Zbigniew Prostak Planeta Zielonych Widm ROZDZIAŁ I Gwiazdolot fotonowy „Sol” schodził do lądowania. Od kilkudziesięciu dni, kiedy to okręt wszedł na orbitę satelitarną planety, milczały silniki główne. Teraz tylko planetarne, borowodorowe krótkimi uderzeniami stabilizowały wejście międzygwiezdnego krążownika w gęstą atmosferę globu. Ogromny, prawie półtorakilometrowy dysk w grzmocie i ryku dartego powietrza pod- chodził do swego, być może ostatniego, lądowiska. W czasie trwającej dziesiątki lat podróży zużyła się ceramitowa powłoka kadłuba. Popstrzyły ją wżery meteorytowej” ospy, pojawiły się utrudniające normalne użytkowanie smugi ogniowych zacieków w okolicy potężnych dysz. Wszystko to sprawiło, że ponowny start był co najmniej wątpliwy. Coraz częściej też zawodziły liczne agregaty. – Agregaty zdawałoby się niezawodne. A jednak... Tylko dzięki dużemu zaangażowaniu i naprawdę olbrzymiej wiedzy specjalistów udawało się doprowadzić je do jakiej takiej sprawności podróżnej. Niestety. Na dłuższą metę było to niemożliwe. Wte- dy zapadła decyzja – jedyna w tych warunkach. Lądować! „Sol” musiał lądować. Istniała pil- na potrzeba dokładnego przebadania powłoki, określenia stopnia zużycia, uszkodzeń i możliwości naprawy. Tego w żaden sposób nie można było zrobić w warunkach międzypla- netarnej próżni. I chociaż wszyscy zdawali sobie sprawę z tego czym dla nich może się to skończyć, nie podniósł się ani jeden głos protestu. Wiedzieli, że wyniki badań mogą okazać się katastrofą dla ziemskiej wyprawy i „Sol” już nigdy nie uniesie ich w przestworza ku dale- kim, niezbadanym układom gwiezdnym. Głosowali jednomyślnie. Lądować! Musieli przyznać, że dopisało im nieprawdopodobne szczęście. Właśnie teraz. Wła- śnie w takiej sytuacji natknęli się na ten okruch materii wśród bezmiaru otaczającej ich pustki. Wiedzieli o tej planecie sporo. Krążyła jako czwarta wokół gwiazdy tej samej klasy co ich Słońce i miała podobny do ziemskiego skład atmosfery. Była nieco większa od Ziemi i nie zamieszkana. Ten ostatni aspekt przeważył szalę. Nie szukali przecież kontaktów. Przynajm- niej teraz. Chcieli być sami. Sami ocenić i ewentualnie usunąć uszkodzenia. Po prawie trzymiesięcznym okrążaniu globu po orbicie satelitarnej, mieli pełny zestaw kartograficzny i całość możliwych do zdobycia danych. Wreszcie „Sol” zanurzył się w ocean otaczającego planetę powietrza. Schodzili po ciasnej spirali prowadzeni przez dawno nie używany program ziemskie- go lądowania, od dziesiątków lat drzemiący w krystalicznych obwodach pamięci pokładowe- go komputera. Na niezliczonych ekranach monitorów roboczych przesuwały się przed oczy- ma ludzi burobrązowe połacie bezwodnej pustyni. Wymarzone lądowisko dla kosmicznego olbrzyma, wybrane zresztą z rozmysłem i po długich, burzliwych dyskusjach. Chodziło bo- wiem o to, by lądowaniem nie zagrozić życiu biologicznemu wybranego odcinka. W odległości około piętnastu kilometrów od upatrzonego miejsca rozciągał się pas ni- by–dżungli ograniczony w dalekiej perspektywie łańcuchem górskim. Wypiętrzenie łańcucha, a przynajmniej wysokości niektórych jego szczytów, oceniano na jakieś pięć tysięcy metrów ponad otaczającą pustynię. U jego podnóża, doskonale widoczne w monitorach, leżały liczne, idealnie okrągłe zbiorniki wodne. Schodzili coraz niżej, coraz wolniej, aż wreszcie potężny krąg fotonowca zawisł nie- ruchomo kilkaset metrów nad wydmami. Z obrzeża wysunęły się dziesiątki dysz i bluznęły językami jaskrawobłękitnego ognia. Uderzyły płomienie i w ułamku sekundy martwa dotąd płaszczyzna piasków ożyła. Na wszystkie strony potoczyły się fale suchego morza. Rozkipiał się ląd wirami kamiennych prądów. Metr po metrze, jak gigantyczna winda, opuszczał się „Sol” coraz niżej. Pod nim nie było już piaszczystej pustyni. Rozkruszone, rozwalone na boki potwornym podmuchem pia- ski odsłoniły ciemną skałę pierwotnego bazaltu. Na dnie kolosa opadły klapy i wypełzły z wnętrza słupy amortyzatorów jarzące się na końcach jasnym rubinem. Dotknęły skały i jak rozżarzone igły zagłębiły się w opokę. Po chwili znieruchomiały i w tym samym momencie jak zdmuchnięte zgasły ognie zimnego ciągu. Już tylko u podpór dymiły i trzaskały stygnące skały. Cisza i spokój wracały na pustynię. Tylko tu, gdzie dotychczas rozciągała się gładka przestrzeń, niby olbrzymi grzyb wyrósł kadłub międzygwiezdnego krążownika. Skończył się manewr lądowania. Znikało towarzyszące mu napięcie. Prostowały się pochylone nad kontrolnymi monitorami sylwetki ludzkie, rozluźniały mięśnie. Całość opera- cji przeprowadzały urządzenia automatyczne sterowane przez mnemoobwody centralnego komputera. Nikt z żywych nie był dotychczas świadkiem podobnego wydarzenia. „Sol” mon- towano w przestrzeni kosmicznej, a jedyne w jego dotychczasowej karierze lądowanie prze- prowadziły na Ganimedzie automaty. Tam też nastąpiło zaokrętowanie blisko osiemdziesię- cioosobowej załogi i start. Ponieważ sprowadzenie na powierzchnię jakiegokolwiek globu krążownika tej klasy i rozmiarów co „Sol” było przedsięwzięciem tyleż trudnym co i nieopłacalnym, liczne reko- nesanse badawcze na zwiedzanych w trakcie trwania podróży planetach wykonywano przy pomocy niewielkich rakiet startujących z krążącego po orbicie satelitarnej, macierzystego statku. Już dawno powinni byli skierować się ku krańcom naszej Galaktyki, gdzie przy końcu spiralnej odnogi świeci mała gwiazda. Ich gwiazda. Słońce. Niestety! Nie zawrócili. Gnała ich przed siebie pasja badaczy, odkrywców. I pewnego roku stało się... Przejście przez ol- brzymi, rozciągający się na przestrzeni kilku parseków obłok pyłowy przekreśliło możliwości powrotu. Automaty sygnalizowały zużycie powłoki w stopniu wysoce niebezpiecznym. Zmu- szeni byli zwolnić do bardzo niskich prędkości. I wtedy zapadła decyzja. Lądować! Lądować na pierwszej napotkanej planecie, której atmosfera nadawałaby się do oddychania, gdzie można by żyć i poruszać się bez skafandrów. Naturalnie szansę napotkania właśnie takiej planety były znikome. Wiedzieli o tym. No cóż? W takim przypadku, z konieczności musieli- by lądować na jakimkolwiek globie. Tym większa więc była radość z odkrycia tej planety. Postanowili utworzyć tu kolonię i stosując w praktyce nagromadzoną w obwodach pamięci wiedzę, przeprowadzić prace renowacyjne powłoki. Jeżeli zaś okazałoby się to niemożliwe, przerastające możliwości warsztatowe, wtedy zbudować urządzenie pozwalające nawiązać łączność z daleką Ziemią i oczekiwać stamtąd pomocy. I oto tkwili na skraju pustyni z wtopionymi w bazaltową skorupę podporami, tworząc z nią nierozerwalną całość. Jednego byli pewni. Fotonowiec, przynajmniej na razie nie nada- jący się do lotów, tu na powierzchni planety stanowił schronienie, któremu nie mogły zagro- zić żadne żywioły tego obcego świata. Schodzili ze stanowisk manewrowych zwolnieni dźwięcznym sygnałem odwołania pogotowia. Jeden po drugim ciemniały i gasły ekrany monitorów. Porucznik Mir, wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, raz jeszcze obrzucił bacznym spojrzeniem dziesiątki pulsujących światełkami wskaźników i wyszedł z sali, kierując się ku apartamentom Astrogatora Kir Ro- sa. Szybkim eskalatorem dotarł na pokład dziewiąty i stanął przed drzwiami gabinetu będące- go zarazem salą narad. Bezwiednie obciągnął fałdy uniformu i dał krok do przodu. Sterowane fotokomórką drzwi otworzyły się bezszelestnie. Odprawa już trwała. Przez moment twarze zgromadzonych zwróciły się ku niemu. Siedzący najbliżej astrobiolog Tor Nils skinął ręką wskazując wolny fotelik obok siebie. Usiadł i rozejrzał się dyskretnie po sali. Nie brakowało nikogo. Siedzieli wszyscy kierownicy zespołów badawczych, oraz grupa młodych z Renem na czele. W kącie, pochylony czujnie do przodu i nie spuszczający oczu z Astrogatora, tkwił Dar. Dar był dowódcą Grupy Specjalnej. Małomówny, wiecznie ponury, wkraczał wraz ze swoją grupą wszędzie tam gdzie groziło niebezpieczeństwo, gdzie potrzebna była pomoc. Nie zawodził nigdy. Był niezbyt lubiany, ale szanowany przez wszystkich. Niejeden z siedzących tu zawdzięczał mu życie. Właśnie mówił Kir Ros. – ...i dlatego proponuję. Pomimo faktycznego zakończenia naszej wyprawy, dla dobra wszystkich, dowództwo sprawować musi jeden człowiek. Przynajmniej do czasu zadomowie- nia się tu. Człowiek, którego rozkazy wykonywane będą bezwzględnie. Moja funkcja skoń- czyła się z chwilą wylądowania. Reszta należy do was. Proszę o propozycje. Przez, chwilę na sali panowała cisza. Wreszcie widząc, że nikt nie zamierza zabrać głosu, wstał Ren. – W imieniu Grupy Młodych, którą tu reprezentuję – rzekł – ja i obecny tu Nor propo- nujemy by dowództwo na przeciąg jednego roku powierzyć Astrogatorowi Kir Rosowi. Usta- nowić Radę złożoną z przedstawicieli wszystkich grup badawczych. Zobowiązać Radę do służenia swoją wiedzą i doświadczeniem Kir Rosowi. Nadać jej prawo do odebrania mu do- wództwa przed upływem kadencji i przekazania następcy, jeżeli w zaistniałej sytuacji wszy- scy jej członkowie bez wyjątku stwierdzą konieczność takiego postanowienia. Skończyłem. – Skłonił się zebranym i usiadł. – Proszę o dalsze propozycje i kandydatury – rzekł Kir Ros. Siwowłosy Tor Nils wyprostował swoją imponującą sylwetkę. – Zgadzamy się z Renem, Astrogatorze. Prawda? – zwrócił się do zebranych. – Obej- muj dowództwo. Do jutra, powiedzmy do godziny czwartej czasu pokładowego, grupy ba- dawcze podadzą kandydatów do Rady. Mir wpatrywał się w twarz Tora, nie słuchając jego słów. Nie słyszał ich. Myślami był daleko stąd. Nie wiadomo czy to zmęczenie, czy napięcie ostatnich godzin sprawiły, że twar- dy zazwyczaj porucznik rozkleił się. Pomimo zadowolenia z tymczasowego zakończenia lotu czuł jednak coś jakby niedosyt. A poza tym miał serdecznie dosyć tej ceramitowej puszki zwanej gwiazdolotem, dość tej cholernej podróży. Nie należał do słabych ani fizycznie, ani psychicznie. Był twardy. Twardy jak każdy z członków załogi „Sol”. Musieli być takimi. Ko- smos nie znosi słabeuszy, a selekcja jaką przeprowadza jest prędka i bezlitosna. Zostawali najlepsi z najlepszych, hartowni jak ceramit, z którego budowano ich statki, odporni odporno- ścią, o jakiej nie śniło się przeciętnym zjadaczom chleba. A jednak wiedział, że i oni mieli dość. Mógłby ten cały, radzący Areopag pomyśleć o zamieszkaniu gdzieś w solidnej, położo- nej na wolnym powietrzu osadzie. Przecież skład atmosfery nadaje się do oddychania bez maski. Wprawdzie procent tlenu jest zaskakująco wysoki, ale tydzień, dwa aklimatyzacji i po krzyku. Jakiś dom nad brzegiem jeziora, ot choćby koło któregoś z tych koralikowych zbior- niczków zaobserwowanych podczas robienia zestawów kartograficznych. Wziąłby Lenę, pływaliby żaglówką, robili wycieczki w góry. Żachnął się. Co za myśl? Starzeje się widocz- nie. To przecież nie Ziemia, ale obca, nieznana planeta i choć nie zamieszkana, jednak pełna życia. Kryjąca zapewne niejedną niespodziankę i niejedno niebezpieczeństwo. Wiele jeszcze upłynie czasu, zanim będą mogli opuścić „Sol” i osiedlić się pod gołym niebem. Przypomniał sobie obraz z monitora. Tu nawet gwiazdy były obce. Ani śladu znanych konstelacji. Z zamyślenia wyrwał go głos Astrogatora. – Dziękuję. Przyjmuję dowództwo. Poruczniku Mir! Proszę ogłosić gotowość drugie- go stopnia. Pełna osłona siłowa. Jest teraz dwudziesta czterdzieści czasu pokładowego. Za- rządzam odpoczynek do piątej zero zero. To wszystko. Na licznych pokładach zamierał ruch. Prawie cała załoga, oprócz wachtowych, z ulgą przeszła do pomieszczeń mieszkalnych. Mir zjechał windą na pokład dowodzenia. Tu, prawie pośrodku olbrzymiego dysku fo- tonowca, oddzielona dwunastoma piętrami od szczytu i potężną osłoną od znajdującego się poniżej stosu atomowego, znajdowała się sterownia. Była to duża sala o kształcie zbliżonym do podkowy. Całą jej okrężną ścianę obudowano szeregiem lekko wypukłych ekranów tele- wizji, niezliczoną ilością zegarów kontrolnych, przełączników, dźwigni i przycisków. Stąd kierowano życiem i pracą międzygwiezdnego krążownika. Nie wychodząc z tej sali można było za pośrednictwem telewizji zajrzeć w każdy zakamarek statku. Od drzemiącego za osło- nami atomowego słońca, poprzez pracownie, ogrody i pokłady rekreacyjne, aż, po naciśnięciu odpowiedniej dźwigni, czego zresztą nie czyniono nigdy, do pomieszczeń mieszkalnych zało- gi. Sześć olbrzymich ekranów pozwalało obserwować przestrzeń wokół krążownika i niebo nad nim. Tu także zbiegały się jego nerwy, łącza przekazujące polecenia i rozkazy dla wszystkich urządzeń i agregatów. Jednym słowem był to mózg kosmicznego krążownika. W tej chwili w olbrzymiej sali było pusto. Tylko przed głównym pulpitem, w głębokich, osłaniających jak kokon całą sylwetkę fotelach, siedziało trzech wachtowych. To była żelazna reguła. Nawet wtedy, gdy cała załoga spoczywała we śnie w komorach hi- bernacji, tu czuwała wachta. Porucznik Mir podszedł do jednego ze środkowych foteli i nie siadając ujął w rękę podobny do kielicha kwiatu mikrofon. – Uwaga! Tu Centrala Dyspozytorska. Mówi porucznik Mir. Czwarta Sekcja! Pełna osłona siłowa! Gdzieś na wysokości piątego piętra odsłoniły się niewielkie luki i wysunęły długie igły anten. Na szczycie statku zaczął wyrastać ażurowy grzyb. Jeszcze chwila i wokół „Sol” jakby zadymił piasek. To niewidzialny parasol osłony siłowej przykrył statek olbrzymią ko- pułą. Od tej chwili nie było niczego, co mogłoby zagrozić krążownikowi i jego załodze. – Siódma Sekcja! Procedura planetarna. Atmosfera, radioaktywność. Całość, goto- wość drugiego stopnia. Odłożył mikrofon i teraz dopiero usiadł na fotelu. No tak. To na razie byłoby wszyst- ko. Można wreszcie przez chwilę odpocząć. Spojrzał na górny monitor, gdzie iskrzyło się pogodne, bezchmurne niebo. Nagle na niewielkim ekraniku, tuż przed nim, pojawiła się twarz Astrogatora. – Poruczniku Mir. Proszę do mnie. – Rozkaz. Czego ten znowu chce? Niechętnie podniósł się z fotela i ruszył ku drzwiom windy. Astrogator Kir Ros nie był sam. Oprócz niego w salonie znajdowało się kilka osób, wśród których wyróżniał się wysoki, barczysty Tor. Siwowłosy astrobiolog siedział z nisko opuszczoną głową i coś szybko przeliczał na podręcznym minikalkulatorze. Astrogator skinął głową przybyłemu, nie przerywając narady. Mir usiadł tuż przy drzwiach i słuchał. – ...nie muszę chyba nikomu z tu obecnych tłumaczyć, na czym polega gotowość dru- giego stopnia. Do czasu ogólnego poznania planety, a przypuszczam, że potrwa to około roku, nikomu z załogi nie wolno oddalać się poza zasięg osłony siłowej. Naturalnie nie dotyczy to wypraw badawczych. Naszym domem pozostanie nadal „Sol”. Że względu na konieczność zaaklimatyzowania się całej, powtarzam, całej załogi, zawieszam hibernację. Potrzebni mi będą wszyscy. Zresztą są to sprawy do omówienia w poszczególnych Grupach Badawczych. Jeszcze jedno. Poruczniku Mir. Na godzinę szóstą rano proszę przygotować transporter, naj- lepiej „Golema” czterdziestkę. Pojedziecie rozejrzeć się po okolicy. Dowódcą rekonesansu będzie profesor Nils. Proszę, profesorze. Tor Nils odłożył kalkulator i wyprostował się. Przez chwilę patrzył na zebranych za- myślony. – Chcę dotrzeć do tutejszego lasu, dżungli czy co to tam jest i pobrać próbki gleby i roślin. Na faunę raczej nie liczę. Sami rozumiecie, że nie wolno nam tracić czasu. Badania musimy rozpocząć już jutro. Nie chcemy tu przecież tkwić wieki. Dlatego chcę jak najprędzej wiedzieć jak wygląda tu mikrosfera. Proszę aby wszyscy włożyli skafandry biologiczne. Punktualnie o szóstej spotkamy się przy trzeciej śluzie. Czy wszystko jasne? Jeżeli tak, to ja skończyłem. Dziękuję. Mir skinął głową i wyszedł, by jeszcze dziś przygotować „Golema”. Nie miał tu nic więcej do roboty i wolał odwalić polecenie od ręki. Pojazdu gąsienicowego „Golem” używano w wyjątkowo trudnych warunkach tereno- wych. Było to umieszczone na dwu potężnych gąsienicach czterdziestotonowe pudło z ceramicznego spieku, siliku. Pojazd był nieprzenikliwy dla promieniowania i dawał swoim pasażerom pełną ochronę radiacyjną. Wewnątrz „Golema” swobodnie mieściło się sześciu ludzi i odpowiedni sprzęt badawczy. Nie do pogardzenia była też jego szybkość – około osiemdziesięciu kilometrów na godzinę w każdym prawie terenie. Transporter uzbrojony był w miotacz ładunków obezwładniających zwany od nazwiska swego konstruktora miotaczem Crocea, oraz dziobowy dezintegrator. Miał tylko dwie wady. Był ciężki i mało zwrotny. Porucznik Mir zjechał na najniższy poziom, gdzie usytuowano pokład transportowy. Tu w specjalnych boksach umieszczone były wszystkie pojazdy jakimi dysponował „Sol”. A nie było tego mało. Rakiety średniego zasięgu, mogące bez trudu pokonywać odległości międzyplanetarne, rakietki zimnego ciągu do krótkich lotów w atmosferze, helikoptery, łodzie podwodne, pojazdy podziemne, popularne „Krety”, naziemne, kołowe, gąsienicowe i na po- duszce powietrznej. Wszystko czym dysponowała ziemska technika i nauka. Było w czym wybierać. Stanął w przestronnej sali, przed gładką ścianą, na której nawet wprawne oko nie do- strzegło najmniejszej szczeliny ani otworu, nie mówiąc już o drzwiach. Tylko przy wejściu, na lśniącej gładzi rysował się jakby owal szczelnie dopasowanej klapy czy włazu. – Cyfron – rzucił półgłosem. Właz drgnął i zapadł się w głąb. W otworze pojawił się niski, pękaty automat o dużych nietoperzych uszach zakończonych pręcikami anten. – Cyfron Ol słucham. Miał przyjemny, niski głos. – „Golema” czterdziestkę na podjazd do trójki. Zaraz! Kompletne wyposażenie plane- tarne. Dwa androidy. Gotowość jutro na godzinę piątą. – Przyjąłem rozkaz. Automat cofnął się i klapa włazu wróciła na swoje miejsce. Teraz porucznik podszedł do przeciwległej ściany przeciętej w połowie wysokości pasem czarno–białych kwadratów i jarzącymi się pomarańczowo, wypukłymi czopami. Spojrzał na nie uważnie. Trzeci z lewej pulsował rytmicznie, zmieniając jednocześnie barwę na soczysty brąz. Pośrodku uchylała się szeroka płyta odsłaniając widok na jasno oświetlony korytarz, prowadzący łagodnym spadem gdzieś w głąb. W tej samej chwili przeciwległa ściana jakby rozpękła się i ze szczeliny powo- li zmieniającej się w szeroką bramę wypełzł prostokątny kształt platformy poruszającej się, bez widocznego oparcia, jakieś półtora metra nad posadzką. Na platformie stał pojazd gąsie- nicowy z wymalowaną na burcie wyraźną cyfrą czterdzieści. Tuż koło przedniego ogniwa potężnej gąsienicy, maleńki jak owad w porównaniu z jej ogromem, srebrzył się owalny ka- dłub cyfrona. Platforma bezszelestnie przesunęła się przez halę i zniknęła w czeluści oświe- tlonego korytarza. Klapa uniosła się wolno i zamknęła wejście. Czop na trzecim kwadracie przestał pulsować i wrócił do jaskraworubinowej barwy. Mir odwrócił się na pięcie i wyszedł. Tu wszystko było w porządku. Był tego pewien. Automaty „Sol” były niezawodne. Nie mu- siał tu przychodzić. Mógł wydać rozkaz cyfronowi praktycznie z każdego punktu statku i być pewnym, że zostanie dokładnie wypełniony. „Sol” dysponował olbrzymią liczbą robotów od stosunkowo prymitywnych, po skomplikowane, obdarzone pseudopsychiką, samodoskonalące się jak cyfrony czy androidy. Tak. Nie był tu w ogóle potrzebny, ale chciał zobaczyć to sam. Dawno tu nie zacho- dził i może to było jedną z przyczyn. Zresztą podniecony czekającą go wyprawą nie mógł usiedzieć w miejscu. Teraz miał czas. Wskoczył na ruchomy chodnik, a ten szerokim koryta- rzem przeniósł go na poziom mieszkalny. Przejściem o ścianach w delikatne, pastelowe dese- nie doszedł do ogromnej, kwadratowej sali będącej jakby niewielkim dziedzińcem. I to dzie- dzińcem żywcem przeniesionym z jakiegoś średniowiecznego miasteczka, wybrukowanym kocimi łbami, a mimo to gładkim jak posadzka. Zamiast sufitu miał błękitne, pogodne niebo i krążące gdzieś wysoko, pod białymi baniami chmur, śmigłe jaskółki. Czasem to niebo za- ciągało się ciemną oponą i mżył stamtąd ciepły, lekki deszczyk. Zależało to od tego, jak za- planowali tę namiastkę ziemskiej pogody spece od holowizji przestrzennej. Bo niebo nad dziedzińcem było tylko obrazem rzucanym przez specjalne, ukryte projektory. Było złudze- niem, które w mroźnych przestrzeniach międzyplanetarnych pozwalało przetrwać, zapomnieć choć przez chwilę, wrócić myślami na rodzinną planetę. Było także, i przede wszystkim, ży- czeniem mieszkańców tego sektora, którzy przecież mogli w każdej chwili prosić specjali- stów o coś zgoła innego. Śnieg, widok na dalekie szczyty gór czy zaglądające od góry śmigłe czubki smreków wraz z ich zapachem i powiewem górskiego wiatru. Była to dzielnica biologów, bioników, lekarzy i uczonych z dziedzin pokrewnych. W ścianach obrzeżających ten miniaturowy rynek widniało szereg drzwi prowadzących do poszczególnych apartamentów mieszkalnych i pracowni naukowych. Mir zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi cyfrą siedem i seledynowym napisem „Lena Kras – lekarz neurolog”. Przyłożył rękę do drzwi i gdzieś w głębi rozległ się melodyj- ny sygnał. Na zielonej, mlecznej tafli pojawił się jasny prostokąt, a w nim twarz młodej ko- biety. Na widok stojącego pod drzwiami uśmiechnęła się. – Witaj, Mir. Wejdź proszę. Z ledwie słyszalnym szelestem drzwi rozsunęły się i porucznik wszedł. Pośrodku dużego pokoju stała kobieta, dziewczyna prawie, ubrana w coś w rodzaju niebieskiej tuniki przepasanej złotym paskiem. Na opalonych, bosych stopach miała sandałki też o barwie starego złota, a nad czołem identycznie tego samego koloru falę włosów prze- wiązanych niedbale niebieską wstążką. Wyciągnęła ku przybyłemu obie ręce w przyjacielskim geście. – Cześć astronauto! Cóż to sprowadza w moje progi filar między- gwiezdnej nawigacji? Stęskniłeś się za moim widokiem? – Coś w tym rodzaju – roześmiał się Mir. – Poza tym jestem poważnie chory. – Co ci dolega? – kobieta spoważniała. – Serce, doktorze – teatralnym gestem przyłożył rękę do piersi. – Serce! – Wariat! Idź do psychiatry, jeżeli nie chcesz do kardiologa. – Dosyć... Dosyć – przerwał jej z uśmiechem, machając rękami. – Diagnozę już sobie postawiłem bezbłędnie, tylko lekarstwa na to nie widzę, a co do wyboru specjalisty to odpo- wiadają mi właśnie neurolodzy. Młodzi i piękni neurolodzy. I cóż? Nie prosisz siadać? – Przepraszam cię. Naturalnie. Tylko tak się rozgadałeś, że zapomniałam o obowiązkach gospodyni. Lekki ruch ręki i ze ściany wysunęły się dwa niewielkie foteliki i niewiele większy stolik. Usiedli. Przyglądał się jej ukradkiem. Piękna była, ale chyba nie uroda miała tu decydujące znaczenie, a raczej nie tylko uroda. Były przecież ładniejsze, ot choćby czarnowłosa Rit z trzeciej sekcji. A jego ciągnęło właśnie do Leny. Miłość? Być może. Wpadał tu przy byle okazji, a i bez okazji. Lena przyjmowała go z uśmiechem i odrobiną szacunku. Był przecież kimś na pokładzie „Sol”. Nigdy jednak ich wzajemne stosunki nie wyszły poza ramy przyjaź- ni. Na pewno nie z braku chęci z jego strony. – Coś ty dziś taki milczący, prawa ręko Astrogatora? – – spytała Lena przerywając kłopotliwe milczenie. – Nie masz mi nic do powiedzenia, czy może nie masz chęci mówić? – Nie to, Leno. Po prostu jestem nieco zdenerwowany. – Ty zdenerwowany? Czy ty masz nerwy? – Nie żartuj. Zdenerwowany, podniecony... – Czym? – Widzisz, niedługo, za kilka godzin jedziemy na rekonesans. Zawsze, kiedy mam po- stawić po raz pierwszy nogę na obcej planecie, odczuwam coś w rodzaju tremy. Potem to mija i już jest dobrze. – Spodziewacie się, że może to być niebezpieczne? – Niee. Chyba nie. Planeta pustynna. Niewiele na niej życia, a i to w formie najprost- szej. Chociaż, co my o niej wiemy? – No tak. Mogą być niespodzianki. Czym jedziecie? – „Golemem”. – Tą twierdzą na gąsienicach? No to możecie być spokojni. Czyja to propozycja? – Propozycja? – Propozycja użycia właśnie tego czołgu. – Astrogatora i Nilsa. – Widocznie nie jest tak różowo – kobieta zamyśliła się. – – Czegoś się jednak nasi wodzowie obawiają. Mir pokręcił głową. Nie. Nie lękają się tej planety ani tego co może kryć. Jak wytłu- maczyć tej pięknej dziewczynie, że to, co w tej chwili odczuwa, to nie lęk przed nieznanym, ale niepokój badacza. Zresztą też znalazł sobie czas i miejsce dla filozoficznych rozważań. Wstał i rozłożył ręce. – Na mnie już czas, Kwiecie Medycyny. – Do widzenia, Chlubo Nawigacji. Mam wyjść pożegnać cię z bukietem kwiatów? – Możesz. Albo wiesz co? Lepiej daj wiecheć cyfronowi. Będzie równie sztywny i bezosobowy jak ty” Roześmiali się oboje. Porucznik wstał i skinąwszy Lenie ręką skierował się ku drzwiom. Wyszedł trochę zły na siebie. Po co właściwie była mu potrzebna ta ironia? I właściwie czego spodziewał się po tej wizycie? Dobra! Dość o tym! Teraz trzeba zająć się czymś innym. W tej chwili ważna jest je- dynie wyprawa na zewnątrz. Tor dowodzi całością, ale techniczna strona rekonesansu to jego sprawa i on za nią odpowiada przed Kir Rosem i Radą. Cyfron zapewne podstawił już „Go- lema” pod trzecią śluzę. Trzeba tylko raz jeszcze sprawdzić wyposażenie. W skład jego wchodzą dwa wieloczynnościowe androidy, to chyba powinno wystarczyć. Zresztą gdyby Tor był innego zdania weźmie jeszcze jednego z obsługi śluz. Nie przeoczył chyba niczego istot- nego. Do odjazdu pozostało już niewiele czasu. Za kilka godzin trzeba będzie wbić się w skafander biologiczny. Nie lubił ich. Były to obcisłe kombinezony z jakiejś mającej wła- sności antybiotyczne tkaniny. Całość wieńczyły duże, tak przezroczyste, że prawie niewi- doczne banie hełmów. Tworzywo z jakiego je skonstruowano, przepuszczało gazy zatrzymu- jąc drobnoustroje, nawet tak zwane wirusy przesączalne. Miało jeszcze jedną istotną i nader ciekawą właściwość. Z licznych gazów tworzących atmosferę, przepuszczało jedynie mie- szankę w składzie i proporcjach nadających się do oddychania przez człowieka. Naturalnie, kiedy wiadomo było, że atmosfera tej czy innej planety nie zawiera gazów potrzebnych czło- wiekowi, wówczas zachodzi konieczność załadowania na plecy butli z odpowiednią mieszan- ką. Dobrze, że atmosfera tej planety nadawała się doskonale do oddychania. Wprawdzie za- wartość tlenu była nieco wyższa niż na Ziemi, ale nie stanowiło to istotnej przeszkody. Mu- sieli tylko poznać dokładnie tutejszy świat mikrobów i uodpornić nań ludzi. Właśnie poznanie tego świata przez pobranie i zbadanie pobranych próbek było naczelnym zadaniem jutrzejszej miniwyprawy. Ranek. Przed trzecią śluzą zgromadzili się już wszyscy biorący udział w wyprawie. Wokół stojącego na podjeździe „Golema” krzątali się jeszcze technicy z Sekcji Transportu Planetarnego kończąc ostateczne sprawdzanie. I tu ludzi mogły z powodzeniem zastąpić au- tomaty, ale każda tego rodzaju wyprawa była nie lada atrakcją dla załogi fotonowca toteż każdy chciał, bodaj w niewielkim stopniu przyczynić się do jej powodzenia. W specjalnych wnękach z tyłu pojazdu tkwiły już oba androidy. Skinąwszy ręką zgromadzonym, Mir wspiął się po krótkim trapie do wnętrza. Przejrzał luki, sprawdził prze- lotnie czy nie zapomniano o ręcznych laserach i usiadł w foteliku kierowcy. Wcisnął przycisk łączności. Na ekranie pojawiła się twarz dyżurnego Centrali. Uśmiechnął się do niego. Był to Ren Tas – Kierownik Sekcji Kartograficznej. – Czołem, Ren. Od kiedy to Kartografia pełni dyżury? – Na osobistą prośbę. Chcę mieć bezpośrednią łączność z wami. Bodaj łączność, bo nie pozwolili mi jechać. Wychodzicie za dwadzieścia dwie minuty. Powiadom Tora. Mir wstał i podszedł do włazu. Jeszcze raz bacznym spojrzeniem omiótł wnętrze po- jazdu i wychylił się na zewnątrz. – Profesorze, proszę wszystkich na miejsca. Ruszamy. Zatrzasnęły się za czteroosobową załogą silikowe drzwi. Zajęli miejsca. Aad i Kur, młodzi technicy–kierowcy za sterami „Golema”, tuż za nimi, plecami do siebie, Mir i Tor. Każdy z nich miał przed sobą półkoliście trzy ekrany monitorów. Każdy też miał do dyspozy- cji, to znaczy pod swoją opieką, jednego androida, którym kierował za pomocą specjalnego urządzenia. Istniała również możliwość połączenia sterowania obydwoma androidami z jednego stanowiska. Przed pojazdem powoli opadały wrota śluzy tworząc łagodny zjazd. W otwartym pro- stokącie żółcił się poprzecinany ciemnymi smugami piasek pustyni. W dalekiej perspektywie, od ciemnobłękitnego nieba ostro odcinały się nieruchome fale diun. Ze zgrzytem gąsienic, wolno ruszył przed siebie silikowy olbrzym. Gdy dojechał do lekko drgającej kreski, miejsca, w którym kurtyna pola siłowego oddzielała fotonowiec od obcej pustyni, w powietrzu jakby zarysowała się migotliwa, pionowa przerwa. W nią to, rozwijając coraz większą szybkość, wjechał pancerny pojazd. Natychmiast zatrzasnęła się za nim niewidzialna zasłona i znaleźli się na kamienistej, piaszczystej pustyni obcej planety. „Golem”, wciąż nabierając szybkości, skierował się na południowy wschód, gdzie na horyzoncie, niewidoczna w tej chwili, czernia- ła wyraźna krecha puszczy. Ciężki gąsienicowiec kołysał się na boki, omijając porozrzucane tu i ówdzie głazy z jasnoszarego minerału. Zagłębiał się w bruzdy pomiędzy wydmami, pra- cowicie miażdżył gąsienicami czuby piaskowych fal. Wreszcie po blisko dwugodzinnej jeździe dostrzegli daleko przed sobą las, o ile to, do czego się zbliżali, można w ogóle było nazwać lasem. Coraz bliższy i wyraźniej widoczny twór przyrody nie stanowił jednolitej masy jak ziemskie, oplecione lianami tropikalne dżun- gle. Nie przypominał też w niczym ziemskich borów stref umiarkowanych. Były to zielonka- wo–liliowe, rozległe kępy ciasno ze sobą splecionych niby–roślin. Tworzyły gigantyczne pół- kule, poprzedzielane pasmami jasnego piasku. Wszystko to razem przypominało rozległy park z czystymi alejkami, a nie dziką, pierwotną puszczę nieznanej planety. Pojazd ziemski zagłębił się w ten labirynt przesmyków. Po obu stronach, widoczne teraz doskonale na ekra- nach, przesuwały się ściany gęsto splecionych roślin, tak gęstych, że wzrok nie przenikał w głąb tych dziwacznych tworów natury. Wyglądały jak wykute w kamieniu. A jednak te głębiny żyły. Mir dostrzegał czasem jakiś ruch. Krótki, błyskawiczny, tuż pod powierzchnią kępy. Niestety tak szybki, że absolutnie nikt nie był w stanie określić co go spowodowało. Pozornie nie było żadnej przyczyny. Zielone, o silnie fioletowym odcieniu, zbite w prawie jednolitą siatkę, rośliny trwały nieruchomo. Nie dobiegał stamtąd nawet naj- lżejszy szmer. A przecież zestaw akustyczny „Golema”, wyposażony w dodatkowe wzmac- niacze, chwytał szept nawet z odległości kilkuset metrów. Nic. Spokój i cisza. Tylko jedno- stajny, prawie niesłyszalny ciąg wiatru wiejącego górą dochodził do uszu jadących. Ujechali ze trzy kilometry i na znak Tora kierowca zastopował rozpędzoną maszynę. Rozglądali się bacznie, ale nic się w otoczeniu nie zmieniło. – Chyba zaczniemy? – spytał Tor nie zwracając się specjalnie do nikogo. – Weźmie- my próbki roślin. Mir podniósł się z fotela i sięgnął po krótki laser tkwiący przy ścianie w specjalnych uchwytach. Tor jednak potrząsnął głową i położył mu rękę na ramieniu. – Poczekaj Mir. Nie będziemy na razie wychodzić. Ta cisza i ten spokój jakoś mi się nie podobają. To zbyt proste, aby było prawdziwe. Poślij androida, niech pobierze próbki. – Dlaczego? Nic mi nie grozi. Biorę broń. – Nie, poruczniku. Wierz staremu. Poślij androida. Porucznik bez słowa odstawił broń i usiadł z rozmachem na dawnym miejscu. Ujął mikrofon. – Android C–3. Podejść do dżungli i pobrać próbkę roślin. Od pojazdu oderwał się człekokształtny robot i kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, zaopatrzonych w szerokie stopy dla pewniejszego poruszania się po sypkim podłożu, zaczął zbliżać się do gęstej ściany roślinności. Obserwowali go rozparci w wygodnych fote- lach, trochę zaniepokojeni przeczuciami starego biologa. Robot doszedł do kępy. Widzieli wyraźnie jego połyskujące metalicznie, szerokie plecy. Zatrzymał się, nieledwie dotykając piersiami gąszczu, wolno sięgnął do specjalnej kieszeni przy lewej nodze i wydobył kasetę. Teraz, prawą ręką wyposażoną w chwytne szczypce ujął pokaźny pęk roślin i szarpnął. Stawi- ły niespodziewanie duży opór. Szarpnął po raz wtóry i... Wszystko to stało się tak błyska- wicznie i niespodziewanie, że niewiele zobaczyli. Z gęstej, nieprzeniknionej ściany fioletu i zieleni wyprysnęly jakby dwie olbrzymie jaskrawozielone macki i błyskawicznie objęły an- droida. W tym samym ułamku sekundy robot uchylił się i strzelił z piersiowego lasera. Krótki, ostry błysk, trzask gdzieś w gąszczu i jeszcze szybciej niż się pojawiły, oplatające androida ramiona zniknęły nie tknięte nawet igłą światła. W miejscu gdzie uderzył morderczy promień, rośliny na moment poczerniały, skręcając się w agonalnym ruchu. Zielona przestrzeń wokół zafalowała i ciemna plama spalenizny zniknęła. I znów przed robotem stała jednolita, nieru- choma, bez śladu jakichkolwiek uszkodzeń, zapora. – Co to było? – spytał zdławionym głosem jeden z techników kierowców. Stary biolog nie odpowiedział. Pochylił się do przodu i przełączył obraz monitora na teleobiektywy andro- ida. Teraz na ekranie pojawiły się sploty ciemnoliliowych łodyg porośniętych zielonym, przypominającym sierść zwierzęcia mchem. Widzieli teraz to, co i robot. Ale nawet i to zbli- żenie nie wyjaśniało niczego. – Czy to zwierzę czy roślina, profesorze? – spytał spokojnie Mir. – W każdym razie dziękuję. Gdybym to ja poszedł, na pewno nie zareagowałbym z taką szybkością jak on. I chyba skafander niewiele by tu pomógł. Co robimy? – Odwołaj androida. Próbki jednak pobrał. Nie mamy tu na razie czego szukać. „Golemem” nie wjedziemy do wnętrza tych kęp bez miażdżenia i niszczenia, a nie chciałbym niczego niszczyć bez sprawdzenia co to właści- wie jest. Co to za twór. Dobierzemy się i do środka. Nie ma pośpiechu. – To co? – Wracamy? To ma być cała wyprawa? – Właśnie się zastanawiam. – Biolog był niezdecydowany. – Spróbuj połączyć się z Centralą. Zobaczymy. – Robi się – młody porucznik najwyraźniej nie miał zamiaru ani chęci wracać. – Chwileczkę. – Pokręcił gałką skali i na ekran wypłynęła twarz Rena. – Ren – Tor się już zdecydował. – Połącz mnie z Astrogatorem. – Rozkaz! – Obraz na ekranie na mgnienie oka zszarzał i już pojawiła się spokojna, pociągła twarz Astrogatora. – Tak? – Pobraliśmy próbki, Astrogatorze. Przy okazji coś nas zaatakowało. Ściślej mówiąc zaatakowało androida. Ten użył lasera, zresztą bezskutecznie. Mam to nagrane. W zasadzie mamy już wszystko to po co jechaliśmy, ale moim zdaniem, kiedy już tu jesteśmy... szkoda wracać. Chciałbym dotrzeć do jednego z tych koralikowych jeziorek czy stawów i rozejrzeć się po okolicy. Proszę o zgodę. – Dobrze, zezwalam. Tylko pod jednym warunkiem. Wszystkie badania przeprowa- dzać przy pomocy androidów. Stała łączność. Ruszyli szybciej przesmykami wśród roślinnych pagórków. Czy roślinnych? Tego właśnie nie byli pewni. Co wiedzieli o tej obcej planecie? Jakie formy życia rozwinęła? Wszelkie analogie do podobnych form ziemskich musiały być błędne. Tor nie ukrywał nie- cierpliwości. Stary uczony nie mógł doczekać się chwili, kiedy próbki pobrane dopiero co i spoczywające w kasecie androida znajdą się na stole laboratoryjnym pod mikroskopem. Mo- że wtedy będzie w stanie z dużą dozą prawdopodobieństwa określić czy to, co widzą, jest rośliną czy zwierzęciem. Czy zielone macki napastnika należały do tego niby– lasu, czy też do nieznanego zwierzęcia ukrywającego się w jego mrocznych głębiach. Tymczasem pojazd całkowicie miażdżył gąsienicami piach i kamienie. Po obu stro- nach przesuwały się wciąż te same liliowozielone kępy. Pas tego niby–lasu zdawał się nie mieć końca. Wreszcie po kilku długich kwadransach kopuły zaczęły stawać się jakby nieco niższe, bardziej płaskie, a na odsłaniającym się horyzoncie zamajaczyły odległe, poszarpane turnie i zwaliste zbocza potężnego łańcucha górskiego. Pas roślinności nagle się skończył i wjechali na kamienistą równinę lekko wznoszącą się ku górze, poprzecinaną licznymi choć niegłębo- kimi jarami o łagodnych zboczach. Charakterystyczny był fakt, że wszystkie z mijanych jarów miały położenie prostopa- dłe do gór, jakby wyżłobiły je jakieś właśnie stamtąd schodzące lawiny lub lodowce. Nie było tu śladu jakiejkolwiek roślinności. Martwa, kamienista, dzika równina. Wydawało się jednak, że zbocza dalekich gór, zwłaszcza u podnóży, pokrywał płaszcz lasu. Mogło to być równie dobrze złudzeniem powstałym na skutek innego koloru skał u podnóża, niż w wyższej partii. Od gór dzieliło ich jakieś piętnaście kilometrów. Z powodu niezwykłej przejrzystości powie- trza mogło to być również złudzeniem i góry leżały dużo dalej. Ale nawet i dwukrotnie więk- sza odległość nie stanowiła problemu dla szybkości i zasięgu pojazdu jakim dysponowali. Nie mieli zresztą zamiaru zapuszczać się w głąb gór ani nawet dotrzeć do nich. Celem było dotarcie do jednego z jeziorek leżących gdzieś u ich podnóża. Jechali stale pod górę. Teren wznosił się wyraźnie, choć niezbyt raptownie. Na pole- cenie Tora, kierowca wprowadził „Golema” w jeden z jarów i zwiększył szybkość. Dno było gładkie, bez jakichkolwiek przeszkód. Szerokie na jakieś dziesięć, jedenaście metrów przy- pominało dobrze utrzymaną szosę. Złudzenie to potęgowały jeszcze łagodne zbocza o jednakowej wysokości i jednakowym, na całej długości, nachyleniu. Były jak cała okolica zupełnie pozbawione roślinności, jakby wyżłobione w jednolitej, ciemnobrunatnej skale po- znaczonej tu i ówdzie jaśniejszymi cętkami. – Na twory polodowcowe to mi nie wygląda – zauważył półgłosem profesor. – Spójrz, poruczniku. Wygładzone tu wszystko, powiedziałbym, wypolerowane. Tak działać potrafi tylko woda i to spływająca długo i często. – I mnie to przyszło na myśl – zgodził się Mir. – I jeszcze jedno, profesorze. Proszę się nie śmiać, ale dałbym głowę, że nie jest to dzieło przyrody, a raczej nie tylko przyrody. To mi przypomina kanały. Sztuczne kanały. – Bez przesady Mir. Przyroda nie takie rzeczy potrafi. A ta planeta jest z całą pewno- ścią nie zamieszkana. – Skąd ta pewność? – Młody człowieku. Ileż to miesięcy krążyliśmy po ciasnej orbicie okołoplanetarnej? Czy pokazały coś zdjęcia? A pomiary energopola? Czujniki rozkładu promieniowania pod- czerwieni? Nie, poruczniku. Ta planeta nie jest zamieszkana przez żadne istoty zdolne do stworzenia cywilizacji i prawdopodobnie nigdy w przeszłości takiej cywilizacji nie miała. Mir milczał nie przekonany. Pewnie. Miast ani dużych skupisk mieszkalnych na pla- necie nie było. Musieliby je zauważyć. Nie było też mórz ani dużych rzek. W ogóle planeta, pomimo pasów niby–dżungli w strefie równikowej, była globem typowo pustynnym. Hydros- ferę jej reprezentowały jedynie, liczne wprawdzie, lecz niewielkie jeziorka w dość zagadko- wy, regularny sposób porozrzucane po całej powierzchni globu. Ku jednemu z nich właśnie zmierzali. Wciąż jechali gładkim dnem skalnej szczeliny. – Uwaga! Wychodzimy z jaru – odezwał się kierowca. Wszyscy zwrócili wzrok na czołowy monitor. Ściany jaru rozeszły się na boki i ziemski pojazd wpełzł do przestronnej doliny. Takie same o łagodnym stoku zbocza. Gładkie, pozbawione nawet najdrobniejszych okruchów skał dno i, lśniące pośrodku jak drogocenny diament w szarej oprawie kamienia, jezioro. Podjechali tuż nad brzeg i stanęli obserwując powierzchnię wody. Dziwne to było jezioro. Niewielkie, o średnicy kilkudziesięciu metrów, błyszczące jasnym seledynem, jakby podświetlone od spodu. Było chyba idealnie okrągłe, a jego płaska tafla leżała zaledwie kil- kanaście centymetrów niżej od otaczających ją równie płaskich brzegów. Brzegów sprawiają- cych raczej wrażenie wierzchołka jakiegoś gigantycznego garnka, niż naturalnego zbiornika wodnego. Nie było tu ani skrawka czegoś podobnego do plaży, łagodnego podejścia, mielizn. Po prostu brzeg opadał gładką, jakby uciętą, prostopadłą ścianą w głąb zielonej toni. Wysłali androida. Człekokształtny automat pochylił się nad wodą i specjalnym naczy- niem zaczerpnął nieco cieczy. Patrzyli nań w napięciu, podświadomie oczekując, że i tu z wody wynurzą się jakieś macki i zaatakują androida. Ale nic się nie stało. Powierzchnia jeziorka pozostała spokojna. Jedynie od miejsca zaczerpnięcia rozchodziły się na wszystkie strony regularne koła. Profesor Nils ujął w dłonie dźwignie zdalnego sterowania, wyłączając jednocześnie pseudopsychikę robota. Teraz delikatny automat był tylko bezwolnym narzę- dziem w ręku kierującego nim człowieka. Wolno, jakby z wahaniem, wyciągnął przed siebie stalowe ramię i zbliżył dłoń do wody. Przez chwilę tkwił nieruchomo, potem wyprostował się. – Głębokość cztery tysiące osiemset metrów – zachrypiał głośnik. – Silne zanieczysz- czenie związkami mineralnymi. Profesor pchnął dźwignię i android posłusznie wrócił na swoje miejsce. – Koniec? Wracamy? – Mir spojrzał pytająco na biologa. – To już wszystko na dziś? – A co chciałbyś jeszcze? Popływać w tym stawku? Niestety, na to musisz trochę po- czekać. Tak, wszystko. Na jeden dzień w zupełności wystarczy. Powrót przebiegał szybciej. Znali już drogę i posuwali się po własnych śladach, led- wie już zresztą widocznych. Od gór wiał wiatr i zacierał koleiny. Zresztą ślady nie były im tak bardzo potrzebne. Mieli stałą łączność ze statkiem i w żadnym wypadku nie mogli zabłą- dzić. Wjechali między pierwsze kępy niby–lasu. Kierowca zmniejszył szybkość, wybierając co szersze przejścia między kopułami. – Profesorze – Mir zwrócił się do starego uczonego. – Nie musimy przecież wracać po własnych śladach tą samą drogą. Zatoczmy niewielki łuk. Więcej zobaczymy. O... tam w lewo jest jakby nieco szersze przejście. – Zgoda. Skręcili w lewo i pojazd, zwiększając szybkość, mknął teraz szeroką drogą rozwalając na boki sypki piach. W kabinie panowało milczenie. Po obu stronach „Golema” uciekały do tyłu znane im już, te same co i wszędzie, kępy liliowozielonych tworów. Nigdzie najmniej- szego nawet ruchu. Kępy sprawiały wrażenie rzeźb wykutych w malachicie. Nawet wiatr wzniecający tumany kurzu nie był w stanie poruszyć bodaj jednej gałązki tej dziwacznej ni- by–dżungli. Nagle pojazd raptownie zwolnił i zatrzymał się. – Poruczniku! Profesorze! Spójrzcie! A to co znowu? – Technik kierowca wskazywał palcem błyszczący punkt w rogu ekranu. Mir pochylił się niżej przerzucając jednocześnie obraz z monitora czołowego na boczne. Teraz zobaczyli wszyscy. Na drodze pojazdu, na wpół zagrzebany w piasku, spoczywał spory, połyskujący przedmiot. Nie ulegało wątpliwo- ści, że