Edmund Puzdrowski Bursztynowe drzewo baśnie kaszubskie Bartkowi O złotym ptaku, który nie chciał śpiewać W królestwie ani dużym, ani małym zdarzyło się wielkie nieszczęście. Gdy król wraz z dworem wyruszył w doroczną podróż po królestwie – w czasie której miały się odbyć przepi- sane prawem sądy – w pałacu królewskim zaczęły się dziać rzeczy tak dziwne, iż słudzy, rozleniwieni ciszą, zaczęli szeptać sobie, że musiało się zdarzyć jakieś wielkie nieszczęście. To samo z siebie, bez żadnej przyczyny pękło kryształowe lustro wiszące w królewskiej bawialni, to znowu przedziwne drzewo cytryny zaczęło z dnia na dzień tracić swoje liście. Prawdziwa trwoga ogarnęła jednak wszystkich w pałacu wtedy, gdy królewski półzegar sam od siebie stanął, a nikt nie mógł go poruszyć. Rzeczywiście, nie minęły cztery dni od chwili wyjazdu dworu, gdy na spienionych koniach pojawili się posłańcy, polecając przygotować królewskie komnaty. W ślad za nimi pojawił się cały orszak królewski. Król zachorował. Choroba, która wybuchła prawie w chwili wyjazdu, pogłębiała się z każdym dniem. Nic więc dziwnego, że cały orszak, zachowując największą ostrożność, powrócił do królewskiego grodu. Trzej synowie wnieśli króla do komnaty. Przyboczny lekarz, który od wielu już lat opiekował się królem, używał wszystkich zna- nych sobie lekarstw. Okadzał króla bursztynem, poił nalewką z różnych ziół zbieranych o tajemnych porach – lecz żaden z tych środków królowi nie pomógł. Gdy wiadomość o chorobie króla rozeszła się wśród ludu, w całym kraju zapanował wielki smutek. Próżno oczekiwali na króla wszyscy ci, którzy pokładali ufność w królewskiej spra- wiedliwości. Królewskiego sądu nie będzie. Nie minęły dwa dni, a wszyscy obywatele pań- stwa wiedzieli o tym, że król jest nieuleczalnie chory. Tymczasem z królewskiego pałacu dniem i nocą wyjeżdżali posłańcy. Z całego świata za- częli przybywać znani lekarze, lecz żaden z nich nie mógł wskazać lekarstwa ani przyczyny choroby. Lekarzom płacono najczystszym złotem, a byli i tacy, którzy kazali sobie płacić wielkimi bursztynowymi bułami, w których zamknięte były gałązki tui i sosny, czy też deli- katne muszki. Jeden ze szczególnie słynnych lekarzy zgodził się przyjechać pod tym tylko warunkiem, iż otrzyma jako honorarium najcenniejszy skarb królestwa – wielką bryłę zielo- nego bursztynu z zamkniętą w nim jaszczurką. Ale i ten medyk okazał się bezradny. Mijał dzień za dniem, a los dobrego króla zdawał się być już przesądzony. Dawno opuścili królewski pałac słynni medycy. Tylko nadworny lekarz czytał stare księgi, mając nadzieję, iż w pisanych inkaustem pergaminach znajdzie opis podobnej choroby. Ale i to na nic się zdało. Nic dziwnego, że gdy pewnego dnia do furty w obronnym murze zastukał siwy jak gołąbek starzec, z brodą do pasa, mówiąc, że zna lekarstwo na królewską chorobę, czym prędzej za- prowadzono go do komnaty, w której leżał stary król. Wraz z nim oczekiwali starca królew- scy synowie i nadworny medyk. Starzec wszedłszy do komnaty pokłonił się nisko i rzekł: – Królu, wszyscy wiedzą o tym, iż jesteś człowiekiem dobrego serca, ale wokół ciebie peł- no jest fałszu i zła. Zło zupełnie zagłuszyło dobro i dlatego nie słyszysz. Powrócisz do zdro- wia, gdy usłyszysz głos złotego ptaka. – Gdzie można go kupić? – zapytał najstarszy syn królewski. – Cały skarbiec będzie twój, jeżeli król powróci do zdrowia – rzekł syn średni. 5 – Słyszałeś, co rzekli synowie? – zapytał medyk. – Możesz być pewien wspaniałej nagro- dy, jeżeli przyniesiesz tego złotego ptaka. – O, nie! – powiedział starzec. – Nie ja mam tego ptaka i nie wiem, gdzie się znajduje. Może go zdobyć rycerz odważny i prawego serca, a tych – mam nadzieję – jest na królew- skim dworze niemało. Król, widząc starca, lecz nie słysząc, co mówił, napisał czerwonym woskiem na złotej ta- bliczce kilka słów. Medyk przeczytał je, ujął laseczkę wosku w swoje ręce i pod słowami królewskimi napisał kilka innych. Tak trwała ta milcząca rozmowa, a starzec rozglądał się wokoło, jak gdyby szukał wśród obecnych tego rycerza, który przyniesie złotego ptaka na królewski dwór. O świcie następnego dnia najstarszy syn królewski wyruszył na poszukiwanie złotego pta- ka. Droga królewskiego syna wiodła w stronę południową, w której rozciągały się wielkie bory. Na północy o zimny i piaszczysty brzeg biły fale groźnego morza i tam ptaka być nie mogło. Minął dzień, drugi, a borom nie widać było końca. Wreszcie pojaśniało za sędziwymi drzewami, ale to tylko polana, nie zwiastująca nawet krańca lasu. Na tej polanie zobaczył królewicz białego wilka, chwycił więc łuk i naciągnąwszy cięciwę – wypuścił strzałę. Nie powstrzymały go słowa, które wilk wypowiedział ludzkim głosem. Strzała nawet nie musnęła wilka, a szmer liści świadczył, iż opadła ona gdzieś pośród rozłożystych buków. Wilk zniknął w gęstwinie boru. Królewicz jechał wciąż dalej i dalej, aż wreszcie bór się zakończył. Nie minęło wiele chwil, gdy zobaczył karczmę stojącą na rozstaju dróg. Do niej skierował królewicz swojego konia, mając nadzieję, że nie tylko wierzchowiec, lecz i on sam odpoczną po trudach podróży. Wieczorem pojawili się w karczmie muzykanci i grali tak, że głosy skrzypiec i basów sły- chać było w pokoju, w którym odpoczywał królewicz. W kilka chwil później królewicz usły- szał pukanie do drzwi. To karczmarz zapraszał swojego gościa, aby i on się zabawił, a wkrót- ce przeminą wszelkie smutki i strapienia. Królewicz zszedł na dół. Bawiąc się wraz z innymi i pijąc białe wino, stracił wkrótce rachu- bę czasu, a jeszcze wcześniej cały mieszek pieniędzy. Karczmarz tak długo dolewał mu wina, dopóki i koń nie stał się jego własnością. Gdy to się stało, wydał go zbójcom, którzy obłupiw- szy królewicza ze wszystkiego, co jeszcze mu pozostało, zamknęli go w ciemnej piwnicy. Mijał dzień za dniem, a na królewskim zamku nie wiedziano, co się stało z najstarszym królewiczem. Gdy minął rok, w drogę wyruszył średni syn. I on spotkał na swojej drodze wil- ka, do którego wypuścił strzałę z łuku. Królewicz cieszył się na samą myśl o tym, jaki wzbu- dzi podziw, gdy przywiezie nie tylko złotego ptaka, ale i skórę białego wilka. Strzała jednak chybiła, a wilk zniknął w gęstych zaroślach. Minęło kilka dni dalszych, gdy na drodze średniego syna pojawiła się znana nam karczma. Już z daleka dolatywał jękliwy dźwięk skrzypiec i gruby głos basetli. Gdy królewicz przejeż- dżał obok karczmy, wyszedł mu naprzeciw karczmarz, pytając: – Dokąd jedziesz, panie? – Szukam złotego ptaka – odpowiedział rycerz. Zaśmiał się karczmarz i rzekł: – Wiele lat mija od chwili, gdy na tym rozdrożu wybudowałem karczmę, lecz po raz pierwszy słyszę o złotym ptaku. Czy nie jesteś jednym z tych błędnych rycerzy, którzy we mgle nocy i przywidzeń szukają rzeczy i zjawisk, których nie ma? Lepiej wejdź do karczmy. Tam się ogrzejesz i zgubisz troskę, którą widzę na twym czole. Nie minęło wiele chwil, gdy karczmarz wprowadził nowego gościa do karczmy. Białe wi- no lało się strugą z solidnie okutych beczek. Nim nastał świt, i średni syn królewski znalazł się w mocy zbójców. Ograbionego z cenniejszych rzeczy zamknęli w piwnicy, w której spo- tkał starszego brata. 6 Gdy minął rok, a średni syn nie powrócił, stary król pogodził się z tym, że musi umrzeć. Przekonany, że dwaj starsi synowie zginęli, nie zgodził się, aby i najmłodszy wyruszył w drogę, na której czekała go niechybna zguba. Najmłodszy syn długo prosił ojca, nim ten ze- zwolił mu wyruszyć na poszukiwanie złotego ptaka. Jedzie królewicz dzień, drugi – aż wresz- cie zobaczył białego wilka. Zobaczywszy go, zdumiał się bardzo, gdyż nigdy jeszcze wilka o takiej maści nie widział. Zdumienie to powiększyło się wtedy, gdy usłyszał, że zwierzę mówi do niego ludzkim głosem. – Nie bój się, wilku – odpowiedział królewicz. – Nie zrobię tobie żadnej krzywdy. Dziwię się tylko maści twojej skóry, gdyż takiej jeszcze nie widziałem. – Wiem – odpowiedział wilk – że szukasz złotego ptaka. Nie znajdziesz go, jeżeli ja tobie nie pomogę. Pozostaw tutaj swojego konia i siądź na mnie. Zaniosę ciebie do tego pałacu, w którym jest złoty ptak. Królewicz uczynił tak, jak powiedział wilk. Zdjąwszy nogi ze strzemion zeskoczył na zie- mię. Koń nie chciał odejść od swojego pana, lecz gdy ten kilka razy powtórzył polecenie, najpierw kłusem, a później galopem ruszył w drogę powrotną. W pełni słońca do królewskich stajen przybiegł okryty pianą koń najmłodszego królewi- cza. Masztalerze pobiegli po koniuszego, a gdy ten przyszedł i zobaczył konia, ścisnęło mu się serce. Sam od najmłodszych lat uczył królewicza sztuki jeździeckiej. Powrót konia bez jeźdźca mógł oznaczać to jedynie, że królewicz nie żyje. To samo myśleli wszyscy dworza- nie, lecz nikt nie odważył się zakomunikować tej smutnej wiadomości królowi. Minęło kilka dni, nim król dowiedział się o tym, iż wierzchowiec najmłodszego syna powrócił bez jeźdźca. Od tej chwili król zupełnie zobojętniał na to, co działo się wokół niego. Całymi dniami nie odrywał się od pisania traktatu o prawie i królewskiej sprawiedliwości. Pracował gorączkowo, jak gdyby przeczuwając, iż los nie pozwoli mu zakończyć tego dzieła. Tymczasem najmłodszy syn, ani przypuszczając o jaką boleść przyprawił swojego ojca, wtulony w sierść białego wilka pędził do złotego pałacu, w którym znajdował się ptak o zło- tych piórach. Wilk pędził tak, że strzała przez kogokolwiek wypuszczona, że głosy przez ko- gokolwiek wypowiedziane nie mogły ich dogonić. Gdy na widnokręgu zajaśniały złote banie pałacowych wież, wilk stanął i rzekł: – Idź teraz do złotego pałacu, lecz uważaj, aby twoich oczu nie spaliły promienie słońca odbite od złotych blach. Gdy wejdziesz do pałacu, zabierz klatkę ze złotym ptakiem, lecz niczego nie ru- szaj. Gdybyś zrobił inaczej, będzie źle, a ja nawet nie wiem, czy będę mógł tobie pomóc. Królewicz poszedł w stronę pałacu, a gdy był już zupełnie blisko, zamknął oczy, ale i tak dobrze widział, gdyż promienie słońca, odbijając się od złotych kopuł, prześwietlały jego po- wieki. Zdziwiło go to jedynie, że idąc nie spotkał wokół pałacu nikogo z ludzi. Nie był to jednak pałac przez ludzi opuszczony. Wszyscy jego mieszkańcy spali snem tak głębokim, że nie słyszeli królewicza przechodzącego z komnaty do komnaty. Wreszcie doszedł do tej, w której zobaczył złotego ptaka zamkniętego w drewnianej klatce, gdy tuż obok stała otwarta klatka złota. Królewicz widząc to pomyślał, iż złoty ptak powinien znajdować się w złotej klatce i za- pominając o słowach wilka pochwycił złotą klatkę. Gdy tylko dotknął złotej klatki ręką – ptak się odezwał, a w tym samym momencie obudzili się mieszkańcy pałacu. Nie minęło wiele chwil, gdy do komnaty, w której znajdował się królewicz, wbiegła straż i zaprowadziła go przed oblicze swojego pana. Ten, patrząc na królewicza, rzekł: – Chciałeś okraść mój pałac i zgodnie z prawami, które tutaj obowiązują, powinieneś być powieszony. Żal mi jednak ciebie, twojego młodego wieku. Daruję tobie życie, jeżeli dasz słowo, że przyprowadzisz mi złotego konia. Królewicz podziękował za okazaną łaskę i przyrzekł, że przyprowadzi złotego konia. Strażnicy, na dany przez pana znak, puścili go wolno. Królewicz wyszedł z pałacu, a nie mi- nęło wiele chwil, gdy spotkał białego wilka. 7 – Źle tobie szło, gdyż nie słuchałeś mnie – powiedział wilk. – Siądź na mnie, a zaniosę ciebie tam, gdzie znajdziesz złotego konia. Wkrótce królewicz zobaczył pałac bursztynowy. Jego ściany były zupełnie przezroczyste, tak że widać było przez nie wszystko to, co znajdowało się w komnatach. I tutaj ludzie spali ciężkim, kamiennym snem. – Pamiętaj – powiedział wilk – nie dotykaj niczego poza złotym koniem! Królewicz poszedł do pałacu. Potrzebował wiele czasu, aby znaleźć stajnie, lecz gdy tam wszedł, zobaczył, że pomiędzy wielu końmi stoi jeden cały złoty. Każde drgnięcie skóry ko- nia miotało snop iskier – to światło odbijające się od złotej sierści rzucało takie promienie. Koń był okulbaczony, lecz zdziwił się królewicz, gdy zobaczył na nim drewniane siodło, gdy tuż obok wisiał cały rząd złoty, inkrustowany bursztynowymi guzami. Zapominając o prze- strodze wilka rozkulbaczył konia, lecz gdy chciał nałożyć na niego złote siodło, koń zarżał, a w tejże chwili przebudzili się stajenni i wszyscy mieszkańcy pałacu. Królewicza poprowa- dzono przed oblicze pana mieszkającego w bursztynowym pałacu. Ten, groźnie spoglądając na niego, rzekł: – Powinienem ciebie srogo ukarać, ale żal mi twojego młodego życia. Daruję ci je, a także złotego konia, gdy przyprowadzisz królewiankę, którą zły czarnoksiężnik zaczarował i za- mknął w diamentowym pałacu. Gdy królewicz przyrzekł, że odnajdzie królewiankę, nie uczyniono mu nic złego i pusz- czono wolno. Nie minęło wiele chwil, jak spotkał wilka, który obiecał królewiczowi po raz trzeci pomoc. Nim zaszło słońce, wilk zatrzymał się przed pałacem diamentowym, którego ściany były tak przezroczyste jak morska toń albo jak zimowe powietrze. Poza chłodnymi ścianami widać było piękną królewiankę, uśpioną jak wszyscy ludzie w pałacu. – Idź do pałacu – powiedział wilk – a gdy dotrzesz do królewianki, pocałuj ją, a ona zaraz się ocknie. Nie czekając na nic, wyprowadź królewiankę z pałacu. Nie pozwól, aby pożegnała się z zaklętymi przez czarownika rodzicami. Poszedł królewicz do diamentowego pałacu i minął wiele komnat, nim znalazł tę, w której spała królewianka o tak cudownej urodzie, że przez chwilę stał, patrząc na nią z podziwem, nim wreszcie podszedł do niej i pocałował. W tym momencie gdy jego usta dotknęły króle- wianki, ta się ocknęła i podziękowała za wybawienie. Gdy królewicz chciał ją wyprowadzić z pałacu, prosiła go o to, aby mogła pożegnać się ze swoimi rodzicami. Królewicz, pamiętając słowa wilka, nie chciał się zgodzić na to. Królewna jednak prosiła tak gorąco, tak przekony- wała, że wreszcie podążył za nią do tej komnaty, w której czarownik uśpił jej rodziców. Kró- lewianka, prowadząc królewicza, weszła do komnaty, pochyliła się nad ojcem i pocałowała go. W tej samej chwili ocknął się król, a w ślad za nim wszyscy słudzy. Ci podbiegli i króle- wicza skrępowali. Król rzekł. – Ponieważ chciałeś porwać moją córkę, powinieneś być ścięty. Jednocześnie jednak zdjąłeś z nas czar rzucony przez człowieka o złej mocy, który będzie nad nami tak długo pa- nował, dopóki nie zginie góra, zasłaniająca pałac przed słońcem. Jeżeli zniesiesz ją i promie- nie słońca będą mogły budzić nas ze snu, daruję tobie życie i będziesz mógł zabrać moją cór- kę. Królewicz, powtarzając przestrogę wilka, obiecywał sobie, że będzie go już zawsze słu- chał: nie był jednak pewien, czy ten zechce mu po raz czwarty pomóc. Pomimo tej niepewno- ści przyrzekł królowi, iż zniesie górę, a w moment później mógł wolny opuścić diamentowy pałac. Czując się winnym, królewicz nie poszedł w tę stronę, gdzie czekał na niego wilk. Ruszył na wschód, aby jak najszybciej dojść na wierzchołek góry. Im dłużej szedł, tym góra wyda- wała mu się większa. Dopiero gdy zaszedł na jej szczyt, przekonał się o wysiłku, jaki go czekał. 8 – Nie – pomyślał – tej góry jeden człowiek nie jest w stanie przenieść nawet, gdyby miał niejedno życie, ale trzydzieści. Pamiętał jednak o słowie rycerza, nie minęło wiec wiele chwil, gdy zabrał się do pracy. W pierwszej chwili głazy turkotały w powietrzu, ale nie minęło kilka godzin, gdy zmęczył się tak bardzo, że położywszy się na stoku góry, odpoczywał. Wtedy pojawił się wilk, który rzekł: – Po trzykroć nie spełniłeś tego, co tobie nakazałem; powinienem więc ciebie opuścić. Po- nieważ jednak podjąłeś się olbrzymiej pracy i rozpocząłeś ją sam, nie szukając pomocy u mnie – i tym razem tobie pomogę. Zejdź niżej i odpocznij. Zmęczony wielkim wysiłkiem królewicz zasnął, a gdy się obudził, nie zobaczył już góry. Także i król mieszkający w diamentowym pałacu po raz pierwszy mógł przez diamentowe szyby oglądać wschód słońca. Cały pałac błyszczał tęczowymi kolorami w pierwszych pro- mieniach słońca, a w tej samej chwili czarownik stracił moc czynienia zła wszystkim jego mieszkańcom. Królewicz poszedł do pałacu diamentowego i otrzymał – zgodnie z obietnicą – królewską córkę. Biały wilk przyniósł ich przed pałac bursztynowy i rzekł do królewicza: – Gdy otrzymasz złotego konia, siądź na niego. Żegnaj się ze wszystkimi po kolei, a na końcu pożegnaj królewiankę. Gdy podasz jej rękę, wciągnij ją na konia, a nikt was nie dogo- ni, gdyż nie ma szybszego konia od tego. I tak się stało. Gdy królewicz przybył przed pałac złoty, wilk czekał już na nich, mówiąc: – Pozostaw królewiankę przy mnie, a sam idź do pałacu. Gdy dadzą tobie klatkę ze złotym ptakiem, wskocz szybko na konia, a nikt was nie dogoni, gdyż i tutaj nie ma szybszego konia od twego. Królewicz pilnie spełnił słowa wilka. Nie minęło wiele chwil, jak powrócił na złotym ko- niu, trzymając w ręku klatkę z ptakiem o złotych piórach. – Zdobyłeś nie tylko złotego ptaka, który uleczy twojego ojca – powiedział wilk. – Dzięki mojej pomocy otrzymałeś rękę najpiękniejszej w świecie królewianki i dosiadasz najszybsze- go w świecie konia. Teraz nadszedł czas, abyś i ty mi pomógł. – Tyle dla mnie uczyniłeś – powiedział królewicz – że jestem na twoje rozkazy. Jedź ze mną, a będzie tobie dobrze na dworze mojego ojca. – Nie o taką pomoc proszę – rzekł wilk. – Weź swoją szablę i utnij mi głowę! Królewicz zasmucił się i powiedział: – Tyle dla mojego ojca i dla mnie uczyniłeś dobrego, więc jakże możesz prosić o to, abym ja był sprawcą twojego nieszczęścia? Stałeś się moim przyjacielem, któremu po trzykroć zawdzię- czam życie. Nie możesz żądać ode mnie tego, abym odebrał twoje życie błyskiem miecza. – Pomagałem tobie zawsze – rzekł wilk. – Teraz, gdy ty mogłeś mi pomóc, nie chciałeś te- go uczynić. Muszę ciebie opuścić, lecz pamiętaj – to ostatnie rady dla ciebie: nie wykupuj nikogo spod szubienicy ani nie siadaj na studni. Gdy wilk wypowiedział te słowa, opuścił królewicza. Ten jeszcze długo patrzył za nim, rozważając słowa, które słyszał, a których sensu nie rozumiał. Po chwili wyruszył w drogę powrotną. Powracał radosny do swojego królestwa. Złoty ptak cały czas cudownie śpiewał, a wtórowała mu królewianka. Złoty koń galopował bez przerwy. Migotały przydrożne drzewa i ani królewicz się spodział, gdy znalazł się blisko granic swojego królestwa. Przy karczmie stojącej na rozstaju wznoszono szubienicę, na której miano powiesić dwóch mężczyzn oddających się zbójeckiemu rzemiosłu. Królewicz, który w skazańcach rozpoznał braci, rozpaczał i szukał dla nich ratunku. Rozmawiając z dowódcą straży dowiedział się, iż dwaj skazańcy, przehulawszy w bandyckiej karczmie wszyst- kie swoje pieniądze i zamknięci przez zbójców w ciemnicy, przystali do nich. Królewicz zasmucił się jeszcze bardziej, lecz nie dając poznać, iż dwaj skazańcy to króle- wscy synowie, zapytał, co trzeba uczynić, aby uwolnić ich od strasznej śmierci. Gdy usłyszał, 9 że można ich wykupić, płacąc za każdego po tysiąc talarów, wyciągnął z kiesy żądaną sumę i zapłacił. Kupiwszy im odzież i konie, pozostawił ich swojemu losowi. Bracia jednak podążali za nim. Mając serca zupełnie zniszczone zbójeckim rzemiosłem, zmawiali się przeciw niemu, przewidywali bowiem, że skoro on przywiezie złotego ptaka, niechybnie zostanie dziedzicem tronu. Jadąc w ślad za młodszym bratem dogonili go, gdy ten zrobił popas, nie tylko po to, aby koń mógł odpocząć, gdyż po nim zmęczenia nie było widać, lecz aby królewianka nabrała sił przed ostatnim odcinkiem drogi. – Może byś i nas przyjął na odpoczynek – powiedzieli starsi bracia i zsiadając z koni sta- nęli koło studni. Gdy najmłodszy z braci usiadł w czasie rozmowy na cembrowinie, starsi zepchnęli go na dół. Zabrawszy konia, królewiankę i złotego ptaka powrócili do samotnego ojca. Lecz złoty ptak nie chciał śpiewać, a choroba ojca nie opuszczała. Królewianka była smutna i całymi dniami wyglądała przez okno. Koń nie chciał rżeć i pomimo że podkładano mu najlepsze sia- no, ani go ruszył. Dwaj bracia, dokonawszy zbrodniczego zamachu, nie byli jednak pewni tego, czy ich młodszy brat utonął w studni. Dlatego postawili na granicy straże, które miały go zabić, gdy- by wkroczył na ziemie swojego ojca. Najmłodszy brat nie utopił się, gdyż studnia ta była studnią bez dna i nie było w niej wody. A i tutaj nie zawiódł go biały wilk, który opuściwszy do studni srebrny ogon zawołał, aby królewicz mocno się go chwycił. Gdy królewicz to uczynił, wilk wyciągnął go ze studni. Biały wilk powtórzył swoją prośbę. Królewicz wyjął tym razem miecz, a gdy ciął nim przez głowę wilka - zobaczył przed sobą królewicza pięknej urody, który został przez złego czarownika zaklęty w białego wilka. Dwaj królewicze rzucili się sobie w objęcia i całując się przyrzekli sobie wieczną, prawdziwie braterską pamięć. Gdy się żegnali, zaklęty królewicz przestrzegł jeszcze swojego przyjaciela przed stojącymi na granicy strażami, które mają go z rozkazu braci zgładzić. Podziękował najmłodszy syn chorego ojca i za tę przestrogę i wyruszył w drogę. Idąc przez las zobaczył staruszka zbierającego chrust, który chętnie przystał na zapropo- nowaną mu zamianę odzieży. Gdy królewicz przebrał się i ruszył w dalszą drogę, nie poznał go nikt na granicy, a gdy tylko granicę przekroczył – koń zaczął rżeć, ptak śpiewał i króle- wianka nie była już smutna, mimo iż w dalszym ciągu wyglądała przez okna komnaty, jak gdyby czekała na przyjście kogoś bliskiego. W tym momencie, gdy ptak zaczął śpiewać, król poczuł się lepiej, z każdym dniem odcho- dziła od niego choroba, aż wreszcie zupełnie wyzdrowiał. Bracia nie wiedzieli, co się stało, ale przypadkowo jeden z nich usłyszał, jak królewianka mówiła do siebie: – Ptak zaczął śpiewać, a ja jestem radosna – mój ulubieniec jest w pobliżu. Przerazili się bracia, gdy jeden drugiemu przekazał tę wiadomość. Nie pozostało im nic in- nego, jak tylko siąść na konie i uciekać z królestwa. Byli przekonani, że z chwilą powrotu młodszego brata nie tylko dawne zbrodnie wyjdą na jaw, ale i ostatnie oszustwo, a znając prawość swojego ojca liczyli się z ciężką karą. Jeszcze teraz, gdy do ziemi ucho przyłożyć – można usłyszeć głuchy tętent koni. To ucie- kają wciąż dwaj bracia, którzy nie mogą znaleźć dla siebie takiego zakątka ziemi, w którym czuliby się bezpieczni. Nie minęło wiele dni, gdy najmłodszy z synów pokłonił się swojemu ojcu. Król, słysząc o wszystkich jego przygodach, mianował go następcą tronu. Wesele królewicza z królewianką było tak wspaniałe, że jeszcze dzisiaj opowiadają o nim w długie jesienne wieczory swoim wnukom babcie, które same tę opowieść słyszały, gdy nie mogły zasnąć. Królewna i królewicz żyli szczęśliwie przez długie lata i żyją zapewne jeszcze teraz, jeżeli wczoraj nie umarli. 10 O siedmiu krukach i ich wiernej siostrze W pięknym pałacu nad samym brzegiem groźnego morza żyła szczęśliwa rodzina królew- ska. Król, nazywany Mężnym, opiewany w wielu pieśniach, był najlepszym ojcem dla sied- miu swoich synów i jednej córki – pięknej królewianki. Szczęśliwe dni królewskiej rodziny nie trwały jednak długo. Pewnej nocy okrutna śmierć zabrała królową. W zamku zapanował smutek, który trwał dłużej niż żałobne uroczystości. Nie minęło wiele miesięcy, gdy wici rozpalone u zachodnich granic państwa obwieściły, że wikingowie ogniem i mieczem niszczą sioła i miasta. Król wraz z rycerzami opuścił stoli- cę. Nim jednak to uczynił – mniemając, że kraj jego, podobnie jak i dzieci, powinny znać czułą rękę królowej – ożenił się po raz wtóry. Smętnym tonem żegnały króla bazuny i cytry. Wiatr północny, dmący od płaskości morza, roznosił ich przejmujący głos po całym króle- stwie. W zamku zapanowała cisza. Dzieci królewskie nie mogły się przyzwyczaić do nowej mat- ki ani do jej córki. Macocha stroiła ją w najpiękniejsze suknie i wywyższała ponad dzieci króla, które musiały jej służyć. Nie minęło wiele dni, gdy macocha, pragnąc zachować tron dla swojej córki, wypędziła dzieci króla Mężnego z zamku. Wśród służby rozpuściła jedno- cześnie wieść, że podążyły one na spotkanie swojego ojca. Dzieci królewskie wędrowały po świecie, aż przyszedł taki dzień, że nie znalazły już po- żywienia w podróżnych sakwach, a wokół nie było żadnej chaty, gdzie mogłyby otrzymać posiłek. Idąc ścieżką ledwo widoczną wśród traw, napotkały drzewo, na którym wśród zielonych liści czerwieniło się osiem dorodnych jabłek. Dzieci nie wiedziały, do kogo te jabłka należą, ale ponieważ doskwierał im głód, postanowiły je zerwać, aby głód przynajmniej załagodzić. Piękna królewianka błagała i prosiła braci, aby nie czynili tego, jednak prośby jej nie na wiele się zdały. Bracia zerwali siedem jabłek, a gdy je zjedli, przemienili się w kruki i z cięż- kim łopotem skrzydeł wzbili się w błękitne niebo, ginąc wkrótce za widnokresem. Siostra pozostała przy jabłoni. Łzy zaperliły się w jej oczach. Przez chwilę jeszcze wołała w ślad za odlatującymi braćmi, ale odpowiedziało jej jedynie echo, a po nim milczenie. Kró- lewianka kochała braci. Postanowiła więc ich odszukać, chociażby zły los zesłał ich na kra- niec świata. Od tej chwili wędrowała samotnie po całej krainie, szukając, gdzie mogliby przebywać jej bracia, ale nikt z napotkanych ludzi nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Wreszcie, gdy minęło już kilka miesięcy, postanowiła zapytać Słońca, czy nie widziało siedmiu jej braci zamienionych w kruki. Szła nie odpoczywając ani przez chwilę. Mijała coraz wyższe góry, coraz gęstsze lasy. Trawy wyrastające z ziemi zaczęły mienić się złotem – niechybny to znak, że zbliżała się do siedziby Słońca. Minęło dni mało-niemało, w sam raz tyle, ile minąć miało, nim królewna przybyła przed pałac Słońca, mieniący się złotem i diamentami. Królewna stała przed pałacem, nie mogąc 11 patrzeć w okna mieniące się barwami tęczy, gdyż te raniły jej oczy. Czekała, aż Słońce po- wróci ze swojej codziennej wędrówki po sklepieniu nieba. Gdy słońce przybyło na nocny odpoczynek, królewna, zakrywając swoje oczy białymi dłońmi, podeszła do Słońca mówiąc: Słońce złote, oko dnia białego, szukam moich braci, ich skrzydła czarnego. Powiedz mi słońce, które światłem płoniesz, w jakiej krainie mam szukać ich cienia czarnego? Zasmuciło się Słońce, ponieważ nie widziało braci – kruków czarnych. Aby załagodzić ból królewianki, Słońce podarowało jej złotą suknię, którą z najpiękniejszych promieni przez całe lato przędły skowronki. Zasmucona królewianka podziękowała pięknie Słońcu, włożyła suk- nię do sakwy i wyruszyła w świat daleki, aby dalej szukać braci. Idąc przed siebie pomyślała o Księżycu, który nocą błądzi. Może on gdzieś widział sied- miu jej braci, siedmiu junaków przemienionych w kruki? Postanowiła więc odwiedzić Księ- życ w jego dworze. Minął tydzień. Minął miesiąc. Na porannej rosie rozeszły się chodaki, które dała jej maco- cha na drogę, a dworu Księżyca nie było widać. Wreszcie zobaczyła srebrną łunę, to biły światła z okien dworu, w którym mieszkał Księżyc. Królewianka przyśpieszyła jeszcze kroku, tak że za chwil parę wprowadzono ją przed oblicze Księżyca, który odpoczywał po nocnych trudach. Gdy podeszła bliżej do Księżyca, odezwała się mówiąc: Księżycu biały, srebrna szablo nieba, poratuj mnie w mej biedzie i powiedz, co trzeba, Miałam siedmiu braci, w mleku wykapanych, spotkał ich los ciężki, zesłał czary na nich. Z siedmiu braci białych ni jednego stało – siedem kruków czarnych w niebo odleciało. Królewianka, wypowiedziawszy te słowa, skłoniła się najpiękniejszym dygiem dworskim i skromnie czekała na odpowiedź. Księżyc wysłuchał tych słów, nie mógł jednak pocieszyć królewianki ani jednym słowem. W swojej wędrówce po nocnym niebie nie widział siedmiu jej braci, siedem kruków czarnych. Gdy królewianka dowiedziała się o tym, oczy zaszkliły się jej łzami, a w każdej z nich po tysiąc Księżyców się odbijało. Zobaczył te łzy księżyc i podarował jej suknię srebrną. Królewianka włożyła suknię do sakwy, pożegnała się z Księżycem, ale nie poddała się lo- sowi. Postanowiła dalej szukać swoich braci. Idąc przez coraz ciemniejsze bory, przez coraz wyższe góry przypomniała sobie, jak matka mówiła jej niegdyś o siedmiu gwiazdach błęd- 12 nych. Postanowiła zajść na ich dwór. Królewianka miała nadzieję, że któraś z gwiazd, błądząc po niebie, mogła widzieć jej braci. I nie omyliła się. Na dworze siedmiu gwiazd błędnych dowiedziała się, iż bracia jej miesz- kają w warownym zamku, wzniesionym na złotej górze. Wejść do zamku może ten jedynie, kto posiada czarodziejski klucz. Królewianka zasmuciła się, ponieważ nie miała czarodziejskiego klucza i nie wiedziała, gdzie mogłaby go zdobyć. Wtem odezwała się najstarsza z siedmiu gwiazd błędnych mówiąc, że przed wieloma laty zimowy wiatr złożył w ich dworze czarodziejski klucz na przechowa- nie. Gdy usłyszały to gwiazdy młodsze, pobiegły zaraz do tajemnej skrytki, skąd przyniosły puzderko wykładane bursztynami, w którym spoczywał czarodziejski klucz, tak mały jak ser- deczny palec królewianki. Gwiazdy błędne podarowały ten klucz królewiance, a także błękitną suknię, którą z noc- nych mgieł splotły śpiewające w gaju słowiki. Bez chwili wytchnienia biegła królewianka do złotej góry. Wędrowała śpiesznie przez bo- ry i lasy, brnęła przez rzeki i lodowate strumienie, aby jak najszybciej zobaczyć się ze swoimi braćmi. Śpiesząc i biegnąc nawet nie zauważyła, gdy bursztynowe puzderko otworzyło się i czarodziejski klucz wypadł do strumienia. Wreszcie przybiegła królewianka pod stoki złotej góry, opasanej potężnym murem, lecz gdy otworzyła puzderko, nie było w nim czarodziejskiego klucza. Nie wiedziała, co teraz po- cznie. Próbowała przebyć mur, ale gdy tylko dotknęła go ręką, ten stawał się jeszcze wyższy. Próbowała przejść korytem strumienia, który toczył swoje wody ze złotej góry, ale jego dno było tak śliskie, że nawet nie mogła postawić w nim stopy. Królewianka zaklinała wiatry i ptaki, ale te nie przybyły jej z pomocą. Wreszcie, po tylu daremnych wysiłkach, podjęła ostatnią próbę. Przypomniała sobie, że czarodziejski klucz był wielkości jej serdecznego palca. – Może więc serdecznym palcem otworzę bramy tego muru? – pomyślała królewna. Wyjęła z sakwy złotą suknię i jednym promieniem odcięła serdeczny palec, który otworzył jej bramy warownego muru. Królewianka wchodziła coraz wyżej i wyżej. Szła wśród cudownych drzew, których jesz- cze nigdy nie widziała, wśród szemrzących wodospadów, grających cudowną melodię, aż wreszcie doszła do szczerozłotego pałacu, w którym mieszkali jej bracia. Gdy minęła siedem komnat, w ósmej zobaczyła siedem nakryć na stole. Nakryć szczero- złotych, a na każdym posiłek dla jednego brata. Królewianka była głodna, więc z każdego talerza uszczknęła nieco dla siebie, a gdy to uczyniła, usłyszała głośny szum w powietrzu. Jej bracia powracali z dalekiej wyprawy. Królewianka schowała się za wielką szafę, która stała w rogu komnaty. Przez otwarte okno wleciało siedem czarnych kruków. Gdy znalazły się w komnacie, opadły z nich czarne skrzy- dła. Przed królewianką stało siedmiu jej braci, siedmiu królewiczów. Wyszła na środek kom- naty i pięknie braci powitała, aby w chwilę potem paść w ich objęcia. Bracia gościli siostrę w pałacu przez kilka dni, aż wreszcie nastał dzień ostatni, dzień po- żegnania. Bracia musieli włożyć tego dnia swoje skrzydła krucze i szybować w powietrzu. Królewianka wiele razy prosiła ich, aby powiedzieli jej, w jaki sposób może z nich zdjąć za- klęcie, ale bracia milczeli. Dopiero w chwili pożegnania, gdy raz jeszcze powtórzyła to pyta- nie, a w jej oczach pokazały się łzy – bracia powiedzieli siostrze, że jedynie ona może zdjąć z nich zaklęcie. Jeżeli królewianka będzie przez siedem lat milczeć, bracia jej na zawszę pozbędą się czar- nych skrzydeł i powrócą między ludzi. Gdyby jednak odezwała się w tym czasie do kogokol- wiek, czy nawet do siebie, bracia jej na zawsze już pozostaną czarnymi krukami. Gdy królewianka usłyszała te słowa, pożegnała się z braćmi i ruszyła w drogę. Gdy weszła w gęsty las, zboczyła z wydeptanych ścieżek i weszła w takie ostępy, którymi nie podążała 13 nawet zwierzyna. Szła borem przez wiele dni, aby jak najdalej odejść od ludzi. Królewianka spotkała na swej drodze olbrzymie drzewo z dziuplą i w tej dziupli zamieszkała. Ponieważ zbliżała się już zima, zbierała jagody i grzyby, aby mieć w zimie zapas pożywienia. Dziupla była tak obszerna, że z łatwością pomieściła w niej wszystkie zapasy. Minął rok, drugi i trzeci. Nadeszła ponownie zima i gałęzie drzew pokryły się sadzią, a wiatr grał na nich jak na najpiękniejszych fletach. Tę delikatną muzykę zagłuszył pewnego dnia potężny głos rogu. To król tego państwa, który wraz ze świtą wyruszył na zimowe polowanie, zwoływał swoich towarzyszy. Nikt jednak się nie odezwał. Zbyt daleko odjechał król w głąb borów, aby ktokolwiek z jego towarzyszy mógł go usłyszeć. Królewianka wiedziała, co znaczył głos rogu. Nieraz rozmawiała na dworze ojca z łow- czym, który uczył ją sztuki strzelania z łuku. Wiedziała, co znaczył głos rogu, ale nie mogła podejść do króla, aby wskazać mu drogę. To silniej, to słabiej słyszała królewianka głos rogu, aż wreszcie zupełnie zanikł. Widocznie król zmęczony polowaniem zasnął. Las milczał. Królewianka przypomniała sobie o srebrnej sukni. Wyjęła ją z sakwy i wyniosła przed dziuplę. Od sukni roztoczył się blask tak silny, jak gdyby w tym miejscu rozpalono wielkie ognisko i blask ten odbijany w kryształkach śniegu i lodu dotarł do króla. Król ocknął się, a gdy zobaczył srebrną łunę, podążył w jej stronę. Zdziwił się król, gdy zobaczył w głębi boru tak piękną dziewczynę. Próbował podzięko- wać jej za wskazanie drogi, ale królewianka milczała. Nie odpowiedziała na żadne z posta- wionych jej pytań. Król postanowił zabrać ją do swojego pałacu i ożenić się z nią. Wkrótce wyjechali na bity trakt i podążając nim dotarli do pałacu, w którym król mieszkał razem ze swą matką. Nie minęło wiele dni, a heroldowie obwieścili w cztery strony świata, że król pojął za żonę piękną i młodą dziewczynę. Minął rok następny, a królewna przez cały czas milczała. W pałacu nie urządzano przyjęć i dworskich zabaw, w których królewna i tak nie mogła uczestniczyć. Król kochał swoją żonę coraz mocniej, natomiast jego matka z każdym dniem mocniej nienawidziła synowej. Matka króla, przyzwyczajona do przyjęć i dworskich zabaw, nie mogła pogodzić się z tą ciszą, która od chwili ślubu syna zapanowała na królewskim dworze. Wybuchła wojna. Król wraz z całym wojskiem podążył ku granicom, aby w ciężkich wal- kach bronić niepodległości królestwa. Żona króla pozostała w opuszczonym pałacu. W czasie nieobecności króla została matką. Gdy to się stało, matka króla wezwała swoje służebnice i rozkazała im, aby nocą porwały jej wnuka i zabiły w lesie. Siostra siedmiu kruków z niecierpliwością oczekiwała na powrót męża. Chciała mu poka- zać następcę tronu. Nie podejrzewając nic złego, położyła się spać. Nocą weszły do komnaty służebnice teściowej i wyniosły chłopca do lasu. Stojąc wśród leśnej gęstwiny mówiły do siebie: – Wykradłyśmy dziecko z pałacu, ale nie splamimy rąk naszych jego niewinną krwią. Zo- stawmy je tutaj. Jak powiedziały, tak zrobiły, mówiąc swojej pani, że wypełniły otrzymane polecenie. Królowa wysłała do syna posła z wiadomością, iż jego żona jest dzieciobójczynią. Król, znając niechęć swojej matki do żony, powrócił jak najśpieszniej do stolicy. Przybywszy na zamek wezwał matkę, by poparła tak straszne oskarżenie dowodami. Jego matka nie potrafiła tego uczynić. Król wezwał również żonę, ale ta milczała. W rok po tych wydarzeniach u granic wybuchła nowa wojna. Król wiedząc, że jego żona ma stać się matką – pożegnał ją czule. Minął miesiąc od chwili wyjazdu króla, gdy narodził się piękny syn. Żona króla dbała o niego, czule go pielęgnowała, ale matka króla postanowiła i tego wnuka zgładzić. 14 Służebnice matki króla wykradły dziecko nocą i wyniosły do lasu. Nie miały jednak odwa- gi pozbawić je życia. Gdy służebnice wyniosły już wnuka, do komnaty weszła matka króla i pomazała kołyskę dziecka krwią. Rankiem, gdy do komnaty królewicza weszła mamka, zoba- czyła kołyskę pomazaną krwią i podniosła krzyk. Cała służba widziała tę kołyskę, a matka króla zażądała od tych ludzi, aby dali świadectwo prawdzie. Młoda i piękna żona króla była smutna. Mimo iż na jej obliczu widoczne było cierpienie, nikt nie usłyszał jednak ani słowa skargi. Po skończonej wojnie król podążał śpiesznie do stolicy. Chciał jak najszybciej zobaczyć żonę i dziecko. Matka króla postarała się jednak o to, aby wiadomość o śmierci królewicza dotarła do niego, gdy był jeszcze daleko od stolicy. Król przyjechał smutny, a gdy słudzy wprowadzeni przez matkę potwierdzili, iż widzieli kołyskę zbroczoną krwią – uwierzył w to, że jego żona jest dzieciobójczynią. Rada królewska postanowiła, aby kat spalił królową na stosie, a nim to się stanie, ma cze- kać na spełnienie wyroku w ciemnych zamkowych lochach. Zbrojni pachołkowie zabrali królową i pełnili przy niej straż dniem i nocą. Król zamknął się w swoich komnatach i nie spotykał się z ludźmi. Nadszedł wreszcie dzień, w którym kat miał wymierzyć sprawiedliwość królewskiej żonie. Król łudził się jeszcze, że zdarzy się coś, co odwróci wyrok. Mógł mocą swojego królewskie- go słowa zmienić wyrok ciążący na żonie, ale szanując prawo nie chciał i nie mógł tego uczy- nić. Był już teraz, podobnie jak i jego żona, poddany konieczności – kat musiał spełnić swoje dzieło. Pośrodku największego placu stolicy wzniesiono wielki stos, wokół stał tłum czekający na przybycie królowej. Wreszcie podniósł się groźny krzyk, zauważono pomocników kata pro- wadzących dzieciobójczynię. Szła powoli, miała spuszczone oczy. Obojętnie mijała gawiedź, która śmiało podnosiła dzisiaj rękę na tę, którą jeszcze przed paroma dniami czcili jako swoją królową. Królowa szła powoli, nie zważając na okrzyki tłumu. Błękitna suknia, którą otrzymała od siedmiu gwiazd błędnych, falowała w powiewach wiatru. Pachołkowie stanęli przy stosie. Karetami nadjeżdżali znaczniejsi panowie. Najwcześniej przyjechała matka króla, sprawczyni jej nieszczęścia. Wszyscy czekali na króla, a król się nie pojawiał. Już minęła godzina, w której miano wykonać wyrok, a króla nie było. Z tłumu zaczęły się wznosić coraz groźniejsze okrzyki, które nagle zamilkły. Pojawił się król. Przyjechał, samotnie. Czarny koń przykryty był srebrną derką. Pomocnicy kata przymo- cowali królową do stosu. Kat stał obok, trzymając w ręku zapalone łuczywo. W nagłym milczeniu zabrzmiały słowa: – Kacie, czyń swoją powinność! W głębokiej ciszy, spotęgowanej rozkazem, zabrzmiał jak gdyby głuchy szloch. Król opu- ścił głowę. Kat podniósł wyżej łuczywo. Jeszcze trzy, dwa kroki – a stos zapłonie. W dymie i ogniu zniknie twarz młodej królowej. Lecz co to? – stos zapłonął, lecz zaraz zgasł! Zgasło również katowskie łuczywo. Tłum odstąpił o krok. Bał się. A to błękitna suknia, spleciona z mgły nocnej – którą królowa otrzymała od siedmiu gwiazd błędnych – zagasiła ogień. Kat zapalił łuczywo, po raz drugi zbliżył się do stosu, już miał go zapalić, gdy w powietrzu rozległ się gwałtowny szum. Nadleciało siedem czarnych kruków. Siedem kruków okrążyło stos, a gdy dotknęły ziemi, zdumieni ludzie zobaczyli siedmiu wspaniałych królewiczów. Tłum odstąpił ponownie o krok. W pustce koła, które powstało pomiędzy gawiedzią a stosem, pozostali jedynie król i jego matka. Najstarszy z królewiczów rzekł do króla: 15 – Królu, straszną byś popełnił zbrodnię, co zaświadczamy my, bracia tej przywiązanej do stosu królewianki, których złe zaklęcie przemieniło w kruki. By klątwa mogła być z nas zdjęta, nie wolno było siostrze naszej przez siedem lat odezwać się słowem. Dzisiaj minął ostatni dzień siódmego roku. Siostro – jesteśmy już wolni. Siostro – jesteś już wolna. Młodsi bracia przystąpili do stosu, przecięli sznury, które krępowały ich siostrę, a ona sta- nęła pomiędzy nimi. Najstarszy z siedmiu królewiczów mówił dalej: – Królu, straszną byś popełnił zbrodnię, gdyż siostra nasza jest najwierniejszą żoną i nie- winna jest zbrodni, którą przypisała jej twoja matka, królu, a za nią sąd koronny. Gdy królewicz wypowiedział te słowa, matka króla zniknęła w tłumie i nim ktokolwiek zdążył się spostrzec, odjechała swoją karetą. Najstarszy królewicz mówił dalej: – Królu, straszną byś popełnił zbrodnię, gdyż dzieci twoje żyją, a na śmierć skazała je twoja matka. Służebnice z rozkazu twojej matki wyniosły dzieci do lasu i tam pozostawiły, nie mając odwagi chłopców pozbawić życia. Żyją, królu, twoje dzieci, będziesz je widział. Wzniosły się wiwaty. To tłum jeszcze tak wrogi przed chwilą, wiwatował na cześć pary królewskiej. Nie minęło wiele chwil, a młodsi bracia, wysłani wraz z rycerzami do lasu, po- wrócili z królewskimi dziećmi. Radość królewska nie znała granic i od tej pory wszyscy żyli szczęśliwie, bracia z siostrą swoją i jej mężem. Królowa matka sama wymierzyła sobie sprawiedliwość, a nikt po niej nie płakał. 