Karol Maliszewski INWAZJA I INNE WIERSZE „A nie ma jednej kawki w powietrzu, która by nie spała przez jedną noc życia w spokojnym gnieździe. Lecz o mnie Bóg zapomniał.” J. Słowacki To było w marcu we wtorek; zamarzło pod nogami grząskie oparcie dla paru przebiśniegów. Z pudła schodów wychodziły dźwięki, rury jak żywe wiły się pod tynkiem. Pokrywała się grubą warstwą śniegu trawa zieleńsza od wszystkiego. Wgórach tłoczyło się nowe powietrze, by nazajutrzzasypać światłem podwórze. Trzaskałybramy, przelewała się rzeka, nic nie mogłem zmienić zapisany w księgach. „Chrystus chuj” wołali wysłannicy piekła. Nie wiem, co powiedzieć.Rtęciowe chmury nie zebrały pochwał.Wraz z deszczem spadłyi oklaski.O bruk uderzają rybychwil,wulgarnie popychane naprzód. Zawsze jest coś,na czym zależycoraz mniej.Był pochód w śródmieściu, ale mnie tam nie było.Oni naprawdę mają tylko to: pucharzdobywców pucharów. Jakiś mecz, pokaz, naręczeurzędowych pism. Nie wiem, co powiedzieć.Jak zainteresować chwilową poezją. Teresa, kobieta Wojaczka, walczyzsiwizną. Woli piwo.Ja proszę małą kawę.Przy sąsiednim stoliku ktoś pyta o sens.To dotyczy wszystkich, dlatego drżą nam brody. Łatwiej daje sięgłowęniż odpowiedź. Niektórzy psykają na kelnera o twarzyBoya-Żeleńskiego.Patrzę na nich i już wiem, co znaczyulotnić się i tkwić jak dwutlenek węgla w górnych warstwach atmosfery. Co z ciałem, które podarowane klinicebędzie jeszcze raz z dusząw komitywie uchylać się od odpowiedzi? W kuli pływa martwy kwiat, prezent od klasy.Gdy dmucham, to wstaje.Wietrzy, skąd nadciągnie pochwa świata,kaptur sokolnika przesłoni mu oczy. Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd,by odkryć kolonię półzapadłych domów.To stąd przychodzą dzieci, owianekwaśnymwiatrem, ze stęchlizną w płaszczach. Kolejnysamotny dźwięknakłada się na to, co już oswojone.Nie chciałbym być kotem za drzwiami;zdaje się wszystko słyszeć,drżenie i ciepło bijące od naszych ciał. Wiersz pisze się na odwrocie starego,niektóre słowa podają się za siebie,puste miejscazapełniają sięw milczeniu. Kot płacze jak dziecko;podrzucone przeznaczenie. Marianowi Półtoranosowi „Pisz dalej. Nie przeszkadzaj sobie w locie, aniele boży, utrwalaj; i dość regularnie rzucaj się z wieży, trafiając w sam środek tarczy – z leszczyn, głogu, jeżyn.” Zaczyna się. Ziemia ciężkich półotwartych stodół.Wsuwam się w to jak klocek,moduł do uzgodnienia z Najwyższym –wymiary są podzielone, piasek słońca,rzepak oddechu (oddech rzepaku) w odpowiednim świetle.Dzisiaj mam oczy. Wiozę je przed siebie.Obudziłem się, żeby pisać. Mam mowę. Drzewa słuchają.Niemają wyjścia przytorze.Mak we mgle. Ktoś go postawiłna jedną kartę, wypływa z tej żyły.Nie chodzi o jakieś drżenie.Trzeba jeszcze dalej, w głąb siebie,ciemnym brudnym pociągiem. „Najbardziej chciałbym latać” piszeuczeń IV b Patryk Burblis.Najbardziej chciałbym objaśniać tajemnicetrójcy świętej (prawda, piękno, przeznaczenie)za pomocą koniczyny. Najbardziej chciałbymstworzyć system (mieć higienicznąpodpaskę na każdą okazję.Tylko swoją. Nie wymieniać sięz koleżankami.) Właściwie jużgo mam,tylko „ja” nie znajduje słów.Potem wypuścić węże z siebie.OczyścićwewnętrznąIrlandię.Najbardziej chciałbym śpiewać, chodząc po niej,niczego nie depcząc.