respektu przerażenie autora Justyny, jak nie wolnictwo, od którego chce uciec do wolności absolutnej, jak niepewność, którą chce zastąpić jedynie pewnym wyborem. Justyna, jedyna osoba, która słucha spontanicznych odruchów swojego serca, nie przy czynia się zgoła do powiększenia ilości dobra, unieszczęśliwia siebie i staje się narzędziem w rękach zbrodniarzy. Justyna stara się dyskutować ze swoimi przeciwnikami, choć mają oni za sobą książki, których ona "na szczęście nigdy nie czytała". Jednak nie racjonalne argumenty decydują o jej postępowaniu, które jest odruchowe. Na tym tle wszyscy ci libertyni, działający na zimno i z wyrachowaniem, uosobiają sobą szczególny rodzaj ascezy choć ascezy zła. Markiz de Bressac odwraca się, by nie patrzeć na nieszczęście Justyny, gdyż musi bronić się przed wzruszeniem. Dalville skomplikowanym wywodem, arcydziełem sofistyki, broni się przed uczuciem wdzięczności: "Natura nie zna uczuć wdzięczności... 239 . nigdy nie znała takiego prawa, aby przyjemność, której ktoś się oddaje, wyświadczając przysługę, mogła się stać powodem dla otrzymującego, by zrzekł się swoich praw nad tamtym". Brak transcendencji uzasadnia negację etyki. Sade zauważa przenikliwie, że jeśli usunąć transcendentność zasad etycznych, zło i dobro zostaną zrównane, wyrządzone dobro może "być złem dla tego, kto otrzymanie zła pragnie. Jakże masochista może znaleźć przyjemność w otrzymywaniu "dobra" i jak dawania "dobra" wymagać od sadysty, który chce zaspokoić swe skłonności, jeśli myśleć już, w jednym i drugim wypadku, tylko o dziedzinie duchowej? Pojęcie zła i dobra staje się relatywne i jeśli tak sprzeczne zasady mogą być naturą, jedyną racją libertyna jest panowanie nad nimi, w pewnej mierze przynajmniej, poprzez metodę i świadomość. A co byłoby "naturalne" dla jednostki, też nie jest jasne, świadomość jest potrzebna, gdyż impulsy przechodzą przez mediacje społecznych odkształceń. Tak chyba należy rozumieć to, że wszyscy bohaterowie Sadea postulują możliwość wyboru. Sade szuka zasady indywidualnej w samopoznaniu każdej niepowtarzalnej jednostki. Jeśli nie treść, to struktura, ogólny kierunek tych przemyśleń wydają się zadziwiająco współczesne. Czy można jednak wybrać siebie? Natura ogranicza wolność i stawia człowieka w konflikcie "ze społeczeństwem. Aby być wolną, jednostka musiałaby manipulować nie tylko społeczeństwem i jego poglądami ale i naturą. Po tym, co się tutaj napisało, nie wzbudzi zdziwienia stwierdzenie, że zanegowawszy Boga, Sade z konieczności dojdzie do zanegowania natury. Nie tylko potrafi ona niszczyć wartości, ale na zasadzie kapryśnego losu potrafi chęć ich niszczenia narzucać. Nie zna ona transcendentnych wartości, konsekwentnie więc tworzenie zbiega się w jedno z niszczeniem, niszczenie staje się tworzeniem. Markiz de Bressac, postanowiwszy zamordować matkę rękami Justyny, argumentuje: "władza niszczenia nie jest dana człowiekowi, co najwyżej może on odmienić formy, ale nie może ich unicestwić; tymczasem w oczach natury każda forma jest równie dobra... I cóż to szkodzi zawsze twórczej naturze, że to skupienie ciała, dziś podobne do kobiety, odrodzi się jutro w kształcie tysiąca różnych owadów? ... cóż to może dla niej znaczyć, że przez to, co nazywa się zbrodnią jednego człowieka, ktoś drugi zostaje