16 O leśniczym i jego cudownym piórze W głębokich borach żył leśniczy, który rzadko widział ludzi i nie mając z kim rozmawiać, nauczył się mowy ptaków i zwierząt. Gdy przebywał już tak długo w lasach, że wydawało mu się, iż zapomina ludzkiej mowy, postanowił wybrać się do dużego miasta, aby tam, spotkaw- szy się przy winie czy piwie z ludźmi, pogadać nieco i wywiedzieć się, co się dzieje na szero- kim świecie. Jak postanowił, tak i zrobił. Te same pnie potężnych sosen, te same buki rozłożyste, które otaczały jego chatę, towa- rzyszyły leśniczemu w drodze, jakby i one chciały zobaczyć to dalekie i tajemnicze miasto. Wreszcie któregoś dnia za rozłożystymi pniami drzew i nisko strzelającymi krzewami le- śniczy zobaczył błękitną plamę nieba. Nie minęło wiele chwil, a leśniczy kroczył już po zie- lonych niwach łąk, aby za chwilę wejść na trakt prowadzący prosto do miasta. Na rozstajnych drogach spotkał leśniczy starą kobietę, nie ociągał się więc ze wsparciem. Sięgnął do kalety, ale w niej przecież nie było pieniędzy. W lesie pieniądze są niepotrzebne. Podał więc leśniczy kobiecie nie pieniądze, nie srebrny grosz, ale małe zawiniątko z jedze- niem. Kobiecina podziękowała, a gdy leśniczy już odchodził, poprosiła go, aby strzelił do ptaków na najbliższym drzewie. – To, co ustrzelisz – powiedziała kobiecina – będzie twoim prawdziwym szczęściem. Nim przyszło południe, leśniczy zobaczył drzewo, a na nim siedzące ptaki. Pamiętając słowa staruszki, zdjął łuk i naciągnąwszy cięciwę wypuścił strzałę. Powietrze zadrżało, kilka ptaków uleciało, a spośród liści – powoli wirując, okręcając się – spadało małe piórko. Leśniczy w pierwszej chwili był zły na siebie, że tak niecnie chybił, iż ustrzelił tylko ptasie pióro. Podniósł z ziemi białe piórko i włożył je do kalety. Wszak staruszka powiedziała wy- raźnie, że to będzie jego szczęściem, co ustrzeli. Leśniczy ledwo zdążył pod miejskie bramy. Był ostatnim, którego tego dnia wpuszczono do miasta. Za nim opadła ciężka brona. Gdyby nie przyśpieszył kroku, musiałby całą noc przedrzemać pod murami miasta. Nie minęło wiele chwil, gdy odszukał znaną sobie karczmę, w której za zimową skórkę lisa wynajął izbę, a za drugą dostał wolny stół. Pozostawiwszy łuk i resztę dobytku w izbie, oporządził się i zszedł na dół. Tam czekała już na niego wieczerza i wcale wdzięczny dzban piwa. Zjadł, rozejrzał się po karczmie, ale zmorzony długą drogą wrócił do izby, gdzie rychło zasnął. Gdy zaświecił pierwszy promień słońca, leśniczy już nie spał. Sięgnął do kalety i zobaczył w niej złoty karbowany pieniądz. Zdziwił się, ale ponieważ powtarzało się to każdego ranka, uznał, iż to jest widocznie to przepowiedziane mu przez staruszkę szczęście. Nic dziwnego, że leśniczy przedłużył swój pobyt w tym zacnym mieście, słynącym nie tylko z dobrego piwa, ale i najlepszych składów, w których można było kupić towary z całego świata. Siedząc pewnego wieczoru pośród zacnej kompanii, usłyszał, iż w sąsiednim królestwie ma mieszkać w pięknym pałacu królewianka, której pilnuje zła macocha. 17 Istniała przepowiednia mówiąca, że gdy królewianka wyjdzie za mąż, jej ojciec przekaże zięciowi tron i królestwo. Macocha namówiła króla, aby wysiedlił córkę ze stolicy. Król, ko- chając córkę, ale będąc także pod wpływem żony, mógł uczynić tylko tyle, że daleko od stoli- cy wybudował królewiance wspaniały pałac. Macocha, nie ufając służbie, a tym bardziej pa- sierbicy, udała się na dobrowolne wygnanie i zamieszkała razem z królewną. Macocha pilno- wała pasierbicy na każdym kroku, nie chcąc dopuścić do tego, aby mogła się spełnić przepo- wiednia. Gdy leśniczy usłyszał tę opowieść, był pewien, że tam – w drugim królestwie – kryje się jego prawdziwe szczęście. Leśniczy był już bogatym człowiekiem i mógłby się nie tylko pięknie przyodziać, ale na- wet kupić konia. Nie był jednak pewien, czy dopuści go wtedy służba macochy do pałacu. Mogą go nawet wtrącić do ciemnicy, przypuszczając, że może być tym, który chce poślubić królewiankę. – Jeżeli pojawię się tak, jak jestem, w najskromniejszym stroju – pomyślał leśniczy – może uda mi się w pałacu znaleźć jakąś pracę? A skoro już tam będę, lepiej zorientuję się w sytu- acji. Minęło kilka dni, nim zobaczył pałac, w którym macocha więziła królewiankę. Jego plan się powiódł. Mieszkał w służbówce. Co drugi dzień ochmistrzyni posyłała dziewczynę, która sprzątała jego skromny pokoik. On sam natomiast przez cały czas dzielnie pracował. Zajmował się nie tylko lasem i zwierzyną, ale za wyraźnym zezwoleniem macochy zakładał pałacowy park. Pewnego dnia, gdy leśniczy był w lesie, dziewczyna przysłana przez ochmistrzynię znala- zła jego kaletę pełną złotych pieniędzy. Ochmistrzyni zaniosła wieść o odkryciu w izdebce leśniczego do macochy. Królowa kazała przynieść kaletę, a na widok tylu złotych pieniędzy zupełnie zapomniała o przepowiedni. Złote monety złożono do skarbca, a kaleta wraz z piórkiem znalazła się w komodzie kró- lowej. Gdy leśniczy powrócił wieczorem do swojego pokoiku, nie znalazł ani kalety, ani pienię- dzy. Obawiając się o swój los, zbiegł do ciemnego lasu. Rankiem królowa zajrzała raz jeszcze do kalety, a w niej był jeszcze jeden karbowaniec. Złocił się na samym dnie kalety. Pieniądz złożono w skarbcu, ale sam fakt nie dawał królowej spokoju. Sen jej był ciężki, a gdy się przebudziła, najpierw zajrzała do kalety – znowu na jej dnie złocił się pieniądz. Od tej pory każdego ranka odnosiła królowa do skarbca jeden złoty pieniądz, aż wreszcie bojąc się, że ktoś może przeniknąć tajemnicę kalety, zamknęła ją także w skarbcu. Po tych wszystkich faktach przypomniała sobie dopiero o leśniczym i poleciła, aby straż przyprowadziła go przed jej oblicze. Izdebka leśniczego była pusta. Nie widziano go już zresztą od kilku dni. Leśniczy ukrywał się w lesie. Był już bardzo głodny, więc ucieszył się, gdy zobaczył na polanie leśną kapustę. Urwał liść i zjadł. W tej samej chwili spostrzegł, że jego ręce pokryły się sierścią, a gdy przejrzał się w napotkanej kałuży – zobaczył w niej osła. Leśniczy schował się w głębokim borze. Obawiał się już jeść cokolwiek, ale jego głód był coraz większy. Gdy zobaczył na polanie szczaw, począł go skubać, a po chwili przekonał się, że na powrót zmienił swoją postać. Stał się znowu człowiekiem. Nazbierawszy szczawiu, odszukał to miejsce, w którym rosła kapusta i narwawszy sporo liści postanowił powrócić do pałacu. Tymczasem królowa coraz więcej czasu spędzała w skarbcu, radowała się i cieszyła zło- tym potokiem monet. Każdego dnia pojawiała się w kalecie nowa, błyszcząca najprawdziw- szym złotem moneta. 18 Gdy macocha w skarbcu przeliczała monety i liczyła, ile ich będzie za rok, za dwa, za lat dziewięć? – królewianka, korzystając ze swobody, chodziła nie tylko po komnatach pałacu, ale najwięcej czasu spędzała w pałacowym parku. Skradający się do pałacu leśniczy zobaczył królewiankę w pałacowym ogrodzie i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Patrząc na królewiankę przekonał się, iż w słyszanej opowieści nie było żadnej przesady. Piękniejszej panny nie mogło być na całym świecie. Po chwili leśniczy ocknął się z zamyślenia i ostrożnie, prawie nie dotykając ziemi, ruszył w dalszą drogę. Doszedłszy do pałacowej kuchni, nastawił gar z gorącą wodą i zaczął goto- wać kapustę. Cudowny zapach kapusty rozszedł się po całym pałacu. Nie minęło wiele chwil, gdy jej zapach poczuła powracająca do pałacu królewianka. Leśniczy, ukryty za drzwiami, widział, jak królewianka zanurzyła w garze gotującej się kapusty łyżkę. W tej chwili, gdy królewianka dotknęła ustami łyżki, przemieniła się w brzyd- kiego osła. Do kuchni weszła macocha, która poczuła zapach gotującej się kapusty po wyjściu ze skarbca. Wypędziła z kuchni brzydkiego osła, a później zanurzyła łyżkę w garze z kapustą. W momencie gdy dotknęła ustami łyżki, przemieniła się również w osła. Leśniczy, który widząc wchodzącą do kuchni królową jeszcze mocniej ukrył się za drzwiami, wyszedł teraz i zaprowadził osły do stajni. Przymocowawszy królewnę i macochę przemienione w osły do żłobu, oczekiwał, co będzie dalej. Stara oślica odezwała się do młod- szej mówiąc, że teraz już na pewno wróżba się nie spełni. – Nawet najbrudniejszy rycerz nie pojmie za żonę osła, nawet gdyby ten był królewianką. Leśniczy, słysząc, co mówiła królowa, milczał, pomimo iż znając mowę wszystkich zwie- rząt mógł się odezwać. Stara oślica odezwała się po raz drugi mówiąc, że pomimo wszystko jest szczęśliwa. – Każdego dnia kaleta leśniczego schowana w skarbcu przynosi jeden złoty pieniądz. Gdy leśniczy to usłyszał, podszedł do królewianki i podał jej na dłoni szczawiu. Króle- wianka zjadła jeden listek i przemieniła swą postać. Przed leśniczym stała piękna córka stare- go króla. Za trzy niedziele rojnie i gwarno było na królewskim zamku. Jedyna córka króla wycho- dziła za mąż za pięknego leśniczego, a gdy śluby się dopełniły, król przekazał im władzę nad królestwem. Tak spełniła się przepowiednia. A co się stało z macochą? Leśniczy przywrócił ją do dawnej postaci, ale ona – jak gdyby zdając sobie sprawę z tego, iż nie może już zmienić wyroków losu – wyłączyła się zupełnie z życia dworu. Zamknąwszy się w swojej komnacie, przekładała – jak opowiadały między sobą służebne – z miejsca na miejsce stos złotych monet. Królewianka i młody król żyli długo i szczęśliwie, a wraz z nimi długich lat dożył stary król, który nigdy zresztą nie przestał żałować tego, że w przeszłości zgodził się na to, aby jego ukochana córka przebywała daleko od niego, w pałacu-więzieniu. 19 O szwedzkich królewiankach w łabędzie przemienionych Wiele mil od morskiego brzegu, gdzie nie słychać już przyboju morza, pośród brzóz, któ- rych kora bielsza jest od śniegu, błyszczy małe jeziorko. Woda mieni się, gdy słońce płonie nisko nad ziemią, a gdy się podnosi wyżej – cała jego korona odbija się złotem w uspokojo- nych wodach. Ludzie nazywają to jeziorko Słonecznym Okiem. Mówią, że gdy spojrzeć w jego przezroczystą toń, można zobaczyć wszystko to, co widziało słońce ogrzewając ziemię z wysokiego firmamentu. Przed wielu, wielu laty – których nikt zliczyć nie potrafi, tyle już wody przepłynęło w strumieniach, tyle już liści postrącał jesienią wiatr – przyleciało do wód tego jeziorka siedem białych łabędzi. Biel ich skrzydeł ledwo odbijała od brzegu, gdyż był to wiosenny dzień zrównania nocy z dniem. Dzień, w którym słońce wyszło zza piór czarnego gryfa, więc jesz- cze płaty śniegu leżały na caliźnie ziemi. Łabędzie przylatywały tutaj od lat, aby przynajmniej przez chwilę, w pierwszy dzień wio- sny, nacieszyć się swoją wolnością. Siedem łabędzi to siedem szwedzkich królewianek, za- klętych niegdyś przez złego czarownika. Krótka jest chwila swobody, nawet gdyby miała trwać najdłużej. Po jednym dniu wolności łabędzie musiały przez cały rok przebywać wśród polarnych śniegów. Tego wiosennego dnia jednak, gdy tylko białym skrzydłem dotykały zimnej wody jezior- ka, opadały z nich najbielsze pióra, a spośród nich wyjawiało się siedem najpiękniejszych królewianek świata. Zanurzały się w wodzie jeziora, które mimo iż zimne jeszcze, przyjmo- wało je do siebie, zmywając z nich uderzenia północnych wichrów, tnących śniegiem i mro- zem. Nikt nie zakłócał tej kąpieli, aż zdarzyło się raz, iż młody leśniczy, który zawędrował w okoliczne bory, aby dobrze poznać stan książęcych lasów, usłyszał dziewczęcy głos. I nie wiadomo, kto w większym trwał zdumieniu – on czy las, który po raz pierwszy widział męż- czyznę, przez lata otaczając dobrą opieką łabędzie. Gdy minęło zaskoczenie, młody leśniczy ruszył najcichszym krokiem przed siebie, tak jak czynił to podchodząc zwierzynę w lesie, że ani gałąź zmurszała nie zdradzała jego kroków, ani oddech nie mącił ciszy powietrza. Siedem królewianek, nie podejrzewając żadnego niebezpieczeństwa, kąpało się w wodzie, bijącej srebrnymi dzwonkami pod uderzeniem ich rąk. Minęło wiele chwil, nim skradający się leśniczy doszedł do brzóz, pod którymi królewian- ki złożyły swoje łabędzie skrzydła. Patrząc, zobaczył pomiędzy nimi parę najbielszych, naj- delikatniejszych – wybrał je spomiędzy innych i podszedł bliżej wody. Ta się nagle zmąciła, jak gdyby chciała ostrzec królewianki, i ukryć je przed okiem intruza, a one spłoszone, nie wiedząc, kto by ośmielił się je niepokoić, rozglądały się długo wokół, nim zobaczyły leśni- czego. Wybiegły z wody, a ślad ich ucieczki znaczyła struga srebrnej wody, spływającej na po- wrót w spienione fale jeziora. Za chwilę podniósł się w powietrzu szum, ciężki łopot białych skrzydeł – to sześć łabędzi wzniosło się w powietrze. 20 Pod brzozami stała jedynie ta królewianka, dla której zabrakło skrzydeł. Młody leśniczy podszedł do niej, a gdy zbliżył się onieśmielony – gdyż tak pięknej dziewczyny jeszcze w swoim życiu nie widział – ta powiedziała: – Dobry człowieku, mogłeś okazać nam wiele serca, zdejmując z nas klątwę, którą rzucił zły człowiek. Stałoby się to wtedy, gdybyś zabrał skrzydła najstarszej siostry. Gdybyś tak uczynił, zostałybyśmy przy tobie, a nasz ojciec, król, sowicie by ciebie nagrodził. Ponieważ zabrałeś moje skrzydła, najmłodszej z królewianek, będziemy się jak dawniej tułać po świecie i jak dawniej lodowce będą dla nas domem, a zaspy śniegu ciepłą pierzyną. W tej chwili raz jeszcze pojawiło się na niebie sześć łabędzi, a najmłodsza królewianka patrząc za nimi, powiedziała: – Oddaj mi moje skrzydła, siostry czekają na mnie. Muszę lecieć, aby dzielić ich los. Leśniczy przez cały czas nie poruszył się ani o krok, lecz w tym momencie podszedł do niej i powiedział: – Piękna pani, nie znajduję słów, aby wypowiedzieć moje oczarowanie. Znam mowę lasu i ptaków, znam mowę jezior i gwiazd, ale w żadnej z nich nie mogę wypowiedzieć tego, co do ciebie czuję. Zostań moją żoną! Łabędzie zatoczyły po raz ostatni krąg na niebie. Przez powietrze dobiegł ich pożegnalny krzyk, a na długich rzęsach królewianki zalśniły dwie krople łez. Myśliwy, trzymając w ręku białe skrzydła, ruszył w głęboki bór, a za nim podążała piękna królewianka. – Tu wybuduję swój dom – pomyślał leśniczy, widząc malowniczą polankę, przez którą przepływał niewielki strumień. Dniem i nocą, pod parzącym słońcem i przy świetle gwiazd, budował chałupę z modrze- wiowych pni. Nie minęło wiele czasu, a mogli już w niej zamieszkać, nie obawiając się ani dzikich zwierząt, ani chłodu czy deszczu. W całym domu królewianka była panią, tylko do jednej izby nie mogła zachodzić. Drzwi do izby były zamknięte, a klucz od nich nosił mąż przy sobie. Nie było tam żadnych innych sprzętów oprócz prostej drewnianej skrzyni, w której leżały białe łabędzie skrzydła. Nastała jesień, po której przyszła ostra zima. Przez małe okienka widać było oślepiającą w słońcu biel śniegu, gdy narodził im się syn. W domu stało się jaśniej, płonęły najlepsze łu- czywa, których blask mienił się w zastygłych kroplach modrzewiowej żywicy. Królewna nie śpiewała już smętnych piosenek o dalekim kraju śpiącym pod pierzyną śniegu. Nie śpiewała już piosenek o lodowcach, które jak okręty płynęły przez morze. Kołysząc i tuląc syna do snu śpiewała o nadchodzącej wiośnie. O słońcu, które wtoczy się wysoko na błękitne niebo, o trawie i zieleni drzew, które szumią wiosną najpiękniejszą pieśń – pieśń wiosny i życia. Tylko jednego dnia, a był to pierwszy dzień wiosny, królewna była smutna. O świcie, gdy tylko Słońce wytoczyło się na niebo, usłyszała ostry głos łabędzi. Wyszła z synem przed chałupę i zobaczyła nisko krążące łabędzie. To sześć sióstr królewianki przyniosło pozdro- wienia z dalekiego lodowego kraju. Chłopczyk rozpłakał się, a królewianka tuląc go do siebie zaczęła śpiewać pieśń wiosny. Łabędzie, przelatując ponad nimi, obsypały ich puchem tak, że polana wyglądała jak gdyby śnieg ponownie począł padać. Roześmiał się mały, gdy zobaczył tak ciepły śnieg. Matka pozbierała puch, z którego zrobiła synowi królewską poduszeczkę. Gdy syn króle- wianki przyłożył do niej główkę, natychmiast zasypiał, słysząc pieśń północnego wiatru szu- miącego w lodowych rozpadlinach. Mijał rok za rokiem. Pierwszego dnia wiosny zawsze przylatywały nad polanę łabędzie. Po roku czy dwóch mąż królewianki wychodził tego dnia do lasu, nie wracając wcześniej aż późnym wieczorem. Syn, na którego czole widniał guz, znak królewskiego rodu, podobny do tego, jaki noszą łabędzie, spędzał pierwszy dzień wiosny na polanie. Razem z matką witał o świcie, a żegnał 21 przy krwawo zachodzącym słońcu białe łabędzie. Nie rozumiał jednak, dlaczego matka jest tego dnia smutna. Dlaczego w jej oczach pojawiały się tego dnia łzy. Minęło sześć lat, a gdy jak co roku odleciały łabędzie, matka powiedziała synowi prawdę. Syn postanowił wyjąć łabędzie skrzydła i oddać je matce. Nadchodziła kolejna wiosna. Syn królewianki miał już siedem lat i był po trosze gospoda- rzem domu i najbliższego lasu. Znał w nim wszystkie ścieżki i poznał jego mowę, a także mowę ptaków, gwiazd i bystrego strumienia. Pierwszego dnia wiosny syn królewianki wstał wcześniej i pod głowę ojca podłożył po- duszkę z miękkich piór łabędzi. Ojciec usłyszał powiew lodowatych wichrów; to wiatr świstał i dął przez lodowe rozpadliny, sypiąc śnieżnym kurzem. W głosie wichury słychać było ci- chy, coraz to słabszy głos łabędzi – to sześć sióstr śpiewało pieśń tęsknoty za wiosną i za jed- ną spośród nich, osamotnioną w dalekim, zamorskim kraju. Gdy leśniczy usłyszał tę pieśń – zasnął. Zasnął tak głęboko, że nie obudził go promień słońca wpadający przez okno zasłonięte sarnim pęcherzem, że nie obudził go głos łabędzi, które jak co roku zataczały krąg nad polaną. Syn odszukał klucz, wszedł do izby i wyjął ze skrzyni łabędzie skrzydła. Matka stała na polanie. Wsłuchała się w głos swoich sióstr, które wołały ją do siebie. Syn podszedł do matki, dotknął najdelikatniej jej białej ręki. Podał białe łabędzie skrzydła. Spojrzała na nie, a gdy to uczyniła, stała się pięknym, najpiękniejszym białym łabędziem i podążyła śladem swoich sióstr. Syn stał długo wpatrzony w niebo, szybko jednak spływające z oczu łzy przesłoniły mu obraz białych łabędzi. Wszedł do chałupy, zbudził ojca i powiedział, co uczynił. Może to pieśń wiatru północnego, ta pieśń nadziei i tęsknoty, którą ojciec odczytał w głosie łabędzi sprawiła, że nic nie powiedział. Położył rękę na głowie syna i tak połączeni wyszli na polanę. Gdy zachodziło słońce, w jego ostatnich promieniach zalśniły łabędzie pióra, zabrzmiał donośny i żałosny krzyk. Łabędzie zniknęły. Co roku powracały jednak i krążyły tak długo nad polaną, dopóki nie zobaczyły syna z oj- cem. I co roku jeszcze, aż do dzisiaj dnia, siedem łabędzi kąpie się pierwszego dnia wiosny w Słonecznym Oku. 22 O Musolfie, przyjaźni i ptaku gryfie Niejeden dzień przepłakała mieszkająca pod lasem gospodyni; tak mało im do pełnego szczęścia brakowało, a jednocześnie tak wiele. Od chwili ślubu czekała wraz z mężem na syna, lecz mijał rok po roku, a dziedzic się nie pojawiał. Gospodarz z gospodynią pytali siebie nieraz, po co i dla kogo tak ciężko pracują? Komu zostawią, gdy nie mają nikogo z bliskiej rodziny, swoje gospodarstwo, swoją krwawi- znę? Od tej chwili, gdy zadali sobie to pytanie, zaczęli życzliwym okiem patrzeć na wszystkich tych, których spotkała bieda. Na wszystkich pokrzywdzonych przez los, którzy nieraz zacho- dzili do nich, prosząc o wsparcie czy pomoc w nagłej potrzebie. Do imienia dobrych gospoda- rzy, które w przeszłości niejeden zawistny chciał im odebrać – jak gdyby zapominając o ich ciężkim trudzie, o ich krwawym pocie – dołączyli sąsiedzi sławę dobrych ludzi, która rozeszła się daleko w całej okolicy. Pewnego dnia, gdy miało się już pod wieczór, gdy pierwsze gwiazdy nieśmiało zaczęły się już pojawiać na niebie, mimo że słońce niezupełnie jeszcze utonęło za Sycową Górą – przy- szła do gospodyni kobieta. Ot, niepozorna, spracowana starowina. – Taka, jaką i ja będę – pomyślała sobie gospodyni – gdy przyjdzie późny wiek. Gospodyni troskliwie zajęła się starowinką. Usadziła ją na pięknie rzezanym i malowanym zydlu. Postawiła przed nią zacierkę w glinianym polewanym talerzu, który kupiła na Domini- ka w Gdańsku, i radowała się widząc, jak starowina, chwaląc jej serce, zabrała się do jedze- nia. Nie minęły dwa pacierze, gdy i mąż gospodyni powrócił z pola. A po wieczerzy, jako że człowiek zawsze jest ciekaw wiadomości z szerokiego świata, pogwarzono o tym i owym. Później, jak to zwykle bywa, rozmowa zeszła na różne dziwy. Gospodarz zażył tabaki z pięknie odrobionego rożka, popijał podpiwek i tylko przytakiwał gadającym bez umiaru ko- bietom. A one snuły opowieści o Turkach, którzy niegdyś aż w te strony się zapuścili, a to o skarbach zakopanych, czy o złotych wrotach w chmielińskim jeziorze. Ale wreszcie przyszła czarna noc i trzeba było kłaść się spać. Rankiem, gdy gospodarz już wyjechał w pole, dwie kobiety zostały same w domu. Staruszka chciała się jakoś przysłużyć gospodyni, ale doprawdy niewiele mogła zrobić, gdyż izby były czyste i zadbane. – Widzę, że radosna i robotna z was kobieta – powiedziała staruszka – a i chłop wasz nie gorszego jest serca. Dobrze wam musi być ze sobą. – Cóż mam narzekać – powiedziała kobieta. – Tylko czasem człowiek sam siebie pyta, po co to wszystko? Czy dlatego, żeby ziemia nie zarosła chwastem? Już sama nie wiem, po co i dlaczego tak ciężko pracujemy? Byłoby zupełnie inaczej, gdyby był jakiś dziedzic! – Chciałam się wam przysłużyć – powiedziała staruszka – a nie wiedziałam, jak. Macie tutaj pas pleciony, złotą sprzączką okuwany. A jak pas jest, to i dziedzic będzie. Pamiętajcie tylko, aby Musolf – bo takie imię będzie miał wasz syn – nosił ten pas od siódmego roku ży- cia. 23 Nim gospodyni ochłonęła ze zdumienia, staruszki już nie było. Gdyby nie pas cudownej roboty, który trzymała w ręku, łatwo byłoby jej pomyśleć, że przyśniła wszystko to, co zda- rzyło się przed chwilą. – Omam jakiś czy co? – pomyślała gospodyni. – Ale pas przekonywał ją, że to nie omam. W pierwszej chwili chciała nawet pobiec do męża, który pracował dzisiaj przy torfie, ale rychło się opamiętała. Żywina jeszcze dzisiaj nie oprzątnięta, a przyjdzie chłop na obiad, to zdąży mu przecież wszystko rozpowiedzieć. Gospodyni nie była jednak spokojna. Niesporo układała się jej także praca i ta w domu, i ta w obejściu. Gdy chłop powrócił z pola, zjadł obiad i zażył tabaki, kobieta opowiedziała mu wszystko to, co stało się rankiem po jego wyjściu z chałupy. Na stole zalśnił misternie sple- ciony pas. Chłop milczał, po chwili spojrzał na żonę. – Jak się stanie, tak i niech będzie – powiedział. Po jakimś czasie wielka radość zapanowała w ich chałupie. Gospodarzom urodził się daw- no wyczekiwany syn, któremu dali na imię Musolf. Mijał rok po roku, a syn rósł im nadzwyczajnie. Nie miał jeszcze sześciu miesięcy, a już mówił. Gdy miał rok – wyglądał na trzy, a gdy miał trzy – wyglądał na siedem. Wreszcie gdy nadszedł siódmy rok, matka wyjęła piękny pas ze skrzyni i zapinając go synowi na biodrach, przykazała, aby nigdy z nim się nie rozstawał. Gdy minęło kilka lat następnych, Musolf postanowił wyruszyć w świat. Matka przepłakała całą noc, ale rankiem poszła do kołodzieja, aby ten przygotował dla Musolfa kij podróżny. Kołodziej zwołał czeladników, a znając moc Musolfa, ściął piękny dąb. Czeladnicy przez trzy dni i trzy noce toczyli kij podróżny. Trzeciego dnia pod wieczór na podwórze gospodarzy zajechał drabiniasty wóz, na którym kołodziej przywiózł podróżny kij dla Musolfa. Musolf wyszedł na dziedziniec i chwyciwszy jedną ręką kij, któremu i trzech czeladników nie mogło poradzić, rzucił go w górę z taką siłą, że ten zafurkotał. Gdy kij spadał, Musolf pochwycił go szybko ręką i uderzywszy o kolano – przełamał na pół. Nie, to nie był kij po- dróżny dla Musolfa. Następnego dnia matka poszła do kowala prosząc, aby ten zrobił kij podróżny dla Musolfa. Kowal również znał moc Musolfa, a że słyszał już o tym, co zdarzyło się z kijem zrobionym przez kołodzieja, wysłał zaraz siedem furmanek po wielkie żelazne buły do Gdańska. Nim zapadła noc, mógł wraz z czeladnikiem zabrać się do roboty. Kuli przez sześć dni i sześć nocy. Taki blask rozchodził się od kowalskich pieców, że pierwszej nocy myślano w okolicy, iż to wieś się pali. Rankiem rozeszła się już wieść, że ko- wal kuje kij podróżny dla Musolfa, i ognie z kowalskich pieców przestały ludzi niepokoić. Siódmego dnia przed obejście gospodarzy zajechał wóz, do którego kowal zaprzęgnął dwana- ście tęgich wołów. Na wozie leżał wielki stalowy kij, wyższy od niejednego masztu, jakie gospodarze widzieli w Gdańsku na szkutach. Musolf podszedł, chwycił drąg, a gdy postawił go na dziedzińcu, aż zadrżała ziemia. – Tak, matko, z takim kijem mogę iść w świat – powiedział Musolf. Pożegnawszy się z rodzicami, jeszcze tej samej nocy wyruszył Musolf w świat. Ziemia drżała, jak kijem o nią uderzał, a w miejscu, gdzie kij postawił, zaraz zbierała się woda i w księżycowych promieniach błyszczało jeziorko. Minęła noc, a gdy różowa jutrzenka wypły- nęła na niebo, Musolf znalazł się w gęstym borze. Idąc drogą wśród boru ujrzał, jak jakiś człowiek drzewa wyrywa z korzeniami i idzie prostą ścieżką w las. – Hej, człowieku! – krzyczy Musolf. – A cóż tobie bór szkodzi, że z głupoty wyrywasz te drzewa? – Nic tobie do tego! – odpowiada tamten. – Po co mam krętą drogą chodzić, gdy mogę so- bie prostą ścieżkę przez las wykarczować! – Może i masz rację! – zawołał Musolf. – Myślę, że byłbyś dobrym towarzyszem w mojej wędrówce. Czy nie chciałbyś razem ze mną iść w szeroki świat? 24 – Ha – zaśmiał się ten, który wyrywał drzewa – mogę iść w świat tylko z równym sobie. Jeżeli chcesz, możemy się zmierzyć. – No to zmierzmy się – powiedział Musolf. Odłożył na bok żelazną maczugę i chwycili się za barki. Las jęczał i drżał. Ziemia falowa- ła. Zadął wiatr, który uniósł z ziemi chmurę liści i kurzu. Zrobiło się ciemno. W całkowitym milczeniu toczył się pojedynek pomiędzy Musolfem a nieznajomym. Nie widać było, aby którykolwiek z mocujących się uzyskał przewagę. Wreszcie przerwali zapasy i podawszy sobie ręce ruszyli razem w dalszą drogę. Szli bez chwili wytchnienia dzień cały i noc, a rankiem zobaczyli przed sobą olbrzymie góry. Szli i szli coraz wyżej, gdy zerwała się wielka wichura, niosąca tumany piasku i ol- brzymie głazy, które odbijały się od nich jak kamyki. Gdy wreszcie wyszli na wierzchołek największego wzgórza, Musolf zobaczył olbrzyma, który stojąc z drugiej strony gór, dmuchał na nie, znosząc górę po górze z powierzchni ziemi. – Hej, człowieku! – zawołał Musolf. – Czemu to podróżnym szkodzisz, dmuchając im pia- skiem w oczy. Cóż tobie szkodzą góry? – A cóż tobie do tego, człowieku? Nie chce mi się chodzić po górach i dlatego muszę je wyrównać, aby mieć płaską drogę dla siebie. – Coś mi się wydaje – zawołał Musolf – że i ty przydałbyś się w naszej kompanii. Zawsze to trzem raźniej w drodze. Ja jestem Musolf, a ten drugi – drzewa wyrywa, jakby to były kępy zeschłej trawy. Chodź i ty z nami. – Nie, Musolfie! Ja tylko z równymi sobie mogę iść w świat. Jeżeli chcesz, abym poszedł z wami – musimy się zmierzyć. Musolf po raz drugi odłożył swoją maczugę i chwycił się za barki z tym, który przesypy- wał góry. Jeszcze mocniej zadrżała ziemia. Fale morza wdarły się w ląd, już po kolana w wodzie to- czyli zacięty bój – ale nie widać było, aby którykolwiek z nich miał przewagę. Dwaj mocarze stali nieporuszeni w miejscu. – Dobrze, Musolfie, jesteśmy sobie równi. Mogę iść z wami w świat – powiedział ten, któ- ry przesypywał góry. Szli jeszcze cały dzień, aż pod wieczór poczuli się na tyle zmęczeni, że postanowili poszu- kać jakiegoś schronienia. Musieliby i tę noc spędzić pod gołym niebem, gdyby nie to, że Mu- solf zauważył pustą chatę, stojącą na leśnej polanie. Zmęczeni drogą położyli się spać. Rankiem obudzili się z pierwszymi promieniami słońca i zabrali się do pracy. Musolf i jego towarzysze postanowili zostać w tej okolicy na zawsze. Co prawda Musolfowi wydawało się, że w nocy słyszał jakiś rumor, ale ponieważ jego towa- rzysze nic nie słyszeli, przestał się tym przejmować. W chacie został tylko ten, który przesypywał góry, a Musolf z drugim towarzyszem zaczęli karczować las. Karczują, wyrywają drzewa z korzeniami, dawno słońce przetoczyło się przez południe, a ich towarzysz obiadu jak nie niesie, tak nie niesie. Wreszcie, gdy głód zaczął im zbyt mocno doskwierać, postanowili wrócić do chałupy. Szli pełni niepokoju, nie wiedząc, co mogło stać się z ich towarzyszem. W pierwszej chwili, gdy weszli do chałupy, nikogo nie zobaczyli. Musolf zajrzał do garn- ków, które stały na piecu, ale te były puste. Lśniły tak, jak gdyby ktoś je wypolerował. Nagle zwrócił ich uwagę jęk. Spojrzeli ku górze, a tam pod powałą na wielkim haku wisiał ich towa- rzysz. Zdjęli go, opatrzyli, ale gdy zapytali, co się w chałupie stało – uparcie milczał. Pożywiw- szy się suchą strawą położyli się spać. Gdy wstał ranek, ich towarzysz czuł się już na tyle do- brze, że mógł razem z Musolfem karczować las. W chałupie został ten, który wyrywał drzewa jak zeschnięte kępy traw. 25 Ale i tego dnia minęła pora południa, a obiadu nie widać. Wieczór zaczął zapadać szybciej, gdyż od zachodu pojawiły się na niebie czarne gradowiny – a obiadu jak nie widać, tak nie widać. Zaniepokojony Musolf pozostawił towarzysza na karczowisku, a sam poszedł do chałupy. Garnki były puste, a wysoko pod powałą wisiał ten, który wyrywał drzewa jak perz. Ale i od niego nie dowiedział się Musolf, co się stało w chacie, gdy on był na karczowisku. Gdy wstał poranek trzeciego dnia, Musolf został w chałupie, a dwaj jego towarzysze poszli karczować las. Musolf rozpalił ogień, przyniósł wody ze źródła i nastawił trzy sagany. Dokła- dał do ognia i tak mijała godzina za godziną. Blisko południa do chaty zaszedł niski, pokracz- ny chłop z brodą długą na metr, pytając Musolfa, czy mógłby się trochę ogrzać, a przy okazji i posilić. Musolfowi wydało się dziwne, że ktoś w taką letnią spiekotę chce się jeszcze grzać, ale nic nie mówiąc, pomógł starcowi wejść na ciepły piec. Niemniej miał się na baczności. Nalał do talerza zupy i podał ją na piec. Gdy podawał łyżkę, starzec tak niezręcznie ją chwycił, że spa- dła na podłogę. – Podaj mi tę łyżkę, młody człowieku – powiedział drżącym głosem piecuch. – Zejść mi po nią ciężko, a i schylać się niesporo. W tym momencie, gdy Musolf schylił się po łyżkę, zauważył, jak starzec skoczył z pieca prosto na jego plecy. W ostatnim momencie uchylił się i złapali się wpół. Drzazgi leciały z chałupy. Dachu już dawno nie było. Ściany łamały się, a Musolf walczył i walczył z tym, w którym musiały widocznie skupić się wszystkie złe moce, aż wreszcie go zwyciężył. Staruch stał się na powrót mizerny, drżący i słabym głosem prosił Musolfa o zmi- łowanie. – Już ja ci dam zmiłowanie – pomyślał Musolf. – To on widocznie tak sromotnie oporzą- dził moich towarzyszy, że ci ze wstydu nie chcieli mi o tym opowiedzieć. Pomógł mi ten cu- downy pas i to, że piecuch nie podjadł nic z tej strawy, którą mu podałem. Musolf, rozglądając się dookoła, zobaczył dwa olbrzymie pnie drzewa. Przyniósł je, pod- niósł jeden z nich do góry i, wsadziwszy pomiędzy nie koniec długiej brody starucha, za- kleszczył je na powrót. – Już ty nam nie uciekniesz – powiedział Musolf. – Idę teraz na karczowisko z obiadem dla druhów, ale wieczorem porozmawiamy. Musolf zabrał sagany z obiadem i poszedł do lasu. Jego towarzysze zdziwili się, widząc Musolfa, ale nie powiedzieli ani słowa. Gdy dobrze już podjedli, Musolf rzekł: – Teraz chodźmy do domu. Musimy porozmawiać z tym, który chciał nam napędzić stra- chu. Ale piecucha już nie było. Nie było również dwóch olbrzymich pni drzewa, pomiędzy któ- rymi Musolf zakleszczył jego brodę. Tylko ślad wyorany w ziemi i zwalone pnie drzew wskazywały drogę jego ucieczki. Trzej towarzysze, nie czekając ani chwili, wyruszyli za tak wyraźnymi śladami. Szli już bardzo długo – a końca wędrówki nie widać. Wreszcie, gdy miało się już pod wieczór, zoba- czyli dwa pnie, a pomiędzy nimi brodę, lecz piecucha nie było. Pod pniami widać było czar- ną, głęboką dziurę. – Poczekajmy do ranka – powiedział Musolf. – Prześpimy się tu, a rankiem spuszczę się na dół. Tam pogadam z tym przegrzechą tak, że on już na zawsze nas zapamięta. Położyli się spać. Rankiem, gdy tylko pierwsza rosa okryła trawę i zrobiło się zimniej, trzej towarzysze przebudzili się. Musolf położył swoją maczugę obok dziury, przewiązał się liną i spuścił na dół. Im głębiej się spuszczał, tym było ciemniej i straszniej. Wreszcie poczuł pod nogami twardą ziemię i ruszył przed siebie. Nie zaszedł daleko, gdy usłyszał jęk. Pod ścianą komnaty siedział piecuch, ogrzewając nikłym płomieniem lampki zgrabiałe ręce. 26 Gdy piecuch zobaczył Musolfa, cofnął się, jak gdyby próbując ucieczki, ale wydał tylko głuchy jęk. – Panie, wyświadcz mi łaskę – powiedział do Musolfa – a i ja tobie ją wyświadczę. Jestem władcą tych podziemi. Zakląłem zamek, który zapadł się wraz z trzema królewiankami pod ziemię. Najmłodsza z nich przeznaczona jest dla Musolfa. Powiedz mi, panie, czy to nie ty jesteś Musolfem, przed którym drżę już od setek lat? – Tak. Wołają na mnie Musolf. – Panie, gdybym to wiedział, nigdy nie zaszedłbym do waszej chałupy. Poczułem ciepło, gdy chodząc podziemnymi korytarzami przechodziłem pod waszą chałupą. Tyle lat nie ja- dłem ciepłej strawy ani nie grzałem się przy prawdziwym ogniu, że musiałem wyjść do was. Towarzyszy twoich zwyciężyłem, ale tobie nie poradziłem. Strzeż się ich jednak. Pamiętaj o tym, co mówię, i strzeż się ich. – Nie gadaj tyle, przegrzecho. Ja im wierzę – rzekł Musolf. – Jestem im równy, a skoro wierzę sobie, muszę wierzyć i im. – Jak uważasz – powiedział starzec i klasnął w ręce. Otworzyła się jedna ze ścian komnaty, skąd wyszły trzy czarne królewianki w złotych ko- ronach. – Wołałeś nas, panie? – zapytała najstarsza z nich. – Oto Musolf – powiedział piecuch – który przyszedł was wybawić. Moje zaklęcie straciło już moc, a gdy przy świetle słońca pocałują was przeznaczeni wam kawalerowie, zniknie i czerń z waszego oblicza. Musolf przewiązał najstarszą z królewianek sznurem, pociągnął trzy razy – i w mig króle- wianka znalazła się na ziemi, pod światłem słońca. A gdy to się stało, z ziemi wynurzył się, po szczerozłoty dach, pałac, jakiego nikt jeszcze nie widział. Do królewianki zbliżył się ten, który wyrywał drzewa, a gdy pocałował ją – jej cera stała się bielsza od najbielszego płótna. Gdy pojawiła się na ziemi druga królewianka, wybrał ją na żonę ten, który góry przesypy- wał. Pałac wynurzył się aż po diamentami wykładane okna i balkony. Musolf po raz trzeci dał sygnał, a jego towarzysze, ciągnąc ostatnią królewiankę, mówili pomiędzy sobą: – Na cóż nam teraz potrzebny jest Musolf? Wyciągniemy na ziemię jeszcze tę królewian- kę, aby wynurzył się cały pałac. Ta trzecia królewianka będzie nam służyć, a Musolf niech zostanie na zawsze pod ziemią. Gdy sznur opadł po raz czwarty do podziemi, piecuch odezwał się raz jeszcze: – Wierz mi, Musolfie, że niewiele mam chwil życia przed sobą. Życia, w którym nic do- brego nie zrobiłem. Jeżeli mnie posłuchasz i nie przewiążesz się teraz sznurem, spełnię pierw- szy dobry uczynek w moim życiu. Twoi przyjaciele przetną linę, gdy będziesz już wysoko. Nie jesteś im już potrzebny. Mają pałac i piękne żony. – Musolf milczał, zastanawiał się, a w tym czasie piecuch mówił dalej: – Jeżeli nie wierzysz mi, owiąż liną głaz i daj sygnał swoim towarzyszom. Zobaczymy, co się stanie. Musolf uczynił tak, jak poradził starzec. Gdy głaz znalazł się już z trzysta metrów w górze i ledwo go było widać na jasnym tle nieba, rozległ się głuchy huk—głaz obijając się o ściany spadał na dół. Dwaj towarzysze, którym tak wierzył, przecięli linię. – Musolfie – mówił starzec – niewiele życia mam przed sobą. I ciebie niewiele go czeka, chyba że wejdziesz w srebrne lustro. To jest drugie wyjście na ziemię. Inaczej nigdy już na ziemię nie wrócisz. A teraz żegnaj, nie mogę iść z tobą. Jestem zbyt słaby. Zbyt małą mam moc, abym mógł ciebie prowadzić. Musolf wzruszył się. Podziękował temu, który cale życie zło czyniąc teraz zatroszczył się o niego, i ruszył w drogę. Mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a Musolf nie mógł znaleźć srebrnego lustra. 