Śnić, że jest coś jeszcze świętego na świecie.„Mieć piękną gospodarkę i jeździć koniem,a na ślub pojechać do kościołabryczką” pisze Marcin Krupa. Annie i Tomaszowi Węgrzynowskim Burza kwietniowajak nowa – ze śniegusię bierze, z wielkich kałuż,w które wpada słonecznypatrol jaskółek, pierwszy raz słyszę taki skwirod czterdziestu,natrętne przebieranie,przebieganie wbrewutartym na pył,połysk powietrza; wybuch drzew:las od podszewki, zmgieł, z rozjechanych żab(Romeo spod olchychciał w skok przebyć wieczność,wpadł w poślizg). Julio z rowu, Tysbe z piany – to ja, wpuść mnie. W dniu, w którymwydrapano na moim samochodzienieortograficznego „huja”, zrozumiałem,ze mam od życia dokładnie to, co mi się należy. Rachunki toczone nad moją głową,stają się z biegiemczasu i chmurcoraz bardziej przejrzyste. Wszystko się zgadza w tej czasoprzestrzeni.Liczba oddechów i zamierzeń dąży do nieskończoności.Coraz krótsze snywyjawiają nieprzyjemną resztę. Do następnego przelotu komety. „Nic nas nie wytłumaczy” Horacy miasto ciemnieje, Rzeszów ale gdzieś tam jestWiedeń i Lipska ja mam samego siebie, żarzy się śnieg na ulicach w schronisku nie palą, sztywne są kartki czytanego tomiku (Czerniawski) myślę o poetach, którzy się rodzą; jak sobiewytłumaczę ich kamienne twarze W dniu, w którym otrzymałem zaproszeniedo wzięcia udziału w dyskusji o przemocy, razysypały się gęsto w wielu szkołach świata.Ojciec Łukasza C. zajrzawszy dopodsuwanego przeze mnie dziennika,dopisał się do długiego szereguwkurwionych ojców. Chłopak smarkał krwią.Ja cię chyba zabiję. Dość mam tego wstydu.Dwa lata temu matka Łukasza C. musiaławzywać pogotowie. Czuję ból w całymciele, podskórne dzieciństwo.Rozbieraj się. Ale za co. Rozbieraj się,ty już wiesz za co. Nie wiem do dziś. A kiedyna wuefieRafał D. kryje się po kątachi nie chce wyjść zszatni, wiem, że dziś znowuprzyniósł wytatuowaną na skórze mapęniedoszłego powiatu. Jego ojciec krzyczałna zebraniu, jesteśmy prowincją,będziemy jeszcze większą. W prowincjachbólu mieszka strach. Ja cię chyba zabiję,dość mam tegowstydu. A kopalnię i takzamknęli. „Przemoc jest tam, gdzie nie ma Sensu.” Paweł A. nie chce się przyznać. Wreszciewybucha płaczem. Tak, robi to codziennie.Matka musi klękać, a potem pełzniepo podłodze. Ojciec każe mu patrzeć,jest ciągle pijany. Paweł moczy się w nocy,ma kłopotyz nauką. Szkolny pedagogtriumfuje,teoria konweniuje mu z przypadkiem. Śnieg,śnieg na te rany. W kwietniu?Cichy,zalęknionyśnieg. Pójdziemygo deptać,chłopaki. A jutro w kosza z siódemką.Dopierdolimyim. Jak nie tak, to inaczej.Jacek F. wie, że ma faulować. Marcin B. mówi coś o egzaltacji.On jest nowy. Będzie uczył wosu. *publicystyka drobnego gniewu Nikogo nie ruszy, nie dotknie nie będzie odnotowane nie będzie kandydować tym bardziej pisz na nic dla czarnych ścian druku dla kolumn których nic nie oplata dlaJulii Hartwig dla żołnierza na przepustce zaglądającegow zeszytz brakumiejsc dla tych którzy się nie liczą mniejwięcej jak ty Widzę, gdzie palec