zmieniony w muchę lub sałatę? Na tym tle bunt Sadea przeciw naturze wydaje się krzykiem moralisty, nie tylko tam, gdzie racja moralna poparta jest argumentami, choćby zamaskowanymi, ale i tam, gdzie bunt ten wyraża się tylko poprzez "czystą" postawę emocjonalną: "Nienawidzę natury... Chciał bym pokrzyżować jej plany, zepsuć jej bieg, zatrzymać obroty gwiazd, wstrząsnąć globami, które unoszą się w przestrzeni, zniszczyć to, co jej służy, znieważyć ją słowem w jej dziełach i nie udaje mi się to". I jeszcze: "Moglibyśmy być może zaatakować Słońce, odjąć je wszechświatowi lub posłużyć się nim, by zapalić światy, to dopiero byłyby zbrodnie, to..." Plan twórczy jest więc u Sadea jednocześnie planem eschatologicznym, tworzenie zbiega się z niszczeniem, wieczne "wszystko" staje się wiecznym "nic". Życie jest tym samym, co śmierć. Alfa i omega zbiegają się w jednostce, która ulega autodeifikacji. Na sto kilkadziesiąt lat przed Freudem Sade odkrywa atrakcję śmierci i instynkt śmierci, będący tym samym, co zniszczenie, system jego jednak nie jest dualistyczny, jak większość systemów jego epoki lub system Freuda, przeciwstawiający Erosa i śmierć. Jest to system monoistyczny, w którym zło i śmierć, czyli zniszczenie, są samym życiem, nic nie może istnieć i nic nie może zginąć, wieczne piekło egzystencji. Tak sformułowanego myślenia nie był w stanie przyjąć, nawet aby stwierdzić tylko istniejącą propozycję, wiek dziewiętnasty. Charles Nodier pisał: "Szczególność Sadea to właśnie popełnienie występku tak potwornego, że nie można go scharakteryzować bez niebezpieczeństwa". Dopiero wiek dwudziesty naprawdę przyjmuje istnienie Sadea, powoła się na niego Apollinaire i surealiści. Breton upatruje wielkość Sadea w tym, że nie pozwala on swoim bohaterom na moment nasycenia. Sto kilkadziesiąt lat przed Witkacym Sade wie, że nasycenie nie jest możliwe i zastąpić je może tylko zniszczenie lub śmierć. Mnich Rafael powiada do Justyny: "nie sposób się znużyć tymi świętymi praktykami, a wszystko jest tylko przybliżeniem tego, co chciałoby się robić naprawdę". I dalej: "nic nie jest równie niezaspokojone, jak nasze zachcianki, im więcej im się oddajemy, tym bardziej nas rozgrzewają; i chociaż jest to zawsze prawie to samo, oczekuje się ciągle nowej ponęty..." Nawet jednak ci mnisi, mistrzowie występku seksualnego, nie hołdują spontaniczności, która jest właściwie niedozwolona i uregulowana procedurą obowiązującą wszystkich należących do orgiastycznej wspólnoty. Grzech samotny jest u Sadea zakazany, gdyż jest najmniej kontrolowany, a pewność zadawania cierpień jest większa niż przypuszczalne sprawienie rozkoszy. W związku z tymi tendencjami literatury Sadea, z tworzeniem przez jego libertynów nadludzi wyizolowanych miejsc pobytu, z przebywaniem w niedostępnych zamkach, ustronnych klasztorach, gdzie ofiary "umarły już dla świata", nasuwała się analogia z systemem faszystowskich obozów koncentracyjnych (Albert Camus). dla mnichów czy dla Dalvillea istoty służące ich rozkoszy, czy niewolniczej pracy i rozkoszy zarazem, nie są jednostkami indywidualnymi, lecz tylko znakami czy symbolami i dlatego dają się ująć również w liczbach. 