27 Tymczasem dwaj jego towarzysze zupełnie o nim zapomnieli. Byli zresztą przekonani, że Musolf zginął, gdy przecięli linę. Oddawali się próżniactwu, a ich żony nie były nic lepsze od nich, żądając nieustannych posług od czarnej siostry. Jedynie ona pamiętała o Musolfie. Opłakiwała go, ale były to łzy smutku, a nie łzy nadziei. Także i ona była przekonana, że Mu- solf nie żyje. Pewnego dnia – zresztą Musolf nie wiedział, czy to był dzień, czy noc, ponieważ w pod- ziemiach było zawsze ciemno – wydało mu się, że zobaczył jakiś błysk. Tak, to było srebrne lustro. Musolf próbował je odsunąć, szukając za nim jakiegoś tajemnego korytarza, ale próby te były bezowocne. Wreszcie, po którejś nieudanej próbie, przypomniał sobie dokładnie sło- wa starca: „I ciebie niewiele życia czeka, chyba że wejdziesz w srebrne lustro”. – Wejść w lustro, tak powiedział – myślał Musolf. – Wejść w lustro. Musolf zbliżył się do lustra, dał krok – myśląc pomimo wszystko, że napotka zimną ścianę – ale lustro samo się odchyliło i na powrót za nim zamknęło. Musolf znalazł się w jasnym korytarzu, którego ściany pokryte były olbrzymimi burszty- nami. Wkrótce był już na ziemi. W pierwszej chwili poraziło go słońce, nie widział zupełnie nic, ale gdy po pewnym czasie otworzył oczy, uradował się, ujrzawszy błękit nieba i zieloną trawę. Osłabiony nie wiadomo jak długim pobytem w podziemiach, postanowił jednak wyruszyć natychmiast w drogę, aby odnaleźć tych, którzy tak niecnie go zdradzili. Podniósł się i szedł śpiesznie, ale cóż z tego, gdy z każdej strony spotykał morze. Musolf znajdował się na ziemi otoczonej ze wszystkich stron morzem. – Tak – myślał Musolf – tutaj już chyba pozostanę. Ale, co też opowiadała mi matka, gdy byłem jeszcze mały? Zaraz, tak, mówiła mi przecież o wyspie, która rodzi bursztyn. Czyżbym znajdował się na bursztynowej wyspie? A jeżeli tak, muszą mieć na niej swoje gniazdo gryfy, które nieraz przylatywały po żer w nasze strony. Rankiem – postanowił Musolf – muszę od- szukać gniazdo gryfów. Świt był zimny. Znad morza podniosła się mgła, tak że o krok nie było nic widać. Zerwał się jednak wiatr, mgła ustąpiła i Musolf poszedł szukać gniazda gryfów. Gdy był już blisko trzech wysokich skrzyżowanych sosen, zobaczył olbrzymią czarną chmurę. Chmura zbliżała się gwałtownie do wyspy. Do Musolfa dotarło kwilenie przerażonych gryfiąt. Z nieba padał grad tak wielki, jak dynie. Musolf, nie namyślając się, przygiął sosny do ziemi. Wyjął z gniazda trzy gryfięta i, włożywszy je za pazuchę, skrył się pod wielką skałą, gdzie grad nie mógł im nic zrobić. Burza przeszła tak szybko, jak gwałtownie przyszła. Ledwo Musolf zdążył umieścić gry- fięta w gnieździe, gdy znowu pojawiła się ciemna chmura, wielki cień. Ale nie była to chmu- ra, lecz cień olbrzymich skrzydeł gryfa, który powracał z pokarmem z dalekiej wyprawy. Pi- sklęta powiedziały gryfowi, że olbrzymi człowiek uratował je od niechybnej śmierci. Gryf nakarmił je, po czym odezwał się do Musolfa pytając, czego szuka na bursztynowej wyspie? – Nie szukam na niej niczego. Dostałem się tutaj złym zrządzeniem losu i przez zdradę moich przyjaciół, którzy pozostawili mnie w podziemiach, licząc na moją pewną śmierć. – Jesteś zapewne Musolfem, o którym tyle słyszałem na ziemi za wodą? – Jestem nim i chciałbym się właśnie dostać na tę, jak mówisz, ziemię za wodą. – To będzie trudne, ale jeżeli chcesz, możemy spróbować. Poświęciłeś się dla mnie, więc i ja mogę poświęcić się dla ciebie. Pamiętaj jednak, że jeżeli ja zginę, to i ty zginąć musisz. Nie uratuje ciebie, Musolfie, nawet ten cudowny pas, który jest źródłem twojej mocy. – Zgadzam się na wszystko – powiedział Musolf. – Siądź na moim grzbiecie i trzymaj się mocno piór. Zabierz również tego wołu, którego nie zjadły gryfięta, abym mógł się pożywić w czasie lotu. Musolf uczynił tak, jak powiedział gryf. Lecieli już dzień, noc całą, a gdy tylko gryf prze- chylił głowę – Musolf karmił go, aby nie opadł z sił. Wiatr świszczał. Jak łupinki wyglądały z 28 góry wielkie fregaty, a ziemi jeszcze nie było widać. Gryf odwrócił głowę do Musolfa, ale ten już nie miał go czym karmić. Opadali coraz niżej, coraz wyraźniej widać było grzywy fal. Gryf nie miał już sił. Musolf odciął swoją łydkę i gdy gryf odwrócił głowę, nakarmił go. Ten wzbił się wyżej, a gdy odwrócił znowu głowę – Musolf odciął drugą łydkę. Mocne uderzenia skrzydeł gryfa coraz bardziej zbliżały Musolfa do ziemi. Już widać brzeg. Już widać biały kołnierz fal rozbijających się na strądzie. Gryf złożył skrzydła i szy- bował w stronę ziemi. Gdzieś daleko błysnęło jaskrawe światło. To promienie słoneczne od- bite od złotych blach pałacu wskazywały Musolfowi, gdzie znajdzie tych, którzy go zdradzili. Nie minęło wiele chwil, gdy gryf wylądował w pobliżu pałacu. Musolf zsunął się na zie- mię, ale nie mógł się podnieść. Nie miał sił. Tylko iskierka życia tliła się w tym potężnym człowieku. Gryf zbliżył się do Musolfa, otworzył ostry dziób i delikatnie otarł krwawiące rany. W kilka chwil krew przestała płynąć. W kilka dalszych Musolf mógł się już podnieść, a gdy i następne minęły – nie widać było żadnych ran na jego ciele. Gryf wzbił się w powietrze i odleciał na wyspę, która rodzi bursztyny. Tymczasem Musolf, idąc w stronę pałacu, zobaczył swoją leżącą na ziemi zardzewiałą maczugę. Podniósł maczugę, uderzył o ziemię, aż zadrżały ściany pałacu, a w powietrzu unio- sła się chmura rdzawego pyłu, tak że wydawało się krwawe. – Musolf żyje – krzyknął ten, który przesuwał góry. – Musolf idzie. Musimy uciekać – krzyknął ten, który wyrywał drzewa, jak zeschnięte tra- wy. A pałac trząsł się coraz mocniej. Dwie królewianki, bojąc się zemsty Musolfa, także opu- ściły pałac. Gdy Musolf wszedł na dziedziniec pałacu, przywitała go tylko jedna osoba, ta trzecia kró- lewianka – jemu przeznaczona. A gdy Musolf pocałował ją w blasku światła, stała się naj- piękniejszą królewianką świata. Od tej pory Musolf żył szczęśliwie wraz ze swoją żoną, a gdy urodził im się syn, sprowadził swoich rodziców, którzy na starość bawili wnuka. Wszyscy żyli w tym pałacu długo i szczęśliwie. Tylko zdradzieccy przyjaciele Musolfa błąkają się do dzisiaj wraz ze swymi żonami, szukając po całym świecie przyjaźni, którą zdradzili, a której nie mogą odnaleźć. 29 O głupim królewiczu i jego mądrych braciach Król mając trzech synów nie wiedział, któremu z nich pozostawić królestwo. Poprosił o radę wszystkich panów, ale ponieważ każdy z nich miał jakiś interes w tym, aby jego kandy- dat został królem, nie mógł się z nimi zgodzić. Narady trwały dłuższy czas, aż wreszcie król, który nie chciał bez wyznaczenia następcy odchodzić z tego świata, poprosił na swój dwór najstarszego człowieka w królestwie. Dwaj starsi synowie królewscy szukali stronników wśród możnych panów, którzy mieli poprzeć ich wybór na króla. Jedynie najmłodszy syn królewski nie zabiegał o zwolenników. Z tej racji bracia wykluczyli go zupełnie z pretendowania do tronu, nazywając go pomiędzy sobą – głupim. Ta wieść – umiejętnie podsycana przez dwóch starszych braci – bardzo szybko rozeszła się po całym królestwie. Od tej pory inaczej nie mówiono o królewskich synach, jak o dwóch mądrych, a jednym głupim. Słudzy królewscy szukali najstarszego człowieka w królestwie, a gdy spotkali starca, który tak długo żył, że już sam zapomniał, kiedy się urodził, przyprowadzili go do króla. Starzec, pomimo iż pierwszy raz znalazł się w królewskim pałacu i pierwszy raz widział króla, nie bał się tego spotkania i ze spokojem wysłuchał królewskich słów, a później posie- dział: – Panie królu, pytasz o radę mnie, prostego chłopa, a cóż ja mogę tobie powiedzieć? Masz na swoim dworze uczonych mężów, mężów możnych, którzy byli posłami i najdzielniejszymi wojownikami – oni powinni doradzić tobie, którego ze swoich synów powinieneś wybrać na króla. – Jest na moim dworze zastęp panów możnych i uczonych – powiedział król – lecz cóż z tego, gdy nie możemy dojść do porozumienia. Nie wiadomo, którego z moich synów trzeba nam wybrać, aby był królem nie tylko panów, ale wszystkich ludzi w królestwie, także i twoim. – Skoro tak mówisz, panie, myślę, że królem powinien być ten, który spełni wyznaczone przez ciebie zadania. Od spraw dużych ma doradców, dowódców i uczonych, którzy łatwo naprowadzą go na dobre tory. Ale w tych małych sprawach, które król zwykle samodzielnie spełnia – może przynieść najwięcej szkody swoim poddanym. Wyznacz więc takie zadania, jakie przystoją królewskim synom, a który najlepiej je spełni, niech zostanie naszym królem. Zastanowił się król nad tymi słowami, a później suto wynagrodziwszy starca przywołał swoich synów i rzekł: – Coraz mniej dni pozostaje dla mnie. Zegar wieczności, co wyznaczył mi czas wielkich czynów, o których śpiewają pieśni, i małych spraw, których nikt być może już nie pamięta – wkrótce przestanie dla mnie bić. Przedtem jednak, abyście nie zatracili w waśni królestwa, które zbudowałem, chcę wyznaczyć sukcesję tronu. Moim następcą zostanie ten spośród was, który spełni trzy zadania. Jak postanowiłem, tak będzie. Królewscy synowie skłonili się i w milczeniu czekali na pierwsze zadanie. Król, zamilkłszy na chwilę, powiedział: – Niech każdy z was przyprowadzi konia, czyj będzie lepszy i szlachetniejszy, ten zwycięży. 30 Królewscy synowie dosiedli swoich koni i wyruszyli w świat. Po drodze najstarszy syn spotkał starą kobietę, która zapytała go, gdzie tak śpiesznie jedzie? – Cóż ci do tego, babo – rzekł najstarszy – gdzie jedzie królewski syn? Raczej byś oddała pokłon twojemu przyszłemu panu! – Co powiedziawszy, odepchnął kobietę i pojechał dalej, nie troszcząc się o jej los. Zupełnie podobnie postąpił drugi syn. Nie minęło wiele chwil jednak, jak nadjechał trzeci, zwany głupkiem, który widząc leżącą w pyle drogi kobietę zatrzymał się i pomógł jej wstać. Kobieta zapytała go, podobnie jak starszych braci, o cel podróży. Najmłodszy królewicz odpowiedział, że wraz z braćmi jedzie wypełnić jedno z trzech zadań, które naznaczył im król, szukający pomiędzy synami godnego następcy tronu. – A jakie jest to pierwsze zadanie? – zapytała kobieta. – Mam znaleźć najlepszego i najszlachetniejszego konia. Kto takiego przyprowadzi – po- wiedział królewicz – wygra pierwszą próbę. – Gdybyś posadził mnie za siodłem – powiedziała kobieta – rychło dojechalibyśmy do mojej chaty, gdzie mam konia, jakiego tobie potrzeba. Królewicz posadził kobietę za siodłem i pojechał w stronę jej chaty. Tam kobieta wypro- wadziła ze stajni kulejącą szkapę i podając mu postronek, opasujący szyję konia, powiedziała: – To jest koń, któremu nie ma równych. Królewicz widząc szkapę nic nie powiedział, lecz chwyciwszy za postronek zawrócił i pojechał na szeroki gościniec. Na gościńcu królewicz spotkał starszych braci, z których każdy prowadził pięknego konia. Najstarszy prowadził konia białego jak kołp, nawet jego szyja przypominała giętką szyję ła- będzia, a brat średni prowadził konia karego, którego oczy lśniły jak gwiazdy pośród czarnej nocy. Bracia, zobaczywszy szpotawego konia, którego prowadził na postronku najmłodszy królewicz, głośno się roześmieli i popędziwszy swoje konie, wkrótce pozostawili go daleko poza sobą. Gdy jednak najmłodszy z braci wjechał na dziedziniec– w koniu, którego prowadził, zaszła dziwna zmiana. Nikt nie poznałby w tym rumaku szkapy, która nie tak dawno jeszcze podą- żała kulejąc za swoim panem. Jego skóra lśniła jak toczone diamenty, a pyszny ogon skrywał pęciny zgrabnych nóg. Każdy, kto tylko zobaczył tego konia, musiał się nim zachwycać. Jedynie bracia, widząc pięknego rumaka, złorzeczyli i z niepokojem czekali na ojcowski werdykt, którego wynik był jednak z góry do przewidzenia. I stało się tak, że pierwszą próbę wygrał ten spośród królewskich braci, którego nazywano głupkiem, a przez którego dwóm starszym braciom wymykała się teraz z rąk upragniona ko- rona. No, ale na całe szczęście pozostały jeszcze dwie próby. – W drugiej – powiedział król – zwycięży ten, kto przyniesie najpiękniejszy pierścień. Starsi bracia pobiegli zaraz do skarbca, skąd zabrali tyle złota, że mogliby za nie niejeden pierścień kupić, ale tysiąc. Najmłodszy z braci nie pobiegł do skarbca. Dosiadł zwycięskiego konia i nie śpiesząc się wyruszył w drogę. Starsi bracia widząc, że najmłodszy z nich już odjechał i bojąc się, aby ten nie kupił u złot- nika najpiękniejszego pierścienia, popędzili konie tak, że aż piana spadała z mokrych grzbie- tów koni i wkrótce minęli spokojnie jadącego głupka. Starsi bracia, galopując mimo niego, nie zwolnili biegu swoich koni. Dojechawszy do miasta, udali się do najsłynniejszych złotników, a ci przez dzień i noc pracowali, aby sprostać zamówieniom. Piękne mieli pierścienie dwaj starsi bracia, błyszczące kamieniami i perłami. Jadąc do królewskiego zamku byli pewni, że tę próbę na pewno wygra któryś z nich. Zapłacili przecież złotnikom nie tylko za te pierścienie, które od nich zabrali, ale także i za to, aby dla najmłod- szego brata wykonali pierścień najlichszy, jaki tylko mogą zrobić. 31 Tymczasem najmłodszy królewicz spotkał kobietę, która zapytała go, po co tym razem zmierza w szeroki świat? Gdy królewicz powiedział, jakiej teraz próbie zostali poddani – zdjęła z ręki żelazny pierścień i podała mu, mówiąc: – Jedź do ojca. Na tym pierścieniu się nie zawiedziesz. Królewicz nie przejechał nawet mili, gdy dogonili go powracający z miasta bracia i ścią- gnąwszy cugle, że aż konie zaryły kopytami, stanęli koło niego. – Cóż to, bracie, zrezygnowałeś z próby i nie pojechałeś do złotników po pierścień? – za- pytał jeden z nich. – Jakże pokażesz się ojcu bez pierścienia? – powiedział drugi. – Po cóż mi do złotników jechać – odrzekł najmłodszy królewicz – gdy nie mam pieniędzy ani złota? Ale rozkaz ojca spełniam. Mam, jak i wy, swój pierścień. – Toś go chyba w piachu znalazł – roześmieli się bracia. – Jako żywo, nikt jeszcze nie wi- dział złotnika w lesie. – W piachu, nie w piachu, ale solidnej roboty. To powiedziawszy, pokazał braciom leżący na otwartej dłoni żelazny pierścień. Znowu zabrzmiał głośny śmiech pomiędzy wiekowymi dębami. Za chwilę tylko głuchy tętent świad- czył o tym, że jacyś jeźdźcy śpiesznie podążali tym traktem. W wiszącym długo tumanie ku- rzu widać było sylwetkę najmłodszego królewicza, który nie śpiesząc się podążał na zamko- wy dziedziniec. Na balkonie czekał już król w otoczeniu świty. Gdy najstarszy z braci pokazał pierścień spleciony misternie na kształt węża, w którego paszczy błyszczała perła, a łuski wysadzane były diamentami – rozległo się głośne wes- tchnienie. Podobnie stało się, gdy i średni brat okazał pierścień. Przyszła wreszcie kolej na najmłodszego, ten wyciągnął rękę, ale nie było na niej pierścienia żelaznego. Zapadła cisza. Na otwartej dłoni najmłodszego królewicza widać było pierścień, jaki wszyscy widzieli po raz pierwszy. Wydawało się, iż spleciony jest ze słonecznych promieni, drgających i rozsie- wających ciepło, a pomiędzy nimi drżały srebrne kropelki wody, rozsiewające blask tęczy. Cudowny to był pierścień i nic dziwnego, że i drugą próbę wygrał najmłodszy z królewskich braci. Gdy król obwieścił werdykt, cały dziedziniec zabrzmiał gromkimi oklaskami zgromadzo- nych panów i dworzan. Najgłośniej klaskały jednak księżniczki i hrabianki, z których niejed- na miała nadzieję zobaczyć ten klejnot na swoim palcu. Król przerwał wrzawę skinieniem ręki. Trzecią próbę miał wygrać ten, kto przywiezie do pałacu najpiękniejszą żonę. Ucieszyli się dwaj bracia, teraz byli już zupełnie pewni zwycięstwa. Przecież nic innego nie robili, jak tylko bawili się na dworskich zabawach. Znali wszystkie królewianki i księż- niczki w okolicznych królestwach. Najmłodszego brata zabawy nigdy nie interesowały, nie wiedział więc nawet, w których królestwach mógłby szukać księżniczki godnej siebie. Starsi bracia, rozjeżdżając się w różne strony, prowadzili ze sobą bogate poczty rycerzy, a także tabory, gdzie złożyli bogate dary, którymi mieli nadzieję zjednać sobie serca księżni- czek. Najmłodszy królewicz wyruszał samotnie, a jedynym klejnotem, który ze sobą zabrał, był lśniący na jego ręku cudowny pierścień. Najstarsi bracia znaleźli żony dla siebie i powracali z nimi przed oblicze króla, gdy już bli- sko zamku spotkali głupka, który wiózł ze sobą starowinę. – Ten to wiezie godną siebie żonę – mówił jeden do drugiego. – Dwa razy mogło się głu- piemu zdarzyć szczęście, ale po raz trzeci stać się już tak nie może. Swoim panom nie ustępowali słudzy i rycerze, którzy nie zważając na pochodzenie ani nie bacząc na rycerski honor, drwili za ich przykładem z najmłodszego królewicza i jego przy- 32 szłej żony. Na szczęście orszaki starszych braci szybko wyprzedziły królewicza z jego wy- branką, a oni mogli spokojnie podróżować dalej. I oto po raz trzeci nastąpiła dziwna przemiana. Gdy już najstarszy i średni syn okazali ojcu swoje przyszłe żony, wszedł ze swoją wybraną najmłodszy syn królewski. Lecz cóż to? Gdzie podziała się starowinka? Przed królem stała najpiękniejsza w świecie królewianka: z oczyma jak błyski bursztynu, w sukniach zmiennych jak morska fala, z kosami białymi jak wyprażony w słońcu len, a kibi- cią tak delikatną, iż nie można jej było z niczym przyrównać, z głosem jak dźwięk srebrnych dzwonków, na które opadają krople rosy. Na jej serdecznym palcu lśnił ten sam pierścień, który nosił królewicz. Wszyscy oniemieli. Nawet król. Gdy minęła dłuższa chwila – król podniósł się z tronu. Zbliżył się do, ostatniej pary i pochwyciwszy ręce młodych podprowadził ich w stronę tronu, mówiąc: – Oto król i królowa, macie im być wierni. A do siedzących na tronie powiedział: – Oto wasi poddani. Rządźcie tak, aby wasze imię na zawsze pozostało w ich dobrej pa- mięci. Zdjąwszy koronę, włożył ją na głowę syna. Głos dzwonów i armatnie wystrzały oznajmiły wszystkim poddanym, iż od tej chwili panuje nowy król. Przez trzy niedziele trwały zabawy i uciechy, a potem każdy przystąpił do swojej pracy. Ponieważ król rządził sprawiedliwie, a jego żona odznaczała się wielkim sercem – wszyst- kim poddanym żyło się w tym królestwie dobrze i szczęśliwie. 33 O chłopie, który znalazł świętojański korzeń W noc przed świętym Janem kwitnie w pewnych miejscach ziele. Ludzie nazywają je świętojańskim korzeniem. Każdego roku kwitnie w innym miejscu, ale tylko tam, gdzie zapa- dły się pod ziemię zaklęte zamki. Niektórzy mówią, że kwitnie także na krzywych drogach. Ludzie, którzy znajdą takie ziele, są szczęśliwi, ale tylko wtedy, gdy zaniosą je do domu w jedwabnej chustce. Gdyby ktokolwiek ujął kwiat gołą ręką, kwiat zniknie zaraz i nie można go już odnaleźć. Wielu ludzi szukało świętojańskiego korzenia, ale mało kto go znalazł. Człowiek, który znajdzie kwiat i potrafi się z nim należycie obejść, nie musi się już martwić o swoją przy- szłość. Rozumie mowę ptaków, widzi pieniądze zakopane w ziemi, a także jest zdrowy do późnej starości. W pewnym lesie żył ubogi osadnik. Dopiero trzeci rok mijał od chwili, gdy osiadł w tych stronach. Pomimo iż od świtu do nocy, a nawet dłużej, pracował – mało jeszcze wykarczował pni i ledwo na maleńkim kawałku roli zieleniło się żyto i owies. W całym dobytku miał tylko czarnobestrą. Krowę, która od rana do nocy pasła się w lesie, a na noc zamykał ją osadnik w oborze. Krowa mogłaby i całą noc chodzić po lesie, ale poja- wiły się wilki, i osadnik bał się, że może krowę stracić. Jednego dnia, a było to właśnie w noc przed świętym Janem, chłop nie mógł odnaleźć swojej krowy. Nigdzie nie słyszał dzwonka, który zawieszony na szyi czarnobestrej glinkotał, dając osadnikowi znać, na jakiej polanie czy uroczysku krowa się pasie. Nie słysząc nigdzie glinkotania dzwonka martwił się, że jego czarnobestra już przepadła. Już ją tam gdzieś na pewno dopadły wilki. Chłop chodził po lesie, wołał, ale krowy nie mógł znaleźć. Przedzierał się przez krzewy i gąszcze, gałęzie chlastały go po twarzy, a ktoś nie przyzwyczajony mógł się przestraszyć miękkiego lotu sów. Od tego chodzenia rozbolała go noga, siadł więc na jakimś zwalonym pniu i przewiązał ją sobie chustką. Była to jedwabna chustka, przed laty kupiona na jarmarku, na którym sprzedał kilku kubełków żywicy utoczonej z wiekowych sosen. Gdy chłop podniósł się z pnia i przeszedł kilka kroków, nie mógł uwierzyć swoim oczom. Cały las się rozjarzył. Tam widział garnczek pieniędzy odbijający księżycowe promienie, ówdzie lśniły srebrne talary. Było tyle tego co krok, że gdyby wszystko to pozbierał, mógłby pewnie kupić całe królestwo. W tym miejscu musiał stać niegdyś zamek rozbójników, który zapadł się pod ziemię, a wraz z nim wszystkie zrabowane przez nich skarby. Chłop, idąc coraz głębiej w las, słyszał także mowę ptaków i już wiedział, że czarnobestra zaplątała się w krzaki, ale natychmiast o niej zapomniał. Złoto, tyle złota – tylko o tym mógł myśleć. Zaczął gorączkowo rozgarniać ziemię rękoma, próbował i tu, i tam, ale splątane ko- rzenie drzew i krzewów przerastające ziemię nie pozwalały na wydobycie żadnego ze skar- bów. – Nie ma rady – pomyślał – muszę iść do domu po motykę. Pobiegł najszybciej, jak tylko mógł, i nim jeszcze zorza pojawiła się na niebie, powrócił na zaklęte miejsce z motyką. 34 Biegnąc z powrotem, słyszał, jak nocne ptaki mówiły pomiędzy sobą, że wilki grasują po lesie, ale on ani pomyślał o czarnobestrej. Zmęczony drogą usiadł na pniu, a że noga dalej go uwierała, zdjął buty i jeszcze raz przewinął chustkę. W tym momencie, gdy to uczynił, złoto zniknęło sprzed jego oczu i przestał rozumieć mowę ptaków. Czerwony kwiat świętojańskie- go korzenia wypadł z jedwabnej chustki i zniknął. Przez drzewa zaczęły się przedzierać pierwsze promienie słońca. Z głębi parowów podnio- sła się gęsta mgła. Najbliższe drzewa zniknęły w jej omamiającym dymie, a chłop nie ruszał się z pnia. Upłynęło wiele czasu, nim wreszcie podniósł się i ruszył na poszukiwanie czarno- bestrej. Niestety, krowy już nie znalazł. Przez kilka dni chałupa osadnika wyglądała jak wymarła. Z komina nie unosiła się nawet najmniejsza smużka dymu, ale gdy mocniej przypiekło słońce i zaczęły żółcić się kłosy zbo- ża, chrzęst żętego pokosu niósł się przez uspokojony upałem las. Gdy zboże przeschło, z klepiska dobiegł głuchy łomot cepa. A gdy nadeszła jesień, zboże na strychu mieniło się złotem prawdziwie wydartym ziemi. 35 O tym, jak purtk przegrał z żołnierzami zakład Przed wielu, wielu laty trwała na lądzie wielka wojna. Ponieważ nie było widać jej końca, z krajów objętych wojną uciekał, kto tylko mógł. Nawet krośnięta, które zamieszkiwały bli- sko ludzi, odeszły wraz z nimi, wybierając jako miejsce swojego schronienia sam cypel Helu, gdyż tam jeszcze wojna nie dotarła. Wśród żołnierzy szerzyła się dezercja. Mając dosyć tej pańskiej wojny, jak mówili, ucie- kali, gdzie ich oczy poniosły, byle dalej od tego krwawego teatru. Ciemnym borem szli trzej żołnierze, którzy jeszcze poprzedniego dnia czuwali na szań- cach, a teraz nie wiedzieli, gdzie się podzieją i gdzie znajdą pomoc. Cały kraj był opustoszały. W dalekich miastach, do których wojna jeszcze nie dotarła, nie mieli czego szukać, ponieważ byli goli jak polne myszy. Pod wieczór, gdy idąc zastanawiali się nad swoim niewesołym losem, spotkał ich tajemni- czy człowiek. W pierwszym momencie wydał się zaskoczony nie mniej od nich, ale po chwili powiedział: – Ja wiem, dzielni żołnierze, czego wam brakuje. – Ciekawi jesteśmy posłuchać, panie! A może jeszcze powiecie, skąd my i po co my? – zapytał jeden z nich, chcąc wybadać, czy nieznajomy uważa ich za dezerterów. – Skąd wy i po co wy – wiecie! Tego wam mówić nie muszę. Ale mogę powiedzieć to, czego nie wiecie. Mogę wam dać tyle pieniędzy, że nigdy nie będzie ich za mało. Za siedem lat zgłoszę się do was i zapytam o trzy rzeczy. Jeżeli nie powiecie prawdy – będziecie musieli wiecznie mi służyć. – Dobrze – odpowiedzieli żołnierze. – Siedem lat to wiele czasu. Może się tyle jeszcze zdarzyć, że przystajemy na taką umowę. – Macie moją laskę – powiedział nieznajomy – a skoro nią w ziemię po trzykroć uderzycie, będziecie mieli tyle pieniędzy, ile wam potrzeba. Żołnierze uderzyli laską o ziemię, a za każdym razem pojawiała się gromadka złotych pie- niędzy. Gdy napełnili swoje kieszenie, chcieli podziękować nieznajomemu, ale tego już nie było. Rozglądali się wokół, wołali nawet za nim, ale nigdzie go nie widzieli. Jeden z nich przeraził się i rzekł do towarzyszy: – A co zrobimy, jeżeli to był purtk? – Co ty mówisz? – powiedział drugi. – A gdyby nawet, będziemy się martwili za siedem lat, a nie teraz. Trzej żołnierze przez siedem lat żyli bardzo wesoło. Dobrze mieli z nimi również wszyscy ci, którzy się z nimi spotkali. Żołnierze nie trzymali pieniędzy, które tak łatwo przychodziły, tylko dla siebie, lecz rozdawali je wszystkim biednym i potrzebującym, których w tym czasie nie było mało. Mijał rok za rokiem, aż wreszcie nadszedł rok siódmy. Dni mijały tak szybko, że trzej żoł- nierze stracili ich rachubę, ale z każdym nowym dniem byli coraz bardziej smutni. Opuścili wesołe miasta i wędrowali przez kraj, jak gdyby chcieli nacieszyć się widokiem jezior i lasów, których za niedługi czas nie będą już być może mogli oglądać. 36 – Całe szczęście – mówił ten, który kompanów ostrzegał przed purtkiem – że nie mam żo- ny ani dzieci. Inaczej z żalu pękłoby mi serce. Idąc przez las spotkali staruszkę, która poprosiła ich o wsparcie. Żołnierze wyjęli po garści złotych monet i dali je staruszce. Ta ucieszyła się bardzo, lecz później zapytała, dlaczego mając tyle pieniędzy są smutni? – Gdybyśmy to wiedzieli, co dziś wiemy, na pewno nie mielibyśmy pieniędzy, ale nie by- libyśmy smutni. Same pieniądze szczęścia nie dają. Tej prawdy trzeba się uczyć. Niektórzy uczą się jej przez całe życie, a my uczyliśmy się jej przez siedem lat. Drugi z żołnierzy opowiedział staruszce wszystko, co im się zdarzyło od chwili ucieczki z wojska. – Nie martwcie się za szybko – powiedziała kobieta. – Widzę, że pieniądze nie zniszczyły waszych serc. Skoro pomogliście mnie i ja dam wam dobrą radę. Siedem mil stąd, za wysoką górą i jeszcze większym jeziorem, które ciemno świeci, jest wielki kamień. Przy nim zawsze spotykają się purtki, aby radzić nad poczynaniami następnego dnia. Jeżeli tam zajdziecie, mo- że uda się wam usłyszeć, jakie też zagadki szykują diabły na waszą zgubę. Żołnierze ucieszyli się, podziękowali pięknie i ruszyli śpiesznie w drogę. Mieli mało cza- su, gdyż za dwa dni mijał naznaczony im termin siedmiu lat. Pod wieczór żołnierze doszli do ciemnego jeziora, a przy nim zobaczyli wielki kamień – wszystko było tak, jak mówiła staruszka. Naradziwszy się pomiędzy sobą, zostawili jednego spośród siebie pod kamieniem, a dwaj pozostali ruszyli do pobliskiej karczmy. Im głębiej zapadała noc, tym straszniej robiło się żołnierzowi pozostawionemu przy ka- mieniu. Księżyc zniknął zupełnie za czarnymi chmurami. Ani jedna gwiazda nie świeciła na niebie, a od jeziora słychać było bełtanie fal, które nieprzyzwyczajonego mogło przyprawić o drżenie serca. Po chwili jednak żołnierz otrząsnął się z tego nastroju i, znalazłszy rękoma większą kępę mchu, wyścielił sobie swój schowek, gdyż nie wiedział, jak długo przyjdzie mu czuwać pod tym kamieniem. Minęło kilka godzin, nim usłyszał głos kruków, a w tej samej chwili zamilkły wszystkie odgłosy lasu i jeziora, które przyprawiały go o strach. Lecz od tych kruczych głosów zrobiło mu się jeszcze straszniej. Usłyszał szum wiatru, poczuł pęd powietrza – to purtki przemienio- ne w kruki zlatywały na naradę i siadały na czarnym kamieniu. Żołnierz skurczył się zupełnie, wstrzymał oddech, aby słyszeć dokładnie wszystko to, o czym purtki będą mówiły na dzisiej- szej naradzie. Kruki rozmawiały już przez dłuższą chwilę, ale żołnierz nie usłyszał nic, co mogłoby go bardziej zainteresować. Tak trwało do chwili, nim w powietrzu nie rozległo się jeszcze potęż- niejsze krakanie i zimny pęd powietrza, który owiał czoło żołnierza, nie zasygnalizował mu, że na naradę przyleciał spóźniony purtk. Przyleciał najpotężniejszy z wszystkich purtków, gdyż tamte zamilkły, jak gdyby czekając, co teraz usłyszą. Po chwili żołnierz usłyszał, jak jeden z nich rzekł: – Od jutra będę miał na służbie trzech żołnierzy. Mija siedem lat od chwili, gdy zawarli ze mną umowę, a wierzę, że nie rozwiążą żadnej zagadki. Zresztą gdyby nawet jedną zgadli, to na pozostałe nie odpowiedzą. – Ciekaw jestem, jakie dasz im zagadki? – zapytał najstarszy purtk. – Gdy będziemy w karczmie, dam im pieczeń z konia, wina utoczę z czarnych jagód, a na stole będzie serweta z wyplecionej skóry konia. Tego nie zgadną. – Masz rację – powiedział inny z purtków. Szum w powietrzu i ponure krakanie oznajmiło żołnierzowi, że narada się skończyła. Pod- niósł się więc i pomimo nocy ruszył w stronę karczmy, w której miał się spotkać ze swoimi kompanami. Obudził ich i rzekł, co usłyszał pod kamieniem. Żołnierze ucieszyli się bardzo z tej wiadomości i mimo czekającej ich próby zasnęli spokojnym snem. 37 Rankiem, gdy zeszli do karczmy i jedli śniadanie, pojawił się ich znajomy sprzed siedmiu lat. Podszedł do nich i rzekł – Czyż tak pożywiają się ci, którym pieniędzy nie brakuje? Poznajcie moje serce – co po- wiedziawszy klasnął w ręce. Sługa przyniósł półmiski z pieczenią i dzban wina, a nieznajomy rozłożył na stole piękną serwetę, na której postawiono zastawę. Gdy wszyscy pożywili się, nieznajomy rzekł: – Teraz, zgodnie z umową, musicie rozwiązać trzy zagadki. Abyście po raz trzeci mogli poznać moje dobre serce i to, że nie jestem złym człowiekiem, zadam wam zagadki najprost- sze z możliwych. Jeżeli odpowiecie mi, jaką jedliście pieczeń, jakie piliście wino i z czego zrobiona jest serweta na stole – wygraliście. Jeżeli jednak nie potraficie na te pytania odpo- wiedzieć, będziecie musieli wiernie mi służyć. – Nasz dobrodzieju – powiedział jeden z żołnierzy, nie dając poznać po sobie, iż dawno już wie, kto jest ich fałszywym dobroczyńcą – te zagadki są zbyt łatwe dla mnie. Mam już swój wiek, siwe włosy pokryły moją głowę. Niech odpowie najmłodszy spośród nas, gdyż i dla niego te zagadki nie powinny być zbyt trudne. Purtk spojrzał zaniepokojony. Jego rozbiegane oczy spoglądały to tu, to tam – lecz nic nie odpowiedział, a odezwał się najmłodszy z żołnierzy. – Jedliśmy, panie, pieczeń z konia. Piliśmy wino z czarnych jagód, a serweta leżąca na stole to wygarbowana skóra konia. Gdy najmłodszy z żołnierzy powiedział te słowa, nieznajomy zniknął. Wraz z nim zniknął suto zastawiony stół i tylko przez chwilę słychać było jeszcze gwizd w powietrzu. Nazajutrz opowiadali ludzie, że aż do czarnego kamienia drzewa są poprzewracane, jak gdyby sam purtk zakręcił wiatrem i drzewa ze złości wyłamał. Żołnierze tego samego dnia wyprawili ucztę w karczmie, na którą zaprosili wszystkich, którzy mieszkali w wiosce. A ponieważ i ja, mimo przechodząc, słyszałem muzykę, zaszedłem do karczmy. Razem z wszystkimi piłem białe wino, a gdy nastał świt, najstarszy z żołnierzy opowiedział całą przy- godę, którą wiernie spisałem. 38 O jantarze i słonym morzu W głębi boru, tak daleko od wszelkich siedzib ludzkich, że nawet najmocniej wiejący wiatr nie przynosił ze sobą w tę stronę echa ludzkiego śmiechu – stała mała chatka. Lata poczerniły gonty, chroniące gospodarzy przed słońcem i deszczem, a że i drewniana konstrukcja zupeł- nie zsiniała, chatka ta była prawie niewidoczna na tle ciemnych, wysmukłych drzew. W cha- cie mieszkał młody Bork ze swoją piękną żoną Dobrostą, sprowadzoną tu z okolic ludniej- szych i bogatszych, przez które przeciągały karawany kupców z bogactwami i szumne poczty rycerskie. Przez wiele lat, aż do chwili, gdy udał się w okolice zamieszkałe, Bork nie zdawał sobie sprawy ze swojego ubóstwa. Nie znał nawet słowa ubóstwo. Dobrze mu było z tym, co miał, z tym, do czego przyzwyczaił go jego ojciec. Dopiero tam, w ludnym mieście, skąd wziął sobie kochającą go żonę, uświadomił sobie, czym jest złoto i co można za nie otrzymać. Tak, jak do tej pory Bork był szczęśliwy, tak od chwili, gdy zobaczył wielkie miasto, coraz bardziej markotniał, coraz częściej wsłuchiwał się w jakiś tajemniczy głos, niepokojący go wprawdzie, ale jeszcze na tyle niezrozumiały, że nawet sam nie zdawał sobie sprawy z jego znaczenia. Dobrosta jednak, która umiłowała Borka od pierwszego wejrzenia, smutniała coraz bar- dziej. Przypisywała zmianę w jego charakterze drobnym niepowodzeniom: a to temu, ze sidła zastawione na zające były znowu puste, a to temu, że pole, które z takim trudem wykarczo- wali, nie będzie i w tym roku plonowało. Ponad calizną ziemi sterczały rzadkie, suche pędy żyta. Zupełnie spaliły je promienie słońca. Początkowo myślała nawet, że budzący ją czasami w nocy głos Borka, drżący i niepokoją- cy, był niczym innym jak wypowiadanymi we śnie zaklęciami o deszcz, dobry deszcz. Ale gdy pośród wielu niezrozumiałych słów zaczęła rozróżniać jedno, powtarzające się coraz czę- ściej – złoto, złoto, złoto – zaniepokoiła się bardzo i po kilku dniach zapytała Borka, dlaczego jest taki markotny. Ten nic nie odrzekł, odwrócił się i poszedł do swojej roboty. Smutno się zrobiło żonie. Tym smutniej, że do tej pory nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Nie po- wiedziawszy jednak nic więcej, przeszła do czarnej izby, gdzie stukanie garnków mogło je- dynie sygnalizować to, iż była niezwyczajnie przejęta. Nie mówili nic do siebie przez cały dzień, ale gdy skończyli wieczerzę i Bork, jak miał we zwyczaju, zażył tabaki, usłyszała, że powiedział do siebie – złoto. I zaraz dodał: – Wiesz, gdybyśmy mieli złoto, wtedy dopiero bylibyśmy szczęśliwi. Nasz los zupełnie by się odmienił. Nie musielibyśmy już pracować, inni pracowaliby za złoto na nas. Spojrzał na nią bacznie, ale nie aż tak chyba, żeby zaobserwować zmianę na jej twarzy. Biła się ze swymi myślami. Nie wiedziała, co odpowiedzieć ukochanemu Borkowi, z którym było jej do tej pory tak dobrze, że nie myślała o żadnej odmianie swojego losu. Przecież pra- cować to jest również szczęście. Szczęściem jest – widzieć, jak wszystko, czego dotkną się nasze ręce, zmienia się, staje się lepsze. Szczęściem jest widzieć, jak czerwone kiełki zboża, przebijające gruzły ziemi, przemieniają się w zieloną ruń i rosną do słońca. Szczęściem jest to przecież, że są razem z Borkiem. Szczęściem jest słońce. Szczęściem jest deszcz. Nawet moł- 39 nia, rozpalająca w letnie, upalne dni pół nieba, której początkowo tak się bała – nawet ona jest szczęściem. Przecież nie potrzeba im złota. Po co im złoto? – Jak to jest, gdy ktoś na ciebie pracuje? – myślała żona Borka i była coraz bardziej nie- spokojna. Tym bardziej, im częściej myślała o sprawach i rzeczach, o których przedtem w ogóle nie musiała myśleć. W tym zamyśleniu, w tej ciszy, która zapadła w izbie, doszła do jednego niewątpliwego wniosku: Bork już jej nie kocha. Nie jest mu z nią dobrze. To właśnie, po chwili – patrząc na jego twarz niknącą w mroku – wypowiedziała cichymi, prawie niedosłyszalnymi słowami. Zauważyła błysk jego oczu, rozjarzonych, jak gdyby zapalonych ostatnimi promieniami krwawo zachodzącego słońca, a później usłyszała zaprzeczenie, któremu musiała uwierzyć. Bork ją kochał! – Nawet nie wiesz – mówił – że wyprawę, którą dałem twoim rodzicom, kupiłem za złoto. Przecież z tego biednego spłachcia ziemi nie mógłbym uzbierać tyle, aby dać tobie i rodzinie godny podarunek. Raz do roku, tej nocy gdy w najgłębszym borze pali się kwiat świętojański, przylatują na nasze jezioro trzy łabędzie. Są na nim tylko przez noc i odlatują, gdy pierwszy promień słońca dotknie lustra wody. Nikt z moich bliskich, ani matka, ani ojciec – kiedy jeszcze żyli – nie wiedzieli, od kiedy łabędzie te przylatują na to jezioro. Fakt ten zaginął w niepamięci czasów, jak i w niepamięci ginie moment, w którym ktoś zauważył po raz pierwszy na pokrytej rosą trawie – złote listki. Kilka złotych blaszek odbijających do słońca wysyłane przez nie promie- nie. Nie mówiliśmy o tym nikomu. Ani ojciec, ani jego przodkowie, ani ja – ty jesteś pierwsza, której to mówię. Bork przerwał opowieść i zażył z dużego twardego rogu niuch tabaki ukręconej zimą, gdy jest więcej czasu i nie trzeba się śpieszyć z gospodarskimi pracami. – Myślę – mówił Bork dalej – że te listki przynoszą ze sobą łabędzie. Gdyby tak dojść, skąd one do nas przylatują, mielibyśmy złota tyle, ile chcemy. Mówił mi dziad mój, że dale- ko, gdzie jeszcze żaden z ludzi nie był, jest złote jezioro tak wielkie, że nie obejdzie go nikt, chociażby dniem i nocą miał iść. Jezioro tak olbrzymie, że słońce przez cały dzień musi to- czyć się po niebie, aby je od końca do końca oświetlić. To stamtąd widocznie, z tego złotego jeziora, przylatują do nas raz do roku łabędzie, przynosząc wraz z sobą zaczepione w piórach płatki złota. Musimy tam pójść – powiedział Bork do żony, a ona milcząco skinęła głową. Nie była przekonana o tym, iż rzeczywiście muszą szukać złotego jeziora, ale kochała Borka i była mu posłuszna. Mijały dni. Nadeszły żniwa i okazało się, że plony były mizerne. Może ten fakt przekonał Dobrostę najbardziej. Przekonała ją ciągła niepewność losu. Widząc przygotowania Borka, nic już nie mówiła. Przez długą jesień i surową zimę przygotowywali się do wyprawy. Bork zrobił sobie mocny łuk z cisowego drzewa, rosnącego pośród gęstego boru tak, jak gdyby inne drzewa od siebie odganiało. Gdy nastała kolejna wiosna, nie pracowali już na roli. Bór powoli wkraczał na odebrane przez człowieka ziemie. Bork chodził na polowania, a jego żona łowiła kaszorkiem ryby w jeziorze. Ryby i zwierzynę zawieszali na rozynkach i wędzili w jałowcowym dymie albo po prostu suszyli w gorących promieniach słońca. Coraz bliżej była świętojańska noc, i Bork zaczął pleść klepce, sidła na łabędzie. Które miały wskazać im drogę, gdy zabłądzą. W wigilię nocy rychło zrobiło się ciemno, raz po raz widzieli wieczne światło mołni roz- palające bezgłośnie niebo. Gdy mołnia schowała się za ciemną ścianą lasu, z nieba zaczęły spadać gwiazdy, na których tle widać było niebieską drogę – drogę mleczną. Bork z żoną odpoczywali tej ostatniej przed wyprawą nocy. Nie mogli zasnąć, niepokojąc się, czy klepce są dobrze zastawione i co o świtaniu w nich znajdą. 40 Dzień wstał gwałtownie. Bork z Dobrostą zebrali się i poszli do jeziora. W klepcach były dwa łabędzie. Ostrożnie rozplątali sidła, spętali łabędziom nogi i skrzydła i przenieśli je do dwóch koszy plecionych z mocnego korzenia jałowca. Powróciwszy do domu, zapakowali do identycznych koszy uwędzone i suszone ryby. Nim jeszcze słońce stanęło w pełnym połu- dniu, ciężko objuczeni wyruszyli na północ. Tam, gdzie co roku ginęły w swoim locie ptaki. Szli dniem i nocą. Często musieli zmieniać kierunek marszu, ponieważ drogę zagradzały im rozległe trzęsawiska. Płoszył ich nagły łopot skrzydeł sowich, ciężki tętent łosia, niosący się daleko przez sprężyste torfowiska. Szli dniami i nocami, prawie nie odpoczywając. Szli i szli, a końca wędrówki nie było widać. Żaden znak nie wskazywał im, że są już blisko złotego jeziora. Gdy już nie mieli pewności co do obranego kierunku, przystanęli na dłużej i wyjęli z kosza jednego łabędzia. Ten, początkowo niepewnie oddalił się od nich, a później wzbił się, ciężko łopocząc skrzydłami, ponad czarny las, ponad sine jezioro, przy którego brzegach odpoczy- wali. Bork z żoną podążyli w tym kierunku, w którym odleciał łabędź. Dobrosta nieraz prosiła Borka, aby wrócili, aby cofnęli się z tej drogi, której końca nie wi- dać. Przypominała mu dom rodzinny, który stał gdzieś w borze zupełnie opuszczony, ale Bork uparł się i szli wciąż dalej. Przyszedł jednak taki dzień, kiedy i Bork stracił nadzieję. Gdy przystanęli przed kolejną rzeką, zagradzającą im drogę, powiedział, że jutro wypuszczą łabędzia, a gdy rychło nie znajdą złotego jeziora – zawrócą do osamotnionego w głębi boru domu. Dobrosta nic nie odpowiedziała, ale bała się tego powrotu; tak jak przedtem prosiła o to – teraz się bała. Od kilku dni nie mieli już żadnych zapasów. Żywili się tylko trawami i rybami, które Bork łapał w strumieniach. Jeszcze bardziej niż głodu zaczęła się obawiać powrotnego marszu. Nie wiedziała, gdzie są. Nie wiedziała, czy zdołają odnaleźć swoją opuszczoną chatę. O świcie wypuścili ostatniego łabędzia. Ten niezdarnym, kołyszącym krokiem podszedł do rzeki, zesunął się do niej, a później poderwał się i przez chwilę rozbijając lustro wody mach- nięciami olbrzymich skrzydeł – pofrunął w sobie tylko znanym kierunku. Bork i Dobrosta, nie mówiąc już nic do siebie, poszli w tym samym kierunku. Jeszcze dłu- gi czas szli przez lasy, gdy te nagle się skończyły. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, widać było suche, wypalone słońcem wzgórza. Trasę ich wędrówki znaczył wzbijający się w powietrze kurz. Nie mówiąc w dalszym ciągu do siebie ani słowa szli, szli wciąż dalej. Ich droga nie miała kresu. Wspinali się po to na łyse garby wzgórz, aby zaraz z nich zejść. I tak bez przerwy. Nie mieli w co nabrać wody. Ich usta były spieczone. Oczy wypatrywały najmniejszego źródła. Daremnie. Nadchodziła noc. Słońce opuszczało się już po nieboskłonie. Na niebie pojawił się księżyc, jak gdyby czekając tylko na tę chwilę, gdy słońce zupełnie zniknie. Lecz co to – gdy weszli na garb kolejnego Wzgórza, ich oczy poraził blask. Złoty blask jeziora, którego brzegów nie było widać. Przed nimi płonęło złote jezioro. Cel ich wędrówki. Bork, chociaż przed chwilą jeszcze zdawało się Dobroście, że sił w nim prawie nie ma, zbiegł na złoty brzeg. Nie czekając, aż ona dobiegnie do niego, zanurzył ręce w wodach jezio- ra i wydobył pełną garść złotego żwiru. Nie mówił nic, lecz w ostatnich promieniach słońca wyjmował garść po garści złoty żwir, który usypywał złotym kopcem na brzegu. Gdy nastała noc, obydwoje zapadli w kamienny sen. We śnie Dobrosta zobaczyła złotą sy- renę, która jak gdyby wołała ją do siebie. Dobrosta nie wiedziała, czy to we śnie, czy na jawie czyni, ale poszła za nią, a ta wskazała jej złote posągi stojące nad samym brzegiem jeziora i powiedziała: – To są tacy sami śmiałkowie, jak twój mąż. I oni niegdyś przyszli po złoto. Nie znali jed- nak umiaru, za co musiała spotkać ich kara – sami przemienili się w złoto. Rankiem musicie odejść, zabierzcie to, co do tej pory mąż wydobył, lecz odejdźcie, aby i was nie spotkał ten sam los. 41 Dobrosta trapiona snem, obudziła się, ale nikogo oprócz śpiącego Borka nie zobaczyła. Spała więc dalej. Gdy ponownie otworzyła oczy, jej mąż stał już w płytkiej wodzie złotego jeziora i wydobywał złoto. Przypomniawszy sobie sen, zaczęła prosić męża, aby mając już tyle złota, powrócili do domu. Ten jednak nie chciał jej słuchać. Dobrosta tłumaczyła, że już dosyć złota wydobył, że nie zdołają nawet zabrać go do domu. Lecz Bork nie słuchał. Teraz, stojąc pochylony nad wodą, nie wybierał już złotego żwiru, lecz wypatrywał ciężkich złotych głazów, które z wielkim wysiłkiem wytaczał następnie na brzeg jeziora. Dobrosta zaczęła płakać, ale ten płacz nie dotarł do serca Borka. Było tak, jak gdyby prze- stała dla niego istnieć, a istniało tylko złoto, tylko ono i nic więcej. Wreszcie koło południa Bork wyszedł na brzeg, aby nieco odpocząć po męczącej pracy i posilić się tym, co jeszcze wczoraj nazbierali na wypalonych słońcem wzgórzach. Gdy otwie- rał kosz, Dobrosta spojrzała na jego ręce. Tak, nie myliła się – kosz otwierały złote ręce! Dobrosta przypomniała sobie sen i trwoga ogarnęła jej serce. Drżącym od płaczu głosem opowiedziała Borkowi, co widziała we śnie. Ten roześmiał się najpierw, ale widać po chwili zaniepokoił się, gdyż podniósł się, chwycił garść piachu i zaczął nim szorować ręce. Złoto jednak nie chciało z nich zejść. Bork szorował aż do bólu, który czuł jeszcze przez moment, aż do krwi, która przez moment jeszcze lśniła czerwienią, ale i ona powoli zmieniała swój kolor. Dobrosta oddalała od siebie przeczucie, jak gdyby jeszcze nie chcąc wierzyć w to, co wi- działa. Nabrawszy garść piasku, zaczęła trzeć ręce Borka, ale te stawały się coraz twardsze, coraz zimniejsze. Na jej ręce spadła gorąca kropla. Bork płakał. Jeszcze mógł płakać. Jednak z każdą chwilą stawał się coraz bardziej złoty. Coraz bardziej był podobny do złotych pomni- ków tych śmiałków, którzy przybywszy nad brzeg złotego jeziora, mieli już na nim pozostać na zawsze. Dobrosta wstała, przytuliła się do męża. Coraz mocniej przenikał przez jej ciało chłód, tyl- ko policzek omywały gorące słone łzy. Odeszła o kilka kroków i widziała, jak łzy toczące się z twarzy Borka spływają do złotego jeziora. Woda w tym miejscu burzyła się, bieliła, coraz dalej rozchodził się biały krąg na zło- tej tafli jeziora. Nim nastała noc, złote jezioro przestało być złotym – stało się słonym, gorz- kim. Bork milczał, jak milczały widziane przez nią we śnie złote pomniki junaków. Gdy słońce zaszło, Dobrosta przytuliła się do zimnych nóg Borka, lecz nie widziała niko- go, kto mógłby ją pocieszyć. Zmorzył ją sen. We śnie po raz wtóry pokazała się jej syrena mówiąc, że jezioro to będzie odtąd słonym i gorzkim morzem. – Twojego męża i wcześniejszych śmiałków przykryje lotny, złocisty piach – mówiła sy- rena – lecz ty, jeżeli kochasz go jeszcze i jeżeli kochać go nie przestaniesz, możesz zaklęcie odwrócić. Patrz – mówiła dalej syrena – to jest twoja łza, która opadła w gorzkie wody morza. – To mówiąc, pokazała jej złocisty jantar. – Jeżeli wypłaczesz tyle łez, że całe to morze stanie się morzem jantarowym, minie czas zaklęcia. Syrena zniknęła. Jeżeli ktoś wybierze się nocą na złote, nadmorskie wydmy, spotka Dobrostę, której łzy spływając do morza zamieniają się w złociste bryłki bursztynu. 42 O tym, jak krawiec stolema zwyciężył W dawnych czasach, gdy czeladnicy jeszcze z miasta do miasta chodząc uczyli się rzemio- sła, zdarzyło się, że jeden z nich, krawczyk, będąc bardzo głodny zaszedł do ogrodu. Tyle tam drzew rosło – jabłoni, gruszek i śliw – że tych kilka owoców, które sobie weźmie – pomyślał krawczyk – nie powinno dla nikogo stanowić straty. Myśląc tak, ani przypuszczał, że ten wielki sad należy do stolema – olbrzyma, który potrafi jedną ręką ogromne głazy pchnąć w powietrze tak, że przez trzy dni lecą, nim spadną na ziemię. Krawczyk położył na ziemi tornister, w którym miał cały swój majątek, i wszedł na ja- błonkę. Narwał sobie pięknych czerwonych jabłek. Kilka zresztą zjadł od razu na drzewie, a resztę schował do tornistra. Musiał przy tym bardzo uważać, gdyż trzymał w tornistrze także mysikrólika, którego znalazł na drodze z przetrąconym skrzydłem i od kilku tygodni nim się opiekował. Później wszedł krawczyk na gruszę, a że najadł się już przedtem, zerwał tylko kilka gru- szek, aby mieć na drogę. Gdy szedł do tornistra, zauważył ziemniak, którego ktoś musiał zgu- bić. Marny on był, uwiędnięty, ale krawczyk i tym się ucieszył, gdyż mógł go przypiec w popiele, bo nie można przecież żyć samymi tylko, choćby najlepszymi jabłkami. Schował gruszki do tornistra, a ponieważ nie było w nim wiele miejsca, ziemniak włożył do kieszeni, a mysikrólika ukrył za pazuchą. Już krawczyk wziął tornister w ręce, już chciał narzucić go sobie na plecy, gdy poczuł strach. Ziemia zaczęła się trząść. Głos jak grzmot rozległ się w powietrzu, a w chwilę później krawczyk zobaczył przy sobie olbrzyma, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie widział. Tym ol- brzymem był stolem. Co ty robisz w moim ogrodzie? – zapytał stolem krawczyka. Przerażony krawczyk najpierw milczał, ale z każdą chwilą jego strach robił się coraz mniejszy. Patrzy, toć to też człowiek – tyle że większy od największych ludzi – a człowieka nie musiał się obawiać. Gdy to pomyślał, roześmiał się głośno i odzyskał humor. Stolem patrzy na niego, patrzy, a potem mówi: – Nie dość, że jesteś w moim ogrodzie, to jeszcze się śmiejesz ze mnie? Widać, nie musisz się mnie bać – dodał po chwili. – Nie boję się – powiedział krawczyk. – Jak chcesz, możemy się zmierzyć. – No to zmierzmy się – powiedział stolem. – Zobaczymy, kto z nas mocniej ściśnie ka- mień. Co powiedziawszy, podniósł kamień, ścisnął go w ręku tak, aż zagrzechotało. Na otwartej dłoni stolema leżał kamienny pył, a z kamienia nie było ani śladu. – Hm, krucho ze mną – pomyślał krawczyk. – Muszę coś wymyśleć. W tym momencie przypomniał sobie, że w kieszeni ma znaleziony wcześniej w ogrodzie ziemniak. – To żadna sztuka zgnieść kamień – powiedział krawczyk. – To potrafi byle dziecko, ale zgnieść kamień tak, aby z niego poleciała woda, to jest godne mężczyzny. – Nie – powiedział stolem – tego nie widziałem. Jeżeli tego dokonasz, wygrałeś pierwszą próbę. Ale pamiętaj, że czeka nas jeszcze druga próba. – Dobrze – odpowiedział krawczyk. 43 Nachyliwszy się udał, jak gdyby szukał kamienia, a tymczasem zacisnął w ręce wyjęty z kieszeni ziemniak. Patrzy stolem, a spomiędzy palców krawczyka rzeczywiście cieknie woda. Nikt jeszcze tak nie ścisnął kamienia. Pierwszą próbę wygrał krawczyk. Gdy obydwaj trochę odpoczęli, odezwał się krawczyk: – Pierwszą próbę ty dyktowałeś. Pozwól, że drugą ja podyktuję. Tylko pamiętaj, stolemie, że ten z nas kto przegra – nie tylko że będzie musiał opuścić ten ogród, który do ciebie nale- ży, ale także całą ziemię, którą można objąć stąd oczyma. – Dobrze – odpowiedział stolem – pewny swego zwycięstwa. – Raz mogło mi się nie udać – myśli stolem – ale za drugim razem na pewno zwyciężę te- go przybłędę, który nie tylko że jadł owoce z moich drzew, ale jeszcze ośmielił się ze mną wygrać. – No to zgoda – powiedział krawczyk. – Drugą próbę wygra ten, kto wyżej rzuci kamie- niem. – Głupi człowiek – pomyślał stolem. – On chyba nigdy nie słyszał o stolemach, gdyż ina- czej nie zadawałby mi takiej próby. Rozejrzał się stolem dookoła i – wypatrzywszy poręczny kamień – rzucił go tak, że przez powietrze przeszedł gwizd. Stolem z krawczykiem czekają i czekają. Mija dzień za dniem, a kamienia jeszcze nie wi- dać. Krawczyk zdążył już zjeść wszystkie owoce, które miał w tornistrze, a bał się zrywać nowe z drzew. Minął dzień czwarty, piąty – aż wreszcie, gdy minął tydzień, kamień spadł z nieba, zarył się głęboko w ziemię, a do dołu napłynęła woda i powstało głębokie jezioro. – No dobrze – powiedział krawczyk – teraz zobaczymy, jak wysoko poleci mój kamień. Sięgnął za pazuchę, wziął mysikrólika w garść i zamachnąwszy ręką – wypuścił w powie- trze. Stolem zobaczył, że jakiś ciemny kształt wzbił się w powietrze wysoko, aż zniknął im z oczu. Mija dzień, mija trzeci, minął tydzień pierwszy i drugi, a kamień nie spadł. Zaniepokojony stolem, patrząc na krawczyka dziwił się, gdzie też jest schowana jego moc. W końcu musiał przyznać się do swojej porażki i pozostawiwszy krawczykowi ogród, opuścił zupełnie te stro- ny. Od tej pory nikt z ludzi nie widział już stolemów, a krawczyk był ostatnim człowiekiem, który nie tylko widział, ale i zwyciężył prawdziwego stolema. 44 Jan i Marcin – dwaj królewscy synowie Król pewnego państwa po świetnym zwycięstwie nad swoim wrogiem postanowił, dla upamiętnienia tej chwili, wybudować nowy zamek, który miał się stać symbolem królewskiej dzielności i potęgi państwa. Przez wiele lat pracowali najtężsi budowniczowie, aby nadać materialny kształt królewskiej myśli. Wreszcie stanął zamek, z którym żaden inny nie mógł się równać; był tak piękny, a jednocześnie tak przemyślnie zbudowany, że wydawał się zam- kiem nie do zdobycia. Król zamieszkał w zamku wraz ze swymi dwoma synami – Janem i Marcinem. Król nie czuł się jednak w tym zamku dobrze. Komnaty, pomimo jego zewnętrznej piękności, były zimne, martwe. Gdy więc do królestwa przybył słynący w świecie sztuki malarz, król zlecił mu dekorację zamku. Praca postępowała powoli, ale król czuł się coraz lepiej; komnaty nie były już tak martwe. Malarz potrafił swoją sztuką tchnąć w nie życie. Szczególne zainteresowanie wszystkich wzbudzał wykonany w jednej z komnat portret pięknej kobiety, którą malarz nazwał Elżbietą. Geniusz malarza był tak wielki, że synowie króla zakochali się w tym wizerunku. Gdy do- wiedzieli się od malarza, iż Elżbieta rzeczywiście żyje gdzieś na świecie, postanowili ją od- szukać. Mieli nadzieję, że Elżbieta wybierze któregoś z nich na męża. Jan i Marcin opuścili zamek swojego ojca. Śpiesznie podążając w północne strony, dotarli przed nocą do pałacu, wokół którego nie widać było ani śladu życia. Zdziwieni tym wprowa- dzili swoje konie do stajni, a sami udali się do komnat. Gdy weszli do jednej z nich, zastali olbrzymi kamień, a tuż koło niego obficie zastawiony stół z nakryciami na dwie osoby. Roz- glądali się dookoła, wołali – mając nadzieję, iż ktoś ich usłyszy – lecz odpowiedziało im mil- czenie. Zasiedli za stołem. Gdy nasycili swój głód, przeszli przez pozostałe komnaty, lecz nigdzie nie zauważyli najmniejszego śladu żywej istoty. Nie mówiąc nic do siebie, wyszli z pałacu i udali się do stajni, gdzie postawili swoje konie. Ledwo tam weszli, zobaczyli, iż konie miały nałożone siano i najlepszy owies. Przekonani, że to jakieś dobre siły sprawują nad nimi opiekę, powrócili do pałacu, aby udać się na spoczy- nek. Wszedłszy do komnaty, w której wcześniej spożywali posiłek, zobaczyli, że stół zniknął, a zamiast niego stały dwa łoża z puchową pościelą. Utrudzeni drogą zdjęli swoje suknie i udali się na spoczynek. Marcina zmorzył zaraz sen, lecz Jan, którego zauważone zjawiska mocno dziwiły, postanowił czuwać. Gdy zegar, znajdujący się w jakiejś odległej komnacie, wydzwonił północ, przez otwarte okno wleciał biały gołąbek. Obleciał komnatę dookoła i siadł koło kamienia. Jan szybko za- krył oczy powiekami, gdyż bał się, iż może się wydawać, że nie śpi. – Dobry wieczór, matko – powiedział gołąb. – Dziękuję ci, córko – odpowiedział kamień. – Czy coś się zdarzyło? – zapytał gołąb. – Przybyli dwaj królewicze – odpowiedział kamień – którzy szukają pięknej Elżbiety. Królewicz Jan stłumił oddech, aby nie uronić ani słówka z tej tajemniczej rozmowy. 45 – Znajdą piękną Elżbietę – odpowiedział gołąb – jeżeli będą mądrzy. W naszej stajni stoją dwa konie: brązowy i biały. Książę Marcin musi dosiąść brązowego, a książę Jan białego. Te konie przeniosą ich przez Północne Morze wprost do pałacu Elżbiety. Skoro Elżbieta dosią- dzie konia, muszą zaraz uciekać. Inaczej żmija, która strzeże Elżbiety, obudzi się i ich zabije. – Dziękuję ci, córko – powiedział kamień. – Gdyby ktokolwiek rozgłosił to, co mówiliśmy – rzekł gołąb – stanie się kamieniem aż do piersi. Gołąb odleciał przez otwarte okno. Królewicz Jan zasnął. Rankiem obudziło ich słońce i niosący się przez otwarte okno cudowny zapach kwitnących kwiatów. Koło kamienia stał nakryty, podobnie jak wieczorem, stół. Gdy Marcin i Jan zjedli śniadanie, udali się do stajni. Marcin chciał już siodłać swojego konia, ale Jan – pamiętający nocną rozmowę – wskazał na konia brązowego, a sam osiodłał białego. Wyprowadziwszy konie przed stajnię, wsiedli na nie, a te w mig przeniosły ich do pałacu, w którym uwięziona przez żmiję mieszkała piękna Elżbieta. Marcin zabrał Elżbietę na swego konia i w tej samej chwili wzbili się w powietrze. Żmija, trzy razy owinięta wokół pałacu, w którym uwięziona była Elżbieta, nawet nie drgnęła. Nim słońce zaszło, powrócili do pałacu, w którym nocowali już poprzedniej nocy. Koło kamienia stał stół nakryty tym razem na trzy osoby. Po kolacji zaszli do stajni, gdzie podobnie jak i wczorajszego dnia ktoś nałożył już do żłobu przedniego obroku. Gdy powrócili do pałacu, koło kamienia stały już trzy łoża. Marcin i piękna Elżbieta rychło zasnęli, ale kró- lewicz Jan czuwał. Gdy w dalekiej komnacie odezwał się zegar, wybijając północ, przez okno wleciał biały gołąb i przywitał się z kamieniem mówiąc: – Królewicze szczęśliwie porwali piękną Elżbietę, ale żmija już się przebudziła. Nie miną trzy noce, jak przybędzie do królewskiego zamku, a jeżeli ktoś jej nie pobije, to zginą nie tyl- ko królewicze, ale i stary król. Piękną Elżbietę żmija znowu uwięzi w pałacu za Północnym Morzem. Kamień usłyszawszy te słowa rzekł: – Ktokolwiek by powtórzył to, co słyszał tej nocy w komnacie, cały przemieni się w ka- mień. Zadrżał książę Jan, gdy usłyszał te słowa, ale znowu natężył słuch, gdyż dobiegł go głos gołębia: – Matko, czy nie możemy być wybawione? – Tak – odpowiedział kamień. – Gdyby ktokolwiek kopał najstarszą i najlichszą łopatą koło progu, znajdzie w tym miejscu siekierę. Jeżeli wypije butelkę wina, która stoi w tej komnacie, zyska siłę stolema i będzie mógł siekierą rozwalić bramę, która prowadzi do pała- cu, a gdy to się stanie, spadnie z nas zaklęcie. Gdy kamień wypowiedział te słowa, gołąb pożegnał się i wyleciał przez otwarte okno z komnaty. Jan zasnął. Rankiem czekał już stół nakryty na trzy osoby. Po śniadaniu królewicz wraz z piękną Elż- bietą opuścili pałac i udali się do stajni. Wierzchowce były już nakarmione, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby udać się w drogę do zamku, gdzie czekał na nich stary król. Następnego dnia królewicz Marcin poślubił piękną Elżbietę. Trzeciego dnia królewicz Jan zabrał swój miecz i gdy tylko wszyscy posnęli, udał się – pamiętając rozmowę gołębia z kamieniem – do komnaty, w której spoczywali królewicz Marcin i piękna Elżbieta. Otworzywszy okno postanowił czekać na straszną żmiję. Rzeczywiście, nie minęło wiele chwil, gdy przez okno zaczął się wsuwać ohydny łeb żmii. Królewicz Jan pochwycił ciężki miecz oburącz i ciął z wielką siłą. Żmija strasznie zaryczała. Miecz pękł. Narobił się rumor i zamieszanie, a żmija uciekła. 46 Królewicza Jana, schwytanego w komnacie, posądzono o to, że godził na życie królewicza Marcina i pięknej Elżbiety. Próżne były zaklęcia królewicza Jana, który pamiętając przestrogę gołębia nie mógł wyjawić, co słyszał w komnacie zaklętego pałacu. Groziła mu niechybna śmierć za zamiar bratobójstwa. Wyrok króla był surowy i Jana wtrącono do ciemnicy. O zmroku, gdy prowadzono go już na ścięcie, zatrzymał się i powiedział to, co słyszał pierwszej nocy. Gdy wypowiedział ostat- nie słowo, stał się kamieniem do piersi. Gdy król i królewicz Marcin zauważyli, co się stało, prosili o przebaczenie i o to, aby Jan nic więcej nie mówił. Królewicz Jan powiedział jednak i to, co usłyszał drugiej nocy. A gdy to się stało – przemienił się zupełnie w kamień. Król i królewicz Marcin wyrzucali sobie, że nie wierzyli zaklęciom Jana, lecz najmocniej rozpaczała piękna Elżbieta, uważając, że ona jest przyczyną całego nieszczęścia. Gdy minął czas naznaczony, król doczekał się wnuka. Którejś nocy zarówno królewiczowi Marcinowi, jak i pięknej Elżbiecie przyśniło się, iż jeżeli zetną głowę synowi i posmarują kamień jego krwią – królewicz Jan ożyje. Rankiem królewicz Marcin nie mógł spojrzeć w oczy księżnej. Nurtował go jeszcze senny obraz. To samo czuła piękna księżna. Ból ranił ich serca. Około południa Marcin wziął szablę i odciął synowi głowę. Gdy kamień posmarowano krwią – królewicz Jan ożył. A gdy to się stało, głowa królewskiego wnuka zrosła się cudownie z ciałem i jedynie krwawa pręga na szyi świadczyła o całym wydarzeniu. Wszyscy byli szczęśliwi, tylko książę Jan nie mógł zapomnieć o matce i córce przebywa- jących w zaklętym pałacu. Nie minęło wiele dni, jak otrzymawszy błogosławieństwo ojca udał się na wiernym koniu do zaklętego pałacu. Gdy zardzewiałą łopatą zaczął kopać pod progiem, znalazł srebrną sie- kierę. Trzymając ją w ręku wszedł do znanej sobie komnaty, gdzie na stole stała tylko jedna omszała butelka wina. Wypił ją i poczuł w sobie moc stolemową. Nie minęło wiele chwil, jak uderzeniami srebrnej siekiery rozbił pałacową bramę. Gdy skończywszy swoją pracę otarł ręką pot z czoła, zobaczył, jak z pałacu wychodzą wybawiona przez niego matka i jej piękna córka. Na zamku ojcowskim już z daleka wieszczono ich powrót. Nie minęło wiele dni, jak kró- lewicz Jan ożenił się z wybawioną przez siebie księżniczką. Stary król czując się zmęczony długimi rządami, podzielił królestwo pomiędzy swoich sy- nów, a oni rządzili długo i sprawiedliwie. 47 O tym, jak jeden chłop w świecie mądrości się uczył Pewnego roku żyto na nadmorskich piaskach tak słabo obrodziło, że dwaj bracia, którzy po śmierci ojca wspólnie na ziemi gospodarzyli, nie wiedzieli, jak przeżyją do przyszłych żniw. Gdy wszystkie prace w polu zostały zakończone, bracia nieraz radzili nad tym, co mogliby zrobić, aby im było lepiej. Gdy już zima była blisko, jeden z nich powiedział: – Wiesz co, bracie? Ty jesteś starszy i musisz na starkowej roli zostać, ale nie ma na niej miejsca dla dwóch. Ja muszę iść w świat uczyć się mądrości. Jak dobrze pójdzie, to nie tylko sam mądrych rzeczy się nauczę, ale i ciebie wspomogę. Pożegnali się dwaj bracia, a jeden z nich wyruszył w świat. Szedł dzień, dwa – a ludziom, którzy go pytali, dokąd idzie, odpowiadał, że idzie w świat uczyć się mądrości. Ta wieść wyprzedzała biednego chłopa i wcześniej od niego dobiegła do stolicy. Gdy król jak każdego ranka pytał, co nowego mówią ludzie w państwie – usłyszał, że do stolicy zbliża się chłop, który mądrości się uczy. Zastanawiał się król, przez chwilę milczał, a później po- wiedział: – Jak tylko chłop przyjdzie do stolicy, przyprowadźcie go do mnie. Muszę z nim poroz- mawiać. I rzeczywiście, gdy tylko chłop, który szedł uczyć się mądrości, zawitał do stolicy – kró- lewscy słudzy zaprowadzili go do pałacu swojego pana. Chłop, który nigdy jeszcze króla nie widział, pięknie się pokłonił i milczał, czekając, co powie król. Milczał również król, lecz po chwili zapytał chłopa, czy prawdą jest to, co opowiadają lu- dzie, iż idzie w świat uczyć się mądrości. – Prawda to, królu panie – odpowiedział chłop. – Ziemia nasza, na której gospodarzyliśmy z bratem, jest zbyt uboga, abym i ja mógł się z niej wyżywić. Może w dalekim świecie wy- uczę się takich mądrości, które przydadzą się ludziom. – Chłopie – powiedział król – gdybyś tę mądrość zdobył i mógł mi powiedzieć, co się stało z moją córką i ją odnalazł – dałbym ją tobie za żonę. – Dobrze, królu – odpowiedział chłop. – Będę szukał takiej mądrości, abym mógł powie- dzieć tobie, gdzie jest twoja córka. Król kazał chłopa dobrze nakarmić, a gdy ten się wyspał, ruszył w dalszą drogę. Tymczasem stał się już sławny na całym świecie. Kupcy roznieśli szeroko wiadomość o tym, że jest taki chłop, który ruszył w świat uczyć się mądrości. Gdy przyszedł do drugiego państwa, i tam królewscy ludzie zaprowadzili go przed oblicze swojego pana. Chłop równie grzecznie się ukłonił i pozdrowił króla, a ten zapytał go, czy prawdą jest to, co mówią ludzie? – Prawda to – odpowiedział chłop. – Już jeden król prosił – mówił dalej – abym takiej mą- drości się wyuczył, żebym mógł powiedzieć jemu, co się stało z jego córką, która wyszła do ogrodu i od tej pory zaginęła. 48 – Skoro tak – powiedział król – to może byś się i tej mądrości nauczył, dzięki której mógł- byś mi wyjaśnić tajemnicę moich drzew. Jeżeli będziesz w stanie to uczynić, dam tobie pełen wóz złota. Król zaprowadził chłopa do królewskiego ogrodu, który był tak duży, że nie widać było ani jego początku, ani końca, a tak piękny, że chłop przez chwilę myślał, iż znalazł się w naj- prawdziwszym raju. Król podszedł z nim do trzech drzew. Jedno z nich miało liście złote, drugie srebrne a trzecie przezroczyste jak woda. Gdy chłop zobaczył te drzewa, król zapewnił go raz jeszcze, że za wyjaśnienie tajemnicy tych drzew da mu pełen wóz złota. Król rozkazał dobrze ugościć chłopa, który już następnego ranka wyruszył w drogę. Mijał dzień za dniem. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki. Chłop nie spotykał nikogo na swojej drodze, aż raz, gdy szukał brodu, którym mógłby przejść przez rzekę, usłyszał okrzyk: – Chłopie, stój! Odwrócił się, rozejrzał – a ku niemu szedł uzbrojony żołnierz z brodą do pasa. – To jest granica – powiedział żołnierz – której ja pilnuję i nikt przez nią nie może przejść. Chłop zaczął prosić żołnierza, aby ten go przepuścił, lecz żołnierz ani chciał o tym słyszeć. Dopiero, gdy chłop powiedział, że idzie w świat uczyć się mądrości i już dwóch królów prosiło go o to, aby znalazł w świecie mądre rady i dla nich, zastanowił się żołnierz i rzekł: – Dobrze, przepuszczę ciebie przez granicę, ale musisz i dla mnie zyskać mądrość. Stoję już na tej warcie wiele lat, a nie wiem, jak długo jeszcze mam stać. Mieli mnie zwolnić, ale nikt na moje miejsce nie przychodzi. Czuję, że do końca życia będę musiał tutaj stać, jeżeli ty mi nie pomożesz. – Dobrze – powiedział chłop – będę szukał i tej mądrości, która nam powie, jak długo jeszcze masz stać na tej warcie. Żołnierz nie czynił mu już żadnych przeszkód, gdy brodem przechodził przez rzekę. Chłop szedł coraz dalej i dalej. Wszedł w wysokie góry, gdzie słońce tylko przez krótką chwilę dnia świeciło, aż zobaczył na polanie mały domek. Nie śpiesząc się, zbliżył się do nie- go i, zapukawszy do drzwi, otworzył je. Na powitanie wyszła mu dziewczyna, której urody nie mógł z niczym ani z nikim porów- nać. Tak pięknej dziewczyny po prostu jeszcze nigdy nie widział. Zdziwił się chłop, ale nic nie powiedział, tylko grzecznie się ukłonił i przyniósł pozdrowienia z szerokiego świata. Dziewczyna, zamiast ucieszyć się z tego spotkania, załamała ręce mówiąc, że czeka go niechybna zguba, gdyż to jest dom ptaka feniksa, który lada moment powróci z dalekiej wy- prawy. Chłop odpowiedział, że ruszył w świat, aby nauczyć się mądrości, a mimo iż już cały świat przeszedł, jeszcze jej nie znalazł. – Coś mi mówi – dodał – że właśnie tutaj ją znajdę. Zaledwie powtórzył dziewczynie to, co usłyszał od królów i żołnierza, a daleki łopot skrzydeł i zapadający gwałtownie cień zapo- wiedziały, że nadlatuje z dalekiej wyprawy straszny ptak feniks. Ledwo chłop zdążył schować się pod łóżkiem, gdy do chałupy wszedł ptak feniks. – Czuję tu zapach człowieka – powiedział. Dziewczyna przekonała go, iż zapach ten przy- niósł z sobą z dalekiej wyprawy, gdy przelatywał nad ludnymi miastami. Feniks dał się przekonać i nie minęło wiele chwil, jak zmęczony daleką drogą – zasnął. Dziewczyna, gładząc ptaka po lśniących piórach skrzydeł, zaczęła mówić, że podczas jego nieobecności miała trzy sny, które nie dają jej spokoju, gdyż nie potrafi ich sobie wytłumaczyć. – Opowiedz mi swoje sny – odrzekł feniks – a być może uda mi się je wytłumaczyć. – W pierwszym śnie – mówiła dziewczyna – widziałam żołnierza stojącego nad daleką rzeką. Żołnierz wołał do mnie, abym mu powiedziała, kiedy zejdzie z warty. Broda jego się- gała aż do pasa, a taki był groźny, że przestraszyłam się i przebudziłam, i przez resztę nocy nie mogłam spać. – Znam tego żołnierza – powiedział feniks. – Nieraz go widziałem, jak pilnuje brodu. Wszyscy już o nim zapomnieli i dlatego tak długo będzie stał na warcie, dopóki nie zatrzyma 49 kogoś, kto przechodzi przez granicę i nie powie: „Stój! Zmiana warty!” Jeżeli te słowa wy- powie, będzie zwolniony, a od tej pory ten drugi będzie musiał pilnować granicy. Dziewczyna, gładząc dalej pióra feniksa, powiedziała: – Drugi sen był jeszcze dziwniejszy. Widziałam wielki ogród, w którym rosły najcudow- niejsze drzewa. W samym środku ogrodu rosły trzy jabłonie. Jedna miała liście złote, druga – srebrne, a trzecia – przezroczyste. Nie wiem niestety, co by to mogło znaczyć. – Pod każdym z tych drzew zakopane są skarby – powiedział feniks. – Jeżeli ktoś będzie kopał pod drzewem złotym, znajdzie same dukaty. Pod drzewem srebrnym leżą talary, a pod tym, którego liście są przezroczyste – leżą same diamenty. Żeby król był mądrzejszy i miał dobrego ogrodnika, dawno by już te skarby wykopał. – Trzeci sen był najgorszy – powiedziała dziewczyna. – Nie mogłam po nim spać przez trzy noce. Śniło mi się, że w dalekim kraju jest król, od wielu już lat opłakujący swoją córkę, która wyszła do ogrodu i zaginęła. Nie wiem, co by to mogło znaczyć. – Ty jesteś tą królewską córką – powiedział feniks. – Byłaś zupełnie mała, gdy wyszłaś do ogrodu, a ja porwałem ciebie, żebyś mi służyła. Ale nigdy już tam nie powrócisz. Mógłby ciebie uwolnić, tylko ten, kto przyszedłby do mojej chałupy, ale na to nikt się nie odważy. Gdy dziewczyna usłyszała te słowa, nic nie odpowiedziała. Za chwilę poczuła na swojej dłoni rękę chłopa, który pochwycił ją za serdeczny palec i wyprowadził z chałupy feniksa. Chłop z królewską córką śpiesznie oddalali się od chałupy. Byli już blisko rzeki, nad którą wartę pełnił żołnierz, gdy usłyszeli złowrogi szum skrzydeł. To feniks, który po przebudzeniu nie zastał dziewczyny, ruszył za nimi w pogoń. Ledwo chłop z królewianką przeszli przez rzekę, ledwo powiedzieli żołnierzowi co powi- nien uczynić, aby zwolnić się z warty, gdy nad rzeką pojawił się feniks. Żołnierz krzyknął tubalnym głosem : – Stój! Zmiana warty! W tym samym momencie feniks opadł na ziemię, znieruchomiał i stanął na warcie. Żoł- nierz dołączył szybko do chłopa i królewianki. We troje podążali do króla, w którego ogro- dzie rosły tajemnicze drzewa. Gdy zawiadomiono króla, że powrócił chłop, który uczy się mądrości, ten przywołał go za- raz do siebie. Przez trzy dni kopali królewscy słudzy pod trzema drzewami, aż trzeciego dnia odkryli pod nimi dukaty, talary i diamenty. Słudzy złożyli wszystkie skarby na dziewięć wozów, a jeden z nich król podarował chłopu. Po kolejnych trzech dniach chłop pożegnał się z żołnierzem i wyruszył wraz z królewianką w dalszą drogę. Minęło wiele dni, nim przybyli na dwór pierwszego króla. Chłop, przywołany przed jego oblicze, nie poszedł sam, lecz zabrał ze sobą królewiankę, którą zastał w chałupie feniksa. Gdy zbliżyli się do króla, chłop powiedział: – Królu, oto twoja córka! Król ucieszył się, ale powiedział, że jego córka miała na szyi fioletowe znamię w kształcie gwiazdy. – Jeżeli mówisz, chłopie, że to moja córka – powiedział król – musi mieć to znamię. Co powiedziawszy król zeszedł z tronu, podszedł do dziewczyny i nachyliwszy się, zoba- czył na jej szyi fioletowe znamię w kształcie gwiazdy. Odnalazła się zagubiona córka królewska. Nie minęło wiele dni, a chłop poślubił królewnę. Przez cały tydzień nie było końca zaba- wom i muzyce, a razem z królem radowali się wszyscy mieszczanie, którym wytoczono na rynek stolicy wiele beczek z piwem i syconym miodem. Od tej pory wszyscy żyli szczęśliwie, tylko ptak feniks jeszcze po dziś dzień pełni wartę na granicy. 50 O muzykującym koniu Gospodarze mieszkający pod lasem żegnali dzisiaj swojego syna. Matka przygotowała na drogę węzełek z chlebem, gomółkę sera i płacząc podała zawiniątko synowi. Ten, ukrywszy wzruszenie, które go ogarnęło, pożegnał się z wszystkimi i ruszył w daleką drogę. Minął tak dobrze sobie znany strumień, w którym nieraz łowił mintusy, jeszcze odwrócił twarz. Matka zaszlochała i skryła się w ciemnej izbie. Ojciec patrzył przez długi czas za od- dalającym się synem, lecz wkrótce jego postać skryła się za pagórkiem zasłaniającym zakręt drogi. Słońce stało jeszcze zupełnie nisko. Smutno było młodemu chłopcu, lecz wiedział, że nic tu po nim. Marzył mu się daleki świat. Wyśniony wtedy, gdy pasąc krowy grał sobie na skrzypcach, które sam w ciemne zimowe noce zbudował z jodłowego drewna. Te skrzypce miały być jego jedyną bronią, jego jedyną pomocą w tym szerokim świecie, który się przed nim otwierał. Nie spotkał nikogo na swojej drodze, a ponieważ nigdy jeszcze do tej pory nie oddalał się poza swoją chałupę dalej niż na pół dnia drogi – nie wiedział wieczorem, gdy już słońce kryło się za drzewem, w jakiej znajduje się stronie, ani jak daleko ma jeszcze do jakiejkolwiek osa- dy. Gdy zrobiło się już tak ciemno, że w blado świecącym miesiączku nie widział dalszej dro- gi stanął pod szarym bukiem, który rósł akurat tutaj i położył się do snu. Przedtem jednak, nim zasnął, wziął w swoje ręce skrzypce, które milczały od rana, i zagrał na nich smętną me- lodię, dośpiewując sobie słowa ledwo słyszalne w uspokojonym powietrzu. Pomiędzy drze- wami, zasłuchanymi w zamierający wiew wiatru, niósł się smętny i tęskny śpiew: Rosną kwiatki niezabudki Na zielonej łące. Rosną kwiatki niezabudki W mego serca kącie. Któż ich nie zna, Nie rozpozna, Kiedy łzami zroszę? Kiedy dla niej, tylko dla niej Niezabudki znoszę. Ostatnie słowa rozpłynęły się pomiędzy drzewami. Utonęły, jak tonie pomiędzy nimi naj- większy wiew wiatru. Utonęły, jak tonie ostatni oddech sztormu biegnący znad brzegu morza, by zgubić się w drzewach i pomiędzy obłymi pagórkami. Zapadła czarna noc. Blady księżyc schował się zupełnie za chmurami. Jeszcze widać było nikły poblask, jak gdyby siostry zarzyce wyszły na niebo, aby oświetlić uśpioną połać ziemi, ale i to światło rozpłynęło się w nocnej czerni. Gdy tylko słońce wytoczyło się na niebo, ożył uspokojony las. Odezwały się ptaki, ukryte do tej pory w tajnych gniazdach. Nie minęło wiele chwil, gdy i nasz podróżnik przetarł oczy, 51 podniósł się, jak gdyby wypatrując, gdzie też się znalazł, zaniepokojony tym, iż nie widzi wokół siebie zapewniających spokój i bezpieczeństwo ścian domu. Ale to zapewne było pierwsze wrażenie. Po chwili zerwał się i rozejrzał bystro po okolicy. Uśmiechnął się nawet, gdy w kotlinie zobaczył świeżą ruń trawy. Nieomylny znak, że z ziemi musi wypływać źródło z krystaliczną, chłodną wodą. Zabrał swój węzełek i wkrótce już spo- żywał śniadanie; przegryzając chleb serem popijał źródlaną wodę, którą czerpał z pulsującego źródła zagiętą dłonią. Gdy już się posilił, zaczerpnął wody raz jeszcze i obmył sobie twarz. Za chwilę opuścił to gościnne miejsce. Ruszył w dalszą, nieznaną sobie drogę. Tak wędrował wiele dni. Zatrzymywał się tylko na noc, aby znaleźć mniej czy bardziej godziwy nocleg. Ludziom, którzy chętnie go przyjmowali, odpłacał pięknym graniem na skrzypcach. Wiedział jednak, że nie może pozostać w tych okolicach dłużej. Do tej pory nie znalazł jeszcze dla siebie żadnej pracy. Słuchając z zaciekawieniem opowieści ludzi o poznanych przez nich miastach i stolicach, postanowił – wierząc, że tam pracę dla siebie znajdzie – udać się do stolicy. Szedł jeszcze parę dni, nim wreszcie z daleka zobaczył połyskujące w słońcu wieżyce i dachy. Zatrzymał się, westchnął – prosząc daleko pozostawioną matkę, aby zawsze nad nim czuwała – i ruszył w dalszą drogę. Przed nim była stolica. Nim zapadł wieczór, przeszedł przez jej ciężkie, warowne bramy. Wbrew nadziejom nie mógł i tutaj znaleźć nigdzie zajęcia. Był już kilka dni w stolicy, już dawno wyczerpał swoje zapasy, które dali mu dobrzy ludzie, a żadnej pracy nie znalazł. Aż wreszcie dowiedział się, od jednego z takich jak on, że można wstąpić do królewskiego woj- ska, a po pięciu latach służby otrzymać sowite wynagrodzenie. Nie czekając ani chwili udał się na królewski zamek i tego samego dnia dostał wojskową kwaterę i pierwszy żołd. Polubili go wszyscy, a szczególnie starsi żołnierze, którym przy wie- czornym ognisku, grając na skrzypcach, przypominał dawno już zapomniane pieśni i melodie. Szczęściło się naszemu żołnierzowi, gdyż w czasie, na który podpisał kontrakt, nie było ani jednej bitwy, ani jednej wojny. Żołnierze, grając w kości i patyki, gnuśnieli na kwaterach. Nasz żołnierz kupił sobie piękne skrzypce z górskiego drewna i jeszcze wspanialej grał nie tylko przy żołnierskich ogniskach, ale i w oberżach, gdzie żołnierze spędzali znaczną część swojego czasu. Zdarzyło się pewnego razu, że mając wartę przy królewskim zamku, zobaczył królewian- kę, jedyną córkę króla. Zachwycił się i zakochał w niej od pierwszego wejrzenia. Grał teraz pieśni smętne, których nie chciano już słuchać w oberży; a nikt nie wiedział, dlaczego nastą- piła taka przemiana w wesołym zazwyczaj żołnierzu. Od tej pory żołnierz zgłaszał się ochotniczo do pełnienia warty, co wzbudziło nawet pewne podejrzenia, ale nikt nie znał prawdziwej przyczyny. Nigdy więcej nie miał jednak żołnierz królewianki zobaczyć. Na żołnierskich kwaterach zaczęto natomiast coraz głośniej opowia- dać, iż stary król zamknął swoją córkę w wieży, przy której pełnili wartę ci żołnierze, którzy podpisali kontrakt na cale życie. Podobno jakiś wróż miał przepowiedzieć królowi, że jego jedyna córka wyjdzie za mąż za prostego żołnierza. Przeląkł się król tej przepowiedni i dlate- go zamknął córkę w wieży. Żołnierz grający na skrzypcach do ostatniego dnia swojej służby miał nadzieję, że przy- najmniej raz jeszcze zobaczy królewską córkę, ale tak się nie stało. Gdy minął ostatni dzień kontraktu, zdał broń, pobrał żołd za cały czas służby, pożegnał się ze swoimi kamratami i ruszył w powrotną drogę do mieszkających pod dalekim borem rodziców. Wierne skrzypce, które towarzyszyły mu przez cały czas żołnierskiej służby, zabrał ze sobą. Mijał dzień za dniem; żołnierz oddalał się coraz bardziej od królewskiego Zamku. Im bli- żej domu, tym większa stawała się jego tęsknota za tylko raz widzianą królewianką. Pewnego dnia, gdy żołnierz zbliżył się do rozstaju dróg, spotkał starca, który poprosił go o wsparcie. 52 Mówił, że przez wiele lat wiernie służył swojemu królowi, a teraz gdy nadeszła starość, ten, nie mając względu na jego wiek, wymówił mu służbę, a jego słudzy wygonili go w szeroki świat. Żołnierz wyjął z węzełka kilka monet i podał staruszkowi. Rozłożywszy też na trawie ser- wetę, złożył na niej swoje zapasy i zaprosił staruszka, aby jemu towarzyszył. Zaczęli się wspólnie posilać. Gdy skończyli jeść, staruszek pięknie podziękował żołnierzowi, a później patrząc uważnie na niego poprosił, aby mu wyznał, co go trapi. – Jesteś młody, mój żołnierzu – powiedział starzec – jeszcze całe życie przed tobą, ale pa- trzę i widzę, że oczy twoje są smutne, a całe oblicze masz strapione. Żołnierz opowiedział staruszkowi o raz widzianej przez siebie królewnie. Wspomniał o swoim uczuciu, a także i o tym, że król zamknął swoją córkę, gdy przepowiedziano jej, że zostanie żoną prostego żołnierza. Staruszek się zamyślił, a później powiedział: – Nie martw się. Pomogłeś mnie, więc i ja tobie pomogę. Zagraj tylko na tych skrzypcach, które u ciebie widzę, a ja w tym czasie pomyślę nad tym, co nam czynić przystoi. Żołnierz wziął skrzypce, zagrał, a dookoła nich rozległa się smętna pieśń o kwiatkach nie- zabudkach. Nim pieśń się skończyła, starzec przerwał żołnierzowi i powiedział: – Zbudujemy muzykującego konia, w którym ty się schowasz, a na dany przeze mnie znak zagrasz najpiękniej, jak tylko potrafisz. Ja będę zbierał datki i za to będziemy żyć. Jedno jest pewne – wieść o cudownym koniu rozniesie się daleko po całej dziedzinie, a królewscy urzędnicy na pewno doniosą o nim królowi. Da los, że będziesz mógł zobaczyć się z królew- ną, a reszta już nie w mojej mocy. Żołnierz słuchał najpierw z niedowierzaniem, lecz wyraźnie ucieszył się, gdy usłyszał, iż być może, dzięki temu podstępowi, zobaczy królewiankę. Przystąpili raźnie do dzieła, ale czy przez to, iż żołnierz dawno już nie miał topora w ręku, czy z innych powodów – dość że staruszek poprosił, aby grał mu na skrzypcach, a on już sam całą robotę wykona. Nie minął tydzień, gdy po pracy od świtu do zmroku dnia stanął na leśnej polanie pięknie wyciosany koń, a urządzony tak zmyślnie, że mógł się sam poruszać po dro- gach. Wieczorem żołnierz schował się w brzuchu konia, a gdy staruszek pociągnął za koński ogon, dając tym samym znak do gry, rozległ się smętny głos skrzypiec. Rankiem koń, wraz z ukrytym w jego brzuchu żołnierzem, wyruszył w drogę. Gdy przy- stanęli na placu pierwszego miasteczka, w mig zebrało się koło konia wielu mieszczan, wśród których rozeszła się już wieść o cudownym koniu. Starzec pociągnął za ogon, dając tym sa- mym znak żołnierzowi ukrytemu w brzuchu konia, a ten zaczął pięknie grać na skrzypcach. Ludzie słysząc to szeptali pomiędzy sobą, że nigdy jeszcze nie słyszeli tak cudownego ko- nia, który by potrafił muzykować. Nic więc dziwnego, że gdy żołnierz przestał grać, każdy z nich rzucił staruszkowi co tam miał: ten grosza miedzianego, ów serek, po który pobiegł do domu. Staruszek pożegnał się z mieszczanami, a za nim ruszył wierny koń. Wieść o cudownym koniu rozeszła się po całym kraju. Już kuchty w królewskiej kuchni rozprawiały o tym głośno. Już panny służebne przekazywały sobie na ucho plotkę, mówiąc jedna do drugiej, że rade byłyby, gdyby mogły tego cudownie grającego konia zobaczyć. Nic więc dziwnego, że wieść o muzykującym koniu dotarła wkrótce do samego króla. Za kilka niedziel, gdy staruszek przybył wraz z koniem do królewskiego grodu, rozeszła się szeroko wieść, że i do nich przybył cudownie muzykujący koń. Poniektórzy z królewskich sług mieli już to szczęście, że słyszeli na rynku jego grę. Gdy doniesiono królowi, że cudowny koń pojawił się w stolicy, polecił swoim sługom, aby sprowadzono go na królewski dziedziniec. Tak się stało. Na galeriach zamku rozsiadł się król w otoczeniu towarzyszącej mu świty. Na dziedzińcu natomiast stał koń, a obok niego staru- szek czekający na królewski znak. Gdy król skinął ręką, staruszek zbliżył się do konia, szep- nął coś – co widzieli wszyscy siedzący bliżej – i pociągnął za koński ogon. 53 Rozległa się muzyka. Cały dziedziniec królewskiego zamku wypełnił się pięknymi tonami skrzypiec. Mijała chwila za chwilą, a muzyce nie było końca. Zasłuchał się król, jego dwór – a w okienku samotnej wieży pojawiła się twarz, której nikt nie zauważył. To królewianka, usłyszawszy tony skrzypiec, zaciekawiona rozglądała się po okolicy, ale nie mogła zauważyć tego, który tak cudownie grał na skrzypcach. Wreszcie muzyka umilkła. Król przywołał ochmistrza i polecił mu zakupić cudownego konia. Staruszek nie chciał jednak ani słyszeć o tym, aby miał konia sprzedać. Tłumaczył, iż ten koń jest jedynym oparciem jego późnej starości, dzięki niemu nie musi się obawiać ani głodu, ani chłodu. Wreszcie, gdy ochmistrz zaproponował tysiąc dukatów, co stanowiło sumę olbrzymią, i najpiękniejszego konia z królewskiej stajni – staruszek zgodził się i sprzedał mu- zykującego konia. Gdy król, jak co wieczór, udał się do królewianki, zabrał konia ze sobą. Znalazłszy się w jej komnacie, pociągnął za ogon muzykującego konia, a cudowne tony skrzypiec, które królewianka już raz słyszała, wypełniły całą wieżę. Mijała chwila za chwilą, a koń grał. Wartownicy przysta- nęli zasłuchani, nie mogąc się uwolnić od zniewalającej muzyki czarodziejskiego konia. Król pożegnał się z królewianką, ale muzykujący koń pozostał w wieży. Gdy nadeszła noc, a królewianka zasnęła – otworzyły się tajemne drzwi cudownego konia. Żołnierz rozejrzał się po komnacie, a gdy zobaczył śpiącą królewiankę, powróciło do niego dawne uczucie. Położył się na kamiennej posadzce i zasnął. Obudził się, gdy tylko nadszedł świt, i z niepokojem oczekiwał chwili, w której obudzi się królewianka. Ta chwila nadeszła. Królewianka podeszła do cudownego konia, ale ten nie chciał grać. Żołnierz, widząc jej daremne usiłowania, wyszedł z kryjącego go cienia. Królewianka prze- straszyła się, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, rozległy się cudowne tony skrzypiec. Stanęła i patrzyła na żołnierza, który grał i grał jedną pieśń, pieśń o niezabudkach. Żołnierze, słudzy królewscy, wszyscy, do których doleciała pieśń, stali zasłuchani, podob- nie jak i królewianka. Gdy pieśń urwała się, wszyscy przez chwilę jeszcze oczekiwali następ- nej, aby odejść po chwili do swoich prac. Królewianka również przez chwilę jeszcze trwała w zasłuchaniu, a później poprosiła żoł- nierza, aby zdradził tajemnicę muzykującego konia. Żołnierz wyjawił królewiance nie tylko tajemnicę muzykującego konia, ale zdradził się także z uczuciem, które do niej żywił. Powie- dziawszy to, z niepokojem czekał na jej odpowiedź. Bał się, że królewianka się rozgniewa, że zaalarmuje straże – ale nic z tego nie nastąpiło. Minęło kilka chwil, nim odezwała się prosząc, aby zagrał dla niej najpiękniejsze melodie, jakie zna. – Już zbyt długo byłam zamknięta w tej wieży – powiedziała królewianka – abym mogła jeszcze dłużej w niej siedzieć, odcinając się od świata. Król, słysząc dobiegające do zamku tony skrzypiec, gratulował sobie kupna konia, który cudowną grą rozweselał samotność jego córki. Nadszedł wieczór i król jak zwykle udał się do samotnej wieży. Gdy przywitał się z córką, ta, prosząc o błogosławieństwo, wyjawiła, że zamierza poślubić pewnego pięknego młodzień- ca, który musiał przebyć wiele przeszkód, nim mógł poprosić o jej rękę. Król, poznawszy w młodzieńcu jednego ze swoich żołnierzy, przeraził się. Już chciał wo- łać straże, ale królewianka, jak gdyby przeczuwając to, rzuciła się ojcu na szyję i raz jeszcze powtórzyła prośbę o błogosławieństwo. Król zrozumiał, że takie widocznie było przeznacze- nie, które musi się spełnić. Nachyliwszy się nad córką, pocałował ją. Od tego wieczoru królewianka nie mieszkała już na wieży, a nie minęły dwie niedziele, jak spełniła się przepowiednia. Królewianka została żoną prostego żołnierza. W rok później stary król, zmęczony obowiązkami, przekazał tron swojej córce, a razem z nią panował jej mąż. Żyli długo i szczęśliwie, nie mając wrogów, a sława ich królestwa rozeszła się daleko po świecie. 