wskazuje na szaro zrobionywschód, wychodzi zwody Ośliniony wkłada się do ust, błyśnie międzygrządkami, jak międzyzębami poszarpanych wzgórz Chciałbymwidzieć w tle, co tło sobie uzurpuje, chciałbym, żebytoBóg zpytaniem: czyświat stać na coś więcej w oknie? Stefanowi Szymutce Gonią nas wielkie krople deszczu uciekamy w popłochu stromymi schodkami nie zważając na dystynkcje i narodowość Polak Jens okrywa płaszczem Niemca Bogusława nie jest to zgromadzenie pedałów klerków czy kogoś w tymrodzaju robotnicy słowa gastarbeiterzywolności po skończonej robocie wycieramy ręce w fartuch kombinezon po chwili wiatr cichnie i od stronyzamku znów drepcze deszcz i to jest jak perswazja monotonna cierpliwa mówi się mówi się proszę nie przerywać i tak do skończenia świata „na posiedzeniu omówiono upadek literatury potem kultury wreszcieświata”z prasy lit. Nie chciało się czymś wyróżnić na mapie nie było w pobliżu krzyża pokutnego stanowiska czarnych bocianów jedynie siedem wypadków naprzejeździe Przedwiośnie, lekcjo samotności, czacie bezsamogłosek i przychodzi się wielu rzeczy domyślać (nie chce się wierzyć, że jest ta godzina jak wyrzucona fala deszczu na brzeg, o skałę miasta) o świt twardy jak zmarznięte gówno. Liżą mnie niewidzialne języki,te drobne ukłucia świadczą o zarazie.Rozsiada się statecznie flotylla dmuchawcówi w skórze zakłada kolonie karne. Plotkuje mną powietrze,wypluwają wyspyi robią sobie g-rzeczną przystań,daję się łatwo rozsmarowywać na kromcez kosza, pod grochówkę z menażkiw trzecim dniu poligonu.Czwartego dnia będą jedli Podsiadłę,to ich naprawdę wzmocni. Szczątki dawnych poetów, na widok którychpanienki sikały, plączą się z dźwiękamiprzebojów puszczanych z głośników na wzgórzu.Disco polo wchodzi łatwo, nic nieboląc, jak świeca. Poeta nie. Poeta się pierdoli, rwie, stwarzaproblemyjęzykowe: podmieniaznaczenia, podmywa dawno wykrystalizowanepojęcia, przestawia minerałyakcentóww glebie i na półkach zbieraczy,którzywłaśnie tracą cierpliwośći mówią głośno, przezszybę i folię,przezcelofan do kwiatów: chuj,aż biedne chylą swe potulne główki. Lepiej bywam było polecieć w kosmos.Zacząć nowe życie na Marsie,a nie na przedramieniu. Za chwilęsięgnę po szmatę w wiadrze i środkiczystości. Zegnę was w łokciu i wypluję. Będziemywspominać zgłoskowcem, w tercynie. Jackowi Łukasiewiczowi w drodze z- Czarny płomień w dębowe zarośla uderzył, odskoczył i wiem, że tam jest Ślęża, zapowiedź moich stron; smugi soli na szosie po gwałtownej zimie. Iczłowiek w półmroku „nic go nie powstrzymie”, skostniał, ale macha jak jakiś skrzydlaty (wiatrak, anioł), „by spojrzeć rodzinie wiesz pan ostatni raz, a potem w dębowe znaczysię ubranie”; a mnie jakby czarny płomień uderzył, odskoczył, kim ja w tym karawanie; Charonie, podaj dalej i oducz powietrza. „Jak ją wyściskam będzie ona letsza”. Ścięty w polu stary sad, czarne pieńki w ustach krajobrazu; rumian zakwitł (jeszcze raz), błędny ognik ciepłych listopadów. W Wambierzycachczterydzwony złożone do grobu; głuche stoją w szczerym... Uderzam kamieniem, syn poprawia z drugiej; zapomnianym imieniem, chyłkiem, miedzą, wzgórzem