nie było to zwierzę ani roślina. Przypominało raczej w ogólnych zarysach niedbale porzucony skafander pilota. Patrzyli nań zdumieni. Pierwszy ocknął się Mir. – Skafander? Tutaj? Czyżby Astrogator wysłał oprócz nas jeszcze jedną grupę badaw- czą? Profesorze? – Nic o tym nie wiem – stary uczony potrząsnął przecząco głową. – Nie było o tym mowy. Dopiero po naszym powrocie i przebadaniu zdobytego materiału powinny ruszyć inne rekonesanse. – No tak. W każdym razie trzeba się upewnić. – Mir wpatrywał się w widoczny na ekranie, leżący przed pojazdem, błyszczący przedmiot. – Proszę połączyć mnie z „Sol” – zwrócił się do technika. Na ekranie pojawiła się twarz dyżurnego. Nie był to już Ren. – Łączcie mnie z Astrogatorem! Na ekran wypłynął obraz gabinetu i siedzący za biurkiem Kir Ros. – Słucham. – Astrogatorze. Czy oprócz nas wyszedł w tym kierunku jeszcze jakiś rekonesans? – Nie. Dlaczego? – W tej chwili trafiliśmy na bardzo ciekawe znalezisko. Wygląda jak nasz skafander kosmiczny. Dlatego pytałem. Zresztą trudno to dokładnie określić. Jest częściowo zagrzebany w piasku i... chyba z metalu. – Skafander? Ciekawe. Poruczniku, to na pewno nie jest skafander, a w każdym razie nie nasz. Nikt oprócz was nie wyszedł poza osłonę siłową „Sol”. Co proponujecie? – Decyzja należy do profesora. On dowodzi. – Rozumiem. A zatem, profesorze Nils? Stary uczony zamyślił się na moment. – Chyba poślę androida. Jeżeli to nie jest zbyt radioaktywne, weźmiemy. Jeżeli tak, trzeba będzie skierować tu specjalną ekipę z odpowiednimi urządzeniami. – Zgoda. Działajcie według uznania. Wierzę w wasz rozsądek. Ekran zgasł. Tor potarł w zamyśleniu czoło. – Wyślij oba roboty. Niech wezmą silikowy kokon. Aktywny czy nie, ostrożność nie zawadzi. Mir skinął głową i ujął w ręce dźwignie sterowania robotami. – Chyba pokieruję nimi? Licho wie co to za diabelstwo. I po chwili oba człekokształtne roboty skierowały się ku zagrzebanemu w piasku przedmiotowi. Pozostali obserwowali je w napięciu. Tor czuwał przy wskaźnikach. Androidy zbliżyły się do znaleziska i stanęły. – Radioaktywność w normie. Zaczynaj – głośno i wyraźnie powiedział Tor. Widać by- ło, że stary biolog jest, jak i wszyscy, podekscytowany całym tym zdarzeniem. Ostatecznie nie co dzień zdarzało się astronautom znaleźć wytwór jakiejś obcej cywilizacji. Zwiedzili przecież i zbadali pobieżnie dziesiątki planet. Na niektórych z nich było nawet życie. Prymi- tywne wprawdzie i nieporadne, ale życie. Jednak dopiero tu, na tej nie zamieszkanej, pustyn- nej planecie natknęli się na coś, co z pewnością nie było dziełem przyrody. Nie było też ich dziełem. Więc czyim? Nic więc dziwnego, że żywiej zabiły im serca, a oczy bacznie śledziły każdy ruch an- droidów. Mir był wprawnym operatorem, toteż po kilkunastu minutach tajemniczy przedmiot otulony w silikowy kokon spoczywał w pojemniku „Golema”. Teraz na pełnych obrotach spieszyli w kierunku fotonowca. Gnała ich niecierpliwość. Udana była ta ich niewielka wyprawa. Pragnęli, aby jak najprędzej wiezione w luku przed- mioty i próbki znalazły się w pracowniach specjalistów. Ogólne zebrania całej załogi „Sol” odbywały się bardzo rzadko i naprawdę z bardzo ważnych przyczyn. Najczęściej Astrogator zwoływał konferencję kierowników zespołów spe- cjalistycznych, a o wynikach powiadamiano wszystkich za pośrednictwem telewizji. Jednak wszystkie lub prawie wszystkie obrady każdy mógł obserwować na ekranie telewizora w swojej kabinie, jeżeli tylko miał na to ochotę. Tak było i tym razem. Po powrocie uczestnicy rekonesansu zdali krótki raport Kir Rosowi i po przekazaniu znaleziska oraz pobranych próbek specjalistom, udali się na odpoczynek. Minęło kilkanaście godzin i Kir Ros zarządził odprawę. W sali obrad zgromadzili się wszyscy kierownicy sekcji badawczych. Obrady tym razem wyjątkowo rozpoczął Mir. – Koledzy – zaczął spokojnym głosem. – Rekonesans, jaki przeprowadziliśmy wspól- nie z profesorem Nilsem, dał dosyć nieoczekiwane wyniki. Zresztą o tym zapewne wszyscy już wiecie. Nie będę więc omawiał tej sprawy. Teraz trzeba się zastanowić, jakie mają być nasze dalsze plany. Co badać w pierwszej kolejności? Proszę o wypowiedzi. Tor Nils podniósł rękę. Wszyscy spojrzeli na biologa. Ten milczał długą chwilę z pochyloną głową, wreszcie, nie wstając z miejsca, zaczął mówić wolno, z namysłem. – Wydaje mi się, że jeżeli celem naszym jest osiedlenie się na tej planecie choćby cza- sowe, musimy ją poznać. I to możliwie dokładnie. To chyba jasne. Poznać najpierw najbliższe otoczenie, potem dopiero organizować duże, dalekie wyprawy lądem i powietrzem. Coś za- atakowało androida. Musimy wiedzieć co. Nie chcemy i nie możemy żyć i pracować cały czas pod kloszem osłony siłowej. Chcemy i musimy wiedzieć co nam ewentualnie może tu zagrozić. Proponuję penetrację i zbadanie kęp roślinnych. Jestem gotów uczestniczyć w tych badaniach. Na razie tyle. Przez cały czas wypowiedzi Tora Nilsa, Astrogator Kir Ros kiwał głową z aprobatą. Teraz wstał. – To samo miałem na myśli. Po prostu profesor Nils mnie uprzedził – rzekł z uśmiechem. – To dla nas najważniejsze. Tylko maleńkie uzupełnienie. „Sol” jest układem zamkniętym, ale lekkomyślnością byłoby utrzymywać ten stan rzeczy bez rzeczywistej po- trzeby, przez okres naszego tu pobytu. Pamiętajcie, że nie osiedlamy się tu na stałe, ale mogą upłynąć lata zanim opuścimy ten glob. Musimy stwierdzić czy i czym grozi nam ewentualne spożywanie tutejszych roślin i wody. Otóż to! Wody! I dlatego proponuję. Wydzielić dwie grupy badawcze. Kierownictwo jednej z nich powierzyć Torowi Nilsowi z zadaniem przeba- dania tego co nazwaliśmy dżunglą. Drugą grupę, pod dowództwem porucznika Mira, wysłać na zbadanie koralikowego jeziorka i jego głębin. Wiem, że się do tego pali – spojrzał z uśmiechem na swego zastępcę. – Trzeba ustalić jakie jest jego pochodzenie, czy istnieje w nim życie biologiczne i jaka jest jego ewentualna przydatność do naszych potrzeb. Składy i wyposażenie grup ustalą kierownicy. Skończyłem. Zebrani przez chwilę milczeli zastanawiając się, potem rozległ się szmer aprobaty. Wypowiadało się też kilku specjalistów, ale w zasadzie zgodzono się w całości na propozycję Astrogatora i profesora Nilsa. Głosowano jednomyślnie. ROZDZIAŁ II Wyruszyli wczesnym rankiem. Fotonowiec pogrążony był jeszcze w głębokim śnie. Na jego pokładzie czuwali tylko nieliczni wachtowi i dyżurne automaty. Nad pustynią tym- czasem wstawało słońce. Kładło długie, głębokie cienie na brunatnych piaskach. Powietrze było suche i chłodne. Cisza. Tylko wiejący od zachodu lekki wiatr wzniecał tu i ówdzie ob- łoczki pyłu, ścinając ostre czubki wydm. Martwa to była pustynia. Jednostajne diuny i porozrzucane, dość rzadko zresztą, ol- brzymie głazy o gładkich, wypolerowanych przez piasek i wiatr powierzchniach. Nad tym wszystkim głębokie, bladoniebieskie, bez jednej chmurki niebo. Jechali dwoma pojazdami gąsienicowymi typu „Golem”. Każdy z pojazdów holował za sobą przyczepę, na której w specjalnych łożach tkwiły niewielkie batyskafy. Owalne, ry- bopodobne łodzie zwane „Delfinami”. W rekonesansie brało udział dziewięciu ludzi. Począt- kowo ustalono, że grupa składać się będzie z ośmiu uczestników, ale zupełnie niespodziewa- nie zgłosił się jeszcze jeden. Profesor Tor Nils zrezygnował z dowodzenia grupą mającą ba- dać niby–dżunglę i przyłączył się do Mira. Ten przystał na to z radością. Lubił starego uczo- nego i cenił za olbrzymią wiedzę, niespożyte siły, energię i ojcowski stosunek do młodszych wiekiem. Natychmiast też chciał mu przekazać dowództwo grupy, ale profesor odmówił. – Nie, Mir. Dowódcą grupy pozostaniesz ty. Chcę mieć wolne ręce i poświęcić się badaniom. Mam pewną koncepcję, którą muszę sprawdzić, a dowodzenie tylko utrudniłoby mi obserwa- cję. Zresztą nikt moim zdaniem nie nadaje się do tego lepiej niż ty. Tak też zostało. Całością dowodził porucznik Mir. Drogę znali. I choć wiatr wygładził i zasypał ślady wczorajszej wędrówki, jechali bez wahania, z największą szybkością jaką w tym terenie mogły rozwinąć „Golemy”. Gdy dotarli do kotliny z jeziorkiem, nie zatrzymu- jąc się nigdzie po drodze, słońce stało już wysoko na niebie. Mir, jadący w pierwszym „Go- lemie”, podprowadził pojazd do brzegu i tu rozdzielili się. Pojazdy rozjechały się w dwu przeciwnych kierunkach, okrążając jeziorko. Zastopowały na przeciwległych brzegach i na dany sygnał postawiły osłonę siłową pokrywając nią całe jezioro i otaczające je łagodne zbo- cza. Odtąd byli zupełnie bezpieczni i mogli przystąpić do wstępnych badań. Tym razem bez pośpiechu i nerwowości. Pierwsze jak zwykle ruszyły automaty, wysoko wyspecjalizowane maszyny doskonale zastępujące człowieka. Nad cichym dotąd jeziorkiem rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Pozornie chaotyczna, a jednak celowa. Dziesiątki najprzeróżniejszego kształtu robotów roz- pełzło się wokoło niewielkiej tafli wodnej. Pierzchła gdzieś cisza. Jednak do uszu siedzących jeszcze w pojazdach ludzi nie dochodziły przez wyciszone głośniki żadne odgłosy. Tylko ostre błyski błękitnego ognia towarzyszące burzeniu i przetwarzaniu skał, przecinały ekrany monitorów. W okienkach kontrolnych wyskakiwały dane badań geologicznych oraz setki sy- gnałów odnoszących się do dokładnych badań terenu pod przyszłą minibazę. Na równinie, nad wodą, powoli wyrastały jej bryły. Tuż przy skraju osłony siłowej wystrzelił w niebo maszt radiostacji. Teraz androidy przystąpiły do wyładowywania przyczep i po krótkim cza- sie oba podwodne pojazdy „Delfin I” i „Delfin II” kołysały się na gładkiej jak lustro po- wierzchni zagadkowego jeziora. Wyglądało to dość niezwykle. Ciemnostalowe, o błękitnym odcieniu, wrzecionowate kształty kadłubów łodzi ostro odcinały się od seledynowego tła wody. Najdziwniejsze jednak było to, że były jakby podświetlone od spodu, co pozwalało bez trudu dostrzec każdą plamkę na zanurzonych burtach. Ociepliło się znacznie. Częściowo na skutek budowlanej krzątaniny automatów, czę- ściowo zaś dzięki stojącemu w zenicie słońcu. Zdążyli już zresztą przekonać się, że pomimo zimnych nocy i chłodnych poranków, dnie są tu upalne i przy bezwietrznej pogodzie tempera- tura sięga trzydziestu kilku stopni w skali Celsjusza w cieniu. Typowo kontynentalny klimat nie był niczym dziwnym na tej pozbawionej mórz, pustynnej planecie. Nie przejmowali się tym, wyposażeni w urządzenia zapewniające im optymalne warunki klimatyczne nawet w międzyplanetarnej pustce. Zresztą tam, w głębi, gdzie spędzać będą większość czasu, skoki temperatury są z pewnością niewyczuwalne, a temperatura samej wody, jak to stwierdzili podczas pierwszego rekonesansu, jest stosunkowo wysoka. Za wysoka nawet jak na tę szero- kość planetograficzną. Dziwiło ich to nieco, ale doszli do wniosku, że po prostu gdzieś w pobliżu znajdują się gorące wypryski magmy. Podczas przelotu orbitalnego dostrzegli przecież w tej okolicy niewielki, czynny wulkan. Pomieszczenia Bazy były już gotowe. Teraz oba „Golemy” wjechały do wybudowa- nych dla nich specjalnych boksów, połączonych krytym przejściem z częścią mieszkalną i załogi mogły opuścić pojazdy. Ustawał ruch na placu, jeszcze tylko krzątały się automaty budujące niewielkie, pływające molo. Wewnątrz głównej kopuły Bazy zapłonęło jasne światło. Szybko minął pracowity dzień i słońce zaczęło chylić się ku zachodowi dotykając postrzępionej krawędzi gór. Pierw- sze zanurzenie trzeba było odłożyć do jutra. Zapadła noc. Nie przeszkadzała im ciemność. Światło nie miało tu najmniejszego znaczenia. Wprawdzie dysponowali kilkoma mocnymi reflektorami, ale okazały się niepotrzebne, tak samo jak i potężne lampy zamontowane na wysokich masztach. Z jeziora bił tak intensywny blask, że w promieniu kilku metrów od brzegu można było z powodzeniem czytać. Było to bardzo intrygujące i dlatego nie mogli się doczekać chwili, kiedy oba „Delfiny” zanurzą się w głąb tej studni światła. Zmęczenie dawało się jednak mocno we znaki. Technicy wygasili zbędne światła i nieliczna załoga Bazy zaczęła przygotowywać się do zasłużonego odpoczynku. Mir przeciągnął się z westchnieniem i spojrzał na profesora. – Nie jestem wcale zmęczony. Chętnie ruszyłbym zaraz w dół. – Ej wy młodzi, młodzi... – pokiwał głową Tor. – Gorące głowy i żelazne zdrowie. Niestety, kochany musisz poczekać do jutra. Na dzisiaj dosyć, a pośpiech bez uzasadnionej przyczyny nigdy nie wychodzi na dobre. Pamiętasz Drugą Alfy Eridani? Mir skrzywił się. Pamiętał, a jakże. Nie zapomni tego do końca życia. Olbrzymia, o metanowej atmosferze i potwornym ciśnieniu, druga od słońca planeta o mało nie stała się jego grobem. Penetrowali wtedy niewielki płaskowyż pokryty niskopienną, granatową roślin- nością. Poruszali się jak muchy w smole. Ciało przygniatało ciążenie, członki były jak z ołowiu pomimo specjalnych, sterowanych bioprądami skafandrów. Poszli wtedy bez do- kładnego rozpoznania. Okolica wydawała się zupełnie bezpieczna nie licząc tych kilku „g” więcej. Chcieli jak najszybciej pobrać próbki. Nie czekali na androidy, poszli we trzech. Do- piero gdy kruchy, porowaty grunt zaczął zapadać się pod ich zwiększonym ciężarem, zrozu- mieli swój błąd. Było już jednak za późno. Dwaj jego towarzysze pozostali tam na zawsze. Mira szczęśliwie odnalazł i uratował Dar. Kosztowało go to prawie dwa miesiące leczenia i przymusowej bezczynności. Potrząsnął głową. Nie lubił tego wspominać. Czuł się z tym wspomnieniem źle, mimo iż nie ponosił żadnej winy za to, co się wtedy stało. Nie był dowód- cą tej trójki. Machnął ręką. – To co innego. Zresztą nie spieszę się. Po prostu chciałbym by już było rano. – Będzie i rano. – Profesor Nils rozsiadł się wygodnie w dostosowanym do kształtów ciała foteliku. – Co chcesz robić rano? – Zejdziemy na dno studni w obu „Delfinach”. Na razie według szablonu. Temperatu- ra, próbki wody, próbki skał na różnych głębokościach i na dnie, a potem zobaczymy. Profesor uśmiechnął się szeroko. – Kogo chcesz oszukać Mir? Nie wmówisz mi przecież, że dla szablonowego zestawu badań rozbiłeś tu, bądź co bądź, sporą bazę i przeforsowałeś zgodę na użycie dwu „Delfinów” tu, gdzie z powodzeniem wystarczyłby jeden. Czego oczekujesz? Teraz z kolei roześmiał się Mir. – Profesorze. A pan? Czemu pan nie protestował, tylko poparł mnie? Obaj myślimy to samo. Dlatego zrezygnował pan z badań naziemnych i dołączył do naszej ekipy. – Masz rację. Nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia dla głębokości tego jeziora. Przecież w porównaniu ze średnicą, głębokość jest fantastyczna. I te równe brzegi, regularny kształt, to świecenie. Po co? Skąd? Masz rację. Myślę to samo co i ty. Tam w głębi kryje się coś bardzo zagadkowego. Coś, z czym jeszcze nie mieliśmy do czynienia. Ja mam nosa, synu. – No dobrze, profesorze. I ja tak sądzę, ale dość na dzisiaj. Czas spać. We śnie szyb- ciej mija czas. Zanurzymy się jutro rano o ósmej. Zgoda? – Zgoda. Ty tu dowodzisz. Dobranoc. Rozeszli się do pomieszczeń sypialnych, ale podniecenie, oczekiwanie na wyprawę w głąb jeziora jeszcze długo nie pozwoliło im usnąć. Przed wyznaczoną porą wszyscy już byli na nogach. Zajęli miejsca w łodziach. Wreszcie padł rozkaz. Pierwszy zanurzył się „Delfin II”, na pokładzie którego znajdował się Mir, Tor Nils, młody hydrolog Zyt i geolog Ron. „Delfin I” z załogą złożoną z Nora i Arna, inżynierów Sekcji Budownictwa Podwodnego, pozostał na powierzchni gotowy do akcji, zachowując dwustronną łączność z „Delfinem II”. Obaj w napięciu wsłuchiwali się w odgłosy dochodzące z nastawionego na cały regulator głośnika. Początkowo był to ledwie słyszalny głos pracują- cych śrub i łagodne bulgotanie wody, wreszcie spokojny, flegmatyczny głos Żyta. Uśmiech- nęli się obaj. Ten to ma nerwy jak postronki. Nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Relacjonował sucho, beznamiętnie. – Dwa tysiące osiemset... Ciśnienie poniżej normy. Trzy tysiące. Ciśnienie bez zmian. Długa chwila milczenia, szmer wody i znów Zyt. Tym razem jednak, nie do wiary, czymś wyraźnie zaniepokojony. – Cztery tysiące... Siadamy... Co u licha z tym ciśnieniem? Jakieś szepty, gardłowy, niezrozumiały bełkot i czysty głos. – Jakie ciśnienie? O co chodzi Zyt? – To Mir. – Poruczniku! Cztery tysiące metrów zanurzenia, a ciśnienie jak na dwudziestu me- trach. Co to znaczy? – Nie wiem. Nic nie rozumiem, ale, że ciśnienie jest tak niskie to chyba dla nas lepiej. To nam ułatwi zadanie. Uwaga „Delfin I”. Słyszysz mnie Nor? – Doskonale. – No to w dół! Czekamy na was. Teraz nadeszła ich kolej. Nor ujął stery i zdecydowanie pchnął dźwignię balastów. Na tę chwilę czekał już od wczoraj. „Delfin I” posłuszny woli człowieka, jak kamień runął w dół, w głąb wodnej toni. – Wolniej – mruknął Arn. – Rozwalisz łódź albo siądziemy im na głowy. Gdzie ci się tak spieszy, wariacie? Nor w odpowiedzi roześmiał się cichutko, ale posłusznie zmniejszył prędkość zanu- rzenia i włączył napęd śrubowy. Teraz batyskaf nie tonął już, ale zaczął zataczać niewielkie kręgi po spirali zbliżając się do dna. W pół godziny później pojazdy leżały obok siebie na wklęsłym, piaszczystym dnie jeziora. Jasno tu było. Jaśniej niż w przypowierzchniowych warstwach wody. Źródłem inten- sywnego, zielonkawego światła był, jak zdążyli zauważyć przy zanurzaniu, szeroki pas jakie- goś nieznanego minerału o fosforyzujących właściwościach, biegnący wkoło skalnych ścian jeziorka. Właśnie ścian. Jezioro nie przypominało w niczym jezior jakie znali. Była to raczej czterokilometrowej głębokości studnia o gładkich, jakby wykutych w skale ścianach. Jakieś dziesięć, jedenaście metrów nad dnem biegł właśnie ów świecący pas. Woda była niesłycha- nie przejrzysta, bez najmniejszych zanieczyszczeń. Nawet piasek dna poruszony osadzeniem obu pojazdów opadł tak szybko jakby składał się z opiłków żelaza. Teraz dopiero dostrzegli, że zielony, świecący pas nie tworzył zamkniętego pierścienia. Na wprost przed dziobami ło- dzi była przerwa i widniał obrys wejścia do tunelu wiodącego poziomo gdzieś w głąb. Najwyraźniej studnia była tylko jednym z nie wiadomo ilu połączonych ze sobą zbiorników wodnych. O tym, że tunel nie kończył się ślepo świadczył płynący stamtąd słaby, ale wyraźnie wyczuwalny prąd. Dno studni było gładkie i puste. Nie rosły tu żadne rośliny. Nie zauważyli też niczego co by wskazywało na to, że w głębinach rozwija się jakieś życie roślinne czy zwierzęce. Ani śladu jakichkolwiek rybopodobnych czy skorupiaków. Nic tylko jałowy piasek o grubych, ciężkich ziarnach. A przecież na powierzchni kwitło życie, były rośliny i prawdopodobnie zwierzęta. Życie z reguły powstaje w oceanach, w wodzie, a dopiero potem wychodzi na ląd. A może tu było odwrotnie. Nie ma reguły bez wyjątków. Może na tej dziwnej planecie życie powstało na lądach w tych niby–kępach nibydżungli i dopiero teraz sięga lub zacznie sięgać w głąb wodnych zbiorników. Na wnioski było jednak grubo za wcześnie. Mir zdecydował się. – Uwaga Nor! Wpłyniecie w tunel i sprawdzicie dokąd prowadzi. W razie rozgałęzień stawiać radioboje. Nie pchajcie się za daleko. Gdyby okazało się, że jest dużo dłuższy niż dwa, trzy kilometry, wracajcie. Utrzymuj stałą łączność z nami. My na razie tu zostaniemy i zbadamy dno. Ruszajcie. To było coś dla Nora. „Delfin I” ruszył natychmiast i nabierając szybkości zniknął w tunelu. Jeszcze przez dłuższą chwilę widzieli jego cień zanim zatarła go coraz grubsza, oddzielająca ich ściana wody. Dopiero teraz głośnik wychrypiał: – Płyną! Dziękuję Mir. – Za co mi ten szaławiła dziękuje? – wzruszył ramionami Mir. – Ktoś przecież musiał wleźć pierwszy w tę dziurę. Nas to też nie minie. Na razie jednak zbadamy to, co mamy pod ręką. Już wcześniej zdecydował, że w pierwszym rzędzie należy dokładnie spenetrować studnię pobierając próbki wody i skał na różnych wysokościach. – Wychodzimy! Zyt pobierze próbki wody. Wystarczy cztery co dwieście metrów. Ren. Ty zajmiesz się tym świecącym pasem. Pan, profesorze, zostanie tymczasem w batyskafie. Proszę utrzymywać łączność z Norem i Arnem, no i z nami. Tu mogą się kryć różne niespodzianki, więc uwaga. Jeszcze jedno. Równie ważna jest łączność z pozostałą na górze trójką. To byłoby wszystko. Możemy zaczynać. Trzy sylwetki w obcisłych skafandrach odłączyły się od pojazdu i jak duże ryby roz- prysnęły się w przeciwnych kierunkach, wnosząc ruch w martwotę studni. Mir, nie włączając plecakowego silniczka, kilkoma ruchami płetw podpłynął do oświetlonej ściany. Tworzyła ją jednolita płyta bazaltowa, wygładzona, nieledwie wypolerowana, o idealnej krzywiźnie łuku. Dotknął ją ręką. Była ciepła. Co to znowu miało znaczyć? Odbił się od ściany i popłynął ku górze co kawałek sprawdzając ręką temperaturę kamienia. Nagle zastopował jednym ruchem płetw. Na wysokości trzystu metrów nad dnem od studni odchodził jeszcze jeden tunel. Dużo mniejszy niż ten denny, ale i tu od biedy dałoby się wpłynąć „Delfinem”. Spostrzegł, że deli- katny prąd wciąga go w czeluść tunelu. Wycofał się i popłynął jeszcze parę metrów w górę. Znów dotknął ręką ściany i o mało nie krzyknął ze zdumienia. Temperatura kamienia była dużo niższa. Ściana na tej wysokości była po prostu zimna. Co to wszystko znaczy? Co to jest? Wymiennik ciepła? Gigantyczny system centralnego ogrzewania? Czego? Włączył plecakowy napęd i wolno skierował się w dół ku pojazdowi. Był może w połowie drogi, kiedy nad uchem zaskrzeczał mu głośnik. – Mir! Uwaga Mir! Mówi Tor. Wracajcie! Zyt, Ron, natychmiast z powrotem! Zwiększył obroty do maksimum i pomagając sobie ponadto płetwami, jak strzała po- mknął ku widocznemu już, ciemnemu kształtowi łodzi. Dopadł włazu prawie równocześnie z Ronem. Tuż za nimi spłynęła sylwetka Żyta. W pośpiechu przecisnęli się przez wąską śluzę i nie zdejmując mokrych skafandrów, lekko zdyszani rozsiedli się na swoich miejscach w przeszklonej kabinie. – Co się stało? Dlaczego nas wzywałeś profesorze? – Posłuchaj – rzekł cichym głosem Tor i wcisnął klawisz zapisu fonicznego. Rozległ się głos Nora. – ...nic tu nie ma profesorze. Trochę roślin... Chyba glony... – To nie to – mruknął Tor. Zwiększył prędkość przesuwu taśmy. – Teraz! Posłuchajcie! – ...Za nimi! Stój! „Delfinem”! – chwila przerwy... Narastający szum w głośniku i znów wyraźne. – ... Tak, profesorze! Gonimy ich. Tu jest... W tym momencie głos urwał się jak ucięty i z głośnika płynęły już tylko niegłośne trzaski. Tor wyłączył magnetofon i spojrzał pytająco na towarzyszy. Siedzieli bez ruchu za- skoczeni i zdumieni. Mir pobladł lekko i pochylił się do przodu. – Co to za oni? Dlaczego wysiadła łączność? I to właśnie w takim momencie – spytał starając się mówić spokojnie, ale widać było, że przychodzi mu to z trudnością. – Nie wiem – odparł profesor i dodał głośniej: – Cokolwiek by to było, trzeba płynąć tam i zobaczyć. – Słusznie! Ale nie „Delfinem” – Mir już się zdecydował. – Nie możemy sobie po- zwolić na utratę łączności z górą, a tak niewątpliwie się stanie jeżeli ruszymy „Delfina”. Pły- niemy w skafandrach. Ja i Zyt. Pan, profesorze i Ron zostaniecie tu aż do naszego powrotu. Gdybyśmy nie wrócili, powiedzmy w ciągu godziny, wychodzicie na powierzchnię i alarmujecie „Sol”. To wszystko. Zbyt, zabierz... albo nie! Zaczekaj! – Sięgnął obok siedze- nia i wyjął z uchwytu miotacz Crocea. – Uważajcie na siebie – Ron był zawiedziony. – A może i ja z wami? – spytał z nadzieją w głosie. – Zawsze co trzech... – Nie! Zostajesz z profesorem. Idziemy, Zyt! Skierowali się ku tunelowi. Zaraz po wpłynięciu Mir zatrzymał się i bacznie rozejrzał wokoło. Nic nie wskazywało na to, że cokolwiek im grozi. Tunel ciągnął się prosto jak strzelił i wzrok sięgał dość daleko w głąb. Ruszyli więc całą mocą plecakowych silniczków, pilnie badając dno i boki. Nic! Wszędzie pustka, bezruch i ta zielonkawa, widmowa poświata. W dalszym ciągu milczały głośniczki hełmów i to było niepokojące. Zdążyli już przywyknąć do tego, że w głębinach było jasno. Gnał ich niepokój o towarzyszy. Od momentu przechwycenia przez „Delfina” dziwnych słów Nora minęło już trochę czasu. „Delfin I” był uzbrojony w dziobowy miotacz Crocea i dwa miotacze ręczne, ale to wcale nie uspokajało Mira. Kogo spotkał Nor z towarzyszem? Gdzie są teraz? Płynęli parę metrów nad dnem na ogół pustym i nagim. Tylko gdzieniegdzie wyrastały z piasku kępy niewysokich, liliowych roślin. Z prawej strony przesuwała się urwista ściana kamiennego muru z nielicznymi zresztą, płytkimi wgłębieniami. W nich nikt ani nic nie mo- gło się ukryć. A jednak tu gdzieś urywały się sygnały Nora i Arna. Strzępy rozmów jakie za- notował na taśmie „Delfin II”sugerowały, że coś zaskoczyło czy przeraziło ludzi. Najpierw krzyk Arna, potem te dziwne słowa Nora i raptowne umilknięcie nadajnika. Mir podpłynął do niewielkiego skalnego występu i zatrzymał się obejmując nogami kamień. Dziwne, ale i wspaniałe są te wypełnione wodą podziemia. Gdyby nie gęstość ośrod- ka, co wyczuwało się przy każdym ruchu, można by sądzić, że znajdują się na powierzchni, tak przejrzysta była woda. Mógł odróżnić każdy szczegół na drugiej ze skalnych ścian, bądź co bądź oddalonej o kilkanaście metrów. Tak jak i na tej, przy której odpoczywał, ciągnął się na niej u góry pas świecącego minerału. Wysoko nad nim zwisały, niby gigantyczne krople, szare nawisy sklepienia. Widział jak Zyt przeszukuje niezbyt głębokie, skalne otwory. – To daremne, Zyt. Tu ich z całą pewnością nie ma. Oni przecież płyną batyskafem. Chyba wrócimy. Ta woda tłumi sygnały. Już od chwili nie słyszę „Delfina”. Niech Tor zade- cyduje, ma więcej doświadczenia. Moim zdaniem trzeba jednak spenetrować ten odcinek tu- nelu „Delfinem”. Nic się jeszcze nie stało. Ostatecznie Nor ma spory zapas żywności i nie jest nowicjuszem. – Dobra. Ty tu jesteś wodzem. Nic się nie stało. Fakt! Może po prostu wstąpili gdzieś na piwo, ale posłuchaj mnie. Popłyńmy jeszcze kawałek. Wrócić zawsze będziemy mieli czas. Jak? – Tak mówisz? Zgoda! No to jazda! Ruszyli ostro naprzód, tym razem całą mocą plecakowych silników, pomagając sobie jeszcze płetwami. Nie upłynęli jednak daleko. Skalne ściany tunelu rozeszły się raptownie na boki i przed płynącymi otwarła się przestrzeń pozornie bezkresna. Wzrok gubił się w sinej, przechodzącej na horyzoncie w fiolet, dali. – Fiuuu... Na sadzawkę to nie wygląda. Wprawdzie tłumów tu nie widzę, ale Nora i Arna znaleźć będzie trochę trudno. A to co? Niedaleko od nich, w odległości kilkudziesięciu metrów ciągnęło się pasmo niewyso- kich, kamiennych form sprawiających wrażenie bardzo starych ruin. Wrażenie to potęgowały jeszcze pełgające w załomach tych niby–murów, żółtawe światełka. Mimo że pas świecącego minerału odszedł na boki wraz ze ścianami tunelu, jednak i tu było jasno. Światło płynęło gdzieś z góry, przyćmione jak na powierzchni w pochmurny, słotny dzień. Ale sklepienia nie można było dostrzec. Znając przejrzystość wody domyślali się jak musiało być wysoko. Dalej nie było doprawdy sensu zapuszczać się samowtór. Obaj zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Na tej olbrzymiej przestrzeni nie sposób było kogo- kolwiek odnaleźć. Trzeba było wracać z niczym do studni zanim Tor, wykonując polecenie, nie wynurzy się i nie zaalarmuje Centrali w fotonowcu. Bez słowa zawrócili zawiedzeni i mocno zaniepokojeni. Płynęło im się lepiej, bo pchał ich sprzyjający prąd. Nieliczne kępki roślin wyraźnie kładły się w kierunku studni. Było to dziwne i nie wróżyło nic dobrego. Przy- spieszyli, z całych sił wiosłując płetwami. Coś zaczynało się dziać. Coś, czego nie mogli zro- zumieć. Prąd stawał się coraz silniejszy i nie minęło więcej niż kilkanaście minut, gdy wypa- dli raczej niż wypłynęli nad okrągłe dno i leżący na nim batyskaf. I tu widać było skutki wzmożonego ruchu wody. Od dna odrywały się długie smugi piasku, wzlatywały do góry by po chwili, tracąc pęd, opaść ku dołowi tuż przy ścianach. Na- rosły tam już spore wały. Światło zielonego pasa było silnie przyćmione na skutek coraz in- tensywniejszego zanieczyszczenia wody ciężką zawiesiną piasku. Dopadli „Delfina”. Właz był szczelnie zamknięty, ale czujny Tor dostrzegł ich po- wrót, bo klapa natychmiast uchyliła się i obaj, nie bacząc na szczupłość miejsca, wcisnęli się wraz z kłębami piasku w czarny tunel komory śluzy. Po chwili siedzieli na swoich miejscach. – No i co z Norem i Arnem? – Tor był zaniepokojony. – Nic. Kamień w wodę. I to dużą wodę. Tunel jest pusty, a dalej znajduje się olbrzy- mia pieczara. Prawdziwe podziemne morze. „Delfina” ani śladu. Profesorze! Niech pan spoj- rzy! Co się dzieje? Istotnie. Za pancernymi szybami batyskaf u działo się coś niepojętego. Z prawie nie- widocznego już w tej chwili wylotu tunelu pędziły kłęby mętnej wody. Coraz ostrzej targały łodzią i rwały ku górze. Robiło się coraz ciemniej. Niewiele pomogły włączone przez Rona potężne, halogenowe reflektory. Ciężki, piętnastotonowy batyskaf podskakiwał jak korek. W tej sytuacji nie było na co czekać. – Szasuj balasty i w górę! – Mir zdecydowanie wszedł w swoją rolę dowódcy. „Del- fin” jak uwolniony z uwięzi balon pomknął ku górze. Cztery tysiące metrów dzielące ich od powierzchni przebyli błyskawicznie, jak wyskakująca ryba wypryskując na światło dzienne. Dolina, w której tak niedawno pozostawili prowizoryczną bazę, przedstawiała dziwny i groźny widok. Cała, aż po łagodne zbocza, wypełniona była wodą. Woda, mętna i spieniona, wlewała się w gardziel wąwozu, którym przyjechali. Zniknęły zabudowania, molo i tylko na skraju tkwił nieporuszony maszt radiostacji. „Delfin”, porwany przemożnym prądem, kręcił się w koło i coraz prędzej zmierzał ku pieniącej się rzece. Patrzyli na to skamieniali. Ale Mira niełatwo było przestraszyć ani zaskoczyć. Bły- skawicznie przełożył manetkę gazu w skrajne położenie i ujął stery. Batyskaf pchany całą mocą, posłuszny sterom i potężnym śrubom, zatrzymał się, potem powoli zaczął opierać się falom i z lekka ukosem zbliżał się do stojącego z boku masztu. – Uwaga Tor! Jak tylko dobijemy do masztu unieruchomisz batyskaf wychwytywa- czami magnetycznymi. Zyt! Przygotuj się do wyjścia na zewnątrz. Gdy elektromagnesy unie- ruchomią łódź wyskakuj i mocuj linę do bocznych klamer. Uwaga! Już! Tuż u czubka łodzi wysunęły się z lewej strony burty okrągłe talerze elektromagnesów i gdy „Delfin” z trzaskiem uderzył o stalową kolumnę masztu, przywarły do niej jak macki. Niemal w tej samej chwili odskoczyła pokrywa włazu pokładowego i Zyt w pełnym skafan- drze i z liną w obu rękach wypadł na pokład. Spokojnie choć szybko otoczył maszt pętlą liny i oba końce opatrzone automatycznymi zatrzaskami przełknął przez klamry cumownicze. Ba- tyskaf był na razie unieruchomiony. Przynajmniej jak długo maszt wytrzyma napór wody. Mogli odetchnąć swobodniej i dokładnie rozejrzeć się wokoło. Z kręgu, który do nie- dawna był spokojnym, podświetlonym od dołu jeziorkiem, bił gejzer. Wytryski wody buchały na wysokość kilkunastu metrów i waliły się w dół z ogłuszającym łoskotem. Nadmiar wody z doliny z szumem uchodził przez wąwóz. – Co z trójką, która została w Bazie? – W głosie Rona drgnął lęk. – Chyba nic tragicznego. Baza wprawdzie zniszczona, ale nie taka to znów wielka strata. – Mir był już spokojny. – Nie mogło to ich zaskoczyć niespodziewanie. Przecież, pa- miętacie, tam na dole prąd też zaczął wzmagać się stopniowo. Musieli zauważyć niespodzie- wany przybór. Zresztą dowodem na to jest to, że nie stracili głowy i zdjęli osłonę siłową. – Jak to osłonę siłową? Dlaczego? Po co? – spytał Zyt. – No cóż? Wprawdzie jesteś z gatunku homo... ale sapiens? Nad tym warto by się po- ważniej zastanowić – mruknął Mir. – To przecież oczywiste. Pole siłowe przepuszcza wprawdzie gazy, ale wody i innych ciał stałych nie. Gdyby nie wyłączyli pola stworzyłoby to olbrzymi bąbel, coś w rodzaju korka nad jeziorem. A tymczasem widzicie, że tak nie jest. Woda uchodzi swobodnie przez wąwóz. Zresztą wydaje mi się, że wybuch, jeżeli to tak moż- na nazwać, przekroczył już swoje maksimum. Popatrzcie. Słup wody jest dużo niższy i mniej gwałtowny. – Spojrzał na zegarek. – Wiecie ile trwała cała ta zabawa? Nie więcej jak czter- dzieści pięć minut. To znaczy trwa, bo jeszcze się nie skończyła. Ale założę się, że najdalej za godzinę wszystko powróci do normy. Rzeczywiście. Gwałtowność wytrysków malała z minuty na minutę. Uspokajała się powierzchnia i coraz wyżej wyłaniały się z wody mokre, łagodne zbocza kotlinki. Powódź opadała błyskawicznie tak jak się zaczęła. Już kil „Delfina” zazgrzytał na kamieniach i po chwili batyskaf, jak wyciągnięta z wody ryba, legł niezgrabnie na boku o kilka stóp od masztu radiostacji. Jak słusznie przewidywał Mir nie minęła i godzina, kiedy wszystko wróciło do normy. Jezioro znów było gładkie i spokojne, tylko zburzone i poprzewracane klocki zabudowań ba- zy i batyskaf leżący na lądzie jakieś dwieście metrów od brzegu jeziorka wskazywały, że nie- dawno szalał tu żywioł. Równie słuszne okazały się przewidywania, że trzej technicy w porę zorientowali się w zagrożeniu, bo zdążyli nawet wyprowadzić „Golemy” i tylko przyczepy, na których przyjechały „Delfiny”, leżały przewrócone naporem wody. Profesor pokręcił gło- wą z dezaprobatą. – A jednak jesteśmy trochę lekkomyślni. Wydaje mi się, że trochę za wcze- śnie wybraliśmy się na dół. Przecież my nic o tej planecie nie wiemy. – Nie zgadzam się z tym – zaoponował spokojnie Mir. – Aby wiedzieć trzeba badać. I to właśnie robimy jak umiemy najlepiej. Jedno doświadczenie już mamy. – Ale jakim kosztem? Co z Norem i Arnem? Baza w proszku. – Nie szkodzi, nie tragizujmy. Ani Nor ani Arn nie są nowicjuszami. W „Delfinie” nic im nie grozi, a zapas tlenu i żywności mają dostateczny. Po prostu zapuścili się zbyt daleko i ominęło ich to szybkościowe wynurzanie się. Jestem przekonany, że niedługo zjawią się tu. Ron. Jak łączność z „Golemami”? – Chwileczkę. – Młody geolog pochylił się nad radiostacją manipulując gałkami stro- jenia i w tej samej chwili w ciasnej sterówce batyskafu rozległ się donośny głos. – Uwaga „Delfiny”. Uwaga Mir! Czy mnie słyszycie? – Mir pochylił się nad mikrofo- nem. – Uwaga Roi Tu porucznik Mir. Gdzie jesteście? – Wchodzimy właśnie do wąwozu. Zaraz tam będziemy. – Dobra. Dawajcie tu oba „Golemy”. Wjedźcie tak jak za pierwszym razem i od razu stawiajcie parasol. Jasne? – Jasne – szczęknął głośnik i popłynął z niego równy gang pracujących silników „Go- lema”. – A teraz, profesorze? – zwrócił się Mir do starego biologa. – A ty jak myślisz, dowódco? – spytał Tor. Porucznik uśmiechnął się. – Czekamy na Nora i Arna. Tymczasem gdy nadjadą „Golemy” montujemy bazę od nowa. Automaty chyba też ocalały, bo nie widzę tu nigdzie ich szczątków. Na razie nie alar- mujemy „Sol”. Czekamy... – Zgoda. Wszystko to słuszne – kiwnął głową Tor. – Z jednym tylko małym uzupeł- nieniem. Pozwolisz? – Tak, słucham. – Klosz osłony siłowej trzeba poszerzyć, a Bazę umieścić na zbo- czach poza dolinką. – Dlaczego? – Przytoczę twoje własne słowa. Wprawdzie jesteś homo... i tak dalej. Nie rozumiesz? A nasza pierwsza podróż? – Profesor spojrzał uważnie na porucznika. – Zauważyłeś, że ścia- ny i dno wąwozu są idealnie wygładzone. Tak działa woda. I to woda spływająca często. Czę- sto! – zaakcentował podnosząc nieco głos. Mir skinął głową i spojrzał na starego uczonego z szacunkiem. – Zupełnie słusznie. Że też mi to do głowy nie przyszło. Nie znamy przecież często- tliwości tego cyklu, ale chyba jedno jest pewne. Zjawisko powtarza się często. Słusznie. Sta- wiamy bazę poza kotliną. Obejmiemy parasolem pas obok zboczy. Z wąwozu wynurzyły się niezgrabnie oba gąsienicowce i po chwili towarzysze podali sobie ręce. Tylko dwóch brakowało. Dwu ludzi z „Delfina I”. Minęło ponad dwadzieścia godzin, a Nor i Arn nie powrócili i nie dali znaku życia. Nazajutrz rano, gdy nadal nie było wiadomości o losie zaginionych, Rada Naukowa z Astrogatorem na czele postanowiła przerwać aż do odwołania badanie powierzchni i cały wysiłek skierować na odnalezienie Nora i Arna, oraz na wyjaśnienie zagadki ich zniknięcia. Do akcji, oprócz dwu kolejnych batyskafów włączono duży statek badawczy, łódź podwodną typu „Lewiatan” mogącą zabrać dwudziestu ludzi załogi. W skład wyprawy ratowniczej oprócz naukowców i lekarza weszło dziesięciu ludzi z tak zwanej specgrupy z ich dowódcą kapitanem Darem na czele. ROZDZIAŁ III „Delfin I” płynął tuż nad dnem. Panoramiczne szyby pojazdu pozwalały doskonale obserwować przebywaną drogę, zwłaszcza że w tunelu było zupełnie jasno. Oba pasy świecą- cego minerału dawały tyle światła i o takim natężeniu, że widoczna była każda fałda jasnożół- tego piasku, każdy kamień czy roślina. Tych ostatnich było zresztą niewiele. Z rzadka porozrzucane pojedyncze kępy bladoli- liowych roślin przypominających ziemskie glony nie stanowiły żadnej przeszkody dla wzro- ku. Płynęli wolno uważnie obserwując otoczenie. Nic się nie zmieniało, tylko glony stawały się jakby nieco niższe i wreszcie zniknęły zupełnie. Przed pojazdem ścieliło się gładkie dno tunelu. Nor zniechęcony pochylił się nad mikrofonem. – Halo Mir! Aha... Profesor Nils. Tu nic nie ma, profesorze. Trochę roślin, chyba glo- ny, tak to przynajmniej wygląda. Końca tunelu nie widać. Płynę jeszcze dwa, trzy kilometry i wracam. Dalej chyba nie ma po co. Nuda! – Dobrze. To na razie wystarczy. Jutro na powierzchni zastanowimy się co robić dalej. – A gdzie Mir? – Poza łodzią. Badają studnię, biorą próbki. – Dobra. Wyłączam się. Arn poderwał „Delfina” do góry. Mogli teraz rozwinąć większą szybkość. Wtem Nor położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Popatrz! Arn spojrzał w kierunku wskazywanym przez Nora. Przed nimi w odległości może trzydziestu metrów, tuż pod kamienną ścianą leżał w piasku niewielki, błyszczący przedmiot. Jednym ruchem zastopował silniki i oddał ster od siebie. „Delfin” łagodnie, bez wstrząsu osiadł na dnie. Spojrzeli po sobie i gnani jedną myślą docisnęli zapadki hełmów i wstali. Nor ujął miotacz Crocea i pochyliwszy się wszedł do komory śluzowej. Za nim uczynił to samo Arn i po chwili stali obaj na twardo ubitym, nie poddającym się stopom piachu. Zagadkowy przedmiot wielkości sporej piłki do gry leżał jakieś dwadzieścia metrów od nich. Lśnił jak gładko wypolerowana stal, błyszczący i nieruchomy. Powoli ruszyli ku niemu. Z przodu Arn, za nim, nieco z boku, ubezpieczający go Nor. Krok za krokiem zbliżali się do błyszczącej piłki. Byli jakieś pięć, sześć metrów od celu gdy piłka drgnęła i z szybko- ścią kreta zaczęła zagrzebywać się w piasku. Arn krzyknął głośno i skoczył. W tej samej chwili jakby potknął się i runął głową do przodu. W słuchawkach rozległ się gwizd zakoń- czony niskim zgrzytem. Tajemnicza piłka zniknęła już tymczasem w piasku i tylko nieznacz- ny lej wskazywał miejsce, w którym przed chwilą spoczywała. Nor nachylił się nad towarzyszem przestraszony, ale Arn zaczął się już dźwigać o własnych siłach. – Co to było? – Wiem tyle co i ty. Jak potknąłeś się i upadłeś straciłem na moment głowę. Nie wie- działem co się dzieje. A ta dziwaczna piłka zdążyła się przez ten czas zagrzebać. Nic ci się nie stało? – Nic. Tylko... Ja się wcale nie potknąłem. Usłyszałem pisk w słuchawkach i coś pod- cięło mi nogi. O rety! Patrz! Zamarli w bezruchu. Daleko w przodzie, tuż na granicy widoczności, stało kilka nie- wysokich postaci. Za daleko, by dostrzec jakieś szczegóły. Podobne do grupy pionowych słupków, tkwiły nieruchomo, aż nagle jak na komendę wszystkie naraz ruszyły znikając pa- trzącym z oczu. – Za nimi! – wykrzyknął Nor. – Stój! – Zatrzymał zrywającego się w tamtym kierunku Arna. – „Delfinem!” Będziemy szybsi! Dopadli pojazdu i zająwszy pospiesznie miejsca ruszyli w pogoń pełną mocą silników. Nor znów nachylił się nad mikrofonem. – Halo Mir. Gonimy ich! Tu jest życie! Ruszajcie za nimi! Słyszysz mnie? Ruszajcie za nimi! Aparat milczał. Dobywały się zeń tylko suche trzaski jakby wyładowań elektrycznych. – Co do licha? Mir, odezwij się! Słyszysz mnie, Mir? – Nic z tego. Głośnik milczał. Ustały już nawet trzaski. Nor odwrócił się do kolegi. – Arn! Nawaliła łączność. Co robimy? – Spać chyba nie pójdziemy. Za wcześnie. Ścigamy dalej. Patrz! Są przed nami. Prze- cież nas nie zjedzą. Mamy Crocea. Trzeba złowić choć jeden „okaz, choć jedno zwierzę, bo Mir pomyśli, że nam się zwidziało. Nie uruchomiłem kamer, a teraz już za późno. Za daleko... Rzeczywiście. Przed pojazdem” jednak jakby trochę dalej niż przed chwilą sunęły ty- ralierą tuż nad dnem zielonkawe sylwetki. – Szybciej, Arn! Szybciej! – Nie da rady. Mam maksymalne obroty. – Trudno. Spróbuję je uśpić dziobowym miotaczem. Uważaj! Nor spokojnie już teraz, jak na pokazowych ćwiczeniach naprowadził świecący krążek celownika na płynący szereg i nacisnął spust. Poprzez warstwę wody pomknął ku tajemni- czym cieniom obezwładniający, kulisty ładunek i... nic się nie stało. Tylko płynące stworzenia raptownie zwiększyły szybkość i zniknęły. – Wielkie nieba! Widziałeś, Arn? Nie reagują na Crocea! – Może w tej wodzie są jakieś zawiesiny neutralizujące? – Może. Ale to znaczy, że jesteśmy bezbronni. Chyba że ty przemyciłeś na „Delfina” jakąś armatę. Co to? Tunel przed nimi skończył się. Skalne ściany umknęły na boki i „Delfin” jak strzała wypłynął na nieznany przestwór podziemnego zbiornika. Arn zastopował i osadził pojazd na dnie. – A teraz co? Nie mamy łączności, miotacz nie działa, a raczej działa, ale jest niesku- teczny. Trzeba jednak wracać. Zatocz niewielkie kółko, zorientujemy się tylko w rozmiarach tego zbiornika i wracamy. Tam pewnie i tak są solidnie zaniepokojeni brakiem sygnałów. Przypłyniemy tu w większym towarzystwie. Ruszyli wolno, zataczając krąg o średnicy około kilometra. Niestety. Wzrok nie sięgał ponad kilkadziesiąt metrów. Dalej była ciemnoliliowa ściana wody. Byli już w najdalej poło- żonym punkcie zataczanego kręgu, kiedy Nor pochylił się nagle do przodu. – No nie! Na brak wrażeń jednak nie możemy narzekać. Co to znowu? Stop Arn. W przodzie pod nimi majaczyły w liliowym mroku zwaliska czegoś olbrzymiego. Chwilami przypominało to urwiste zbocza górskie, chwilami do złudzenia ruiny miasta. Z dna wystrzelały wysmukłe kolumny, u ich stóp piętrzyły się nieforemne bryły. Niektóre z kolumn łączyły się gigantycznymi łukami tu i ówdzie ułamanymi. Gdzieś w głębi pełgały żółtawe ogniki uplastyczniające niekształtne, a jednak sprawiające wrażenie dziwnej regularności kształty. Widocznie istniały tu jakieś prądy, bo „Delfin” pomimo zastopowanych silników powoli okręcał się, i nadpływał nad czarne złomy. – Wracamy. Tu trzeba całej wyprawy. Sami nic nie zdziałamy. Skalna ściana obrzeżająca podziemne morze nie była stąd widoczna. Wkoło jak okiem sięgnąć rozciągała się liliowozielonkawa przestrzeń przesycona łagodnym, płynącym gdzieś spod sklepienia światłem. Skierowali się na wyczucie, bo kompas oszalał. W pobliżu musiały być jakieś złoża metalu i dlatego na tarczy kompasu odczytać można było wszystko, z wyjątkiem stron świata. Teraz dopiero gdy ochłonęli, spostrzegli jakim błędem było płynięcie na oślep bez stawiania radioboi. Jednego byli pewni. Nie odpłynęli zbyt daleko i skalna ściana musiała być gdzieś w pobliżu. Kierunek z grubsza mogli określić, jednak odetchnęli z prawdziwą ulgą na widok zagradzającej im drogę szarej masy skalnej. Ostry skręt w lewo i już płynęli tuż przy ścianie wypatrując zarysów wejścia do tunelu. Jest! Wpłynęli doń i zwiększyli szybkość. Teraz tylko dotrzeć do dna studni gdzie czeka „Delfin II” i towarzysze. W pewnym momencie tunel skoń- czył się i ze zdumieniem, lekko nawet zaniepokojeni stwierdzili, że znajdują się w innym zbiorniku nie ustępującym rozmiarami pierwszemu. Zawrócili tuż przy wejściu i ruszyli z powrotem. Po wyjściu z pierwszego, właściwego tunelu robili koło w kierunku ruchu wskazówek zegara, z prawej ku lewej stronie. Jasnym więc było, że płynąc po okręgu nie zamknęli pętli i weszli do znajdującego się bliżej tunelu w błogim przekonaniu, że płyną dobrze. Trzeba teraz więc kontynuować ruch po okręgu i trafić na ten właściwy. Znów płynęli wzdłuż ściany. Rzeczywiście. Po niecałych trzech kwadransach w szarej masie kamienia zajaśniały zarysy wejścia do tunelu. Tym razem nie było chyba żadnych wąt- pliwości. Zaczęły nawet pojawiać się kępy glonów, których w podziemnym morzu nie było wcale. Jeszcze kwadrans i wpłynęli nad wklęsłe jak miska dno studni. Ale, o dziwo, nie było tu „Delfina” ani kolegów. Dno studni było ciche i puste. Osadzili pojazd na piasku i wyłączyli silniki. – Co u licha? Gdzie oni się podziali? – Nor był wyraźnie zaniepokojony. – Powinni czekać na nasz powrót. – Nie gorączkuj się. To paskudnie szkodzi trawieniu. Po prostu, kiedy urwały się na- sze sygnały popłynęli nam na pomoc. Sądzili, że zagraża nam jakieś niebezpieczeństwo. – Możliwe. Ale dlaczego nie stawiali radioboi? – A dlaczego my nie stawialiśmy? Roześmiali się głośno. I pomyśleć, że Mir, ten zawsze o wszystkim pamiętający Mir, popełnił ten sam błąd co i oni. – Co robimy? – A jak myślisz? – Nic nie wymyślimy. Na górę! Dziób „Delfina” posłuszny sterom uniósł się ku górze. Zamruczały cicho silniki i po kilku minutach w szyby pojazdu chlusnęły potoki jasnego światła. Batyskaf pchany potężny- mi śrubami, jak ryba wyskoczył na powierzchnię i ciężko opadł, aż trysnęły na wszystkie strony fontanny wody. Byli na powierzchni. Spojrzeli wokoło i zamarli. To nie był koniec ich kłopotów. Je- zioro, w którym po raz pierwszy zanurzył się „Delfin I” okolone było łagodnymi zboczami o jednakowej wysokości i jednakowym nachyleniu. To, na którym teraz kołysali się łagodnie, otaczały wkoło niebotyczne turnie, a ich poszarpane, dzikie zbocza dochodziły prawie do brzegów jeziora. W jednym tylko miejscu były nieco niższe, ale tu właśnie skała opadała pro- stopadle do samej wody. O wdrapaniu się na nią nie mogło być mowy. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nadajniki ich pokładowych radiostacji pracowały na falach ultrakrót- kich i nie było żadnej możliwości porozumienia się drogą radiową z „Sol”, choć odległość od macierzystego statku nie była z pewnością zbyt duża. Sytuacja stała się nad wyraz poważna. Wprawdzie żywności mieli pod dostatkiem, ale zdawali sobie sprawę z tego, że wypełnione wodą zbiorniki są o wiele większe niż tego się spodziewali, że podziemne morze i tunele tworzą być może labirynt ciągnący się dziesiątka- mi, ba, setkami kilometrów. A jednak nie pozostawało im nic innego, jak skierować dziób „Delfina” w dół i zapuścić się z powrotem w mroczne, podświetlone widmowym światłem fosforyzującego minerału, głębie. Głębie, jak stwierdzili, zamieszkane przez jakieś tajemnicze stworzenia. Być może nawet drapieżne i niebezpieczne zwłaszcza dla nich, pozbawionych jakiejkolwiek broni. Bo na miotacz Crocea nie można już było liczyć. Nie było sensu dłużej się zastanawiać. Poszli w dół. Po chwili „Delfin” osiadł powtórnie na dnie studni. Krótki przeskok tunelem i wypłynęli znów na, zdawałoby się, bezkresny przestwór podziemnego zbiornika. Jak i przedtem trzymali się blisko kamiennej ściany. Jeszcze dwukrotnie zagłębiali się w napotkane wyloty tuneli, usiłując odnaleźć ten właściwy, ale bez skutku. Jeden z nich koń- czył się ślepo, drugi prowadził do podobnego, olbrzymiego zbiornika. Nor położył rękę na ramieniu kolegi. – Nie ma sensu krążyć tak bez celu. Połóż łajbę na dnie. Zastanówmy się spokojnie, jakieś wyjście z impasu musi się przecież znaleźć – powiedział. – Nie w takich byliśmy opa- łach... – Każda sytuacja ma jakieś wyjście, niektóre nawet dwa – mruknął Arn, ale posłusznie oddał stery od siebie i lekko, bez wstrząsu osadził pojazd na dnie. Wstał z fotela i przeciągnął się ziewając. – Słuchaj, wodzu – zrobił oko do Nora. – Mnie nie musisz uspokajać. Mnie prócz smoczka nic nie uspokoi. Już mi się płakać chce, ale jeszcze się trzymam. Zgoda? A poza tym, wiesz co? Zanim przystąpimy do tej wiekopomnej narady może by tak coś wrzucić na ząb? Zawsze jak coś jest niewyraźnie, czuję cholerny głód. No, jak? – Zgoda – mruknął bez przekonania Nor. – Dawaj co tam masz, niemowlaku. Ja rów- nież po tych atrakcjach coś niecoś zgłodniałem. Zresztą radzić można przy jedzeniu. Rozwinęli niewielkie paczuszki z ciemnej folii zawierające specjalne, wysokokalo- ryczne porcje, przeznaczone dla przebywających w podróży. Arn ugryzł kawałek i skrzywił się niemiłosiernie. – Najsmaczniejsze to to nie jest – stwierdził z dezaprobatą. – Jeżeli tylko tym dyspo- nujesz, to zmuś z łaski swojej własne szare komórki do wytężonej pracy. Nie mam zamiaru żywić się tym specjałem zbyt długo. Za bardzo bym utył. Nor roześmiał się serdecznie. – Ech, ty kosmonauto od siedmiu boleści... – Akwa... – Co akwa? – Akwanauto. Uszło twojej uwagi, że jesteśmy pod wodą? – Rzeczywiście. Nie zauważyłem tego w pierwszej chwili. Zresztą... – spoważniał – nie będziemy tu długo. – Wróżka ci to powiedziała? – Wróżka, nie wróżka. Ten cholerny zbiornik nie może być zbyt obszerny. Nie może być tak dużo wody pod ziemią. To po prostu nieprzyzwoite. – Jeżeli do tego, w którym jesteśmy, dodasz z dziesięć innych to jednak będzie tego sporo. Dwa czy trzy już widzieliśmy. Ile jeszcze? Więc co robimy, bo mi się nudzi. – Stawiamy tu radioboję i płyniemy w dalszym ciągu przy ścianie. Opłyniemy ten zbiorniczek dookoła. Zorientujemy się co do jego wielkości i ilości odchodzących od niego tuneli. Jeżeli trzeba będzie to zbadamy wszystkie po kolei. Musimy przecież w końcu trafić na ten właściwy. – No cóż. Niby niezła myśl. A jak poznasz, który jest właściwy? Mogą być, i zapewne są, dziesiątki identycznych. Będziemy za każdym razem pchali się w górę? – Jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy się pchali. Sądzę jednak, że nas to ominie. Mir przed wynurzeniem na pewno zostawi znak. Musi przecież liczyć się z tym, że wrócimy i możemy nie poznać miejsca. To, że nie stawialiśmy radioboi już pewnie wie. To twardy facet i głowę nosi nie od parady. No jak? Arn zamyślił się spoglądając przez boczny iluminator w liliową toń. – W zasadzie zgoda. Plan raczej dobry, ale zrobiłbym nieco – inaczej. Włączmy auto- pilota i płyńmy prosto przed siebie, stawiając naturalnie radioboję. Dotrzemy do przeciwległej ściany i w ten sposób z grubsza zorientujemy się jakie to ma rozmiary. Stamtąd dopiero za- czniemy kółeczko i tak dalej. – Dobrze. W takim razie jazda. Nie ma na co czekać. Jeść możemy z powodzeniem i w czasie jazdy. Ruszaj! Arn poderwał „Delfina” na wysokość siedmiu metrów od dna i ustawiwszy dziób pod kątem prostym od ściany, dał pełne obroty. Chwilę wpatrywał się w przednią szybę i zdecydowanie przesunął dźwignię oddając stery autopilotowi. Nor pochylił się nad pulpitem i wsłuchując się w piski radioboi, ustalał odległości pomiędzy poszczególnymi znakami. Wreszcie i on przestawił czynności na automat. – Co dwieście metrów z tolerancją plus minus dwadzieścia. To chyba wystarczy? Zresztą chcę mieć silne sygnały, a ta woda je wycisza. Tym razem muszę mieć absolutną pewność, że nie zgubimy szlaku. Włącz sonar. Jeszcze do tego wszystkiego brakuje byśmy się wpakowali znienacka na jakąś przeszkodę. Rozparli się wygodniej w fotelach. Nie mieli na razie nic do roboty, z wyjątkiem śle- dzenia wskazań sonaru i obserwowania przedniej szyby. Cicho mruczały silniki. Wrzeciono- waty pojazd jak olbrzymia ryba pruł zielonoliliowe wody nieznanego morza. Morza, nad któ- rym nie rozpościerał się przestwór nieba, ale potężne, skalne nawisy, z których sączyło się to upiorne światło. Widocznie istniały tu silne prądy, bo łodzią szarpało raz po raz, ale autopilot natych- miast powracał na kurs. Pod nimi, doskonale widoczne z tej wysokości, uciekało do tyłu pu- ste, skaliste dno. Tu i ówdzie pojawiły się dość rozległe kępy gęsto rosnących roślin. W pewnym momencie, daleko, niemal na granicy widzialności przesunął się jakiś duży cień. Zwierzę czy skała? Tego właśnie nie byli pewni. Płynęli tak ze trzy kwadranse, kiedy dno zaczęło się podnosić. Autopilot zareagował bezbłędnie i „Delfin” unosząc dziób ku górze wspinał się jak na łagodne zbocze. Kępy roślin stawały się gęściejsze i bardziej rozległe, by po kilkunastu metrach przejść w jednolity kobie- rzec okrywający całkowicie dno. Stały się też wyższe. Pojazd utrzymujący stałą wysokość siedmiu metrów nad dnem, płynął chwilami dwa, trzy metry nad czubkami roślin. Wreszcie przed dziobem wyrosły zagradzające drogę wypiętrzenia górskiego łańcucha sięgające kilka- dziesiąt metrów w górę. Zatrzymali silniki i zbalastowawszy pojazd stanęli w miejscu kołysząc się łagodnie. Pod nimi roślinność skończyła się jak ucięta nożem. Zbocza były nagie, przekreślone czar- nymi krechami jarów i rozpadlin. Ostre, niestępione działaniem wody szczyty rzucały głębo- ki, ciemnozielony, przechodzący miejscami w granat cień. – Nieprzyjemnie to wygląda. Pchamy się górą? – Arn spojrzał pytająco na Nora. – A może pojedziemy wzdłuż? Ominiemy te minigórki? – Przeskakujemy. Nie mamy czasu na turystykę. Musimy dotrzeć do tego cholernego, przeciwległego krańca zbiornika. – Skok to skok. Jedziemy! – Arn wyłączył autopilota i zdecydowanie ujął stery w ręce. „Delfin” posłuszny woli człowieka pomknął nad wysokie szczyty. Nawet w najwyższym punkcie, oddaleni jakieś dziesięć metrów od ostrych zrębów górskiego grzbie- tu nie mogli dostrzec nad sobą sklepienia. Dawało to jakie takie pojęcie o ogromie zbiornika, w głąb którego tak nieopatrznie się zapuścili. Na szczęście nic nie wskazywało, że to pod- wodne morze jest zamieszkane. Zielone cienie, które ścigali na początku, były jedynymi ży- wymi stworzeniami jakie napotkali. Spłynęli po przeciwległym stoku w dół i już mieli poło- żyć się na stary kurs, gdy z mijanego właśnie jaru wychynęło dziwaczne monstrum. Pierwszy dostrzegł je Nor. – Uwaga, Arn! Co to za bestia? Do góry!... Góra!! – Arn kątem oka dostrzegł olbrzy- mi cień i szarpnął stery dodając jednocześnie obrotów. O ułamek sekundy za późno. Potężne uderzenie wstrząsnęło „Delfinem” i odrzuciło go w bok jak piłkę. Za rufą, nieco niżej z prawej strony przewaliło się ogromne, granatowe cielsko nie ustępujące rozmiarami ziem- skiemu pojazdowi. Potwór nagłym skrętem wyszedł do góry i zaatakował ponownie. Ale tym razem Arn czuwał. Minął moment początkowego zaskoczenia. Raptownie zatrzymał silnik i dał całą wstecz podrywając jednocześnie dziób ku górze. Nor przywarł do celownika i z odległości niespełna pięciu metrów władował w potwora jeden po drugim trzy kuliste ładunki z dziobowego miotacza. Bez widocznego skutku. Potężna, kilkutonowa bryła runęła na po- jazd. W tym momencie Arn dał całą naprzód. Stalowy dziób „Delfina” jak pocisk werżnął się w miękkie cielsko atakującego. Przeorał je jak pług i wyprysnął górą. Za pancernymi szybami przeleciały jakieś strzępy, rozlała się ciemnofioletowa posoka. Arn ryzykownym zwrotem przeleciał tuż nad głazami najbliższego szczytu i znów skierował dziób w kierunku napastni- ka, ale nie było to już potrzebne. Pod nimi, wijąc się w konwulsjach, wolno opadał ogromny kształt nieznanego stwo- rzenia. Teraz dopiero mogli mu się przyjrzeć w miarę dokładnie. Ciemne, obłe cielsko pokry- te jakby kostnymi łuskami, było chyba większe niż ich pojazd. Długi, rozwidlony ogon i dwie olbrzymie płetwy boczne upodabniały go do ziemskiej rai. Przednia część tułowia ginęła w kłębach walącej z rany posoki. Migały tylko długie, rogowe wypustki, zęby czy kły, oraz masa wijących się bezładnie, długich na jakieś dwa, trzy metry odrośli, zakończonych sporej wielkości zgrubieniami. Wciąż drgający i szalejący kształt opadł na pochyłość skały. Poleciały na wszystkie strony kamienie. Ogromne cielsko przewaliło się przez krawędź, błysnęła na moment jaśniej- sza plama podbrzusza i napastnik zniknął ludziom z oczu staczając się w ciemnoliliowy mrok rozpadliny skalnej. Jeszcze tylko bezgłośnie sunęły za nim poruszone szamotaniną kamienie. – Co to było? – Nor dopiero teraz oderwał spocone dłonie od uchwytów miotacza. – Co za bestia! Dlaczego w tej cholernej wodzie nie działają ładunki Crocea? Zupełnie jakbym strzelał z procy. Żadnej reakcji. A przecież trzy takie ładunki jakie mu zaaplikowałem i to z bezpośredniej odległości powinny uśpić nie taką górę mięsa. Zaczynam mieć tego dość. Zabawa robi się coraz mniej pociągająca. Cała naprzód Arn! Najwyższy czas wydostać się stąd. Arn w pierwszej chwili chciał coś powiedzieć, ale wzruszył tylko ramionami i bez słowa pchnął manetkę. „Delfin” ostro szarpnął do przodu. Nie bawili się już teraz w żadne korygowanie wysokości. Automat regularnie wystrzeliwał ku odległemu teraz dnu stożki ra- dioboi. W głośnikach namiaru głośno popiskiwał sygnał. Nie obawiali się zbłądzenia. Byle do skalnej ściany ograniczającej zbiornik. Raptem silnik przerwał. Krótko. Na moment. Ale to wystarczyło by obaj poderwali głowy do góry bacznie nadsłuchując. Lecz wszystko było w porządku. Uspokojeni popatrzyli po sobie i wtedy silnik umilkł. Zapadła cisza. „Delfin” płynął jeszcze przez chwilę siłą bezwładności i zaczął opadać na dno. Całe szczęście, że po tej stronie gór nie było roślinności. Pozbawiony napędu pojazd osiadł na dnie lekko pochylony do przodu, jako że równina schodziła łagodnym stokiem w dół. Nor zerwał się z miejsca i poszedł ku tyłowi, gdzie za stalowymi grodziami ulokowa- no baterie akumulatorów i silniki. Arn zwrócony bokiem spoglądał za przyjacielem nie spusz- czając jednocześnie z oka przedniej szyby i rozciągającego się za nią pustkowia. Gdy ten zniknął za stalową przegrodą, westchnął cicho i z powątpiewaniem potrząsnął głową. – Mnie się to także coraz mniej podoba. Wydaje się, że tym razem klops. Przyjdzie nam wędrować na piechotkę. Nocą? – spytał widząc powracającego Nora. – Drobiazg. Cała rufa w proszku. Baterie w drzazgach, kwas poprzepalał przewody. Co ze śrubą, nie wiem. Nie sposób tam się dostać. Wydaje mi się, że to koniec naszej podróży „Delfinem”. Urządził nas ten przyjemniaczek, nie ma co. – Co teraz? – Co teraz, co teraz! Ty tylko wiecznie ze swoim „co teraz” – zdenerwował się Nor. – Nic teraz! Na wieki tu nie zostaniemy. Wyładuj kasety i zapis magnetu. Butle na szczęście całe. Ruszamy w skafandrach. Prędzej! - bez słowa Arn narzucił hełm i docisnął zapadki. Wy- łuskał ze stojaka ręczny miotacz Crocea i przez chwilę przyglądał mu się z powątpiewaniem, wreszcie machnął ręką i przytroczył go do pasa. Na plecy władował dwie dodatkowe butle z mieszanką tlenową i niewielki pojemniczek z żywnością. To samo zrobił Nor i po chwili obaj byli gotowi do opuszczenia pojazdu. Pierwszy ruszył przez ciasny otwór śluzy Nor. Arn ostatni raz przebiegł wzrokiem ka- binę jakby sprawdzał czy czegoś nie zapomnieli i poszedł w ślady towarzysza. Odbili od dna i pełną mocą plecakowych silniczków ruszyli starając się zachować dotychczasowy kierunek. Nie było to takie proste. Busolom nie mogli zbytnio ufać. Wszystko tu było na opak w tym podziemnym morzu. Miotacze nieskuteczne, kompas przypominał karuzelę. Toteż z ust Nora wyrwał się mimowolny okrzyk radości na widok pionowej ściany zagradzającej im drogę. Dopłynęli więc na przekór przeszkodom do przeciwległego krańca zbiornika. Wylądowali na szerokim, płaskim, wystającym ze ściany głazie, tworzącym platformę jakieś dziesięć metrów nad poziomem dna. Po obu ich stronach ciągnął się chropowaty, pełen pieczar i wgłębień kamienny mur, górą lekkim skosem przechodzący w gigantyczny nawis i gubiący się w szarofioletowym mroku. Czuli też wyraźny prąd spychający ich łagodnie ze skalnej półki. Trzeba było nieustannie przytrzymywać się głazów pomagając sobie silniczka- mi. Nor chwilę rozglądał się pełen obaw czy z któregoś z czarnych otworów nie wychynie jakieś licho. Byli przecież zupełnie bezbronni. Ale wkoło nich nie widać było najmniejszego nawet ruchu. Ani śladu jakiegokolwiek życia. – Arn! – Nor już się zdecydował. – Nie ma co dumać. Pchamy się do najbliższego tu- nelu i na górę. Tlenu w butlach mamy na niespełna sześć godzin. Do tego czasu musimy być na powierzchni, bo w przeciwnym wypadku będzie znajomy pogrzeb na „Sol”. – I na piechotkę do domu? – A tak. Masz może lepszą radę? Rzeczywiście. To było jedyne wyjście. Teraz, kiedy stracili „Delfina” z jego zapasami i ochronę jaką dawały jego pancerne grodzie, byli zdani na łaskę każdego potencjalnego na- pastnika. Natomiast po wydostaniu się na powierzchnię sytuacja zmieniała się radykalnie. W środowisku powietrznym najprawdopodobniej ich miotacze działały, a była to broń nie do pogardzenia zwłaszcza dla ludzi nie lubiących i nie chcących zabijać. Atmosfera, jak wiedzie- li, nadawała się w ostateczności do oddychania no i „Sol” nie mógł być znowu tak daleko. Nawet gdyby im przyszło szukać go na piechotę, to pokonanie dwudziestu czy trzydziestu kilometrów nie przekraczało ich możliwości. Zresztą nadajniki w skafandrach, mimo że sto- sunkowo słabe, miały jednak w płaskim terenie zasięg kilkudziesięciu kilometrów. Z zamyślenia wyrwał go głos Arna spokojny jak zwykle. – Zdaje się, że już są. – Co?... Gdzie?... – Nor drgnął i rozejrzał się wkoło. – Tam. Spojrzał w dół. Pod nimi w odległości trzydziestu, czterdziestu metrów na potężnym, płaskim głazie stała niewielka, zielona istota. Odległość i słabe oświetlenie nie pozwalały dostrzec szczegółów. Przybysz stał nieruchomo jakby przypatrując się ludziom. Przypominał ziemskie rysunki widm z bajek dla dzieci. U dołu zwiewna jakby szata u góry przechodząca w spiczasty kaptur. Całość nieruchoma jak wykuty w malachicie posążek i to mimo dość sil- nego prądu wody. Skierowali instynktownie nań swoje miotacze zdając sobie natychmiast sprawę z bezcelowości tego gestu. Opuścili broń. Właściwie czego się tak wystraszyli? Prze- raził ich ten zielony przecinek. Co im może zrobić? Nie był wyższy nad metr, no może metr dwadzieścia z górą. Niewątpliwie należał do tego samego gatunku co cienie w tunelu, za któ- rymi puścili się w pogoń. Zwierzę? Ryba? Nie wiedzieli teraz nic poza jednym. Za wszelką cenę muszą wydostać się na powierzchnię, choćby im stanęło na drodze nie wiem ile takich zielonych słupków. – W drogę Arn! Nic tu nie wystoimy. Odbił się lekko od głazu i poszybował wzdłuż kamiennej ściany, puszczając w ruch silniczek. Kątem oka dostrzegł, że towarzysz idzie w jego ślady. Zielona sylwetka pozostała nieruchoma. Jeszcze nie dotarł do ściany, jeszcze nie nabrał pełnej szybkości kiedy rozległ się w słuchawkach głośny okrzyk Arna. Zastopował jednym ruchem płetw i pytanie zamarło mu na ustach. Zobaczył. Zobaczył sam. Przed nimi na różnych wysokościach tkwiły dziesiątki zielonych przecinków. Jak szczelna sieć zagradzały dalszą drogę. – Do tyłu! Ostrym zwrotem zmienili kierunek na przeciwny. Na pełnych obrotach przepłynęli nad znajomą platformą. – Płyną za nami – głos Arna był spokojny, nieledwie flegmatyczny. – Zaczyna mi się to nawet podobać, choć nie przeczę, że znam przyjemniejsze zabawy. – Ja też. Stop! I tu przed nimi stał nieruchomy szereg nieznanych stworów. Z boku mieli kamienną ścianę, z tyłu i z przodu setki zielonych prześladowców. Tylko od strony, z której przybyli, od strony zbiornika wodnego, przestrzeń była wolna. Nie mieli wyboru. Nie mogli przecież bez- bronni rzucić się na setki nieznanych stworzeń. Znów pełną mocą w kierunku podziemnego morza. Za nimi zwarły się zielone szeregi i szerokim półkolem ruszyły w pościg. Coraz sil- niejszy prąd znosił ich w lewo. Napastnicy zbliżali się płynąc ciągle tym samym szerokim półkolem, którego centrum stanowiły dwie srebrzyste sylwetki płetwonurków. – Polowanie z nagonką jak ze starych sztychów – mruknął Arn. – Tak to wygląda. – Brakuje tylko, by zastąpił nam drogę ten przyjemniaczek co wykończył „Delfina”. Dopiero byłaby zabawa. – Nie kracz. Zdaje się, że zostają z tyłu. – Nigdzie nie zostają. Prąd nas spycha na bok, to i lepiej. Może nie będziemy musieli forsować tego górskiego łańcuszka. Rzeczywiście. Przed nimi skończyła się naga, kamienista równina. Nadpłynęli nad gę- ste zarośla i wtedy w słuchawkach obu przyjaciół rozległ się daleki, ale znajomy gwizd. Boja! – Patrz. Za nami pusto. Istotnie. Przestrzeń wodna za nimi była pusta. Zniknęły zielone sylwetki. Płynęli sami i co najważniejsze nie obawiali się już zabłądzenia. Wysoki gwizd radioboi prowadził ich jak po sznurku. Nie zastanawiali się nad tym, że jest to na pewno ich boja i że zaprowadzi ich w najlepszym wypadku do tunelu, z którego musieli zawrócić z powrotem w dół. Wydawało im się, że ominęli już góry, więc gdzieś tu przed nimi leżała właściwa studnia i czekali towa- rzysze. W pewnej chwili popiskiwania radioboi ustały. Nie zwracali na to uwagi. Byle prę- dzej, byle do przodu. Nie oglądali się za siebie. Wszystko jedno czy tajemniczy prześladowcy płyną za nimi, czy nie. Musieli co rychlej dotrzeć do jakiejkolwiek studni prowadzącej na powierzchnię. Kończył im się tlen w butlach. Tu czekała ich pewna śmierć, tam mieli szansę i to dużą. Przemknęli jak duchy nad dziwacznymi zwaliskami zwiększywszy wysokość. – Znajome strony – mruknął Arn. – Tędy płynęliśmy. – Licho go wie – Nor nie był pewny. – Diabli wiedzą jak rozległe są te niby– ruiny. W każdym razie do końca zbiornika nie jest już daleko. Teraz byle na górę. – Jest! – radosny okrzyk Arna. – Co? – Ściana!... Nor! Nawet wlot do tunelu. To się nazywa mieć szczęście. Stop! A to co? Dostrzegli obaj jednocześnie. Półkoliste wejście do tunelu poprzecinane było na całej szerokości rzędami zielonych kreseczek. – Cholerny świat. Teraz chyba nas mają. W bok Arn! W bok! Jak najbliżej skały. Przynajmniej nas nie otoczą. Podpłynęli tuż pod skalne nawisy, rozglądając się z niepokojem, ale zieloni prześla- dowcy nie próbowali ich ścigać. Przestrzeń za nimi znów była pusta. Teraz dopiero zoriento- wali się, że od dłuższego czasu nie słychać sygnałów radioboi. Byli zdani jedynie na własne szczęście. Lecz ono chyba nie miało zamiaru ich opuścić, bo oto przed nimi rozwarła się bra- ma następnego wlotu do skalnego tunelu, tym razem pusta i jakby zapraszająca obu akwanau- tów. Bez namysłu wpłynęli do tunelu. – Nareszcie – Arn nie potrafił powstrzymać pełnego radości okrzyku. – Nareszcie na powierzchnię! – Nie ciesz się za wcześnie – spokojnie rzekł Nor. – Dlaczego? – Spójrz do tyłu. Spojrzał i zrobiło mu się gorąco. W odległości nie większej niż trzydzieści metrów za nimi, tuż nad dnem tunelu sunęły dziesiątki zielonych cieni. – Szybciej! – Nie da rady. Zresztą nie ma powodu do obaw – Nor roześmiał się cichutko. – Jak to? – A tak to. Widzisz, że nasi zieloni przyjaciele nie myślą na nas napadać. Po prostu zapędzają nas dokąd chcą. Chcesz się przekonać? Zwalniamy. Stop! Zatrzymali się. Arn z lekkim niepokojem spojrzał na goniących. Rzeczywiście. Pogoń stanęła również. Płynący za nimi przybrali pionowe położenie i od żółtoburego tła piasku odcinał się regularny szereg zagradzający drogę, gdyby przypadkiem zechcieli zawrócić. – Naprzód! Oby tylko w przodzie ich nie było, bo wtedy... – Co wtedy? – Nic. Nasypałbyś im soli na ogon jeżeli oczywiście mają ogon, a na pamiątkę poda- rował im nasze miotacze. Mieli by się czym pobawić, no nie? Ale obawy ich okazały się bezpodstawne. Nic nie zagradzało drogi. Co więcej, na- pastnicy zaczęli wyraźnie pozostawać w tyle. Pod nimi pojawiły się rośliny nie na tyle jednak gęste, by mogło w nich cokolwiek się ukryć. Z tej strony nie mieli się czego obawiać. Jeszcze kilkanaście metrów, jeszcze chwilka i wypłynęli nad okrągłe dno studni. Bez namysłu skie- rowali się ku górze. Jak najprędzej na powierzchnię. Tam, gdzie słońce i powietrze. Tam, gdzie nareszcie ich miotacze nie będą tylko zbędnym balastem. A był już najwyższy czas. Wpierw u Arna, a w chwilę potem i u Nora w hełmach za- płonęły rubinowe światełka. Znak, że kończy się tlen. Jeszcze chwila. Zaczęło robić się coraz jaśniej. Dopływali do powierzchni. Jeszcze trochę. Już coraz ciężej było oddychać. Na ma- leńkich tarczach kontrolnych czerwone kreseczki już od chwili stały na zerze. Tlen skończył się. Duszno! I w tym momencie w oczy ich uderzyła ulewa dziennego światła. Ruch ręki i oba heł- my jednocześnie odskoczyły do tyłu. Płuca chciwie wciągały rześkie, chłodne powietrze. Nie obchodziło ich w tym momencie w jakim stopniu nadaje się ono do oddychania i czy nie jest szkodliwe. – Patrz, Nor! Wierzysz w cuda? – Od dzisiaj na pewno! Wokół jeziora rozciągała się łagodna kotlinka o gładkich stokach. Na brzegu widniały znajome kontury przenośnych zabudowań bazy. Tuż obok nich kołysał się podłużny kształt „Delfina”. Od pomieszczeń biegło radośnie gestykulując kilku ludzi. ROZDZIAŁ IV Posuwali się w szyku torowym. Przodem szedł „Lewiatan” za nim kolejno trzy „Del- finy”. „Lewiatanem” dowodził kapitan Dar z Grupy Specjalnej. Oprócz jego ludzi, na pokła- dzie statku płynęła Lena Kras i trzech techników. Kolejnymi pojazdami dowodzili Mir, Tor i Zyt jako znający już z grubsza trasę i panujące w podwodnym świecie warunki. U wejścia do tunelu rozdzielili się. Duży „Lewiatan” ruszył prosto na skalne, przypo- minające ruiny, złomy. „Delfiny” rozeszły się na boki i łukiem wyszły na skrzydła. Chcieli w ten sposób objąć poszukiwaniami jak największy obszar. Płynęli w zasięgu łączności swo- ich nadajników. „Lewiatan” stawiał radioboje. Dar siedział tuż za plecami sterującego techni- ka, mając przed sobą nieco u góry duży ekran telewizora. „Lewiatan”, w odróżnieniu od „Delfinów”, nie miał iluminatorów ani przedniej, pan- cernej szyby. Przystosowany do penetracji dużych głębin w warunkach olbrzymich ciśnień, okręt podwodny, a raczej coś w rodzaju udoskonalonego batyskafu, wizualną łączność z otoczeniem utrzymywał za pomocą specjalnych kamer telewizyjnych. Zaopatrzony ponadto w potężne reflektory, miał oprócz miotacza Crocea wyrzutnie pocisków–torped o dużej sile rażenia oraz dezintegrator. Wprawdzie pociski te przeznaczone były raczej do burzenia prze- szkód na drodze okrętu, ale i jako broń były nie do pogardzenia. Nie wiedzieli zresztą, że bę- dzie to ich jedyna broń skuteczna. Gnał ich niepokój o towarzyszy. Wiedzieli wprawdzie, że „Delfin” stanowi dość pewną osłonę, ale w takim razie dlaczego Nor i Arn nie powrócili do- tychczas ani nie dali znaku życia. Musiało jednak coś się stać. Coś, co nie pozwoliło ani na jedno ani na drugie. Zarówno Nor jak i Arn byli zbyt doświadczonymi ludźmi by lekkomyśl- nie narażać się na niebezpieczeństwo. Zwłaszcza wiedząc, że ich nie wyjaśnione zniknięcie zaniepokoi towarzyszy i zdezorganizuje początkowe, bardzo ważne z punktu widzenia bez- pieczeństwa wyprawy, badanie planety. Zwłaszcza tych tajemniczych głębin. Już teraz zaczy- nało stawać się jasne, że cały ciężar badań trzeba będzie przerzucać na penetrację podziem- nych zbiorników wodnych. Badanie pustynnej i nie zamieszkanej powierzchni można śmiało odłożyć na potem. Zresztą prace na powierzchni już rzeczywiście przerwano i dlatego wody podziemnego morza pruły teraz cztery okręty podwodne. „Lewiatan” nadpływał właśnie nad złomy skalne, ciemne teraz i martwe. Zniknęły gdzieś pełgające, żółte ogniki i tylko napływające z góry światło pozwalało odróżnić niektóre szczegóły. „Delfinów”, które rozeszły się na boki nie było już widać. Jednak ich odległość od „Lewiatana” nie była chyba zbyt duża, bo nie zerwała się łączność radiowa, a przecież wia- domo było wszystkim, że woda tutaj ma jakieś dziwne właściwości wygłuszające. Dar nie spuszczając oczu z głównego ekranu pochylił się nad mikrofonem. – Halo Mir! Nie wychodź poza zasięg radia. Dotyczy to wszystkich. – Co u ciebie? – Nic. Co ma być? – Dobra... dobra. Masz mnie na sonarze? – Mam. Mam i ciebie, i sąsiada z prawej. – Co? – Sąsiada z prawej, powiadam. Mam ci przeliterować? – Wielkie nieba! Z mojej prawej strony tylko ty jesteś. Tor i Zyt płyną z lewej. Mam z nimi łączność! – Niemożliwe! Na prawo ode mnie płynie jakaś łódź. Widzę ich wyraźnie. Co to może być? – Nie wiem. W każdym razie nie „Delfin”. – Dobra. Idę do rozpoznania. – Stój! Zacieśnij szyk! Pal ją diabli. Udawaj, że nie widzisz. To przecież nie może być Nor. Uważaj. Bliżej mnie! – Dar zdecydował się błyskawicznie. – Uwaga Tor! Zwiększ szybkość. Wychodź na czoło i ostro w prawo. Uwaga „Delfin V”. Zyt... zmniejsz szybkość i też w prawo. Mir! Słyszysz mnie? Jak najniżej. Brzuchem po piasku. Wchodzę na twoją pozycję. Zrozumieli momentalnie. Dar osaczał nieznaną łódź czy co tam było. Ta, widoczna doskonale na sonarze Mira, płynęła spokojnie w dotychczasowym kierunku nie zwracając żadnej uwagi na manewry ludzi. – Uwaga wszystkie łodzie! Pełna moc! Będę próbował Crocea. Jeżeli to zwierzę, to je uśpimy. Uwaga przy sonarze. Podawać wszystkie zmiany kursu i szybkości celu. Pochylił się do przodu i nie spuszczając z oka monitora zastygł w bezruchu. Za jego plecami w ciasnym pomieszczeniu skupili się prawie wszyscy członkowie załogi. Tuż za nim, opierając się oburącz o poręcz fotelika, na którym siedział, stała doktor Lena. – Jest! Obiekt przesuwa się w lewo. Prędkość około sześciu węzłów – sonarzysta gło- śnym okrzykiem meldował zlokalizowanie obiektu. – Na sterze! Kurs lewo pięć! – Dar był spokojny. Na ekranie monitora jeszcze nic nie było widać. – Sonarzysta! Meldować! – Obiekt na kursie. Odległość czterysta metrów. Kierunek i szybkość bez zmian. Kapi- tanie! Zwiększa! Zwiększa szybkość! Dar błyskawicznie spojrzał na prędkościomierz. Miał jeszcze rezerwę. – Cała naprzód! „Lewiatan” drgnął i wyczuwalnie zwiększył szybkość. – Max! Wyduś z silników co tylko potrafisz! Lena Kras z niepokojem spojrzała na tarczę prędkościomierza na której wskazówka doszła już do końca skali. – Dar. Pogubimy „Delfiny”: One nie mają tej szybkości co my. – Zobaczymy. O! Już go mamy! Na ekranie monitora zamajaczył ciemny, podłużny kształt. Nieznany obiekt ciągle zwiększając płynnie szybkość przesuwał się w lewo, ale „Lewiatan” wchodził na jego ślad zbliżając się doń wolno, ale wyraźnie. Teraz zrozumieli, że o osaczeniu tajemniczej łodzi nie mogło być mowy. Wszystkie trzy „Delfiny” pozostały w tyle. Zwiększyły jednak swoją szyb- kość o tyle, że zachowały pełną łączność radiową z Darem. Cały ciężar rozpoznania i ewentualnej walki spoczywał teraz na „Lewiatanie”, toteż w kabinie dowodzenia zaczął na- rastać nastrój podniecenia. Widocznie tajemnicza łódź wreszcie spostrzegła pogoń, bo odległość między nimi przestała maleć. To było niepokojące. „Lewiatan” szedł przecież maksymalną mocą swoich silników. W odbiornikach radiowych narastały trzaski utrudniające już i tak nie najlepszą łączność radiową z pozostałymi w tyle „Delfinami”. Znak, że odległość między nimi zbliża się do krytycznej. Jeszcze kilkanaście minut tej pogoni i pogubią się. Na to Dar nie mógł po- zwolić w żadnym wypadku. – Uwaga obsługa miotacza! – Miotacz, gotowy! – Pal! Tajemniczy obiekt, doskonale teraz widoczny na ekranach przez moment rozbłysnął jasnoseledynowym blaskiem i gwałtownie zwiększył szybkość. – Dostał! – nie mogła powstrzymać się od okrzyku Lena. – Dużo nam z tego przyjdzie – mruknął z pasją Dar. – Robi sobie z tego tyle co... Do diabła! Już go nie ma! Rzeczywiście. Nieznany obiekt bez widocznego wysiłku płynnie zwiększył szybkość i zniknął z ekranów rozpływając się w zielono–fioletowym mroku. – Stop silniki! – zakomenderował jak zwykłe spokojnie Dar i wstał. – Sonar! Chcę mieć pokrycie trzystu sześćdziesięciu stopni wokół „Lewiatana”. Meldować o wszystkim. Radio! Łączność z „Delfinami” jest? – Tak. Jest. Trochę słaba, ale jest. – Doskonale. Jak podejdą bliżej niech zastopują. Tora, Mira i Żyta zaprosić na telena- radę. To wszystko. Przepuściwszy przodem Lenę, przeszedł do części środkowej statku, gdzie mieścił się salon. Było to pomieszczenie spełniające wielorakie funkcje. W zależności od potrzeby był miejscem wypoczynku i rozrywek, pracy naukowej, a także dzięki licznym urządzeniom tele- komunikacyjnym służył jako sala odpraw i telewizyt. Zresztą zaopatrzony w miękkie, wyście- łane foteliki, kanapki, stoły, piękny zestaw teleobrazów na ścianach w niczym nie przypomi- nał pomieszczenia służbowego. Raczej prywatny, luksusowy apartament. Jeszcze nie zdążyli usiąść kiedy jeden z obrazów na czołowej ścianie, przedstawiający jakiś ziemski widoczek, zmatowiał i na szklanym owalu pojawiła się twarz porucznika Mira. – Jestem – oznajmił. – Zyt i Tor zaraz się zgłoszą. Jak samopoczucie Leno? O... już są. Dwa sąsiednie obrazy zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się twarze obu pozostałych dowódców „Delfinów”. Dar uniósł rękę w powitalnym geście. – Dobrze, że już jesteście. Mamy parę spraw do omówienia. – Jak pościg? Chyba pudło? – spytał Tor. – Co to było? – Wiem tyle co i wy. Na zwierzę czy rybę to nie wyglądało. Chociaż kto wie? Na tej cholernej planecie wszystko jest możliwe. Nic o niej nie wiemy. Jedno jest pewne. Cokolwiek by to było, dysponuje dużo większą prędkością, niż nasze łodzie i jest niewrażliwe na ładunki Crocea. Wpakowałem w to pełny ładunek i nic. Jedno mnie zastanawia. To zwierzę czy łódź, jednym słowem – ten obiekt, po otrzymaniu ładunku Crocea rozbłysnął jasnym zielonym światłem. Czy to jest możliwe? Czy właśnie taka jest reakcja żywego organizmu na ładunek? – W zasadzie tak. Nigdy się wprawdzie z takim przypadkiem nie zetknąłem. Jeżeli jednak przyjmiemy, że organizm jego zawiera około trzydziestu procent tlenków żelaza to ładunek Crocea mógł wywołać właśnie taki efekt. Powtarzam: mógł, ale nie musiał. Inna sprawa jeżeli jest to metalowa powłoka kadłuba łodzi. W tym wypadku taki zielony błysk występuje zawsze. – No tak. Wiemy, że nic nie wiemy. Twoje zdanie, Mir? – No cóż... Trudno twierdzić coś z całą pewnością. Tylko nie wydaje mi się, żeby to mogła być łódź, czy coś w tym rodzaju. Przecież nie natknęliśmy się dotąd na nic, co by wskazywało, że na tej planecie istnieje cywilizacja. Moim zdaniem to zwierzę. Pamiętacie Trzecią Procjana? Tam przecież bagienne Hydoginy miały w sobie do czterdziestu procent żelaza. To nie jest wcale takie niemożliwe. – Mylisz się mówiąc, że nic nie znaleźliśmy. A skafander czy co to tam było? Ale mniejsza o to. Zyt? – Zwierzę. Jestem tego samego zdania co Mir. To było zwierzę. Ale chciałbym zwró- cić uwagę na coś innego. Szukamy Nora i Arna. Gdyby to zwierzę, które nam umknęło, za- atakowało „Delfina”? Przecież oni też mają jedynie Crocea. – Dobrze! – Dar widocznie już się zdecydował. – Nie ma innej rady. Wszyscy trzej zdajecie dowództwo zastępcom i przenosicie się na „Lewiatana”. Wszystkie trzy „Delfiny” kierując się na radioboje, odpłyną do studni. Dwa na powierzchnię, jeden na dnie studni. Zresztą nie! Wszystkie trzy na górę i tam czekać na nas. My tymczasem spróbujemy rozejrzeć się dokładniej po tym cholernym morzu. Macie jakieś pytania? Jeżeli nie, to do dzieła. Cze- kam. Ekrany poszarzały i ukazały się na nich przestrzenne widoczki z Ziemi. Lena podeszła do Dara i położyła mu rękę na ramieniu. Odwrócił się i spojrzał zdziwiony. – Co doktorze? – spytał z uśmiechem. – Kapitanie. To nie moja specjalność i nie chcę panu niczego sugerować, ale odesłanie „Delfinów” wydaje mi się przedwczesne. Więcej. To chyba błąd. – Nie, doktorze. To jedyne co w tej sytuacji mogę zrobić. – Nie rozumiem. – Zrozum. „Delfin” Nora i Arna zaginął. Może nic się nie stało. Może już wrócili do bazy. Ale ja muszę zakładać najgorsze, że zostali napadnięci i nawet zniszczeni. To, co ściga- liśmy, zwierzę czy łódź, było większe od „Delfina”, tracę możliwość szybkiego manewru. Na skutek ich niewielkiej prędkości niewiele zyskuję, a ryzykuję ich utratę w przypadku ataku. Nie, doktorze. Wolę być sam. „Lewiatan” da sobie radę ze wszystkim, co żyje na tej cholernej planecie. Nie wylezę z tej dziury napełnionej wodą dopóty, dopóki nie znajdę Nora i Arna lub tego co z nich pozostało. Zresztą Tor i Mir są tego samego zdania. Nie zaprotestowali ani jednym słowem, choć wiedzą, że ich zdanie cenię. Coś jeszcze, Leno? – Nie. Dziękuję Dar. Przekonałeś mnie. Skinął jej głową i wyszedł z salonu. W sterówce czuwali sonarzyści i celowniczy miotacza. Nie odwrócili się nawet gdy wszedł Dar. W skupieniu obserwowali ekrany, ale oprócz trzech iskierek „Delfinów” niczego nie było w pobliżu. „Lewiatan” unosił się bez ruchu cztery metry nad dnem. W kilka chwil po przybyciu na pokład dowódców „Delfinów”, „Lewiatan” ruszył do przodu, nabierając szybkości. Rozpoczęła się druga faza bezskutecznych jak dotąd poszuki- wań. Zapasy powietrza i żywności mieli praktycznie nieograniczone. Mogli długo przebywać w wodach tego dziwnego, podziemnego morza. Dziwnego, niezbadanego i groźnego. Dlaczego w podziemiach, odciętych przecież od wpływów słońca, jego blasku, ciepła, dawał się zaobserwować pewien cykl będący odpowiednikiem powierzchniowego podziału na dzień i noc? Teraz właśnie zmieniła się wyraźnie intensywność oświetlenia. Nie zrobiło się bynajmniej ciemno. Nie. Światło było po prostu inne. W dużym uproszczeniu wyglądało to tak, jakby z całego systemu oświetlenia wyłączono niektóre barwy. Jeżeli w pewnym okresie przestrzeń wodna przesycona była zielenią z silnym odcieniem fioletu, to teraz zdecydowanie przeważał fiolet na krańcach horyzontu przechodzący w granat. Nie umniejszało to bynajm- niej widoczności nawet w najmniejszym stopniu, ale sprawiało wrażenie trochę przygnębiają- ce. Trudno było ludziom rozsądzić, który z tych przedziałów czasowych odpowiada ziemskim nocom, a który dniom. Roślinność, jak zaobserwowano, nie reagowała na zmiany barw i intensywność oświetlenia. Dar zwiększył wysokość i „Lewiatan” utrzymywał się teraz jakieś pięćdziesiąt metrów nad dnem zasłanym okrągłymi jak otoczaki głazami. Wystrzelały spomiędzy nich kiście wy- sokich roślin, rzadkich jednak i nie przysłaniających widoku. Nie widać było żadnego ruchu. Jeżeli istniało tu życie w formach wyższych niż roślinne, to w każdym razie nie było go wie- le. Zresztą na dobrą sprawę nie świadczyło to o niczym. Wiedzieli przecież, a raczej przy- puszczali, że tych zbiorników wodnych jest więcej, a przecież i na kipiącej bujnym życiem Ziemi są obszary najzupełniej martwe i pozbawione nawet szaty roślinnej. Tajemniczy obiekt zniknął i nie pokazał się więcej. Nie było też śladu zaginionego „Delfina”, toteż na pokładzie panowało pełne niepokoju milczenie. Technicy obsługi okrętu pochyleni nad ekranami bacznie obserwowali otoczenie. Wszyscy byli nieco podenerwowani zarówno brakiem wiadomości o losie zaginionych, jak niedawnym nieudanym pościgiem. Jedynie ludzie ze specgrupy Dara rozparli się w fotelach, jakby nic ich nie obchodziło. Mir był zdenerwowany bardziej niż to okazywał. Uważał się do pewnego stopnia za winnego. Miał sobie za złe to, że dopuścił do zaistniałych wypadków. Zamiast wysyłać Nora i Arna trzeba było ruszyć samemu. Ale z drugiej strony wiedział jak młody Nor pali się do wszelkich odkrywczych eskapad. Nor i Arn byli doświadczonymi badaczami i odważnymi ludźmi. Za- danie nie było przecież takie trudne. Przepłynąć kilkaset metrów tunelu i wrócić. Tak im przecież polecił. Jeżeli nawet Nora ponosiła czasem brawura, to spokojny i zrównoważony Arn powinien go powstrzymać. Nie. To nie to. Musiało wydarzyć się coś naprawdę szczegól- nego. To coś mogło spotkać i jego gdyby wyruszył zamiast nich. A jednak żałował, że popły- nęli. Wierzył, był głęboko przekonany, że na ich miejscu dałby sobie radę lepiej i nie byłoby tego całego kłopotu. Denerwowała go bezczynność. Niechby wreszcie zaczęło się coś dziać! Zamiar doścignięcia tajemniczego zwierzęcia nie powiódł się. Że było to zwierzę nie wątpił ani przez chwilę. Olbrzymi mieszkaniec podziemnego morza okazał się o wiele za szybki dla ziemskiego pojazdu. A przecież „Lewiatan” odznaczał się sporą, jak na okręt tej klasy, prędkością. Nie nastrajało to zbyt optymistycznie i nie pozwalało patrzeć różowo w przyszłość. Jeżeli dodać do tego nieskuteczność miotaczy Crocea, cała sprawa wyglądała zdecydowanie źle. Pozostawał wprawdzie dziobowy dezintegrator, ale jego użycie połączone było z pewnym, dość dużym zresztą, ryzykiem. Otóż podczas strzału ulegała anihilacji na drodze ładunku również woda. W wypadku strzału w atmosferze nie miało to istotnego zna- czenia. Gorzej było w zwykłej wodzie, a ta na dodatek zawierała pokaźny procent zawiesin przeróżnych metali. Nie wiadomo jak ciecz o tym składzie zareaguje na strzał. Toteż zdawał sobie sprawę, że użyją dziobowego dezintegratora jedynie w wypadku skrajnej konieczności. Dar był odważny do szaleństwa, ale szaleńcem nie był na pewno. Był odważny i rozważny. Właśnie te jego cechy sprawiły, że powierzono mu dowództwo specgrupy. Dopływali właśnie nad pierwsze złomy łańcucha górskiego i Dar poderwał „Lewiata- na” jeszcze wyżej. Zwiększyli szybkość. Kierowany pewną ręką okręt wślizgnął się w ciasną przełęcz i już opadał w dół po przeciwnej stronie skalnej bariery. Krzewiąca się bujnie u stóp gór roślinność zaczęła zanikać, przechodząc w pustynną, usianą piargami, pochyłą równinę. Mijały kwadranse i Mir zdawał sobie sprawę, że niedługo trzeba będzie