54 O kowalu, śmierci i diable Raz do kowala przyszedł chłop prosząc go, aby podkuł konia, który gdzieś po drodze zgu- bił podkowę. Kowal, który mocno się nudził, gdyż ostatnio nie miał żadnej pracy – zabrał się do niej ochoczo i nie minęło wiele chwil, jak konia podkuł. Gdy chłop zapytał kowala, ile jest winien za wykonaną pracę, ten odpowiedział, że nic. – Siedzę sam w tej kuźni, nikt do mnie jeszcze dziś nie zawitał. Rad jestem tobie, żeś przy- szedł – mówił kowal do chłopa – i że mogłem co nieco rozruszać moje kości. – Tak nie może być – odpowiedział chłop. – Skoro nie chcesz zapłaty, wypowiedz trzy rzeczy, które chcesz, aby się tobie spełniły. Przyjrzał się kowal chłopu, a wierząc i nie wierząc jemu jednocześnie, bo nie wyglądał na takiego, który by mógł zaklęcia czynić, rzekł: – Mam gruszę, która na tej tłustej glinie rośnie, ale mało co z niej zbieram. Jeszcze gruszki nie dojrzeją, a już mi ktoś owoce obrywa. Życzę sobie, aby ten ktoś, kto na nią wejdzie, nie mógł z niej bez mojej zgody zejść. – Dobrze, niech będzie, jak sobie życzysz – powiedział chłop. – Druga prośba jest poważniejsza – powiedział kowal. – Nie zawsze jest tak, jak dziś. By- wa, że od roboty nie mogę się opędzić, a tu gospodarze jeden za drugim przychodzą. Na po- gwarki przychodzą. Nie mam czasu na to. Życzę więc sobie, żeby nikt nie mógł przyjść do mnie wtedy, gdy tego nie chcę – chyba że dziurką od klucza. – Dobrze – odpowiedział chłop – niech tak się stanie. – Ostatnia moja prośba jest taka – powiedział kowal – chciałbym, aby dobrze mi wciąż szło, a nikt nie mógł mnie wygonić z tego, co do mnie należy. – I to się spełni – powiedział chłop. Pożegnał się z kowalem i odjechał. Kowal przez chwilę jeszcze patrzył za nim, a gdy ten zniknął z oczu, powrócił do kuźni i tam przez długi czas myślał nad tym, co mu chłop powiedział. Aż wreszcie, widać zniecier- pliwiony, zerwał się z zydla i zaczął kuć rozgrzany kawał stali, aż się echo niosło. Od tej pory kowalowi szło zawsze dobrze, z całej okolicy przychodzili do niego ludzie z robotą. Ale kowal sam nieraz zastanawiał się nad tym, ile było w tym jego zasług, a ile chło- pa, któremu niegdyś podkuł konia. Aż raz wychodzi kowal z kuźni i widzi, że ktoś siedząc na drzewie obtrząsa jego gruszę. Nie zastanawiając się chwycił kija i z głośnym krzykiem po- biegł do drzewa. I o dziwo, gdy tak biegł, spostrzegł, że ów ktoś chce z drzewa zejść, a nie może. Kowal ściągnął hultaja z drzewa, kilka razy kijaszkiem dobrze przyłożył i puścił. Od tej chwili rozeszła się wieść, że na kowalową gruszę nie ma co wchodzić, gdyż nie można z niej zejść. Miał więc kowal co roku dobre gruszki. Mijał rok za rokiem, aż wreszcie przypomniała sobie o kowalu śmierć. Daleko jej było do tej kuźni za wsią i niezbyt chętnie szła do kowala, ale już tyle lat o nim zapominała – posta- nowiła koniecznie zabrać go ze sobą. Kowal był w kuźni, a ponieważ było mu gorąco, wrota pozostawił szeroko otwarte. Wtem spostrzegł, że przez wrota wchodzi śmierć. Przestraszył się, ale nie dał nic po sobie poznać, 55 tylko jeszcze mocniej kuł na kowadle. Taki huk się rozchodził, że śmierć musiała zakryć uszy, a kowal nie słyszał, co śmierć do niego mówiła. Gdy na chwilę przerwał pracę, usłyszał, jak powiedziała drżącym głosem: – No, kowalu, szykujcie się w drogę. Pora wam iść ze mną. Kowal, jak gdyby dopiero teraz ją zauważył, spojrzał na nią uważnie i rzekł: – Wymawiać się nie będę, mam już piękne lata, ale, widzicie, zgrzałem się przy tej robocie i nie będę mógł szybko za wami iść. W ogrodzie rośnie grusza, idźcie no i przynieście mi kil- ka gruszek, żebym mógł pragnienie zaspokoić, a w tym czasie i ja nieco ochłonę. Aha, nie zapomnijcie jeno, że wyżej na drzewie są gruszki bardziej dojrzałe i więcej w nich soku – tych przynieście, a ja tu na was będę czekał. Zastanowiła się śmierć nad słowami kowala i widocznie przyznając mu, że nie będzie mógł szybko za nią iść, pobiegła do ogrodu i w mig wspięła się na gruszę. Narwała kilka owoców w białą płachtę, chce schodzić na dół, a nie może. Pomyślała w pierwszej chwili, że to sęk jakiś rozdarł jej suknię i zaczepiwszy nie puszcza, ale gdzie tam. Nie może z tej gruszy zejść i basta. Kowal, który patrzył uważnie za śmiercią, sam nie był pewien, czy śmierć zejdzie z gru- szy, czy też nie. Przekonawszy się, że zejść nie może, przystąpił do przerwanej pracy. Gdy zaszło słońce, zamknął kuźnię i poszedł do domu. Słyszał śmierć proszącą o uwolnienie z gruszy, ale kowal przeszedł mimo, jak gdyby nic nie słyszał. Gdy rankiem szedł do kuźni, zobaczył, że na drzewie nie było połowy gruszek. Zjadła je widocznie wygłodniała śmierć. Wracając wieczorem do domu spostrzegł, że na drzewie nie było już ani jednej gruszki. Za każdym razem śmierć wołała za nim prosząc, aby ją uwolnił, ale on, jak gdyby nie słysząc, przechodził obok. Tak minęły trzy dni. Śmierć nie miała już widać siły. Była osłabiona tak, że gdy rankiem kowal obok niej prze- chodził, usłyszał tylko szept. Wieczorem, gdy powracał do chałupy, śmierć przyrzekła kowa- lowi, że nigdy już do niego nie przyjdzie, chyba że sam ją zawoła. Zatrzymał się kowal, zastanowił, podszedł do drzewa i uwolnił ją. Śmierć chciała jak naj- prędzej uciec z tego miejsca, ale była tak osłabiona, że plątały się jej nogi i jeszcze długo przy świecącym księżycu widział ją kowal na drodze. Mijał dzień za dniem, ale pomimo tego, iż nic szczególnego się nie wydarzyło, kowal uważnie przypatrywał się okolicy. – Zbyt mocno – myślał sobie – ta śmierć była zagniewana na mnie, aby dała mi spokój. A śmierć uciekała, gdzie ją oczy poniosą, cały czas myśląc o tym, jak zemści się na ko- walu, który tak niecnie ją okpił. Ale cóż? – dała słowo i sama nie mogła do niego powrócić. Pewnego dnia jednak, pod sam wieczór, spotkała smętka, diabła, którego zły los pędził po świecie. Ucieszyła się śmierć i za chwilę, już w najlepszej z nim komitywie, zaczęła diabłu wykładać, co i jak ma zrobić, aby zabrać duszę kowala. Nie chciała się przed nim przyznać, że sama jak niepyszna wraca ze spotkania z kowalem, więc nie przestrzegła diabła przed ko- walową gruszą. – A nuż – pomyślała sobie – przestraszy się diabeł i nie będzie chciał iść. Lepiej mu nic nie mówić. Gdy nadszedł świt, diabeł wyruszył po duszę kowala i już przed południem zaszedł pod kuźnię. Kowal, który po przygodzie ze śmiercią baczył jednak, kto wchodzi na dziedziniec, zobaczył diabła z daleka i zamknął wrota kuźni. Chwycił szybko wór, przymocował go zręcz- nie do dziurki od klucza i czekał. Diabeł patrzy, wierzeje zamknięte, ale od czego jest dziurka od klucza? Nie minęła sekun- da, a zrobił się tak mały jak szpilka i dalejże przez dziurkę pchać się do kuźni. A kowal tylko na to czekał. Gdy wyczuł, że diabeł wszedł już do worka, szybko przewiązał go rzemieniem, rzucił na kowadło i zaczął walić młotem. 56 W kuźni rozległ się straszny ryk. Jak gdyby najsilniejsza wichura łamała bory i lasy, jak gdyby morze szło zatapiając doliny – tak ryczał diabeł, ale kowal nie miał dla niego litości. Dopiero gdy usłyszał, jak ten wyznał jęcząc, że to śmierć przysłała go po kowalową duszę, dał mu chwilę odetchnąć, ale pomimo zaklęć, nie wypuścił z worka. Gdy diabeł usłyszał, że kowal znowu podejmuje swój ciężki młot, zaczął go zaklinać, aby go wypuścił, a w te strony już nigdy nie przyjdzie. – Dobrze – odpowiedział kowal – wypuszczę ciebie, ale biada, żebyś mi tu kiedykolwiek przychodził. Kowal wyniósł worek przed kuźnię i potrząsnął nim, a obolały diabeł wytoczył się na dziedziniec i kulejąc zmykał czym prędzej, aż się za nim niosła kurzawa. Tak mijał rok za rokiem, ale kowal czuł się coraz starszy. Już nie żył nikt z jego bliskich, gdy postanowił przywołać śmierć. Ta przyszła, zabrała go i zaprowadziła do nieba. Śmierć zastukała w bramy nieba i odeszła. Stoi kowal przed bramą i widzi, jak się odrobinę rozchyla, ale tak, że przecisnąć się przez nią nie można. – Hm – myśli sobie – co to będzie? A tu już słyszy głos świętego Piotra, który poznał kowala i mówi: – Niestety, niebo jest przed tobą, kowalu, zamknięte! Prosiłeś o trzy rzeczy i te się spełni- ły, ale o niebie nic nie mówiłeś. Brama nieba się zatrzasnęła, a kowal stoi pod nią i nie wie, co ma robić. Mijała chwila za chwilą, miało się już na noc, a biedny kowal nie wiedział nawet, gdzie tej nocy będzie spał. – – Ha – pomyślał kowal – widać się pośpieszyłem, lepiej by mi teraz było w chałupie za piecem albo przy kowadle. Ale widać nowy pomysł mu zaświtał, bo jeszcze raz puka twardą pięścią do bram nieba. Puka tak, jak gdyby grzmot się przetaczał. Nie minęła chwila, gdy znowu pokazał się Piotr, a kowal rzekł do niego, żeby tylko na tyle bram uchylił, aby on mógł przynajmniej zobaczyć, jak to niebo wygląda. – Dobrze – powiedział święty Piotr – na tyle mogę bramy uchylić. Kowal podszedł do bramy, zdjął osmoloną i zakopconą czapę baranią z głowy, a gdy bra- ma się rozchyliła, rzucił ją do nieba. – Kowalu! – krzyknął święty Piotr – czy nie nazbyt wiele sobie pozwalasz? Zabieraj twoją zasmoloną czapę i czym prędzej wynoś się z nieba. Kowal jak gdyby na to czekał. Gdy brama się rozchyliła, pobiegł do czapy, ale zamiast ją z ziemi podnieść, siadł na niej i rzekł: – Teraz, święty Piotrze, ja zostanę tu. W niebie. Czapa jest moja, a powiedziane było, że nikt mnie nie może wypędzić z tego, co do mnie należy. I rzeczywiście, od tej pory kowal jest w niebie, a nikt go z niego wypędzić nie może. 57 O Bugdale i Bugdałowym koniu Gdy Hel nie był jeszcze Helem, ostro oddzielającym Małe Morze od Bołtu, a tylko zbio- rem wysp rzuconych w morze – na jednej z nich mieszkał biedny rybak. Kilka razy płynął na Kępę Oksywską po glinę, nim wybudował sobie na wyspie maleńką chałupę. Checz wyda- wała się krucha, ale nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Wzburzone morze załamywało się na trzech rewach, które piaszczystymi łachami ciągnęły się wzdłuż wyspy. Piasek na wy- spie był tak czerwony, jak gdyby przepalił go purtk. Piasek ten był jednocześnie największym bogactwem biednego rybaka. Była w nim moc bursztynów i gdy głód zaglądał do checzy, rybak za bursztyn mógł otrzymać na lądzie żywność. Głód zaglądał do samotnej checzy często. Nie wiodło się rybakowi w swoim rzemiośle. Pomimo to, gdy rybakowi urodził się syn – radość zapanowała w małej chacie. Trzy okna wielkiej izby rozjarzone były długo w noc, a w szum wiatru i przyboju fal wplatał się chłopię- cy płacz. Raźnie zrobiło się od tej pory rybakowi. Nawet jak gdyby odwrócił się zły los, gdyż nad- zwyczaj udały się rybakowi lipcowe połowy na stornie, wielkie płaskie flądry, które niegdyś los pokarał, przekrzywiając im głowy za to, że chciały się wywyższyć ponad wszystkie ryby. Nie ma jednak radości bez kłopotu. Gdy nadszedł już czas odpowiedni na to, aby postrzyc chłopca, biedny rybak nie mógł znaleźć nikogo, kto chciałby razem z nimi świętować ten uro- czysty dzień. Mijał dzień za dniem, a na wyspę nikt nie przypływał. Pewnego razu, gdy zno- wu udał się połów, rybak wyprawił się na ląd, aby oddać daninę na książęcy stół. Gdy wracał do swojej łodzi, przymocowanej obok smukłych okrętów księcia, zapytał go ktoś, czemu jest smutny. Ponieważ słońce kryło się już w stronie morza, rybak nie dojrzał twarzy pytającego. Jednak nie widział w zadanym pytaniu nic złego, wyznał więc nieznajo- memu przyczynę swojego smutku. Na to nieznajomy rzekł, że gdyby rybak zezwolił – poje- dzie z nim na wyspę, aby wspólnie się radować z postrzyżyn syna. Rybak ucieszył się, weszli do łodzi i szybko powiosłowali w stronę osamotnionej wśród wody wyspy. Nazajutrz, gdy tylko obudził się dzień, odbyły się postrzyżyny. Radował się rybak i jego żona, radował się tajemniczy nieznajomy. Najbardziej radował się syn rybaka, który na po- strzyżynach otrzymał imię Bugdał. Nigdy nie widział konia i dlatego tak się dziwił misternie wyrzezanemu w drzewie zwierzęciu, które otrzymał od nieznajomego w darze. Gdy nadszedł wieczór, nieznajomy zniknął, a rybak wołał za nim i szukał po całej wyspie, lecz nie mógł go znaleźć. Żona rybaka powiedziała, że zniknięcie nieznajomego jest złym znakiem dla Bugdała. Ry- bak odrzekł jednak, aby zbyt wcześnie się nie martwiła – przyszły czas pokaże, czy martwić się trzeba, czy też radować. Od tej pory dobrze się wiodło rybakowi. Miał dobrego pomocnika w swoim synu. Nigdy już głód nie zajrzał do ich checzy. Zabawka, którą otrzymał niegdyś od nieznajomego, leżała w skrzyni i wszyscy o niej zapomnieli. Bugdał najpierw z ojcem, a później sam pływał na łodzi. To zaniósł daninę księciu, to kup- com, którzy przyjechali na ładownych wozach, sprzedał bryłę bursztynu za żelazo lub narzę- dzia. 58 Mijał rok za rokiem. Bugdał rósł, mężniał. Z rozmów, które prowadził z kupcami, wiedział coraz więcej o świecie. Słyszał o potężnych miastach i królestwach, o dziwnych krainach. Wszystko, co słyszał, urzekło go tak, że postanowił opuścić swoich rodziców, aby w innych krainach znaleźć dla nich i dla siebie większe szczęście. Matka wierząc, iż musi spełnić się przeznaczenie, jakie by ono nie było, nie powiedziała ani słowa, tylko przyniosła leżącą w skrzyni zabawkę Bugdała. Bugdał spojrzał na nią, dotknął jej, jak gdyby przypominając sobie chłopięce zabawy, a w tym samym momencie stanął przed nim bogato przyodziany skrzydlaty rumak. Gdy to się działo, matka westchnęła i zakryła oczy, nie mogła poznać syna – zamiast Bugdała stał przed nią rycerz okryty zbroją, której blask raził oczy. Rodzice pobłogosławili Bugdała, a ten lekko wskoczył na konia i spiąwszy go ostrogami wzbił się w powietrze. Sam Bugdał nie mógł uwierzyć w tę przemianę, ale uspokoił się, gdy usłyszał głos konia: – Moja moc – mówił koń – pochodzi od słońca, dopóki ono świeci, możesz się niczego nie bać. Wierz mi i bądź moim bratem. Nie wiedział Bugdał, jak można być bratem konia, ale już tyle dziwów widział w ciągu jednego dnia, że zmilczał, dopóki nie stanęli na ziemi. Przed nimi jaśniało wielkie miasto ogrodzone potężnym murem. W zachodzącym słońcu płonęły krwistą czerwienią złote dachy wspaniałych pałaców i zamków. Gdy zbliżyli się do bram miasta, podnoszono już zwodzone mosty, ale straż obwoławszy Bugdała opuściła most na powrót i Bugdał wjechał do miasta. Pośród wielu pięknych budowli wznosiła się najpiękniejsza, której nie mógł dorównać wspaniałością żaden inny budynek. Bugdał stanął przed królewskim zamkiem. Równie jak miasto otoczony murem i głęboką fosą, był zamkiem nie do zdobycia. Oprócz zewnętrznych murów broniły go jeszcze wewnętrzne dziedzińce, z których każdy opasany był murem wy- sokim na trzech ludzi. Ten zamek, który mógł się bronić przed wszystkimi, nie obronił się przed jednym ryce- rzem. Jeszcze tej nocy Bugdał stanął na zamku, a straże królewskie nic o tym nie wiedziały. Od chwili, gdy Bugdał pojawił się na zamku, minęło kilka dni. Na wewnętrznym ganku zamku odbywał się turniej, w którym wzięli udział najznakomitsi rycerze. Bugdał dopiero w czasie pierwszych walk zobaczył, jak wygląda rycerski turniej, ale nie przeszkadzało to w tym, że został jego zwycięzcą. Staremu królowi, który wraz z dworem obserwował turniejowe walki, bardzo podobał się ten nie znany, a dzielny rycerz. Po turnieju Bugdał został mianowa- ny przez króla towarzyszem królewskiego syna. Bugdał nie był zadowolony ze swojego losu. Królewicz, o gwałtownym charakterze, po- rywczy i niesprawiedliwy, był zupełnym przeciwstawieniem Bugdała. Pomimo to Bugdał dzielnie trwał na swoim stanowisku, nie chcąc przeciwstawiać się rozkazom starego króla. Król, dobrze znając charakter swojego syna, miał nadzieję, że Bugdał poskromi swoją łagod- nością obyczaje królewicza. Król był przecież stary, wyczekiwał już dnia, w którym przyjdzie mu się pożegnać ze światem. Bał się, że gdy pozostawi tron swojemu synowi – rychła zguba będzie czekać nie tylko jego, ale i to świetne królestwo. Nic więc dziwnego, że król, traktując Bugdała na równi ze swoim synem, zaczął go do- puszczać do największych tajemnic, w nadziei, że Bugdał będzie zawsze dobrym towarzy- szem i doradcą królewicza. Nieraz nawet myślał stary król, że lepiej gdyby Bugdał był jego synem – ale co prędzej odpędzał te złe myśli od siebie. Cóż z tego jednak, skoro one coraz częściej, coraz uporczywiej powracały. Gorzej, że na Bugdała źle zaczęła patrzeć Rada Starszych. Z chwilą gdy on się pojawił, król odsunął ich od władzy, mniej się radził i mniej ich słuchał. Członkowie Rady nieraz już pomiędzy sobą mówili, że w złą godzinę musiał się pojawić ten rycerz, którego ród nie znany, a godła nikt nie widział. 59 Zdarzyło się, że tak szczęśliwe królestwo zostało nawiedzone przez tabun dzikich koni, które pustoszyły żyzne krainy i więcej wyrządzały szkód, niż niejeden nieprzyjaciel. Żaden śmiałek spośród wielu rycerzy, którzy wyprawiali się, aby poskromić dzikie konie, nie po- wrócił. Karawany wschodnich kupców, które tak licznie przybywały w przeszłości, omijały teraz królestwo z daleka. Król wielekroć radził z Radą Starszych, ale nie potrafiono znaleźć żadnego sposobu na uwolnienie królestwa od dzikich koni. Wreszcie ktoś z Rady, fałszywie wysławiając zalety charakteru Bugdała i jego męstwo – poradził staremu królowi, aby właśnie Bugdał poskromił tabun dzikich koni. Zasmucił się król, gdy to usłyszał, a byłby jeszcze smutniejszy, gdyby przejrzał całą podstępność planu. Rada Starszych miała nadzieję, że Bug- dał – podobnie jak wielu rycerzy przed nim – nie powróci z wyprawy. Król wezwał Bugdała i rzekł: – Wiesz o tym, dzielny rycerzu, że miłuję ciebie jak syna. Boli moje serce, gdy proszę cie- bie – a nie rozkazuję – byś zwyciężył tabun dzikich koni pustoszących nasze świetne króle- stwo. Boli tym więcej, iż wiem, że wielu dzielnych rycerzy, którzy chcieli zdobyć sławę, nie powróciło i nie powróci nigdy z wyprawy przeciwko temu tabunowi. Bugdale, proszę ciebie o to, gdyż wiem, że nie ma w tym królestwie dzielniejszego od ciebie rycerza. Pierwszy raz ogarnął Bugdała strach, ale zaraz stłumił go w sobie, jako nieprzystojny ryce- rzowi. Pożegnał się z królem, nielicznymi przyjaciółmi i wyjechał na swym koniu poza mury stolicy, które gromadnie obiegli ci wszyscy, którzy ratując mienie i życie schronili się w niej przed tabunem dzikich koni. Jadąc widział Bugdał zupełnie opuszczoną krainę. Domy stały puste, a na drogach nie wi- dać było żadnego podróżnego. Wszyscy bali się dzikich koni. Nie minęło wiele chwil, gdy koń Bugdała odezwał się, mówiąc: – Zostałeś wysłany za podpuszczeniem Rady Starszych na niechybną zgubę. Nie w smak jej łaska króla, którą się cieszysz, ale nie martw się, powrócisz do stolicy. Gdy już wiele mil przebyli, odezwał się koń po raz drugi: – Gdy tylko zarżę, odezwie się przywódca tego stada i zbliży się do nas. Gdy będzie już w zasięgu twoich rąk, chwyć go za grzywę i podążajmy spokojnie do zamku. Za nim, jako za przywódcą, podąży cały tabun dzikich koni. I tak się stało. Jeszcze tego samego dnia straże obwieściły powrót Bugdała, a gawiedź miejska biegła obok niego, krzycząc: – Bugdał oswoił dzikie konie! – Chwała Bugdałowi! – Niech żyje Bugdał! – wołali inni. Okrzyki doleciały na wysoki zamek, tak że sam król powitał Bugdała i w nagrodę polecił mu, aby wybrał sobie najpiękniejszego konia spośród tych, które przyprowadził. Bugdał, pa- miętając o swoim, podziękował za królewską łaskę. Król, chcąc jednak upamiętnić ten dzień, zdjął z szyi wielki, kuty w złocie łańcuch i powiesił go na szyi Bugdała. Tego samego wie- czoru śpiewano już między rycerstwem pieśni o Bugdale, który zwyciężył dzikie konie. W niewiele dni potem stary król zmarł, przekazując tron synowi. Przed śmiercią napominał go, aby zmienił swój charakter, a we wszystkich sprawach wątpliwych radził się Bugdała. Gdy minął czas żałoby, tłumnie stało się na królewskim zamku. Każdego dnia toczyły się turnieje, a do miasta coraz liczniej zaczęli napływać kupcy ze wschodu i południa. Każdy z nich rozkładał swoje towary przed królem, aby ten mógł jako pierwszy wybrać wszystko to, co przeznaczone być miało na potrzeby dworu. Pewnego dnia pojawił się na dworze kupiec, któremu nie było równych. W skrzyniach, bogato obitych miedzią i tak kunsztownej roboty, że same mogły być przedmiotem targu, znajdowały się najróżniejsze i najpiękniejsze przedmioty. Oczy ćmiły się od blasku broni, złotem przetykanych opon, a miękka purpura uginała się pod dotykiem dłoni. Ze skrzyni san- 60 dałowej roznosił się mocny zapach wschodnich przypraw. Kupiec rozłożył przed królem wszystkie skarby, tylko jednej skrzyni – najpiękniejszej, chociaż najmniejszej – nie roztworzył. Na zapytanie króla, co w niej trzyma, odpowiedział, że skarb sobie najdroższy. – Skarb, którego nikt nie może kupić – dodał kupiec. Król prosił kupca, aby i tę skrzynkę otworzył, lecz kupiec nie chciał tego, pomimo pona- wianych próśb, uczynić. Gdy król zagroził kupcowi wtrąceniem do lochu, ten chcąc nie chcąc, otworzył srebrne zatrzaski zamykające safianowe pudełko. W płaskiej skrzynce znajdowało się tylko kryształowe lustro, w którym kunsztowną robotą oddano wizerunek kobiety, jakiej jeszcze oko ludzkie nie widziało. Tak była piękna. Król zakochał się w wizerunku pięknej kobiety, a gdy dowiedział się od kupca, że kobieta ta żyje i jest królewną w pewnym zamorskim państwie, przywołał Bugdała i rozkazał mu sprowadzić królewnę na jego dwór. Na próżno Bugdał odwodził młodego króla od tego zamysłu. Gdy nastał świt, Bugdał był już daleko od zamku. Gdy minęła noc następna, głośny szum zwiastował Bugdałowi, iż znaj- dował się blisko morskiego brzegu. Na strądzie Bugdał zobaczył łososia, który zbyt mocno zbliżył się do brzegu, a odpływ fali pozostawił go na piasku. – Wrzuć mnie do morza – usłyszał Bugdał głos łososia – a gdy mnie kiedykolwiek we- zwiesz, świecąc moją łuską w morze, przybędę tobie na pomoc. Wypełnił Bugdał prośbę łososia, a w jego rękach pozostała piękna łososiowa łuska. Pomimo tego, że Bugdał stał długo z wiernym koniem na brzegu morza, nie wiedział, co ma czynić dalej. Nie widział żadnego okrętu, który by mógł ich zabrać. Martwił się także, ponieważ nie wiedział, w jaki sposób wypełnić królewski rozkaz. Wtem odezwał się wierny koń, pytając Bugdała o przyczynę jego troski. Bugdał użalił się nad swoim losem i losem królestwa, oddanego we władztwo tak nieroztropnego króla. Po dłuższym milczeniu koń rzekł: – Wyrwij włosie z mojej grzywy i wrzuć do morza. Gdy Bugdał nie chciał tego uczynić, koń raz jeszcze powtórzył to, co rzekł przed chwilą, dodając: – Śpiesz się, gdyż wiatry się zmieniają i nie znajdziemy wyspy, na której jest poszukiwana przez ciebie królewianka. Kupiec o tym nie wiedział, że gdy zmarł ojciec królewianki, zły brat wypędził ją z królewskiego pałacu i zamknął w wieży na maleńkiej wyspie. Bugdał nie zastanawiał się więcej, uchwyciwszy grzywę wyrwał z niej parę włosów i wrzucił w morskie fale. Przy brzegu stanął piękny olbrzymi żaglowiec, jakiego nikt jeszcze nie widział. W tym samym momencie gdy pojawił się okręt, zniknął wierny koń Bugdałowy. Bugdał wszedł na okręt, podniósł żagle i wypłynął w morze. Nie wiedział, dokąd ma że- glować, gdyż nikt nie powiedział mu, w której stronie znajduje się samotna wyspa. Żeglował długo, poddając się zmiennym wiatrom. Im dłużej płynął, tym większą znajdował w tym przyjemność i coraz częściej wspominał opuszczonych rodziców. W ciemne noce przygrywał sobie na cytrze, którą znalazł na okręcie, a wtórowały mu syreny i wiatr, daleko niosąc jego smętny śpiew. Śpiewał o swoim dalekim domu, o wiernym koniu i mądrym królu. Śpiewał o słońcu i gwiazdach, i pyzatym księżycu, który rozświetlał czarną nocą morze. Gdy księżyc po raz drugi się zmienił, o świcie Bugdał zobaczył za gładzią morza czernie- jący ląd. Pożeglował w tę stronę, a ląd olbrzymiał, rósł, aż w pewnej chwili Bugdał zoriento- wał się, że na samym jego skraju wznosi się olbrzymia wieża. Bugdał nie był pewien, czy to właśnie jest ta wyspa, na której uwięziona jest królewianka, ale zbliżył się do niej ostrożnie i zacumował w jednej z zatok. A że nastał już zmrok, nie wy- chodził na ląd, tylko jak zwykle nocą chwycił cytrę i, wtórując sobie na niej, śpiewał o dale- kiej wyspie, na której zostawił rodziców, i o swoim przyjacielu – koniu. Gdy przerwał pieśń, jeszcze inna trwała w powietrzu – pieśń smętna, śpiewana kobiecym głosem, ale i ta rychło zamilkła. 61 Gdy wstał świt, królewianka z kryształowego lustra wyjrzała przez okno wieży i zobaczyła wielki biały żaglowiec. Dawno nikogo nie widząc, zaciekawiła się bardzo tym, co zobaczyła. Ciekawość jej była tym większa, iż nikt nie pokazywał się na pokładzie okrętu. Królewna wezwała służebnicę i poleciła jej, aby udała się na okręt i zobaczyła, po co, czy z czym, przy- bywa. Służebnica, której kroki królewianka śledziła z wysokiej wieży, weszła na okręt i długo nie wracała. Już królewianka zaczęła się niepokoić o nią myśląc, że nieroztropnie było wysyłać ją na nieznany okręt, gdy tuż przed zachodem słońca służebnica zeszła z okrętu i śpiesznie zdą- żała w kierunku samotnej wieży. Zdyszana przybiegła do swojej pani i najpierw prosząc o wybaczenie, że tak długo bawiła na okręcie, zaczęła opowiadać, jakich tam doświadczyła dziwów. Najpierw więc mówiła, iż na całym okręcie sam jeden marynarz tylko się znajduje, nadzwyczaj przy tym młody, a w ładowniach okrętu są same skarby. – Pierścienie bursztynowe, na kamieniach toczone zausznice, a łańcuchy jakie cudne, mie- niące się wszystkimi barwami tęczy. Musisz to, pani, koniecznie zobaczyć. Idźmy, póki okręt jeszcze stoi u brzegów wyspy. Królewianka zaciekawiła się tą opowieścią i podążyła w ślad za służebnicą na okręt. Słoń- ce już zaszło, ale pokład rozjarzył się łuczywami, które przydawały tyle blasku, że morze było rozświetlone na kilkadziesiąt stóp od okrętu. Bugdał czekał przed okrętem i dwornym ukłonem przywitał królewiankę. W blasku łu- czywa rozpoznał te same rysy, które widział w kryształowym lustrze kupca ze wschodu. Królewianka weszła na pokład i zaczęła podziwiać skarby rozłożone w ładowniach. Przymie- rzała na sobie łańcuchy bursztynów i pierścienie. Bawiła się jak dziecko, gdyż dawno już po- zbawiono ją wszelkiej radości. Bugdał podniósł tymczasem kotwicę i okręt płynął już od wielu godzin pod pełnymi żaglami. Gdy królewianka nacieszyła się już skarbami i wyszła na pokład, Bugdał usłyszał głos przerażenia; wyspa zniknęła już w nocnej ćmie. Na próżno pocieszała ją służebnica, na próż- no pocieszał ją Bugdał – królewianka była niepocieszona. Wkrótce jednak, zmęczona przeży- ciami dnia, zasnęła. Biały okręt oddalał się tymczasem coraz bardziej od brzegów samotnej wyspy. Bugdał wyrzucał sobie porwanie królewianki, ale cóż mógł uczynić, skoro taki był królew- ski rozkaz. Miał nadzieję, że nim dopłyną do brzegów królestwa, w którym młody król czeka na piękną królewiankę, ta wybaczy jemu porwanie. Gdy wstał dzień, królewianka była smut- na. Nie bawiły ją skarby znajdujące się na okręcie. Nie bawiły ją pieśni śpiewane przez słu- żebnicę. Nie cieszyła się zręcznymi mewami, które jeszcze polatywały nad okrętem. Patrzyła w tę stronę, gdzie za mgłą zginęła wyspa. Po kilku dniach królewianka odezwała się po raz pierwszy do Bugdała, a ten ucieszony ra- dosną zmianą zaczął jej opowiadać o tym, dokąd płyną i kto na nią czeka. Wychwalając uroki królestwa i jego bogactwo, jak też piękność królewicza, wypatrywał uśmiechu na jej twarzy, ale nie doczekał się tego. Gdy Bugdał skończył swoją opowieść, królewianka powiedziała: – Czymże, mój rycerzu, różni się to więzienie od tego, które cierpiałam na wyspie? Po- rwałeś mnie wbrew mojej woli, ani nie pytając, czy zgodzę się zostać żoną twojego pana? Tam, na wyspie, znany był mi mój los, a teraz jestem pełna lęku i niepewności co do przy- szłych losów. Bugdał milczał, przyznając jak gdyby tym milczeniem rację królewiance. Pytając siebie, co mógłby teraz uczynić dla królewianki, nie znajdował innej odpowiedzi ponad tę, aby speł- niło się jej przeznaczenie. Ponieważ wiały pomyślne wiatry, okręt szybko zbliżał się do brzegów królestwa. Jeszcze szybciej jednak dojrzewało w sercu królewianki uczucie. Nie minęło wiele dni, gdy poko- 62 chała Bugdała, a ten pokochał ją z równą mocą, lecz nie mógł tego wypowiedzieć. Zbyt moc- no wiązała go powinność względem swojego króla. Już od kilku dni ponad masztami żaglow- ca przelatywały zwiastujące bliski brzeg rybitwy. Gdy okręt zbliżał się do brzegu, królewian- ka zdjęła z palca złoty pierścień i wrzuciła go w fale morza, przysięgając sobie, że nikt inny, tylko Bugdał zostanie jej mężem. Bugdał rzucił kotwicę, po czym przeniósł królewiankę i jej służebnicę na strąd. W tym sa- mym momencie okręt zniknął, a przed Bugdałem stanął wierny koń. Nie namyślając się wie- le, rycerz posadził królewiankę i jej służebnicę na konia, a sam pobiegł obok, zdążając śpiesznie do królewskiego zamku. Minęło kilka dni, nim zobaczyli złote dachy miasta. Królewscy heroldowie donośnym gło- sem trąb obwieścili powrót rycerza z dalekiej wyprawy. Na ich przywitanie wyszedł król, który od razu zauważył to, czego Bugdał zauważyć nie mógł, czy nie chciał. Królewianka zakochała się w Bugdale. Nazajutrz rozpoczęły się w zamku zabawy i turnieje rycerskie. Naznaczono też dzień, w którym królewianka miała stać się żoną króla. Ale gdy królewianka dowiedziała się o tym, odpowiedziała, iż nie odda swojej ręki królowi. Król, przypuszczając, że powodem tej decyzji jest uczucie królewianki do Bugdała, szukał sposobu, w jaki mógłby raz na zawsze odprawić go ze swego dworu. Okazji do pozbycia się rycerza dostarczyła mu sama królewianka. Gdy król począł pewne- go dnia jak zwykle nalegać, aby oddała mu swoją rękę, ta odpowiedziała: – Królu, widzisz wszak, iż nie mam pierścienia, który zgubiłam w morzu. Zostanę twoją żoną, gdy odnajdziesz mój pierścień. Król znalazł dobrą sposobność, aby pozbyć się Bugdała. Wezwawszy go do siebie, polecił mu odszukać zagubiony w morzu pierścień królewianki. Bugdał, wysłuchawszy rozkazu, wsiadł na wiernego konia i ruszył w stronę morza. Król wiedział, iż niepodobieństwem jest odnaleźć drobny pierścień w olbrzymim morzu. Długo więc, a może nawet całe życie, będzie Bugdał szukał tego pierścienia, a w tym czasie on poślubi królewiankę. – Gdyby jednak udało się Bugdałowi odnaleźć pierścień – myślał król – można łatwo oskarżyć go o czarnoksięstwo i wydać katu pod topór. Bugdał przypomniał sobie o łusce łososia i gdy przybył na brzeg morza, wyjął ją i w nad- biegające na ląd fale odbił promień słońca. Morze się wzburzyło, a Bugdał usłyszał głos: – Rycerzu Bugdale, powiedz, co sprowadza ciebie na brzeg morza? Bugdał przedstawił swoją prośbę, a nie minęła chwila, gdy w płytkiej przybrzeżnej wodzie pojawiła się flądra ze złotym pierścieniem. Bugdał wszedł kilka kroków w morze, wziął pier- ścień i podążył w powrotną drogę. Nie minęły nawet trzy dni, gdy w zamku obwieszczono powrót Bugdała. Rycerz udał się do króla i wręczył mu złoty pierścień królewianki. Król postanowił spełnić swój wcześniejszy zamysł. Wezwawszy straż, polecił Bugdała uwięzić, a następnego dnia o świcie ściąć na bło- niu. Spojrzenie Bugdała było pełne smutku, ale nic nie powiedział. Wypełniał swoją powin- ność do końca. Serce królewianki ścięło się bólem, zamknęła się w swoich komnatach i nie chciała widzieć nawet swojej wiernej służebnicy. O świcie wyruszył z zamku ponury korowód. Na przedzie szedł kat z pomocnikami, a z tyłu prowadzono spętanego Bugdała. Gawiedź patrzyła na ten korowód ze smutkiem, gdyż wszyscy polubili dzielnego rycerza. Gdy milczący pochód przybył na błonia, kat przystąpił do swoich czynności. Król zapytał Bugdała o ostatnie życzenie. Ten, patrząc na wstające słońce, odpowiedział, że chciałby, aby był przy nim wierny koń. Życzenie to spełniono. Przygotowano pień, serca wszystkich zamarły. Tylko król cieszył się z tego, że wreszcie pozbędzie się Bugdała. Lecz gdy kat podniósł miecz, aby ciąć – Bugdałowy koń położył 63 swoją głowę pod miecz katowski. Daleko w piach potoczyła się głowa wiernego konia. Ry- cerz żył. Gniew targnął królem. Wszyscy zadrżeli, gdy usłyszeli jego straszny głos: – Kacie! Stój! Król zeszedł z konia, podprowadził go pod katowski pień, sam złożył na nim głowę, chcąc okazać, iż również jego koń jest mu tak wierny jak koń Bugdała. – Kacie, tnij! – usłyszeli wszyscy rozkaz króla. Kat wzniósł ręce do góry, ciężki obosieczny miecz drżał w jego rękach. Błysk stali przeciął powietrze. Daleko w piasek potoczyła się królewska głowa. – Wiwat, król Bugdał! – zakrzyknęli wszyscy zgromadzeni na błoniach. W tym momencie tułów wiernego Bugdałowego konia połączył się z głową, a następnie przemienił się w pięknego rycerza. Rycerz podszedł do Bugdała i powiedział, że skończył się już czas zaklęcia, które rzucił na niego zły czarownik. – Jestem wolny – rzekł – ale chciałbym tobie dalej wiernie służyć. Królewianka słysząc okrzyki dolatujące z błonia i przypuszczając, iż oznaczają one śmierć Bugdała, zalała się łzami. Nie wierzyła oczom, gdy przez okno komnaty zobaczyła powraca- jącego rycerza, w którym rozpoznała swego ukochanego. Wybiegła z komnaty i spotkawszy Bugdała na dziedzińcu, rzuciła się w jego objęcia, a dookoła słychać było okrzyki: – Wiwat król i królowa! – Wiwat Bugdał! Rycerze, wysłani przez Bugdała, sprowadzili na królewski zamek jego rodziców, którzy nie mogli w pierwszej chwili rozpoznać w tym wspaniałym królu swojego syna. Nie minęło wiele niedziel, jak Bugdał poślubił królewiankę. W państwie zapanował ład i dostatek, na zamku zgoda i miłość, a serce matki rozpoznało syna po jego czynach. 