przeciska się jęk. „Idźmy. Kogoś boli.” światło rdzy kryjesz ty Rdza traw, ta rozpacz, pod bukami przepaść; przepaść rozpatrz z góry, przyklaśnij do echa. Tam przerzuca miasto zmarłych, stąd światło na wzgórzach; rozrasta się cmentarz, rozpycha jak nowotwór; grząskie pola równa spychacz, potwór w snach dziecka; mamo, pamiętasz mnie z tamtych przerażeń; iść na swój grób trzeba odważnie Szronem, Karkonosze, szronem i parasolem, którywypadł z ręki; ktoś teraz klęczy, żeby schwytać rzeczznoszoną prądem, wiatrem. Słońcem, Karkonosze, słońcem na drugą stronę, rozszczepione promieniem zjeżdżają w cień; po czesku o coś pyta w okularach, złazi z niego plecak: v basni napodobuji Celana Teresie Ferenc i Zbigniewowi Jankowskiemu Moja dolina jest bardziej od twojej,boś nie tknął palcem w jej sprawie.Zza góry prosto w moje oczytwoje słońce. Ocknęły się tunele, ze zboczywypełzły pierwsze pociągi. Strzelista protezawiaduktu podpiera błękit – w Wogezachwidziałem coś podobnego; cierpliwie czeka na rzecznym proguskład skromnych dziesięcin –butelka z plastiku skacze, kręciwśród fałszywych zeznań, pianyi bełkotu. Gazetowe strzępy,worki, podpaski, kasztany,noski i skrzydełka.Wieś nazywa się Raszków,a rzeka Tuchełka. Kiedyjedziesz, pchając widmo samego siebie w pokrzywy, łopiany i coś szamocze się w trawie aż po rdest, ruch szprych jak metronom, i płoszy się rytm wróbel, jaszczurka, szczur? Kiedyprzegrywasz, spóźniaszsię na start, potem tylko krążyszw formie opowieści, zanurzasz się w trzecią burzę tego dnia i suchyjest tylko liść nerwów, i spada na czoło wróbel, jaszczurka, szczur? (Kiedy wreszcie przyjdą spieniężyć dom, w którymczekasz na „lepszą” przyszłość, podejdź do okna, rozłóżramiona, wgarnij w siebie świat jaki jest, wróbel, jaszczurka, szczur?) Wtych dniach ucieczki Bogana chmurach tłustych, ołowianych,gdyświat w obręczach tęczwił się cichutko, bezzbędnych burz;długo widziano tylną strażna białych osłach, w kłębach par. Bóg pono uciekł na południe;tutaj pozostał smętny namiot,cyrkowa buda pełna szpar;w prześwity ktoś monstrancję pchai słychać tupot, równy kroksmutnych, poważnych września dni. A to jest deszcz, jesień po trochurozdawać chce perkale szarug;przypatrzsię Bogu, czyjeszcze jestna obrazkach, odpustach, w rękach staruch;czyjeszcze tęczuje cud w kałuży,czyżyćsię da w ciemności dłużej. Bohdanowi Zgrzybobrania wprost przeszli na groby,pusty jest las, zarośla jak zniczepalą się, czerwienią, kruszą się na miedzach.Ciepło, wciąż ciepło – w swetrachna cmentarzach, koszą kozikaminiewidzialne chwasty; obok na barierceniepotrzebna kurtka. Jestem tu, gdzie jestem,grób zarósł, a samochód utknął – nad lasem rozpaczliwe próbyzaistnieniasłońca. Wiatr czubyświerków przygina i ostrzy,by niebo przybić do ziemi,przywiązać. To są Góry Sowie (nazwa taka sobie, wykradziona Niemcom), a to jestem ja, napis, rysa uczyniona gnejsom. Butchrzęści na żwirze. Tak jest, gdy człowiekiem kołysze bezmiar wód i nie może dosłyszeć, co się mówi do niego zza krat, tylko mgła i szum. Mgła pachnie kartofliskiem, wiatr kieruje wszystkiem; i nie mogę zawisnąć, nie mogę zachłysnąć jak