241 . Dalville mówi o liczbie kilkudziesięciu kobiet, które leżą w rozpadlinie skalnej, Omfala opowiada o dziesiątkach dziewczyn zamordowanych przez mnichów. To prawda, że mękę ofiar ujmuje Sade w metafory godne Franza Kafki: "... kazano nam obracać koło aż do nocy, nie zezwalając nam nigdy na wejście do zamku". Ale system totalistyczny był systemem jedynej hierarchii, zbrodnia podporządkowana jednej idei i jedynej osobie wodza, liczył się cel, a nie Samopoznanie jednostki. Sade myślałby zapewne to samo o piecach, co myślał o gilotynie. Wydaje się, że opisując owe izolowane miejsce rozkoszy i zbrodni, realizujące groźbę, od której sami libertyni nie są wolni, gdyż mogą zabijać się wzajemnie, Sade chce podkreślić tylko, że nie można oprzeć się na niczym innym prócz tego, co przez samego człowieka zostanie wymyślone, co będzie sztuczne. Potrzeba "sztuczności" łączy Baudelairea z Sadem i Baudelaire wie o tym, pisząc: "Trzeba zawsze powracać do Sadea, to znaczy do Człowieka (Naturalnego), by wytłumaczyć zło". Chęć zatrucia wody w całym mieście przez Juliettę, pobudzająca Noirceuil do paroksyzmu uniesienia, jest dziełem samym w sobie, służy tylko rozkoszy, podobnie jak całkowicie z ducha Sadea, choć bez usprawiedliwiającej go rozpaczy, będzie pochodził acte gratuit Lafcadia w Lochach Watykanu Gidea. Liczy się tylko człowiek i to, co jest jego dziełem, jeśli nie dodatkiem do natury, to aktem świadomości, stawiającym go ponad nią. Pod tym względem tajemne nici łączą Sadea z Pascalem. Nie aby punkty wyjścia i perspektywy spojrzenia Sadea były jakąś prostą kontynuacją. Choć z jego ducha jest obrzydzenie bohatera Sartreowskiej La nausee wobec zalewającej go zewsząd egzystencji. Chodzi o po dobną autonomię jednostki, tę, o której myślał Sóren Kierkegaard, gdy pisał, że samobójstwo jest najwyższym wyrazem wolności, tyle że opatrzonej znakiem ujemnym. Człowiek jest tym, co naturą objęte być nie powinno, choć objęte być musi. W stosunku do russoizmu, filozofii regresu, filozofia Sadea jest postawą progresywistyczną, tyle że opatrzoną znakiem ujemnym. Jako filozofia choroby, nie zdrowia natury ludzkiej ("Człowiek obdarzony szczególnymi upodobaniami, to chory", napisze Sade), jest filozofią typowo romantyczną (według typologii Tomasza Manna). Jest gwałtownym buntem przeciw Oświeceniu, choć wyrażonym w formie tak oświeceniowej, formie przypowieści filozoficznej i filozoficznej tyrady, w formie argumentacji, która się jednak sama kompromituje, dążąc do unikalnej zasady, która za sadą nie jest. Ten ciemny romantyzm, odradzający się później w egzystencjalizmie, jest drogą ducha wplecionego w Iksjonowe koło, męką Syzyfa, który sam decyduje, aby staczać i znów podnosić kamień. W Niedolach cnoty Justyna bez przerwy kompromituje swoich katów, kaci bez przerwy zwyciężają swoimi racjami Justynę, wypadki po twierdzają kompromitację bohaterki, ale autor kompromituje wypadki. A ,w końcu ironia kompromituje autora i jego cnotliwe zakończenie. Justyna po przyjęciu w siebie piorunu (falliczny symbol mocy piekielnej i niebiańskiej zarazem), iskry, przez którą zostaje zapłodniona śmiercią przez boga kata i kochanka, jest tak brzydka, że nie można na nią patrzeć bez zgrozy (ten motyw, jako towarzyszący śmierci ludzi zepsutych i pozornie tylko pięknych, wykorzysta Oscar Wilde w Portrecie Doriana Graya). Niedole cnoty kończą się moralizującym uniesieniem czarnej mszy (odbywa się ona