64 O królewnie, która miała zostać żoną niedźwiedzia Gdzieś w ostępach puszczy, za jelenimi babrzyskami wyjechał na małą polanę myśliwy. I rząd konia, i kusza pięknie wykładana perłową macicą, i cały strój świadczyły o wysokiej pozycji jeźdźca. Puszcza stała w ciszy. Jedynie sroki jeszcze przez chwilę obwieszczały po- jawienie się obcego, ale i one zamilkły. Gdzieś pomiędzy pradawnymi dębami i ciemnymi sosnami zaginął bałuch nagonki. Myśliwy stanął na chwilę, podjął zawieszony na piersi róg bawoli, zadął, aż zadrżały poru- szone liście – lecz głos rogu roztopił się w puszczy. Nikt na zew nie odpowiedział. Spięty ostrogą koń ruszył w ciemny las. Raz po raz rozlegał się głos rogu, lecz odpowia- dała mu cisza. Pod wieczór, gdy pojawił się zaćmiony jeszcze przez słońce pieróg księżyca, zerwał się wiatr, który zupełnie przytłumił samotny głos rogu. Zaczęła zapadać ciężka noc, myśliwy stanął więc na popas. Zwolnił popręg konia i puściwszy go samopas rozłożył się pod wykrotem. Wyjąwszy z sakwy krzemień, rozpalił płomień w suchym mchu i igliwiu, przez chwilę się weń wpatrywał, jak gdyby chciał w płomieniu odkryć zagubioną drogę, lecz w moment później skłonił głowę. Zasnął. Gdy nastał świt, okulbaczył konia, puścił wodze i ruszył tam, gdzie prowadził koń. Prze- dzierali się przez chaszcze i przez napięte gałęzie, tnące twarz myśliwego. Błądzili po pusz- czy, lecz nie mogli znaleźć z niej wyjścia. Żaden ludzki głos nie zabrzmiał w tej pradawnej kniei, w której stały jeszcze święte posągi czczone niegdyś przez Pomorzan. Głód doskwierał myśliwemu. Jadł zajęczy szczaw, który napotkali po drodze, ale tym przecież nie pożywi się żaden mężczyzna. Myśliwy uradował się więc, gdy koń wyprowadził go na większą polanę, na której skraju rosła dorodna jabłoń z równie dorodnymi owocami. Aż dziw, że taka jabłoń mogła się zachować pośród puszczy, ale nad tym już myśliwy się nie zastanawiał. Uwolnił konia, a sam zerwał jabłko i zjadł je. Nim ostrzegło go rżenie konia, zobaczył przed sobą wielkiego burego niedźwiedzia. Pochwycił kuszę przewieszoną przez plecy, lecz usłyszał głos i powstrzymał rękę wpół ruchu. – Królu – bo królem był ten, który zabłądził w czasie polowania – królu, czemuś nie pyta- jąc o przyzwolenie zerwał moje jabłko? Król, zaskoczony widokiem mówiącego niedźwiedzia, nie wiedział w pierwszej chwili, co ma odpowiedzieć. Przecież najwięksi gęślarze, którzy na jego dworze śpiewali pieśni o syre- nach i o złotej Venecie, nie wspominali nigdy o mówiącym misiu. – Za to, królu, że bez przyzwolenia naruszyłeś cudzą włość, nie bacząc na moje prawa, po- niesiesz karę, na jaką według praw twojego kraju zasługujesz. Karę taką, jaką w twoim króle- stwie kat czyni złodziejom i oszustom – karę obcięcia prawicy! Król, słysząc te słowa, przeraził się. Nie otaczał go zastęp wiernych sług i wiedział, że jest skazany na łaskę i litość niedźwiedzia. Mówił więc: – Spotykając jabłoń w głębi puszczy, która jest w moim królestwie, nie spodziewałem się, aby ktokolwiek mógł mieć prawo do tego drzewa. Jeżeli już, to ja jedynie – jako pan i władca 65 ziemi! Skoro, jak mówisz, jest inaczej – żądaj nagrody, jakiej pragniesz. Spełnię twoje życze- nie, gdy wskażesz mi drogę, która zaprowadzi mnie do zamku. – Dobrze – odpowiedział niedźwiedź – przyjmuję słowo rycerza. Jedynie wtedy będziesz wolny od kary, gdy przekażesz mi to, którego głos przywita ciebie jako pierwszy w domu. Zastanowił się król, gdyż słowa misia były tajemnicze. Ale któż mógł go jako pierwszy przywitać głosem, jak nie sfora psów – a tych miał dosyć. Cóż mu szkodzi jednego z nich oddać niedźwiedziowi. Wyraził więc zgodę. Niedźwiedź rzekł: – Królu, pamiętaj o swoim słowie. Za trzy dni przyjdę i upomnę się o moje. Niedźwiedź wyprowadził króla na trakt biegnący wprost do zamku, gdzie się pożegnali. Nim zapaliła się krwawa planeta, król stanął przed zamkiem. Lecz tu zaskoczyła go nadzwy- czajna cisza i zmrok w oknach zwykle jaśniejącego blaskiem zamku. Tylko komnata królowej była oświetlona, a przeczucie boleśnie ukłuło króla w serce. Czyżby? Pobiegł, a ciemne korytarze odbijały jego pośpieszny krok. Stanął i zamarło w nim serce. Zdawało mu się – ale to przecież nieprawda! – że usłyszał kwilenie dziecka. Zamarł, gdy przypomniał sobie obietnicę daną niedźwiedziowi. Przywoławszy zwyczajny wyraz twarzy wszedł do komnaty. Tak, usłyszał płacz swojej córki! Królowa powitała go radośnie, lecz król, patrząc na córkę leżącą w małej kołysce, nie po- trafił przywołać na twarz radosnego uśmiechu. Stał jeszcze chwilę nad kołyską, nim zbliżył się do królowej. Wywołał na twarzy blady uśmiech, który niknął w miarę, jak snuł swoją opowieść o spotkaniu z niedźwiedziem. Królowa nie potrafiła męża pocieszyć. Nie takiego losu spodziewała się dla królewskiej córki, dla swojej córki. Mijał trzeci dzień. Pomimo iż służba i rycerze wiedzieli o tym, że król się odnalazł – życie na zamku nie powróciło do dawnego stanu. Wszyscy wiedzieli o królewskim słowie i chociaż poniektórzy z rycerzy, a szczególnie ciury, snując opowieści, przyrzekali sobie, iż dobrze byłoby zgładzić niedźwiedzia, w którym zapewne musi być zaklęta tajemna moc, skoro ludz- kim językiem gada – nikt nie ośmielił się wypowiedzieć tych słów przy królu. Rycerskie słowo – słowo święte! Musiało się spełnić to, co król przyrzekł! Gdy zapadł pierwszy zmrok, u bram zamku rozległ się stukot. Otworzono je śpiesznie, a na zamek wszedł niedźwiedź. Król z królową, jak gdyby czekając na ten moment, wynieśli nie- mowlę na dziedziniec. Niedźwiedź rzekł: – Królu, widzę, że spełniasz dane słowo! I mówił dalej: – Królowo-Matko! Wiem, że nie chcesz, abym zabierał twoją córkę. Zapewne twoje serce krwawi, lecz bólu po sobie nie okazujesz. Pozostawiam wam córkę do czternastu lat, abyście mogli ją wychować według należnego jej stanu. To powiedziawszy – zniknął. Ucieszyli się dworzanie, którzy byli świadkami tej sceny. Ucieszyli się królowa z królem, jeszcze czternaście lat córka będzie z nimi. Cały dwór opiekował się małą królewianką. Każdy, pamiętając jak gdyby, co ją czeka, okazywał jej tyle serca, że bez żadnych przykrości dorastała swoich lat. Jak przystało na jej pochodzenie, uczono ją gry na różnych instrumentach, a także prac, których znajomość przy- stoi królewiance. Mijały lata, aż nadszedł rok czternasty. Rok, w którym niedźwiedź miał się zgłosić po królewiankę. Rodzice do ostatniej chwili odwlekali rozmowę z córką. W wigilię dnia, gdy ogień przygasł już na kominku, król opowiedział córce o czekającym ją przeznaczeniu. Kró- lewianka przyjęła wiadomość spokojnie. Nie szlochała. Zgodziła się ze swoim losem. 66 Gdy minęło czternaście lat, niedźwiedź zapukał znowu do bram zamku. Od tej chwili słuch po nich zaginął. Nikt z rycerzy ani myśliwych nie spotkał na swojej drodze niedźwiedzia z księżniczką. Oni tymczasem udali się w głąb ciemnej puszczy, gdzie niedźwiedź miał swoją chatę. Po roku ogarnął królewiankę żal za rodzicami. Było jej coraz smutniej, poprosiła więc niedźwie- dzia, aby zezwolił jej odwiedzić swoich rodziców. – Jeżeli przyrzekniesz – powiedział niedźwiedź – iż za trzy dni o tej samej porze powró- cisz, możesz jechać. Królewianka przyrzekła. Radość zapanowała na zamku. Król urządził następnego dnia po jej przyjeździe ucztę, w czasie której gęślarze śpiewali pieśń o przygodzie króla, niedźwiedziu i pięknej księżniczce. Czas mijał szybko na dworskich zabawach. Nadszedł trzeci dzień. Król i królowa prosili księżniczkę, aby przez dzień jeszcze została na zamku. – Skoro niedźwiedź jest tak dobry, jak mówisz – powiedziała królowa – wybaczy tobie dzień zwłoki. Księżniczka uległa namowom i dopiero czwartego dnia powróciła do ciemnej puszczy. W chatce przywitał królewiankę smutny niedźwiedź i rzekł do niej: – Piękna królewianko! Gdybyś powróciła trzeciego dnia, byłbym już dzisiaj wolny. Po- nieważ złamałaś dane mi słowo, muszę jeszcze przez siedem lat tułać się po świecie, nim straci swoją moc zaklęcie. Przez siedem lat będę się tułał jako biały gołąbek, a ty będziesz musiała podążać za mną. Abyś nie zabłądziła, będę co siedem kroków opuszczał białe pióro. To powiedziawszy, dał jej piękny pierścień, a sam zamienił się w białego gołębia i uleciał. Królewianka ruszyła w ślad za nim, znajdując co siedem kroków białe pióro. Szła przez lasy. Brodziła w strumieniach, idąc w ślad za białym gołąbkiem. Tylko nocą mogła na chwilę skło- nić głowę, aby o pierwszym świtaniu ruszyć dalej w drogę. Gdy mijał siódmy rok, zerwał się gwałtowny wiatr. Sosny gięły się do ziemi i pękały jak zbyt mocno napięte łuki. Bór szumiał jak morze, a fala morska wdarła się daleko w ląd, zata- piając napotkane sadyby i zabierając daninę krwi. Niebo rozjaśnione mołniami przyprawiało królewiankę o drżenie serca, ale szła nieustę- pliwie tak długo, dopóki widziała białe pióra. Gdy jednak wyszła z boru na otwartą prze- strzeń, nie zobaczyła już ani jednego – wiatr rozwiał wszystkie. Królewianka nie wiedziała, w którą stronę powinna pójść, aby spotkać zaklętego gołębia. Błąkając się to tu, to tam, szukała przez kilka dni najmniejszego śladu, jakiegokolwiek piórka – ale żadnego nie znalazła. Siadła więc nad brzegiem strumienia i rozszlochała się. Serce jej było przepełnione takim żalem, iż nie mogła się przed płaczem powstrzymać. Wtem poczuła delikatne dotknięcie, a gdy uniosła twarz, zobaczyła starowinkę pytającą, czemu tak rozpaczliwie szlocha? Królewianka opowiedziała wszystko, a gdy skończyła swoją opowieść, usłyszała, że skończył się już czas zaklęcia. Minęło już siedem lat i biały gołąbek przestał być już białym gołąbkiem. Do swojego zamku powrócił królewicz, który poszukiwał teraz godnej niego królewianki, którą mógłby poślubić. Ucieszyło się serce królewianki, a jednocześnie odezwało się w niej nie znane dotąd uczu- cie, którego jednak nie ośmieliła się nazwać słowem. – Z całego świata – mówiła starowinka – zjeżdżają karoce z księżniczkami, lecz spośród tych wszystkich tylko ta będzie wybrana, która ma czarodziejski pierścień. Księżniczka spojrzała na serdeczny palec, na którym lśnił złotem pierścień, lecz nie wie- działa, czy to właśnie jest ten czarodziejski pierścień. Wstała i poprosiwszy staruszkę o wska- zanie kierunku, w którym znajdował się pałac królewicza, ruszyła w drogę. Jeszcze długo musiała wędrować, nim na wyniosłym wzgórzu zobaczyła zamek otoczony głębokimi fosami, do którego prowadziła tylko jedna droga przez zwodzony most. Gdy pode- 67 szła bliżej, straże zagrodziły jej drogę. Ale gdy tylko gest ręką uczyniła, jak gdyby chcąc pro- sić o wolną drogę – straż opuściła halabardy. Królewianka mogła wejść na dziedziniec zamku. W całym zamku zajaśniały światła, gdy królewianka weszła na dziedziniec. Tak, na ser- decznym palcu królewianki błyszczał czarodziejski pierścień. Królewicz rozpoznał, iż mu- siała pojawić się ta, która była przeznaczona dla niego. Wybiegł więc ze swojej komnaty i zbiegł na dziedziniec, gdzie zobaczył tę, którą pożegnał przed siedmioma laty. Nazajutrz królewicz, zaklęty niegdyś w niedźwiedzia, udał się z królewianką do jej rodzi- ców. Oni, widząc córkę z pięknym królewiczem, ucieszyli się bardzo i rychło wyprawili im wspaniałe wesele, o którym po dziś dzień stary świerszcz baje w kominie. 68 O tym Czorlińskim, który został zbójcą Stary Czorliński miał dwóch synów, ale żadnego majątku. Martwił się, czym też synów wyposaży, ale gdy ci dorośli, zawołał ich pewnego dnia do siebie i rzekł: – Nie licząc tych pajęczyn w izbach, zostały mi tylko szabla i strzelba, weźcie je i idźcie w świat, a niech każdy radzi sobie tak, jak mu rozum każe. Młodszy z synów wziął dubeltówkę i poszedł w świat uczyć się na leśnego, a starszy przywiązał łykiem szablę do boku i poszedł służyć zbójcom. Drugiego dnia pod wieczór stanął starszy Czorliński pod borem. Niebo się uspokoiło, zza chmur wyszedł księżyc, oświetlając białym światłem roztaczający się przed Czorlińskim bór. – No tak, ale jak teraz szukać herszta? Przez te bory i miesiąc mogę chodzić, a zbójców nie znajdę – myślał Czorliński. Zbójcy, nie chcąc wystawiać na noc warty, przeciągnęli od drzewa do drzewa cienki je- dwabny sznur. Czorliński trącił nogą nisko rozciągnięty sznur, a w kwaterze zbójców za- dzwoniły srebrne dzwoneczki. Nie minęła chwila, gdy Czorlińskiego otoczyło jedenastu zbój- ców, prowadząc go do swojej kwatery. Herszt zbójców, biorąc Czorlińskiego za szpiega, roz- kazał, aby go zaraz ścięto. – Jakże to może być – powiedział Czorliński – że posła, który niesie dobrą dla was wia- domość, chcecie ścinać? Nie tak mi mówił o was ten, który ma przystąpić do was na służbę. – A któż to taki? – zapytał herszt. – To Czorliński, który mówił, że chętnie do was przystanie, lecz nie może was znaleźć. – Tego byśmy chętnie przyjęli – powiedział herszt – byleby do nas przystał. – Tak i jestem – powiedział Czorliński. Nie minęło wiele dni, a herszt zwołał wszystkich zbójców, pomiędzy nimi i Czorlińskiego, i rzekł do nich: – O świtaniu pójdziecie na leśną drogę. Kupcom, którzy we dwanaście wozów z towarami jadą, macie wszystko zabrać i odprowadzić na znane miejsce. Jeszcze słońce nie wzeszło, a już zbójcy zasadzili się na leśnej drodze, czekając na kupiec- kie wozy. Nie minęły trzy pacierze, jak posłyszeli parskanie koni i skrzyp kół, a w chwilę potem zobaczyli suto wyładowane wozy. Zadźwięczały bełty strzał i zaraz straszny ryk roz- legł się ze wszystkich zbójeckich gardeł. Nie minęło kilka chwil, a wszystkie wozy stały się łupem zbójców. Gdy zbójcy zdawali raport z wyprawy, powiedzieli hersztowi, że Czorliński nie nadaje się jednak do nich. Gdy oni walczyli z czeladzią, ten stał sobie najspokojniej z boku. Herszt bardzo się rozzłościł i przywołał Czorlińskiego do siebie. – To nie jest żadna sztuka – powiedział Czorliński – mordować i rabować. Nie tego chcia- łem się u was nauczyć, a tego, jak zabierać bogatym całe bogactwo, nie zabierając im życia. – To jest niemożliwe – powiedział herszt. – Żaden bogaty nie odda tobie swojego bogac- twa tak długo, dopóki żyje. Zresztą jutro będzie jechał przez las bogaty lichwiarz. Skoro jesteś taki mądry, pokaż, co potrafisz. Masz mu zabrać konia, mieszek ze złotem i przyodziewek, a jeżeli tego nie zrobisz, zawiśniesz na tej sośnie. – Dobrze, zrobię to – powiedział Czorliński – bylebyście mi nie przeszkadzali. 69 Rankiem Czorliński opuścił kryjówkę zbójców. Przez bór szedł pewien siebie, znał już w nim każdą ścieżkę. Przed wyjściem na drogę rozejrzał się, czy nie widać niczego podejrzane- go, a później jak gdyby nigdy nic wyszedł na trakt. Ktoś, kto by go dopiero teraz zobaczył, mógłby mniemać, że to jakiś zagubiony ciura, który śpiesznie podąża za swoim panem. Czorliński przeszedł kawałek drogą w jedną i drugą stronę, aż wreszcie – wybrawszy wi- docznie odpowiednie miejsce – wyjął szablę z pochwy, którą położył pośrodku drogi. Samą szablę położył kilkaset metrów dalej. Jej lśniący brzeszczot odbijał słoneczne promienie tak, że nie sposób było jej nie zauważyć. Nie minęło wiele chwil, gdy Czorliński usłyszał rżenie konia, który wyczuł świeży chłód boru. Wkrótce zobaczył jeźdźca na koniu. W miejscu gdzie Czorliński położył pochwę szabli, koń zatrzymał się, ale zaraz ruszył dalej. Do leżącego za dębem Czorlińskiego doleciał słaby śpiew, widocznie spragniony i zmęczony upałem podróżny musiał pociągnąć co nieco wina z podróżnego bukłaka. – Widocznie śpieszy się bardzo za jakimś interesem – pomyślał Czorliński – skoro nawet w tej spiekocie nie przerywa podróży. No, zobaczymy, co będzie dalej. Czorliński pobiegł w ślad za oddalającym się jeźdźcem. Krył się za drzewami tak umiejęt- nie, że lichwiarz ani podejrzewał, że jest przez kogoś śledzony. W pewnej chwili Czorliński gwałtownie się zatrzymał. Koń jeźdźca, ściągnięty cuglami, drobił przez chwilę w miejscu. – Co za dziwy – myślał lichwiarz – tutaj leży zupełnie dobra szabla, a niedawno widziałem przecież zupełnie niezłą pochwę. Dałby los, aby do siebie pasowały. Szkoda że nie zabrałem pochwy, ale nic straconego. Zostawię tu konia, aby nieco odpoczął, a i mnie taki spacer do- brze zrobi. Co pomyślawszy, jeździec zeskoczył z konia. Rozkulbaczył go i puścił swobodnie na cie- nistą polanę, a sam zawrócił po pochwę szabli. Na to tylko czekał Czorliński. Gdy lichwiarz zginął za zakrętem drogi, wyskoczył z ukry- cia, okulbaczył konia, wprowadził w las i sprytnie ukrył się pośród gęstwiny. Sam podążył w kierunku trzęsawiska i zaczął rżeć, naśladując głos konia, jak gdyby zwierzę znajdowało się w strasznym niebezpieczeństwie. Lichwiarz uradowany tym, że szabla świetnie pasuje do pochwy, zmartwił się, gdy nie zo- baczył konia. Ale w tej samej chwili usłyszał rżenie konia i poszedł w głąb boru. Odszedł już daleko od drogi i zaczął się niepokoić, gdyż grunt robił się coraz bardziej grząski. Coraz wię- cej oczek pojawiało się pomiędzy kępami trawy, które falowały pod jego stopami. – Nie ma rady – myślał lichwiarz – koń zaszedł na trzęsawisko i jeżeli chcę go uratować, muszę podążyć za nim, ale przedtem trzeba się na wszelki wypadek rozebrać. Położywszy na trawie szablę, mieszek i odzienie, ruszył tam, skąd usłyszał po raz ostatni rżenie konia. Czorliński obserwujący go tajemnie, sobie tylko znanymi ścieżkami obszedł trzęsawisko. Zabrał wszystkie rzeczy, które lichwiarz złożył na trawie, dosiadł konia i podążył do kryjówki zbójców. Najstarszy ze zbójców pochwalił Czorlińskiego i rzekł: – Wydaje mi się, że jesteś lepszym złodziejem, niż się spodziewałem. Zobaczymy, jak po- piszesz się jutro. Masz tutaj dwadzieścia talarów. Pójdziesz do miasta i przywieziesz za dwa- dzieścia talarów chleba, za dwadzieścia talarów mięsa i za dwadzieścia talarów piwa, ale pa- miętaj, że talary, które tobie daję, masz przywieźć z powrotem. Czorliński wysłuchał tego, zdziwił się najpierw, ale po chwili rzekł, że da sobie radę. Rankiem Czorliński poszedł do miasta. Dwadzieścia talarów, które otrzymał od herszta, zawinął w chustkę i schował w kieszeni, aby ich nie zgubić. Idąc, rozmyślał nad tym, jak wy- kona polecenie herszta. Niewiele miał jednak czasu na rozmyślanie, gdyż z tyłu dobiegł go turkot wozu. Odwrócił się i zobaczył chłopa, który jechał na jarmark nowym wozem. Czorliń- ski zatrzymał chłopa i zapytał, czy nie chciałby sprzedać konia z wozem za dwadzieścia tala- 70 rów. Cena zaproponowana przez Czorlińskiego wiele razy przewyższała wartość wozu, nic więc dziwnego, że chłop odpowiedział: – Dlaczego nie? Wóz i konie są już twoje. Ja mogę iść do miasta pieszo. – No to dobrze – powiedział Czorliński. – W mieście zgłosisz się do balwierza, a on już wypłaci tobie tyle, ile się należy. W mieście Czorliński zajechał wprost przed piekarnię, a przywoławszy piekarza, kazał mu nałożyć na wóz chleba za dwadzieścia talarów. Zapłatę miał otrzymać u balwierza. Gdy chleba było już dosyć, Czorliński podjechał do rzeźnika, gdzie nabrał mięsa za dwa- dzieścia talarów. Na końcu zajechał do karczmarza, a gdy ten piwo już na wóz załadował i żądał zapłaty, Czorliński rzekł, że musi najpierw piwo posmakować. Co powiedziawszy, wziął świder, wyborował w beczce dziury na palec grube i rzekł do karczmarza: – Wiecie co, wydaje mi się, że to piwo ma trzy smaki, co wy na to? Piwo lało się, pieniło, karczmarz zatykał dziury palcami, a Czorliński siadł na wóz i tyle go widzieli. Tymczasem chłop zaszedł do miasta i zgłosił się u balwierza, czekając na zapłatę. Bal- wierz kazał siąść chłopu na krześle i ogolił go do białej skóry. Jeszcze chłop lamentował, a balwierz przygadywał mu, że takiej głowie, w której rozumu nie ma, i włosy są zbędne, gdy przyszedł piekarz. Balwierz wysłuchał go, a później kazał mu siąść na krześle. Piekarz tłumaczył, że przyszedł tylko po talary, ale balwierz odpowiedział, że on już sam najlepiej wie, jaką ma dać mu zapłatę. Piekarz, słysząc lament chłopa, zorien- tował się, że dali się okrutnie oszukać, nie czekał więc ani chwili, tylko uciekał tak, aż się za nim kurzyło. Tymczasem Czorliński zajechał przed kryjówkę zbójców. Herszt pochwalił go za to, że przywiózł wszystko, jak należy. Ale pomimo tego, że zbójcom na niczym nie zbywało, cho- dzili dalej na rabunek. Czorliński miał już dosyć tej zbójeckiej kompanii i postanowił od nich odejść. Pewnej no- cy, gdy wszyscy zbójcy spali, wziął swoją szablę i ruszył w świat. Nie minęło wiele czasu, jak zobaczył mury stolicy, a gdy do niej wszedł, dowiedział się, że król wyznaczył wielką nagro- dę dla tego, kto złapie zbójców i przywiedzie przed królewski sąd. Czorliński zgłosił się do króla i obiecał, że przywiezie zbójców, jeżeli król okaże mu niezbędną pomoc. Rankiem Czorliński przebrał się, nałożył perukę, wąsy i we dwa żniwne wozy wyjechali z przydanym sługą do boru, w którym zbójcy mieli swoją kryjówkę. Na żniwnych wozach stało dwanaście beczek z winem, po jednej dla każdego ze zbójców. Ledwo Czorliński wjechał do boru, a już ich zbójcy opadli. Zbójcy ucieszyli się, widząc tak zacny ładunek, i niewiele bacząc, zaprowadzili wozy do swojej kryjówki. Ledwo zdążyli przyjechać, a już każdy z nich beczkę sobie wytoczył i zaczęli pić wino. Nim wzeszedł księ- życ, wszyscy zbójcy byli na tyle pijani, że Czorliński wraz z przydanym pomocnikiem zupeł- nie łatwo powiązali ich sznurami, złożyli na wozach i ruszyli do stolicy. Gdy wjechali już w bramy miasta, Czorliński nakazał pomocnikowi odwieźć zbójców na zamek, a sam zniknął, gdyż obawiał się, że zbójcy go rozpoznają, a wtedy nie minie go słusz- na kara. Prawo w tamtych czasach było okrutne, przewidując dla zbójców karę gardła lub wyłupa- nia oczu. Wszystkich zbójców król kazał powiesić, a hersztowi wyłupano oczy. Gdy to się stało, herszt zbójców rzekł: – Miałem siebie za najmądrzejszego ze zbójców, ale dopiero teraz wiem, jak byłem głupi. Był jednak zbójca mądrzejszy ode mnie. O nim jeszcze, królu, usłyszysz. Gdy zaciekawiony król zaczął wypytywać herszta o szczegóły, ten opowiedział mu wszystko, co wiedział o Czorlińskim. 71 Ten tymczasem ukrywał się, a po kilku miesiącach zgłosił się na służbę u pastora, gdzie pracował jako zwyczajny parobek. Pewnego wieczoru, gdy wracali razem z pastorem z łąk, a na uspokojonym niebie łagodnie świecił księżyc, Czorliński rzekł: – Dobrze byłoby kraść teraz pieniądze. Pastor w pierwszej chwili nic nie odrzekł, nawet jak gdyby przyśpieszył kroku, chcąc jak najszybciej pozostawić poza sobą słowa, które przed chwilą słyszał, ale po chwili powiedział: – A gdzie też chciałbyś je kraść? – Tam gdzie jest ich najwięcej! – Na królewskim zamku? Nie minęło wiele chwil, gdy Czorliński z pastorem znaleźli się na dziedzińcu zamku. Mi- nęło kilka chwil dalszych, nim Czorliński wszedł przez okno do królewskiego skarbca. Cięż- kie dukaty i talary zaczęły spadać na zieloną murawę. Rankiem, gdy król wszedł do skarbca, zauważył, że brak było wielu pieniędzy. Przywoła- ny herszt zbójców powiedział, że to niewątpliwie sprawka Czorlińskiego. Król przywołał strażników i rozkazał im szukać Czorlińskiego, lecz herszt powiedział, że to nie da żadnego rezultatu. – Trzeba zamurować okno do skarbca tak – powiedział herszt – aby mieściła się w nim tylko głowa. W skarbcu trzeba postawić strażnika. Gdy w oknie pojawi się głowa, strażnik ma ciąć mieczem, a sprawca zostanie raz na zawsze ukarany. Tymczasem Czorliński dalej pracował u pastora. Ten ostatni wyraźnie rozsmakował się w złodziejskim procederze i wiele razy namawiał Czorlińskiego, aby ponownie wybrali się do królewskiego skarbca. Czorliński nie chciał jednak na to przystać, przewidując, że spotka ich przykra niespodzianka. Zniecierpliwiony pastor postanowił sam wyruszyć do królewskiego skarbca. Ledwo włożył głowę do ciasnego okna, dziwiąc się, jak mógł przejść przez nie Czorliński, gdy żołnierz sto- jący na warcie ciął mieczem. Głowa pastora stoczyła się do głębokiego dołu, z którego nie można już było jej wydobyć. Rankiem zawiadomiono króla. Ten zabrał ze sobą herszta zbójców, który jednak nie był w sta- nie powiedzieć, czy ukarany został Czorliński, czy też ktoś inny, łakomy królewskiego złota. – Nie widzę innego wyjścia – powiedział herszt – jak tylko zabrać ciało złodzieja i ob- wieźć po mieście. Jeżeli miał żonę, ta niewątpliwie rozpozna ciało męża. Żołnierze niech pa- trzą bacznie na oblicza kobiet – a na którym pojawią się łzy, tę kobietę mają aresztować. Tak się i stało. Żona pastora rozpoznała w ukaranym złodzieju swojego męża. Na jej twa- rzy pokazały się łzy. Żołnierze przystąpili do niej, co widząc Czorliński skaleczył się szybko w palec, podszedł do nich i powiedział: Co też chcecie od tej biednej kobiety? Czy nie widzicie, że płacze dlatego, iż widoku krwi znieść nie może, a ja jestem szewcem i skaleczyłem się szydłem w palec. Żołnierze uwierzyli w to, co powiedział Czorliński i powrócili z niczym do króla. Ponownie przywołany herszt udzielił królowi takiej rady: – Trudno będzie, królu, złapać Czorlińskiego, ale wywieźcie zwłoki tego złodzieja za miasto, a przydajcie solidną straż. Jeżeli był to kompan Czorlińskiego, ten niewątpliwie się tam zjawi, aby sprawić mu ludzki pogrzeb. Jeżeli straż będzie bacznie uważała, złapie Czorlińskiego. Król posłuchał rady herszta zbójców. Żołnierze czuwali przy pozostawionych za miastem zwłokach. Gdy dowiedział się o tym Czorliński, przebrał się w kobiece suknie, wziął ze sobą butel- czynę wina przyprawioną proszkami na sen, a na samym dnie kosza ukrył biskupie szaty. Miało się pod wieczór, gdy koło straży pojawiła się drżąca od zimna, skurczona kobiecina. Na kobietę, która przystąpiła do nich, strażnicy nie zwrócili nawet uwagi, wypatrując bacznie Czorlińskiego. Nie mieli także nic przeciwko temu, aby kobieta ogrzała się nieco przy rozpa- lonym ogniu. 72 Kobiecina, siedząc już przy ognisku, sięgnęła do kosza, wyciągnęła wino, mówiąc, że na taką pogodę nie masz to, jak napić się kieliszeczek dobrego, starego wina. Żołnierze chętnie zgodzili się na poczęstunek. Skoro wypili po kusztyczku, natychmiast zasnęli. Gdy to się stało, kobieta zdjęła z siebie niewieście stroje, w których czuła się nadzwyczaj niewygodnie. Pomiędzy śpiącymi żołnierzami stanął Czorliński. Wyjął z kosza biskupie stroje i ubrał w nie żołnierzy. Zabrał ciało pastora, pochował je dobrze, aby nikt nie mógł naruszyć jego spokoju, a gdy to uczynił, śpiesznie powrócił do miasta. Rankiem, gdy żołnierze przebudzili się, zobaczyli, że nie ma już ani kobiety, ani, co gor- sza, ciała pastora. Przelękli się bardzo i, nie patrząc wiele na siebie, ruszyli ze spuszczonymi głowami do króla, spodziewając się słusznej kary. Król, trefiąc rankiem włosy, patrzył przez okno na dziedziniec pałacu. Zły był na ochmi- strza, który zapomniał widocznie zawiadomić go o wizycie sześciu biskupów, których w tej chwili zobaczył na dziedzińcu pałacu. Włożył szybko koronę na głowę i poszedł śpiesznie przywitać tak dostojnych gości. Gdy podszedł do nich, zobaczył, że to nie biskupi, ale po- przebierani w ich szaty strażnicy, których pozostawił wczoraj poza miastem. Król jeszcze bardziej rozdrażniony tym, co od nich usłyszał, rozkazał zamknąć wszystkich w lochach. – To mógł zrobić tylko Czorliński – powiedział herszt. – Nikt inny nie wymyśliłby takiego podstępu. Widząc bezcelowość dotychczasowych wysiłków, król zwołał radę królewską, która przez cały dzień radziła nad tym, jak ująć Czorlińskiego. Ostatecznie wszyscy zgodzili się z propo- zycją herszta zbójców, który radził, aby żołnierze królewscy otoczyli całe miasto, tak by nikt nie mógł go opuścić. A jednocześnie obwieszczono wszystkim mężczyznom, że każdy z nich musi udać się na zamek i powiedzieć swoje nazwisko. Żołnierze otoczyli miasto, a na zamek przyszedł pierwszy mężczyzna, mówiąc, że nazywa się Czorliński. Król rozkazał go zaraz przywołać, ale w tej samej chwili przybiegł sługa mó- wiąc, że zgłosiło się od razu dziesięciu Czorlińskich. Nie minęło i pół godziny, a na zamku było ponad stu Czorlińskich. Gdy o królewskim planie dowiedział się prawdziwy Czorliński, zabrał resztę pieniędzy z królewskiego skarbca, które mu jeszcze pozostały, i rozdając je mężczyznom prosił, aby każ- dy z nich mówił, że nazywa się Czorliński. Stąd tak wielu Czorlińskich pojawiło się na kró- lewskim zamku. Pod wieczór na dziedzińcu królewskim stali sami Czorlińscy. Król wyszedł do nich i rzekł: – Jeżeli jest pomiędzy wami prawdziwy Czorliński – niech wystąpi. Gdy to się stanie, da- ruję mu wszystkie przewiny, aby mógł po mojej śmierci rządzić tym królestwem, w którym nie ma mądrzejszego człowieka od niego. A za żonę dostanie moją jedyną córkę. Czorliński, usłyszawszy to, wystąpił przed tłum i rzekł: – Jestem Czorliński. Nie minęły dwie niedziele, jak odbyło się wesele Czorlińskiego z królewską córką. A gdy stary król zmarł, Czorliński długo i dobrze rządził królestwem, gdyż nie znalazł się taki, który mógłby go oszukać. 73 Proście, a będzie wam dane Chłop, który przeczytał w książce, że kto prosi – temu będzie danej, kto kołacze – temu otworzą, a kto szuka – ten znajdzie, postanowił sprawdzić, czy tak jest istotnie. Zamknął się w swojej izbie i myśli jeden dzień, drugi, u kogo mógłby sprawdzić słuszność tych słów. U kupca – nie, u szlachcica – nie, ale jeżeli sprawdzą się u króla, myśli chłop, wte- dy słuszne będą w całym jego królestwie. Chłop kołacze do pałacu, w którym mieszka król, drzwi się otworzyły i słudzy wprowa- dzili chłopa na królewskie komnaty. – Ha, jedno już sprawdziłem – pomyślał chłop. – Muszę sprawdzić słowa następne. Już z daleka zobaczył króla siedzącego w złotej koronie, na rzeźbionym tronie. Pokłonił się w pas i powiedział: – Królu, słyszałem wiele o urodzie waszej córki, księżniczki pięknej jak kwiat, i proszę was, abyście dali mi ją za żonę. Król popatrzył na niego, nie wiedząc, czy chłop żartuje, czy też nie. Nie dość, że przecież nie równego z nim stanu, to i daleko w latach był posunięty, gdy tymczasem królewianka miała dopiero szesnastą wiosnę. – Oddałbym tobie moją córkę – odrzekł król – ale nic o tobie nie wiem. Nie znam ani twoich zasług, ani twoich umiejętności. Umówmy się więc, że jeżeli przyniesiesz bryłę bursztynu tak wielką, jak cielęca głowa – dostaniesz moją córkę za żonę. Podrapał się chłop po głowie, ale cóż innego mógł uczynić, jak tylko podziękować królowi i pocieszać się tym, że kto szuka – ten znajdzie. Widział już przecież wiele bursztynów, nawet w czasie wiosennej orki niejeden sam wy- orał ze swego pola, ale gdzie im do takiej wielkości? Największy z nich był jak śliwka duży, no – może jak niedojrzałe jabłko, a król chce mieć bursztyn wielki jak cielęca głowa. Idzie chłop przed siebie, zmierza, gdzie go oczy poniosą, ale jakby samochcąc wybrał dro- gę w stronę morza, gdzie ludzie znajdują najwięcej bursztynów. Ucieszył się chłop, gdy w oddali zobaczył las. Słońce coraz wyżej wspinało się po nieboskłonie i za niewiele godzin będzie parzyło z najwyższego punktu swojej drogi. Nim nastało południe, chłop wszedł w cienisty gąszcz lasu. Idąc cieszył się tym, że znalazł takie cudowne schronienie przed palącym słońcem. Ptaki dźwięcznie śpiewały. Przelatywały przez drogę, skrząc się kolorowymi pióra- mi w ciemnej gęstwinie liści i słonecznych smugach promieni. Chłop szedł nie śpiesząc się, jak gdyby chciał przedłużyć chwile spędzone w uspokojonym lesie. W pewnej chwili jednak, przechodząc obok obwieszonej orzechami leszczyny, usłyszał jakiś głos. Obejrzał się, spojrzał poza siebie, ale nikogo nie zobaczył. – Ki licho – myśli sobie. – Cóż mnie tu prześladuje? Już zamierzał iść dalej, gdy usłyszał ponownie głos jakiś zduszony, jak gdyby dobywał się z zamknięcia. Rozejrzał się jeszcze uważniej – a tu na gałązce leszczyny wisi malutka bute- leczka, w której coś niby to się czerni, niby lśni. Nachylił się, spojrzał uważniej, a w środku widać małego diabełka. Diabełek skurczony, zgruźlony, niemożliwie jęczy, prosząc, aby chłop się zlitował nad nim i wypuścił go w świat. Trzymał chłop butelkę w ręku i zastanawiał się nad tym, co ma teraz uczynić. Wypuścić? – niedobrze, ale w tej samej chwili pomyślał sobie: a może przyniesie mi bursztyn? 74 – Dobrze – rzekł chłop – wypuszczę ciebie na świat, ale musisz przynieść mi duży bursz- tyn, a nawet większy od cielęcej głowy. – Zgoda, chłopie, mogę tobie przynieść nie bursztyn, a głowę złota, za którą więcej otrzy- masz pieniędzy. – Nie – powiedział chłop – złota mi nie trzeba, lecz głowy bursztynu. – Skoro tak chcesz – zgodził się diabeł – niech będzie i bursztyn, byłeś później nie żało- wał. Gdy chłop wyjął korek zamykający butelkę, diabeł wyskoczył na ziemię, zaczął się wygi- nać, aż wszystkie kości poczęły mu trzeszczeć, jak gdyby łamano zeschłe gałęzie, lecz nie minęła chwila, jak puścił się, smyrgnął i już go nie było. Tylko bijące przez chwilę witki świadczyły o tym, że musiał przez nie ktoś przebiegać. Nie minął ani kwadrans, gdy diabeł był już z powrotem, dźwigając głowę bursztynu wielką jak pół cielęcia, a nie jego głowa. Tymczasem, gdy diabła nie było, chłop zastanawiał się cały czas nad tym, co uczynił. Przecież to grzech – myślał – wypuszczać diabła na świat! Jak ja teraz naprawię swój błąd? Nie było czasu, aby się głębiej nad tym zastanowić. Spojrzał chłop na piękną bryłę bursz- tynu i powiedział: – Nie chce mi się wierzyć, że to ty jesteś tym diabłem, którego wypuściłem z butelki. Tamten był mały, pokurczony, zupełnie niepodobny do ciebie. Rozumiem wszystko, ale oszustwa nie znoszę. Bursztyn miał przynieść ten diabeł, którego wypuściłem z butelki, a nie jakiś diabli przybłęda, którego pierwszy raz widzę. – Ależ, chłopie – oburzył się diabeł – to ja jestem tym, którego wypuściłeś z butelki. Skoro mi nie wierzysz, zrobię się mniejszy i pokażę tobie, że mieszczę się w tej butelce. – Jeżeli tak, to coś innego. Pokaż no, co potrafisz. Gdy chłop powiedział te słowa, diabeł zaczął się robić coraz mniejszy i mniejszy, aż stał się mały jak mucha i wskoczył przez otwór do butelki. Na to tylko czekał chłop, zamknął bu- telkę korkiem i położył ją z powrotem koło leszczyny. Gdy diabeł zaczął prosić, aby go wypuścił, chłop powiedział: – Głupi diabeł jest gorszy od diabła mądrego. Jeżeli nic ciebie nie nauczyło, siedź tak dłu- go w tej butelce, aż ktoś głupszy ciebie nie uwolni. Stęknął chłop, gdy podniósł bryłę bursztynu, ale dzielnie zaniósł ją do królewskiego pała- cu. Zakołatał u drzwi i słudzy wprowadzili go do tronowej komnaty, gdzie czekał już na niego król. Złota bryła bursztynu wniosła tyle światła do królewskiego pałacu, że wszystkie kom- naty pojaśniały, jak gdyby paliło się w nich tysiące świec. – Dobrze, chłopie – powiedział król. – Spełniłeś swoje zadanie, więc i ja swoje słowa mu- szę wypełnić. Chociażby jutro możesz się żenić z moją córką. – Nie, królu! Nie zrozum mnie źle, ale nie chcę twojej córki za żonę. Nie byłbym dla niej zapewne dobrym mężem. Chłop, nie dając sobie przerwać, mówił dalej: – Czytałem pewną książkę, w której napisano: kto kołacze – temu będzie otworzone, kto prosi – ten dostanie, a kto szuka – ten znajdzie. Chciałem tylko sprawdzić słuszność tych słów. Kołatałem – a otworzono mi, szukałem – a znalazłem bursztyn duży jak pół cielęcia, który przed wami, królu, złożyłem. Prosiłem – i oto chcecie mi, królu, oddać swoją córkę za żonę. Król słuchał, a gdy chłop skończył, rzekł: – Wiele już przeżyłem, ale nie spotkałem jeszcze nikogo, kto szukałby tylko prawdy, nie szukając dla siebie korzyści. Zostań na moim dworze, bądź mi pomocny w radzie, a krzywdy mieć nie będziesz. I tak się stało. Chłop mądrze radził nie tylko królowi, ale i jego córce, gdy ta stała się kró- lową, a wszyscy mieli go w wielkim poważaniu. 75 O bursztynowym drzewie, księżniczce i czarnym gryfie Nad samym brzegiem morza leżała kraina sławna na całym świecie. Ze wszystkich stron przyjeżdżali na dwór księcia kupcy, przywożąc najcenniejsze tkaniny, miecze cudownie kute z wielu stalowych drutów, zbroje pozłociste i korzenie, a także najpiękniejsze zwierciadła, mające moc odbijania słonecznych promieni i powtarzania ludzkich twarzy. Za te wszystkie bogactwa, zapełniające komory księcia i wielkich panów, kupcy zabierali jeden jedyny skarb tej ziemi – światłem prześwietlony bursztyn. Niedaleko pałacu księcia, nad samym brzegiem morza rosło bursztynowe drzewo. Drzewo było tak grube, że dwudziestu ludzi trzymając się za ręce ledwo mogło je objąć, a tak wyso- kie, że czub jego ginął w śnieżnobiałych chmurach napływających z morza. Trzy razy do roku pojawiały się na drzewie owoce – bursztyny wielkie jak głowy – ale gdy gwałtowny wiatr bił z morza w strąd, na ziemię opadały owoce jeszcze niedojrzałe, maleńkie, z których zręczne ręce kobiet robiły zausznice i piękne bursztynowe wisiory. Czasem, gdy morze długo biło w strąd, wybierając z niego piasek i kamienie, odsłaniały się grube korzenie bursztynowego drzewa, sięgające złocistymi żyłami daleko w głąb morza. Książę, panujący nad bursztynowym krajem, miał piękną córkę, która często chodziła pod bursztynowe drzewo, wypatrując najpiękniejszych bursztynów. Zbierała je na posag dla sie- bie. Pewnego dnia w całym księstwie zapanował wielki smutek – księżniczka zniknęła. Wy- szła jak zwykle z pierwszymi promieniami słońca, rozpalającymi gładź morza, na spacer, lecz ze spaceru nie powróciła. Jedna ze służebnic widziała ją, jak szła w stronę bursztynowego drzewa, ale pomimo poszukiwań nikt nie mógł księżniczki odnaleźć. Książę rozesłał posłańców we wszystkie strony swojego księstwa. Szukano księżniczki w najgłębszych borach, pytano ludzi – ale nikt jej nie widział. Mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a księżniczka nie wracała. Książę chodził smutny. Nie potrafili go rozweselić grający na cytrach bajarze. Nie znajdował spokoju w dyskusjach z uczonymi mężami- filozofami, z którymi rozprawiał o porządku rzeczy i świata. Jak gdyby nie dość było tego jednego nieszczęścia, wkrótce bursztynowe drzewo przestało rodzić owoce. Widać było, to prawda, wielkie głowy bursztynów wyrastające pośród burszty- nowych liści, ale te nocą znikały. Straże rozstawione dookoła drzewa nikogo nie zauważyły. Jedynie pewnej nocy, gdy księżyc jaśniej niż zwykle oświetlał ziemię, wydawało się strażni- kom, że olbrzymi cień spłynął z chmur na bursztynowe drzewo i połykał wielkie bursztyny. Książę zwołał wszystkich uczonych mężów. Radzono dwa dni i dwie noce, ale nie wyja- śniono tajemnicy bursztynowego drzewa ani tajemnicy zaginionej księżniczki. W dwa dni później w kancelarii księcia do późnych godzin nocnych płonęły smolne żywice. Posłańcy księcia roznieśli listy po wszystkich ziemiach i odczytali je na rynkach miast. Książę odda swoje państwo temu, kto wyjaśni tajemnicę bursztynowego drzewa i odnajdzie księżniczkę. Z wszystkich stron świata zaczęli przyjeżdżać rycerze. Przyjechał ten, który w dalekiej puszczy zabił smoka o siedmiu głowach i ognistym języku; także ten, który obłaskawił stado dzikich świń i ten, który tabun dzikich koni o złotych podkowach zaprowadził do królewskich stajen, a pomiędzy nimi wielu innych, słynących z męstwa i cnoty. Gdy wszyscy oni pytali 76 księcia o to, gdzie jest wróg, gdzie jest ten, z którym trzeba walczyć – książę nie potrafił wskazać im przeciwnika. Rycerze czekali, czekali, mając nadzieję, że wróg sam się im poka- że, ale to się nie stało. – Nie możemy przecież walczyć z czymś, czego nie widać – mówił jeden do drugiego, i wkrótce rycerze zaczęli opuszczać pałac księcia. Książę został sam ze swymi sługami, a bursztyny znikały tak, jak znikały. Pewnego dnia do bram pałacu księcia zapukał marynarz, który dowiedział się w porcie, iż książę przeznaczył wielką nagrodę dla tego, kto odnajdzie księżniczkę i uwolni księstwo od złodzieja bursztynów. Książę przyjął marynarza godnie i opowiedział o tym, co zdarzyło się w księstwie. Marynarz wysłuchał księcia, a później poprosił, aby pozwolono mu stanąć przez trzy noce na warcie koło bursztynowego drzewa. I tak się stało. Gdy minęła trzecia noc, marynarz przyszedł do księcia prosząc, aby zabito największego wołu, a z jego skóry uszyto dla niego pięć mocnych kaftanów. Przez dwa dni i dwie noce szyto kaftany, aż wreszcie trzeciego dnia marynarz nałożywszy jeden kaftan na drugi wyru- szył na niebezpieczną wyprawę. Wziął ze sobą linę plecioną z najlepszego jedwabnego włókna i wyrzuciwszy ją w górę, zaczepił na konarze bursztynowego drzewa. Dookoła zebrała się wielka gromada ludzi. Nie tylko książę z dworzanami, ale wszyscy słudzy i kupcy, którzy w tym czasie bawili na dworze księcia, byli świadkami wyprawy. Jeszcze przez chwilę było widać marynarza, wspinającego się po linie, ale wkrótce zniknął pomiędzy bursztynowymi liśćmi i tyle go wszyscy widzieli. Marynarz tymczasem wspinał się coraz wyżej i wyżej, z gałęzi na gałąź, z konaru na ko- nar, a te były coraz grubsze, coraz większe. Bursztynowe liście były tak wielkie jak łąka, jak oczka jezior – tylko z odległości, z ziemi wydawały się małe. Na bursztynowych liściach pa- sły się najprawdziwsze trzody, których pilnowali pasterze. Im wyżej się marynarz wspinał, tym więcej ich było. Pasterze pilnujący trzód mówili w niezrozumiałym dla niego języku, tak że nie mógł się dowiedzieć, do kogo te trzody należały. Mijał dzień za dniem, zdarł się już jeden kaftan, marynarz wspinał się coraz wyżej, a końca tej wspinaczki nie widać. Zdarł się już drugi kaftan, trzeci i czwarty, wreszcie gdy zdarł się już i piąty – stanął marynarz na samym szczycie bursztynowego drzewa. W pierwszej chwili poraził go blask słońca bijący na czystym ciemnogranatowym niebie; chmury zostały daleko pod nim – z wysokości przypominały stado białych baranków lub grzywacze fal bijących w czasie sztormu o ostry brzeg morza. Promienie słoneczne rozpalały piękny bursztynowy pałac, widoczny na samym szczycie drzewa. Marynarz, stojąc na bursztynowym dziedzińcu, śmiało zapukał do pałacowych bram. Led- wo zdążył to uczynić, a drzwi uchyliły się, jak gdyby zapraszając go, lecz za drzwiami nikogo nie było. Komnaty były puste, olbrzymie. Rozświetlone blaskiem słońca prowadziły w jakąś słoneczną dal. Marynarz szedł i szedł, aż wreszcie w jednej komnacie zobaczył gryfa siedzą- cego na bursztynowym tronie. Koło niego stała piękna dziewczyna w książęcej koronie na głowie i czyściła czarne gryfowe skrzydła. Marynarz struchlał, gdy usłyszał głos gryfa, od którego zatrzęsły się ściany pałacu. Głos, przypominający ryk morskiej nawałnicy. Może przypomnienie żywiołu morskiego, z którym niejedną przecież walkę stoczył, ośmieliło marynarza, gdyż odezwał się, mówiąc: – Wielki panie, przyszedłem tutaj, szukając służby. Nie mogłem jej znaleźć na ziemi, mam nadzieję, że znajdę ją u ciebie. Gryf przywołał marynarza do siebie, wstał z tronu i zaprowadził go do ostatniej, z naj- ciemniejszego bursztynu zrobionej komnaty. W komnacie tej przytwierdzony złotym łańcu- chem do ściany stał biały koń. – Jeżeli będziesz – mówił gryf – dbał o tego konia, karmiąc go sianem i owsem, nie minie ciebie wielka nagroda. Jeżeli złamiesz ten rozkaz, spotka ciebie straszna kara. 77 Marynarz zgodził się na postawione przez gryfa warunki. Karmił białego konia owsem i sianem. Tak minęło kilka dni. Pewnego dnia, gdy marynarz przyniósł jak zwykle siano, koń odezwał się do niego ludzkim głosem: – Byłem księciem tego bursztynowego królestwa. Te wszystkie trzody, które – wspinając się po drzewie – widziałeś, należały do mnie. Moje były również bursztyny, lecz miałem ich tak wiele, że mogłem nimi darzyć również księcia na ziemi. Pewnego dnia przybył jednak z dalekiej północy gryf, wypędzony przez swych braci z bursztynowej wyspy. Zakląwszy mnie w konia, objął panowanie nad tym bursztynowym królestwem. Bursztyny zanosi na burszty- nową wyspę, gdyż ma nadzieję, że zmaże nimi swoje przewiny wobec braci. Rabuje nie tylko bursztyny, ale porwał także córkę ziemskiego księcia, która od tej chwili musi mu służyć. Jeżeli chcesz uwolnić księżniczkę i pomóc mi, musisz mnie karmić gorącym żarem, a poić płomieniami. Gdy przyjdzie czas, bądź gotów i spełniaj moje rozkazy. Marynarz wysłuchał tego, co powiedział biały koń, i zaczął karmić go gorącym żarem. Gdy minęło kilka dni dalszych, koń odezwał się mówiąc: – Możemy się już zmierzyć z gryfem. Gdy tylko zaśnie, idź do słonecznej komnaty, zdej- mij ze ściany siodło, wędzidło i miecz szczerozłoty, lecz niczego poza tym nie ruszaj. Idź po księżniczkę, a gdy ją przyprowadzisz – siądźcie na mnie i nie oglądajcie się. Marynarz wypełnił wszystko tak, jak koń rozkazał, lecz nie mógł powstrzymać się przed tym, aby nie zabrać również ze słonecznej komnaty pięknego bursztynu z zamkniętą w środku złotą żyłą słońca. Koń uderzeniem kopyt rozbił bursztynową ścianę, wzbił się w powietrze i nie minęło wiele chwil, gdy marynarz zobaczył zbliżającą się gwałtownie ziemię. Już widać było drzewa na niej, już widać było trzody i pasterzy – gdy okrył ich najpierw czarny olbrzymi cień, a w chwilę później usłyszeli głośny szum skrzydeł. Gryf obudził się i ruszył za nimi w pogoń. – Nie spełniłeś mojego polecenia – rzekł biały koń. – Miałeś zabrać tylko siodło, wędzidło i miecz. Nie uda się ucieczka. Nie broń się, nie wyciągaj miecza. Nie nadszedł jeszcze wi- docznie czas wyzwolenia. W moment później dogonił ich gryf. Pochwycił w swoje straszne szpony i poniósł z po- wrotem na szczyt bursztynowego drzewa. Minęło kilka dni. Na morzu zerwała się burza. Z bursztynowego drzewa widać było ol- brzymie, wzburzone morze. Białe, spienione fale biły z taką siłą w brzeg, że bursztynowe drzewo drżało. Z widnokresu słonego morza dryfował niesiony uderzeniem fal i wiatru biały żaglowiec. Marynarz, stojący na szczycie bursztynowego drzewa, widział, jak statek uderzył o podwodną rewę i w mgnieniu oka rozpadł się. Aż na szczyt drzewa dobiegł straszny zgrzyt rozdzieranego poszycia żaglowca. W rym samym momencie korona bursztynowego drzewa zachwiała się, w powietrze wzbił się potężny gryf, lecąc prosto w kierunku rozbitego żaglow- ca. Nie minęło kilka chwil, gdy gryf powrócił do bursztynowego pałacu, trzymając w szpo- nach beczułkę białego słodkiego wina. Marynarz, przywołany przez gryfa, wybił korek w beczce, napełnił olbrzymi bursztynowy puchar malagą i podał gryfowi. Ten widocznie zasmakował w winie, gdyż nie minęła chwila, a beczułka była pusta. W moment później gryf zasnął. Marynarz poszedł szybko do słonecznej komnaty. Zdjął ze ściany wędzidło, siodło i złoty miecz, które zaniósł do komnaty białego konia. Po drodze ujął żaru, nakarmiwszy konia i na- poiwszy go płomieniami podążył szybko po księżniczkę. Po chwili biały koń ponownie rozbił uderzeniem kopyt ścianę bursztynowego pałacu i wzbił się w powietrze. Już widać było niebieskie oczka jezior, powiększające się gwałtownie, już w borach można było odróżnić czuby wyniosłych drzew, już biały koń dotykał kopytami ziemi, gdy przysłonił ich wielki cień gryfa. Marynarz zeskoczył z białego konia, wyciągnął złoty miecz i czekał. Ledwo gryf dotknął ziemi, przemienił się w olbrzymiego stalowego dzika z wielkim rogiem na środku czoła. 