wracać z pustymi rękami. Nagle technik obsługujący sonar krzyknął, a potem zameldował głośno, spokojnie, tak jak tego wymagał od swoich ludzi kapitan Dar: – Lewo siedem. Minus dwadzieścia trzy. Nieznany obiekt. – Odległość? – Dar jednym skokiem dopadł sonaru. – Czterysta metrów. Zaraz powinniśmy go mieć na wizji. – Ster lewo siedem. Uwaga sonarzyści! Uwaga kamery! Komenda Dara tym razem była zupełnie zbędna. Wszyscy byli na stanowiskach i w pełnej gotowości. – Jest! W odległości trzystu metrów, na płaskim dnie leżał podłużny kształt przypominający „Delfina”. – To oni! Mir! To „Delfin”! – Lena krzyknęła głośno i mocno ścisnęła porucznika za ramię. – Szybciej! Tam się coś stało! – Chyba tak. Leży na boku i rufa w proszku. Tak. Nie mieli wątpliwości, to był poszukiwany „Delfin”. Leżał wryty dziobem w piarg i lekko przechylony na bok. Nawet z tej odległości widać było wyraźnie potrzaskaną śrubę i wgniecenie rufy. Ciemne też były iluminatory pojazdu. – Stop! Posadzić okręt na dnie! Specgrupa! Przygotować się do wyjścia na zewnątrz. Reszta pozostaje. – Ja z wami – Mir podszedł do Dara. – Nie. Wychodzę ja i specgrupa. – Ale... – Żadnego ale. Tu ja dowodzę, poruczniku Mir. Obejmie pan dowództwo „Lewiata- na”. Proszę być z nami w stałym kontakcie. Stała łączność radiowa i wizualna... Z tej odległo- ści chyba ta przeklęta woda nie wytłumi sygnałów. Doktorze! Przygotować autodiagnostor. To wszystko! Gdyby zaszło coś nieprzewidzianego lub jednak nawaliła łączność, działajcie według własnego uznania. Jasne? – Tak jest! – Mir mimo woli wyprężył się. – Zrozumiałem. Wyszli w pięciu. Na monitorach „Lewiatana” widać było wyraźnie pięć ciemnych sylwetek, na podobieństwo dużych ryb prujących zieloną toń. Płynęli wachlarzem w dość dużych odstępach. Zbliżali się do nieruchomego pojazdu, skąd nie dochodził żaden znak ży- cia. W głośnikach słychać było bulgotanie wody i oddechy płynących. Dar relacjonował spo- kojnym głosem. – Jesteśmy już blisko. Właz śluzy otwarty. Rufa strzaskana w stopniu uniemożliwiają- cym samodzielne poruszanie się. Wydaje mi się, że uszkodzenia pozostałej części kadłuba są niewielkie. Obserwowali jak grupa Dara ciasno otoczyła leżącego „Delfina”. – Uwaga! Wchodzę do środka. Grupa zostaje na zewnątrz. Właz śluzy wydaje się być nie... A to co? – Dar znieruchomiał nagle, lecz w tej samej sekundzie włączywszy napęd ple- cakowy runął do przodu. Prawie tak samo zrobiło dwu członków jego grupy znajdujących się najbliżej. Z ciemnego otworu śluzy wyprysnęły trzy zielone sylwetki przypominające ol- brzymie kijanki. Ostatnia z nich jakby zawahała się przez moment i tej dopadł Dar. Nie sięga- jąc po Crocea, o którego nieskuteczności był przekonany, uchwycił nieznane stworzenie. Był dużo większy i silniejszy od zielonej kijanki, ale ta była w swoim żywiole. Zręcznym śli- zgiem wymknęła się z ramion człowieka i zanurkowała tuż koło niego, przy ścianie „Delfi- na”. Dwoma skrętami jak błyskawica wyminęła zagradzających drogę i usiłujących ją schwy- tać członków grupy i zwiększywszy szybkość, umknęła ledwie widoczna na tle zielonkawych kamieni dna. Pogoń była beznadziejna. Ludzie nie zdążyli nawet przepłynąć jeszcze kilku metrów, kiedy wszystkie trzy sylwetki zagadkowych stworzeń zniknęły w ciemnoliliowym mroku. – Wielkie nieba! I kto tu mówił, że te podziemia są nie zamieszkane? – Dar był wście- kły. On, znany z szybkiego refleksu i siły, mając już w garści takie zielone nic, pozwolił mu umknąć. – Wracamy. Trzeba sprawdzić czy nie ma ich więcej we wnętrzu statku. Obstawić wejście do śluzy. Wpływam do środka! Teraz widzieli na ekranie jak ciemnosrebrzysta postać dowódcy specgrupy znika we wnętrzu komory śluzowej. Po chwili rozległ się jego głos: – Halo Mir. Jestem w środku. Niestety, nie ma tu nikogo. Iluminatory „Delfina” za- błysły nagle jasnym światłem. – Część akumulatorów potrzaskana, ale oświetlenie funkcjonuje normalnie. Po prostu były wyłączone. Nie ma miotaczy. Brak również kaset z filmami i skafandrów. Nor i Arn opuścili „Delfina” chyba bez walki. Nie ma tu niczego co by wskazywało, że zostali do tego zmuszeni siłą, nie licząc naturalnie uszkodzeń samego statku. Łódź nie nadaje się do samo- dzielnego pływania. To chyba byłoby wszystko. Światła iluminatorów zgasły i Dar wypłynął ze śluzy. Nie mówiąc ani słowa skinął rę- ką swoim ludziom i cała grupa skierowała się w kierunku „Lewiatana”. Po kilkunastu minu- tach wszyscy byli już w kabinie dowodzenia okrętu. Dar ponuro rozejrzał się wkoło. – Nie podoba mi się to wszystko – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Profesorze – zwrócił się do Nilsa – proszę do salonu, Żyta i Mira również. Musimy się naradzić. W tej sy- tuacji nie mogę sam decydować. Doktora też poproszę. Przeszli do pustego salonu i usiedli wokół niewielkiego stolika. Dar oparł się zaciśnię- tymi pięściami o blat i nie patrząc na nikogo powiedział z irytacją w głosie: – Widzieliście wszystko. „Delfin” jest poważnie uszkodzony. Wezmę go do luku. Wracamy do Bazy. – Wracamy? – Tak, poruczniku. Wracamy. Te zatracone wody są zbyt rozległe, aby znaleźć w nich człowieka. Pójdę na każde rozsądne ryzyko jeżeli będzie choćby najmniejsza szansa powo- dzenia. Tu jej nie ma. – A Nor i Arn? – Nor i Arn opuścili łódź dobrowolnie, bo nie nadawała się już do pływania. Mieli skafandry i chyba dość doświadczenia, by trafić do studni również bez „Delfina”. Mamy więc wytłumaczenie długiej ich nieobecności. Mieli jakiś wypadek i to właśnie musiało ich opóź- nić. Zapewne są już w drodze do bazy. Zresztą nie przerywamy poszukiwań. – Jak to sobie wyobrażasz? – To proste – powiedział i nawet coś na kształt uśmiechu przewinęło się na jego ustach. – Przecież obaj nasi towarzysze po opuszczeniu „Delfina” skierują się nie gdzie in- dziej, jak tylko w drogę powrotną. Istnieją dwie możliwości. Albo stało się to już dawno i w tej chwili są na powierzchni, albo, możliwość druga, napotkali przeszkody utrudniające lub nawet uniemożliwiające im powrót. I tu zaczyna się nasza rola. Płyniemy trasą powrotną, więc możemy im udzielić pomocy. Logiczne? – Ba! – Żadne „ba”, poruczniku Mir. Masz lepszą propozycję? – Nie. – Pan, profesorze? – Nie mam. To chyba jedyne co możemy w tej sytuacji zrobić. – Zyt? – Zgadzam się z profesorem. – W porządku. Wracamy. Proszę na stanowiska. Wrócili do kabiny dowodzenia. Potężny „Lewiatan” powoli uniósł się nad leżącą bezwładnie łódź. W dnie uchyliły się klapy luku i ujęty w kleszcze dźwigu „Delfin” został wciągnięty do wnętrza. Teraz łagodnym skrętem okręt położył się na kurs powrotny. Nastąpi- ła chwila odprężenia. Sterowanie objął autopilot kierując się na wyraźne sygnały radioboi. Grzbiet górski przeskoczyli korzystając z tego samego przesmyku co poprzednio. Sie- dząc bezczynnie na swoich miejscach obserwowali okolicę, każdy na najbliższym mu ekranie. A było co oglądać. Pomimo pozorów monotonii wnętrze podziemnego zbiornika było nad wyraz ciekawe. Płynęli teraz jakieś dwadzieścia metrów nad dnem porosłym po tej stronie gór gęstym dywanem roślin. Sprawiało to wrażenie podróży samolotem. W przepływającej pod nimi podwodnej dżungli raz po raz otwierały się oka polan, wystrzelały czubki gładkich, na- gich skał, czasami do złudzenia przypominające wierzchołki sztucznie wzniesionych piramid. Łagodnie falowały poruszane prądem liliowe gałęzie, a najdziwniejsze było to, że nie pano- wał tu wszechwładnie pion jak w podmorskich lasach ziemskich oceanów. Nie. Tutejsze za- rośla przypominały swoim wyglądem najprawdziwszy gąszcz powierzchniowych borów. Od grubych, ciemnych, prawie granatowych konarów poskręcanych w przedziwne sploty odcho- dziły coraz cieńsze, bardziej giętkie, liliowe odnogi. Te znów dawały początek jeszcze cień- szym, jaśniejszym niby–gałązkom. Wszystko to tworzyło splątany ze sobą kłąb pulsujący w takt niewidzialnych fal. Najdziwniejszy był tu zupełny brak form podobnych do liści. Był to świat odrostów, lian, gałęzi, nitek wreszcie. Podczas gdy grube konary były granatowe, to pomniejsze odrosty miały już kolor liliowy i tak w miarę wydelikacenia kształtów zmieniały się poprzez wszystkie odcienie fioletu i zieleni aż po tak jasny, że prawie żółty seledyn. Za- skakiwały obcością, ale i swoistym pięknem. Był to też świat ciszy. Z głośników słychać było monotonne popiskiwanie radioboi. Powoli, prawie niedostrzegalnie rośliny stawały się coraz niższe, a polany w liliowo–zielonym gąszczu coraz liczniejsze i obszerniejsze, aż okręt wy- płynął nad kamienistą pustkę z rzadka tylko tu i ówdzie porośniętą kępami porostów. Byli już chyba niedaleko od skalnej ściany. – Obiekt na kursie! Ostry głos sonarzysty wyrwał wszystkich z zapatrzenia. – Zero... zero... Kurs zbieżny. Odległość... – Dobrze, dobrze. Mam go już na ekranie. To „Delfin” – Dar przejął inicjatywę. – Stop silniki! – przesunął dźwignię łączności bezpośredniej. – Halo „Delfin”. Halo „Delfin”. Co masz dla mnie? – Tu Ron na „Delfinie IV” kapitanie Dar. Nor i Arn są bezpieczni na powierzchni. Macie rozkaz powrotu. – Tu Dar. Zrozumiałem. Wracamy. Odchylił się na oparcie fotela i przetarł czoło wierzchem dłoni. Zobaczył skierowane na siebie pytające spojrzenia. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że całą rozmowę przejął na swoje indywidualne słuchawki, że towarzysze nic jeszcze nie wiedzą. – Wracamy na powierzchnię! Oni są już w bazie. – Hurrrra! – wszyscy poderwali się z miejsc. Mir odetchnął z ulgą, pełną piersią. Więc wszystko skończyło się pomyślnie. Zuchy! Jednak dobrnęli do studni jedynie w skafandrach. Roześmiał się głośno, aż Lena popatrzyła na niego zdziwiona. Uśmiechnął się i Dar, co mu się nader rzadko zdarzało. – Sternik! Kurs na Bazę! Pełna szybkość! „Lewiatan” poderwał się jak koń spięty ostrogą. Za nim w ostrym skręcie położył się na kurs powrotny „Delfin IV”. ROZDZIAŁ V Sytuacja skomplikowała się. Na planecie było życie. O tym, że planeta nie była mar- twa wiedzieli od początku. Ale to co tu zastali przechodziło najśmielsze oczekiwania. Po do- świadczeniach ostatniego okresu mieli pełne prawo założyć istnienie cywilizacji. Z jednym istotnym dla ludzi zastrzeżeniem. Nie było jej na pustynnej powierzchni. Może nie tak. Na powierzchni też było życie. Bogate. Symbioza zwierząt i roślin. Przynajmniej to, co ludzie zwykli nazywać zwierzętami i roślinami. Ale nie w tym rzecz. Tam, w głębinach, kryło się życie reprezentowane przez istoty z gatunku sapiens. Mieli na to niezbite dowody. Przygoda Nora i Arna świadczyła o tym, że w głębinach podziemnych mórz żyją istoty myślące i, co najważniejsze, zdające sobie sprawę z faktu, że natknęły się na im podobne. Na ludzi. Na twory, które również charakteryzuje zdolność logicznego myślenia. Nie byli nastawieni wro- go. Osaczali dwie nieznane sobie istoty nie z myślą o zrobieniu im krzywdy, ale o skierowaniu ich na drogę wiodącą ku powierzchni, ku ocaleniu. Ludzie nie wiedzieli o nich nic. Zielone, eteryczne, fantastycznie przystosowane do życia w swoim środowisku, stanowiły zagadkę, która dopiero czekała na rozwiązanie. O ile ludzie z fotonowca „Sol” w ogóle mieli prawo ingerować w ich życie. To nie było takie pro- ste. Już i tak narobili masę głupstw rozpoczynając kontakty od strzelania. Nie zabijali, to prawda, jeżeli nie liczyć stwora, który napadł „Delfina”. A może i on należał do rozumnych przedstawicieli tej planety? W każdym razie źle się stało. Nie mieli więc powodów do rado- ści. Atmosfera panująca na fotonowcu odbiegała od tej, którą zwykło się określać mianem optymistycznej. W poszczególnych grupach badawczych różnice zdań podzieliły nie tylko osoby związane ze sobą tym czy innym tematem badań. Podzieliły nawet przyjaciół. Jedno tylko było pewne. „Sol” nie mógł wystartować. Trzeba było znaleźć optymalne rozwiązanie w skali tej właśnie planety. To była twarda konieczność. I teraz nasuwało się pytanie. Zasad- nicze pytanie. Czy i w jakim stopniu mają prawo mieszać się w życie i sprawy istot bądź co bądź rozumnych? Czy i w jakim stopniu mają prawo burzyć ustalone z pewnością prawa i porządki panujące na tym okruchu materii? Nie! Takiego prawa nikt im nie dał. Więc co? Odlecieć? Ale „Sol” nie może wystar- tować. To jest bezsporny fakt, na podstawie którego muszą planować jutro. Badać? A może ograniczyć swój pobyt tutaj do najniezbędniejszych czynności związanych z usunięciem uszkodzeń fotonowca? A kto może zaręczyć, że właśnie te czynności nie stanowią bezpośred- niej ingerencji w sprawy tej planety? Problemów było sporo. Zwołano odprawę. Zazwyczaj w oczekiwaniu na rozpoczęcie obrad gromadzono się w ciszy, rzucając tylko od czasu do czasu jakąś głośniejszą uwagę. Dziś było inaczej. Sala szumiała w podnieceniu. Zebrani dyskutowali głośno, rozbici na gru- py. Naturalnie głównym i chyba jedynym tematem, który rozpalał umysły, była cywilizacja zielonych istot zamieszkujących podziemne morze. Ludzie z „Sol” znali tylko jeden z tych zbiorników i to jedynie w niewielkim stopniu. Nie wystarczało to absolutnie na wyrobienie sobie jakiego takiego pojęcia o zasięgu czy stopniu rozwoju tejże cywilizacji. A może żadnej cywilizacji nie było? Wszyscy zgromadzeni zdawali sobie sprawę z faktu, że garstka ludzi, przybyszy z dalekiej Ziemi, stanęła przed wielką tajemnicą. Wyprawy ziemskie przemierzały Kosmos we wszystkich kierunkach, pokonując ol- brzymie przestrzenie i nigdzie nie natknęły się na ślady cywilizacji porównywalnych z ziemską. Owszem... W wielu układach planetarnych znaleziono życie na stosunkowo wyso- kim poziomie. Niestety. Nigdzie ani śladu myśli. Wszędzie królował jedynie wszechwładny instynkt. Przypuszczano nie bez podstaw, że na kilku badanych planetach życie zmierza ku myśli, ku istnieniu świadomemu, ale aby to się stało faktem, musi upłynąć jeszcze wiele mi- lionów lat. Dopiero tu, najzupełniej przypadkowo, nie licząc absolutnie na to, ba, nie chcąc tego, ludzie nieoczekiwanie natknęli się na istoty myślące. Nagle gwar ucichł. Na salę w towarzystwie Mira i Nora wszedł Kir Ros. Stanął za sto- łem prezydialnym i uniósł rękę ku górze. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Milczał przez chwilę spoglądając na zgromadzonych, wreszcie zaczął powoli, z namysłem. – Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak ważna jest dzisiejsza narada. Zmuszeni obiektywnymi przyczynami wylądowaliśmy na tej planecie przekonani, że jest ona nie za- mieszkana tak, jak dziesiątki zbadanych poprzednio planet. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Spotkaliśmy tutaj, jak mamy pełne prawo sądzić, istoty rozumne. Stanęliśmy przed trudnym dylematem. Stan techniczny „Sol” nie pozwala nam na start. Po prostu nie możemy wynieść się przed zakończeniem niezbędnych napraw, czyli przed upływem co najmniej roku. Nie wiemy na ile i w jakim stopniu przeszkadzamy gospodarzom tego globu. Czy pozwolą nam spokojnie pracować? Co więc należy w tej sytuacji zrobić? Jeszcze jedno. Przed przystą- pieniem do dyskusji profesor Nils zaznajomi nas z tym, co dotychczas wiemy. Potem popro- szę o konkretne wnioski. Słuchamy, profesorze. – Już pierwsza nasza wycieczka poza obręb osłony siłowej dała niespodziewane i zaskakujące wyniki. Pomijam tu fakt zaatakowania androida przez jakieś nieznane stworze- nie i uszkodzenie „Delfina”. To sprawy drugorzędne i w zasadzie bez znaczenia. Ważniejsze i ciekawsze wyniki dotyczą znalezionego skafandra. Badania naszych uczonych wykazały bezspornie, że ubiór ten wypełniony wodą służył do poruszania się w atmosferze gazowej. Służył więc istotom żyjącym w wodzie, a wyprawiającym się na ląd. Jeżeli weźmiemy teraz pod uwagę spotkanie zarówno przez Noma i Arna, jak i kapitana Dara, zielonych istot żyją- cych w podziemnych zbiornikach wodnych, zachowanie się tych stworzeń, ich wymiary na- wet, zbliżone do wymiarów znalezionego skafandra, mamy pełne prawo przypuszczać, że to właśnie one są jego twórcami i gospodarzami tej planety, a przynajmniej jej podziemnej czę- ści. Dalej. Poziom ich cywilizacji jest wysoki, porównywalny z poziomem naszej. Świadczy o tym materiał, z którego wyprodukowano ubiór jak i jego rozwiązania konstrukcyjne. Ska- fander jest stary. Nasi uczeni określają jego wiek na około pięćset lat. Przez ten okres ich cy- wilizacja z pewnością nie stała w miejscu. Dlatego twierdzę, że zetknęliśmy się z cywilizacją starą i dlatego musimy, powtarzam, musimy traktować Zielone Istoty jako równorzędnych partnerów i musimy liczyć się z ich zdaniem. – Aby poznać zdanie trzeba znać ich samych. – Słusznie, Nor – skinął głową z uśmiechem profesor. – Jestem tego samego zdania. Pytanie tylko, jak ich poznać? – Wyprawa w głąb zbiorników. – Wszystkie „Delfiny” i „Lewiatan”! – Spokojnie – odezwał się unosząc rękę do góry Kir Ros. – Spokojnie. A inne propo- zycje? – Ja – rzekł głośno Mir. – Słuchamy. – Wyprawę w głąb zbiorników wodnych musimy zaryzykować tak czy inaczej. Chcemy poznać Zielone Widma. Fakt. Ale i one chyba chcą wiedzieć czego się mogą po nas spodziewać. Możemy my do nich w skafandrach – mogą i one do nas. Nie przypuszczam by nas napadły. Ich zachowanie się w stosunku do Nora i Arna świadczy raczej o pokojowym nastawieniu. Zresztą na pewno nas obserwują. Dlatego mam propozycję. Wysłać rekonesans z zadaniem nawiązania stosunków; niewielką grupę na „Lewiatanie” oraz kilkanaście rucho- mych grup na „Golemach” bacznie obserwujących otoczenie. Ja proszę o skierowanie na „Lewiatana”. Skończyłem. Usiadł i spojrzał spod oka na Astrogatora. Ten bębnił w zamyśleniu palcami o blat sto- łu, ale Mir wiedział, że słucha go uważnie i zastanawia się nad jego słowami. Teraz podniósł głowę i spojrzał po sali. Zebrani siedzieli w skupieniu. Nikt jakoś nie kwapił się do zabrania głosu. – Czy mam to rozumieć jako aprobatę? – zwrócił się do nich Kir Ros. – W takim razie zgoda. Porucznicy Mir, Nor, Arn, profesor Nils, kapitan Dar z trzema ludźmi i zwykła załoga „Lewiatana”. Obsadę naziemną, zarówno ludzi jak i pojazdy podam po przekonsultowaniu tej sprawy z uczonymi z Komórki Kontaktów. Profesora i porucznika Mira proszę do siebie. Dziękuję panom. Usiedli w fotelach w eleganckim, przestronnym gabinecie Astrogatora. Kir Ros lubił dyscyplinę. Czekali więc bez słowa patrząc jak spaceruje po gabinecie zamyślony. Nagle przerwał spacer. Stanął bokiem do nich. – Żadnych działań na siłę. Nie zdemontuję wam dezintegratorów tylko dlatego, że wierzę w wasz rozsądek. Żadnych zniszczeń ani polowań. Wiecie, co mam na myśli? Cało- ścią dowodzi Tor. Czasu trwania tej krajoznawczej wycieczki wam nie ograniczam. Proszę tylko o jedno. Jak najczęściej wynurzajcie się i dawajcie znać o sobie. Naturalnie ani kroku bez radioboi. Chcę w razie czego wiedzieć gdzie was szukać. Wysyłam trzy sondy orbitalne na stacjonarną, więc nawiążecie łączność z każdego punktu globu. To byłoby z mojej strony wszystko. Macie jakieś pytania? – Ja, Astrogatorze! – Profesor Nils wstał również. – Jeżeli dobrze zrozumiałem, naszym celem nie jest bynajmniej nawiązanie kontaktu, lecz ustalenie miejsca gdzie na taki kontakt można liczyć. A wtedy? – A wtedy profesorze – z powrotem. Resztą zajmą się specjaliści z Komórki Kontak- tów. To wszystko? – spojrzał pytająco. – Jeśli tak, to dziękuję. Po wyjściu od Kira Rosa za- trzymali się przy wejściu do windy. – A pan dokąd teraz, poruczniku? – spytał profesor patrząc przyjaźnie. – Nie ma pan czasem ochoty na małą wycieczkę na zewnątrz? Ot, pospacerowalibyśmy trochę. Nie jest jeszcze późno. – Z przyjemnością – odparł Mir i gestem zaprosił profesora do windy. – Nie chce mi się jeszcze spać, a i przechadzka z panem to dla mnie zaszczyt. – Bez przesady, młody człowieku – mruknął Tor z uśmiechem. Zjechali na pokład śluzowy. W obszernej hali wyjściowej było pusto. Nad wejściami do śluz płonęły seledynowe światełka w liliowym owalu. Porucznik roześmiał się nagle wskazując na świetlne punkty. – Nie jesteśmy tu tak całkiem obcy. Lubimy te same zestawy kolorów co i nasi zieloni przyjaciele. Profesor uśmiechnął się także. – No cóż? Wydaje mi się, że mamy więcej wspólnych cech. O tym właśnie między in- nymi chciałem z panem pogawędzić. – No to idziemy! – Chwileczkę, poruczniku – wstrzymał go Nils. – Może najpierw mały zabieg me- dyczny? – Zabieg? – A tak. Zabieg. – Czyżbym był chory? – Nie, przyjacielu. Nie ma obawy. Po prostu wyjdziemy bez masek. Nasi koledzy bak- teriolodzy przygotowali wszystkim miłą niespodziankę. Podszedł do stojącej obok wejścia do śluzy niewielkiej szafki i włożył rękę w otwór widniejący tuż koło górnej krawędzi. Chwilę przytrzymał ją i wyjął pokazując Mirowi. – Tyle, poruczniku. Zastrzyk przez skórę pod ciśnieniem, i jest pan uodporniony na wszystkie tutejsze bakterie. Jak pan wie, można oddychać tu swobodnie, tlenu jest pod do- statkiem. – Jeżeli nam nasi zieloni przyjaciele pozwolą. – W tym wypadku nie będę się ich pytał o zgodę. Mają swoje podziemne pieczary i wodę. – Odwiedzimy ich tam jutro. A teraz chodźmy. Weszli do komory śluzowej. Zatrzasnęły się za nimi ze stukiem ciężkie drzwi i rozpoczęły pracę pompy wymieniając czyste powietrze statku na atmosferę planety. Niewielka winda zewnętrzna w kilka sekund zniosła ich na powierzchnię tuż u stóp potężnej podpory. Czerwone słońce stało już nisko nad horyzontem. Jego ukośnie padające promienie wydobywały niebywałe efekty plastyczne z otaczającej ich kamienistej pustyni. Szli lekko po twardym, stopionym podłożu i ubitym piasku. Twarzy już nie uciskała maska, a piersi swobodnie chłonęły rześką, przedwieczorną atmosferę planety. Długą chwilę stali w milczeniu tuż przy wyraźnie zaznaczonej granicy pola siłowego rozkoszując się ciszą i chłodem. – Nie będzie to łatwa wyprawa, poruczniku – przerwał ciszę profesor. – Niełatwa i dosyć długa. Musimy odnaleźć jakąś osadę, miasto, bo ja wiem wreszcie – co? Coś, gdzie żyją te, jak je pan pierwszy nazwał, Zielone Widma. Musimy, o ile to będzie w ogóle możli- we, określić ich poziom cywilizacji, zwłaszcza techniki. No i ostatecznie wyjść z tego cało. – Wiem. Doskonale sobie z tego zdaję sprawę. A żeby było śmieszniej, nie wolno nam przy tym wszystkim za żadną cenę dopuścić do starcia ani użyć dezintegratora. Astrogator żąda od nas cudów. Jak pan to sobie wyobraża, profesorze? Nils zatrzymał się i spojrzał Mirowi w oczy. – Tak. Rozumiem. Ale to konieczność, poruczniku. I pan mi w tym pomoże. Niestety, nie mogę pod tym względem liczyć na Dara. Zna pan jego charakter. Dla niego liczy się tylko i wyłącznie nasze bezpieczeństwo. Zrobi wszystko byśmy wrócili cali i zdrowi, ale za jaką cenę? – Przyznam się profesorze, że powrót w charakterze gotowych do pochówku zwłok wcale mnie nie pociąga. Wydaje mi się, że w razie poważnego zagrożenia mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek użyć dezintegratora. To może ocalić nas, a jednocześnie da naszym kochanym przyjaciołom jakie takie pojęcie o naszej sile. Będą wtedy na pewno bardziej skłonni do nawiązania kontaktu. – Przeciwnie! Nie to jest naszym celem. Nie demonstracja siły. Po pierwsze oni są tu gospodarzami, a my w najlepszym przypadku nieproszonymi gośćmi jeżeli nie intruzami, a po drugie, kto nam dał prawo wtrącać się w ich sprawy? Nie, poruczniku! My reprezentu- jemy tu Ludzkość. Proszę postawić się na ich miejscu. Co by pan zrobił? – Akademicka dyskusja, profesorze. Nie znamy ich. Nie wiemy do czego są zdolni, jak postąpią. Nie wiemy o nich nic. – Coś niecoś o nich wiemy – sprzeciwił się stary uczony. – I to „coś” dobrze o nich świadczy. Czy krwiożercze bestie pomogłyby Norowi i Arnowi w odnalezieniu właściwej drogi? Czy nawet my, ludzie w podobnej sytuacji, potrafilibyśmy się tam znaleźć? Raczej przypuszczam, że usiłowalibyśmy za wszelką cenę ująć intruzów, nawet gdyby to wymagało użycia broni. Tak zresztą lekkomyślnie postąpili Nor i Arn. Nie! To mądre i łagodne istoty. Porozumiemy się z nimi. – A napad na „Delfina”? Zaatakowanie androida? – Poruczniku, czy może pan odpowiadać za atak lwa na pustyni albo napaść rekina na ewentualnego przybysza? A nawet gdyby nam zagrozili, w co zresztą nie wierzę, no to co? Każda istota, poruczniku, ma prawo do samoobrony, a nam nie wolno w odpowiedzi użyć siły. Nie wolno! Jeżeli pan tego nie rozumie, nie rozumie pan niczego! Mir nie odpowiedział. Szli więc w milczeniu, obserwując jak ogromna tarcza gwiazdy tonie w piaskach pustyni. Pod nogami sucho chrzęścił żwir i drobne okruchy skał. Robiło się coraz chłodniej. – Ma pan rację, profesorze. Przekonał mnie pan – Mir mówił wolno, z namysłem. – Tak. Przekonał mnie pan. Nie jesteśmy tu zaproszonymi ani oczekiwanymi gośćmi. Trzeba do naszych przyjaciół w jedwabnych rękawiczkach – uśmiechnął się. – A oni, jak zechcą, mogą nas potopić, ugotować na miękko lub na przykład zjeść na surowo. Nils westchnął i bezradnie rozłożył ręce. – Nie rozumiemy się jednak. Trudno. Nie będzie tak źle, niech mi pan wierzy. Obyśmy ich tylko znaleźli. – Bez obawy. Sami nas znajdą, jak tylko wleziemy do tych ich mrocznych posiadło... Wielkie nieba! Profesorze! To oni! Profesor Nils spojrzał w kierunku wyciągniętej ręki Mira. Nie wierzył oczom. Na od- dalonym o kilkadziesiąt metrów od osłony siłowej „Sol” wzgórzu, na tle zalanego purpurą wieczornej zorzy nieba stało kilka srebrnych sylwetek. Wydawało się, że są bez reszty zajęte obserwacją ziemskiego statku. Stały nieruchomo jak wtopione w piasek słupki. Tor i Mir po- deszli tuż do granicy osłony. Niestety patrząc pod światło nie widzieli zbyt wyraźnie. Jedno było pewne. Stojące na wzgórzu istoty odziane były w skafandry. Nie ulegało wątpliwości. To byli gospodarze tej planety. Nawet z tej odległości i na tle płonącego nieba dostrzec moż- na było podobieństwo do skafandra znalezionego podczas pierwszego rekonesansu. Ten sam widmowy kształt, ten sam brak odnóży, które w znalezionym skafandrze zastąpiono skompli- kowanym systemem wałków pozwalających na poruszanie się na twardym podłożu. Zresztą może wałki zastąpiono już czymś innym, ostatecznie skafander pochodził sprzed blisko pię- ciuset lat. Mir ujął wiszący na piersi interkom. – Halo „Sol”. Uwaga Centrala! Mamy gości. – Wiemy. Obserwujemy ich już od dłuższej chwili. Są prawie ze wszystkich stron. Wracajcie na statek. To polecenie Astrogatora. Na statku skierowali się od razu w stronę apartamentów Kira Rosa. Zastali już tam wszystkich kierowników sekcji. – Nie ma powodów do obaw – Kir Ros był spokojny. – Osłony siłowej nie sforsują. Zresztą na razie nie próbują. Co robimy? – Co robimy?... – Tor przeciągał zgłoski jakby zostawiając sobie czas na zastanowie- nie. – Co robimy... Z jednej strony to wspaniała okazja do próby nawiązania kontaktu, z drugiej znów strony małe „ale”... – Jakie „ale”? – nie wytrzymał Mir. – Nie ma żadnego „ale”. Teraz albo nigdy. Musi- my się z nimi porozumieć. Po co mamy ich szukać na dole? Zrozumcie! Taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć! Profesorze! ;– Spokojnie, poruczniku – uśmiechnął się biolog. – I mnie na tym zależy nie mniej niż panu czy Astrogatorowi. Sęk w tym czy one są tego samego zdania, czy chcą tego, a to wydaje mi się co najmniej wątpliwe. – Dlaczego? – Mógłbym wymienić dziesiątki powodów, dla których tak sądzę, ale wystarczy jeden. Gdyby pan, poruczniku, wybierał się do nich w celu nawiązania kontaktu lub z przyjacielską wizytą, to brałby pan ze sobą dziesiątki ludzi? Otaczał ich statek? Czy nie wystarczyłaby panu kilkuosobowa delegacja? Nie, panowie. Nie przywiodła ich tu chęć porozumienia. Obawiam się, że raczej coś wręcz przeciwnego. – Odizolowanie nas od jeziorek? Oblężenie? – pytająco spojrzał Kir Ros. – Właśnie. Może się mylę... Obym się mylił, ale na to mi właśnie wygląda. – No to się pomylili. W żadnym wypadku im się to nie uda. Miotacze na powierzchni działają wyśmienicie. Mamy też dezintegratory i lasery. Jak zajdzie potrzeba, to rozpędzimy to towarzystwo bez trudu – Dar podszedł do Kira Rosa. – Astrogatorze! Jak długo będziemy się z nimi tak cackać? Widma nie widma, musimy pokazać im naszą siłę, wtedy ustąpią. Pro- szę dać rozkaz, a moi ludzie szybko zrobią porządek. – Bez paniki, Dar. Takiego rozkazu nie dostaniesz nigdy – profesor Nils mówił teraz twardym głosem. – Nie dostaniesz. Na użycie siły nigdy się nie zgodzimy. Nie jesteśmy pira- tami z zamierzchłej przeszłości. Jestem za nawiązaniem kontaktu, ale przy obopólnych ku temu chęciach. Nie wolno nam nic im narzucać. To jest ich planeta, kapitanie Dar, i proszę o tym nie zapominać. Kir Ros uderzył otwartą dłonią w blat stołu. – Dosyć, panowie. Profesor Nils ma całkowicie rację. Nie będziemy próbowali im nic narzucać. Chcemy się z nimi porozumieć. Kar – to zadanie dla pańskiej sekcji. Proszę nie- zwło... Chwileczkę. Przepraszam – wcisnął przycisk łączności indywidualnej i zbliżył apara- cik do ucha. Słuchał uważnie. – Tak... Tak... Rozumiem. Panowie – zwrócił się do zgromadzonych. – Nasi goście zniknęli. – Jak to zniknęli? – Po prostu zniknęli. Nie ma ich. – Zniknęli? Przyczaili się, czekając, aż wystawimy nos zza osłony – mruknął nieprze- jednany Dar. Kir Ros przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki. – Poruczniku Mir. Zwiadowczą rakietkę. Chcę wiedzieć gdzie się podzieli. – Rozkaz! Mir wybiegł z gabinetu Astrogatora i wskoczył do windy. Wydawał krótkie, pospiesz- ne rozkazy przez interkom. Wiedział co ma robić, toteż po piętnastu minutach rakietka zwia- dowcza strzeliła ostrą świecą w górę poprzez mgnienie oka trwającą lukę w osłonie siłowej. Mir siedzący obok pilota pochylił się do przodu wpatrując się w pustynię. – Są! Pod nimi, daleko w dole pełzł długi wężyk przybranych w skafandry Zielonych Widm. – Sporo ich wylazło z wody – nie wytrzymał pilot. Rzeczywiście. Było ich chyba ze trzysta. Wchodziły właśnie w labirynt dżungli, kieru- jąc się najwyraźniej w stronę jeziorka, przy którym rozbili tymczasową bazę. – Halo „Sol”! Astrogatorze! Zielone Widma idą wprost na naszą bazę przy jeziorze. Trzeba ostrzec ludzi! Nie ma chwili do stracenia! Jest ich kilkaset i posuwają się niesłychanie szybko. – Spokojnie, poruczniku. Tam jest osłona siłowa. Jeżeli nie dysponują co najmniej bronią termojądrową, w co wątpię, nic im nie zrobią. Proszę obserwować dalej i meldować. To wszystko. Pod nimi sznureczek wędrujących przez dżunglę wpełzał już w jar, na końcu którego usadowiła się Baza, a w niej trzej dyżurujący ludzie. Widać było wyraźnie jak dochodzą do parasola osłony siłowej i rozdzielają się otaczając kołem klocki zabudowań. Kiedy już ufor- mowały krąg wokół bazy, stanęły bez ruchu. Pilot nie czekając na komendę obniżył lot ra- kietki tak, że przelatywali teraz tuż nad tkwiącą w dalszym ciągu nieruchomo tyralierą. W pewnym momencie spikował nad zbocza otaczającej jezioro kotlinki i przeleciał tuż nad srebrnymi soplami gospodarzy globu. Nie drgnęli nawet. – Co to za akrobacje? – Głos jednego z techników sprawił, że porucznik bez słowa wskazał pilotowi górę. Ten posłusznie wyprowadził maszynę wyżej. Teraz tyraliera drgnęła i odkręcając pętlę z tą co i poprzednio szybkością, zaczęła opuszczać kotlinkę. Widma kiero- wały się na zachód, gdzie w odległości około dziesięciu kilometrów leżało następne jezioro. Lecieli nad nimi, zataczając kręgi. Zielone istoty nie zwracały na nich najmniejszej uwagi. Po niespełna godzinie pierwsze srebrne przecinki dotarły do jeziora i jak ziemskie pingwiny, śmiesznie wskakując do wody, jeden po drugim zaczęły znikać w podświetlonej głębi. Po następnej godzinie nie było już na powierzchni ani jednego. Mir klepnął pilota po ramieniu. – Wracamy. Na pokładach „Sol” dawało się wyczuć napięcie. Ludzie zdenerwowani nieoczekiwa- ną wizytą, zaintrygowani jej celem, czekali na jakieś radykalne pociągnięcia ze strony Astro- gatora i Rady. Nie wszyscy byli zadowoleni z dotychczasowych poczynań. Duszą opozycji był kapitan Dar. Uważał on, że planetę należy zająć siłą, nie bacząc na jej mieszkańców ani na ich interesy. Że „Sol” jest w stanie to uczynić, tego był pewny. Znał potworną siłę, jaką dysponował międzygwiezdny krążownik. Zielone Widma, choćby dysponowały energią ato- mu, a nic na to nie wskazywało, i tak musiałyby ugiąć się przed ludźmi. Ci tylko muszą chcieć. Wszyscy podnieśli się, gdy do sali odpraw wszedł Astrogator z towarzyszącymi mu jak zazwyczaj Torem i Mirem. Nie patrząc na nikogo podszedł do stołu. Tor i Mir zatrzymali się za jego plecami. Teraz powiódł po zebranych długim spojrzeniem. – Poprosiłem was tu wszystkich ponownie – zaczął donośnym głosem – aby wyjaśnić kilka istotnych spraw i wreszcie coś ostatecznie zadecydować. Wiem doskonale, że wśród załogi „Sol” nastąpił rozłam. Jest to dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Nie spodziewałem się tego. Więcej. Nie sądziłem, że to w ogóle jest możliwe. Nie sądziłem też nigdy, że jeste- śmy w stanie nasze ziemskie wady przenieść między gwiazdy. O co tu chodzi? Czy naprawdę chcecie napaść na gospodarzy tej planety? Na istoty, które nam nic złego nie zrobiły? Siłą zmusić je, by wskazały nam złoża uranu? A skąd pewność, że takie tu istnieją? Skąd przeko- nanie, że gospodarze, Zielone Widma, jak je nazywacie, wiedzą o nich, że je wykorzystują. Może swoją cywilizację oparły na zupełnie innych, nam nieznanych źródłach energii? Inży- nierze Vox, jaki jest stan „Sol”? – Zły. Prawie czterdzieści procent zużycia powłoki. Główne dysze wymagają wymia- ny luster. Paliwa około trzydziestu procent. – Co znaczy około? – Przepraszam. Dwadzieścia siedem procent masy początkowej. – Jak pan ocenia szansę renowacji powłoki? – Jeżeli zdobędziemy potrzebne minerały, to znaczy jeżeli znajdziemy pokłady odpo- wiednich rud, zwłaszcza uranu, jesteśmy w stanie w ciągu roku przygotować krążownik do lotu. – Gun. Jak łączność? Wysoki, szczupły inżynier Gun, specjalista od łączności międzyplanetarnej rozłożył bezradnie ręce. – Za dziesięć dni będę gotowy do nadawania, ale... – Co znów za „ale”? – Przestrzeń, Astrogatorze. Przestrzeń. Każdy sygnał, by dotrzeć na tak olbrzymią od- ległość potrzebuje jak wiadomo czasu. Zanim nasz sygnał dotrze do Ziemi, upłyną miesiące i tyle samo czasu nim otrzymamy odpowiedź. – I lata nim przyjdzie pomoc – profesor Nils wstał. – Przepraszam, Astrogatorze. Ta droga prowadzi donikąd. Nie neguję potrzeby nawiązania łączności z Ziemią, ale na pomoc stamtąd nie możemy liczyć w żadnym wypadku. Wszyscy sobie z tego doskonale zdajemy sprawę. Sami musimy doprowadzić krążownik do pełnej sprawności, jeżeli nie chcemy tu pozostać przez całe lata. Widzę tu dwie możliwości. Szukanie złóż i nawiązanie kontaktu z Zielonymi Widmami... – Ależ one wcale tego nie chcą! – Skąd ta pewność? Rozmawiał pan z nimi, kapitanie Dar? – Bez kpin, profesorze. Widzi pan co się dzieje. Byli, popatrzyli, i co? Teraz tylko pa- trzeć, jak się do nas dobiorą. A my sobie tymczasem grzecznie poczekamy aż uderzą pierwsi. – Nie, Dar, czekać nie będziemy, ale nie znaczy to wcale, że to my uderzymy pierwsi. – Więc co? – Proponuję, nawiązując do poprzedniej narady, wydzielenie specjalnej grupy dla ostatecznej próby nawiązania z nimi kontaktu, nie przerywając naturalnie poszukiwań złóż na lądzie. – A jeżeli to zawiedzie? – Jeżeli to zawiedzie – Astrogator włączył się, stanowczo uderzając w stół. – Jeżeli to zawiedzie, wtedy zastanowimy się co robić dalej. Jedno jest pewne. Na jakikolwiek sprowo- kowany przez nas konflikt z Zielonymi Widmami nie możemy sobie pozwolić. I ja nigdy nie wyrażę na to zgody. Jeśli oni uderzą, będziemy się bronili. Nie. Choćbyśmy lata mieli czekać na pomoc z Ziemi, poczekamy. Nie jesteśmy barbarzyńcami i nie polecieliśmy w gwiazdy ujarzmiać innych. Proponuję przyjąć propozycję profesora Nilsa. Sala zabrzmiała oklaskami. Astrogator uniósł rękę ku górze. – Widzę, że zgadzacie się ze mną. Wobec tego profesorze, proszę dobrać sobie grupę. Ze swojej strony chciałbym tylko, by w wyprawie udział wzięli wszyscy z sekcji kontaktów, kapitan Dar i porucznik Mir. Weźmiecie „Lewiatana”... Jak powiedziałem, nie zdemontuję wam dezintegratora. Liczę na wasz rozsądek. ROZDZIAŁ VI „Lewiatan” powoli osiadał na dnie studni. Musieli być ostrożni. Przy zanurzeniu okrę- tu podwodnego tej klasy i tej wielkości co „Lewiatan”, wystarczył jeden nieostrożny ruch czy pchnięcie prądem wody, aby dziób uderzył w twardą skałę. Uszkodzenie okrętu byłoby po- ważną stratą i opóźniłoby rozpoczęcie dokładniejszych badań podwodnych. „Sol” nie dyspo- nował przecież drugą jednostką tego typu. Mogli wprawdzie przeprowadzenie operacji zanu- rzania powierzyć niezawodnym jak zwykle automatom, ale kapitan Dar uparł się by to robili ludzie. Twierdził, nie bez racji, że muszą zdobywać doświadczenie w prowadzeniu dużego bądź co bądź okrętu, bo nie wiadomo, co ich jeszcze tam w głębinach czeka. Nie był to prze- cież niewielki rekonesans, ale poważna wyprawa. Wyprawa mająca ustalić bodaj peryferyjne ośrodki tutejszej cywilizacji. Niebezpieczna, bo byli praktycznie bezbronni. Chociaż byli tyl- ko ludźmi z ich całym balastem zalet i wad, mieli głęboko wpojoną żelazną zasadę nieinge- rowania przemocą w sprawy innych. Może tylko kapitan Dar, będąc z pewnością mądrym i uczciwym, był na swój sposób bezwzględny. W razie zagrożenia nie przebierał w środkach. Dlatego może dowodzenie tą wyprawą powierzył Astrogator zrównoważonemu profesorowi Nilsowi, a nie jemu, choć na pewno Dar najlepiej się do tego nadawał. Był odważny, zdecy- dowany i potrafił z żelazną konsekwencją egzekwować wykonanie swoich poleceń. Był też ambitny i przekazanie dowództwa Torowi Nilsowi bardzo go dotknęło. Lubił jednak starego uczonego, więc nie okazywał tego. Zresztą w ogóle uzewnętrznianie uczuć nie leżało w jego charakterze. Teraz siedział wygodnie rozparty w fotelu, pozornie nie zwracając na nic uwagi. Bez zainteresowania obserwował jak na bocznym ekranie uciekają ku górze chropowate ścia- ny studni. Obraz był bardzo wyraźny bo chociaż wody te oświetlał fosforyzujący krąg, tech- nicy obsługi włączyli dwa potężne reflektory: Woleli przesadzić w ostrożności niż narazić statek na uszkodzenie. Właśnie w tej chwili na wszystkich naraz monitorach jak błyskawica przeleciał świecący pas i zaraz „Lewiatan” osiadł na dnie z głuchym stukotem. Wymierzyli dobrze, tępy dziób okrętu skierowany był wprost w czeluść odbiegającego od studni tunelu. Jego wyraźny obraz pojawił się na czołowych ekranach i wszyscy zerwali się z miejsc. Nawet Dar wstał i podszedł bliżej. Wejście do tunelu, na całej szerokości, przegrodzone było ma- sywną kratą. Jej stosunkowo duże, sześciokątne oka odcinały się wyraźnie od jasnego, zielo- nego tła. Wyglądało to jak olbrzymi plaster miodu. Patrzyli zdumieni. – No tak – pierwszy ochłonął Dar. – Na spontaniczne przywitanie to mi nie wygląda. Nie widzę kwiatów na tej bramie triumfalnej. – Kiedy oni to zrobili? Po co? – spytał cicho Mir. – Nie było nas tu na dole prawie tydzień. Mieli czas zmontować tę kratę. – mruknął Tor. – Ale masz rację, dlaczego? – Dlaczego, dlaczego. Zaproszenie to z pewnością nie jest. Po prostu nie chcą nas wpuścić do siebie – Dar ponuro patrzył na przeszkodę. – Chyba ta pajęczyna nas nie po- wstrzyma. Dostaliśmy rozkaz i musimy tam dotrzeć. Na co pan czeka, profesorze? To był cały Dar. Rozkaz – rzecz święta. Dostał go i musi wykonać, bez względu na wszystko. – Powoli, kapitanie! Tu nie czas ani miejsce na nie przemyślane decyzje. Jesteśmy mi- sją pokojową i nie możemy zaczynać od niszczenia czegokolwiek. Jak myślisz, Mir? Po co oni to postawili? – To chyba jasne. Nie chcą nas wpuścić, chociaż z drugiej strony to śmieszne. Czy oni naprawdę wyobrażają sobie, że nas tym zatrzymają? – Mnie by nie zatrzymali, na pewno – rzucił sucho Dar i usiadł na dawnym miejscu. – Niestety! Nie do mnie należy decyzja. Radźcie panowie. Nie będziemy tu siedzieć bez końca. – Dobrze. Decyzja należy do mnie – profesor Nils nie patrzył na nich, bacznie obser- wując wejście i kratę. – Nor, Arn! Wasze zdanie? – Jechać dalej. Nie ma sensu przenosić „Lewiatana”. Wszędzie może być to samo. – nie zawahał się ani przez chwilę Nor. – Arn jest chyba takiego samego zdania. Spojrzał pytająco na druha. Ten przytaknął ruchem głowy. – Mir? – Płyniemy, profesorze! – Dobrze. W takim razie próbujemy. Poruczniku, automaty. Niech wytną przejście w kracie. Nie niszczyć za wiele. Tyle tylko, by okręt przeszedł. I nie palnikami. Niech przepi- łują. Mir skinął głową i bez słowa wyszedł. Pozostali usiedli. Po kilku minutach od okrętu oderwały się cztery kuliste kształty podwodnych robotów typu „Kalmar”. Rzeczywiście te wieloczynnościowe, skomplikowane automaty przypominały do złudzenia poczciwego, ziemskiego głowonoga. Niewielka, wydłużona głowica zakończona pękiem wlokących się z tyłu, elastycznych ramion zaopatrzonych w różnorakie narzędzia, palniki, manipulatory. Nazwa w tym wypadku była wyjątkowo trafna. Zresztą ludzie z „Sol” lubowali się w nadawaniu ziemskich nazw – i imion mechanicznym urządzeniom krążowni- ka. O ileż przyjemniejsze było operowanie takimi swojsko brzmiącymi nazwami niż suchymi RC–12, AP–2 czy w oficjalnej nomenklaturze OPDZ–3 czyli po prostu „Lewiatan”. Teraz właśnie cztery roboty typu AP–2 dopadły czarnej kraty zagradzającej wejście do tunelu. Jak olbrzymie muchy przylgnęły do rozpostartej pajęczyny i po chwili na piasek za- częły opadać bezgłośnie kawałki ciętej przeszkody. Nie minęło piętnaście minut gdy droga stanęła otworem. „Kalmary” wracały. Ostatni z nich, na polecenie kierującego operacją tech- nika, holował ze sobą spory fragment kraty. Oczekiwali go w śluzie z niecierpliwością. Wszystkich, a zwłaszcza profesora Nilsa, ciekawił materiał z jakiego ją zrobiono. Krótko przycięte cztery kawałki tajemniczej kraty powędrowały do okrętowego laboratorium, gdzie zajęli się nimi technicy. – Ruszamy. Wolno naprzód! – zakomenderował profesor. Kadłub „Lewiatana” drgnął i powoli zaczął przesuwać się w kierunku wyciętego przez „Kalmary” otworu. Tunel już znali. Nic się tutaj nie zmieniło. Ten sam piasek dna i rzadkie kępy niby– glonów. Zwiększyli szybkość. Nawet lśniąca piłka była na swoim miejscu. Pierwszy dostrzegł ją sternik. – Uwaga! Przed nami nieznany przedmiot! Niestety. Nim zdążyli się zbliżyć, piłka tak jak i poprzednio, błyskawicznie zagrzebała się w piasku. I tym razem w głośnikach rozległy się piski i trzaski. – Ona nadaje! – krzyknął Arn. – Już za pierwszym razem byłem pewien, że to straż- nik. Gospodarze są już uprzedzeni. Teraz tylko patrzeć jak pojawią się nasi zieloni przyjacie- le. Ale tunel w dalszym