zresztą naprawdę w klasztorze), woń kadzideł łączy się z zapachem nekrofilnej miłości. Poszukiwanie samookreślenia, będąc wysiłkiem samego człowieka, obywającego się bez transcendencji do Boga i uciekającego od immanencji w naturze, jest postulatem innej transcendencji do wciąż po szerzających się potencjalnie granic ducha ludzkiego, w jego rozwoju i samozaparciu. To chciał wyrazić chyba Maurice Blanchot, gdy pisał: "Nie powiemy, że ta myśl (Sadea) jest zdolna do życia. Ale pokazuje nam, że jeśli człowiek normalny zamyka człowieka sadycznego w sytuacji bez wyjścia, a człowiek sadyczny czyni z tej sytuacji wyjście, to spośród nich dwu właśnie ten ostatni wie więcej o prawdzie i logice sytuacji i ma jej głębsze zrozumienie, tak że jest nawet w stanie pomóc człowiekowi normalnemu w zrozumieniu siebie, pomagając mu zmienić warunki wszelkiego rozumienia". Aby jednak człowiek mógł ograniczyć się do samego siebie, musi przedtem sam siebie wybrać i to właśnie człowiekowi Sadea przy chodzi najtrudniej. Nie może on nic przyjmować w siebie, nie może brać, może tylko zabierać i niszczyć jest to w sensie psycho analitycznym regresja do fazy najbardziej atawistycznej, fazy oralnej. Więź interpersonalna realizuje się tu poprzez spełnienie jedynej rzeczy, którą człowiek sadyczny ma za pewną: poczucia największego zagrożenia. Justyna czuje brak tej więzi najsilniej w chwili, gdy faktycznie nic jej już nie grozi, gdy "powinna być szczęśliwa. Ten, który realizuje na drugim groźbę, przestaje być chwilowo zagrożony, także przez fakt istnienia więzi interpersonalnej, ale jak powiedzieliśmy, ta więź realizuje się tylko przez zadawanie i otrzymywanie cierpienia. 243 . Cierpienie człowiek sadyczny rozumie dobrze, gdyż w każdej chwili istnieją w nim warunki, by stał się bytem zahamowanym, czyli masochistycznym. Jeśli z kolei rozumieć masochizm jako regresję pasywną do ciała, do tego, co jest w nim najbardziej pewne, to jest zdolności odczuwania cierpienia fizycznego, które ginie dopiero ze śmiercią, to człowiek sadyczny rozumie zadawanie cierpienia jako jedyną pewność eksterioryzacji siebie, nieredukowalną, gdyż najbardziej prymitywną. Ten wybór samego siebie, o którym była mowa, gdyby mógł się naprawdę dokonać, byłby może także rodzajem teologizmu. Wystarczyłoby zrozumieć człowieka w tej perspektywie, w jakiej rozumiał go Pascal, jako najwyższe z dzieł bożych wśród natury, jednak drogę do takiego rozumienia zamyka dla Sadea jego ateizm, gdyż wyższości człowieka nie umie przyjąć bez Boga. Ale redukując Boga i nie nawidząc natury otwiera już możliwości innego wyboru, którego dokonują egzystencjaliści czy w chrystianizmie filozofia teilhardowska. Do podobnego wyboru gatunku ludzkiego jako najważniejszego w naturze Sade podprowadza bardzo blisko. Powiada do Justyny Markiz de Bressac: "Gdy udowodni mi się wyższość naszego gatunku, gdy wykaże mi się, że jest on tak ważny dla natury, że jej prawa zostają naruszone z powodu jego zagłady, wtedy będę mógł uwierzyć, że ta zagłada jest zbrodnią..." Ten właśnie potencjalny ruch w górę należy mieć na uwadze, gdy rozpatruje się dążenie "do wyższości" bohaterów Sadea. Jest w jego książkach niechęć do ludzi niskiego pochodzenia, ale miejsce na górze zajmują nie tylko urodzeni arystokraci, lecz także ludzie z