78 Dzik parsknął, zadrgała ziemia pod uderzeniem jego racic. Marynarz ujął silniej miecz, podniósł go, aż złota błyskawica przekreśliła powietrze. Miecz uderzył w pancerz dzika, za- chrzęściła gięta stalowa blacha, a z wnętrza dzika wyskoczył złocisty lis. Marynarz ciął raz jeszcze, złota błyskawica przekreśliła powietrze i poraziła lisa, z którego wypadła bursztyno- wa szkatułka. I tę rozbił marynarz, dusząc rój os, który wzbił się z niej w powietrze. Księżniczka była wolna. Zły gryf, wypędzony przez swych braci z bursztynowej wyspy, już nie żył. Marynarz wsiadł na białego konia i udał się z księżniczką do pałacu ziemskiego księcia. Książę przywitał ich godnie, objął córkę, a nie minęły nawet trzy godziny, jak herol- dowie obwieścili, że za trzy niedziele odbędzie się ślub księżniczki z dzielnym marynarzem. Nim odbył się ślub, biały koń poprosił marynarza, aby ściął mu głowę. Marynarz ujął złoty miecz i po raz trzeci złota błyskawica przekreśliła powietrze, a gdy to się stało – przed mary- narzem stanął książę bursztynowego drzewa, zaklęty przez gryfa w białego konia. I nie jeden ślub odbył się w pałacu księcia na ziemi, lecz dwa: książę bursztynowego drzewa zakochał się w pięknej druhnie księżniczki i dwie pary ślubowały sobie wierność na wszystkie przyszłe dni. 79 O tym, jak Marysia została królewną W domu za dziewiątą rzeką było tak smutno, że nawet tęcza, która z połyskliwej wody piła swoje kolory, odeszła niebieską drogą, aby nie ranić serca małej Marysi. Słychać było śpiew dziewczęcy, ale ten był przepojony takim smutkiem, że nie mogły mu zawtórować ptaki. Nie taka była niegdyś Marysia, ale wszystko się odmieniło z chwilą, gdy zmarła jej matka, a oj- ciec po raz drugi się ożenił. Od tej pory musiała wykonywać najcięższe prace, nie znajdując dla siebie ani chwili odpoczynku. Marysia nie miała ani czasu, ani ochoty, aby pogwarzyć jak niegdyś ze strumieniem, który opowiadał jej szemrząc o różnych dziwach, jakie sam widział lub o jakich mówiły mu dzikie kaczki i łabędzie, szukające odpoczynku na jego białej wodzie. Mimo że już dawno Marysia nie wychodziła nad jego brzeg, pamiętała jedną z opowieści o pięknym królewiczu, żyjącym w dalekim zamku na szklanej górze. Mijał tydzień za tygodniem, a nic w życiu Marysi się nie zmieniało. Dnie przechodziły po dniach. Słońce zachodziło za złotym wzgórzem, promienie gwiazd oświetlały jak zawsze ta- jemniczo ziemię. Macocha stroiła swoją córkę. Kupowała dla niej najpiękniejsze suknie, jakie można było nabyć na kramach. Matka z córką przeglądały się dzień po dniu w kryształowych lustrach, podczas gdy Marysia nie miała czasu przejrzeć się nawet w srebrzystej tafli strumienia. Pewnego dnia, gdy Marysia miała nanieść źródlanej wody do kuchni, jedno wiadro, nie- szczęśliwie trącone przy mocowaniu na kołowrocie, zachybotało się i poleciało w ciemną głębię studni. Marysia struchlała. Wiedziała o tym, że wiadro jest drogie i już wyobrażała sobie, co spo- tka ją po powrocie do domu. Nie namyślając się więc wiele, obwiązała się powrozem, którym wyciągała wiadra, i opuściła się na dno studni. Straszno jej było, gdy opuszczając się w dół dotykała czarnych, wypolerowanych przez wodę ścian studni. W studni było coraz ciemniej, a gdy opadła na samo dno, widziała nad sobą tylko daleki krążek jasnego nieba. Zatrzymała go w swoich oczach, gdy po omacku zaczęła szukać wiadra na dnie, lecz pomimo największych wysiłków nie mogła tego wiadra odnaleźć. Szukając po omacku rękoma, gdyż nie starczyło już tego zapamiętanego błękitu nieba, aby rozświetlić mrok studni, poruszyła jakiś przedmiot, który metalicznie brzęknął. Myśląc, że to wiadro, które zakleszczyło się gdzieś pomiędzy omszałymi kamieniami – szarpnęła mocniej. Gdzieś z boku zaskrzypiały zardzewiałe wierzeje, a Marysia cofnęła się tak gwałtownie przed blaskiem, który roztoczył się przed jej oczyma, że uderzywszy o kamienie straciła przytom- ność. Mijały chwile; gdy wreszcie poruszyła powiekami, zobaczyła, że leży na prześlicznej zie- lonej łące. Wysoko na dalekim niebie świeciło najwspanialej słońce, a dookoła niej, przelatu- jąc z kwiata na kwiat, krążyły burczące trzmiele i zygotliwe ważki. Podniosła się Marysia z trawy, omyła swoją twarz w pobliskim źródle i poszła przed siebie, ciekawa, dokąd też los ją zaprowadzi. Idąc przed siebie zobaczyła sad, w którym rosły najpiękniejsze jabłonie. Widocznie nie miał jednak kto dbać o nie, gdyż nikt nie zerwał do tej pory dorodnych, dojrzałych jabłek. 80 Marysia zatrzymała się, zerwała owoce i złożyła je pieczołowicie w trawie. Dopiero wtedy, gdy to uczyniła, ruszyła dalej. Idąc dalej, poczuła zapach świeżego pieczonego chleba. I rzeczywiście, nie daleko – nie blisko, na rzut oka od małej chałupki zobaczyła duży wydrążony w ziemi piec chlebowy. Po- deszła bliżej. Piec, w którym leżały najpiękniej wypieczone duże bochny chleba, był tak roz- grzany żarem, że jeszcze chwila a wypieczony chleb spali się zupełnie. Marysia zerwała z pobliskiej grządki kilka liści kapusty i położyła je na ławie. A później, nie namyślając się wiele, zaczęła składać na nie parzące palce, gorące, bochny chleba. Zrobiła tak, jak robiła to zawsze jej matka, a później ona sama, usługując macosze i jej córce. Wykonawszy tę pracę, pośpieszyła do widocznego niedaleko domku. Cały czas dziwiła się jednak, że ktoś mógł pozostawić w zapomnieniu piec chlebowy z tyloma pięknymi chlebami. W pewnej chwili pomyślała sobie, że może ten ktoś, mieszkający zapewne w pobliskiej cha- łupce, nagle zachorował, przyśpieszyła więc kroku, prawie biegła, tak że na progu chałupki stanęła zdyszana, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Na jej spotkanie wyszła staruszka, wi- tając ją głosem tak miłym, jakiego dziewczyna nie słyszała jeszcze w życiu. Marysia odpo- wiedziała pozdrowieniem, dopiero gdy nieco ochłonęła. Staruszka, skarżąc się na swoje cho- roby, zapytała, czy Marysia nie zechciałaby u niej służyć przez jeden rok. – Jestem już stara – mówiła – i dlatego nie prowadzę dużego gospodarstwa, ale i tak nie mogę podołać wszystkim obowiązkom. Jeszcze nie zebrałam jabłek, dzisiaj natomiast rozpa- liłam w chlebowym piecu, ale nie mogę się ruszyć, a chleb na pewno się już spiekł. Sama nie podołam wszystkim pracom. Marysia powiedziała staruszce, że może się nie martwić. Jabłka zerwała i złożyła ostrożnie w trawie, a chleb wyjęty z pieca stygnie teraz na kapuścianych liściach. – Najpiękniej wypieczony chleb, jaki kiedykolwiek widziałam – mówiła Marysia. Oblicze staruszki zajaśniało w dobrym, mimowolnym zapewne uśmiechu. Marysia przyjęła zaproszenie staruszki i weszła głębiej do skromnej chaty, o wiele skrom- niejszej od tej, w której do tej pory mieszkała. To porównanie przypomniało jej macochę, która złorzecząc na pewno już jej poszukuje. Chciała się zerwać i biec z powrotem, ale nie dawała jej spokoju prośba tajemniczej staruszki. Ta siedziała, podobnie jak i ona, na zydlu. Wreszcie, po chwili głębszego zastanowienia, Marysia zgodziła się na to, aby przez rok pra- cować u biednie wyglądającej samotnej staruszki. Mijał dzień za dniem. Marysia była coraz weselsza, a w coraz radośniejszych pieśniach słyszała wtórujący jej głos staruszki. Czuła się u niej dobrze, pracy miała znacznie mniej niż kiedykolwiek. Zresztą nie pracowała sama. Staruszka pomagała Marysi, ile tylko mogła. Nic więc dziwnego, że dni mijały niepostrzeżenie. Nastał ostatni dzień roku. Gdy staruszka oznajmiła, że kończy się już ich umowa, Marysi zrobiło się, nie wiadomo dlaczego, smutno. Smutno było również i staruszce, ale musiały się pożegnać. Przy pożegnaniu staruszka nało- żyła na serdeczny palec Marysi żelazny, prosty pierścień, prosząc ją, aby pomimo jego pro- stoty nosiła go na pamiątkę pobytu u niej. Staruszka wyprowadziła Marysię na drogę, wskazując kierunek, w którym znajdzie swój dom. Odprowadzając Marysię doszła z nią aż do ogrodzenia, gdzie się pożegnały. Gdy Mary- sia przechodziła pod bramą, spadły na nią najcudowniejsze łańcuchy i złotogłowia. Staruszka zawołała, że pierścień żelazny to dar jej serca, a to złoto jest wynagrodzeniem za pracę. Po wielu dniach Marysia doszła do domu, w którym czekała na nią macocha. Marysia bała się tego spotkania, ale gdy macocha zobaczyła u pasierbicy tyle złota, przywitała ją łaskawie, wypytując, gdzie była i skąd dostała tyle kosztowności. Wkrótce wszystko potoczyło się jak dawniej. Macocha zabrała złote łańcuchy i piękne suknie, strojąc w nie swoją córkę, a Mary- sia od świtu do późnej nocy ciężko pracowała. Minęło jeszcze dni niewiele, gdy macocha zawołała pasierbicę, aby dokładnie powtórzyła raz jeszcze całą swoją przygodę, gdyż jej córka postanowiła również wyruszyć na poszukiwa- 81 nie staruszki. Marysia opowiedziała, jak wiadro spadło do studni, jak bojąc się, opuściła się na jej dno i jak spotkała staruszkę. O świtaniu macocha ubrała swoją córkę w najgorsze suknie pasierbicy. Córka pochwyciła wiadro i wrzuciła je do studni. Trapiona niecierpliwością nie spuściła się powoli na dno stud- ni, lecz wskoczyła w ślad za wiadrem. Gdy odzyskała przytomność i zobaczyła, że spoczywa na zielonej łące, wstała i zaraz udała się na poszukiwanie staruszki. Chcąc jak najprędzej ją odszukać, nie zwróciła uwagi na sad ani na piec chlebowy. Gdy zobaczyła chatkę, pobiegła co żywo i spotkawszy staruszkę nawet nie przywitała się z nią, lecz powiedziała, że przyszła, aby rok u niej służyć. Staruszka wyraziła zgodę, ale już po paru dniach musiała odprawić nową służącą. Córka macochy nie dość, że nie chciała pracować, sama jeszcze żądała posługi. Staruszka pożegnała służącą i wskazała jej drogę, którą dojdzie do swojego domu. Córka macochy zobaczyła już z daleka bramę i cieszyła się na myśl o tym, iż za chwilę spadnie na nią deszcz złotych klejnotów. Pomyślała sobie nawet, że warto będzie pod bramą przystanąć, aby kosztowności spadały na nią dłużej. – Nie zrobię tak – pomyślała sobie – jak ta głupia Marysia, która przeszła pod bramą, za- miast się pod nią dłużej zatrzymać, dzięki czemu przyniosłaby do domu więcej klejnotów. Lecz gdy córka macochy przechodziła pod bramą, nie zatrzymała się ani na chwilę. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku. Z bramy polał się na nią strumień smoły. Dobiegający z daleka głos staruszki przypominał, że to kara za jej lenistwo. Gdy doszła do pierwszego strumienia i przejrzała się w nim, przeraziła się widokiem, który zobaczyła. W wodzie widziała jakąś maszkarę, a nie wypielęgnowaną twarzyczkę jedynej córeczki matki – macochy. Wstydząc się swojego wyglądu postanowiła od tej pory wędrować nocą. Macocha zobaczywszy swoją córkę, załamała ręce. Nakazała rozpalić Marysi w dużym piecu i nanieść wody do ciężkich żeliwnych garów. Niestety, nawet najdłuższa kąpiel nie po- magała – córka macochy miała aż do śmierci pozostać czarna. Cała wina spadła na Marysię. Nazajutrz macocha wypędziła ją z domu mówiąc, aby więcej już doń nie wracała. Marysia poszła w świat. Szła dniem i nocą, wstając o pierwszym promieniu, a kładąc się po zachodzie słońca. Pewnej nocy, gdy spała nad brzegiem szemrzącego strumienia, usłyszała znaną już sobie opowieść o pięknym królewiczu, który mieszka w dalekim zamku na szklanej górze. Postanowiła szukać pięknego królewicza. Minęło dni mało – niemało, gdy doszła do wielkiego miasta, w którym na wyniosłej górze wznosił się błyszczący w słońcu zamek. W tym zamku mieszkał królewicz, o którym tyle razy mówił Marysi szemrzący strumień. Marysia zatrzymała się w bogatym mieście. Miała nadzieję, że znajdzie w nim pracę, gdyż macocha, wypędzając ją z domu, nie dała jej żadnych pieniędzy. Chodziła od domu do domu pytając, a wreszcie prosząc o pracę, ale nikt nie chciał jej przyjąć. W pewnym domu, w któ- rym mieszkał zapewne jakiś dworski urzędnik, powiedziano jej, że powinna pójść na zamek, gdzie pracę na pewno znajdzie, gdyż król przygotowuje wielki bal. Poszła więc Marysia na zamek i otrzymała pracę w kuchni. Tutaj, jak to było we zwyczaju, powtarzano wszelkie plotki dworskie, więc rychło dowiedziała się, jaki to wspaniały bal przygotowuje królewicz. Miały być na nim wszystkie księżniczki, spośród których królewicz wybierze przyszłą żonę. Nasłuchała się Marysia tych opowieści tyle, że zaczęła marzyć o tym, co wydawało się niemożliwe. Przecież ona, zwykła kuchta, nie mogła porównywać się z księżniczkami. Nie miała prawa wstępu na balowe sale. Marysia zmęczona ciężką pracą, zasnęła szybko w swojej izdebce, a w nocy przyśniła się jej staruszka, u której niegdyś pracowała. Staruszka nic się nie zmieniła. Była łagodnie uśmiechnięta, gdy mówiła do niej: – Przekręć pierścień, a spełni się wszystko to, co pomyślisz! Gdy słońce weszło przez gomółki szyb do izdebki, Marysia zerwała się z posłania, omyła twarz w miednicy, ubrała się i pośpieszyła na zamek. Idąc już krużgankami zamku przypo- 82 mniała sobie sen. Jak gdyby wierząc i nie wierząc jednocześnie w to, co usłyszała, pomyślała sobie, że dobrze byłoby mieć piękny strój, aby raz jeden zobaczyć królewicza. To myśląc przekręciła żelazny pierścień. W okienku rozświetlającym korytarz zobaczyła odbicie wspa- niałej, strojnej damy. Zobaczyła oblicze swoje i nie swoje jednocześnie. Swoje, gdyż widziała te same co zawsze oczy, usta, ten sam uśmiech, ale nie swoje, gdyż włosy miała objęte pięknej roboty perłowym diademem. Pośród włosów połyskiwały matowym światłem jantarowe zausznice. Pod ręką wyczuła mięsistą materię bogato haftowanej sukni. Marysia przekręciła pierścień i ujrzała siebie sprzed chwili. Przekręciła raz jeszcze i znowu widziała siebie pięknie ubraną. Przekręcając pierścień bawiła się – widząc raz piękną panią, a tuż po niej kuchtę. Przestała się jednak bawić, gdy usłyszała w korytarzu odgłos kroków. Zbiegła szybko na dół, gdzie przywitał ją gniewny głos kucharza. Nie miała czasu na nic, pracowała jeszcze pilniej niż wczoraj i przedwczoraj, myśląc przez cały czas, że musi ko- niecznie zobaczyć królewicza. Minęło kilka dni. Kucharz srożył się i krzyczał co chwila, jeszcze nie wszystkie potrawy były przygotowane, a już jutro, już dzisiaj – ma się przecież odbyć bal. Aż do kuchni dolaty- wały odgłosy strojonych instrumentów, grających to cienko, to grubo. Na bruku dziedzińca rozlegał się odgłos końskich kopyt i żelazem kutych kół karoc, z których wysiadały najpięk- niejsze księżniczki. Każdą witał królewicz, wypatrując pośród nich tej, która zostanie jego żoną. Zagrały fanfary. Rozpoczął się bal. Dźwięki orkiestry dobiegały do kuchni. W kącie tego rozległego pomieszczenia tańczyło kilka kucht, dopóki nie rozgonił ich kucharz. Marysia ostrożnie wyszła z kuchni, podążając coraz bliżej sali, w której odbywał się bal. Gdy zoba- czyła łuczywa, palące się w pięknie kutych w miedzi uchwytach, przekręciła pierścień, a w srebrnym lustrze wiszącym na ścianie zobaczyła piękną panią. – Tak – pomyślała – mogę zobaczyć królewicza. Idąc, odbierała pokłony panów, którzy pytali pomiędzy sobą, kim jest ta tajemnicza pięk- ność? Królewicz opuścił otaczające go księżniczki, podszedł do niej i poprosił do tańca. Gdy za- częli tańczyć, cała sala oniemiała – nikt jeszcze tak cudownie na tym balu nie tańczył. Króle- wicz nie opuszczał już Marysi. Tańczył z nią taniec po tańcu, do chwili gdy Marysia zauwa- żyła złe spojrzenia księżniczek, które zapewne nie mogły wybaczyć jej uwielbienia, jakim darzył ją królewicz. Marysia postanowiła opuścić bal. Tańcząc po raz ostatni, zobaczyła, jak królewicz zdejmuje swój pierścień i wkłada go na jej palec. Spłoniła się. Nic nie odrzekła. Orkiestra wkrótce przestała grać, przeprosiła więc królewicza i wyszła z sali. Idąc śpiesznie zamkowym korytarzem przekręciła za najbliższym załomem muru pierścień; cudowne stroje zniknęły. Zbiegła szybko do kuchni i zabrała się do swojej pracy, gorliwością jak gdyby chcąc wyrównać czas spędzony na balowej sali. Nazajutrz nawet w kuchni opowiadano o tajemniczej księżniczce, która otrzymawszy pier- ścień królewicza opuściła bal. Po balu zwolniono wiele sług, które przyjęto tylko na ten okres, ale Marysia w dalszym ciągu pracowała w kuchni. Zaczęto opowiadać, że królewicz zachorował z tęsknoty za nie- znaną księżniczką. Wyznaczono nagrodę dla tego, kto odnajdzie lub wskaże miejsce pobytu tajemniczej księżniczki. Mijał dzień za dniem, nim Marysia uzyskała pewność, iż królewicz zapałał do niej praw- dziwym uczuciem. Pewnego dnia upuściła do zastawy, z której korzystał królewicz, piękny, otrzymany od niego pierścień. W chwilę potem, gdy zastawę wniesiono na królewskie pokoje, w kuchni pojawił się ochmistrz, pytając, czy ktokolwiek widział osobę, która wrzuciła pier- ścień do królewskiej zastawy. Gdy odpowiedziało mu milczenie, ochmistrz śpiesznie wy- 83 szedł, a królewicz zarządził, aby przed jego oblicze sprowadzono wszystkie niewiasty znaj- dujące się w zamku. W olbrzymiej komnacie, obficie rozjarzonej świecami płonącymi w wielkich kandela- brach, stały, niespokojnie szepcząc, wszystkie niewiasty znajdujące się na zamku. Wiele z nich niepokoiło się, gdyż nie wiedziały, dlaczego tak nagle i wbrew zwyczajowi poproszono je na królewskie pokoje. Tymczasem królewicz przechadzał się po komnacie, wypatrując bacznie tej, którą wybrał na balu za towarzyszkę życia. Przypatrywał się uważnie każdej twarzy, ale nie znalazł tej, której szukał, ani wśród dam, ani wśród pokojowych. Wreszcie, gdy podszedł do kucht, Ma- rysia przekręciła pierścień. W komnacie rozległo się głośne westchnienie, a królewicz, uklęknąwszy, poprosił Marysię o jej rękę. Za niewiele niedziel ognie rozpalone w całym mieście, głosy dzwonów i dźwięki instrumentów wieściły, że odbywa się ślub królewicza z piękną Marysią. I ja tam byłem, miód kaszubski piłem, a kto nie wierzy, niech skoczy z wieży na samo dno nieba, gdzie ryba śpiewa, a gwiazdy się toczą w rozświetlone okna, które noc zasłoni i bajkę przegoni. 84 O niesprawiedliwej godzinie Pewien kupiec, handlujący z bogatym miastem Gdańskiem, często przemierzał pomorskie lasy, nocując niejeden raz u biednego karczmarza w głębi ciemnych, gęstych borów. Pewnego razu, gdy kupiec jak zwykle podążał z towarem do Gdańska, zrobiło się ciemno. Znad morza wytoczyły się czarne niskie chmury, zerwał się wiatr. Drzewa zaczęły głucho gadać do siebie, jęczeć i postękiwać. Zrobiło się strasznie. Ciągnące wóz konie niespokojnie strzygły uszami. Niespodziewanie zamrugało światełko. To karczmarz rozpalił ogień na kominku najpięk- niejszej izby, spodziewając się, że ta nagła zmiana pogody może sprowadzić do niego jakie- goś niespodziewanego gościa. Konie, jak gdyby wyczuwając, że niedaleko znajduje się schronienie, przyśpieszyły tak, że nie minęło wiele chwil, jak stały już w zaciszu stajni. Karczmarz poznawszy kupca przywitał go i sam czynił honory domu, gdyż jego żona zanie- mogła i leżała na górce. Kupiec był już po sutej kolacji i gwarzył z karczmarzem przy ciepłym kominku, gdy do karczmy wszedł nowy gość. Był to starzec z długą siwą brodą, który posilał się milcząc. Gdy starzec skończył posiłek, karczmarz zaczął pytać go, co też sprowadziło go w te strony. Sta- rzec niewiele jednak chciał mówić; rzekł tylko, że tej nocy narodzi się karczmarzowi syn, a kupcowi córka – a gdy przyjdzie czas, stanie się ona żoną karczmarzowego syna. Wiatr się odmienił, uspokoił. Przez szyby karczmy widać było wesoło mrugające na gra- natowym niebie gwiazdy. Starzec wziął w rękę podróżny kij, podziękował za gościnę i wy- szedł. Karczmarz i kupiec w milczeniu rozważali to, co powiedział starzec. – Czy to może być – myślał karczmarz – aby mój syn stał się zięciem tak bogatego kupca? – Syn tego biedaka – myślał kupiec – ma być mężem mojej jedynaczki? Nigdy tak się nie stanie! Niedoczekanie ich! Poczekajmy jednak do pełnego dnia, zobaczymy, co przyniesie świt. Jeszcze tej samej nocy urodził się karczmarzowi syn. Gdy kupiec dowiedział się o tym, przeląkł się, lecz ukrywając swoje myśli, powiedział do karczmarza: – Słyszałeś, że syn twój jest przeznaczony mojej córce. Skoro tak ma się stać, nie może on pozostać przy tobie. Powierz go mi, abym mógł go wyuczyć tak, żeby mógł mnie zastąpić na stare lata. Karczmarz nie chciał zgodzić się na to, aby oddać swojego syna kupcowi. Ale kupiec nie opuszczał karczmy i wciąż ponawiał swoje propozycje. Wreszcie któregoś dnia przyjechał do karczmy posłaniec, który już od kilku dni poszukiwał kupca. Posłaniec przyniósł wiadomość, że tej samej nocy, gdy w samotnej karczmie urodził się chłopiec, żona kupca powiła córkę. Kupiec powtórzył tę wiadomość karczmarzowi, dodając: – Widzisz, skoro spełniła się pierwsza część przepowiedni brodatego starca, to i wszystko się spełni. Twój syn zostanie mężem mojej córki, pozwól więc zabrać go, abym mógł go kształcić jak przystoi kupcowi. Karczmarz, słysząc z dnia na dzień nalegania kupca, uległ i oddał mu swojego syna, aby dbał o niego i jego wychowanie tak, żeby ten nie przyniósł wstydu kupieckiemu stanowi. 85 Ledwo kupiec wyjechał na leśną drogę i samotna karczma zniknęła za jej zakrętem, przy- wołał pachołków i rzekł do nich: – Weźcie to niemowlę, które leży w kołysce, zanieście je głęboko do lasu i tam zabijcie! Słudzy wyjęli chłopca z kołyski i podążyli z nim w głąb ciemnego lasu. Idąc mówili do siebie, że nie wypełnią rozkazu kupca. – Przecież ta krew niewinna – mówił jeden – zbroczy nasze sumienia! – To największa zbrodnia zgładzić to niewiniątko – mówił drugi. – Zostawmy je więc w lesie w jakiejś dziupli, a może dobry los mu sprzyja i od zguby ocali. Na polanie rósł wielki samotny dąb o szerokich rozłożystych konarach i olbrzymim pniu, w którego dziupli mógłby się schować nawet rosły jeździec na koniu. Słudzy kupca położyli chłopca w tej dziupli i odeszli. Gdy dogonili tabor wozów, kupiec sięgnął do kalety i dał każ- demu z nich po dukacie, mówiąc jednocześnie, aby nie ważyli się wspominać nikomu o tym, co przed chwilą się stało. Słudzy przyrzekli, że będą milczeć. Nie minął nawet dzień, jeszcze słońce stało wysoko na niebie, gdy pod dąb stojący w lesie przybyli trzej drwale, których gajowy wysłał, aby dąb ścięli i rozłupali, zaopatrując gajówkę w opał na zimę. Gdy pierwszy z drwali uderzył toporem w korę drzewa, z głębi dobiegł płacz dziecka. Topór, wzniesiony już do następnego ciosu, opadł i drwal wszedł do czerniejącej dziupli, skąd wyniósł niemowlę. – A coście tam, kumie, znaleźli? – zawołał drugi drwal, lecz zamilkł, gdy usłyszał płacz dziecka. – Dziwy czy co, żeby w dziupli starego dębu niemowlęta znajdować? – zdziwił się drwal trzeci. – Idźmy do gajowego – powiedział ten, który znalazł niemowlę w dziupli. Gajowy rozwinął pieluchy, w które zawinięty był chłopiec, ale nie znalazł żadnej kartki, mówiącej o urodzeniu dziecka czy jego rodzicach. Przywoławszy żonę, pokazał jej niemowlę, mówiąc: – Przyjdzie, nam, żono, wziąć je do siebie. Żona uderzyła w płacz: – Czy nie nazbyt wiele mamy już gąb do żywienia? – Przy naszych dziesięciu – powiedział gajowy – i to jedno się uchowa. Nie płacz, kobieto. Cóż innego możemy zrobić? Przecież nie zostawimy go na pewną zgubę w głębi lasu! Mijał rok za rokiem. Znajda rosła, nie wiedząc, że nie jest bratem tych dziewcząt i chłop- ców, którzy wraz z nim uganiali się po leśnych polanach i zagrodzie. Pewnego dnia chłopcy złapali małego zajączka i wszyscy chcieli się nim bawić. Wszyscy, jak ich było jedenaścioro. Chłopcy pokłócili się pomiędzy sobą. Któryś z nich schował zająca za pazuchę i powiedział, że znajdzie zająca nie da. Tego dnia syn karczmarza dowiedział się, że gajowy i jego żona nie są jego rodzicami. Dowiedział się o tym, że znaleziono go w dziupli starego dębu. Uciekł do lasu. Błąkał się w nim przez kilka dni, nim wyszedł na drogę, którą przejeżdżał znany nam już kupiec. Chłopiec ucieszył się, gdy zobaczył tylu ludzi. Dołączył do kupieckich wozów, a wkrótce wiadomość o nim dotarła do samego kupca. Chłopiec opowiedział mu to, co sam wiedział o sobie. Niewiele wiedział, ale kupiec od razu rozpoznał w nim syna karczmarza, którego już dawno przecież rozkazał zgładzić. Przestraszył się, ale na szczęście już dawno pozbył się tych sług, którzy w przeszłości zanieśli niemowlę do lasu. Gdyby tak nie było i oni mogliby roz- poznać w chłopcu syna karczmarza, a wtedy nawet złoto nie potrafiłoby uratować kupca przed katem. Gdy chłopiec skończył swoją opowieść, kupiec niby to szczerze współczuł jemu, ale w skrytości już gotował dla niego zgubę. Gdy chłopiec oddalił się, kupiec rozkazał sługom, aby 86 utopili go w czasie przeprawy przez rzekę. Cała karawana przeprawiła się już przez bród, a słudzy wraz z chłopcem pozostali na brzegu. Żal im się jednak zrobiło chłopca, nie utopili go, lecz przywiązawszy do belki puścili z biegiem rzeki. Sami dogonili kupca, od którego otrzy- mali po dziesięć dukatów. Uspokojony kupiec wyruszył w dalszą drogę. Chłopiec popłynął wodą. Zbliżał się wieczór i z młyna, który stał nad rzeką, wyszedł mły- narz, aby podnieść stawidła. Młynarz patrzy, a tu coś płynie wodą. Przyciągnął belkę do brze- gu i odwiązał od niej chłopca. Minęło wiele lat. Chłopiec dzielnie pracował u młynarza, myśląc przez cały czas, że jest młynarczykiem. Synem młynarza. Gdy stał się już młodzieńcem, młynarz powiedział mu, że nie jest jego ojcem. Chłopiec zaczął tęsknić, myśleć o swoich rodzicach. Wypytywał wszyst- kich napotkanych ludzi, czy nie słyszeli o kimś, kto poszukuje zaginionego syna. Nikt jednak, z tych których pytał, nie słyszał, by poszukiwano zaginionego syna. Gdy tylko mniej było pracy w młynie, chłopiec dosiadał konia i wyjeżdżał do lasu. Pewne- go dnia, gdy jak zwykle wyjechał do lasu, napotkał na leśnym trakcie tabory bogatego kupca. Chłopiec, ciekaw bardzo ludzi i dalekiego świata, o którym tyle opowieści słyszał z ust mły- narza, ale nigdy go jeszcze nie widział – zatrzymał się przy taborze. Nie poznał kupca, ale temu wydawało się, że zna go przecież. – Tak – myślał gorączkowo kupiec – przecież to jest syn karczmarza! Kupiec, upewniony w swoich podejrzeniach przez chłopca, przeraził się. Nie dając nic znać po sobie, powiedział, że być może łatwiej znajdzie swych rodziców, gdy razem z nim podąży w świat. Młynarz, zapytany przez kupca, zgodził się z tym, że chłopiec powinien po- jechać w świat. Ledwo tylko kupiec odjechał na dwie mile od młyna, przywołał chłopca do siebie, dał mu zapieczętowany list i polecił zawieźć go do miasta i oddać jego żonie. Chłopiec śpiesznie podążył z listem do miasta, nie wiedząc, że kupiec napisał w nim, aby jego oddawcę niezwłocznie zgładzono. Przeprawiając się przez rzekę o mało co nie stracił życia. Konia zabrał bystry prąd wody, a sam ledwo wydostał się na brzeg. Zmęczony walką z nurtem rzeki położył się na brzegu i zasnął. W tym czasie, gdy chłopiec spał, obok niego przechodzili dwaj skłonni do żartów żacy. Zobaczywszy młodzieńca śpiącego na murawie, przeszukali jego torbę, a znalazłszy w niej list, rozłamali pieczęć i list przeczytali. Jeden z nich wyjął z sakwy inkaust, ostre pióro i świetnie naśladując pismo kupca wygo- tował list drugi, w którym kupiec nakazywał żonie swojej wydać córkę za posłańca. List kup- ca żacy zniszczyli i śpiesznie oddalili się swoją drogą. Młodzieniec obudziwszy się, podążył do miasta. Po drodze zatrzymał się na chwilę w karczmie swoich rodziców, ale oni go nie poznali. Gdy kupcowa przeczytała list, srodze się zdziwiła. Wypytywała młodzieńca o szczegóły, ale nie potrafił nic dodać do treści listu mó- wiąc, że kupiec polecił oddać list swojej żonie. Chcąc, nie chcąc – posłuszna mężowi – wy- prawiła jak najśpieszniej wesele. Tak spełniła się przepowiednia siwobrodego starca. Kupiec ponad rok bawił w szerokim świecie. Z Gdańska popłynął do mglistej Anglii, a stamtąd jeszcze dalej – aż do czarnej Afryki. Gdy powrócił wreszcie do miasta, na powitanie wyszła mu nie tylko żona, ale i córka, trzymając na ręku wnuka. Kupiec wybuchnął gniewem. Oskarżył żonę o to, że nie spełnia mężowskich rozkazów, lecz gdy żona pokazała mu list, który przyniósł obecny mąż ich córki – zamilkł. Zamknąwszy się w gabinecie myślał nad tym, jak raz na zawsze pozbyć się swojego zięcia. Wreszcie przy- wołał go do siebie, a uderzywszy w ucho rzekł, aby poszedł w świat i dowiedział się, jaka jest niesprawiedliwa godzina. – Jeżeli się tego nie dowiesz – mówił kupiec – ten dom jest zawsze dla ciebie zamknięty! Młodzieniec wiedział, że słowa te nie były pustą groźbą. Kupiec stał się w ostatnim czasie najpotężniejszym obywatelem miasta i na pewno mógłby się pozbyć niewygodnego dla siebie człowieka, nawet gdyby ten był jego zięciem. Pożegnał się z żoną i synem. Kupiec, widząc 87 scenę pożegnania przez okno, cieszył się już z tego, że nigdy nie zobaczy swojego – jak mó- wił – oszukanego zięcia. – Niech no tylko trochę o nim zapomną, a stanie się tak, jak chciałem – myślał kupiec. – Połączę dzięki córce dwie najpotężniejsze fortuny miasta. – Pieniądz wszystko może – mówił sam do siebie, uśmiechając się, kupiec. – Tym bardziej najprawdziwszy złoty kruszec. Złoto zamknie wszystkim usta. Wszyscy zapomną o moim pierwszym zięciu. Zapomną o tym, że moja córka nie jest już panną. Mijał miesiąc za miesiącem. Kupiec myślał, że córka zapomniała już o swoim mężu, ale srodze się mylił. Całe wieczory spędzała w komnacie, opowiadając synowi o ojcu, który po- szedł w świat dowiedzieć się, jaka jest niesprawiedliwa godzina. Tymczasem syn karczmarza szedł od królestwa do królestwa, pytając wszystkich o to, jaka jest niesprawiedliwa godzina. Nikt jednak nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. W pierwszym królestwie wezwał go do siebie król i rzekł: – Skoro chodzisz po świecie i pytasz o swoje sprawy, może dowiesz się o mojej córce, któ- ra przepadła bez śladu. W drugim królestwie przywołał go król do siebie i rzekł: – Skoro chodzisz po świecie, może dowiesz się, dlaczego moja jabłoń nie rodzi złotych ja- błek. Skarb jest już prawie pusty, a jabłonka schnie i nie wydaje żadnego owocu. W trzecim królestwie zawołał go król i rzekł: – Skoro już chodzisz po świecie, może dowiesz się, gdzie są moi ojciec i matka, którzy zniknęli, gdy byłem jeszcze niemowlęciem. Od wielu lat szukają ich moi posłańcy, lecz nig- dzie znaleźć nie mogą. Syn karczmarza przyrzekł, że będzie pamiętał i o tych prośbach w czasie swojej wędrówki. Po długich miesiącach doszedł do brzegów olbrzymiego jeziora, na którym z daleka już widać było wspaniały zamek stojący na samotnej wyspie. Młodzieniec postanowił przeprawić się na wyspę, ale nie wiedział, jak to uczynić. Pewnego dnia fale jeziora przypędziły do brze- gów łódź, w której młodzieniec znalazł śpiącą kobietę. Pomimo tego, że długo ją budził – nie mógł jej przebudzić. Zdziwił się, ale wsiadł do łodzi i chwyciwszy wiosło przepłynął na wy- spę. Idąc przez komnaty zamku dziwił się temu, kto mógł sobie postawić taki zamek na samot- nej wyspie. W pewnej chwili zobaczył czarną dziewczynę która krzyknęła widząc go, a wy- słuchawszy przestrzegała przed strasznym niebezpieczeństwem. W tym zamku mieszkał zło- toczuby gryf. Ledwo młodzieniec zdążył się schować w skrzyni, gdy szum skrzydeł w po- wietrzu obwieścił, że do zamku zbliża się jego pan i władca, wielki czarny gryf. Zmęczony długim lotem położył się na puchowym łożu i zasnął. Czarna dziewczyna, sie- dząc przy śpiącym gryfie, zadała mu najpierw trzy pytania, które młodzieńcowi przekazali królowie, a gryf na nie odpowiedział. – Tą dziewczyną, która zginęła królowi - jesteś ty. Zabrałem ciebie przed wieloma laty, abyś mi służyła, gdyż nie miałem nikogo na tej wyspie, kto mógłby dbać o mnie. – Aby jabłoń rodziła złote jabłka, trzeba wyjąć ją z ziemi, oczyścić korzenie i podlać wodą z tego jeziora. – Ojciec króla zaklęty jest w kamień, jego matka jest tą śpiącą kobietą, która płynie po wo- dach jeziora. Nic się w ich losach zmienić nie może, chyba że znajdzie się jakiś śmiałek, który dotrze na moją wyspę, wyjmie mi złote pióro z czuba i to pióro spali. Kamień ożyje, kobieta się obudzi i przypłynie do wyspy, z ciebie spadnie czarna skóra, a ja nie będę miał mocy, aby za wami polecieć. Gdy gryf odpowiedział na te trzy pytania, zadała mu królewna pytanie o niesprawiedliwej godzinie. – Niesprawiedliwą godziną była ta, w której syn karczmarza został wypędzony z domu kupca. 88 Młodzieniec, usłyszawszy te słowa, uchylił ostrożnie wieka skrzyni, podszedł do gryfa i wyrwał mu złote pióro z czuba, które natychmiast spalił. Gdy to się stało, czerń opadła z kró- lewianki. Gryf ciężko westchnął, ale się nie przebudził. Syn karczmarza pochwycił rękę królewianki i szybko zbiegli na brzeg jeziora, gdzie w ło- dzi czekała już na nich królewska matka. Nie minęło wiele chwil, gdy łódź, sama płynąc, do- biła do przeciwległego brzegu. We troje zmierzali do królestwa tego króla, któremu zginęli rodzice. Na granicy spotkali ich wysłannicy królewscy mówiąc, że ojciec króla już się odna- lazł. Nie było końca radości, gdy syn karczmarza przyprowadził królowi także jego matkę. W nagrodę otrzymał kilka wozów złota, które podążały za nim. W następnym królestwie polecił, aby wyjęto z ziemi jabłoń, której korzenie okazały się zupełnie czarne. Gdy ogrodnik ostrożnie oskrobał je i zakopał ponownie w ziemi, podlewając wodą z jeziora – jabłoń zaczęła rodzić złote owoce. I w tym królestwie syn karczmarza otrzymał kilka wozów złota. Wreszcie młodzieniec przyjechał do trzeciego króla, któremu zginęła córka. Gdy król dziękując powiedział, że odda mu rękę swojej córki – odpowiedział, że jest już żonaty i teraz śpiesznie mu podążać do swojej żony. – Jeżeli chcesz, królu, wyrządzić mi przysługę – powiedział – oddaj mi swoje wojsko, któ- re później odeślę do ciebie. Syn karczmarza powracał do miasta na czele wielkiego wojska. Gdy mieszczanie dowie- dzieli się o tym, że na miasto następuje potężny nieprzyjaciel, zamknęli bramy miasta, stając dzielnie w jego obronie. Ale nie minęło wiele dni, gdy wojsko zdobyło miasto i wkroczyło do niego, rozkładając się na kwatery w mieszczańskich domach. Szczególnie wielu żołnierzy kwaterowało u kupca, który wygonił swojego zięcia w świat. Gdy minęło kilka tygodni, ku- piec był już bliski bankructwa i udał się do kwatery dowódcy, prosząc o zmiłowanie. Gdy kupiec prosił o zmiłowanie, narzekając, że tak liczny oddział wojska niechybnie do- prowadzi go do ruiny, syn karczmarza podszedł do niego i zdzielił kupca przez ucho, mówiąc: – Teraz jest ta niesprawiedliwa godzina. Kupiec poznał syna karczmarza i po raz drugi wyprawił wesele. Nie minęły nawet trzy dni, gdy zamknęły się za mną drzwi kupieckiego domu, bo i ja na weselu byłem, miód i wino piłem. Było tam wszystkiego wiele, groch prażony i malowane ciele. Darowali mi płaszcz z pajęczyny, szklane buty i kapelusz z masła. I jeszcze ta baśń za mną przyszła, najprawdziwsza baśń z nie istniejącego już miasta. 