ciągu był pusty. Zielone Widma tym razem nie witały gości u wrót swego królestwa. Okręt wychynął na wody podziemnego morza, nie zaczepiany przez nikogo. Zastopowali silniki i tylko z rozpędu płynęli jeszcze do przodu. Pod nimi niedaleko piętrzyły się zauważone już poprzednio zwaliska, przypominające ruiny jakiegoś miasta. Były ciemne i nieruchome. – Zwiedzimy sobie przy okazji te ruinki? – Kar z Sekcji Kontaktów był tu po raz pierwszy i ciemne, tajemnicze złomy zrobiły na nim olbrzymie wrażenie, choć starał się tego po sobie nie okazywać. Tor Nils w zamyśleniu pokręcił głową. – Chyba nie. Przynajmniej nie teraz. Przepływaliśmy tędy co najmniej trzykrotnie i nie zauważyliśmy żadnych zmian. To chyba naturalne formacje, a nie o to nam teraz chodzi. Musimy poszukać Zielonych Widm. – Ba! Poszukać. Ale jak? Tu mamy przynajmniej jakiś punkt zaczepienia – nie dawał za wygraną Kar. – A jeżeli to nie są naturalne formacje? W takim przypadku możemy się czegoś dowiedzieć o naszych przyjaciołach. – Nie wydaje mi się. Nor i Arn zwiedzili ten zbiornik dokładnie. Istnieje tu życie, ale miast czy skupisk miastopodobnych na pewno tu nie ma. – Skąd ta pewność? Co o nich wiemy? A może Zielone Widma w ogóle nie budują miast? Może mieszkają, dajmy na to, w skalnych norach? – W norach!? – profesor Nils roześmiał się ubawiony. – I sądzisz, że przedmioty w rodzaju znalezionego skafandra czy strażnika w tunelu wytwarzają w norach? Może przy użyciu kamiennego topora? Nie, Kar. Tutaj istnieje, bez najmniejszej wątpliwości, wysoko rozwinięta cywilizacja, posiadająca oprócz peryferii jakieś centra i tych musimy poszukać. – Profesorze – wtrącił się Mir. Moglibyśmy jednak przepłynąć wolno tuż nad tymi ru- inami i popatrzeć z góry. Może warto? – Zgoda! – wzruszył ramionami Tor. – Możemy to przy okazji sfilmować. To nawet wskazane. „Lewiatan” zszedł niżej i niby olbrzymia ryba zaczął wolno sunąć nad czarnymi zwa- liskami. Prawie cała załoga skupiła się przy monitorach. Nie potrzebowali reflektorów. Chyba trafili na porę odpowiadającą pogodnemu dniu na powierzchni. Spiętrzone bloki, potrzaskane kolumny, dziesiątki przemieszanych bezładnie gładkich płyt, wszystko to sprawiało dziwne wrażenie. Nie rosły tu żadne rośliny, nie widać było najmniejszego ruchu. Nie pojawiły się też tajemnicze światełka, które tak zafrapowały Nora i Arna. Pole ruin rozciągało się pasem o szerokości około kilometra i kończyło się czymś w rodzaju niskiego murku. – Na naturalne formacje to nie wygląda. Miałeś rację. Tor Nils wahał się przez chwilę, wreszcie zdecydował. – Płyniemy wzdłuż tego. Ostatecznie i tak musimy dotrzeć do jakiegoś tunelu i przedrzeć się do innego zbiornika. To chyba jednak kiedyś było miastem, zobaczymy więc jak dużym. Teraz okręt skierował się wzdłuż szarej, kamiennej ściany nisko nad ruinami. Nie za- pominali o radiobojach i co kilkanaście minut z rufy „Lewiatana” z sykiem odrywał się nie- wielki stożek. Pas ruin zdawał się nie mieć końca. Przepłynęli już ze cztery kilometry, a ruiny nie kończyły się, wprost przeciwnie, stawały się jakby wyższe i mniej zniszczone. Podeszły do kamiennej ściany otaczającej zbiornik, łączyły się z nią arkadami i klockami wypiętrzeń. Po- jawiły się też otwory jaskiń, niektóre tak rozległe, że dałoby się do nich wprowadzić nawet „Lewiatana”. Co najdziwniejsze nie były wcale ciemne. Sączył się z nich ten sam co i wszędzie widmowy blask, były więc wewnątrz oświetlone. Kar odwrócił się w kierunku Tora. – Teraz chyba nie ma wątpliwości, że to sztuczne twory? – Nie. Nie ma. To rzeczywiście coś w rodzaju miasta i to aktualnie zamieszkałego a przynajmniej odwiedzanego. – Jak to? – A tak! Spójrzcie uważnie na wylot tej jaskini, tam, nad tym ażurowym łukiem. Trze- cia od dołu. Widzicie? Zaintrygowani spojrzeli uważniej we wskazanym kierunku. Tak! Profesor Nils nie uległ złudzeniu. W szerokim, półokrągłym wejściu w głąb ściany stały wyraźnie dwa zielone słupki. To były one. Zielone Widma. Gospodarze. Chyba dostrzegły obcy okręt. Czy ich ob- serwowały? Skąd mogli wiedzieć? Nie wiedzieli też czy tajemniczy mieszkańcy zalanych pieczar w ogóle mieli zmysły, odpowiadające choć w przybliżeniu zmysłom ludzkim. Z bliska widział je tylko kapitan Dar przy uszkodzonym „Delfinie”, ale wtedy wszystko dzia- ło się szybko, tak szybko, że nie zdążył im się przyjrzeć. W każdym razie Zielone Widma tkwiły bez ruchu jakby sobie nic nie robiąc z faktu, że potężny „Lewiatan” podpływał coraz bliżej. – Sternik! – oderwał wzrok od ekranu Nils. – Widzisz ten placyk tuż obok muru? Po- sadź tam okręt. Masz rację, Kar. – zwrócił się do przedstawiciela Sekcji Kontaktów. – Trzeba jednak rozejrzeć się dokładniej po okolicy. Może tu właśnie jest to czego szukamy? – Wychodzimy na zewnątrz? – Mir poderwał się z fotela. – Nareszcie. Nie lubię być jedynie obserwatorem. Pospacerujemy trochę po tym miasteczku. Może uda nam się uścisnąć płetwę któremuś z tych zielonych przecinków. – Nie bądź w gorącej wodzie kąpany, poruczniku Mir. – Nie jestem. Ale coś w końcu musimy zrobić. – Słusznie. Musimy, ale z rozwagą. Jak tylko okręt położy się na dnie, wyjdziemy w skafandrach. We czwórkę. Ja, Dar, Mir i ty, Kar. Bierzemy jednak miotacze pomimo, że są pozornie bezużyteczne. – Po co? Jak to: pozornie? Przecież w tej wodzie ładunki Crocea są absolutnie niesku- teczne – kapitan Dar popatrzył na starego uczonego z dezaprobatą. – Po co wlec ze sobą nie- potrzebny szmelc? Przecież one nas kochają. Są przyjacielskie i nieszkodliwe. – Ironia zupełnie nie na miejscu, kapitanie Dar. Może pan zrezygnować z wycieczki, nie nalegam – profesor Nils najwyraźniej się zdenerwował. – A co do skuteczności miotaczy, mam na ten temat swoje własne zdanie, nieco odmienne niż pańskie. Ładunki nie obezwład- niają, zgoda. Ale zielony rozbłysk jest dowodem, że docierają do celu i na pewno w jakimś stopniu są wyczuwalne i to raczej w przykry sposób. To zupełnie wystarczy. Zabijać przecież nie chcemy. „Lewiatan” tymczasem, posłuszny sterom, dotarł nad niewielki placyk i powoli, deli- katnie położył się na gładką, twardą powierzchnię. Kapitan Dar wstał i sięgnął po miotacz. To samo uczynili pozostali. Przeszli do pomieszczenia śluz. Włożenie skafandrów nie zajęło im wiele czasu, toteż po pół godzinie cała czwórka wychynęła na zewnątrz okrętu, kierując się w stronę otworu w skale, gdzie jeszcze przed chwilą tkwiły dwa zielone słupki. Teraz zniknę- ły i nikt nie mógł powiedzieć czy wpłynęły między ruiny czy też oddaliły się w głąb jaskini. Pierwszy płynął Mir, za nim w kilkumetrowych odstępach reszta. Rozglądali się z ciekawością i lekkim niepokojem, ale gospodarze planety zniknęli na dobre i nic nie wska- zywało na to by mieli ochotę na spotkanie z ludźmi. Wejście do jaskini przebyli gładko i bez jakichkolwiek przeszkód. Jak się tego spodziewali, wewnątrz było jasno, ale w przeciwieństwie do otwartej przestrzeni, blask padał tu od dużych, okrągłych, jasnych krę- gów umieszczonych w regularnych odstępach na sklepieniu. Jaskinia była ogromna. Niby nawę jakiegoś gigantycznego kościoła, podpierały ją wy- smukłe kolumny. Rozpierzchli się we wszystkich kierunkach starając jednak nie tracić się wzajemnie z oczu. Mir skręcił w lewo i płynąc tuż nad dnem obserwował bacznie otoczenie. Dno jaskini łagodnie przechodziło w ściany pokryte jakimś geometrycznym wzorem, zatar- tym miejscami i zniszczonym. Ze sklepienia zwisały festony roślin i sięgające prawie dna kamienne odroślą, jakby stalaktyty, tworząc trudny do spenetrowania labirynt. Na dobrą sprawę, mogły się tu ukryć dziesiątki Zielonych Widm, obserwujących ludzi. Nie czuł lęku. Nie wierzył w złą wolę gospodarzy. Po doświadczeniach Nora i Arna i dyskusjach z profesorem Nilsem, był przeświadczony o pokojowym nastawieniu tych dziwnych istot. W pewnym momencie spostrzegł, że już od dłuższej chwili nie słyszy w słuchawkach głosu swoich towarzyszy. A przecież dzielące ich odległości z konieczności nie mogły być zbyt duże. Zanik łączności następował dopiero po kilkudziesięciu metrach, a dla nadajników okrę- tu po kilku kilometrach. Nie słyszał „Lewiatana”, to było zrozumiałe. Oddzielała go od niego gruba warstwa skały. Ale dlaczego nie słyszał towarzyszy? – Uwaga, profesorze! Halo, Dar! Cisza! Tylko ledwie słyszalne trzaski i szum. Zawrócił łagodnym łukiem ku środkowi jaskini i zatrzymał się zdumiony niecodziennym widokiem. Przed nim leżał świat udziwnio- nych kształtów jak z koszmarnego snu. Obcy oczom ludzkim, obcy ludzkiej psychice. Ciężkie bryły galaretowatej materii, rozbiegające się na wszystkie strony węźlaste festony, załomy przenikających się wzajemnie błękitnych płaszczyzn, mrok przemieszany bezładnie z ostrymi, nieruchomymi błyskami. Wszystko to zanurzone w zielonofioletowej toni i prześwietlone padającym z góry światłem. Ręka na uchwycie bezużytecznego Crocea. Pusty gest. Lekki, prawie niewyczuwalny prąd spychał go ku kamiennej ścianie. W zasięgu wzroku nie było nikogo. To źle i dobrze. Dobrze, że nie pokazują się zielone istoty, źle, że nie widać ludzi. Powinni przecież gdzieś tu być. Radio kiepsko działające poza grotą tu umilkło zupełnie. Gdzie Tor? Jeszcze przed kil- koma minutami widział rosłą sylwetkę starego biologa pochyloną nad jakimś ciemnym przedmiotem. Zapatrzył się przez chwilę na regularne wzory płaskiej i gładkiej posadzki ja- skini i to wystarczyło by profesor zniknął mu z oczu. O Dara się nie lękał. Ten da sobie radę w każdej okoliczności, a uzbrojony jedynie w miotacz i tak nie jest w stanie przekroczyć za- kazu Astrogatora. Jednak niepokojący jest ten jego stosunek do Zielonych Widm, do ich cy- wilizacji. Wydawało mu się, że zna doskonale tego odważnego do szaleństwa, trochę ponure- go mężczyznę, a jednak się mylił. Nie wolno im postąpić tak jak radził Dar, w żadnym wy- padku nie wolno. Odbił się od posadzki i nie włączając plecakowego silniczka, popłynął w głąb dziwacznych kształtów, w kierunku, gdzie po raz ostatni widział Tora. Lekkim skrę- tem ciała wyminął baniastą kolumnę, zanurkował pod pękiem jej rozgałęzień i niespodziewanie wypłynął na dosyć rozległy placyk. Pośrodku, na niewysokim, czarnym głazie stała trzymetrowa chyba zielona figura. Naprzeciw niej tkwił nieruchomo w wodzie profesor Nils. Mir podpłynął. Dotknął hełmem jego hełmu. – Co to jest profesorze? Tylko tak mogli się porozumiewać. Przy bezpośrednim dotknięciu hełmów słyszeli się wyraźnie. Tor spojrzał na niego. – Posąg, pomnik, czy ja wiem! W każdym razie na pewno to jest z kamienia i przedstawia jednego z naszych zielonych przyjaciół. – Wolałbym żywego. Jak długo bę- dziemy się tłukli po tych zalanych wodą pieczarach? Ani żadnych uczciwych miast, ani ich mieszkańców. Gdzie Dar? – Jest tam, na lewo od tych słupów... Rzeczywiście. Teraz dopiero dostrzegł na tle grupy wysmukłych kolumn srebrzystą sylwetkę dowódcy specgrupy. – I co dalej, profesorze? – Wracamy, Mir. Mam pewien pomysł, musimy go przedyskutować. Zresztą i tak nasz czas upłynął i na „Lewiatanie” pewnie się niepokoją. Ten brak łączności... Dar dołączył do nich przy wejściu. Wydawał się jakiś bardziej ponury niż zwykle. Rę- kę wsparł na miotaczu, leniwie wiosłując płetwami. Zdawał się zapominać, że na plecach ma pełnosprawny silnik. Rzucało się to w oczy i tak było niepodobne do pełnego życia i energii kapitana, że zaintrygowany Mir podpłynął doń bliżej. – Wszystko w porządku, kapitanie? – zapytał przytykając swój hełm do hełmu Dara. Ten nie odpowiedział i kilkoma silnymi uderzeniami płetw wyszedł z jaskini przed Mirem. Tuż przy wejściu zanurkował pionowo w kierunku ruin, nie zwracając uwagi na pły- nących za nim towarzyszy. Mir zaniepokoił się poważnie. Co się stało Darowi? Choroba tle- nowa? Byli na nią uodpornieni, ale tu, w tych niecodziennych warunkach wszystko było moż- liwe. Dodał ciągu i spłynął za Darem. Ten nie zauważył go lub nie chciał zauważyć. Płynął wciąż tak samo leniwie wiosłując płetwami w kierunku przejścia między dwoma ostro ścię- tymi blokami kamienia, oddalając się od placyku, na którym leżał „Lewiatan”. Mir trzymał się kilka metrów za nim. W słuchawkach słyszał już teraz strzępy rozmów Tora z Karem. Łączność wyraźnie się poprawiła. Instynktownie wydobył zza pasa miotacz i wyłączył silnik. Sunął teraz do przodu resztą pędu, nie spuszczając z oka srebrnej sylwetki kapitana. Ten, wciąż jak w transie, nie zwracając na nic uwagi, płynąc w tym samym leniwym rytmie skręcił w ciemny otwór jednej z niżej leżących jaskiń. Tuż przy ciemnym wejściu nagłym skrętem zmienił kierunek i zawisł znienacka przed porucznikiem. – Śledzisz mnie? Boisz się, bym czasem pozostawiony samemu sobie, nie skrzywdził któregoś z twoich zielonych braci? – Głos dochodził do zaskoczonego Mira czysto i wyraźnie. – Skądże. Śledzić? Po co? Po prostu tak jak i pan, kapitanie rozglądam się po tych resztkach miasteczka. Ale chyba pora na powrót. Profesor, o ile wiem, chce nam coś zapro- ponować. – Nils... Nils! Czy on ma patent na dobre pomysły? – Dar! Znasz mnie dobrze i nie od dziś. Wiesz, że nigdy nie byłem plotkarzem. Co masz do Nilsa? A może i do mnie? Czego ty chcesz? Wojny? – Głupstwo, Mir. Zależy mi na tym by się wydostać z tej zalanej dziury, z tej całej cholernej planety. Chcę zobaczyć staruszkę Ziemię. A wy wszyscy... Ech! Szkoda gadać. Za- kochaliście się w tych kijankach. – Stój, Dar. Nie masz racji. Ja tak jak i ty chcę wrócić na Ziemię. Z liliowego mroku zalegającego górę spływały dwa ogromne cielska jakichś niezna- nych stworzeń. Chyba nie dostrzegły jeszcze ludzi, ale mogło to nastąpić lada chwila. Dar chwycił Mira i pchnął pod ścianę. Chwyt był tak silny, że ramię porucznika na moment zdrę- twiało. Mocny ruch płetwami i schronili się w płytką niszę utworzoną z nawisłego głazu. Je- den ze stworów otarł się bokiem o głaz. – Uważaj, Mir! Strzelam! – Nie! Zostaw! To bez sensu! Za późno! Kapitan Dar, zapominając widocznie o bezskuteczności miotaczy, błyska- wicznym ruchem złożył się do strzału tuż przy krawędzi niszy i strzelił. Ostry, zielony wy- błysk na mgnienie oka ukazał granatowy, cały w brodawkach bok zwierzęcia. Olbrzym rap- townym skrętem wyszedł ku górze. Drugi, chyba zdziwiony i zaskoczony manewrem towa- rzysza poszedł za nim i oba zniknęły z pola widzenia ludzi. Teraz Mir przejął inicjatywę. – Do okrętu, Dar! One mogą wrócić! Wyprysnęli obaj z ciemnej kryjówki. Na szczęście nie oddalili się zbyt daleko od „Lewiatana”. Dopadli śluzy bez tchu i jeszcze rozdygotani niebezpiecznym spotkaniem zna- leźli się we wnętrzu cali i zdrowi. Na pokładzie „Lewiatana” byli już wszyscy. Obiegli teraz monitory. Obserwowali oba nieznane zwierzęta. Te, nieświadome widać obecności okrętu, płynęły powoli jakby defilując przed zdumionymi oczami ludzi. Teraz dopiero mogli je sobie dokładnie obejrzeć. Nor i Arn mieli po temu szczególne powody. Zwierzęta, ryby czy ssaki przewalające się leniwie z boku na bok, myszkując po zakamarkach ruin nie zwracały żadnej uwagi na leżącego „Lewiatana”. Albo były zupełnie pozbawione inteligencji albo tak obyte z obecnością podobnych pojaz- dów, że widok ten nie stanowił dla nich absolutnie żadnych atrakcji ani zagrożenia. I to było zastanawiające. Jeżeli istnieje tu cywilizacja, a w to przecież nie mogli wątpić, to stworzenia te powinny być zaniepokojone. Przecież ktoś kiedyś musiał na nie polować. Albo i nie musiał. Może współistnienie przebiegało tu innymi drogami. Może to, co brali za przyjacielskie do nich nastawienie było tu właśnie regułą? Świat bez zawiści? Świat bez walki? Czy możliwa jest ewolucja bez śmierci i zanikania form pośrednich? Na to pytanie odpowiedź miała dać dopiero przyszłość. Teraz rozparci w wygodnych fotelach, względnie bezpieczni, obserwowali nieznane stworzenia tak, jak obserwuje się tresurę dzikich zwierząt na arenie cyrkowej. Fascynujące zjawisko. Wielotonowe cielska, lekko, zupełnie bez wysiłku baraszkowały między kolumna- mi nie zahaczając o nie ani razu szerokimi płetwami. Kłąb wężowatych wypustek przy gło- wach zwierząt, o ile tam właśnie miały one głowę, nie pozwalał dostrzec oczu ani jamy gę- bowej. Nagle w polu widzenia pojawiła się jeszcze jedna żywa istota. Od góry, gdzieś znad „Lewiatana” spłynęła zielona, mała sylwetka. Nie okazując żad- nego strachu czy wahania zbliżyła się do myszkujących poniżej zwierząt, defilując jak i one tuż przed kamerami okrętu. Mogli się jej teraz przyjrzeć bardzo dokładnie. Zielona istota na pierwszy rzut oka nie miała rąk, nóg, płetw czy oczu. Jednym słowem nic. Po prostu półtora- metrowa kijanka o opływowych kształtach poruszająca się nie wiadomo na jakich zasadach. Jedynie dwa cienkie, srebrne paski w połowie tułowia i krótki wyrostek na grzbiecie przy- trzymujący coś w rodzaju oszczepu czy długiej łopatki. Przybysz podpłynął do najbliższego zwierzęcia i lekko dotknął go końcem oszczepu. Potwór zareagował nagłym zwrotem i poszybował ku górze. Jego towarzysz nie czekając na interwencję Zielonego Widma, jakby przestraszony poszedł w jego ślady. Za nimi wolno po- płynęła zielona sylwetka i cała trójka zniknęła z pola widzenia kamer „Lewiatana”. – Piękna scenka rodzajowa. Po prostu sielanka. Co pan na to, profesorze Nils? Profesor Nils oderwał wzrok od ekranu i wzruszył ramionami. Wcisnął przycisk łącz- ności. – Sonarzysta! Gdzie one są? – Oddalają się ku górze. Silne zakłócenia. Zaraz stracę je z ekranu. – W porządku. Kapitanie Dar. Proszę wziąć dwóch swoich ludzi i dwa „Kalmary”. Widział pan ten posąg w jaskini? Proszę go zdjąć z cokołu i dostarczyć na okręt. Uwaga na Zielone Widma i te brodawkowate monstra. Dar skinął głową i bez słowa opuścił kabinę dowodzenia. Mir spojrzał na profesora. – Po co nam ten kamień? Robimy muzeum? – Nie, poruczniku. Po zbadaniu posągu odstawimy go na miejsce. Nie jestem pewny i nie chcę uprzedzać faktów, ale wydaje mi się, że ten jak pan mówi kamień, wiele nam wyja- śni. – Wyjaśni? – Wyjaśni. Cierpliwości, Mir. Dar powinien uwinąć się szybko, a wtedy przekona się pan. Chyba się nie pomyliłem. Wpatrywali się w wejście do jaskini, w którym przed chwileczką zniknął Dar i jego podkomendni. Profesor nie mógł jednak usiedzieć bezczynnie. Wstał i zaczął spacerować po kabinie nie spuszczając oka z ekranu. – Trzeba tu wrócić ze specjalną ekipą. Te ruiny rzeczywiście mogą nam wiele wyja- śnić. Ale my musimy odnaleźć aktualnie czynne ośrodki tutejszej cywilizacji i doprowadzić do kontaktu. Musimy przekonać Zielone Widma, że warto z nami rozmawiać, że nie mamy wobec nich żadnych złych zamiarów. Wprost przeciwnie. Trzeba, by zrozumieli, że im prę- dzej nawiążą kontakt z nami, im prędzej i wydatniej nam pomogą, tym prędzej stąd się wy- niesiemy. Hola! A to co? Dar wraca bez posągu? Z wejścia do jaskini wyprysnęły trzy sylwetki płetwonurków i „Kalmary”. Nie niosły niczego. Z jakiegoś powodu kapitan Dar nie wykonał polecenia. Było to niepodobne do ener- gicznego i upartego Dara. Widocznie zaszło coś nieprzewidzianego. Nie było to jednak chyba nic, co mogłoby zagrozić okrętowi i ludziom ponieważ cała trójka choć pospiesznie, to jednak spokojnie zmierzała ku „Lewiatanowi”. – Co się stało, Dar? – stary biolog nie czekał aż dopłyną. – Nic szczególnego. Zaraz opowiem. – Dar znikał we wnętrzu śluzy i po chwili bez hełmu już i osuszony usiadł na swoim miejscu. – Tego posągu już nie ma, profesorze. – Jak to: nie ma? – Nie ma. Cokół jest, dokoła wszystko bez zmian, a figurka zniknęła. – Taaa... – przeciągnął w zamyśleniu Tor. – To mi się zaczyna coraz mniej podobać. Nasi gospodarze zbytnio dbają o to, byśmy się o nich niczego nie dowiedzieli. Albo to wro- dzona nieufność wobec obcych, albo mają już smutne doświadczenia z podobnych kontaktów. W każdym razie nie ułatwi to nam zadania. No, nic. Ruin, jak powiedziałem, na razie badać nie będziemy. Popłyniemy wzdłuż ściany, próbując znaleźć przejścia do następnego zbiorni- ka. W drogę! „Lewiatan” uniósł dziób ku górze i oderwawszy się od powierzchni placyku, popłynął nad ruinami, trzymając się stałej, niewielkiej odległości od ciemnoszarych ścian. Według te- go, co mówili Nor i Arn, tuneli odchodzących od zbiornika było tu kilka i lada moment winni byli natrafić na któryś z nich. Upłynęła jednak dobra godzina, zanim w ścianie zarysował się owalny otwór wejścia do tunelu. Ostrożnie wprowadzili weń „Lewiatana”. Tunel, podobnie jak ten, którym przypłynęli miał gładkie piaszczyste dno, lecz był o wiele dłuższy. Nor twier- dził, że nie byli w nim na pewno. Jak wskazywała busola, zachowująca się tu, o dziwo, zupeł- nie poprawnie, płynęli w kierunku równika i nie było wykluczone, że przepływali pod tkwią- cym na powierzchni fotonowcem. Tunel chwilami rozszerzał się, chwilami zwężał tak, że potężny ziemski okręt z trudem parł do przodu niemal ocierając się o skały. Pas świecącego minerału był tu o wiele mniej intensywny niż gdzie indziej, a okresami zanikał zupełnie tak, że zmuszeni byli w pewnym momencie włączyć okrętowe reflektory. Wreszcie po blisko dwugodzinnym pełznięciu ciasnym korytarzem, wypłynęli na sze- rokie wody następnego zbiornika. Było tu jaśniej niż w poprzednim. Przejrzystość wody też jakby wzrosła. Pod nimi rozciągało się porośnięte bogatą roślinnością dno. W dali rysowały się ostro jakieś olbrzymie kształty dziwnie regularne i uporządkowane. Biła od nich łuna świateł cokolwiek przyćmionych odległością. Tym razem nie mieli wątpliwości. Wreszcie natrafili na duży ośrodek gospodarzy. ROZDZIAŁ VII W kabinie dowodzenia zgromadzili się teraz wszyscy uczestnicy wyprawy. Nie brakło nawet szeregowych członków załogi, naturalnie z wyjątkiem wachtowych dyżurujących przy urządzeniach okrętu. Sonar wskazywał odległość około tysiąca metrów od najbliższych kopu- lastych wypiętrzeń. Widzieli je doskonale i to było zadziwiające. Z taką przejrzystością wody jeszcze się tu nie spotkali. Może sprawiło to inne oświetlenie, a może blask bijący od tego skupiska geometrycznych form. Skupiska, od którego emanowała siła i potęga. Przestrzeń zatraciła swój widmowy, zielonkawy, przesycony fioletem odcień. Nabrała wesołego blasku pogodnego, słonecznego dnia, może tylko trochę mniej intensywnego niż na powierzchni. Okręt na polecenie Tora położył się w łagodny skręt, okrążając na zmniejszonych ob- rotach gorejącą grupę architektonicznych form. Form obcych ludzkiemu oku, a jednak pięk- nych w swej dziwaczności. Na tarasowatych zboczach piętrzyły się wieloboczne bryły, łączy- ły łukami estakad o ażurowej konstrukcji, strzelały w górę nieforemne wieżyczki, smukłe kolumny... U stóp tarasów falowała gęstwa liliowej roślinności, z której tu i ówdzie wychyla- ły się baniaste kopuły z siecią jakby kratownic na czubku. Po estakadach przesuwały się wol- no ciemne punkciki, błyskały w otworach brylastych złomów żółte światełka. Obce miasto żyło. Tętniło swoim nieznanym, może wrogim człowiekowi życiem. Dobrnęli więc do celu. Odnaleźli zamieszkałe skupisko. Nie mieli wątpliwości, że sto- ją przed osadą czy miastem Zielonych Widm. Teraz chodziło tylko o to, czy mieszkańcy tego miasta będą mogli i chcieli nawiązać z ludźmi kontakty. Mieli co do tego poważne wątpliwo- ści. Dotychczasowe doświadczenia wskazywały wyraźnie, że gospodarze tych podziemnych mórz, a zarazem planety, najprawdopodobniej kontaktów takich sobie nie życzyli, w każdym razie robili wszystko, by utrudnić lub wręcz uniemożliwić ludziom jakiekolwiek porozumie- nie. Profesor Nils pierwszy oderwał się od monitora i spojrzał na swoich towarzyszy. Mir siedział pochylony do przodu, skupiony, napięty i zaabsorbowany bez reszty przesuwającymi się na ekranie obrazami. Dar rozparty, z głową odchyloną do tyłu patrzył na obraz z ironicznym uśmiechem. Kar zbliżył twarz do ekranu jakby chciał weń wejść. Za fotelami tłoczyła się cała załoga. „Lewiatan” powoli płynął po spirali, zbliżając się coraz bardziej do pierwszych baniastych, zanurzonych w roślinności kopuł. Nadeszła pora, by zastanowić się co dalej? Okrętem nie można było wpłynąć między bloki i kolumny w obawie by czegoś nie uszkodzić. Rzecz dziwna, nikt nie myślał o możliwości zaatakowania „Lewiatana” przez Zielone Widma. Niespostrzeżenie ugruntowa- ło się przekonanie, że istoty zamieszkujące te zalane pieczary są przyjazne i nieszkodliwe. Jedynie kapitan Dar był innego zdania i rozstawił swoich ludzi przy celownikach miotaczy i dezintegratora. Wpłynęli właśnie nad płaską platformę, ułożoną z kwadratowych, lśniących metalicznie płyt. Idealne miejsce do posadzenia okrętu. Tor skinął głową sternikowi wskazu- jąc jednocześnie w dół. – Kładziemy się tam. Posłuszny sterom „Lewiatan” legł na gładkich płytach ze zgrzytem i trzaskiem, jakie- go nie słyszeli nigdy nawet przy kładzeniu się na dnie w dużo gorszych warunkach tereno- wych. A przecież sternik, doświadczony technik obsługi okrętów wspomagany urządzeniami automatycznymi nie popełnił żadnego błędu. – Co to było? – Mir spojrzał zaniepokojony na profesora. Ten wzruszył ramionami. – Tyle wiem, co i ty. Chyba sternik zszedł za ostro – powiedział cicho, sam nie wie- rząc w swoje słowa.. – Nie, Tor. Myli się pan. Sternik nic tu nie zawinił. To było coś innego... Tylko co? – Nie wiem. Sam już nic nie wiem. Ostatecznie to nie Ziemia i wszystkiego przewi- dzieć się nie da – rozzłościł się nagle bez powodu Tor. – Idź, sprawdź czy nie mamy jakiegoś poważniejszego uszkodzenia po tym mistrzowskim manewrze. Mir pospiesznie wybiegł z pomieszczenia. Za nim wysunęli się pozostali członkowie załogi i w kabinie dowodzenia pozostał oprócz sternika jedynie profesor Nils i uśmiechnięty ironicznie kapitan Dar. – Z czego się cieszysz?. – profesora nie opuściło jeszcze zdenerwowanie. – Nic się nie stało. Sternik gapa. Mógł uszkodzić okręt. – Nie, profesorze – sternik poczuł się dotknięty niesłusznym posądzeniem. – Ja znam swój zawód. Zszedłem jak zwykle, nawet ostrożniej. To te płyty przyciągają jak magnes. – Co? Obaj z Darem jednym skokiem dopadli wskaźnika ferro. Sternik miał rację. Nie pono- sił tu najmniejszej winy. Kto mógł przypuszczać, że gładka płaszczyzna, na której tak beztro- sko osadzili okręt jest potężnym magnesem? – Do góry! Cała naprzód! – krzyknął pierwszy kapitan Dar. – Cała moc! Zawyły spazmatycznie silniki, ale okręt nawet nie drgnął. Stał a raczej leżał jakby przyśrubowany do podłoża, przytrzymywany przez silną pułapkę magnetyczną. Wskazówki na tarczach wskaźników ferro i magnetomierza stały u końca skal. Do kabiny wszedł Mir. Spojrzał ze zdziwieniem na poruszonych towarzyszy. – Co znowu? Co się stało? – To się stało, poruczniku, że pańscy zieloni przyjaciele złapali nas w pułapkę i kto wie, czy nie przyjdzie nam na piechotkę wędrować do domu – roześmiał się ironicznie Dar. Tor zamachał uspokajająco ręką. – Chwileczkę, kapitanie. No jak, Mir? Są jakieś uszkodzenia? – Raczej nie. Puściło kilkanaście nitów w poszyciu, ale to drobiazg. Automaty usunęły zanim przyszedłem. Więc co z tą pułapką. To coś poważnego? – Tak. Siedzimy na magnesie i będziemy mieli trudności z oderwaniem się. Ta płyta to potężny magnes. – Trudności? Delikatnie powiedziane. W ogóle się nie oderwiemy! Tym razem nas mają, ale na wszystkie nieba! Nie damy się tak łatwo tym kijankom. – Spokój, Dar. Groźby tu nic nie pomogą. A jeżeli to nie jest zamierzone? Jeżeli to czysty przypadek? – Jak to? – A tak. Po prostu bezwiednie usiedliśmy na jakimś urządzeniu, którego celu nie zna- my i stąd cała bieda. – I siedzimy bez reszty. – Na razie, kapitanie, na razie. Nie sądzisz chyba, że Zielone Widma przewidziały fakt posadzenia właśnie tu „Lewiatana”? Nonsens. To przypadek i jakieś wyjście musi się znaleźć. – Jakie? Uszkodzimy to urządzenie? – nie wytrzymał Mir. – Trudno, jeżeli będzie to konieczne to uszkodzimy. Znacie mój punkt widzenia. Nie niszczyć niczego bez ostatecznej konieczności, ale jeżeli będzie to konieczne dla uwolnienia okrętu... – No to na co czekamy? – Dar był gotowy do akcji. – Na nic, kapitanie. Teraz, moi drodzy, wachtowi na stanowiska, a reszta odpoczywa. Nie wiem, jak wy ale ja ledwie trzymam się na nogach. Do akcji musimy być wypoczęci. Przy aparatach czuwali wachtowi. Załoga odpoczywała. W obecnej sytuacji, kiedy okręt został praktycznie unieruchomiony, o śnie nie mogło być mowy. Nerwy nie pozwalały – Leżeli więc na kojach, snuli się po pomieszczeniach, tkwili przy ekranach monitorów. W mieście Zielonych Widm nic się nie zmieniło. Żadnych widocznych oznak zanie- pokojenia, a przecież musieli dostrzec okręt. Zielone Widma także się nie pojawiały. I to wła- śnie zastanawiało. W ziemskim mieście, gdyby tak w pobliżu wylądował statek kosmiczny z innej planety już roiłoby się od telereporterów, przedstawicieli nauki, straży porządkowej, a tu nic! Spokój i tylko pełzające po estakadach punkty. Mir spacerował po obszernym salonie rekreacyjnym, nie mogąc usiedzieć na miejscu. Sytuacja w jakiej się znaleźli, bardziej go intrygowała niż niepokoiła. Wierzył w rozsądek i wiedzę Tora Nilsa i znał ostatecznie siłę „Lewiatana”. Okręt, choć chwilowo unieruchomio- ny polem magnetycznym, był twierdzą nie do zdobycia, a energia jego dezintegratorów mogła w okamgnieniu unicestwić wszystko dokoła. Wiedział, że tego nie zrobią, ale przekonanie o własnej sile działało uspokajająco. Na głównym zegarze wskazówka przesunęła się o prawie cztery godziny, kiedy do sa- lonu wszedł Tor Nils. Gestem dłoni pozdrowił Mira i kilku siedzących tu ludzi z załogi. Przez chwilę zatrzymał się przed panoramicznym telewizorem i usiadł przy stole. Wszyscy czekali na decyzje starego uczonego zadowoleni, że bezczynność, na którą nie mieli ochoty, wreszcie się skończyła. Profesor stanął na środku salonu i popatrzył na nich uważnie. – Nie jesteście zachwyceni zwłoką. Rozumiem to doskonale, ale wierzcie mi, że to by- ło konieczne. Teraz zaczniemy działać. Rozejrzymy się po okolicy. Wychodzimy we czte- rech. Ja, porucznik Mir, kapitan Dar i Kar. Zadanie jest jedno. Ustalić zasięg pola magnetycz- nego tej pułapki, jego charakter i ewentualne źródło zasilania. Nie uszkadzać ani nie wyłączać niczego. Chodzi jedynie o ustalenie, rozumiemy się? Dopiero po tym zastanowimy się co ro- bić dalej. Na wszelki wypadek bierzemy ze sobą „Kalmary”. Płyta otoczona jest roślinnością i tam właśnie, na jej skraju, musimy szukać. Którędyś przecież musi być dostarczana energia stabilizująca pole. Musimy to ustalić, by w wypadku kiedy zawiedzie wszystko inne, prze- rwać dostawę. – Jakie „wszystko inne”? – Będziemy próbowali porozumieć się z Zielonymi Widmami. Po to tu jesteśmy, kapi- tanie Dar. – Oni nie chcą żadnego porozumienia. Lekceważą nas. – Nie lekceważą z całą pewnością. Są mądrzejsi niż przypuszczamy, a ich rezerwa w stosunku do ludzi wynika zapewne z zupełnie innych powodów. – Z jakich? – Trudno to orzec z całą pewnością. Równie dobrze może to być strach jak i przykre doświadczenia. – Nie zgadzam się z panem, profesorze, ale nie mam tu nic do gadania. Obym był złym prorokiem. To wszystko źle się skończy. – Jak to źle? Dlaczego źle? – Czy pan nie widzi, że oni się na nas szykują? Ten pozorny brak zainteresowania, ta pułapka, unikanie kontaktów. – Zobaczymy! Na razie proszę ściśle wykonywać moje polecenia. Żadnych wyskoków na własną rękę. Szukamy jedynie kanałów dostarczających energię do płyty i kropka. Roz- chodzimy się w przeciwnych kierunkach. Grupa Mir i Kar sprawdzi część za rufą „Lewiata- na”, ja i Dar przeszukamy gąszcze od strony dziobu. Czy są jakieś pytania? Popatrzyli po sobie. – Wszystko jasne, profesorze – Mir wstał. – Ruszamy zaraz? – Tak. Proszę pamiętać o „Kalmarach”. Jeszcze jedno. Bez względu na wyniki poszu- kiwań, za dwie godziny wracamy na okręt. I nie odpływać poza zasięg łączności. Jasne? Mir wypłynął pierwszy. Za nim, nieco wyżej, mając obok siebie „Kalmara” płynął Kar. Zaraz za rufą okrętu lśniąca płyta kończyła się i zaczynał gąszcz roślin. Z góry, kiedy sternik osadzał okręt wyglądało to na zbity, gęsty kobierzec, z bliska zaś okazało się, że rośli- ny nie rosną tak gęsto. Można było bez trudu poruszać się pomiędzy gładkimi łodygami, ma- jąc nad głową plecionkę jaśniejszych odrośli. Panował tu półmrok pozwalający jednak dosko- nale odróżniać nawet drobne szczegóły na odległość dwóch, trzech metrów. Spłynęli obok krawędzi płyty w dół, aż do leżącego dużo niżej dna. Łączność, jak na razie działała bez za- rzutu, nie mieli więc trudności ze sterowaniem automatu. „Kalmar” posłusznie jak pies płynął tuż przy nodze Kara. Lampka jego czujnika energopola płonęła spokojnym, pomarańczowym blaskiem i to znaczyło, że w promieniu pięciu metrów nie przebiega żaden przewód, przez który płynęłaby bodaj odrobina jakiejkolwiek energii. Płyta, na której osiadł „Lewiatan”, stanowiła górną powierzchnię rozległego prostopa- dłościanu i była z całą pewnością metalowa. Powleczono ją, najpewniej w obawie przed ko- rozją, jakimś tworzywem błyszczącym i elastycznym. Wszystko to świadczyło o niezłym po- ziomie technicznym istot zamieszkujących to miasto. Mir zatrzymał się i skinął na Kara. – Kar, przyjacielu. Wiem, że to trochę nie w porządku. Rozkaz Tora jest wyraźny, ale tak długo na to czekałem. Zostań tutaj z „Kalmarem” i przeszukaj ten odcinek. To nie będzie takie trudne. Rośliny nie są znów tak gęste, zresztą w razie potrzeby automat utoruje ci drogę. Ja wypuszczę się kawałek w kierunku tego miasta. Zostaw... – przerwał widząc, że Kar kręci głową z dezaprobatą. – Nic mi się nie stanie. Sam miałbyś na to ochotę. Przecież cię znam. To bywaj. Jak sprawdzisz naszą część, zaczekaj na mnie przy śrubie „Lewiatana”. Daję ci słowo, że nie będę dłużej jak pół godziny, no czterdzieści minut z górą. Rzucę tylko okiem z bliska na te budowle i wracam. Czterdzieści minut, zgoda? Kar popatrzył mu w oczy i uśmiechnął się. – Masz szczęście, wariacie. Chciałem ci to samo zaproponować. Ja też mam ochotę tam zajrzeć, uprzedziłeś mnie. Płyń. Tylko pamiętaj, jeżeli nie będzie cię tu za czterdzieści minut, wszczynam alarm. Najprawdopodobniej robimy wielkie głupstwo, no cóż, głupich nie sieją. – Dziękuję. Odbił trochę w górę nad gęstwę nitkowatych roślin nie bacząc, że w ten sposób znaj- dzie się w zasięgu pola widzenia kamer „Lewiatana”. Nie obchodziło go w tej chwili zdanie obserwatorów. Zresztą pomyślą pewnie, że dostał takie polecenie. Nie ich sprawa. Wiosłował płetwami, nie chcąc włączać silniczka. Wolał nie robić hałasu choć i tak nie był pewien, czy mieszkańcy miasta nie obserwują go. Przecież to niemożliwe, by nie zain- teresowali się okrętem i poczynaniami jego załogi. Nie dbał o to teraz. Po minięciu pasa sto- sunkowo wysokich roślin zanurkował bliżej dna. Jakieś dwadzieścia metrów od niego, zaczy- nały się pierwsze budynki. Niskie, przysadziste twory z jasnego tworzywa z regularnie roz- mieszczonymi punktami wejść czy okien leżały przed nim ciche, pozbawione jakiegokolwiek ruchu czy oznak życia. Wiedział, czuł, że to tylko pozory. Przed sobą miał przecież potężny ośrodek tutejszej cywilizacji. Potężny? Tego akurat nie był pewien. To jest przecież, nie li- cząc ruin, pierwsze osiedle na jakie się natknęli. Nadpłynął nad budowlę i zatrzymał się. Nadal w polu widzenia żadnego ruchu. Cie- kawiło go czy ma jeszcze łączność z Karem, ale nie zaryzykował. Mógł go usłyszeć Tor a tego na razie nie chciał. Na prawo od niego, nieco niżej wybiegające w gąszcz roślin budowle, przechodziły raptownym uskokiem w stromiznę ściany wyższej zabudowy, przeciętej w jednym miejscu wąwozem jakby ulicy. Skierował się w tym kierunku, uważnie obserwując otoczenie. Na szczęście nie dostrzegł niczego niepokojącego. Płynął teraz między wyniosłymi ścianami chyba peryferyjnej arterii tego miasta, cie- kawie rozglądając się wokoło. Przed nim narastały coraz większe kształty. Teraz był pewien, że stracił łączność. Nie czuł mimo to strachu. Rzut oka na czasomierz przyspieszył jego ru- chy. Upłynęło już piętnaście minut. Jeszcze kilkanaście metrów i trzeba wracać. Zastopował jednym ostrym pchnięciem płetw. Zobaczył mieszkańców miasta. Daleko u krańca wąwozu tkwiło kilka nieruchomych zielonych sylwetek. Nie był zupełnie pewien czy go zauważyli, ale wolał nie ryzykować. Jednym mocnym ruchem skręcił w bok i schronił się w pełną liliowego mroku wnękę. Wtedy stało się! Poczuł jak ramiona nagle drętwieją, a dłonie krępuje kłąb wyrosłych ze ścian, cieniutkich niteczek. Szarpnął się ku wyjściu, jed- nak bez skutku. Z rosnącym przerażeniem spostrzegł, że wokół nóg również kłębią się odro- sty żółtych nici. Wisiał teraz niezdolny do najmniejszego ruchu, oplatany gęstą siecią cienkich, lecz mocnych linek. Jak w sieci pająka. Kilka podyktowanych strachem szarpnięć sprawiło jedynie to, że z góry opadło jeszcze kilkanaście zaborczych pasm. Skrępowany dokładnie wisiał kil- kanaście centymetrów nad dnem niszy. Przysunął brodą tarczę mikrofonu. – Halo Kar! Słyszysz mnie? Trzaski i gwizdy. Tak jak się tego spodziewał, przy tej odległości, łączność została przerwana. Minęło prawie trzydzieści minut i Kar na pewno jest zaniepokojony. Za dziesięć minut zaalarmuje okręt. Przyjdą mu z pomocą. Jest tam przecież Dar. To woda na jego młyn. Zresztą Tor też zrobi wszystko by go odnaleźć. Sam z pewnością się z tego nie wydostanie. Nie miał przy sobie niczego czym dałoby się przeciąć krępujące pęta. Wiszący u pasa ostry nóż był poza zasięgiem jego unieruchomionej dokładnie ręki, tak jak i bezużyteczny w tej sytuacji miotacz. Przyjdą mu z pomocą. Na pewno przyjdą. Na razie jednak jest zdany jedynie na własne siły. Cholera! Jeżeli nawet Kar zaalarmuje okręt w terminie jaki uzgodnili to i tak może być za późno. Tor przecież musi mieć czas na powzięcie decyzji. Jedyna nadzieja w kapitanie Darze. Ten nie będzie się zastanawiać. Przeforsuje w tym wypadku swoją decy- zję, choćby to miało go wiele kosztować. Spojrzał w perspektywę wąwozu ulicy. No tak. Zaczyna się. Z głębi tego niby– miasta napływały dziesiątki zielonych przecinków. Teraz go mają. Gdzieś z zakamarków pamięci wypłynęło wspomnienie starożytnego mitu. Ukrzyżowanie człowieka. Wprawdzie to, co go oplatało, nie przypominało krzyża, ale sytuacja była podobna. Bezradne oczekiwanie na nie- wątpliwy koniec. Sprężył się. Byli coraz bliżej, widział ich jednak coraz gorzej. Przed oczami rozsnuła się jakby mgła, gęsta, nieomal namacalna, jednocześnie w piersiach zaczynało brakować tchu. Skończył się tlen? Niemożliwe! Znów zaczął szarpać się w krępujących go więzach, ale Czuł, że traci siły. Szarpnął się raz jeszcze i zawisł nieruchomo. Stracił przytomność. Nie widział już, że otoczyło go kilka dziesiątków zielonych istot i oplotło gęstym ko- konem mieniącej się fioletem tkaniny. Powoli wracała świadomość. Wpierw oczy zareagowa- ły na ostre światło, potem wróciło czucie w rękach i nogach. Rzucił się gwałtownie oczekując ucisku opasujących go nitek i... popłynął pod sklepienie niszy. Teraz oprzytomniał na dobre i spojrzał uważnie wkoło. Był sam. Wolny! Widział do- kładnie pusty wąwóz ulicy. Zielone Widma zniknęły tak nagle jak się pojawiły. Potrząsnął głową, poruszył rękami i szybko powiosłował w kierunku, z którego niedawno przybył. Jak najprędzej do okrętu! Tam chyba Kar zdążył już zaalarmować wszystkich. Ciekawe, jak dłu- go był nieprzytomny. Spojrzał na zegarek. Wielkie nieba! Od momentu wpadnięcia w pułapkę, upłynęło dokładnie dwanaście minut. Więc nikt jeszcze nie wie o jego samowol- nej wyprawie i niesamowitej przygodzie. Kar z całą pewnością odczeka jeszcze dziesięć mi- nut, tak jak się umówili. Wszystko w porządku. Wiosłując ile sił, z silniczkiem na pełnych obrotach jak strzała przemknął nad pasem wysokich zarośli i znalazł się naprzeciw statku. Zanurkował kierując się na obłą rufę „Lewia- tana”. Kar czekał koło potężnej śruby. U jego nóg spoczywał „Kalmar” z wygaszonym świa- tełkiem aktywności. Na widok Mira poruszył się, wyraźnie ucieszony. – No jak? Wszystko w porządku? – Aż za bardzo. Gdzie cię tak długo nosiło? Już miałem wzywać pomoc. Coś ty taki blady? – Ja? – Ty... ty. Stało się coś? – Stało się. Opowiem wszystko potem. Znalazłeś doprowadzenie energii? – Nie. Tu niczego nie ma. Może Tor miał więcej szczęścia. Wracamy? – Sprawdziłeś dokładnie? – Pytanie! Odcinek niewielki. Przebadałem każdy centymetr. „Kalmar” zresztą ma to nagrane. Z tej strony nie ma na pewno doprowadzenia. – No to wracamy. Na okręcie nie było jeszcze ani Tora ani Dara. Zresztą nie upłynął czas wyznaczony na penetrację. Mir poczuł ogólne zmęczenie i jakiś przykry ucisk w skroniach. Rozsiadł się wygodnie w foteliku i przymknął oczy. Na nagabywanie Kara zamachał tylko rękami. – Cierpliwości. Jak wróci profesor Nils opowiem wszystko dokładnie. Nie chce mi się dwa razy powtarzać. Zresztą, prawdę powiedziawszy jestem cholernie zmęczony. Biedny Kar, którego dręczyła ciekawość, musiał rzeczywiście uzbroić się w cierpliwość, bo upłynęła ponad godzina, zanim powrócili pozostali poszukiwacze. Tor był zdenerwowany co mu się zdarzało niesłychanie rzadko. Stanął przed Mirem bez zwykłego uśmiechu na sympatycznej twarzy. Ten zmieszał się nieco. Domyślał się o co chodzi. – Poruczniku Mir. Co to za eskapady? I do tego samowolne? – Profesor mówił pod- niesionym tonem patrząc mu w oczy. – Czy... Czyżby Kar już...? – Mir wstał. – Nie Kar! Dyżurny zameldował, że popłynął pan w kierunku miasta. Pytam po co? – My... Ja... – Dziecinada, poruczniku. Żadne my, ja – Tor machnął ręką. – To poważne naruszenie dyscypliny, za które będzie się pan tłumaczył przed Astrogatorem i Radą. Teraz proszę mel- dować. Nieoczekiwanie dla samego siebie, Mir uśmiechnął się szeroko. – Jestem zastępcą Astrogatora, profesorze. Zresztą nie o spory kompetencyjne tu cho- dzi. Za swój krok naturalnie odpowiadam, ale... Profesorze zaszło coś dużo poważniejszego niż naruszenie dyscypliny. Zielone Widma mnie napadły. – Co? – Tak. Napadły! Obezwładnili mnie dokładnie na dwanaście minut. Straciłem przy- tomność i... jestem. Cały i zdrów. I co pan na to, profesorze? Czy domyśla się pan, co to zna- czy? – Wielkie nieba, Mir! – profesor porzucił oficjalny ton. – To znaczy... To znaczy, że nie musimy się niczego obawiać. Mieli cię w ręku, przepraszam, nie wiem nawet czy oni ma- ją ręce, a jednak... Wypuścili cię! Rewelacja! Opowiadaj dokładnie. Każdy szczegół ma tu znaczenie. – Chwileczkę, profesorze! Najpierw sprawa rekonesansu. Znaleźliście przewód siło- wy? – Nie. A wy? – Również nie. A przecież musi gdzieś być. W tym środowisku „Kalmary” mają za- sięg wykrywania do pięciu metrów. To znaczy, że w takim promieniu nie ma żadnego prze- wodu. Więc gdzie jest? – Nie wiem. W każdym razie pole magnetyczne istnieje i trzyma nas jak pająk muchę w sieci. – Jak muchę? W sieci? Świetne porównanie tylko nie w odniesieniu do „Lewiatana” To mnie trzymali jak pająk muchę. Tor przysunął sobie fotelik i usiadł. Przez chwilę wodził wzrokiem od Mira do Kara. – To by znaczyło, że mamy kontakt – powiedział powoli akcentując słowa. – Kontakt! Kontakt! Co nam to da? – nie wytrzymał Dar. – Gdzie wy widzicie ten kontakt? Schwytali Mira i wypuścili, bo po prostu boją się nas. Wolą na razie nie stwarzać sytuacji konfliktowych. Ale o czym to świadczy? – Może masz i rację, Dar, a może nie. Posłuchajmy porucznika. Więc jak to było? – profesor Nils już się uspokoił i znów był dowódcą wyprawy. Mir nie dał się prosić. Relacjo- nował dokładnie nie opuszczając najmniejszego szczegółu. W tej sytuacji wszystko mogło mieć zasadnicze znaczenie. Zwłaszcza, że cała ta sprawa była w najwyższym stopniu zagad- kowa. Wypuścili go po dwunastu minutach. Po co wobec tego – zadali sobie tyle trudu by go schwytać? Co na tym zyskali? Najbliższa przyszłość miała przynieść odpowiedź na to pyta- nie. I to odpowiedź jakiej nikt się na pewno nie spodziewał. ROZDZIAŁ VIII Na okręcie wrzało. Krzyżowały się różnorakie opinie, ale przeważała zdecydowanie jedna. Mają kontakt. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia jak postąpią mieszkańcy tajemniczego miasta, jedno tylko było pewne i tu wszyscy byli zgodni. Następny krok należy do Zielonych Widm. Czekali. Minęło jedenaście godzin przepełnionych niepokojem. Potężne pole magnetyczne nadal trzymało okręt w swoich mocarnych objęciach. Profesor Nils zabronił opuszczania „Lewiatana”. Przerwali wszelkie próby uwolnienia się z matni. Kar leniwie śledził falowanie roślin otaczających magnetyczną płytę. Spoglądał bezmyślnie w kierunku miasta, w którym nic się nie działo. Nagle drgnął i zerwał się z fotela. Zza jednego z nawisów, czy może wgłębień owalnej budowli, wychynął zaskakujący kształt. W pierwszej chwili zareagował odruchowo. Po prostu poderwał go na nogi sam ruch, w następnej sekundzie zrozumiał i zamarł w bezgranicznym osłupieniu. Do unieruchomionego okrętu zbliżał się CZŁOWIEK! Najdziwniejszym w tym wszystkim był jednak nie tylko sam fakt pojawienia się w polu widzenia kamer człowieka. Przerażającym było to, że zbliżał się nie kto inny tylko porucznik Mir we własnej osobie! Ten sam Mir, który aktualnie drzemał obok niego w fotelu, cichutko posapując. Skoczył ku niemu i zaczął tarmosić za ramię. – Mir! Mir! – na wpół oszołomionego snem, nie przestając go szarpać, zaciągnął przed ekran. – Patrz! Co to znaczy? Gdzie Tor? To... To... – wdusił przycisk łączności wewnętrznej. – Profesorze! Do nas! Tu się... Tor był w sterowni w kilkanaście sekund. Bez słowa przypadł do ekranu. – Kto pozwolił na... Wzrok jego padł na stojącego obok Mira. Zastygł... – Co?... Co to wszystko znaczy? Kar opadł na fotel nie spuszczając oka ze zbliżającej się postaci. Wzruszył ramionami. – Tyle wiem co i pan, profesorze. Tam Mir i... tu Mir. To jakaś nowa sztuczka zielonych. A może to?... – Tak, tak. – profesor Nils już był pewny. – Tak. To właśnie to, na co czekamy. Przygotować śluzę. Mamy gościa z miasta! Wszystkim zabiły serca. Nareszcie! Przybysz stanął wyprostowany pośrodku kabiny dowodzenia i popatrzył uważnie na zebranych. Patrzył oczami porucznika Mira. Ten, zdenerwowany i zaintrygowany do najwyższego stopnia wcisnął się w kąt, nie spuszczając oka ze swego sobowtóra. Dziwne. Tamten też patrzył teraz na niego uśmiechając się lekko. Wreszcie zwrócił się ku pozostałym. – Witam załogę „Lewiatana”. Jestem Wo, przepraszam, porucznik Mir. Stali bez słowa zdumieni i wstrząśnięci. – Nie ma tu nic niepokojącego – przybysz przejął inicjatywę. – Jestem po prostu stworzony na obraz i podobieństwo tu obecnego porucznika Mira. To wszystko. Chcę z wami porozmawiać. Profesor opanował się pierwszy. – Witamy. Proszę siadać, poru... eee... Wo. Przybysz z nonszalancją cechującą prawdziwego Mira usiadł na wolnym fotelu i założył nogę na nogę. – Nie więzimy was, profesorze – powiedział nie czekając na pytanie i zwracając się tylko do starego uczonego. – Nie więzimy. Unieruchomiliśmy okręt jedynie po to, by czekając na sprzyjającą okazję skopiować któregoś z was. – Skopiować? Przepraszam. Jak to skopiować? – Po prostu powielić. Przyjąć czyjś wzór. Wierzcie mi, to jest jedyne co mogliśmy zrobić. Nasi uczeni długo nad tym radzili. Projekt nasz miał wielu przeciwników. Teraz profesorze pozostaje tylko jedno. Rozmowa z Astrogatorem i Radą. – No cóż. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego tylko posłuchać cię. To jak? Jedziemy? – Tak. Nie mamy za wiele czasu. Im prędzej to załatwimy, tym lepiej dla wszystkich. Proszę, profesorze. Jedziemy. Sternik na znak profesora włączył silniki i dał małą naprzód. Okręt lekko oderwał się od płyty i popłynął. Pole siłowe znikło. Sobowtór Mira nadal siedział rozparty niedbale w fotelu, bez zainteresowania śledząc grę świateł na automacie sterowniczym i przesuwanie się podbarwionych zielenią obrazów w oknach monitorów. Wszyscy milczeli obserwując ukradkiem przybysza. Jeden Mir ostentacyjnie nie zwracał uwagi na niego, udając przesadne zainteresowanie czynnościami sternika i korygowaniem kursu na sygnały radioboi. Wyglądał na spokojnego, ale wszyscy wiedzieli doskonale, że była to tylko poza. Nie mylili się. Porucznik kipiał, całą siłą woli starając się ukryć przed otoczeniem swój stan. Bał się. Tak. Choć za żadną cenę nie przyznałby się do tego, odczuwał zwykły, ludzki strach. Jego sobowtór był nawet prawdziwszy niż on sam. A może pomylili się w ocenie intencji Zielonych Widm? Może przybycie na pokład „Lewiatana” tego dziwnego przybysza nie wypływa wcale z chęci nawiązania z łudźmy kontaktów? Może to wręcz coś przeciwnego? Agresja? Przecież jeśli jutro, za godzinę, obojętnie kiedy, znajdą martwego porucznika Mira, len który zostanie, bez trudu udowodni, że jest jedynym prawdziwym, a zginął właśnie przybysz. Zajmując jego miejsce zapewni sobie dostęp do najtajniejszych spraw krążownika. A jeżeli nawet przybysz zniknie nagle tak jak się pojawił, to czy towarzysze będą mogli mieć stuprocentową pewność, że zniknął ów sztuczny „ktoś”? Przecież na pomysł o podstępie może wpaść każdy z załogi. Wtedy przestaną mu ufać. Jak temu przeciwdziałać? Musi coś zrobić już teraz, natychmiast. Powoli okręcił się wraz z fotelem i spojrzał na swego sobowtóra. Ten podniósł głowę i spojrzał pytająco. – Jak do ciebie właściwie mam się zwracać? Mir czy Wo? – Jak ci wygodniej. Nie widzę różnicy – wzruszając ramionami odparł przybysz. – Jestem Wo. Jestem stary i dlatego mnie wybrali bracia do przeprowadzenia rozmowy zapobiegającej konfliktowi. I u nas są tacy, którzy głosują za zniszczeniem was. – L u was? To znaczy, że u nas tacy są? – Nie zapominaj, że mam twój umysł, twoją świadomość i cały zapis pamięci. Wiem wszystko to, co i ty. Dlatego twierdzę, że i u was też. Na przykład kapitan Dar. Dar poderwał się. – Masz rację. Byłem i nadal jestem za użyciem siły. Tylko w ten sposób możemy was zmusić do wskazania nam złóż uranu, o ile tu takie istnieją. I zmusilibyśmy, gdyby Astrogator i Rada nie byli ślepi. – Nie bądź taki pewny. Owszem, są tu pokłady tego co wy nazywacie uranem, ale siłą? Możemy was zniszczyć w każdej chwili, ale bądź pewny, że tego nie uczynimy. Jesteśmy rasą, która w całej swojej, wierz mi, długiej historii nie napadała nigdy, a to że potrafimy się bronić to zasługa takich jak wy. Nie jesteście pierwszymi gośćmi na naszym globie. Tor, który dotychczas przysłuchiwał się rozmowie zamachał rękami. Zwrócił się do przybysza z uśmiechem. – Nie bierz tego poważnie, Wo. Kapitan Dar po prostu uważa się z racji pełnionej funkcji, za odpowiedzialnego za nasze bezpieczeństwo. I my nie użyjemy siły w stosunku do was dopóki nas do tego nie zmusicie. W naszej historii, niestety, było wiele wojen zaborczych, masz psychikę porucznika Mira, jego pamięć, więc wiesz o tym. Ale to już tylko historia. Jesteśmy wyprawą naukowo–badawczą, a nie ekspedycją wojskową. Wiesz, że mamy kłopoty. Pomożecie nam? – Nie będziemy rozmawiać teraz na ten temat – przybysz uśmiechnął się również. – Jestem upoważniony do rozmów z wami, ale... – Ale co? – Mamy czas. Chcę rozmawiać z Astrogatorem i Radą. – Stawiacie warunki? – A co? Dziwi was to? Nie mamy prawa? Przecież nie my przylecieliśmy do was na Ziemię, tylko wy do nas. Według waszych kryteriów, przyznaj kto tu ma prawo stawiać warunki? – Słusznie. Wy. – No widzisz. – Wo spoważniał i zwrócił się do milczącego porucznika. Położył mu rękę na ramieniu. – Wiem, dlaczego masz taką niewyraźną minę. Mogę ci dać słowo honoru, o ile mam do tego waszego zwyczaju prawo, że twoje obawy są bezpodstawne. Nic ci nie grozi z mojej strony. Po prostu jestem nietrwały. – Nietrwały? – Tak. Moje ludzkie ciało zacznie się rozpadać po upływie czasu, który określacie jako dziesięć dni. Jeżeli do tej pory nie powrócę do swego miasta, zginę. Jak widzisz z nas dwóch ja ryzykuję więcej. Mir wstał i spojrzał swojemu sobowtórowi w oczy. – Czy... czy to prawda? – Nie jestem w stanie przedstawić ci żadnych dowodów poza moim słowem. Tak. To prawda. Wierz mi. – Przepraszam cię, Wo. Jesteście lepsi od nas – porucznik wyciągnął rękę, którą tamten uścisnął z uśmiechem. – Jednego jeszcze nie rozumiem, Wo. Dlaczego, jeżeli nie powrócisz przed upływem dziesięciu dni, zginiesz? To ciało, jak sam określiłeś, jest nietrwałe. Zgoda. Ale przecież swoje... – Nie tu. Zostawiłem je przecież w mieście, brakuje mu mojej świadomości. Moja świadomość jest w tym ciele. Trzeba je przenieść bezpośrednio, rozumiesz? Świadomość nie może istnieć poza materią. Przemieszczanie jej to skomplikowany zabieg. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Potrzebna aparatura. Wiele, wiele zespolonych istnień, woli, łańcuch świadomości, postanowienie. Nie wiem czy wyrażam się jasno? Wy to zdaje się nazywacie hipnozą. To jednak nieprecyzyjne określenie. Rozumiesz mnie? Muszę wrócić. Tobie w niczym nie zagrażam. Za dziesięć dni, nawet trochę prędzej, bez względu na wynik mojej misji, będzie już tylko jeden porucznik Mir. Ten prawdziwy. Wierzysz mi? – Tak. Wierzę... Zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Zresztą profesor Nils również. Usiedli obok siebie pogodzeni i uśmiechnięci. „Lawiatan” rwał do przodu całą mocą silników. Chcieli już być na powierzchni, by wreszcie mieć pewność. Wojna czy pokój? Dostaną od Zielonych Widm, to czego potrzebują czy też będą zmuszeni użyć siły? Kto ostatecznie zwycięży w tym sporze? Dar i jego grupa czy Tor Nils? Najbliższe dni, ba, godziny, zadecydują o losie międzygwiezdnej wyprawy Ziemian. Sala milczała. Zgromadzeni ciekawie i z mieszanymi uczuciami obserwowali dwie jednakowe postacie przy prezydialnym stole. Tor wodził oczami po twarzach towarzyszy, lekko uśmiechając się do własnych myśli. Kapitan Dar siedział z twarzą zasępioną, nie patrząc na nikogo. Astrogator uniósł rękę. Niepotrzebnie. Na sali i tak panowała niczym nie zmącona cisza. Przy ekranach w swoich kajutach tkwili wszyscy, którzy z różnych powodów nie mogli uczestniczyć bezpośrednio w obradach, nawet wachtowi na swoich monitorach widzieli salę odpraw. – Towarzysze! – głos Kira Rosa był spokojny. – Nie przesadzę jeżeli powiem, że nadeszła chwila, której długo oczekiwaliśmy. Chwila, dla której wyruszyliśmy na gwiezdne szlaki. Spotkaliśmy Braci w Rozumie. Jeden z nich, uczony tej planety, Wo, jest teraz wśród nas. Wiecie doskonale jakie przyczyny złożyły się na to, że musieliśmy lądować właśnie tu. Nie spodziewaliśmy się, że właśnie na tej pustynnej planecie istnieje cywilizacja. Po prostu nic na to nie wskazywało. Nie chcemy i nie będziemy ingerować w niczyje sprawy, ale nie możemy wystartować bez uprzedniego uzupełnienia paliwa, zapasów wody i gruntownej naprawy osłon kadłuba statku. Mamy zamiar poprzez obecnego tu Wo, poprosić mieszkańców tego globu o pomoc. O ile orientuję się, Wo jest upoważniony do rozmów z nami. Czy tak? Siedzący obok Mira jego sobowtór skinął potakująco głową. – Doskonale – uśmiechnął się Astrogator. – Wobec tego oddaję ci głos. Co masz nam do zakomunikowania? Wo wstał i obciągnął skafander charakterystycznym dla Mira ruchem. Twarz miał poważną i skupioną. – Bracia wydelegowali mnie – zaczął cichym głosem nie patrząc na zebranych – abym przedstawił wam nasze ultimatum. Tak to nazywacie, prawda? Ale zanim przejdę do tego chcę wam wyjaśnić kilka istotnych spraw. Otóż nasza planeta jest już po raz czwarty odwiedzana przez przybyszy z Wszechświata. Wszystkie dotychczasowe wizyty przynosiły nam wojny i nieszczęścia. Nie dziwcie się więc, że bracia moi i wam nie ufają. Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy istotami, które odwiedziły nas poprzednio, a wami. Różnica ta ma dla nas istotne znaczenie. Jesteście tak jak i my zbudowani w oparciu o strukturę białkową. To rzadkość. Stwierdziliśmy ten fakt już po waszej pierwszej wizycie w Starym Kraju. Nauki biologiczne są u nas bardzo zaawansowane i wierzcie mi, transplantacja świadomości w organizm zbudowany na wasz obraz i podobieństwo, nie stanowiła dla nas wielkiego problemu. Dzięki temu tu jestem. Niestety, jeżeli chodzi o przybyszy, którzy tu byli przed wami, nie było to możliwe. Zresztą tamci byli nieco inni. Zaczęli od razu od niszczenia. Wy, no... Zresztą dość. Rada Starszych jest gotowa z wami pertraktować! Tor spojrzał na przybysza. – Rada Starszych? To organ wykonawczy? Rząd? – I tak i nie. Mamy nieco inną formę ustrojową niż wy, ale to nie należy do rzeczy. Powtarzam: Rada Starszych jest skłonna z wami rozmawiać. – Więc nie ty? – Wchodzę również w skład Rady Starszych, ale pertraktować z wami może tylko cała Rada. – Jak to sobie wyobrażasz? – Kir Ros był zaintrygowany. – Mamy pójść do was czy oni przyjdą tutaj? Jak się porozumiemy? Będziesz tłumaczem? – To na nic – uśmiechnął się Wo. – W tej postaci ja również nie mógłbym porozumieć się z braćmi. Sposób porozumiewania się jest u nas oparty na nieco innej zasadzie. Nie. Rada Starszych zamierza wam zaufać i porozmawiać tutaj. – W jaki sposób? – A w jaki sposób ja tu jestem? Po prostu oddelegujecie siedem osób, my je powielimy i Rada Starszych przyjdzie tu w ich ciałach. – A oni? – No cóż? Wybaczcie. Nie wszyscy wam ufają. I my mamy swoich kapitanów Darów. Zostaną jako zakładnicy. – Nie pozwólcie im! To podstęp! – Kapitan Dar zerwał się i wyciągnął rękę w kierunku Wo. Jego!. Jego trzeba zniszczyć! Natychmiast! To nie człowiek... Na sali rozległ się szmer. Z jednego z ostatnich rzędów podniósł się Red Sorg, bionik. – Nie zgadzam się z Darem – wykrzyknął, nie czekając na zezwolenie Astrogatora. – Wo ma rację. To jedyna okazja by porozumieć się z nimi, by pokazać, że jesteśmy ludźmi. Zgłaszam się na ochotnika do transplantacji. – I ja – Ren Tas wyciągnął rękę. – I ja. – Spokojnie. – Kir Ros panował nad sytuacją. – Głosujemy jak zwykle. Proszę. Kto jest za przyjęciem propozycji Wo? Przypominam. Sprawa jest poważna i głosują wszyscy bez wyjątku członkowie załogi „Sol”. Proszę o głosy na komputer. Pełna oczekiwania cisza. Po kilkunastu minutach na centralnej tablicy komputera sali odpraw zaczęły wyskakiwać cyferki wyników. Tor odetchnął. Zdecydowana większość załogi wypowiedziała się za przyjęciem propozycji. Mir szczerze uścisnął rękę swego sobowtóra, na co ten uśmiechnął się smutno. – Zaczynam żałować, że moje ciało jest nietrwałe. Wydaje mi się, że was polubiłem. Z chęcią pobyłbym z wami dłużej, poznał was lepiej, a tak... – I ja żałuję – Mir odwzajemnił uśmiech choć w głębi duszy wcale nie był tego taki pewny. Kir Ros zwrócił się do Wo: – Jak widzisz, zaufaliśmy ci. Oby tylko nie przyszło nam tego żałować. – Nie będziecie, na pewno! – A więc dobrze. Teraz proszę, objaśnij nam na czym polega wasz projekt i co mamy robić? – Poproszę o wybranie tej siódemki i oddanie nam do dyspozycji jednego „Delfina”. – Nie zgadzam się! – krzyknął Dar podchodząc do stołu prezydialnego. – Nie możemy im dać „Delfina”. Batyskaf jest uzbrojony i może być użyty przeciwko nam. – W jaki sposób? – Wo spojrzał zdziwiony. – Przecież może być wykorzystywany jedynie pod wodą. W niczym nie zagraża „Sol”. Tor Nils pokiwał potakująco głową. – Słusznie – rzekł. – W niczym nie jest w stanie nam zagrozić. Zresztą, kto powiedział A musi powiedzieć B. Astrogatorze! Oddajmy „Delfina” Zaufajmy im. – W takim razie ja ze swoimi ludźmi ich odwiozę. Zmieścimy się – nie dawał za wygraną Dar. Wo, wstał i podszedł do Kira Rosa. – Astrogatorze! Siedmiu ludzi i ja. To dość jak na załogę batyskafu. Jeżeli kapitan Dar tak się upiera, może konwojować nas „Lewiatanem” chociaż daję słowo, że to zbędne. Ufajcie mi. Musicie zaufać. – Musimy? – skrzywił się Dar. – Grozisz? – Nie, kapitanie – Wo wzruszył ramionami. – Nie mam zamiaru nikomu grozić. Proszę. Mogę odejść w każdej chwili. To nie nam a wam potrzebna jest nasza pomoc. – Czego w zamian oczekujecie? – Słusznie, kapitanie. Nie robimy tego bezinteresownie. Mamy swoje piany, które jednak niczym wam nie grożą. Nie jestem upoważniony do ich ujawniania. – Co to za plany, Wo? – spytał spokojnie Astrogator. – Powtarzam. Nie jestem upoważniony do rozmów na ten temat. Omówi to z wami Rada Starszych. – Zgoda. Kiedy chcesz wyruszyć? – Możliwie jak najprędzej. Dotarcie do miasta, transplantacja i powrót zajmą nam dwa dni. Wtedy pozostanie mi jeszcze około sześciu dni w moim ludzkim ciele. Chciałbym brać udział w tych obradach. Jestem jednym z Rady Starszych. Podczas tej wymiany zdań na sali panowała zupełna cisza. Nikt z zebranych nie chciał uronić ani słowa. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że ważą się losy „Sol”. Wiedzieli też, że są zależni od Zielonych Widm. I chociaż po raz pierwszy zetknęli się z istotami rozumnymi, choć nie znali zupełnie Zielonych Widm, ich natury czy dążeń, to jednak za wyjątkiem kapitana Dara i stosunkowo nielicznej grupy jego stronników, ufali gospodarzom tego globu. Zastanawiali się jedynie, jak cel mają oni pomagając ludziom, naturalnie poza chęcią pozbycia się nieproszonych gości. Astrogator zwrócił się teraz do Nilsa. – Profesorze. Proszę spośród ochotników wytypować siedmiu ludzi i oddać ich do dyspozycji Wo. Poruczniku Mir. „Golemy” na zewnątrz. Odwiezie ich pan do jeziorka i prze – każe „Delfina”. To wszystko. Zamykam nadzwyczajne posiedzenie Rady Statku. Wszyscy rozeszli się, dyskutując zawzięcie. Serca ożywiała nadzieja, że dzięki pomocy Zielonych Widm uda się skrócić czas naprawy krążownika, a tym samym przyspieszyć upragniony powrót na Ziemię. Sala opustoszała. Pozostał w niej jedynie Astrogator i porucznik Mir. Wo wraz z profesorem udali się do sterowni dokąd stary uczony chciał wezwać ochotników. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Astrogator położył rękę na ramieniu porucznika. – Mir. Nie chciałem tego mówić przy Wo. W zasadzie ufam mu i sądzę, że jest wobec nas szczery. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi. Proszę usunąć z „Delfina” lasery i zdemontować Crocea. Sprawdzić czy nie ma tam jakichś zapasowych ręcznych dezintegratorów. Rozumiesz mnie? – Tak jest. – To wszystko. Odwieziesz ich i zaczekasz czterdzieści osiem godzin na przybycie kopii. Powodzenia. Mir skłonił się bez słowa i wyszedł. Astrogator usiadł przy stole i podparł głowę rękami. Czy dobrze robi ufając zapewnieniom tego sobowtóra? A może mylą się wszyscy, a rację ma jednak kapitan Dar? Może trzeba było, zachowując odpowiednie środki ostrożności dokonać naprawy „Sol”? Zdobyć materiały rozszczepialne bez uciekania się do pomocy Zielonych Widm? Jest odpowiedzialny za gwiazdolot i jego załogę. W razie klęski on odpowie za wszystko. Uśmiechnął się gorzko. W razie klęski? Odpowie? W razie klęski nie będzie miał kto odpowiadać. Nie wrócą nigdy na Ziemię i tylko ich imiona zostaną w wiecznej chwale wyryte na Placach Wspomnień. Cholera! Co za myśli. „Sol” jest za twardym kąskiem jak na zęby tubylców. Knują coś? No to się przeliczą. A może naprawdę chcą nam pomóc? Jacy oni właściwie są? Dosyć! Głupie myśli i głupie rozważania. Wstał energicznie i podszedł do pulpitu łączności. – Sterownia? Uwaga Tor. Czy ochotnicy gotowi? Na ekranie ukazała się poważna twarz profesora. – Tak, Astrogatorze. Gotowi. – Kto? – Ren Tas, Arn i Nor, technicy Bili i Stan, bionik Red Sorg i doktor Lena Kras. – Kto? Doktor Lena? – Tak, Astrogatorze. Bardzo prosiła. Uważałem, że przynajmniej jedna kobieta powinna wchodzić w skład grupy. Wo twierdzi, że u nich w Radzie Starszych też są przedstawiciele różnych, i to kilku płci... – Kilku? – Tak. Kilku. U nich te sprawy wyglądają zupełnie inaczej niż u nas. Sam się jeszcze zupełnie w tym wszystkim nie orientuję. – No tak. W porządku. Mir przygotował już z pewnością „Golemy”. Jedzie pan z nimi, profesorze? – Jadę. – Świetnie. Właśnie o to chciałem prosić. No to w drogę! „Golemy” zagłębiły się w piaszczyste alejki niby–dżungli. Wszyscy byli ożywieni, rozmawiali głośno. A może chcieli w ten sposób zagłuszyć niepokój? Tylko Wo siedział milczący jakby trapiły go jakieś niedobre przeczucia. Pierwszy zwrócił na to uwagę Mir, który na przekór rozsądkowi polubił swojego sobowtóra. – Nie cieszysz się, Wo? Przecież twoja misja się powiodła? Z Radą Starszych też z pewnością dojdziemy do porozumienia – spytał przesiadując się na fotelik obok Wo. Ten spojrzał na niego bez uśmiechu, poważnie. – Wiem. Cieszę się. – To dlaczego masz taką żałosną minę? – Naprawdę? – Wo usiłował się uśmiechnąć, ale przychodziło mu to jakby z trudem. – To tylko przypadek. Nie nauczyłem się jeszcze w dostatecznym stopniu kontrolować swoje odruchy. My nie mamy tego, co wy nazywacie twarzą, a stany uczuciowe, emocjonalne, wyrażamy za pośrednictwem bioprądów. Nauczyłem się już uśmiechać i chyba nie najgorzej mówię. To dla mnie nie takie proste jak by się wydawało. – Przesadzasz. Radzisz sobie doskonale. – Może masz rację. To zresztą sprawa nieistotna. Myślę teraz o powodzeniu naszych planów. Widzisz, Mir, może nie powinienem tego mówić, ale mam zaufanie do ciebie. Przybyliście na Saar w najodpowiedniejszym momencie. – Na Saar? W jakim momencie? – Na Saar. Tak nazywamy naszą planetę. Naturalnie jest to wolny przekład naszych impulsów na wasz język. Przypuszczam, że właśnie tak to powinno brzmieć. Dlaczego w odpowiednim momencie? Posłuchaj, poruczniku Mir. Powiedz szczerze: Czy ludzie naprawdę są gotowi pomóc obcym istotom, kiedy zajdzie taka potrzeba? – Na pewno. Ale o co chodzi? Grozi wam coś? Wo pokręcił głową ze smutkiem. – Może i grozi. Nie mogę z tobą o tym mówić, ale dziękuję cl. Uspokoiłeś mnie trochę. Jeżeli twoi bracia mysią tak jak ty, to wszystko w porządku. Na razie nie mówmy o tym. Nie można by jechać szybciej? Chciałbym już być na miejscu. – Nie ma potrzeby. Za godzinę będziemy. Powiedz mi Wo, czy dobrze znacie powierzchnię swojej planety? – Dobrze jak dobrze. A wy – czy znacie dobrze dna waszych oceanów? – Skąd wiesz o naszych oceanach? – Ciągle zapominasz, że mam twoją pamięć. Pamiętam twarz twojej matki, kolegów ze studiów. Jestem poniekąd tobą, pozostając jednocześnie Wo, uczonym z planety Saar. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Co? Ach tak. Otóż znamy lądy naszej planety raczej pobieżnie i tylko okolice tych, jak je nazywacie, jeziorek. Resztę słabo. Na przykład niewiele wiemy o tworach, które w tej chwili mijamy. Formy roślinne tam w głębi, pod wodą, są nieco inne. Mam jednak nadzieję, że jeżeli osiągniemy porozumienie 2 wami, poznamy w krótkim czasie powierzchnię Saar bardzo dokładnie. – Zależy wam na tym porozumieniu? – Więcej niż ci się zdaje, choć nie powinienem ci tego mówić. Zależy nam i boimy się. – Boicie? – Tak, Nie rozumiesz tego. Zrozumiesz po ukończeniu obrad. „Golemy” minęły właśnie pas niby dżungli i zaczęły wspinać się ku wejściu do wąwozu, który kończył się jeziorem. Wo zamilkł i tylko uważnie obserwował mijaną okolicę. Milczeli i pozostali pasażerowie pojazdu. Słońce stało w zenicie prawie prostopadle oświetlając wierzchołki górskiego łańcucha. Byli na miejscu. ROZDZIAŁ IX Było późne popołudnie i słońce zaczęło już chylić się ku zachodowi. Zabudowania bazy i maszt radiostacji rzucały długie cienie na łagodne zbocza kotlinki Tafla jeziora gładka jak lustro świeciła intensywnym, zielonym blaskiem. W pomieszczeniach zapłonęło światło. Porucznik Mir i Tor Nils zaczynali się już niecierpliwić Upłynęło ponad trzydzieści godzin od chwili kiedy „Delfin” z ochotnikami i Wo na pokładzie zanurzył się w podświetlonej otchłani. Wo zapowiedział, że nie potrwa to długo, Spieszył się zresztą. Chciał wziąć udział w obradach, a pozostało mu już niewiele dni. Porucznik Mir niepokoił się bardzo. Starał się wmówić sobie, że niepokój wynika z troski o wyniki negocjacji pomiędzy ludźmi a Zielonymi Widmami, jednak w głębi serca czuł, że to nieprawda. Kiedy przymknął oczy widział złote sploty i niebieskie oczy. Jaka będzie, mając w swoim pięknym ciele świadomość obcej Istoty? Gry transplantacja nie szkodzi w jakimś stopniu ludziom? Sam wprawdzie nie odczuwał żadnych dolegliwości, ale to o niczym nie świadczyło. Objawy mogą wystąpić przecież po jakimś czasie. Czy ziemska medycyna da sobie z tym radę? Wątpliwości i rozmyślania przerwał spokojny głos Tora. – Są. Zerwał się gwałtownie i dopadł okna. Rzeczywiście. Obok długiego mola błyszczał wrzecionowaty kształt „Delfina II. Właśnie odskoczyła klapa kiosku i zaczęły wyłaniać się jedna po drugiej ludzkie sylwetki. Rozpoznał swojego sobowtóra, a za nim? Serce zabiło mu mocniej... Lena! Odrzucony do tyłu hełm i fala złotych włosów. Nie! Nie Lena! Ciało Leny i obca, zagadkowa istota. – Idziemy, Mir! – głos profesora przerwał niepotrzebne myśli. – Przygotuj „Golemy”. Technik niech powiadomi „Sol”. Za dwie godziny powinniśmy tam być. Idziemy. Cała ósemka weszła do centralnego pomieszczenia bazy. Rozsiedli się wygodnie wymieniając między sobą nic nie znaczące uwagi. Jakby wrócili z jakiejś przyjemnej wycieczki. Mir przyglądał im się ciekawie, chcąc dostrzec różnicę w ich zachowaniu. Nie dostrzegł niczego. Może jedynie Lena była poważniejsza i ruchy jej zrobiły się jakieś takie kanciaste, pozbawione tego wdzięku, który tak go u niej zachwycał. – Witajcie – Tor gładko wszedł w rolę gościnnego gospodarza. – Czy wszystko w porządku? – Najzupełniej – odparł sobowtór Mira. – Masz przed sobą aktualnie dyżurującą Radę Starszych planety Saar. Wasi towarzysze pozostali w mieście, tak nazywacie to miejsce, prawda? Czują się doskonale. Stworzyliśmy im warunki nie odbiegające od warunków panujących na „Sol”. Doktor Lena prosiła by przekazać ci serdeczne pozdrowienia. Tor odruchowo spojrzał na sobowtóra Leny. Uśmiechnęła się do niego ciepło i skinęła głową. Mir nie spuszczał z niej oka. Nie. To jednak nie jest Lena. To samo piękne ciało, te same ruchy, głos, ale wyczuwał jakąś trudną do sprecyzowania obcość, coś dalekiego, niepokojącego. Czy świadomość tego biorobota, to świadomość jakiejś ich uczonej? Wyczuła jego spojrzenie, bo popatrzyła nań wciąż z tym samym, ciepłym uśmiechem i mrugnęła znacząco. A może mu się tak tylko zdawało? Zapragnął nagle podejść do niej i usłyszeć jej dźwięczny głos Wstał lecz zreflektował się. Przecież to nie jest doktor Lena Kras. To uczona z planety Saar. To najzupełniej obca istota, Zielone Widmo. Podszedł do Nilsa. – Jedziemy? Ten skinął głową i nie patrząc na porucznika, zwrócił się do jego sobowtóra. – Wo, jak mam się do nich zwracać? Podaj mi przynajmniej ich imiona i funkcje jakie pełnią. – To zbędne, profesorze. Wszyscy pełnimy tę samą funkcję Rady Starszych. Imiona? Nie. Po co? Proszę zwracać się do nich używając imion ich ziemskich pierwowzorów. Tak będzie wygodniej. Przecież oni w jakimś sensie są ludźmi. – Jak chcesz. W takim razie proszę do „Golemów”. Jechali w milczeniu. Mir nie mógł się oprzeć pokusie rzucania ukradkowych spojrzeń na Lenę. Ta jednak tego nie zauważała lub nie chciała zauważyć. Kierowcy wyciskali z „Golemów” pełną szybkość; toteż po niecałych dwu godzinach wjechali w zasięg osłony siłowej i zatrzymali się przed gościnnie otwartym wejściem do wind. W szczelnie zapełnionej sali odpraw za stołem prezydialnym zasiedli gościa i Astrogator Kir Ros. Tor I Mir zajęli miejsca w jednym z pierwszych rzędów. Tak Jak i poprzednio zaczął Kir Ros. – Witam Radę Starszych tej planety. Pomimo faktu wy jesteście tu gospodarzami, bądźcie gośćmi na pokładzie „Sol”. Nie wątpię, że uczony Wo – tu skłonił się w kierunku sobowtóra porucznika Mira – poinformował was co do przyczyn, jakie zmusiły nas do lądowania na waszym globie. Zresztą mając pamięć tych, w ciałach których tu przybyliście, doskonale o tym wiecie. Wiecie też, że nie mamy wobec was złych zamiarów, a nasze wyprawy w głąb podziemnych mórz były podyktowane jedynie chęcią poznania. Jesteśmy wyprawą naukową i tylko naukową. Załoga krążownika niczego więcej nie pragnie, jak usunięcia uszkodzeń statku, uzupełnienia paliwa i odlotu ku naszej dalekiej ojczyźnie – Ziemi. Niestety. Jest to na razie niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne bez waszej zgody i pomocy. Chcemy was więc o nie prosić. Nie lubicie gości z Wszechświata. Macie z takich odwiedzin przykre doświadczenia. Wiem o tym. Dlatego sądzę, że dla nas i dla was będzie lepiej, jeżeli jak najprędzej opuścimy waszą planetę. – Pięknie, Astrogatorze. Jesteśmy nawet skłonni wam takiej pomocy udzielić, ale jak pan to sobie wyobraża? – głos zabrał Wo. – Pokłady rud wam potrzebnych zalegają głęboko pod dnem naszych mórz. To rudy zwane przez was uranowymi, o nie wam chodzi, prawda? – Tak. – Jak dużo wam ich potrzeba? – To kwestia do ustalenia z naszym napędowcem. Dużo. – Astrogatorze – odezwał się Ren Tas. – Starzec Wo nie powiedział wszystkiego. Wo skłonił się i uniósł rękę ku górze. – Słusznie. Nie powiedziałem wszystkiego. Otóż udzielimy wam pomocy, ale, jak wy to mówicie: przysługa za przysługę. Mamy w stosunku do was swoje plany i od tego czy je zaakceptujecie zależeć będzie nasze porozumienie. – Jakie to plany? – w jednym z ostatnich rzędów zerwał się kapitan Dar. – Spodziewałem się tego. Ostrzegałem! Jakie plany? Stawiacie warunki? Wy? – Tak. My – spokojnie odparł Wo. – Dziwi cię to? Wszak my tu jesteśmy gospodarzami, jak słusznie powiedział Astrogator. Musisz wreszcie zrozumieć, że wasz los jest w naszych rękach a nie odwrotnie. – Czyżby? – Tak, kapitanie Dar. Zbytnio pan ufa potędze dezintegratorów „Sol” i sile uderzeniowej waszych nuklearnych wyrzutni. Poprzedni przybysze popełnili ten sam błąd. Przybyli trzema krążownikami nie gorszymi od waszego. Zaczęli od razu od zabijania. –” I co? – I nic. Mogę panu w każdej chwili pokazać wraki tych statków. – Grozicie? – Nie. Ostrzegamy. Astrogatorze – zwrócił się do Kira Rosa. – Będziemy pertraktować czy też dyskutować z kapitanem Darem? – Dosyć, Dar – w głosie Astrogatora zadźwięczały metaliczne nutki. – Dosyć! Sprawę rozważy Rada Załogi. Proszę dalej, Wo. – Więc, jak powiedziałem, mamy w stosunku do was własne plany. Plany, które w niczym wam nie zagrażają, a nam pozwolą urzeczywistnić odwieczne marzenie. – Jakie plany? Słuchamy, Wo. – Nie. Ja nie jestem upoważniony, po prostu nie jestem ekspertem w tych sprawach. Zapozna was z nimi ich twórca, Lena. Przez salę przeleciał szmer i wszystkie oczy zwróciły się ku szczupłej sylwetce. Wstała i ukłoniła się lekko. – Jestem Ka. Nazywajcie mnie Leną, tak będzie wygodniej. Plan, o którym mówił starzec Wo jest opracowany według mego projektu. Był zresztą gotowy, zanim wy tu przylecieliście. Próbowaliśmy go zrealizować w oparciu o materiał biologiczny naszej planety. Okazało się to jednak z wielu przyczyn niemożliwe. Tak samo nie mogliśmy tego zrobić wykorzystując ciała najeźdźców, waszych poprzedników, którzy dotarli tu z gwiazdozbiorów zwanych przez was Hiadami. Ich budowa oparta jest na krzemie. Przepraszam jeżeli mówię chaotycznie. Wiecie, że jesteśmy istotami podwodnymi. Nasze zbiorniki podziemne, choć olbrzymie, stają się dla nas coraz ciaśniejsze. Cała powierzchnia Saar jest praktycznie pusta, ale dla nas niedostępna, jeżeli nie liczyć sporadycznych wypadów w skafandrach. Od wieków marzymy, aby ją zasiedlić. Przystosowanie nas samych na drodze zmian mutacyjnych nie wchodzi w ogóle w rachubę. Jest to po prostu niemożliwe. Może zdziwicie się, dlaczego wobec tego nie tworzymy laboratoryjnie istot białkowych i transplantując im naszą świadomość, nie zaludnimy powierzchni. Otóż nie wdając się w szczegóły transplantacja jest możliwa jedynie w przypadku kiedy przygotowane ciało biorcy posiada własną świadomość. Aby to osiągnąć musimy dysponować gotowym wzorcem, jak to było w przypadku tu obecnych. Atomy ciał, których w tej chwili używamy są stabilizowane polem wytwarzanym przez aparat wmontowany pod skórą. Są nietrwałe. Okres ich używalności wynosi nieco ponad dziewięć dni. Ściśle mówiąc dziewięć dni i sześć godzin według waszej miary czasu. To niewiele, to bardzo mało z punktu widzenia naszych planów i potrzeb. W naszych laboratoriach trwają intensywne prace nad skonstruowaniem ciała trwałego, bez konieczności stabilizowania go grawipolem. Jeżeli nam się to uda, a mamy podstawy sądzić, że tak, wtedy możemy myśleć o zasiedleniu powierzchni Saar ludźmi. – Ludźmi? – odezwał się głos z sali. – Tak. Ludźmi. Chcemy powielić was. Całą załogę „Sol”. Jesteście, o ile się nie mylę, dwupłciowi. To trochę komplikuje całą sprawę, ale damy sobie z tym radę Są wśród was kobiety, to zapewni ciąg biologiczny. Możecie „i powinniście stanowić zalążek przyszłego społeczeństwa powierzchni planety Saar. – Jak to sobie wyobrażacie? – Tor Nils był autentycznie zaciekawiony. – To proste. Powielimy was i kiedy „Sol” odleci, kopie pozostaną tu. Pomożemy im. Przekażemy całą wiedzę, co w połączeniu z waszą, zapewni im od razu odpowiedni poziom. Będą się rozmnażać i zagospodarują powierzchnię planety. – Niesłychane! – Dzikie, nierealne piany! – Nie zgodzimy się na to nigdy – Dar jak zwykle był przeciwny. – Chwileczkę – profesor Nils podniósł rękę. – Chwileczkę, Proszę mówić tylko w swoim imieniu, kapitanie Dar. Sprawa jest ciekawa, choć – nie przeczę – kontrowersyjna i wymaga zastanowienia. Powiedz mi Leao, mogę tak mówić prawda? – zwrócił się do uczonej – powiedz mi, dlaczego wam tak na tym zależy? Czy nie ma innej możliwości zagospodarowania powierzchni? Co się za tym naprawdę kryje? – I pan nam nie ufa, profesorze? Nic się nie kryje, a innych możliwości nie mamy. Muszą to być istoty od tysiącleci przystosowane do życia na powierzchni i w atmosferze azotowo–tlenowej, Z tych, które znamy wy jesteście najodpowiedniejszym materiałem, mimo, że przedział ekologiczny w jakim żyjecie jest niesłychanie wąski. Myślę, że da się to poprawić. Zresztą wszystkie mankamenty z nawiązką rekompensuje pojemność waszej mózgoczaszki. – Czy powielając nas nie zaszkodzicie oryginałom? – Nawet w najmniejszym stopniu. O to możecie być zupełnie spokojni. Przecież Mir, który ma sobowtóra czuje się doskonale, prawda? Muszę wam powiedzieć, choć tego robić nie powinnam, że prawie od trzech wieków zanikły u nas narodziny w normalny biologiczny sposób. To anachronizm. Stosujemy wygodniejszą, lepszą i bardziej uzasadnioną ekonomicznie formę powielania. To doskonała, dokładnie opracowana i wypróbowana metoda. Nic wam z tej strony nie grozi. – No tak – profesor nie wyglądał na zupełnie przekonanego. Astrogator wstał i długą chwilę przyglądał się zebranym, którzy jak zauważył, toczyli ciche dyskusje w naprędce utworzonych grupkach. – Towarzysze – powiedział głośno a mikrofony powtórzyły jego słowa. – Uczeni planety Saar przedstawili nam tu interesujące plany. Nie sądzę jednak, by porozumienie można było osiągnąć już teraz, natychmiast. Wobec tego proponuję przerwanie obrad. Przedyskutujemy całą rzecz w zespołach specjalistycznych i wtedy damy naszym przyjaciołom ostateczną odpowiedź. Czy ktoś ma jakieś inne propozycje? Podniósł się Kar z Sekcji Kontaktów. – Ja, Astrogatorze. – Słucham. – Chciałem jedynie do tego, co pan powiedział wnieść niewielkie uzupełnienie. Zgoda na dyskusję w zespołach, ale z udziałem naszych gości. Stwórzmy osiem grup i w obradach każdej niech uczestniczy jedno z Zielonych Widm, przepraszam, uczony z planety Saar. To pozwoli nam lepiej zrozumieć sens całego przedsięwzięcia i uniknąć niedomówień. – Nie zgłaszam sprzeciwu. A pan, profesorze? – Zgoda. – Mir? – Zgoda. – Czy ktoś na sali jest przeciwny projektowi? Cisza. Nawet kapitan Dar nie wnosił sprzeciwu, chociaż patrząc na jego ponurą minę widać było, że nie ma zamiaru zgodzić się z tym wszystkim. Rozpoczęły się obrady w zespołach z tym, że każdy członek załogi krążownika mógł dołączyć do odpowiedniej grupy w zależności od zainteresowań. Nawet ludzie kapitana Dara również przyłączyli się do zaciekle dyskutujących. Jedynie sam Dar zignorował całą sprawę. Zamknął się na cztery spusty w swojej kabinie i nawet wyłączył swój ekran. Nie wpuszczał nikogo do siebie. W dyskusjach nie brali też udziału Astrogator, Mir i profesor Nils. Mir zresztą przestał się już wahać. Zaaprobował projekt Rady Starszych planety Saar. Dwa dni potem wszystkie zespoły miały już uzgodnione stanowiska, o czym oficjalnie powiadomiły Astrogatora. Decydujące zebranie wyznaczono na czternastą czasu pokładowego następnego dnia, z udziałem wszystkich członków załogi, ściągnięto nawet wachtowych. Nie przewidywano potrzeby trzymania wachty wobec faktu przyjaznej postawy Zielonych Widm. Na sali odpraw zebrali się wszyscy. Zaczął Kir Ros: Nie muszę nikomu tłumaczyć, że chwila, którą przeżywamy jest decydująca. Ważą się bowiem losy naszej wyprawy. Szukaliśmy rozumu, braci w rozumie. Natknęliśmy się na nich zupełnie przypadkowo, ale nie to jest ważne. Nie chcę byście mnie źle zrozumieli. Nieważny bowiem jest tu przypadek. Kontakt z istotami dorównującymi nam, a nawet w niektórych dziedzinach wiedzy przewyższającymi nas jest sam w sobie doniosły. Powiedziałbym nawet, że jest punktem zwrotnym w całych dziejach ludzkości. Mamy tu dzisiaj podjąć decyzje co do warunków współpracy z gospodarzami tej planety, z cywilizacją różną od naszej, ale mającą z nami wiele wspólnego. Wiecie wszyscy, kim jestem. Narzucałem wam swoją wolę w ciągu dziesiątków lat trwania wyprawy. Dzisiaj rezygnuję z takiej roli w tym sensie, że nie chcę i nie będę wam niczego narzucał. Zadecydujcie dziś sami. Warunki, jakie stawiają gospodarze tego globu są wam znane, ich piany również. Ja je akceptuję. Teraz wasza kolej. Proszę. Usiadł nie patrząc na salę. Wśród zebranych panowała niczym nie zmącona cisza. Wreszcie z pierwszego rzędu wstał młody technik z obsługi napędu. Był trochę zmieszany i jakby przestraszony. – Ja przepraszam – zaczął cicho. – Chciałem... – Głośniej, kolego – głos z dalszych rzędów. – Przepraszam. Chciałem... – tym razem zdeterminowany zaczął mówić głośno i wyraźnie. – Chciałem zapytać czy my, fachowcy możemy podjąć ryzyko transplantacji nie mając pewności czy nasza wiedza nie zostanie przez Zielone Widma użyta przeciwko nam. – Właśnie! Kto ma taką pewność? – nie wytrzymał kapitan Dar. – Kto za to będzie odpowiadał? Zresztą nie o samą odpowiedzialność tu chodzi. Jeżeli zginiemy, lub co gorzej, zamienią nas w rozumne roboty, nie będzie przed kim odpowiadać. Ale pytam: po co nam taka współpraca. Możemy sami, bez pomocy Zielonych Widm doprowadzić „Sol” do pełnej sprawności. Potrwa to dłużej? No to co z tego? Będziemy mieli przynajmniej pewność, że nic nam nie grozi. To, co proponują Zielone Widma, to podstęp, pułapka. To samobójstwo! – Nie zgadzam się z tobą, kapitanie – od stołu prezydialnego podniósł się Mir. – Naprawa „Sol”, jak stwierdziliśmy zaraz po wylądowaniu, nawet w przypadku znalezienia właściwych minerałów, potrwa lata. Gospodarze planety przez swą pomoc zapewniają nam skrócenie tego okresu. Chcą w zamian naszej wiedzy, raczej jej cząstkę. Przecież jednym z celów naszej wyprawy był i jest nie podbój, lecz odszukiwanie braci w rozumie i, jeżeli zajdzie tego potrzeba, udzielenie im wszechstronnej pomocy. Więc o co ci chodzi? Znaleźliśmy ich i możemy teraz pomóc sobie nawzajem. Skąd więc wątpliwości? Czemu się wahamy? Groźba? Groźbą dla nas, dla całej wyprawy był już sam fakt startu z Ziemi, a przecież nie wahaliśmy się. Wiedzieliśmy, że możemy nie wrócić. Wystarczy najmniejszy błąd naszych automatów, jedna nie zniszczona w porę grudka materii... Jednak myśl ludzka i urządzenia stworzone rękami ludzi Ziemi zwyciężyły. Jesteśmy tu, więc spełnijmy naszą misję. Pomóżmy im, ocalając zarazem siebie. Transplantacja? Ja sam mam sobowtóra. Czuje się doskonale. Moje ciało, i psychikę ma Wo, lecz nie jestem przez to uboższy. Przeciwnie! Czuję się zaszczycony, że to właśnie ja. – Kto cię pytał o zgodę? – krzykną! Dar. – Mówię przecież. Nikt – Mir pobladł trochę. – Nikt, ale nie zaprzeczy pan, kapitanie, że jednak Wo jest w pewnym sensie mną. Zresztą nie jestem mówcą. Zgadzam się z propozycją gospodarzy planety. Wówczas Red, inżynier atomista, nie wstając zaklaskał w ręce, a widząc, że nikt mu nie wtóruje zerwał się i podniósł rękę do góry. – Wstyd! – krzykną? patrząc na Dara. – Jesteśmy ludźmi! Nawet gdyby nam groziło jakieś rzeczywiste niebezpieczeństwo mamy obowiązek podjąć ryzyko Oni mogli zniszczyć Nora i Arna. Nie zrobili tego Wykazali maksimum dobrej woli. Wierzę im. Głosuję za projektem. Powoli podniosła się siedząca tuż obok Rita z trzeciej sekcji. – Red ma rację. Głosuję za. Sala ożyła. Zaczęli teraz mówić wszyscy naraz, jeden przez drugiego. Krzyżowały się różnorakie opinie, ale wszyscy byli zgodni co do jednego. Należało podjąć ryzyko eksperymentu. Kapitan Dar i jego grupa siedzieli w milczeniu. Zdawali sobie sprawę z faktu, że sprawa jest przesądzona i muszą poddać się woli większości. Rozchodzili się nie przestając dyskutować. Sytuacja była niecodzienna i jednak trochę niepokojąca. W gabinecie Astrogatora przybysze z uwagą spoglądali na Kira Rosa. Ten podszedł do głównego ekranu i włączył go. - Uwaga załoga! Mówi Astrogator. Do wszystkich! Przystępujemy do realizacji eksperymentu, któremu proponuję nadać kryptonim „Kopia”. Pierwsza grupa osiemnastu ochotników proszona jest do czwartej śluzy. Dziękuję. Teraz zwrócił się do stojącego obok Wo. – Mam jeszcze tylko jedną prośbę. Szkoda, że nie przedyskutowaliśmy tego jeszcze na