dołów, wzbijający się dzięki swej nienawiści i "wysokiemu" napięciu psychicznemu. O Justynie powie Sade (przypomina o tym Blanchot), że jej skłonności były "cnotliwe i niskie". Nie należy widzieć libertynów Sadea jako prekursorów totalitarnych Ubermenschen, bliżej tu może do kreacji nietzscheańskich, ale i takie widzenie byłoby nadużyciem. Jeśli przyjrzeć się baczniej kategorii rozpaczy u Sadea, dotyczy ona głównie świadomości "niższego przeznaczenia" pragnącej zmiany. Gdyż przede wszystkim należy widzieć człowieka w koncepcji Sadea jako strąconego anioła, nieświadomego anioła. Odbywa się równanie w dół, nie do góry, byt ludzki równy jest robaczkowi czy sałacie, czyż można znaleźć wyznanie bardziej nihilistyczne i pokorne? Jednostka pragnie nadludzkim wysiłkiem wznieść się ponad ten poziom, na którym degraduje się człowiek, gdy brak mu wszelkiego oparcia. Drugi człowiek, jak stwierdziliśmy, jest tylko symbolem, liczbą. Niszcząc wszystko człowiek Sadea odkrywa, że jest sam, skoro nie może potwierdzić wyższości człowieka w ogóle. Jako taki jest produktem beznadziejnych czasów, w których żyje. Pragnie przedłużyć siebie, choćby poprzez ową, jak od niego słyszymy, "zbrodnię moralną, jaką osiąga się na piśmie". Nikt nie zostaje ocalony, widzimy ziemię "usianą trupami libertynów na szczycie ich geniuszu". Pisze Albert Camus: "Najpotężniejszy, który przeżyje, będzie samotny. Jedyny, którego gloryfikację zamyślił Sade, on sam w końcu. Oto rządzi wreszcie, pan i Bóg. Ale w chwili najwyższego zwycięstwa sen pierzcha. Jedyny odwraca się ku więźniowi, który zrodził go w przekraczającej granice fantazji. Jest sam, rzeczywiście, uwięziony w okrwawionej Bastylii, wybudowanej wszędzie wokół nienasyconej jeszcze rozkoszy, ale odtąd już bezprzedmiotowej. Triumfował tylko w marzeniu i te dziesiątki woluminów, naładowane okropnościami i filozofią, streszczają nieszczęsną ascezę, obłąkany pochód nie całkowitego do tak absolutnego, zgoda więc w końcu nie śmierć, która przekształci zabójstwo wszystkiego i wszystkich w zbiorowe samobójstwo". Ascezie, o której wspomina Camus, Sade nadał klasyczną nazwę "apatii". Wszystkie niewiarygodne anomalie i okropności opisane przez Sadea potrzebne są tym właśnie, którzy zabili w sobie wszelką uczuciowość i spontaniczność. Gdy Justyna przybywa do klasztoru, zostaje zaznajomiona z "regulaminem". Czyli, jak określa to gdzie indziej Sade: "dusza przechodzi w rodzaj apatii, która przekształca się rychło w tysiączne rozkosze, o wiele bardziej boskie niż te, których użycza słabość". Libertyn "jest myślący, skoncentrowany na sobie samym, niezdolny do przejęcia się czymkolwiek". "Apatia, stoicyzm, poczucie własnego osamotnienia oto ton, do którego trzeba koniecznie podnieść swoją duszę". Człowiek sadyczny akcentuie "ascezę", świadomość i kontrolę, gdyż wie, podobnie jak będzie o tym wiedział później Zygmunt Freud, że uleganie libido powoduje utratę "energii". Sade, podobnie jak ten ostatni, zaakcentuje mszczącą siłę natury. Dopiero w późniejszych dziełach Freuda zaczyna się pojawiać pojęcie, przed którym autor Poza zasadą przyjemności uciekł, podobnie jak Sade, w koncepcję niszczącej tylko siły natury pojęcie miłości. To pojęcie u autora Justyny jest próżnią przeciwstawną jego pasji przyjemności i niszczenia zarazem, jest nicością, obecną jednak, choć nigdy nie nazwaną (Justyna odwołuje się tylko do litości i współczucia). Tej jedynej dziedziny, dziedziny miłości, w której odważamy się sądzić utrata energii zostaje kompensowana jej przybytkiem, a kto wie, czy nie naddatkiem, Sade nie zdołał opisać. 