89 O tym czwartym synu królewskim i jego braciach Wśród zamkowych murów rozlegał się głos cytry potrącanej rękoma starca. Jej głos niósł się poza ciężkie warowne mury i żelazem okute bramy na zielone nadrzeczne łąki. Nastała wiosna, a król mieszkający w zamku, władca potężnej dziedziny, nie mógł swoim okiem spoj- rzeć na rozwijającą się zieleń, gdyż od czterech wiosen nie widział. Siedząc w zamkowej komnacie słuchał głosu cytry i wędrownego grajka, który nie wiadomo skąd przybywał i nie wiadomo dokąd zaprowadzą go splątane drogi, ulewne deszcze czy przyszła spiekota: Wszyscy trwali w zasłuchaniu, gdyż nie tylko król, ale także czterej jego synowie słuchali gry starca i jego śpiewu. A starzec grał: to struna drżała najśpiewniej, jak strumień przepływający przez kamienie, to nagłym szarpnięciem zajęczał wicher pośród kniei, wyrywając i łamiąc drzewa i gałęzie. To znowu dźwięk nowy się budził, ostry i jazgotliwy brzęk skrzyżowanych mieczy, chrapli- wy kwik koni. Wreszcie, gdy zdawało się, że po raz ostatni zabrzęczała struna cytry, że po raz ostatni usłyszeli drżący głos starca, potoczyła się opowieść o cudownym źródle, którego kropla wy- starcza, aby przywrócić wzrok niewidzącym. Wielu było śmiałków, którzy szukali źródła, mniej tych, którzy źródło to znaleźli, a nie było jeszcze nikogo, kto by ze źródlaną wodą powrócił do swojej ziemi – zakończył starzec swoją opowieść. Gdy w zamkowej komnacie rozlegała się opowieść o cudownym źródle, synowie zwrócili oczy na swojego ojca, który wsłuchany w dźwięki cytry milczał. Milczeli więc i oni, a nim podnieśli się z tego zasłuchania, starzec wyszedł z komnaty i zniknął. Minął dzień, drugi, a życie w zamku toczyło się ustalonym torem. Trzeciego dnia najstar- szy syn poprosił ojca o posłuchanie i rzekł: – Królu ojcze, czwartą wiosnę nie widzisz ani ludzi, ani swego kraju. Pozwól nam, twoim synom, odjechać, abyśmy mogli przynieść czystej wody, która przywróci tobie wzrok. Co powiedziawszy, skłonił się i czekał na słowa króla. Ojciec spojrzał niewidzącym wzrokiem w stronę, z której dobiegły go słowa syna i rzekł: – Synu, jestem nie tylko ojcem, ale i królem! Wy jesteście nie tylko moimi synami, ale i królewiczami! Muszę pamiętać o dobrym losie państwa! O tym, kto po mnie osiądzie na tro- nie. A któż mógłby to uczynić, jeżeli nie ty, synu? Co powiedziawszy przerwał, lecz za chwilę, jak gdyby powracając do myśli niedopowie- dzianej, rzekł jeszcze: – Prawem i tradycją, która staje się prawem, ty masz być moim następcą. Gdyby ciebie nie było; będą nimi twoi młodsi bracia. Jestem już stary. Nie wiem, ile jeszcze dni mam przed sobą, nie mogę więc zezwolić, abyście poszukując cudownej wody opuścili mnie, zamek, kraj swój rodzinny! Zamilkł po raz drugi, ale jak gdyby przypominając sobie dalekie słowa, odpowiedział: – Sami słyszeliście przecież, co mówił grajek; nikt jeszcze nie powrócił z wyprawy po cu- downą wodę. 90 Minęło kilka dni, a każdego z nich królewscy synowie ponawiali prośbę, lecz odpowiedź ojca była wciąż taka sama. Gdy królewicze wciąż jednak nie przestawali prosić, król wyraził zgodę, aby trzej starsi bracia wyruszyli po cudowną wodę. Najmłodszy, czwarty syn królew- ski, miał pozostać w zamku. Nastał dzień odjazdu. Gdy świt zajrzał na zamkowy dziedziniec, królewicze pożegnali się z ojcem i najmłodszym bratem. Podniesiono bramy zamku i opuszczono zwodzony most. Jeszcze przez chwilę słychać było głuchy tętent koni na dębowych balach zwodzonego mostu, ale wkrótce i on zaniknął. Trzej bracia wyruszyli po cudowną wodę. W zamku nastała cisza. Najmłodszy syn królewski pamiętał, iż przed odjazdem, gdy spotkał się na osobności z braćmi i czule, niezwyczajnie jak na mężczyzn i rycerzy, żegnał się z nimi, bracia powiedzieli mu, iż na pierwszych rozstajach wbiją w pień rosnącej tam krzywej wierzby swoje sztylety. Ich barwa nie zmieni się tak długo, dopóki królewiczów nie spotka nic złego. Gdyby jednak któregokolwiek z nich miało spotkać nieszczęście, jego sztylet pokryje się rdzą. Bracia dojechali do rozstajów, z których drogi prowadziły w cztery strony świata, i tam – jak przyrzekli – wbili swoje sztylety w pień pochylonej wierzby, która wypuściła żywe soki. Z czterech dróg jedną już przebyli, wybrali więc dla siebie trzy drogi pozostałe, pożegnali się i każdy wyruszył w swoją stronę. Jedzie brat najstarszy, już niejedną noc przebył w głuchym borze, a końca drogi nie widać. Gdy jechał pomiędzy wyniosłym dębami, z lasu wyszedł starzec, pytając: – Dokąd, rycerzu, jedziesz? Najstarszy brat powstrzymał konia i rzekł: – Jest w jednym kraju, którego nazwy nie znam ani nie wiem, gdzie leży, ogród, w którym bije cudowne źródło. Kropla wody z tego źródła przywraca wzrok niewidzącym. Jadę tam, aby przynieść wody mojemu ojcu, który od czterech lat nie widzi i nie jest świadkiem urody tego kraju, w którym jest królem. Gdy starzec wysłuchał tych słów, powiedział: – Jedź drogą, a nie zbaczaj. Na końcu drogi, który nie jest znany nikomu, zobaczysz wy- niosły mur, a w nim bramę. To brama ogrodu, którego szukasz. Gdy uwiążesz przy niej konia, sama się otworzy, a wtedy wejdziesz do środka. W ogrodzie tym rosną najpiękniejsze jabłonie i grusze, lecz nie dotykaj ich. W ogrodzie tym znajdziesz wspaniałe fontanny, ale nie nabieraj z nich wody. Pomiędzy nimi bije skromne źródło, którego szukasz. Nabierz z niego wody tak, abyś jej nie zamącił, i śpiesznie wracaj do swojej ojczyzny. Gdy to spełnisz – mówił starzec – powrócisz w zdrowiu i przyniesiesz ojcu słońce, a gdybyś tej umowy dotrzymać nie potrafił, czeka ciebie kara, której nawet ja nie znam. Gdy starzec wypowiedział te słowa, królewicz pięknie mu podziękował i pojechał dalej. Jedzie brat drugi. Już niejedną noc przebył wśród smagających go wiatrów, a końca drogi nie widać. Wtem, gdy wjechał pomiędzy wysokie świece jałowców, na drogę wyszedł siwy starzec, pytając: – Powiedz, rycerzu, dokąd jedziesz? A brat drugi odpowiedział tak, jak rzekł najstarszy z królewiczów i taką jak tamten otrzy- mał odpowiedź. Ruszył więc dalej w drogę. Podobnie stało się i z trzecim bratem, który również na swojej drodze spotkał starca. Tymczasem w zamku życie płynęło ustalonym torem. Król wsłuchiwał się czasem w szum wiatru, jak gdyby miał nadzieję, iż doniesie do niego tętent nadjeżdżającego wierzchowca. Minęło wiele dni. Najstarszy syn królewski zobaczył, że drogę, którą jedzie, zagradza olbrzymi mur. Za- trzymał konia, przywiązał go przy bramie, a ta otworzyła się i królewicz wszedł do tajemni- czego ogrodu. Gdy zobaczył jabłonie, czerwieniące się dorodnym owocem, ręka sama wycią- 91 gnęła się w ich stronę, zerwał jabłko i zjadł je, zapominając o przestrodze starca. W tym sa- mym momencie stał się niedźwiedziem, a jakaś siła wyrzuciła go poza bramy ogrodu. Także brat trzeci zobaczył mur i bramę, jak zapowiedział furtę, przy której pozostawił ko- nia. Wiatr i słońce tak go wysuszyły, że gdy zobaczył fontanny, nachylił się do nich, ale led- wo zmoczył w wodzie wargi, stał się wielką rybą i popłynął strumieniem. Także brat trzeci zobaczył mur i bramę, tak jak zapowiedział starzec. Pozostawił konia pod furtą, a sam wszedł do ogrodu. Przez całą drogę walczył z dzikimi zwierzętami i był bardzo zmęczony, gdy więc zobaczył świeżą zieleń murawy, położył się na niej, aby we śnie odzy- skać nadwerężone siły. Ledwo to uczynił, stał się orłem i wzbił się w niebo, płosząc skrzy- dłami konia, który pobiegł w ciemny las. Minęły niedziele i miesiące, a bracia nie wracali. Król nie wsłuchiwał się już w głos wia- tru, a najmłodszy z braci nie zapewniał już ojca, że skoro nie dzisiaj to na pewno jutrzejszym świtaniem wejdą do zamkowych komnat trzej bracia z dzbanem cudownej wody. Przetoczyły się pory roku, nastała piąta wiosna, a bracia nie wracali. Najmłodszy syn króla milczał, gdyż nie chciał przedwcześnie ranić ojcowskiego serca, ale przygotowywał się pota- jemnie do wyprawy. Wreszcie pewnego dnia odezwał się do ojca, zapytując, czy i on nie mógłby opuścić królestwa, a na pewno odnajdzie źródło i swoich trzech braci. Zasmucony król, pamiętając o obowiązkach względem tronu, nie odpowiedział ani słowa. Pamiętając o obowiązkach braterskich, wyraził skinieniem głowy zgodę na wyjazd najmłod- szego syna. Gdy na dębowym moście przebrzmiał odgłos końskich kopyt, król rozkazał za- wrzeć ciężkie okiennice. Królewska komnata stała się ciemna i głucha. Najmłodszy królewicz przybył do rozstajnych dróg i zobaczył w wierzbie trzy zardzewiałe sztylety. Z trzech dróg, które otwierały się przed nim, wybrał tę, którą wcześniej podążał jego najstarszy brat. Jedzie najmłodszy brat, już niejedną noc przebył w głuchym borze, a krańca drogi nie wi- dać. Spomiędzy olbrzymich dębów wyszedł starzec, pytając: – Dokąd, rycerzu, jedziesz? Gdy królewicz odpowiedział na to pytanie, otrzymał odpowiedź taką, jak i jego starsi bra- cia. Starzec pożegnał się z królewiczem, który ruszył w dalszą drogę. Nie minęła noc, a koń królewicza stał się bardzo niespokojny. Z lasu wybiegł niedźwiedź, lecz nim roztrzaskał wzniesioną w górę łapą łeb konia, stanął i rzekł: – Dobrze, że nie zaszedł ostatni księżyc, mój najmłodszy bracie, jedynie dzięki temu ciebie rozpoznałem. Wiem, że możesz mnie wybawić, ale nie znam zaklęcia. Weź jednak trzy włosy z mojej sierści, a gdy je na ziemię rzucisz, przybędę tobie z pomocą. Wyrzekłszy te słowa niedźwiedź schował się w głębokim cieniu lasu, a najmłodszy brat pojechał dalej. O świcie wyjechał na obszerną polanę i usłyszał wielki szum w powietrzu, a gdy uniósł twarz, zobaczył wielkiego orła. Skłonił szybko głowę, ale zaraz podniósł ją, gdyż usłyszał szum jeszcze większy – to orzeł w ostatniej chwili rozpostarł skrzydła i wzniósł się w powie- trze. – Dobrze, że podniosłeś oczy w słońce, mój najmłodszy bracie – mówił orzeł – dzięki te- mu rozpoznałem ciebie. Wiem, że możesz zdjąć zaklęcie ze mnie, ale nie wiem jak. Weź jed- nak trzy pióra z mego skrzydła, a gdy rzucisz je w powietrze, przybędę tobie na pomoc. Gdy orzeł wypowiedział te słowa, obniżył lot – brat najmłodszy wyjął trzy pióra ze skrzy- dła, a orzeł zniknął w wysokim niebie. Brat najmłodszy pojechał dalej. W pewnej chwili musiał jednak zsiąść z konia. Przed nim rozciągało się jezioro tak ol- brzymie, że nie widział ani jego początku, ani końca. Przez wiele dni pracował w pocie czoła, budując tratwę. Drzewa, ścięte mieczem, wiązał łozą, a gdy już dosyć ich związał, spuścił tratwę na wodę i popłynął przed siebie. Był na środ- 92 ku jeziora, gdy przed tratwą wynurzyła się ryba tak wielka, jakiej jeszcze nie widział. Fala zalała tratwę, ale ryba odezwała się, mówiąc: – Dobrze, że rozpoznałem ciebie, mój najmłodszy bracie. Wiem, że możesz mnie uwolnić od tej rybiej łuski, ale nie znam zaklęcia. Weź jednak trzy łuski, a gdy rzucisz je do wody – przybędę tobie z pomocą. Dopłynąwszy do brzegu najmłodszy brat zobaczył wysoki mur, przy którym stał lew. Królewicz nie wiedział, jak zwycięży lwa, gdyż miecz stępił przy budowie tratwy. Wyjął miecz, lecz gdy uderzył nim na lwa – miecz pękł, bo lew był miedziany. Przypomniał sobie słowa najstarszego brata, wyjął trzy włosy i rzucił na ziemię. W tej sa- mej chwili przed lwem stanął niedźwiedź, który lwa zwyciężył. Gdy to się stało, zaklęcie mi- nęło, a dwaj bracia rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli. Ale z miedzianego lwa wyleciała kaczka, trzymająca w dziobie wielkie jajo. Przypomniał sobie najmłodszy brat o królewiczu-orle i rzucił w powietrze trzy pióra z jego skrzydła. Orzeł pojawił się natychmiast i rzucił się na kaczkę. Ta upuściła jajo w wody jeziora, ale najmłod- szy brat rzucił do wody trzy łuski i ryba podpłynęła z jajem do brzegu. Dwaj bracia, orzeł i ryba, zrzucili pierze i łuski – minął czas zaklęcia. Bracia przywitali się serdecznie, ale nie wiedzieli, jak otworzą bramy ogrodu. Najmłodszy z braci przypomniał sobie o porzuconym jaju, rozbił je, a w słońcu zajaśniał złoty klucz. Trzej starsi bracia pozostali przy murze, a najmłodszy królewicz otworzył furtę i wszedł do ogrodu. Postępując, jak nakazał starzec, podszedł do źródła i napełnił dzban wodą. Królewscy synowie dopiero po wielu dniach weszli w granice swojego królestwa. Wiele razy odbyło swoją wędrówkę słońce na niebie, wiele razy rozświetlał noc biały księżyc, nim stanęli na ojczystej ziemi. Gdy wiadomość o powrocie synów dotarła do starego króla, rozkazał otworzyć zamknięte okiennice i wyszedł na ich powitanie. Nim wiatr wysuszył łzy na ich twarzach, najmłodszy z synów namaścił kroplą cudownej wody oczy króla, a te przejrzały. I od tej pory nie było krańca radości na dworze króla, trwa ona jeszcze do dziś i będzie trwać dalej. 93 O mocnym Reszku, zbójcach i pięknej królewnie Reszk wraz ze swoją siostrą Subisławą przemierzyli już wiele dróg. Poznali słotę i sło- neczny żar, spotkali różnych ludzi na swej drodze, ale nie spotkali jeszcze takich, u których mogliby dłużej pozostać. Wędrowali już od wiosny, i gdy z nastaniem lata byli jeszcze dobrej myśli, teraz z coraz większym niepokojem patrzył Reszk na swoją siostrę. Gdy on w czasie tej wędrówki zmęż- niał, wydoroślał – Subisława zmizerniała, jej cera stała się zupełnie blada. – Co to będzie – myślał Reszk – gdy nastanie zima, a my nie znajdziemy żadnego schro- nienia? Subisława coraz częściej powracała we wspomnieniach do zagubionej gdzieś daleko chaty, w której byli tak długo szczęśliwi, dopóki nie pomarli rodzice, a zły sąsiad nie wypędził ich, zabierając ziemię wraz z całym dobytkiem. Tylko miecz, który miał Reszk, i bursztynowe korale, które zawiesiła na szyi Subisława – były jedynym przypomnieniem domu. Robiło się coraz ciemniej. Słońce skryło się już w czerwieni zachodu, a Reszk z Subisławą wędrowali ciemnym borem. Gdy oboje już myśleli, że przyjdzie im i tę noc spędzić w borze, Reszk zobaczył, jak spoza drzew rozbłysło światło. – Subisławo, patrz! Światło. – Jak to dobrze – powiedziała Subisława. – Boję się tego boru. Chodźmy tam szybko, a być może pozwolą nam przenocować. Może i jakąś pracę tam znajdziemy? Reszk wraz z siostrą pośpieszyli w stronę widocznego światła. Reszk myślał, że widzieli światło z chaty jakiegoś pustelnika, ale im bliżej podchodzili, tym większa jasność stawała przed ich oczyma. Nie, to nie mogła być chata pustelnika. Gdy weszli na wielką polanę, Reszk zobaczył przed sobą olbrzymi rozświetlony zamek. Zdziwił się Reszk, że w takiej głu- szy stoi tak potężny zamek, którego nikt nie broni, ale nie powiedziawszy nic, pośpieszył szybko w stronę bramy. Subisława podbiegając pochwyciła olbrzymią kołatkę i kilka razy zastukała o wielkie mo- siężne guzy, którymi były nabite grube, drewniane bale. Rozległ się głuchy łomot, a w chwilę później brama się otworzyła i Reszk z Subisławą weszli na rozjarzony światłem dziedziniec. W pierwszej chwili Reszk nie zobaczył nikogo, lecz przeraził się, gdy usłyszał skrzeczący głos: – A któż to ludzi po nocy niepokoi? Subisława zadrżała, przytuliła się do Reszka, a ten zobaczył staruchę podobną do czarow- nicy, trzymającą w dłoni kaganek. Reszk zdumiewał się coraz bardziej – raczej rycerza jakiegoś spodziewał się tutaj spotkać, zbójców nawet, niż staruszkę – ale nie okazując zdziwienia rzekł: – Jestem Reszk. Wraz ze swoją siostrą Subisławą szukamy na dzisiejszą noc schronienia, i gdyby nie ten zamek wspaniały musielibyśmy go szukać na jakiejś leśnej polanie. – Spać przez tę noc możecie – powiedziała starucha. – Synowie moi dopiero za kilka dni powrócą, a gdybyś mi pomógł, dzielny rycerzu, gdyż niełatwo samej koło tego zamku cho- dzić, to i nagrodę jakąś dostaniesz, a może i na zawsze u nas zostaniesz?! 94 Ucieszył się Reszk, ucieszyła się Subisława i niewiele mówiąc podążyli za gospodynią zamku, która prowadząc ich przez komnaty, wskazała dwie przeznaczone dla nich izby. Gdy nadszedł świt. Reszk wyszedł ze swojej izby i zaraz w pierwszej komnacie zobaczył nakryty stół. Zjadł, a nie widząc nigdzie wczorajszej gospodyni, zaczął się pilnie rozglądać po komnacie. Nie zobaczywszy w niej nic ciekawego, ruszył przed siebie, aż w jednym koryta- rzu zobaczył staruszkę zamykającą drzwi tak śpiesznie, jak gdyby nie chciała, aby Reszk zo- baczył, co się za nimi kryje. – Wyspałem się – powiedział Reszk – i rad bym coś zrobić, za gościnę się odwdzięczyć. – Jest tam na dziedzińcu wiele zwalonych drzew. Nie mieli czasu synowie ich uprzątnąć, na zimę przygotować. To będzie dla ciebie robota. Reszk zeszedł na dziedziniec i zobaczył olbrzymie dęby i buki, zwalone w nieładzie. Nic nie mówiąc, chwycił za topór i zabrał się do dzieła, a tylko drzazgi w powietrzu furkotały. Gdy już pracował długi czas, podeszła do niego Subisława. – Boję się tej kobiety – powiedziała do Reszka. – Tak dziwnie patrzy na mnie. – Nic się nie bój. Przecież jesteś ze mną, zresztą musimy tutaj trochę odpocząć. Poczekaj- my, aż przyjdą jej synowie, a wtedy zobaczymy. Subisława uspokoiła się i powróciła do zamku, gdzie staruszka dała jej igły i złotą nić. Tak upływał dzień za dniem. Reszk rąbał olbrzymie drzewa, a Subisława haftowała. Ich gospody- ni znikała na całe dnie za tajemniczymi drzwiami, w których zobaczył ją Reszk pierwszego dnia. Minął tydzień, dwa tygodnie, a nic w ich życiu się nie zmieniało. Reszk zapytał staruchę, kiedy spodziewa się swoich synów. – Jak przyjdą – usłyszał – to przyjdą. Tobie nic do tego. Reszk już o nic nie pytał. Cieszył się tylko z tego, że Subisława pomimo żmudnej pracy stawała się z dnia na dzień coraz żyw- sza, coraz chętniej śpiewała dawne piosenki, których nauczyła ją niegdyś matka. Pewnego wieczoru jednak, gdy Reszk wraz z Subisławą zamknęli się już na noc w swoich izbach, obudził ich nadzwyczajny gwar. Reszk wsłuchiwał się najpierw, a później ubrał się i wyszedł do komnaty. Przy olbrzymim dębowym stole siedziało trzynastu rycerzy, trzynastu synów gospodyni. Ta musiała opowiedzieć już synom o swoich gościach, gdyż ci nawet nie przerwali później wieczerzy, każdy z nich tylko spojrzał na niego i powrócił do posiłku. Reszk, zaskoczony takim przyjęciem, nie wiedział, jak się zachować, ukłonił się więc, ale odpowiedziało mu milczenie. Nie, nie milczenie – przecież opowiadali sobie coś, przekrzy- kując siebie nawzajem, ale ani jedno ze stów nie było przeznaczone dla niego. Widząc, że jest zbyteczny, powrócił do swojej izby. Nie minęło wiele chwil, a zasnął po raz wtóry. Rankiem wyszedł ze swojej izby, posilił się i ruszył do roboty. Tego dnia miał nadzieję po- rąbać resztę drewna. Nim minęło południe, całe drewno było porąbane. W wielkiej komnacie zastał nie tylko rycerzy i ich matkę, ale także siostrę Subisławę. Staruszka zaprosiła i jego do stołu. Pożywiając się, patrzył na otaczających go ludzi, którzy od czasu do czasu zadawali mu pytania, skąd jest, kim jest i dokąd zmierza. Reszk opowiedział im to samo, co mówił już go- spodyni, gdy ta pamiętnej nocy wpuściła ich do zamku. Nim skończyła się wieczerza, najstar- szy z nich zaproponował jemu, aby pozostali wśród nich na zawsze. – Nie będzie tutaj źle ani tobie, ani Subisławie. Często wyjeżdżamy, a nie chcielibyśmy już naszej matki pozostawiać samej w zamku. – Dobrze – odpowiedział Reszk, nie śmiejąc zapytać, dlaczego wcześniej nie najęli sobie służby godnej tak wielkiego zamku. Mijał dzień po dniu, a rycerze nie odjeżdżali. Reszk zrobił, co do niego należało, i coraz więcej czasu spędzał w komnacie, gdzie rycerze pili gęste wino. Słuchając ich rozmów Reszk wkrótce zorientował się, że znalazł się wraz z Subisławą w prawdziwie zbójeckiej siedzibie. Ci, których on w myślach nazywał rycerzami, nie byli nikim innym, jak tylko zbójcami. 95 O swoim spostrzeżeniu nie mówił jednak siostrze, mając nadzieję, że gdy tylko przyjdzie wiosna, wyruszą dalej – a teraz nie ma potrzeby jej niepokoić. Pewnego wieczoru jednak, gdy Subisława poszła już do swojej izby, a on wyszedł na dziedziniec sprawdzić, czy bramy są dobrze zabezpieczone, wracając posłyszał, że zbójcy rozmawiają o nich. Zatrzymał się w pół kroku. Wino lało się strumieniami, gwar panował taki, że gdyby nawet ktoś teraz dobijał się do bramy, nikt ze zbójców by tego nie słyszał. Z rozmowy Reszk dowiedział się, że nie miał doczekać wiosny. Jutro po śniadaniu zbójcy go zgładzą, a Subisławę zamkną już na zawsze w tym zamku, aby im wiecznie służyła. Zadrżał Reszk, bojąc się o swoją siostrę, więc przed snem jeszcze zastukał do jej izby, a gdy Subisława otworzyła drzwi, rzekł: – Rankiem nie wychodź, dopóki po ciebie nie przyjdę. Nie jesteś potrzebna gospodyni, a rozdarło się moje odzienie, i nim wyjdziesz, chcę, abyś je naprawiła. Reszk pożegnał się z siostrą i powrócił do swojej izby. Rankiem, nim wyszedł z izby, przypasał do boku miecz. Wchodząc do komnaty, w której siedziało trzynastu zbójców, rzekł: – W nocy, zamykając bramy, widziałem ślady niedźwiedzia. Wybiorę się na niego, skoro tylko zjem posiłek. Siadłszy przy stole posilił się, jak należało, lecz gdy chciał odejść, zbójcy rzucili się na niego. Reszk, jak gdyby nie poczuł tego, skurczył się, a zbójcy upadli pod stół. Lecz napierali na niego już inni, wziął miecz i ciął tak strasznie, aż zaświstało powietrze, jak gdyby iskra pioruna przeszyła blade niebo. Potoczyły się głowy zbójców. Dwóch pozostałych przy życiu przycisnął ciężkim stołem do ściany. Matka zbójców, widząc to wszystko, zaczęła płakać i prosić Reszka o litość. Darował jej życie, lecz zamknął z pozostałymi zbójcami w piwnicy. Matka zbójców prosiła, aby Reszk zezwolił zabrać jej również synów, którzy stracili życie. Reszk przyzwolił i na to. Zamknąwszy dobrze drzwi do piwnicy Reszk poszedł do Subisławy i opowiedział jej wszystko, co się stało. Subisława przeraziła się najpierw, ale później była rada, że ominęło ich wielkie niebezpieczeństwo. Od tej pory Reszk wraz z Subisławą panowali na zamku. Zbójcy uwięzieni w piwnicy nie dawali znaku życia. Nadeszła wiosna. Reszk zaczął wyprawiać się do lasu na polowania, po- zostawiając Subisławę w zamku i przykazując jej, aby nie otwierała drzwi prowadzących do piwnicy. Tymczasem matka zbójców dniem i nocą warzyła z rozmaitych ziół tajemniczą po- lewkę, aż wreszcie pewnego dnia posmarowała nią tych spośród synów, których dotknął miecz Reszka, a oni stali się żywi. O tym jednak Reszk nic nie wiedział. Gdy Subisława została jak zwykle w domu, usłyszała matkę zbójców wołającą ją spoza zamkniętych drzwi piwnicy. – Powiedz nam, Subisławo, gdzie kryje się siła twojego brata, a uczynimy ciebie szczęśli- wą po wszystkie twoje dni. Subisława nic nie odpowiedziała, ale i Reszkowi też nic nie rzekła. Pytania te powtarzały się każdego dnia, jak tylko Reszk wychodził do lasu. Wreszcie, gdy któregoś dnia powrócił do domu, Subisława poprosiła go, aby powiedział jej, gdzie kryje się jego siła. Reszk spojrzał na nią i odrzekł, że nic o tym nie wie. Po prostu raz jest silny, raz nie. Gdy Subisława powtórzyła to, co usłyszała od brata, przed drzwiami piwnicy, starucha przesunęła pod nimi sieć tak cienką, jak pajęczyna, a tak mocną, że trzynastu zbójców nie mogło jej zerwać, i poprosiła Subisławę, aby rozwiesiła ją ponad bratem w czasie jego snu. – Gdy Reszk zaplącze się i nie będzie mógł się z niej wydostać, zawołaj nas, a my przyj- dziemy i uwolnimy ciebie od brata tyrana. Subisława wzięła sieć i ukryła ją, a gdy brat po powrocie z lasu położył się spać, zawiesiła ją nad nim i czuwała, kiedy się w nią zaplącze. Minęło kilka godzin, Reszk się obudził, wstał – a sieć popękała. Subisława przeraziła się i gdy tylko brat wyszedł, powiedziała wszystko przed drzwiami, za którymi byli zamknięci zbójcy. 96 – Widzisz, Subisławo, jakiego masz brata – powiedziała starucha. – Nawet przed tobą ma jakieś tajemnice. Nie wiadomo, czy teraz nie knuje czegoś na twoją zgubę. Jeżeli nie dowiesz się, gdzie kryje się jego siła, nie wiadomo, co się z tobą stanie. Tymczasem Reszk, nie wiedząc nic o tym, co się dzieje w zamku, nie podejrzewając na- wet, że jego siostra może być w zmowie ze zbójcami, ruszył jak zwykle na polowanie. Idąc przez polanę zobaczył bielaka, który krył się w zieleni liści. Już Reszk wyciągnął łuk, gdy usłyszał, jak ten zawołał do niego: – Daruj mi życie, a być może będę tobie potrzebny. Reszk się zdziwił, ale schował strzały do kołczana. Zając pokicał na dziedziniec zamku i schował się w wielkiej pustej szopie. Nim Reszk przeszedł kilka kroków, zobaczył na wielkiej sośnie olbrzymiego gryfa. Już wyciągnął największą strzałę z kołczana, gdy usłyszał, jak gryf woła do niego: – Daruj mi życie, a być może i ja będę tobie potrzebny. Zdziwił się po raz drugi Reszk, ale schował strzały, mówiąc: – Podarowałem życie bielakowi, dlaczego nie miałbym go darować i gryfowi? Gryf poderwał się do lotu i schował się w tej samej szopie, co i zając. Ponieważ zbliżało się południe, Reszk postanowił powrócić do zamku. Przed samą bramą zobaczył leżącą fujarkę, podniósł ją i zabrał ze sobą. Gdy zjedli obiad, który przygotowała Subisława, położył się jak zwykle, aby nieco odpocząć po porannych trudach. Subisława sie- dząc koło niego prosiła go, aby zdradził jej, gdzie kryje się jego siła, bo przecież niemożliwe jest, aby poradził sam jeden tylu zbójcom. Reszk słuchał tego, co mówiła Subisława, nie podejrzewając żadnej zdrady. Komu miałby wierzyć, jak nie jej? – Subisławo, jestem silniejszy od innych dzięki temu tylko, że mam ciemny kosmyk we włosach. Jeżeli go stracę, stanę się słabszy od innych ludzi. Gdy Reszk zasnął, Subisława pobiegła pod piwnicę i powiedziała zbójcom, co przed chwilą usłyszała od brata. Zbójcy chwilę naradzali się pomiędzy sobą, a później najstarszy z nich rzekł do Subisławy: – Wytnij uważnie bratu ten kosmyk, a gdy to się stanie, owiń go liną, tak, aby nie mógł się ruszyć. To uczyniwszy przyjdź po nas. Tak się stało. Tymczasem Reszkowi śniło się, że gdy spotka go jakieś niebezpieczeństwo, powinien ko- niecznie zagrać na fujarce, a wszystko się odmieni. Minęło kilka godzin. Reszk się obudził. Chciał wstać, ale nie mógł tego uczynić. Subisława, bacznie obserwując brata, pobiegła zaraz do piwnicy i wypuściła zbójców. Reszk poznał zdradę swojej siostry, gdy zobaczył ją pomiędzy zbójcami. Nic nie powie- dział, lecz gdy zbójcy zapytali, jakie jest jego ostatnie życzenie przed śmiercią, odpowiedział, że chciałby zagrać na tej fujarce, którą dzisiaj znalazł, a której jeszcze nie zdążył wypróbo- wać. Roześmieli się zbójcy, a wraz z nimi i Subisława. Smutno się zrobiło Reszkowi, ale nic nie powiedział do siostry. Zapomniał o tym, że kiedykolwiek miał siostrę. Od tej chwili był sam tylko na świecie. Jeden ze zbójców podał Reszkowi fujarkę. Ten przytknął ją do ust i w po- wietrze poleciały słodkie, delikatne dźwięki. W tym samym momencie usłyszeli je zając i gryf. – Nasz wybawca jest w niebezpieczeństwie – powiedział gryf i wzbił się w powietrze. Nie minęły nawet sekundy, jak ciemna chmura przysłoniła okna komnaty, w której oto- czony przez zbójców stał Reszk. Zbójców ogarnęła trwoga, gdy zobaczyli olbrzymiego czar- nego gryfa. Jeden po drugim ginęli pod ciosami jego potężnego dzioba. Gdy miał uderzyć Subisławę, usłyszał głos Reszka, który prosił gryfa, aby tego nie czynił. – Jak każesz, panie – powiedział gryf i nie uczynił Subisławie żadnej krzywdy. 97 Ta jednak, nie wiedząc, czy nie spotka jej sroższa zemsta brata, czy też bojąc się wyrzutów sumienia, nie czekała, aż gryf uwolni Reszka z więzów, lecz uciekła z zamku. Reszk z gryfem i zającem mieszkali jeszcze przez pół roku w zamku, dopóki Reszkowi nie odrósł kosmyk włosów, w którym kryła się jego siła. Gdy to się stało, Reszk postanowił jak najszybciej opuścić przeklęty zamek. Zając schował się za pazuchą Reszka, który chwycił się skrzydeł gryfa. Gryf wzbił się w powietrze, wysoko ponad chmury, i w mgnieniu oka znaleźli się w innym królestwie. Tutaj gryf i bielak pożegnali się z Reszkiem, mówiąc, że muszą iść w inne strony. Gryf wzbił się w powietrze i odleciał, zając pokicał w pobliskie pole. Smutno się zrobiło Reszkowi, gdy pożegnał swoich przyjaciół. Nie minęło wiele dni, gdy zaszedł do stolicy tego królestwa. Ludzie, których spotykał, byli zasmuceni. Wiele młodych kobiet chodziło w czarnych strojach. Reszk, nie wiedząc, co się stało, postanowił zapytać o to w oberży. – Widać, panie – powiedział oberżysta – że przybywasz do naszej stolicy z dalekiego świata. Od wielu lat gnębi nasze królestwo straszliwy smok. Każdego roku oddajemy mu na zgubę jedną z naszych panien, a jutro rankiem oddamy mu na pożarcie jedyną córkę naszego króla. – Jak to? – zapytał w uniesieniu Reszk. – Mówicie, iż od wielu już lat znosicie cierpliwie tego smoka, a czyżby królestwo nie miało żadnego rycerza, który by zechciał to zło wygubić, zyskując powód do nieśmiertelnej chwały? – Panie – mówił oberżysta – niejeden rycerz, żegnany czule, wyprawiał się, aby zwyciężyć smoka, lecz żaden z nich nie powrócił. Wielu przybyło z obcych krajów, gdy dowiedzieli się, iż król odda temu, który zwycięży smoka, swoją jedyną córkę – ale i z nich żaden nie powrócił. – Mówicie, że córka królewska stanie się żoną tego, który zwycięży smoka? – Tak, panie. Zamilkł Reszk. Milczał oberżysta i tych kilku gości, którzy tego wieczoru przybyli do oberży. – Obudźcie mnie przed świtaniem – powiedział Reszk do oberżysty – i wskażcie drogę, abym mógł trafić do tego smoka. Nim słońce wzeszło, oberżysta obudził Reszka i powiedział mu, jak ma trafić do smoka. Gdy Reszk przybył do bramy stolicy, ta była jeszcze zamknięta, a straż nie chciała jej otwo- rzyć. – Panie, nie wychodź teraz z miasta – powiedział dowódca straży. – Lada chwila zbudzi się smok. Bramy miasta są dzisiaj dla wszystkich zamknięte. Tylko jedna królewska córka przez nią przejdzie. Reszk, widząc, że nie doczeka się, aby otworzono mu bramę, wyjął swój olbrzymi miecz, ułapił go w dwie dłonie i ciął w potężną, żelazem okutą bramę trzy razy. Wydąwszy dla siebie przejście, wyszedł na błonia przed stolicą. Straż stojąca przy bramach ani ośmieliła się udać za nim w pogoń, już to z racji olbrzymiej siły Reszka, już to z obawy przed smokiem. Tymczasem Reszk zaszedł tam, gdzie według wskazówek oberżysty mógł spotkać smoka. Po drodze spotykał obielone w słońcu kości, zardzewiałe miecze i błyszczące we wstającym słońcu srebrne zbroje, jedyne ślady po dzielnych rycerzach, którzy ulegli smokowi. Wreszcie, gdy słońce zupełnie wytoczyło się znad widnokręgu, zobaczył Reszk smoka o trzynastu gło- wach, niecierpliwie czekającego na kolejną ofiarę. Reszk wyjął miecz i zbliżał się ostrożnie do smoka, a gdy był już zupełnie blisko niego, ciął gwałtownie przez smocze łby, aż popłynęła czarna jak smoła krew smocza, parząca wszystko, co napotkała na swojej drodze. Ale to jeszcze nie koniec walki. Straszliwy ryk rozległ się w powietrzu. To ryczało osiem pozostałych smoczych głów. Smok sprężył się i runął w kierunku Reszka, ale ten trzymał miecz w pogotowiu i mając przed sobą wszystkie głowy – ciął raz jeszcze, a miecz przeszył powietrze z takim furkotem, jak gdyby rzeka prze- łamała tamy i wylewała się na niziny – osiem martwych głów smoczych potoczyło się pomię- dzy kamienie. 98 Cielsko smoka upadło na ziemię, w kałużę smoczej krwi, i zaczęło płonąć. Nie minęło wiele chwil, jak zniknęło zupełnie. Gdyby nie straszne smocze głowy, można byłoby przy- puszczać, że nic się tutaj nie zdarzyło. Gdy Reszk po raz drugi podniósł miecz w górę, aby ciąć przez smocze łby, fujarka, którą trzymał za pazuchą, wysunęła się i upadła na ziemię. Pomimo tego, że walka trwała bardzo krótko, Reszk był tak zmęczony, że zdołał tylko jeszcze pozbierać głowy smocze i wyciąć z nich języki. Gdy schował je w swojej torbie, położył się pod kamieniem i zasnął. Tymczasem w stolicy żegnano królewnę, która miała stać się kolejną ofiarą smoka, za- pewniając miastu i ludziom spokój do następnego roku. Król i dworzanie pożegnali królewnę poza murami, a kareta, którą powoził tylko jeden woźnica, ruszyła w drogę. Gdy już znalazła się w pobliżu smoczej jamy, królewianka pieszo wyruszyła w dalszą drogę. Stangret oczeki- wał, aż rozlegnie się straszny ryk, zwiastujący, iż smok przyjął kolejną ofiarę. Królewianka szła i szła, coraz wolniej, coraz bardziej opadała z sił i gdyby nie świado- mość, że na jej ofiarę czeka cały naród, nie byłaby w stanie uczynić ani kroku dalej. W pewnej chwili opuściły ją jednak wszystkie siły. Stało się to wtedy, gdy zobaczyła zło- żone jedna na drugą smocze głowy, a obok nich śpiącego jasnowłosego młodzieńca z kosmy- kiem ciemnych włosów. Królewna omdlała. Tymczasem woźnica czekał i czekał, aż wreszcie zszedł z kozła karety i ostrożnie ruszył w drogę, którą wcześniej wybrała królewna. Szedł coraz śmielej, do chwili gdy zobaczył leżącą królewnę, obok niej śpiącego Reszka i trzynaście odrąbanych głów. W tym samym momencie postanowił, że przywłaszczy sobie zasługi Reszka. Wziął ostrożnie królewiankę na ręce i zaniósł ją do karety. Potem powrócił co rychlej do śpiącego Reszka, podniósł miecz, który leżał obok niego i zamknąwszy oczy odrąbał mu głowę. Cofając się jeszcze z zamkniętymi oczyma, pośliznął się na fujarce. Podniósł ją do ust i zagwizdał, lecz zaraz ją odrzucił, zbierając pośpiesznie martwe głowy smoka. Tymczasem głos fujarki doleciał do zająca i gryfa, którzy byli za trzecią górą i dziewiątą rzeką. Gryf najdelikatniej jak tylko mógł pochwycił zająca w swoje szpony i wzbiwszy się prawie pod samo słońce, wypatrywał, gdzie też znajduje się Reszk, czekający na ich pomoc. Zobaczywszy swoimi przenikliwymi oczyma martwego Reszka, poleciał w jego stronę. Po chwili gryf i zając byli już koło niego. Tymczasem do stolicy wjeżdżała kareta, w której leżała nieprzytomna królewianka. We- zwani medycy otrzeźwili ją solami, a król wysłuchawszy woźnicę i obejrzawszy smocze gło- wy, nakazał czynić przygotowania do wesela. Zającowi przypomniało się, że w piwnicy zamku znajduje się płyn, którym matka zbójców przywróciła swoich synów do życia. Gryf ponownie wzbił się w powietrze i nie minęło wiele chwil, jak był z powrotem – trzymając w pazurach buteleczkę z czarodziejskim wywarem. Zając polał kilka kropel płynu na swoją łapę, przetarł nią szyję Reszka, a gdy przyłożyli do niej głowę – Reszk westchnął, otworzył oczy i wstał. Uradował się bardzo Reszk, gdy zobaczył obok siebie wiernych przyjaciół, ale gdy ci po- prosili go, aby im opowiedział, co się zdarzyło – nie potrafił im nic powiedzieć. Reszk nie pamiętał nic z tego, co się z nim działo. Gryf pożegnał się, a Reszk z zającem wyruszyli przed siebie. Szli i szli tak długo, dopóki nie zobaczyli karczmy. Reszk poczuł głód, a ponieważ i zając wygłodniał przez drogę, posta- nowili wejść do karczmy, aby się dobrze przed dalszą drogą posilić. Idąc mijali po drodze wielkie zgromadzenie wozów, chłopskie banderie i poczty rycerzy, zmierzające w jednym i tym samym kierunku. Na wietrze furkotały proporce i sztandary, lecz Reszk nie pytał o nic, wędrując swoją drogą. W karczmie, gdy najedli się i chcieli płacić, karczmarz nie przyjął od nich zapłaty, mó- wiąc, że dzisiaj w całym kraju wszyscy mogą jeść i pić za darmo. – A cóż to się stało, miły gospodarzu? – zapytał Reszk. 99 – Jak to, panie, nie wiecie, że dzisiaj jest ślub naszej królewny z dzielnym woźnicą, który wybawił nasz kraj od smoka? – powiedział, srodze się dziwiąc, karczmarz. Reszkowi wszystko się przypomniało. Poprosił o papier i atrament, skreślił kilka słów, kartkę przymocował pod zajęczą szyją i poprosił przyjaciela, aby ile sił ma w nogach podążył z listem do stolicy, do samego króla. Zając biegł, ile miał sił, tymczasem Reszk kupił u karczmarza konia i za chwilę tylko tętent świadczył o obecności dziwnego gościa w karczmie. Na królewskim zamku wszyscy czekali na ukazanie się młodej pary. Król się już niecier- pliwił, zbliżała się chwila błogosławieństwa, a młodej pary jeszcze nie było. Królewna, zamknięta w swojej komnacie, gotowała się do uroczystości. Bała się coraz bardziej. Przypominała sobie coś niejasno, aż w pewnym momencie jak zza mgły ukazał jej się obraz, który nie tak dawno widziała. Stos smoczych głów, a obok nich śpiący jasnowłosy młodzieniec z ciemnym kosmykiem włosów. – Królewna omdlała – rozległ się krzyk. Medycy pośpieszyli z trzeźwiącymi solami, sam król pobiegł do jej komnaty. Król już chciał odwołać uroczystość, ale jego przyszły zięć, a były woźnica, nalegał bar- dzo, aby odbyła się ona jak najszybciej, gdy tylko królewna odzyska przytomność. – Przecież, panie królu, cały lud czeka na tę chwilę! Gdy przyszły zięć mówił te słowa, aż do zamku doleciał potężny krzyk: – Wiwat królewna! – Niech żyje królewna! – Widocznie i do tłumu dotarła wieść o tym, że królewna omdlała. – Dobrze, niech tak będzie – powiedział król. – Czekam na was w sali tronowej. Gdy król szedł powoli do komnaty tronowej, zobaczył na swojej drodze białego zająca. Zdziwił się bardzo, ponieważ jednak zając nie uciekał przed nim, pochwycił go w swe ręce, a uczyniwszy to, zobaczył zapisaną kartkę papieru. Rozwinął ją śpiesznie i gdy zaczął czytać, z każdą chwilą coraz mocniej marszczyło się jego czoło. – Nie, to niemożliwe! – mówił sam do siebie. – Nie, zbrodniarz mężem mojej córki?! – Nie, nie, po trzykroć nie! Muszę uczynić wszystko, aby do tego nie doszło. Tymczasem Reszk wyprzedzał poczet za pocztem. Piana opadała z jego konia, a on pędził i pędził. Już widać wieże stolicy, już widać mury, już brama stoi otworem. Już zamek, już płyty dziedzińca odbijają galop jego konia. Reszk zeskoczył z konia, rzucił lejce stajennym, a sam zakurzony wszedł do zamku. Król już czekał na niego. Królewianki ze swoim przyszłym mężem nie było. Reszk raz jeszcze opowiedział królowi wszystko to, co wcześniej napisał na kartce. Gdy skończył opowieść, otworzył torbę i pokazał królowi trzynaście czarnych, spieczonych smo- czych języków. Król wysłał posłańca po smocze głowy. Żadna z głów nie miała języka. Wtem rozległ się głos fanfar. Królewianka wraz z woźnicą, który jako jej mąż będzie pa- nował nad całym królestwem, zbliżali się do sali tronowej po królewskie błogosławieństwo. Weszli już i kroczyli po czerwonym dywanie. Powstał stary król, lecz co to? Królewna znowu zasłabła. – Jawa to czy sen – myślała królewna. – Czy ten jasnowłosy okryty kurzem młodzieniec nie jest tym, który uratował mi życie? Tak, ten kosmyk ciemnych włosów. Medycy podbiegli do królewny. Hałas, zamieszanie ucichły jednak gwałtownie, bo oto król podniósł rękę. Szeptem niosła się wieść: – Król chce przemówić. – Powiedz mi, przyszły mój zięciu, czy to ty zabiłeś smoka? – Tak, królu panie, a mój przyszły ojcze, ja zabiłem smoka. – Niech żyje nasz wybawca! 100 – Niech żyje ten, który zabił smoka – rozległ się powtarzany przez zamkowe mury okrzyk. – Tak, niech żyje nasz wybawca! – powiedział król. – Lecz powiedz mi, mój przyszły zięciu, jak to się stało, że żadna ze smoczych głów, które ty przyniosłeś, nie ma języka? Ci, którzy bliżej stali, mogli zauważyć, że twarz stangreta stała się najpierw szkarłatna, a później zbielała. Wzrok jego błądził gorączkowo po sali, jak gdyby szukając kogoś, kto mógłby mu pomóc, lecz oto zatrzymał się na chwilę – i woźnica zobaczył prawdziwego zwy- cięzcę smoka. Zobaczył Reszka, zobaczył tego, który przecież nie żyje! – Medyka! – krzyknął ktoś. Lecz znowu zapanowała cisza. – Popełnilibyśmy straszną pomyłkę – mówił król – nagradzając niegodnego, zbrodniarza, ręką mojej córki. Oto nasz prawdziwy zbawca. Wyjdź, Reszku, niech zobaczą ciebie panowie i lud, aby poznali swojego przyszłego władcę. Zgromadzeni podnieśli krzyk radości, który podjęty przez tłumy na dziedzińcu i w mieście trwał i trwał. – Niech żyje Reszk! – Wiwat Reszk! Jeszcze tego samego dnia odbyło się wesele, o jakim nikt do tej pory nie słyszał. Trzysta beczek miodu wytoczono na ulice miasta, tysiąc wołów piekło się na rożnach, beczek piwa nikt by zliczyć nie mógł, a dukaty, które gawiedzi rzucał Reszk wraz z poślubioną żoną, lśniły w świetle ognisk jak najprawdziwsze gwiazdy. I ja tam byłem. Miód przedni piłem, a tak się najadłem, że w sadło przytyłem. Toczyłem się jak groszek, a toczyć się przestanę, gdy bajka się skończy. Skończyła się bajka? Skończyła. 101 SPIS TREŚCI O złotym ptaku, który nie chciał śpiewać O siedmiu krukach i ich wiernej siostrze O leśniczym i jego cudownym piórze O szwedzkich królewiankach w łabędzie przemienionych O Musolfie, przyjaźni i ptaku gryfie O głupim królewiczu i jego mądrych braciach O chłopie, który znalazł świętojański korzeń O tym, jak purtk przegrał z żołnierzami zakład O jantarze i słonym morzu O tym, jak krawiec stolema zwyciężył Jan i Marcin – dwaj królewscy synowie O tym, jak jeden chłop w świecie mądrości się uczył O muzykującym koniu O kowalu, śmierci i diable O Bugdale i Bugdałowym koniu O królewnie, która miała zostać żoną niedźwiedzia O tym Czorlińskim, który został zbójcą Proście, a będzie wam dane O bursztynowym drzewie, księżniczce i czarnym gryfie O tym, jak Marysia została królewną O niesprawiedliwej godzinie O tym czwartym synu królewskim i jego braciach O mocnym Reszku, zbójcach i pięknej królewnie 102