sali. Chodzi mi mianowicie o to, że aby uniknąć omyłek co do osoby i zamieszania już po przystąpieniu do pracy zarówno załogi „Sol” jak i Kopii, proponuję abyście podczas transplantacji nadali zarówno samym Kopiom jak i ich mundurom barwę zieloną. To, zdaje się, wasz ulubiony kolor – uśmiechnął się i wyciągnął do Wo rękę. Żegnaj się ze wszystkimi po kolei, każdemu ściskając serdecznie dłoń. – Powodzenia, przyjaciele. Wyszli. Został w gabinecie sam. Pomimo, iż klamka już zapadła nie przestały go nurtować wątpliwości. Teraz gdy na niego nikt nie patrzył, przechadzał się nerwowo po gabinecie po raz kolejny konstatując jak trudno jest dźwigać brzemię odpowiedzialności za podjętą decyzję. Mijały godziny. Nie kontaktował się z nikim, nie chciał nikogo widzieć. Było mu coraz ciężej. Leżał na koi, wpatrując się w sufit niewidzącymi oczami. Pora kończyć tę podróż. Najwyższy czas. Nie wiedział nawet kiedy zmorzył go sen. Zbudził go dźwięk melodii pobudki. Leniwie uniósł powieki. – Astrogatorze – w drzwiach kabiny stał dyżurny inżynier łączności. – Tak? Słucham, inżynierze. – Odebraliśmy przed chwilą dziwne sygnały. To nie są nasze sygnały. – Zielone Widma? – Na to wygląda. Zlokalizowaliśmy nadajnik. – Gdzie? – W paśmie górskim na południowy wschód od „Sol”. – Deszyfrator? – Nie rozszyfrował. Te sygnały nie zawierają żadnej informacji. To raczej promieniowanie, radiolokacja czy coś w tym rodzaju. – Charakterystyka? – Ciągła. Powtarzam, żadnej modulacji. – Dziękuję. Proszę nie przerywać nasłuchu. – Tak jest. Ale... – Coś jeszcze, inżynierze? – Astrogatorze. Te sygnały docierają do „Sol”. – Wiem. Przecież pan ml to przed chwilą meldował. – Tak. Wyraziłem się nieco nieprecyzyjnie. Te sygnały docierają nie tylko do anten. One przenikają osłonę siłową. – Co? – To fakt. Mówiłem, dziwne sygnały. Podejrzane. Dziwne promieniowanie. Kir Ros wstał i zaczął spacerować po gabinecie z założonymi do tyłu rękami. Inżynier stał w drzwiach wyprostowany oczekując na polecenia. – Co to wszystko znaczy, inżynierze? Przecież osłona siłowa przepuszcza sygnały tylko w paśmie widzialnym. Jeżeli przepuszcza jeszcze coś Innego niż na przykład gazy,– to... to nie spełnia swojego zadania. To nie jest osłona. Co dzieje się do diabła? No, trudno. Dziękuję. Inżynier bez słowa opuścił gabinet. Kir Ros nie przerywał spaceru. Co to wszystko ma znaczyć? Cała delegacja i pierwsza partia ochotników do kopiowania była już na dole. Wydawało się, że Zielone Widma zajęte są bez reszty realizacją tego tak ważnego dla nich programu, a tu masz ci los! Zaczynała robić coś, czego wcześniej nie uzgodniono. Po co? Czyżby te rozmowy, cały projekt był tylko kamuflażem, podstępem, jak to sugeruje kapitan Dar? Podszedł do biurka i pochylił się. – Wachtowy! Ekran łączności wewnętrznej rozjarzył się ukazując twarz dyżurnego pilota. – Rakietę atmosferyczną na stanowisko startowe. – Tak jest. Pokręcił gałką skali i wcisnął niebieski przycisk. Na ekranie ukazała się teraz głowa inżyniera łączności, tego samego, który dopiero co opuścił gabinet. – Inżynierze. Rakietka gotowa. Niech pan leci i dokładnie obejrzy ten nadajnik. Może tu nie chodzi o naszych przyjaciół z głębin. – Rozkaz, Astrogatorze. Kir Ros nerwowym ruchem wyłączył ekran i cały rząd jarzących się dotychczas na tablicy świetlnych punkcików. Chciał być przez chwilę sam. Tylko sam. Zamyślił się. Jeżeli to nadajnik Zielonych Widm, to okłamali go utrzymując, że dotychczas nie zagospodarowali powierzchni globu i nie mają tu żadnych urządzeń. Dlaczego nadajnik rozpoczął pracę właśnie teraz, kiedy lada chwila „Kopie”, ich pierwsze egzemplarze mają wyjść na powierzchnię? Czy to ma z nimi jakiś związek? A jeżeli tak, to jaki, i dlaczego go o tym nie powiadomiono? Zaczynało mu już ciążyć dowodzenie i związana z tym odpowiedzialność. Trzydzieści lat komenderowania innymi to dużo jak na wytrzymałość jednego człowieka. Jeżeli do tego doliczyć lata anabiozy i tysiąc godzin spędzonych w przestrzeni kosmicznej, to naprawdę dosyć Oby tylko wyrwać się z taj planety i wrócić na Ziemię, wtedy koniec z lotami, i co z tego? Cc z tego, że życie wówczas skurczy się do tych kilkunastu ziemskich lat jakie mu jeszcze pozostaną? i przez ten krótki okres można jeszcze wiele pożytecznego zdziałać... A może Dar ma rację? Może naprawdę jego decyzje były błędne? W takim wypadku wpakował całą wyprawę w sytuację bez wyjścia. Nie ujrzą już nigdy Ziemi. Potrząsnął głową. Wyraźnie starzeję się, Najprawdopodobniej nic im nie grozi. Spojrzał na zegar świetlny. Późno już. Wcisnął przycisk łączności z Centralą. – Co nowego? Dyżurny pilot uśmiechnął się w odpowiedzi. – W porządku, Astrogatorze. Rakietka w tej chwili powinna wychodzić nad cel. Przełączyć wizję na gabinet? – Proszą. Uciekały do tyłu poszarpane górskie szczyty, potężne rozpadliny i wypełnione zielenią dolinki. Tu i ówdzie przebłyskiwały znajome, okrągłe tarcze jeziorek. Rakietka schodziła teraz gwałtownie w dół prowadzona pewną ręką pilota i namiarem tajemniczego nadajnika. Coraz lepiej można było odróżnić szczegóły i nagle... Tak! To chyba tu. A więc jednak Zielone Widma!! Pośrodku seledynowego jeziorka wystrzeliła w bezchmurna niebo smukła kolumna, rozsiewając wokół niepokojące błyski. Cienka w stosunku do swojej wysokości, miała jednak kilkumetrową średnicę. Znad powierzchni wysoko leżącego jeziorka wystawała błyszczącym prętem ponad okoliczne szczyty. Jak wykazał odległościomierz, była oddalona od „Sol” w prostej linii o sto czterdzieści kilometrów. Rakietka zatoczyła krąg i skierowała się w drogę powrotną. Kir Ros wyłączył wizję. Nie lubił wprawdzie takich niespodzianek, ale nie było właściwie powodu do specjalnego niepokoju. Zielone Widma z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu, wysunęły ze swojego, podwodnego królestwa maszt nadajnika i zapewne obserwują ziemski krążownik. Czyżby nie dowierzały ludziom? I to jest możliwe. W każdym razie dobrze to świadczy o ich przezorności. Niebezpieczeństwa w tym wszystkim jak na razie nie ma. W każdej chwili „Sol” jest w stanie okryć się osłoną nieprzenikalną przez żaden rodzaj promieniowania. Zresztą ceramitowa powłoka kadłuba okrętu daje pełną gwarancję bezpieczeństwa. Trzeba więc spokojnie czekać na powrót tamtych, zresztą już... Rozległ się cichy brzęczyk i rozjarzył błękitny ekranik. Poważna twarz wachtowego. Mówił bez zwykłego uśmiechu, jakby z odrobiną napięcia. – Astrogatorze! Są! W tej chwili otrzymałem meldunek z bazy nad jeziorem. Wynurzyły się wszystkie „Delfiny” – Dziękuję. Proszę przełączyć mnie na rakietę. Seria trzasków w głośniku i czysty wyraźny głos. – Tu rakieta R–2. – Astrogator. Masz w polu widzenia bazę? – Dolatuję właśnie do niej, ale jestem wysoko. – Nie szkodzi. Stań na ogniu i daj wizję na okręt. – Rozkaz. Znów na ekranie pojawiła się znajoma okolica z jasnym okiem jeziorka i ciemnymi klockami zabudowań bazy. Wodę znaczyły trzy kreski łodzi. – Jak wysoko jesteś? – Trzy tysiąca. – Zejdź na tysiąc. – Schodzę na tysiąc metrów. Teraz już było wyraźnie widać obłe kształty „Delfinów” i wychodzących z ich luków ludzi... Wszyscy w błękitnych skafandrach. Znajome sylwetki, ale... dlaczego sami? Widocznie odesłali wpierw ludzi. A może fiasko? Nie. To tylko załogi „Delfinów”. A może? – Wszyscy na okręt! – to do pilota rakiety. Obraz zszarzał i znikł. – Wachtowy! Łączność z bazą! Teraz na głównym ekranie wypłynął z szarej głębi widok wnętrza Bazy z siedzącym na pierwszym planie technikiem obsługi. Właśnie w drzwiach ukazała się sylwetka Tora Nilsa. Stary uczony dostrzegł na monitorze twarz dowódcy, bo uśmiechnął się i skinął ręką. – Jesteśmy, Astrogatorze. Wszystko w porządku. Za chwilę zjedzie druga grupa, a wyjadą sobowtóry. A co u was? – Nasi zieloni przyjaciele roztoczyli nad nami dyskretny nadzór. Widocznie nie ufają nam za bardzo. – Nadzór? Jaki? – Wystawili z jeziora maszt i emitują jakieś promienie. Ach, to. To nas nie dotyczy. To promienie stabilizujące nasze Kopie, dla nas zupełnie obojętne i nieszkodliwe. Nowy wynalazek naszych przyjaciół, Astrogatorze. Wo wyjeżdża z pierwszą partią i wyjaśni to dokładnie. A zaufanie? No cóż? Z tego, co wiem, nie wszyscy tam na dole są zachwyceni eksperymentem. Są jakieś tarcia w łonie samej Rady Starszych, nie znam szczegółów, ale chyba nic poważnego, bo eksperyment jednak realizujemy. Zresztą porozmawiamy o tym na „Sol”. Wkrótce tam będziemy. – Czekam. W odległości około kilometra od parasola siłowego okrętu trwała gorączkowa krzątanina. Błyskały przetwarzacze i aparaty spawalnicze, kręciło się mrowie automatów. Właśnie tam powstawało niewielkie miasteczko przeznaczone dla Kopii. Roboty z wyposażenia „Sol” wykonywały jedynie część najpilniejszych prac. Resztę zrobią same Kopie, mając przecież psychikę i umiejętności swoich oryginałów. Cala ich grupa stała obok, przyglądając się uważnie. Była to pierwsza osiemnastka, wśród której wyróżniał się wzrostem Tor, a raczej jego dokładny, tyle że zielony sobowtór. Profesor przyglądał się temu siedząc przed ekranem monitora w sterowni okrętu. Oprócz niego zgromadził się tu spory tłumek, wśród którego nie brakło porucznika Mira, kapitana Dara i Rity. Tuż obok siedział zamyślony Astrogator. Właśnie zajechały trzy „Golemy” i z ich wnętrza wysypała się następna grupa osiemnastu Zielonych Istot dołączając do poprzedniej. Od stojących oderwał się Wo i zmierzał w kierunku granicy osłony. On Jeden, będąc kopią Mira, nie był zielony i odróżniał się od pozostałych błękitem skafandra. Szedł szybkim, energicznym krokiem porucznika i niebawem zniknął m z pola widzenia. Kir Ros wstał i raz jeszcze ogarnął wzrokiem krzątaninę automatów. – Poruczniku Mir. Proszę przełączyć sterowanie na biofale Kopii. Widzę tam techników, więc doskonale dadzą sobie radę. Jak nadejdzie Wo, proszę pana i profesora do mnie. Na szesnastą proszę wszystkich kierowników zespołów badawczych. Po jego wyjściu w sterowni zapanowała cisza. Przerwał ją Mir. – Technik wachtowy! Przełączyć automaty na Kopie. I co, profesorze? Astrogator idzie na całego. – To lekkomyślność – odezwał się ponuro Dar. – Astrogator ryzykuje. I wy wszyscy. – Tak trzeba, kapitanie. Teraz już musimy doprowadzić eksperyment do końca. W tej chwili mamy poza sobą prawie dziewięćdziesiąt transplantacji. Dziewięćdziesiąt Kopii, panie kolego. Z tym musimy się liczyć. Zresztą tak zadecydowała większość. – Większość zadecydowała, a żałować będą wszyscy, oby tylko na żalu się skończyło – Dara nie można było jednak przekonać. – Obym był złym prorokiem, ale na wszystkie nieba, nie wierzcie im! Kir Ros gotów jutro dać im broń. To szaleństwo. Rita podeszła z tyłu do rozgoryczonego kapitana i położyła mu rękę na ramieniu. – Nie wiem czy ma pan rację, kapitanie Dar czy nie, wiem jedno. Zabrnęliśmy zbyt daleko, by można było się cofnąć. Ja w każdym razie się nie boję. – Nie boję... nie boję... – parsknął Dar odwracając się do Rity. – A kto tu mówi o strachu? Czy posądzasz mnie o to, że się boję? Nie, inżynierze. Jeżeli dostanę rozkaz to pójdę i sam jeden wytłukę te kopie... Sam – choć ich jest kilkadziesiąt. Ja im po prostu nie wierzę! O co im chodzi? O naszą wiedzę? Zgoda! Zdobędą jedno i drugi®, a co potem? Myślicie, że puszczą nas ot, tak sobie? Dadzą błogosławieństwo na drogę i poproszą przy pożegnaniu: przyjeżdżajcie częściej? – Słusznie! Tak właśnie zrobimy. Poprosimy: przyjeżdżajcie! Pomóżcie nam! Spojrzeli wszyscy w kierunku skąd dochodził glos. W drzwiach stał Wo. ROZDZIAŁ X Rozpoczął się drugi etap. Etap o tyle ciekawszy i różny od poprzedniego, że ludność na Saar wzrosła dwukrotnie. Wprawdzie wszyscy członkowie załogi „Sol” wiedzieli co sądzić o swoich zielonych sobowtórach. Zdawali sobie sprawę z faktu, że są to twory sztuczne, wyposażone jednak w wiedzę, inteligencję i wspomnienia tych, którzy służyli im za swoiste matryce. Na ogół nikt nie wątpił w większą sprawność intelektualną Kopii, bo przecież Zielone Widma z całą pewnością transplantowały w nie umysły swoich naukowców. Pocieszający był fakt nietrwałości tych biorobotów i to, że były bądź co bądź sztuczne. Ten ostatni aspekt zwłaszcza, był podkreślony w dyskusjach jakie wciąż toczyły się na pokładach krążownika. Obok „Sol” wyrosło mini miasteczko zamieszkane przez blisko setkę Zielonych Ludzi. Tajemniczy nadajnik nie zaprzestał swojej pracy, a niebawem odkryto jeszcze trzy podobne emitujące promieniowanie w tym samym zakresie. Wszystkie cztery umieszczone były pośrodku jeziorek, niejako z nich wyrastając i obejmowały emisją spory teren, którego środek stanowił tkwiący na wysokich podporach, krąg fotonowca. Taki stan rzeczy zaczął na dobre intrygować ludzi, zwłaszcza, że Wo nie kwapił się z wyjaśnieniami. Nic więc dziwnego, że Astrogator postanowił omówić wreszcie sprawę do końca. Wezwał do siebie sobowtóra porucznika Mira. Nie chciał robić z tego tajemnicy, zwłaszcza, że już i tak spora część załogi szemrała na temat jednowładztwa i grupki zaufanych. Dlatego też, kiedy pierwszy z Kopii stanął u wejścia do gabinetu, zastał tam zgromadzonych delegatów załogi oraz przybyłych na powierzchnię przed niespełna godziną, zwolnionych wspaniałomyślnie przez Zielone Widma zakładników: Tora Nilsa, Nora i Arna. Był też i Mir. – Wo wszedł patrząc na nich ciekawie. – Dzień dobry. Czy coś się stało? – spytał spokojnie, lecz bez zwykłego uśmiechu. – Ponieważ zostałem tu wezwany, nadszedł chyba już czas, byśmy uzgodnili pewne sprawy. Będę się z wami kontaktował w każdym wypadku, ale chcę by ludzie z planety Ziemia zrozumieli wreszcie tę prostą prawdę, że tutaj my jesteśmy gospodarzami. Nas można jedynie prosić... Wybaczcie. Nigdy polecać ani rozkazywać. Chyba się rozumiemy? To nie jest groźba, Astrogatorze. – Chcę w to wierzyć, Wo. – Więc teraz słucham? – Niedawno zaczęły emisję cztery wasze nadajniki. – Owszem. Zgadza się. – Cóż to w takim razie ma znaczyć? Do czego są wam potrzebne? – Astrogatorze. My nie pytamy, po co wy stawiacie osłonę siłową, ani do czego służą sondy stratosferyczne, które wysłaliście przed kilkoma dniami. A mielibyśmy do tego prawo. Mógłbym nie odpowiedzieć na pańskie pytanie, ale chcę być wobec was szczery. Jeżeli nasze przedsięwzięcie ma przynieść oczekiwane rezultaty, musimy sobie nawzajem ufać. Nadajniki, które was tak zaniepokoiły nie mają z wami absolutnie nic wspólnego. Są to stacje stabilizujące materię naszych tymczasowych ciał. Ja i kilka osób z Rady Starszych mamy wmontowane stabilizatory autonomiczne, reszta na razie uzależniona jest całkowicie od tych, jak je pan nazwał, nadajników. – Ach, tak. A co by się stało gdyby nadajniki przerwały pracę? – Nieszczęście, Astrogatorze. Wszystkie Kopie z wyjątkiem tych posiadających własne stabilizatory, po kilkunastu minutach przestałyby istnieć, – Nie byłoby to chyba tak wielkie nieszczęście? Możecie je przecież w każdej chwili odtworzyć. – Nie. Zapomina pan, że każda z tych Kopii ma wszczepioną osobowość jednego z mieszkańców Saar. Nie muszę dodawać, że są to osobowości wybitnych przedstawicieli naszej nauki. Ich prawdziwe ciała są w tej chwili puste. W razie unicestwienia Kopii umrą nieodwołalnie. Transplantacja osobowości z Kopii dc właściwego ciała jest możliwa jedynie w naszym instytucie, przy użyciu naszych aparatów. Czy wyrażam się jasno? – Rozumiem. No cóż? Wyjaśniliśmy sobie prawdopodobnie wiele. Czy panowie mają jeszcze jakieś pytania? – zwrócił się do siedzących dotąd w milczeniu towarzyszy. Potrząsnęli głowami przecząco, tylko siedzący z tylu Nor podniósł się z miejsca. – Jeżeli można, chciałbym spytać Wo, kiedy przystępujemy do pracy? – Jak tylko... W tym momencie podłoga gabinetu wyczuwalnie drgnęła, raz i drugi. Spojrzeli po sobie zdumieni. Astrogator wstał. – Mir. Proszę sprawdzić co tam się dzieje? I natychmiast... Nie dokończył bo wstrząs powtórzył się, tym razem silniejszy. Podłoga pochyliła się znacznie. Nie ulegało wątpliwości, że statek związany na stałe z podłożem mógł drgnąć tylko wraz z nim. Czyżby ruchy tektoniczne? To było zaskakujące. Przecież sejsmografy były pod nieustanną kontrolą dyżurnych automatów i ich wskazania niedwuznacznie wskazywały, że teren jest zupełnie asejsmiczny. A jednak statek pochylił się i jakby nieco osiadł. Porucznik wybiegł z gabinetu i szybko zjechał na pokład dowodzenia. W sterowni zastał już wszystkich odpowiedzialnych za poszczególne mechanizmy. Geolog Kay stał pochylony nad sejsmografem. – Co się dzieje? Trzęsienie globu? Kay potrząsnął głową przecząco. – Nie, poruczniku. Wprawdzie sejsmograf zarejestrował słabe wstrząsy skorupy, ale do epicentrum jest ponad tysiąc kilometrów. To nie to. – Więc co? Bezradne wzruszenie ramion. – Nie wiem, poruczniku. Wygląda to na zapadanie się podpór. Dwie północne poszły w dół... spojrzał na wskaźnik pionu. – O prawie dwa metry. Siadają powoli i dwie pozostałe. – Podpory? – Na to wygląda. – Przecież one są wtopione w bazalt na stałe? – Mir nic z tego nie rozumiał. – To przecież niemożliwe. – A jednak. – Zaraz, zaraz. Chyba zaczynam się domyślać. Wachtowy! – zwrócił się do służbowego technika. – Alarm startowy dla okrętu. Meldować do gabinetu Astrogatora każdą zmianę nachylenia „Sol”. Wybiegł ze sterowni i po kilkunastu sekundach był już w gabinecie. Kir Ros spojrzał pytająco. – Astrogatorze! To nie są ruchy tektoniczne. Siadają podpory. Wydaje mi się, że domyślam się przyczyny. – Słucham, poruczniku. Mir zwrócił się do swojego sobowtóra stojącego z boku i przysłuchującego się rozmowie. – Wo. Czy pod nami są zbiorniki wodne? – Nie wiem, Mir. Powinny być. Tak. To bardzo prawdopodobne. To pod nami powinno być Stare Morze. – Co to znaczy Stare Morze? – spytał zdziwiony Kir Ros. – Stare Morze to olbrzymi zbiornik wodny zamieszkany obecnie tylko przez zwierzęta. Nie ma tam miast, tylko trochę bardzo starych ruin. Sklepienie jest niepewne, odpadają głazy. – Tak właśnie przypuszczałem – stwierdził Mir. – Wylądowaliśmy na stosunkowo cienkim sklepieniu pieczary wodnej i nasze podpory po prostu je przebiły. – Wo! Jak grube mogą być ta sklepienia? – Nie wiem. Dawno tam nie byłem. Dlaczego pan pyta? – Chcę, do diabła, wiedzieć co grozi statkowi! Czy to przeklęte sklepienie wytrzyma nasz ciężar czy nie? – Nie wiem. Trzeba... Nowy wstrząs targnął okrętem i jednocześnie rozległ się głośny trzask i głos wachtowego w głośniku: – Astrogatorze. Przechył wyrównał się. Siadły podpory południowe. „Sol” osuwa się coraz niżej. Pod statkiem pęka skała. Coraz więcej szczelin. – Alarm startowy! – Ogłoszony. Załoga na stanowiskach. – Kto jest na zewnątrz? – Dwaj technicy w bazie nad jeziorem i Kopie. Kir Ros pochylił się nad mikrofonem. – Uwaga Sterownia! Gotowość startowa na głównym ciągu! – Tak jest! – Wo. Proszę wracać do swoich. Proszę wziąć rakietę atmosferyczną i lecieć nad jezioro. Tam są oba „Delfiny”. Trzeba natychmiast stwierdzić jak wygląda sytuacja na dole. – Zrozumiałem. Sobowtór Mira, nie wykazując żadnych oznak zdenerwowania, bez pośpiechu opuścił gabinet i po chwili ledwie wyczuwalny wstrząs i cichy świst oznajmiły start rakiety. Nie wtrącający się dotychczas do rozmowy Tor Nils wstał z fotela. – Wobec tego my też zajmiemy swoje stanowiska, Astrogatorze. Ma pan zamiar startować? – A mam inne wyjście? – Zobaczymy. Start to poważna sprawa. Potowa bocznych dysz jest nieczynna. Główny ciąg zmiażdży sklepienie i zagotuje to mini–morze. – No to co z tego? Tam przecież nie ma miast. – System wymiany cieplnej rozniesie to dalej i zagrozi biosferze na olbrzymim obszarze. Nie wolno nam do tego dopuścić. – Więc co? Mam czekać, aż zapadniemy się całkiem? Gwiazdolot to nie łódź podwodna. Zresztą poczekamy z tym do ostatniej chwili. Stary biolog pokiwał głową. – Starzejemy się, Astrogatorze. Czas kończyć ten rejs. Najwyższy czas. Gwiazdolot tymczasem osiadł całą swoją bryłą na spękanej powierzchni miażdżąc przy okazji kilka nie usuniętych w porę automatów strażniczych. Bania osłony siłowej rozorała przestrzeń wokół statku, odrzucając głazy na sporą odległość. Gromadka Kopii przyglądała się temu, stojąc bez ruchu, na szczęście w bezpiecznej odległości. Statek przestał osiadać. Powierzchnia gruntu drgnęła jeszcze kilka razy coraz słabiej i znieruchomiała. Rozległo się kilkanaście trzasków i wszystko wróciło do normy. I tylko tam gdzie dotychczas nad okolicą górował olbrzymi grzyb krążownika piętrzył się teraz pokaźny, lecz nie tak już imponujący krąg. Przyrządy wskazywały na stabilizację skalnych mas. Było to dziwne i wyglądało jak starannie zaplanowana i przeprowadzona akcja. Nagłe zagłębienie się podpór, pękanie bazaltowej skorupy, sprowadzenie gwiazdolotu na powierzchnię i cisza. Windy zewnętrzne były już niepotrzebne. Z boku fotonowca otwarły się klapy tworząc kilkanaście wygodnych zejść wprost na piasek. Dwa androidy, najwidoczniej uszkodzone udarem pola siłowego, potykając się niezgrabnie ruszyły w kierunku nieruchomej gromadki Kopii wykonując zapewne jakiś wcześniej zakodowany w ich pamięci program czynności. Nie pomogły rozkazy powrotu. Roboty nie reagowały na sygnały. Były kompletnie rozkojarzone. W pewnym momencie jeden z nich strzelił w bezchmurne niebo z piersiowego lasera. Wśród stojących Kopii zapanowało poruszenie. Mir obserwujący tę scenę ze sterowni odwrócił się do siedzącego z tyłu kapitana. – Dar. Weź trzech ludzi i zawróć te elektronowe bałwany zanim nie narobią zamieszania. Jeżeli nie usłuchają, zniszcz je. Są i tak rozkojarzone. Pospiesz się. Kapitan skinął głową i bez słowa opuścił sterownię. Po kilku minutach na monitorach ukazały się cztery srebrne sylwetki ludzi zmierzających ku migocącemu przejściu w osłonie siłowej. Androidy tymczasem doszły już do części mieszkalnych wznoszonego osiedla i zatrzymały się otoczone grupką Kopii. Dar przyspieszył kroku. – Szybciej! Androidy mają lasery. Musimy je zdemontować zanim uprzedzą nas owe zielone istotki. Ruszyli prawie biegiem. Ominęli dwa spore głazy I wypadli na płaską przestrzeń. Grupa zielonych rozstąpiła się na boki. Pośrodku, obok leżących już androidów stały dwie Kopie. W ich rękach czerniły się wymontowane lasery. Wyloty skierowane były w kierunku nadbiegającej czwórki. Dar nie czekał. Od pierwszej chwili nienawidził tych intruzów. Nie zatrzymując się ani na moment strzelił w biegu dwa razy. Był znakomitym strzelcem. Obie uzbrojone Kopie ugodzone śmiercionośnym promieniem legły obok androidów. – Zabierzcie im broń. Ja na razie będę pilnował reszty. Dwaj jego towarzysze podeszli do leżących i nie spuszczając oka ze stojących w bezgranicznym zaskoczeniu Kopii zabrali oba lasery i wycofali się z tłumu. Ruszyli w kierunku krążownika, wolniej już i oglądając się co chwila za siebie. Ledwie minęli osłonę kiedy drogę zastąpiła im grupa ludzi z Kirem Rosem i Torem Nilsem na czele. – Kto was upoważnił do strzelania? – w głosie Astrogatora drgała tłumiona wściekłość. Tor Nils był blady jak ściana. – A na co mieliśmy czekać? – Aż nas zaatakują? – Dar nie zdawał sobie sprawy z wagi swego postępku lub, co bardziej prawdopodobne – nie chciał sobie zdawać. – Kapitanie Dar. Nils jest pan nowicjuszem i to, co pan zrobił jest świadomą zbrodnią. Tak, zbrodnią – powtórzył z naciskiem uprzedzając protest kapitana. – Proszę o pańską broń. Dar pobladł i cofnął się o krok. Spojrzał z ukosa na swoich ludzi. Niby przypadkowo skierowali lufy w jego kierunku. Uniósł hardo głowę i odpiął pas. – Proszę. Będziecie jeszcze tego żałować. Rzucił pas na piasek i wyminąwszy grupę zniknął w wejściu. Astrogator zwrócił się do Tora i Leny. – Idźcie tam. Starajcie się wytłumaczyć, że to wybryk nieodpowiedzialnego szaleńca. Zresztą sami wiecie. To nie takie proste. Wytłumaczcie im, do diabła, że nie wszyscy ludzie myślą tak jak Dar. Idźcie. Ja się nim zajmę. Powodzenia. Powoli czteroosobową grupą poszli w kierunku Kopii. Nikt nie odzywał się ani słowem. Jak zareagują zielone istoty? Jak przyjęły ten niczym nie sprowokowany napad? Podeszli bliżej i zatrzymali się niezdecydowanie. Naprzeciw nich stał tłum zielonych. Twarde, zdecydowane spojrzenia. Byli bezbronni. Puste zaczepy przy pasach, gołe ręce. Nor ruszył powoli do przodu, tuż za nim Arn, dwa kroki za nimi Lena i Tor. Tłum rozstąpił się jakby z niechęcią robiąc im przejście. Bez wahania wkroczyli w żywy korytarz. Pod jedną ze ścian leżały ciała. Zielone twarze wykrzywione bólem, nienaturalnie skręcone sylwetki. Leżący bliżej miał odwalone promieniem lasera ramię i poczerniały kombinezon. Stanęli nad nimi bez słowa. Za ich plecami zwarł się tłum. Byli teraz odcięci od krążownika i otoczeni przez tak bardzo nieludzkie i obce, a tak do ludzi podobne istoty. Przedłużające się milczenie przerwała Lena. Podeszła do leżących. – Straszna pomyłka – odezwała się głuchym głosem. – Tragiczna i niepotrzebna – spojrzała po zielonych twarzach. – Wierzcie mi, to się już nigdy nie powtórzy. – A kapitan Dar? – z tłumu wystąpił osobnik o rysach inżyniera napędu. – Musi ponieść karę. – Kapitan Dar zostanie hibernowany i na Ziemi stanie przed Trybunatem. Zostanie na pewno ukarany. – Chcemy go tu osądzić. Tutaj popełnił zbrodnię i właśnie my marny do tego prawo. – Kapitan Dar nie popełnił zbrodni. Powtarzam. To była tragiczna pomyłka. Przyznaję, że postąpił źle. Nie lubił was i nie ma do was zaufania. Obaj zabici wymontowali z antropoida laser piersiowy. Dar zapewne sądził, że chcą go użyć przeciwko nam. – Nie mieli takiego zamiaru. Wiecie o tym. Chcieli po prostu oddać lasery w myśl wydanego przez Astrogatora rozkazu. Nie wolno nam mieć broni. Nie ufacie nam. – To nie jest kwestia zaufania, a raczej nie tylko zaufania – wtrącił się Tor. – Mamy ściśle przestrzegany przepis nieudostępniania żadnego rodzaju broni istotom z innych układów. Takie jest prawo. – Czy to prawo pozwala zabijać? – Nie, i jeszcze raz nie! Kapitan Dar przekroczył swoje kompetencje i za to odpowie przed ludźmi Ziemi. – Powtarzam pytanie. Czy to prawo pozwala zabijać? – Macie przynajmniej część naszej świadomości, sądzę, że dużą część. Wiecie więc, że nie kłamię, że ludzie z Ziemi nie tolerują zabijania. U siebie dawno już przestaliśmy niszczyć inne życie. Co się stało, to się nie odstanie i gniew niczego tu nie załatwi. Szkoda, że nie ma Wo. – Starzec Wo jest tylko jednym z Rady Starszych. Są inni... – W takim razie... Przepraszam. Co zamierzacie zrobić? – Wracajcie na krążownik. Naszą decyzję oznajmimy wam jeszcze dzisiaj. Podczas tej wymiany zdań reszta Kopii stała milcząca szczelnie otaczając przybyłych. Teraz rozstąpili się, niechętnie robiąc przejście. Lena popatrzyła na nich z żalem. – Dlaczego tak się stało? – szepnęła – Dlaczego nie wierzycie, że to tylko tragiczne nieporozumienie? – Chodźmy, Leno – Tor Nils otoczył ramieniem smukłą sylwetkę. Nor mruczał coś pod nosem. Arn szedł z opuszczoną głową, jakby zawstydzony. Z krążownika musiano śledzić ich bacznie, bo przejście w osłonie już na nich czekało. Tor zauważył ledwie widoczne wyładowania w ścianie siłowej. To Astrogator zabezpieczył dodatkowo „Sol”. Teraz już żadne promieniowania nie było w stanie sforsować niewidzialnej przeszkody. Jedynie wysoka antena wystająca ponad krążownik stanowiła łącznik z otaczającą przestrzenią i dwoma technikami w bazie nad jeziorem. W krążowniku panował pełen oczekiwania niepokój. Czekali na decyzję Zielonych, ich Rady Starszych, i na powrót Wo. Mieli do niego zaufanie, wiedzieli, że był najzagorzalszym rzecznikiem dobrych stosunków z ludźmi i wydawał im się najbardziej ludzki ze wszystkich Kopii. Ale Wo nie wracał. Tymczasem Kopie zniknęły z pola widzenia kamer statku, chroniąc się w nowo zbudowanych domkach. Prawdopodobnie radzili nad dalszym postępowaniem z załogą „Sol”. Lena zamknęła się u siebie i nie chciała widzieć nikogo. Mir kilkakrotnie usiłował się z nią połączyć, lecz na próżno. Doktor Lena wyłączyła wideofon i nie reagowała na pukanie. Kapitan Dar również przebywał w swojej kabinie. Nie hibernowano go dotychczas, ale traktowano jak więźnia. Dostał ostry zakaz opuszczania kabiny i wiedział, że musi się do niego zastosować. Nie miał innego wyjścia. Uciec nie było przecież dokąd. Nie żałował swego postępku. Owszem, był nadal przekonany, że postąpił właściwie i Kopie, które zabił miały wobec ludzi zdecydowanie złe zamiary. Prosił dlatego Astrogatora o odłożenie hibernacji o kilka dni usiłując go przekonać, że Kopie lada moment zdradzą swoje, skierowane przeciw ludziom, zamierzenia. Po krótkim namyśle Kir Ros zgodził się na to. Grupie kapitana Dara polecono gotowość, a dowództwo nad nią powierzono jego zastępcy, młodemu porucznikowi Ino. – Astrogatorze. Kopie odchodzą! Głos meldującego wachtowego drżał z emocji. Kir Ros spojrzał na Tora. – Obraz na ekran! – Tak jest. Na ekranie monitora rzeczywiście widać było długi rząd zielonych sylwetek znikający za łagodnymi wzgórzami. – Wachtowy! Czy odeszli wszyscy? – Nie liczyłem. Chyba wszystkie. Nie! Cztery z nich zostały. Stoją przed pierwszym domkiem. To kopie profesora Nilsa, Nora, Arna i doktor Leny. – Dziękuję. Nie spuszczać ich z oka. Meldować o każdej zmianie – Kir Ros mówił spokojnie, choć widać było, że przychodzi mu to z trudem. – Co pan na to, profesorze? – zwrócili się do starego uczonego. Ten wzruszył ramionami. – Nie wiem, Astrogatorze. Odeszli? Ostatecznie nie są więźniami i mogą robić co im się podoba. Została czwórka, wszyscy z Rady Starszych. Nie wiem, co zamierzają ale sądzę, że nic, co by nam mogło zagrozić. Sądzę po prostu, że nie chcą naszego sąsiedztwa. Stracili do nas zaufanie. – Gwiżdżę na ich zaufanie! – Kira Rosa jednak ponosiły nerwy. – Zaczynam żałować mojej aprobaty dla tego całego projektu. Kto wie, czy Dar nie miał racji? – Na pewno nie. Gospodarze tej planety potrzebowali pomocy i naszym obowiązkiem było im takiej pomocy udzielić. To nasza misja i po to lecieliśmy do gwiazd. Kiedy ludzkość napotka przedstawicieli innej, wyższej cywilizacji, a będzie potrzebowała pomocy, to takiej od nich zażąda. I nie wątpię, że ją otrzyma. To jest wspólny obowiązek wszystkich, którzy myślą. W przeciwnym wypadku intelekt we Wszechświecie byłby zwykłym nieporozumieniem. Byłby jedynie nikomu nie potrzebnym wybrykiem natury, nie mającym celu i nie służącym niczemu. Nie, Astrogatorze. Nie popełniliśmy błędu. Dar nie ma racji. – W każdym razie chciałbym już wreszcie doprowadzić „Sol” do pełnej sprawności podróżnej i opuścić Saar. – Wszyscy tego chcemy. Uwaga! Wachtowy! Na ekranie ukazała się znów twarz dyżurnego. – Astrogatorze. Idą. Jest ich pięć. Wrócił Wo. Zobaczyli obraz równiny przed statkiem. W kierunku „Sol” podążało pięć postaci, z których jedna należała do sobowtóra porucznika Mira. – Nareszcie! – wyrwało się profesorowi. – Teraz wyjaśnimy nieporozumienie. Jest nareszcie Wo. Astrogator zbliżył mikrofon do ust. – Wachtowy. Otworzyć przejście w osłonie. Przybyłych skierować bezpośrednio do mnie. Weszli do gabinetu całą piątką. Stanęli bez słowa, nie witając się z nikim, z chmurnymi, zaciętymi twarzami. Na zapraszający do zajęcia miejsc gest Astrogatora, Wo potrząsnął odmownie głową. – Nie zabierzemy wam dużo czasu, Astrogatorze – odezwał się cichym głosem. – To, co chcemy wam oznajmić, jest nieodwołalną decyzją aktualnej Rady Starszych planety Saar, z którą musicie się pogodzić. – Musimy? – spytał nieco ironicznie Kir Ros. – Tak. Musicie – głos Wo stwardniał. – Zwróciłem wam uwagę już poprzednio na fakt, że to my tu jesteśmy gospodarzami. Jakoś z trudnością to do was dociera. – Dobrze. Wobec tego słuchamy – Astrogator wstał i spojrzał z niepokojem na Tora Nilsa. – Co nam chce oznajmić Rada Starszych? – Mieszkańcy planety Saar – zaczął uroczyście Wo – rezygnują ze współpracy z ludźmi. Dopomożemy wam w remoncie statku i uzupełnieniu paliwa. To wszystko. Ludzie z „Sol” od dzisiaj nie mają prawa, bez naszej wiedzy i zgody, opuszczać terenu zakreślonego polem siłowym. Opróżnicie z urządzeń badawczych bazę nad jeziorem, wycofajcie stamtąd techników, pozostawiając ją wraz z dwoma „Delfinami” do naszej dyspozycji. Zabraniamy prowadzenia badań podziemnych mórz, wystrzeliwania sond i satelitów. Wszystkie swe wysiłki ludzie powinni skierować na prowadzenie do gotowości startowej krążownika „Sol”. Natychmiast po osiągnięciu takiej gotowości, odlecicie. – A jeżeli nie zgodzimy się na wasze warunki? – Astrogatorze! Byli już tu tacy, którzy uważali się za silniejszych od nas. Proponowałem kapitanowi Darowi obejrzenie wraków ich statków. – Grozisz? – Nie. Ostrzegam! – Spokojnie! – Wtrącił się do rozmowy milczący dotychczas Tor. – To nic nie da. Wo mówi w imieniu gospodarzy i ma do tego prawo. Naturalnie zastosujemy się do waszych żądań. Tylko... Jeszcze jedno pytanie. Czy to wszystko przez ten tragiczny i nieprzemyślany postępek Dara? – Nie tylko. Wielu wśród nas było przeciwnych współpracy z wami. Zbrodniczy postępek Dara jedynie przeważył szalę decyzji. Teraz i ja głosuję przeciw wspólnym działaniom. – Wo! Masz psychikę i pamięć porucznika Mira. Przecież ty musisz nas zrozumieć. Dlaczego jesteś przeciw nam? – Słusznie. Mam postać, pamięć i psychikę porucznika Mira i właśnie dlatego... Zresztą wrócimy do tej rozmowy w dniu waszego odlotu. – Przecież to potrwa. Jesteś, jak nam sam oznajmiłeś, nietrwały. Nie będzie cię już wtedy. – Kto wie? – uśmiechnął się zagadkowo Wo. – Może będę. I jeszcze jedno. Prawo opuszczania osłony siłowej w celu kontaktów z nami ma odtąd tylko profesor Nils. Zajmujemy bazę przy jeziorku. Łączność pozostaje bez zmian: wizja i fonia. Wyszli spokojnie, nie patrząc na nikogo z ludzi, tylko sobowtór Leny odwrócił się w drzwiach na moment i uśmiechnął smutno do Tora. Astrogator nie wahał się ani chwili. – Wachtowy! Przekazać „Golema” do dyspozycji Kopii. Nie będą się przecież wlekli nad jeziorko na piechotę? – zwrócił się do Tora pytająco. Ten skinął głową. – Słusznie. Niech wiedzą, że poważnie traktujemy ich ostrzeżenie. Może jeszcze zmienią decyzję. – Zmienią – powtórzył w zadumie Kir Ros. – Zastanawiam się czy istotnie musimy zgodzić się z ich ultimatum. Bo to przecież było ultimatum. A przecież nasze dezintegratory mogą rozwalić ten cały ich glob. – Nie. Naturalnie, że nie. Ale nie lubię kiedy ktoś przemawia do mnie z pozycji siły. Wiesz, że nie zaatakowałbym nawet wtedy, gdyby od tego zależało bezpieczeństwo „Sol”. – Nawet za cenę śmierci ludzi? – Kilkadziesiąt osób i cała ogromna cywilizacja? Nie. Nie zrobiłbym tego. – Nie wiem czy twoje stanowisko jest słuszne. Nie wiem. Ziemia powierzyła nam statek. Wybrano nas spośród milionów. Czekają na nas i dlatego nie wolno nam zginąć. – Mamy obowiązek bronić się, tylko... – Tylko? – Tylko nie kosztem zagłady całej cywilizacji. Tego by nam Ziemia nigdy nie wybaczyła i tu masz rację. – Zielone Widma nie są w zasadzie wrogo nastawione do ludzi. Więcej! Oczekiwały od nas pomocy, przynajmniej część z nich. Postępek Dara zniweczył wszystko. Jedno mnie tylko zastanawia – Kir Ros uśmiechnął się niewesoło. – Czy Wo mówiąc o wrakach, mówił prawdę, czy bluffował? – Tego nie wiem, ale z pewnością przed nami ktoś ich tu odwiedzał. – Po czym tak sądzisz? – A automat strażniczy w starym tunelu? A brak zdziwienia, zaskoczenia naszą wizytą? Nie, Kir. Oni mieli już gości z kosmosu. Wo nie kłamał. – Zgoda. Przypuśćmy, że masz rację. Co w takim razie mogą nam zrobić? Czym zagrozić? – Bo ja wiem? Ot, choćby załamać pod nami sklepienia pieczary. Sądzisz, że to niespodziewane zapadniecie się podpór było tak zupełnie przypadkowe? – No tak. Masz rację. Zresztą cała ta dyskusja nie ma wielkiego sensu. Zaakceptowaliśmy warunki postawione przez Wo i Radę Starszych, więc musimy się tego trzymać. Trzeba zarządzić ewakuację bazy nad jeziorkiem i zorganizować nowe zespoły specjalistyczne, tym razem pod kątem przydatności do prac remontowych. Uruchomimy wszystkie automaty łącznie z androidami. Zajmij się tym, proszę. Mir ci pomoże. Musieli się teraz pożegnać z nadzieją zbadania cywilizacji Zielonych Widm. Pierwszej wysoko rozwiniętej cywilizacji, na jaką natknęła się ludzkość od czasu gdy poleciała do gwiazd. A wszystko przez jeden nieodpowiedzialny wyskok byłego dowódcy Oddziału Ochrony, kapitana Dara. Załodze krążownika nie trzeba było niczego wyjaśniać. Zgodnie ze zwyczajem cały przebieg rokowań z delegacją Kopii śledzili na swoich ekranach dosłownie wszyscy. Może tylko z wyjątkiem samego winowajcy – kapitana Dara. ROZDZIAŁ XI Nad Saar zapadła noc. Pierwszy raz od ich wylądowania była ciemna i bezgwiezdna. Od południa nadciągnęły zwały chmur i wydawało się, że lada chwila lunie deszcz. Powietrze zrobiło się parne, ciężkie, a z daleka, gdzieś zza horyzontu rozjaśniały nieboskłon błyski wyładowań atmosferycznych i przetaczał się głuchy grzmot. Na pokładach „Sol” panował ożywiony ruch. Pomimo późnej pory nikt jeszcze nie spał. Zielone Widma dotrzymały obietnicy. Pierwsze transporty wysokogatunkowej rudy uranu były już na powierzchni. Kopie pracowały bez przerwy, a ich podwodni rodacy nie szczędzili sił, bo regularnie co cztery godziny któryś z „Delfinów” wywoził na górę kolejną porcję minerału. Wbrew początkowym obawom współpraca Kopii z ludźmi przebiegała bez specjalnych zakłóceń. Tor wyjednał u ciągle jeszcze przychylnego ludziom Wo zezwolenie na wyjście grupy specjalistów poza obręb osłony siłowej. Przyrzekł, że nie będą uzbrojeni. Za pomocą wyspecjalizowanych automatów zbudowali oni niewielki, lecz o potężnej mocy, zakład przerobu rudy na gotowe paliwo reaktora. Tor był niemal wszędzie. Dwoił się i troił. Astrogator powierzył mu wszystkie, wypływające z konieczności kontaktowania się z Kopiami obowiązki. Sam zajął się koordynacją prac przy renowacji powłoki krążownika. Mir pilnował kontroli urządzeń wewnątrzstatkowych. Tylko kapitan Dar, jeszcze nie hibernowany, tkwił w swojej kabinie. Nie kontaktował się też z nikim. Wiedział, że zdecydowana większość załogi obarcza go winą za zerwanie przyjaznych stosunków z Zielonymi Widmami oraz niepowodzenie eksperymentu. Osobiście nie poczuwał się do żadnej winy ale wolał nie widywać się z nikim. Kir Ros był zdenerwowany. Krążył po gabinecie spoglądając gniewnie na zgromadzonych. – Do czego to podobne? Ja, jak i wy wszyscy, chcę jak najprędzej opuścić ten glob, ale co u licha tu się wyprawia? Lądując byliśmy przygotowani na lata pracy i poszukiwań. Dzięki pomocy Kopii a raczej Zielonych Widm skrócimy ten cykl wielokrotnie. Ale tak dłużej żyć absolutnie nie można. Popatrzcie, co się dzieje. Jest noc, ale nikt nie śpi. Na środkach farmakologicznych daleko nie zajedziemy. Od dzisiaj obowiązuje ośmiogodzinny dzień pracy, potem obowiązkowy odpoczynek i co trzy dni pełny zestaw badań na diagnostorze. Chcę dowieźć i dowiozę na Ziemię ludzi, a nie widma, tym razem białe. Profesorze Tor, jak wygląda sytuacja z paliwem? – Kończymy. Za trzy, cztery dni. – Mir? – Urządzenia wewnętrzne sprawne. Tu nie ma niespodzianek. – No tak. Pozostaje w takim razie jeszcze kadłub. Tu sprawa nie jest prosta. W każdym razie potrzeba mi jeszcze około dwu tygodni. Dysze? Inżynier odpowiedzialny za działania silników podniósł się z krzesła. – Podzespoły gotowe. Montaż jednak będzie możliwy dopiero po zakończeniu renowacji powłoki. – W porządku. To na razie byłoby wszystko. A teraz Spać. Za godzinę oprócz wachtowych chcę was widzieć w łóżkach. Jasne? Rozkaz, choć nie budził entuzjazmu, wszyscy potraktowali poważnie. Powoli gasły światła w kabinach i „Sol” pogrążał się we śnie. Na zewnątrz jednak praca nie ustawała ani na moment. Pod czujną opieką androidów krzątało się mrowie automatów, biła łuna świateł, rozlegał się grzechot mechanizmów cementujących powłokę. Nie przeszkadzał im deszcz, którego krople z sykiem wyparowywały na osłonie siłowej, nie docierając do remontowanych burt statku. Świt wstał już pogodny, zza górskiego łańcucha wytoczyło się jasne, wesołe słońce, ukazując niecodzienny widok. Obok kręgu krążownika wyrosło spore skupisko warsztatów i urządzeń. Wszędzie kręciło się mnóstwo robotów. Pojawili się i ludzie. Na podjeździe do mającego się lada chwila otworzyć przejścia ustawiło się sześć przysadzistych „Golemów” z baniastymi przyczepami. To profesor Nils ze swą grupą specjalistów wybierał się po kolejną partię paliwa nad jezioro. Właśnie wyszedł ze statku z porucznikiem Mirem, który tłumaczył coś staremu uczonemu gwałtownie przy tym gestykulując. Ten kręcił przecząco głową. – Nie, Mir. Nie mogę. Musimy bezwzględnie przestrzegać umowy z Wo. Na twój wyjazd ze mną musiałbym uzyskać specjalne zezwolenie. – Pojadę zamiast Nora. Zgodził się. Przecież liczba wyjeżdżających się nie zmieni, więc gdzie tu problem? – Zrozum. Nie mogę. Tam znają cię wszyscy. Zresztą, bądźmy szczerzy. Po co ci to? Kopie i tak nie pozwalają nam dojść do jeziora ani do zabudowań bazy... – Wiem. To nie jest ważne. Chcę tylko zobaczyć raz jeszcze trasę, którą jechaliśmy podczas pierwszego rekonesansu. Nie muszę w ogóle opuszczać „Golema”. – No cóż. Uparłeś się. Siadaj. Kolumna „Golemów” zwiększając szybkość, przemknęła przez otwarte przejście. Kiedy zniknęła na horyzoncie przez przejście wyprysnął jeszcze jeden pojazd, lekki poduszkowiec Oddziału Ochrony. Wachtowy w sterowni odnotował ten fakt z obojętnością. – Chyba coś im się tam psuje w stosuneczkach – zwrócił się do kolegi. – Poleciał za nimi „Bąk” i to z pełnym uzbrojeniem. – Od tego przecież są – skomentował beznamiętnie drugi. – Zamknąć przejście? – Jeszcze nie. Zaraz powinna wjechać kolejna porcja ceramitu. Produkcja ceramitu niezbędnego do tamponowania przecieków i cementowania powłoki „Sol” odbywała się w pewnym oddaleniu od krążownika, już poza osłoną siłową. Było to koniecznością, gdyż proces ten powodował wydzielanie się olbrzymich ilości niezwykle aktywnego gazu. Wywoływał on natychmiastową korozję części metalowych i był groźny dla ludzi. Na szczęście utleniał się przy tym szybko i neutralizował. Kiedy po półgodzinie cztery obsługiwane przez androidy samobieżne pojemniki wjechały pod parasol ochronny, wachtowy zamknął przejście odnotowując dokładną godzinę. Doktor Lena była u siebie. Właśnie skończyła segregowanie wyników badań załogi na diagnostorze, przeprowadzonych dopiero co przez zespół lekarzy. Nagle tak jakoś, bez żadnych rozsądnych przyczyn pomyślała o Mirze. Nie widziała go od trzech dni. Młody porucznik w ostatnim okresie jakby ochłódł w stosunku do niej. Co mu się stało? Czy to zaaferowanie z powodu szybko po sobie następujących wydarzeń? Choć nie pokazywała tego po sobie, Mir podobał jej się bardzo i jego nieśmiałe zaloty sprawiały jej ogromną przyjemność. Traktowała je wprawdzie jedynie jako miłe urozmaicenie monotonii długiej podróży. Tak jej się przynajmniej wydawało. Teraz zatęskniła jednak za nim. Czyżby się coś zmieniło? Czyżby niewinna przyjaźń przerodziła się w coś głębszego? Bardziej poważnego. Bo to, że młody oficer kochał ją, nie stanowiło dla niej żadnej tajemnicy. Choć słowo „kocham” nie padło nigdy między nimi, była tego pewna. Uśmiechnęła się do siebie i leniwym ruchem wcisnęła sygnał wywoławczy Mira. Na srebrnym ekranie ukazał się zielony, przerywany pas i głośnik oznajmił beznamiętnym głosem automatu. – Porucznik Mir na służbie. – Jak to na służbie? Przecież?... – Porucznik Mir na służbie. Porucznik Mir na... Wyłączyła wideofon i zamyśliła się. Mogła odszukać go przy pomocy wachtowego, ale tego robić nie chciała. Wbrew pozorom, zamknięty światek „Sol” był światkiem bardzo plotkarskim. Położyła się na wywołanej ze ściany kozetce mając zamiar usnąć gdy nagle rozległ się dźwięczny sygnał wywoławczy i z wideofonu spojrzała na nią właśnie twarz wachtowego sterowni. – Doktorze Krass. Astrogator prosi do siebie. – Co się stało? – Nie wiem. Otrzymałem polecenie poproszenia pani oraz kierowników podgrup naprawczych. – Dziękuję. W gabinecie Kira Rosa zjawiła się jako jedna z pierwszych. Oprócz niej byli już na miejscu Zet z Oddziału Ochrony i jeden z kierowników podgrupy ceramitowej. Po chwili zjawili się i pozostali. Rozejrzała się lekko zdziwiona. Mira wśród nich nie było. Astrogator popatrzył na nich uważnie. – Wezwałem was bo stanowicie sztab okrętu. Stała się rzecz niewiarygodna. Zresztą popatrzcie sami – wcisnął przycisk i na ogromnej tablicy ukazały się jaskrawe punkciki identyfikacyjne. Czternaście było ciemnych. Na pokładach „Sol” i w obrębie pola ochronnego brak było czternastu ludzi. Dziewięciu to grupa specjalistów profesora Nilsa, dalej ciemne pozostały identyfikatory porucznika Mira, trzech z Oddziału Ochrony i kapitana Dara. Wynikało z tego, że kapitan Dar bez zezwolenia, bez porozumienia się z Astrogatorem opuścił swoją kabinę oraz obręb osłony siłowej zabierając ze sobą trzech swoich ludzi. Zagadką było zniknięcie Mira. – Dar wyszedł na „Bąku” w piętnaście minut za kolumną Tora – Kir Ros był poważnie zaniepokojony. – Złamał zakaz opuszczania kabiny. To jest wypadek bez precedensu. Po co wyjechał? Co zamierza zrobić? „Bąk” ma pełne uzbrojenie. Dezintegrator, Crocea i ręczne lasery. Umowa z Zielonymi Widmami nie dopuszcza wyjazdu z „Sol” ludzi i pojazdów uzbrojonych. Obawiam się, że Dar narobi głupstw, za które wszyscy zapłacimy. Ten człowiek postradał zmysły. Co robić? – Czy jest możliwość umiejscowienia „Bąka”? – spytał kierownik sekcji napędu. – Nie. Nie ma. Jest poza zasięgiem radiolokatorów. Sond, jak wiecie, nie wolno nam wysyłać. – Nawet w takim wypadku? – nie dawał za wygraną napędowiec. – Nawet. Bez porozumienia się z Wo, w żadnym wypadku. – Wobec tego nie widzę możliwości powstrzymania Dara. – Trzeba jak najprędzej ostrzec Kopie – wtrąciła Lena. – Ostrzec? Kopie? Ostrzegać bioroboty przed ludźmi? – Tak. Właśnie tak. – Lena lekko podniosła głos. – Ostrzec nie bioroboty, a obce istoty i nie przed ludźmi, a przed jednym nieodpowiedzialnym szaleńcem. Proszę nie zapominać, że te, jak pan określił, bioroboty to jednak uczeni z Saar. – I co z tego? – Wszystko. Nie wiem wprawdzie co zamierza Dar, ale obawiam się, że nic dobrego. Powtarzam: trzeba jak najprędzej ostrzec Kopie. – I poprosić o zezwolenie na wysłanie oddziału interwencyjnego – poparł niespodziewanie Lenę Zet. – Poprosić? – Nie sprzeczajmy się o sformułowania. To wszystko jedno. Dara trzeba powstrzymać za wszelką cenę, zanim zrobi coś złego. To nie będzie łatwe. Znam swego byłego dowódcę. – Czy to zdanie wszystkich? – Astrogator popatrzył na nich. – Tak. – Tak, – Ostrzec niezwłocznie Kopie. – Dobrze – Kir Ros już się zdecydował. – Dziękuję. Zostanie jeszcze na moment doktor Lena. – Gdy drzwi zamknęły się za ostatnim wychodzącym Astrogator zwrócił się do Leny. – Czy Mir nie mówił nic, że wybiera się za osłonę? – W każdym razie mnie nic nie mówił – Lena była szczerze zdziwiona. – Dlaczego właśnie mnie pan o to pyta? Astrogator uśmiechnął się lekko. – Bez urazy, doktorze. Porucznik Mir nie jest pani obojętny i na odwrót. Może się zwierzał? – Nie. Czy coś się stało? – Na razie jeszcze nie. Proszę w każdym razie nie opuszczać swojej kabiny, może mi pani być w każdej chwili potrzebna. – Dobrze. Poduszkowiec prowadzony pewną ręką sunął tuż nad powierzchnią trzymając się śladów pozostawionych przez „Golemy”. Nie zbliżał się do nich choć dysponował dużo większą prędkością. Kapitan Dar był ostrożny. Dostosował prędkość pojazdu do prędkości wyprzedzającej go kolumny i pozostawał poza zasięgiem wzroku ewentualnych obserwatorów. Ani przez chwilę nie wątpił, że na „Sol” dostrzeżono jego samowolny wypad, ale znając Astrogatora był pewien, że nie odważą się wysłać za nim pogoni przed porozumieniem się z Kopiami, a to musiało potrwać. Dawało mu to niezbędny czas dla realizacji jego planu. A planował dotarcie do bazy nad jeziorkiem, podpatrzenie Kopii, nawet uchwycenie którejś i udowodnienie Astrogatorowi, że monstra te knują spisek i zagładę „Sol”. W razie czego nie cofnie się przed użyciem dezintegratora. Zniszczy zło w zarodku i ocali statek. Uśmiechnął się mściwie. Da sobie radę choćby zieloni dysponowali nie dwoma, ale dwudziestoma psychikami. Strumień antymaterii nie odróżnia głupca od geniusza. Zapasy rudy uranu są już wystarczające, a z przeróbką dadzą sobie radę sami. Nie będzie innych rozumnych we Wszechświecie. Tor, prowadzący pierwszą maszynę, spojrzał na ekran wsteczny. „Golemy” sunęły w karnym szyku zachowując przepisowe odległości. Za kolumną powoli opadał wzniesiony gąsienicami pył ograniczając widoczność do kilkudziesięciu metrów. Minęli właśnie ostatnie kępy niby–dżungli i ruszyli szybciej. Stary uczony chciał jak najszybciej dotrzeć do jeziorek. W takim tempie za trzy dni mieliby w zasobnikach krążownika cały zapas paliwa jądrowego. Wprawdzie pozostałyby do przewiezienia minerały potrzebne do produkcji ceramitu, ale to już fraszka. Transport ich jest zupełnie bezpieczny i z powodzeniem będą mogli się tym zająć technicy. Nad głównym pulpitem rozbłysła lampka sygnału wywoławczego. Włączył odbiór i zobaczył twarz Astrogatora. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że Kir Ros jest czymś wzburzony. – Co tam znów się stało Astrogatorze? – Profesorze Nils. Kapitan Dar uprowadził poduszkowiec z pełnym uzbrojeniem i trzema ludźmi. Opuścili statek udając się w nieznanym kierunku. Niewykluczone, że ruszyli waszym śladem. Nie wolno dopuścić do jego spotkania z Kopiami. Proszę zostawić jednego „Golema”, niech spróbuje zatrzymać tego szaleńca. – Nie wiem czy mi się to uda – profesor był wstrząśnięty. Ostrzegaliście Kopie? Co na to Wo? – Nie ma go na powierzchni. Nikogo z Rady Starszych. Ostrzegłem ich. Chciałem uzyskać zgodę na wysłanie pościgu. Niestety, musimy czekać na Wo. Nie mają z nim łączności. – Taak – Tor już się zdecydował. – Spróbuję go zatrzymać. Proszę nic nie robić, a już w żadnym wypadku nie wysyłać ludzi w pościg bez porozumienia się z Wo. – Co zamierzasz? – Jeszcze nie wiem. Będę działał w zależności od okoliczności. W każdym razie będę grał na zwłokę. Wo może lada chwila wrócić. To wszystko, Astrogatorze. Siedzący z boku Mir położył mu rękę na ramieniu. – Zatrzymaj kolumnę profesorze. Mam pewien pomysł. Ten spojrzał na niego pytająco i skinął ręką kierowcy. „Golem” zaczął hamować i zatrzymał się. Podjeżdżając bliżej zatrzymała się reszta pojazdów. – No, Mir. Cóż to za pomysł? – Profesorze. Nie możemy dopuścić do tego, by Dar zetknął się z Kopiami. Musimy go zatrzymać za wszelką cenę i zawrócić. – Wiem o tym, ale jak chcesz to zrobić? – To proste. Dar jedzie z całą pewnością za nami. To najbliższa droga nad jeziorko. Wysiądę tutaj... – To wykluczone – Tor zamachał rękami. – Bez sensu... Nie pozwolę na to. – Ależ dlaczego? Zatrzymam „Bąka” i porozmawiam z Darem. Na pewno mnie posłucha. Dar nie jest głupi, a mnie nawet lubi. Dam sobie radę. Naprawdę. – Nie mamy skafandrów biologicznych – profesor zaczął się wahać. – To drobnostka. Wychodziłem już bez skafandra i diagnostor nic nie wykazał. Czas nagli, profesorze. – Dobrze. Spróbuj. Staraj się wyperswadować to temu desperatowi. Jeżeli on jedzie za nami. Jeżeli nie, to poczekaj tu na nas. Będziemy wracać za jakieś dwie godziny. I uważaj na siebie. Kolumna ruszyła pozostawiając na kamienistej pustyni samotną postać. Mir odczekał aż opadną rzadkie obłoki pyłu i spojrzał w stronę skąd przybyli, wypatrując poduszkowca. Ale horyzont był pusty. Poczuł się trochę samotny. Nie mając skafandra nie miał łączności z „Golemami” ani ewentualnie z nadjeżdżającym „Bąkiem”. Nie miał też sprecyzowanego planu. Wiedział tylko jedno: musi zatrzymać Dara i wierzył, że mu się to uda. Dlaczego nie widać tego przeklętego poduszkowca? Czyżby omylili się i Dar pojechał inną drogą? Zaniepokoiło go to, ale w tej samej chwili dostrzegł obłoczek kurzu i ciemny punkcik pojazdu. Odetchnął z ulgą. Więc jednak. Teraz porozmawia sobie z panem kapitanem. Stanął między koleinami „Golemów” widoczny z daleka. Błękitna sylwetka na burym tle pustyni. Poduszkowiec jadący na wyraźnie zredukowanej szybkości, zniknął w fałdzie terenu i po kilku minutach wyprysnął z szumem w obłoku pyłu. Jego załoga dopiero teraz dostrzegła stojącego samotnie człowieka, bo rozległo się przeciągłe buczenie hamownic i pojazd zatoczywszy niewielkie półkole zatrzymał się opadając płozami na kamienie. Klapa wieżyczki odskoczyła i ukazał się Dar. Przez chwilę patrzyli bez słowa na siebie z odległości kilku metrów. Pierwszy odezwał się Mir. – Czołem, Dar. Dokąd ci tak spieszno? – spytał starając się mówić spokojnie. Twarz kapitana wykrzywił ironiczny uśmiech. – Co za spotkanie? Ruch tutaj jak na spacerowym bulwarze. Właśnie jadę do ciebie albo raczej po ciebie. – Po mnie? – zdziwił się szczerze Mir. – Jestem ci potrzebny? – Nie masz pojęcia, jak bardzo – mruknął poważniejąc Dar. – Właśnie ty. Ale nie będziemy rozmawiać na odległość. Wsiadaj do „Bąka”. Mir wzruszył ramionami i bez wahania wdrapał się na burtę poduszkowca. W głębi serca był z siebie zadowolony. Obawiał się, że Dar nie zechce z nim w ogóle mówić. Tymczasem stało się wprost przeciwnie. Trzej ludzie Dara popatrzyli na niego z ciekawością co zdziwiło go nieco, ale nie odezwali się ani słowem. Wnętrze pojazdu było dosyć obszerne i mieściło swobodnie pięcioosobową załogę. Mir opadł na fotelik tuż za piecami prowadzącego, mając za sobą tylce sprzężonych laserów. Dar usiadł obok niego patrząc nań ponuro. Mir uśmiechnął się. – Dokąd teraz? Znalazłeś mnie więc chyba wracamy – spytał. – Tak sądzisz? Nie! Odjedziemy stąd tylko. Za duży tu tłok jak na mój gust. Poszukamy sobie jakiegoś spokojniejszego miejsca. – Zgoda. Czekałem na ciebie, by pogadać. Jednak czy nie lepiej byłoby wrócić na „Sol”? – Nie! – uciął ostro Dar. – Tu ja rozkazuję. Jazda! – Klepnął kierowcę w plecy. – W lewo! Skręcili i ruszyli ostrym zrywem. Jechali teraz wzdłuż pasa kęp roślinnych widocznych w odległości kilkuset metrów. Teren był płaski, pozbawiony tak charakterystycznych dla tej okolicy głazów co umożliwiało im rozwinięcie sporej szybkości. Dar z chmurną miną wpatrywał się w mijaną okolicę. Minęło prawie pół godziny kiedy z prawej strony otworzył się przed nimi wjazd do wąwozu identycznego, jak ten, który prowadził do bazy nad jeziorkiem. Kapitan dotknął ręką ramienia kierowcy wskazując głową kierunek. Ten posłusznie skręcił i wpadli między dwa łagodne zbocza. Po kilkudziesięciu metrach Dar krzyknął: – Stój! Spojrzał bez uśmiechu na Mira. – Sądzę, że tu będziemy mogli spokojnie porozmawiać nie obawiając się intruzów. A mamy o czym mówić. – Słucham. – Mir rozparł się wygodniej w fotelu w gruncie rzeczy zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wprawdzie nie miał najmniejszego pojęcia o czym to tak pilnie i w tak niezwykłych okolicznościach chce rozmawiać z nim Dar, ale w gruncie rzeczy było mu to zupełnie obojętne. Najważniejsze, że zyskiwał na czasie, a tam już Tor i Wo obmyślą resztę. Astrogator uzyska zezwolenie na wysłanie pościgu. Wprawdzie oddalili się sporo od zwykłego szlaku, ale są zupełnie odkryci i pierwsza przelatująca maszyna umiejscowi ich bez trudu. – Słucham – powtórzył widząc, że Dar nie kwapi się z podjęciem rozmowy wpatrując się w niego z kpiącym wyrazem twarzy. Jego towarzysze nie zwracali na nich pozornie żadnej uwagi, obojętnie wpatrując się przed siebie. – Nie spodziewałeś się zapewne, że tak szybko wpadniesz w moje ręce, co? – Jak to wpadniesz? – zdumiał się Mir. – A, tak. Ale... ale. Wytłumacz mi co skłoniło cię do czekania na tej pustej drodze. Wiedziałeś, że jadę? – Oczywiście. Zawiadomiono nas z „Sol”. Czekałem na ciebie. – Czekałeś na mnie? Kapitalne! A jak tak marzyłem o spotkaniu z tobą. Urwałem się specjalnie, by dorwać któregoś z was. Nie spodziewałem się jedynie, że wpadnę akurat na ciebie. To się nazywa mieć szczęście. Wiesz więcej niż inne. – O czym ty mówisz, Dar? Jakie inne? Co wiem więcej? – Nie wygłupiaj się – głos kapitana stwardniał. – Nie myślę się z tobą cackać, Wo. – Jak powiedziałeś? Wo? – roześmiał się Mir. – Ale kawał! Zwariowałeś? – spoważniał. – Jestem Mir. Jechałem z Torem po... – Milcz – warknął Dar. – Mnie nie oszukasz tak jak innych. Chcę wiedzieć wszystko. Co knujecie i jakie są wasze najbliższe plany. Radzę mówić prawdę i szybko. Trochę mi się spieszy. – Kapitanie Dar. – Mir nagle pojął w jakiej głupiej znalazł się sytuacji. – Nie wiem co chcesz od Wo i w tej chwili nic mnie to nie obchodzi. Jestem zastępcą Astrogatora i dlatego rozkazuję. Natychmiast wracamy na okręt. – Możesz rozkazywać swoim kopiom. Nie ma czasu na pogawędki. Daję ci piętnaście minut czasu. Powiesz... albo... – Albo co? – Mir nie należał do lękliwych. – Oszalałeś, Dar? Oszalałeś i wywiodłeś w pole tę trójkę. Zabijesz mnie? Do dwóch zabójstw dodasz trzecie i myślisz, że ci to ujdzie na sucho? – Nie twoja sprawa. Ty już tego nie zobaczysz. – Dar! Posuwasz się za daleko. Połącz mnie z „Sol”. – Akurat! Słuchaj, Wo. Sam mówiłeś, że jesteś nietrwały. Wkrótce wrócisz do swoich głębin. Po co wam to wszystko? Po co ta cała bajka o cywilizacji Kopii na powierzchni? – Kapitanie Dar! Dość tej komedii. Powtarzam! Wo jest w tej chwili na dole. Jestem Mir – zamilkł na chwilę nasłuchując. Górą niosło się buczenie silników. Więc jednak zorganizowali pościg. Powiodła się jego misja. Dar usłyszał je również. Z przekleństwem zerwał się z fotelika i sięgnął do pasa. – Powiedziałem, że na nic ci się to nie przyda. Jesteś mniej trwały niż przypuszczasz – wyszarpnął broń z pochwy i strzelił. W tym samym momencie jeden z jego towarzyszy siedzący z tyłu błyskawicznie podbił mu rękę. Oślepiająca igła przeszła tuż nad ramieniem Mira. Laser wypadł Darowi z dłoni i potoczył się pod nogi interweniującego. Ten szybko podniósł broń i wycelował w Dara. W powietrzu rozszedł się swąd spalonych tworzyw. – Przepraszam, kapitanie. To rzeczywiście porucznik Mir. Ręce przy sobie bo strzelę! Rakietka schodziła do lądowania, ale Mir zdecydowanym ruchem odsunął kierowcę i wcisnął przycisk łączności. – Halo rakieta! Uwaga pilocie! Nie lądować. Wracamy na okręt. Na ekranie ukazało się wnętrze kabiny rakietki i twarz pilota. – W porządku, poruczniku. Zrozumiałem. Aparat wykonał pełny skręt i strzelił świecą w górę. Ekran monitora zszarzał i znów rozbłysnął. Astrogator był wzburzony. – Mir! Kurs na „Sol”. Pełne obroty. – Rozkaz. Ruszyli jakby za nimi waliły się góry. Mir pochylił się nad Darem. – Zatrzymam to wszystko dla siebie, kapitanie. Twoi ludzie chyba potrafią milczeć. – Obejdzie się bez łaski. Idź do cholery razem z twoimi przeklętymi kopiami. Kapitan Dar usiadł na foteliku i ukrył twarz w dłoniach. ROZDZIAŁ XII Wreszcie wszystko było prawie gotowe. Trzy miesiące wytężonej pracy zrobiły swoje. Statek był gotowy do lotu. Ładownie wypełniały próbki skał i gleby. Pamięć mnemoobwodów wzbogaciła wiedza o planecie Saar. Uboga i fragmentaryczna, jednak wnosząca wiele do skarbnicy ludzkiej nauki. Nade wszystko stanowiąca dowód, że w ogromie Galaktyki ludzie nie są osamotnieni, że mają kosmicznych sąsiadów i braci w rozumie. Zielone Widma wywiązały się ze swoich obietnic. Gdyby nie ich pomoc, remont „Sol” trwałby lata, o ile w ogóle byłby możliwy. Kapitan Dar został jednak hibernowany, Astrogator wolał już nie ryzykować. Start wyznaczono za dziesięć dni. Do tego czasu Zielone Widma miały wzmocnić sklepienie pieczary, na którym spoczywał „Sol” tak, by nie zapadło się w czasie odpalania silników. Ludzie nie wiedzieli w jaki sposób to zrobią, ale wierzyli im. Przekonali się przecież, że mieszkańcy Saar dotrzymują słowa. Pomogli w przygotowaniu krążownika do lotu, a przecież specjalna delegacja z Kirem Rosem na czele obejrzała dokładnie wraki obcych statków, z których każdy był chyba czterokrotnie większy od „Sol”. Teraz, po blisko czterech miesiącach pobytu tutaj wiedzieli wszyscy, że ewentualna walka z Zielonymi Widmami musiałaby skończyć się klęską Ziemian. Wstawał świt. Jak zwykle bezchmurny i chłodny. Lśniąca bryła krążownika spoczywała pozornie cicha i uśpiona, lecz na pokładach panował już ruch. Mimo, iż okręt w zasadzie był gotowy do lotu pozostało jednak do wykonania i sprawdzenia mnóstwo rzeczy pozornie drobnych, ale mających dla bezpieczeństwa lotu kapitalne znaczenie. Zwłaszcza, że decyzją całej załogi miał to być już ostatni skok poprzez mroźne bezkresy przestrzeni międzygwiezdnej. „Sol” wracał na Ziemię. Mir czuł się źle tego ranka. Fizycznie nic mu nie dolegało. Ostatnie badania kontrolne wykazały znakomitą formę. Nie zaniedbywał przecież, tak jak i wszyscy zresztą, codziennych ćwiczeń w sali rekreacji i sportu. A jednak coś mu dolegało. Nosiło go po całym krążowniku. Zaglądał w każdą dziurę, sprawdzał rzeczy dawno sprawdzone, nie odpoczywał ani chwili z wyjątkiem obowiązkowych godzin snu. I nudził się. Po prostu się nudził... Jego natura nie znosiła bezczynności. W Sekcji Napędu, którą właśnie, niepotrzebnie zresztą, kontrolował, naturalnie wszystko było w porządku. Pełny zapas paliwa, agregaty gotowe do natychmiastowego rozruchu. Wracał zastanawiając się co by tu jeszcze zrobić, kiedy głośniki wezwały go do Kira Rosa. Na głównym ciągu komunikacyjnym spotkał Tora Nilsa. – Dokąd to, profesorze? Coś nie w porządku? – Nie. Jak dotąd wszystko w porządku. Astrogator mnie wzywa. – Mnie też. Coś się jednak chyba stało. – Mir był podniecony, ale daleki od niepokoju. – Cóż by się mogło stać? – ostudził go Tor. – Po prostu Astrogator chce z nami porozmawiać. Nie sądzisz, że przed zbliżającym się startem jest to i owo do omówienia? – Tak. Słusznie, ale... – Nie ma żadnego „ale”, poruczniku Mir – roześmiał się stary uczony. – Zresztą jesteśmy na miejscu. Zaraz się wszystkiego dowiemy. Astrogator był sam. Siedział na swoim miejscu przed pulpitem łączności centralnej z głową opartą na ręku. Na widok wchodzących podniósł głowę i uśmiechnął się lekko. – Nareszcie. Od piętnastu minut szukam was po całym statku. Siadajcie. – Słuchamy, Astrogatorze. – Tor, mimo że nie pokazywał tego po sobie, był jednak zaintrygowany niespodziewanym wezwaniem nie mniej niż Mir. – Coś się stało? – I tak, i nie. – Astrogator spoważniał. – Przed chwilą rozmawiałem z Wo. Zaproponował wam wycieczkę... – Nam? – nie wytrzymał Mir. – Tak. Warn. Imiennie. Dlatego nie bardzo wiem co o tym sądzić. – Chwileczkę – wtrącił się Tor. – O jaką wycieczkę chodzi? Astrogator wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. – Trochę to jednak dziwne – rzekł z wahaniem. Zaproponował wam częściowo uczestnictwo w pracach w Starym Morzu. Kończą umacniać sklepienia. – Cóż w tym dziwnego? – spytał Mir patrząc na Tora. Ten pokręcił głową. – Bo ja wiem? Wo można wierzyć. Ale dlaczego właśnie my... Bo w kurtuazyjny gest to ja nie wierzę. – Właśnie – Astrogator też był tego zdania. – Pułapka? – Nie sądzę – zaprzeczył Tor. – To bez sensu. Dziesiątki razy byliśmy nad jeziorem. Kopii było kilkakrotnie więcej. Mogli nas bez trudu brać jak niemowlęta. Nie. To coś zupełnie innego. – Ba! Ale co? – Mir wstał również. – W każdym razie... – Chwileczkę – przerwał mu Kir Ros. – Jest Nor i Arn. Oni również są proszeni. Do gabinetu weszli dwaj bohaterowie pierwszych kontaktów z Zielonymi Widmami. Kir Ros w kilku słowach objaśnił im przyczynę i cel nagłego wezwania. Byli zaintrygowani i jak zwykle impulsywny Nor nie wytrzymał. – Świetnie! No to jedziemy! Kiedy? – Wolnego – roześmiał się Tor. – Na razie się czy warto. – Jak to? – Nor był ogromnie zdziwiony. – Trzymają nas cały czas z dala od tych zalanych jaskiń. Złości nas to, klniemy, a kiedy nas wreszcie zapraszają, zaczynamy się zastanawiać. Gdzie tu sens? – Powoli, Nor. Nie bądź w gorącej wodzie kąpany. Wo zaproponował wam czterem wycieczkę. Po co? Dlaczego właśnie wam? Dlaczego nie, powiedzmy, Lenie Kras czy mnie? Tor potrząsnął głową. – Wydaje mi się, Astrogatorze – rzekł, że to właśnie jest zrozumiałe. Wo ma psychikę Mira. Najłatwiej może się z nim porozumieć. Poza tym wie, że zaproszenie Astrogatora wydałoby się podejrzane. A tak? Ja, Mir, Nor i Arn. Co ostatecznie reprezentujemy? Nasze kopie już są. Osobiście nie jesteśmy im do niczego potrzebni. To chyba jednak gest kurtuazyjny. Kir Ros zastanawiał się przez chwilę, wreszcie podjął – Zgoda. Jedźcie. Weźcie rakietkę. – Słusznie – nie wytrzymał Nor. – „Golemy” już mają, „Delfiny” też. Właśnie brakuje im jeszcze czegoś do latania. Astrogator spojrzał na niego ostro i nagle roześmiał się. – Masz rację. Nie pomyślałem o tym. Pojedziecie „Golemem”. Ostatecznie nie spieszy wam się tak bardzo. To chyba wszystko? – Czy zabierzemy broń? – tym razem wtrącił się Arn. – Nie – Astrogator popatrzył na niego zdziwiony. – Albo ufamy im i jedziecie, albo nie ufamy i wtedy rezygnujecie z wyprawy. Wyszli podnieceni i ucieszeni czekającą ich podróżą. Wiedzieli, że to ostatni kontakt z tajemniczymi, podziemnymi głębinami i nie mniej tajemniczymi Zielonymi Widmami. Pustynia nie zgotowała im żadnych niespodzianek. Niby dżunglę też minęli bez przeszkód. Nad jeziorkiem było pusto i spokojnie. Zniknęły zdemontowane wcześniej urządzenia bazy. Pośrodku sterczał jeszcze maszt radiostacji i dwa prowizoryczne budynki. Przy molo kołysał się „Delfin”. Kopii nie było nigdzie widać. Podświetlone wody jeziorka promieniowały łagodnym blaskiem. Podjechali pod jeden z domów i zaparkowali „Golema”. Żadnego śladu życia, żadnego ruchu. Nikt nie wyszedł im na spotkanie, ale nad ekranem łączności zapalił się świetlny punkcik. Mir włączył aparat i ukazało się wnętrze sterówki „Delfina” i sylwetka Wo. – Witam ludzi. Cieszę się, że przyjęliście zaproszenie – Wo mówił spokojnie i jakby ze smutkiem. Proszę na pokład łodzi. – Witaj, Wo. – Tor Nils lekko skłonił głowę. – Zaraz tam będziemy. Rzeczywiście. Po kilkunastu minutach już płynęli. Nie wtrącali się do prowadzenia „Delfina”. Widać było, że gospodarze doskonale opanowali tę sztukę, co zresztą nie było niczym zaskakującym. Na pokładzie oprócz Wo były jeszcze cztery Kopie, sobowtóry Nora, Arna, Tora i Leny Kras. Nor pokręcił głową, ale wbrew swojej impulsywnej naturze nie odezwał się ani słowem, tylko ukradkiem obserwował swoją kopię. – Uczynili nam honor, psiakrew – ograniczył się do krótkiego mruknięcia Arrr. Usiedli na wskazanych miejscach i milcząc patrzyli na umykające do tyłu ściany skalnego tunelu. Wo prowadził batyskaf nieznaną im trasą poprzez ów górny, wąski tunel, który zresztą po kilkuset metrach rozszerzył się opadając jednocześnie ku dołowi. Wpłynęli wreszcie na obszerne wody podziemnego zbiornika. – Stare Morze – wyjaśnił z uśmiechem Wo. – Tak blisko... – zdziwił się Mir. – Przecież „Sol”... – „Sol” stoi daleko – przerwał mu Wo. – Stare Morze to największy zbiornik tego globu, nasza kolebka. Tu przed milionami lat zaczęło się życie. Opuściliśmy te strony niemal tysiąc lat temu. Cienki strop i opadające często głazy stanowiły poważne zagrożenie. Nie potrafiliśmy jeszcze wtedy sobie z tym poradzić. Teraz moglibyśmy, ale teraz jest to, jakbyście wy nazwali, rezerwat przyrody. Żyją tu zwierzęta nie spotykane już gdziekolwiek indziej. – A Zielo... Przepraszam... ludzie... nie! Istoty... no... – nie mógł wybrnąć Nor – Rozumiesz mnie zresztą. – Tak – przytaknął Wo. – Rozumiem. Żyją tu nieliczne grupki pasterskie, ale jest ich coraz mniej. Młodzież ucieka... – Jak wszędzie – mruknął niepoprawny Arn. Było tu ciemniej niż w morzach, które dotychczas poznali i światło dnia padało od stropu, ale źródłem jego był gęsty kobierzec słabo fosforyzujących roślin. Pod batyskafem rozciągał się zbity gąszcz pokrywający bez reszty dno tego olbrzymiego akwenu. Jednak i tu musiały znajdować się złoża jakichś metali bo kompas szalał. Nie przeszkadzało to w nawigacji Kopiom. Nie wiadomo w jaki sposób Wo orientował się w kierunku, ale „Delfin” pruł ciemne wody pełną szybkością. Nie włączali nawet namiaru ani nie stawiali radioboi. Nie rozmawiali też wiele. Ludzie nie spuszczali z oka groźnego choć nie pozbawionego swoistego piękna widoku. Kopie milczały zajęte czynnościami prowadzenia batyskafu. Po blisko trzygodzinnej podróży, otoczenie rozjaśniło się nagle. Jak ucięta nożem skończyła się świecąca gęstwina i „Delfin” wpłynął nad nagie, skalne dno. Tu już nie było tak pusto. Wokół dziwacznych urządzeń kręciło się mnóstwo Zielonych Widm. Z dna wyrastały potężne kolumny, których wierzchołki ginęły w warstwie wody gdzieś pod stropem. Z kilku punktów na obrzeżach tego olbrzymiego, pozbawionego szaty roślinnej koliska, bił w górę blask jakby gigantycznych lamp. Wo posadził „Delfina” w zagłębieniu tuż obok podstawy olbrzymiej kolumny i spojrzał uważnie na ludzi. – To jak? Wychodzimy? – spytał nie zwracając się specjalnie do nikogo. – Naturalnie – odparł Mir patrząc pytająco na biologa. Ten skinął głową i wstał. Nor ruszył pierwszy ku komorze skafandrów. Pomagając sobie nawzajem szybko przebrali się w stroje głębinowe i przeszli do przedsionka śluzy. Ku swojemu, niezmiernemu zdziwieniu zastali tu już piątkę Kopii również w skafandrach. Wo miał banią hełmu zarzuconą na plecy. – Gotowi? – Jak widzisz – odrzekł Tor. – Ale, ale. Po co wam właściwie skafandry? Byłem pewien, że możecie się doskonale bez nich obejść. – Owszem. Możemy. Ale – Wo wskazał na swój hełm – bez tego nie moglibyśmy się z wami porozumieć. – Słusznie – roześmiał się Mir. – My nie mówimy w wodzie. – My też nie – odparował spokojnie Wo. – Jak to? – Arn spojrzał na niego pytająco. – Więc w jaki sposób?... – Nie czas teraz na wyjaśnienia – przerwał mu bezceremonialnie Wo potrząsając głową. – My porozumiewamy się w zupełnie inny sposób. No, to idziemy. Wypłynęli rzucając śmieszne, potrójne cienie na piaszczyste dno. Prowadził Wo, kierując się ku środkowi koliska, skąd również bił blask tak intensywny, że musieli przyciemnić szyby w hełmach. Wokół, ale zawsze trzymając się w przyzwoitej odległości kręciło się mnóstwo zielonych istot. – Kurtuazyjna wizyta, wycieczka, czy?... – Arn wyraźnie był nie w humorze. – Czy co? – Wo usłyszał ciche mruknięcie. – Dlaczego ludzie są tacy nieufni? – To tylko ciekawość. Ludzie są przede wszystkim ciekawi – Tor starał się zatuszować nietaktowne odezwanie Arna. – Dzięki temu, a raczej dlatego jesteśmy na Saar. – Dobrze. Postaram się zaspokoić waszą ciekawość. Za zgodą Rady Starszych chcę wam pokazać co tu robimy, jak, i dlaczego. Robimy to po to by wyeliminować waszą nieufność. Bo ludzie są jednak nieufni. Dopływali do źródła światła. Nie był to, jak początkowo przypuszczali, jakiś gigantyczny reflektor. Po prostu pośrodku tego niby placu budowy wznosiła się potężna, zagadkowa konstrukcja złożona z setek poprzeplatanych ze sobą ni to rur ni to przewodów. Jakieś obłe, pełne blasku banie, kanciaste formy prostopadłościanów. Wszystko to na pierwszy rzut oka nieruchome, a jednak sprawiające wrażenie ciągłego ruchu i przemieszczania się, bijące intensywnym blaskiem. A wszystko niesłychanie obce ludzkim oczom, niepojęte. I rosło. Tak! Właśnie rosło. Rozszerzało się na boki, wypiętrzało ku górze, dostrzegalnie, jak wzrost rośliny na przyspieszonym filmie. Jakieś pięćdziesiąt metrów przed konstrukcją Wo skręcił raptownie w lewo. Pozostali poszli w jego ślady, jedynie Nor przepłynął jeszcze kilka metrów w dotychczasowym kierunku. Wstrzymał go ostry okrzyk jednej z Kopii. – Wróć! Posłusznie zastopował. – Chciałem... – Nieważne, co chciałeś – w głosie Wo brzmiały twarde nutki gniewu. – Jeszcze kilka metrów a spłonąłbyś jak pochodnia. – Spłonąłbym? – Tak. Jak papier. Nie tylko ludzie stosują osłonę siłową. – Ale przecież my jesteśmy w wodzie. – Nie będziemy się bawili w wyjaśnienia. – Tam płoną wszystkie ciała stałe. Wierzcie mi na słowo. To, co przed sobą widzicie, to urządzenie przetwarzania lawy wulkanicznej. Urządzenie jakiego w tej skali jeszcze nie eksploatowaliśmy. Swego rodzaju eksperyment. Cementujemy strop pieczary. Nad nami „Sol”. – Nor – głos Tora był twardy – proszę stosować się ściśle do wskazówek Wo. Dotyczy to zresztą wszystkich. Jasne? – Dobrze już, dobrze. Po co tyle krzyku? Nic się nie stało – Nor posłusznie dołączył do grupy trzymając się teraz w tyle i rzucając ukradkowe, pełne pretensji spojrzenie na starego uczonego. Mir nie odezwał się dotąd ani słowem. Uważnie śledził otoczenie nie mogąc pozbyć się jakiegoś dziwnego niepokoju. Nie był w tym odosobniony. Zauważył, że Arn, również dyskretnie rozgląda się wokół, trzymając się tuż u jego boku. Spojrzał nań pytająco. Ten wzruszał ramionami i gestem nakazał milczenie. Przed nimi wyrosła inna budowla. Nieporównanie mniejsza ale znajoma. Prostopadłe ściany, zaokrąglony dach i wypukłe okna iluminatorów. Ziemska podwodna baza. Jednak Zielone Widma nauczyły się czegoś od ludzi bo baza ta, przecież tak ludzka z pozoru, nie była dziełem ludzkich rąk. Wo zanurkował i zatrzymał się tuż przy obrysie włazu śluzy. – Proszę do środka. To Centrum Dyspozycyjne Robót. Ponieważ Tor milczał, pozostali również nie odezwali się ani słowem. Jeden po drugim przeciskali się przez ciasne przejście i po kilku minutach byli już we wnętrzu. Przy pulpicie dyspozycyjnym siedziały trzy Kopie, z uwagą kontrolując jakieś technologiczne procesy. Nie zaszczyciły przybyłych ani jednym spojrzeniem. Były to Kopie inżynierów, których imion Mir w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, choć twarze naturalnie nie były mu obce. Wo wskazał przyjaznym gestem foteliki wokół niewielkiego, okrągłego stołu. – Proszę. Ludzie usiedli. Kopie podeszły do iluminatorów. – Czas już chyba bym wyjaśnił wam powód naszego zaproszenia – zaczął sobowtór porucznika Mira, wodząc spojrzeniem po zebranych. – Otóż początkowo zamierzaliśmy całą operację przeprowadzić bez waszego udziału, wiedząc, że damy sobie doskonale radę sami. Chcieliśmy przy okazji sprawdzić przydatność waszych ciał do prac pod wodą – wskazał ruchem głowy Kopie przy pulpitach. – Niestety. Jednak do życia i prac pod wodą stanowczo się nie nadajecie. – Uśmiechnął się jakby ironicznie. – Chcemy byście się o tym przekonali naocznie. Popatrzcie. Uwięzieni w skorupie bazy, skazani na automaty i zdalne sterowanie, bezradni w razie konieczności nagłej, osobistej interwencji. Nie. Stanowczo jesteście produktem podsłonecznych przestrzeni i tylko tam jesteście w pełni sobą. Tym bardziej żałuję, że nasz projekt zasiedlenia właśnie powierzchni Saar z waszą pomocą okazał się nierealny, przedwczesny i „w każdym razie w tej chwili niemożliwy. – Dlaczego? – Tor był wyraźnie zaciekawiony. Wo uniósł dłoń ku górze. – Chwileczkę, profesorze. Proszę mi jeszcze przez chwilę nie przerywać. Dojdę i do tego. Więc, jak powiedziałem, projekt upadł. Po prostu nie sprawdził się w praktyce. Obserwując wasze pierwsze poczynania po wylądowaniu i wasz stosunek do istot żywych tego globu, sądziliśmy, że wreszcie przybyły istoty, które pozwolą nam urzeczywistnić odwieczne marzenia naszych uczonych i zasiedlić powierzchnię Saar. Byliście inni. Badaliście nie niszcząc. To nam się w was podobało, a obserwowaliśmy was już od pierwszego dnia. Kiedy „Delfin”, w którym płynęli Nor i Arn został zaatakowany i poważnie uszkodzony przez wiją pomogliśmy im znaleźć właściwą drogę do bazy. Cieszyliśmy się, że w ten sposób damy wam odczuć nasze pokojowe nastawienie i chęć współpracy. Wszystko wydawało się takie proste. Ludzie, istoty lądów, właściwy, wysoki stopień tego, no... jak wy to nazywacie? Aha! Humanitaryzmu. Wydawało nam się, że wszystko jest w porządku. Niestety. Potem przyszło rozczarowanie. Nie... nie – zamachał rękami uprzedzając protest Tora. – To nie tylko postępek kapitana Dara. Ten tylko postawił kropkę nad „i”, nad tym, co i tak już wiedzieliśmy, co wcześniej postanowiliśmy. Ludzie jeszcze nie są idealnym tworzywem dla nowej cywilizacji. Za dużo w was jeszcze podświadomej zawiści, chęci przewodzenia, instynktu walki. Jeszcze lubicie zabijać, choć nawet przed sobą nie chcecie się do tego przyznać. Jeden Tor czy Mir nie przeważy szali tam gdzie są setki Darów. Tak. Nie gniewajcie się. Taka jest prawda. Za wcześnie weszliście między gwiazdy. Musimy jeszcze poczekać. Kto wie? Może na was? Za kilka wieków ludzkość dojrzeje do tej misji, wtedy być może wrócicie tutaj. Dlatego właśnie robimy wszystko by umożliwić wam przynajmniej bezpieczny start. Chcielibyśmy, żebyście kiedyś wrócili. Saar ginie, pieczary tracą wodę. Powoli, ale jednak jej ubywa. Naszym jedynym ratunkiem, ratunkiem gatunku, jest wyjście na powierzchnię. I zrobimy to, z waszą pomocą lub bez was. No, nic. Rozgadałem się trochę według najlepszych, ludzkich wzorów, ale Rada Starszych zobowiązała mnie do wyjaśnienia wam tego. Czy mnie zrozumieliście? Tor, do którego wyraźnie było skierowane to pytanie skinął głową. – Chyba tak – rzekł patrząc w oczy Wo. – Więcej. Jestem tego samego zdania, ale wytłumacz mi jedno. Co zrobicie z już istniejącymi Kopiami? – Unicestwimy je. Ich świadomość wróci do poprzednich wcieleń. W takiej jak teraz postaci stanowią zbyt duże zagrożenie dla naszej cywilizacji. Zbyt wiele w nich ludzkiej natury. Powrócimy do naszych głębin i będziemy czekać. Oby nie na próżno. Tor wstał. – Zrobię wszystko byście nie czekali na próżno – oznajmił uroczyście. – Przedstawię wasze wątpliwości Radzie Nauki na Ziemi i nie wątpię, że my, ludzie, wybierzemy właściwą drogę. Odwiedzimy was powtórnie dopiero wtedy, kiedy będziemy zupełnie pewni, że jesteśmy tego godni. – Dziękuję. Tego właśnie spodziewała się po was Rada Starszych. A teraz pozwólcie. Obejrzymy plac budowy. Wstali, nadal nie zaszczyceni ani jednym spojrzeniem siedzących przy pulpicie inżynierów i skierowali się ku śluzie. Światła na placu były nadal oślepiające. Wo prowadził teraz po obrzeżu przetwarzacza lawy. Mir odetchnął. Ustąpiło męczące napięcie i niepokój. Uwierzył im. Zresztą wszyscy byli podobnego zdania bo płynęli swobodną grupą przemieszani ze swoimi kopiami. Koło Mira płynęła smukła sylwetka sobowtóra doktor Leny. Dzięki urządzeniom łączności w skafandrach mogli porozumieć się bez przeszkód, ale wszyscy milczeli. Ludzie zmuszeni do przemyślenia tego, co oznajmił im Wo, Kopie z sobie tylko wiadomych powodów. Rozmach prowadzonych tu prac i ich zasięg był zdumiewający. Nawet przy użyciu wszystkich, doskonałych przecież automatów „Sol”, ludzie nie byliby w stanie zrobić tego lepiej. W sklepieniu Starego Morza szalało piekło błysków i kłębowisko pary odprowadzanej w jakiś przemyślny sposób na powierzchnię. Strop wisiał nisko, wyraźnym wybrzuszeniem stygnąc wiśniowo w tysiącach stalagmitów. Wokoło krążyło mrowie dziwacznych, pływających urządzeń automatycznych, sterowanych bezpośrednio przez Zielone Widma, które miały tu swoją codzienną postać niedużych, zielonych kijanek. Opływali wolno miejsce, nad którym tkwił gotowy do startu ich macierzysty statek. Rosła w oczach piramida zastygłej lawy mającej ubezpieczać ten start. Wreszcie zamknęli pętlę. Nikt nic im nie objaśniał, było to zbyteczne. Wiedzieli już teraz, że Zielone Widma okazały się godnym zaufania partnerem. Ludzie, intruzi na tej planecie, zostali potraktowani tak jak prawdopodobnie traktowaliby sami ewentualnych gości na swojej rodzinnej Ziemi. Mir, płynący nieco z boku, poczuł w pewnym momencie delikatne dotknięcia w ramię. Spojrzał. Płynąca cały czas koło niego Kopia Leny uśmiechała się, gestem dając mu do zrozumienia, by przybliżył swój hełm do jej hełmu. Zaciekawiony zastosował się do jej życzenia wyhamowując jednocześnie. Kopia Leny uczyniła to samo. Pozostali, nie zwracając na nich uwagi, oddalili się na sporą odległość kiedy dzięki zetknięciu hełmów usłyszał słowa niesłyszalne dla innych. Instynktownie wyłączył mikrofon. Zrozumiał, że to, co chciała mu powiedzieć nie było przeznaczone dla postronnych uszu. Nie pomylił się. – Mir. Mogę cię tak nazywać, prawda? – głos Kopii był głosem Leny. – Mam psychikę i pamięć Leny. Muszę powiedzieć ci coś ważnego. – Mnie? – Mir czuł, że serce zaczyna mu bić nieco szybciej niż uzasadniały to warunki podróży w środowisku wodnym. – Tak. Tobie. To taka mała rekompensata za to, że wy, ludzie jesteście tacy mili. Kocham cię Mir, ja Kopia... nie, co ja mówię? Kocha cię to co we mnie jest Leną. Nie daj mi... jej czekać. – Halo, poruczniku Mir! Nie zostawajcie w tyle. Płyniemy do „Delfina” – głos Wo przerwał im w najmniej odpowiednim momencie. Kopia Leny uśmiechnęła się, skinęła głową i przyspieszyła. Ruszył za nią jeszcze trochę oszołomiony, ale już przejęty rodzącą się gdzieś w głębi duszy radością. Nie zauważył nawet kiedy dopłynęli do batyskafu. Otrzeźwiał dopiero w kabinie sterowniczej „Delfina”, czując na sobie badawcze spojrzenie siwych oczu Tora. Uśmiechnął się doń w odpowiedzi. Na powierzchni panowała, jak zwykle w ostatnich dniach, niczym nie zmącona pogoda. Byli sami. Kopie pozostały w resztkach bazy nad jeziorkiem. Prowadzili cztery „Golemy” i przyczepę z „Delfinem”. Pożegnanie z Wo było krótkie. Skinął im ręką i uśmiechnął się smutno. – Żegnajcie, przyjaciele. Mieszkańcy Saar będą czekać na ludzi z niecierpliwością. Kir Ros zarządził przedstartowe pogotowie. Od tej chwili nikomu z załogi nie wolno było opuszczać pokładu krążownika. Ludzie poprzez iluminatory i ekrany spoglądali na planetę, o której dowiedzieli się tak niewiele. Pozostała tajemnicza ze swoimi zagadkowymi, podwodnymi miastami i nie mniej zagadkowymi mieszkańcami. Nikomu z ludzi nie udało się z bliska zobaczyć Zielonych Widm, a jedynie kapitan Dar zetknął się przy uszkodzonym „Delfinie” bezpośrednio z jednym z ich przedstawicieli. Radość z rychłego powrotu na ojczystą planetę mącił nieco żal za zaprzepaszczoną szansą dokładnego poznania globu. Lena i Mir stali na pokładzie widokowym. Z półkolistego tarasu oddzielonego od świata zewnętrznego pancernymi szybami widać było ocean wydm i kropkami baniastych kopuł roślinnych niby dżungli. Ustał wiejący tu często wiatr i bezruch panował niepodzielnie w otaczającym ich jałowym pustkowiu. Pierwszy przerwał milczenie Mir. – Spójrz, Leno. Pusto tu i cicho. A przecież te kępy pełne są życia. Pod nami żyją miliony istot. Co o nich wiemy? Tylko tyle ile chciał i mógł nam powiedzieć Wo. – Przesadzasz. Wiemy dużo – Lena mówiła cicho jakby odpowiadając sobie. – Wiemy, że oni są, że ich cywilizacja, choć tak różna od naszej, jest jeszcze jedną iskrą rozumu w przestrzeni. Możemy na tej podstawie domyślać się istnienia milionów takich iskier tlących się wśród miliardów słońc. To dużo. – Teraz z kolei ty popadasz w przesadę. Skąd ta pewność? – Mir potrząsnął głową patrząc z zachwytem na delikatny profil i złote włosy dziewczyny. – Stąd, mój sceptyku, że przebadaliśmy około trzydziestu planet i już spotkaliśmy istoty rozumne. To nie może być przypadkiem. Gęstość rozmieszczenia siedlisk rozumu jest dużo, dużo większa niż dopuszczaliśmy w najśmielszych marzeniach. Nie zapominaj też z łaski swojej o kilku wizytach obcych istot na tym globie. – Nieszczególnych wizytach. – Ale jednak. Gdzieś w niewielkiej odległości od tego układu są inne zamieszkałe. – Zgoda. Z jednym tylko zastrzeżeniem. Nie muszą wcale być blisko. – Zadziwiasz mnie, Mir. Zapewniam cię, że blisko. – Dlaczego? – Co „dlaczego”? – Dlaczego musi według ciebie to być tak blisko? – Oglądałeś ich statki? Zwróciłeś uwagę na napęd? Fotonowiec jak i nasz. Od „Sol” różnił się tylko wymiarami, co jest bez znaczenia, i rozwiązaniami konstrukcyjnymi. Rozmawiałam z fachowcami. To stosunkowo prymitywne gwiazdoloty przystosowane do poruszania się tylko w przestrzeni euklidesowej. – I co z tego? – To, że zbudowali statki przestrzenne, nie uporawszy się wpierw z własną naturą. Dlatego zaczęli od niszczenia. Poza tym jak daleko można dolecieć nie znając nadprzestrzeni? – No tak. Ale właśnie to niszczenie? Nie oni jedni. Co to ma wspólnego z odległością? Mam na myśli odległość, z jakiej przylecieli. – Zaczyna się od walki i niszczenia wtedy, kiedy ma się zamiar podbić, skolonizować. Poza tym kolonii nie szuka się na drugim końcu galaktyki, a ich statki nie są przystosowane do lotów trwających latami. Co miałeś na myśli mówiąc, że nie oni jedni? – A Dar? – No tak. – Lena jakby posmutniała. – Nam też daleko do doskonałości. Na tarasie widokowym zapadł zmrok. Niespostrzeżenie nadciągnęła noc. Ostatnia noc na Saar. Jutro, równo ze świtem „Sol” wystartuje. – Leno. Twoja Kopia... – Słucham? – Twoja Kopia powiedziała mi... Zwróciła na niego pytające spojrzenie niebieskich oczu. Poczerwieniał jak uczniak złapany na czymś niewłaściwym. Zauważyła to od razu i roześmiała się. – Cóż to takiego powiedziała ci ta poczciwa Kopia? – Powiedziała, że... Ona ma twoją psychikę i pamięć, wiesz? – Wiem, i co? – Powiedziała, że... – Powiedziała, że cię kocham, ty głuptasie. Wykrztuś to wreszcie. – Właśnie. Roześmiała się tym razem cichutko i przytuliła do niego lekko. – Tylko nie całuj mnie teraz – szepnęła. – Patrzą na nas. – Nic mnie to nie obchodzi – prawie krzyknął i przytulił ją mocniej. – Niech widzą! Niech patrzą! A na zewnątrz zapadła już noc i zalśniły gwiazdy. Nie było niestety wśród nich tego jednego, jedynego złotego punktu Sol. Ich słońca. Ale mieli pewność, że dolecą, że powrócą, że czeka na nich tam gdzieś w mroźnej dali, ta najlepsza, najpiękniejsza z pięknych, Ziemia.