245 . Jest dla niego, jak się powiedziało, próżnią, nicością, której nie widzi, ale której kontury nienawiścią, miłości brakiem, zdołał obrysować tak szczelnie. Dzieje życia Sadea są tych wyborów intelektualnych "ascezy" i samotności jakimś potwierdzeniem. Czyż nie on sam w końcu także wybierze swoją samotność prowokując opinię publiczną i moralną swojego czasu? Niepoprawnie trwając w "błędach" swego myślenia, pisząc i publikując dalsze książki, dając tym błędom wyraz w listach, o których wiedział, że są czytane i wpływają na jego los: "Oto więc list, który bez wątpienia przedłuży jeszcze moje uwięzienie, nieprawdaż? ... Oto me cnoty jeśli zaś chodzi o wady władczy gniew uniesienie aż do końca, zboczenie wyobraźni w sprawie obyczajów, które nigdy nie miało podobnego sobie, ateizm aż do fanatyzmu, oto ja w dwu słowach i jeszcze cios, zabijcie mnie lub bierzcie mnie takim, jakim jestem, bo ja się nie zmienię" (list do żony z celi zamku w Vincennes). Ostatnią część swego życia Sade spędzi w zakładzie dla obłąkanych w Charenton, reżyserując przedstawienia, których aktorami będą umysłowo chorzy. Nawet ten wybór i ta decyzja wydają się charakterystyczne. Świat schizofreniczny zwłaszcza wydaje się światem, w którym pewne cechy ludzkie i tylko ludzkie zostają podniesione do rangi wyłączności, tak jakby uciekając od świata chory nie chronił się w świat atawistycznie zwierzęcy, lecz w świat czystych symboli i wyobrażeń, gdzie "słowa nabierają wartości rzeczy" (Freud). Upadły anioł żyjący wśród ludzi przemienionych na nowo w aniołów. Znany rysunek Mań Raya przedstawia Sadea na tle widocznej z dala Bastylii, wyzwolonego więc od niej i od tłumów zdobywających ją we frenetycznym uniesieniu z profilem nieruchomym i ufryzowanymi włosami. Twarz Markiza i jego ciało złożone jest jednak z kamieni ciosowych rysujących strukturę muru. Trudno o lepszą metaforę. Nie chodzi o to, że wzięcie Bastylii nie byłoby celem Sadea i że absolutyzm nie był dla niego problemem. Na pewno był dopóki trwa Bastylia, kształtujemy się na jej podobieństwo ("Podniecałem, powiedziano, przez swoje okna zapał ludu, gromadziłem go pod tym oknem, uprzedzałem o przygotowaniach czynionych w Bastylii i wzywałem do obalenia tego pomnika okropności... Wszystko to jest prawdą" z listu Sadea). Ale nawet poza nią Bastylia czyż można osądzić się do statecznie wolnym, by życie nie musiało stać się wiecznym wysiłkiem ucieczki od zamurowania? Bo nie jest to nawet paradoksem, że tłum plądrujący Bastylię podeptał i zagrabił czy zniszczył większość jego rękopisów. Rulon zawierający 120 journees de Sodomę miał się odnaleźć po przeszło stu latach. Ale Sade o tym nie wiedział. Nawet więc ten wątły wysiłek myśli, by wyjść z więzienia ciała... Pisze: "Można odnaleźć łóżka, stoły i komody, ale nie odnajduje się idei". W tym przedstawieniu bytu jako wiecznie dążącego do wolności i wiecznie do niej niedojrzałego widzę ciągle aktualny sens pisarskiej transcendencji Sadea". Jacek Trznadel. Paryż 1969, Warszawa 1970 .