ptak, jastrząb księżyca, cojeszczedzisiaj zachwyca, jutro z pierwszym mrozem zaczną go przeklinać. Idziesz, opisujesz. Nikt tego nie czyta. widziany przed odlotemRozalii Linke, Marii Sztorch,skłóconych sąsiadek,które pogodził ciosniewidzialnej włóczni –anioł się uwijał za dwóch,las pod oknem niemiał i głuchł; widziałyczerwony, stromy dach,z bliznami okien uniesionych jak brwi,odlatywała od korpusu jak głowasygnaturka drżąca, nerwowa;coś było z powietrzem nie tak,dawany i powstrzymywanyznak,nie czuływ sobie plusku krwi,nigdy nie były na takiej mszy. Co chcesz powiedzieć,wykrztuś teraz –z księgi dolinyrobi się książeczkaszybko wkładana do kieszeni płaszcza;i ten inicjał, pokrętna literazczerwonych cegieł. Kościół w Drogosławiuwidziany z wysoka. W pudełkach, w których mieszkam,jest dużo zielska.Skrzypią podłogi w pudełkach,w których mieszkam. Pudełko podwórka; i ktoś tam nosiciasne półbuty po mnie;pudełko tarasu, jestem ubogi,uboższy o dach nad głową. Pudełko ulicy otwierane czule,zamykane z drżeniem –dziecięca twarzsłońca zaglądado królika w sianie, podsuwa mu liść. W pudełku, w którym śpię,są rośliny; najczęściej paprocie,skrzypy odciśnięte w węglu,jest pleśń od północnej strony i mrowisko, co ogryza na kość.A tamto pudełko to starość,z pergaminu zsuwa się sznur ... rozwiń, rozwiń se ostrożnie przymierzając zmarszczki, brodę, żałość. W pudełku życia na dnie to, co ci pozostało. * dla Alka Radomskiego Jak igła do zszywania owiec lśni w szronie wieża kościoła w Głuszycy i są jagnięta na wzgórzach zziębnięte, zdziwione. Więc to tyjesteś świecie, o którym tyle szeptano we krwi. Itrzeba skubać to szare, szkliste.Białe strumykami w dół, będzie pluskać. Czarne, okopcone suniepo wiadukcie. Koń przejechał. Skąd wiem, że koń?Każdywidzidwukółkę, bat, parujący asfalt. Wspiął się i patrzy w bystrza Woliborkipies wyrzuconywcześniej z samochodu – czywidzi twarze, co przestały kochać,może przyszłość świata, podkulonyogon – samotny nawietrze, zjeżony,przekrwionyjak oko,którym widzi nurt – bo jego rzeczy zostały pod wodą,miał tam dokumenty,smyczkę i kaganiec;rzeka robi zdjęcia i podaje dalej – wścieka się na pianę,gryzie łańcuch brzegu. * To jest wiosna, gdyby ktoś nie wiedział; coraz więcej psów wpatrzonych w ciemną wodę. Jesteś rosą, którą chciałbym pićz brudnych rąk tego świata;jeśli masz na imię Ewa,to znaczy, że można zacząć od nowa. Mam przed sobą dwie drogi,dopiero później zauważę trzecią –przezrzekę. Jej szmernarasta na kamiennym progu, krzyk – gdzieś urywają się telefony, blokują łącza;tu myszołów zapala i gasiniebo w regularnych odstępach,jak strażnik dróg; słyszę szum, jestem w środku,wodospad światadotyczy mnie bardzo,obejmuje chłód. To są przecież groby, mamrocze dziecko; nie mów tak o górach; niesiemy drabinę ku wyniosłej gruszy, jabłko w woskowinę chroni się przed mrozem; to jest przecież cmentarz, spójrz, tato, w obłoki, szkielet goni szkielet, i jeździec bezgłowy; góry (przez graby) zdrobniałe, zgrabiałe; parowozy zatraciły się w polach po osie, po rdzę. Za tobą głos ze stacji krzyżowej, ksiądz ma mikrofon; to jest przecież miasto dochodzące z dołu.