© Michał Choromański Makumba Zacznę od drzew. Czy słyszał kto o mówiących drzewach? Ręczę, że nie. A tam są! I są — nie tylko takie wynaturzenia. Opowiadali mi ludzie, godni całkowitego zaufania, że pod Kurytybą rosło drzewo, które mówiło nawet po polsku, mazurząc. Za czasów prezydenta Yargasa, który miał dziwną ansę do Polaków i, zdaniem moim, był po trochu dyktatorem, wkroczyła w to policja. Było to przed wojną, kiedy legioniści z Pierwszej Brygady obsadzili w Paranie kluczowe stanowiska kierowników szkól polskich, polskich spółdzielni, a nawet nie zawahali się opanować pewnego warsztatu kilimarskiego, do którego niebawem powrócę. Pobrzękiwali szabelką i chodziły słuchy o tym, że nasze kontrtorpedowce i niektóre statki Żeglugowych Linii Gdynia—Ameryka zamierzają dokonać na wybrzeżu desantu. Obecnie brzmi to nieprzekonywująco. Czują się głupio i mogę wyglądać niepoważnie, ale proszę zajrzeć do podręczników historii międzywojennej: czy chcieliśmy kolonii, czy nie?! Mimo arystokratycznego pochodzenia, nie jestem błahym sobie człowiekiem i nie rzucam słów na wiatr. O niektórych rzeczach jednak w towarzystwie przestałem już opowiadać. Zrezygnowałem. Niezależnie od tego, jakim tonem mówię, wszyscy patrzą na mnie z tym samym obrażającym wyrazem twarzy: że niby — hrabia błaznuje! Ale proszę się we mnie wczuć. Co mam robić? Są przeklęte prawdy, wywołujące nieufność, bo w naturze swojej mają coś lekkomyślnego. Doświadczyłem tego na sobie. Więc na skutek projektowanego desantu zaczęły się w Paranie polakożercze nastroje. Ya r g a s n i e m i a ł p o c z u c i a h u m o r u z a g r o s z i pomysł przyłączenia Kurytyby do macierzy nie wywołał na jego wargach nawet uśmiechu. Z miejsca zamknięto polski teatr. W warsztacie kilimarskim kazano zamiast łowickich pasów i krakowskich kogucików trzymać się motywów portugalskich. Na ulicach nie wolno było rozmawiać po polsku. Wyszło nawet rozporządzenie, żeby na cmentarzu miejskim napisy na nagrobkach przetłumaczono na portugalski język. Śmieszne? Proszę pojechać i zapytać starych wychodźców. Znajdą tam państwo prochy nie tyle pana Władysława Kowalca, co senhora Ladislau Covalez. Drzewo, o którym pisałem na początku, ścięto w tym samym okresie prześladowań. Swą polszczyzną zanadto zawadzało władzom. Po prostu pewnego rana znaleziono po nim tylko pniak. Policja wywiozła je w nieznanym kierunku. Tak mi przynajmniej opowiadano, bo wtedy tam jeszcze nie byłem. Ale w mówiące drzewa nie wątpię. Znalazłem się kiedyś pod wieczór na skraju puszczy, i sam słyszałem, jak ktoś powiedział: Pardon. W puszczy dzieje się straszliwy harmider. Coś jęczy, stęka, wyje — na wszystkie sposoby i głosy. Jednak obok mnie nie było ani ptaków, ani gadów — stało tylko drzewo, jeżeli to paskudztwo można tak nazwać. Więc kto powiedział: Pardon? Co prawda potrąciłem o pień łokciem, ale w takim razie to ja raczej powinienem był przeprosić? Włosy stanęły mi dęba. To paskudztwo z zewnątrz zupełnie nie wyglądało uprzejmie. Było od stóp do głów porosłe brodami. Teraz, kiedy brody zwycięsko powracają do mody męskiej, wydałoby się to mniej niepokojące. Ale wtedy wszyscy się jeszcze golili, z wyjątkiem nielicznych literatów. Właśnie o n i ! P r o s z ę s o b i e w yo b ra z i ć , ż e u p a ń s t wa w podwórku na drzewie zamiast liści rośnie coś, co przypomina Bernarda Shawa lub Hemingwaya. Każda gałązka obwieszona brodami! Ty l k o f r y z j e r m ó g ł b y s i ę n i e p r z e s t ra s z y ć . I właśnie to brodate paskudztwo powiedziało wyraźnie: Pardon. Zawróciłem i, z maczetą w ręku. rzuciłem się do ucieczki. Nie pamiętam, jak dobiegiem do szakary, czyli po naszemu - - małego dworku, który sobie nabyłem za parukaratowy brylant oraz pewne renesansowe kolczyki z ametystami. Do kolczyków tych też niebawem powrócę. Mulat Petroniusz, zatrudniony u mnie w charakterze kuchcika (bo słowo gosposia było wówczas jeszcze nie znane), stat właśnie na ganku i, zobaczywszy mój roztrzęsiony wygląd, uśmiechnął się łagodnym, biorącym za serce uśmiechem. Nikt nie umie się tak kojąco uśmiechać, jak kolorowi. Zrozumiał od razu, że spotkało mnie coś raczej przykrego, lecz pomyślał, że to policja. — Policja? — spytał po portugalsku. Całe życie władałem biegle czterema językami i nauczenie się piątego nie sprawiło mi trudności. Kiedy, zdyszany, opowiedziałem mu o drzewie, nie okazał najmniejszego zdziwienia. Uśmiechnął się, tym razem ze znawstwem. Pois no? Certa! — rzekł współczująco. — A dlaczego by nie? Jasne, że mówiło! Miał życzliwe, na poły czarne serce. Wygrzebał coś z kieszeni portek i wyciągnął dłoń. Zobaczyłem na niej kawałek drewna w kształcie malutkiej ludzkiej rączki. Kciuk rączki włożony był między wskazujący a średni palec. — Przecież to figa? — spytałem niedowierzająco. ? Niech senhor nigdy się z nią nie rozstaje! Zawsze nosi przy sobie! Podziękowałem nieufnie — ale nie chciałem go obrazić. Stawiałem w Paranie dopiero pierwsze kroki. Byłem niedowiarkiem. Schowałem amulet lekceważącym ruchem do spodni i wszedłem do dworku. Dyszałem. Ręce miałem podrapane, w bąblach. Włosów moich i koszuli czepiały się zielska. Chciałem się umyć. Był jeszcze jasny dzień, kiedy wszedłem do łazienki. Atoli noc w tamtych stronach zapada tak gwałtownie, że kiedy zbliżyłem się do zlewu, w łazience zrobiło się już czarno. Po omacku otworzyłem kran. Trzeba wiedzieć, że takie codzienne zjawisko, jak zimna woda, w Brazylii po prostu nie zachodzi. Nikt o niej nawet nie słyszał. Wszystko, co cieknie, co płynne — jest ciepłe. Byłem więc przygotowany, że z kranu poleje się wstrętna rozgrzana ciecz. Jakież było moje zdumienie i ulga, kiedy w zlewie pod palcami uczułem coś zimnego. Zamarłem z rozkoszy, chłodząc zbolałe ręce. Wtem zrozumiałem pewną rzecz, która wydała mi się zaskakująca. To nie woda była zimna — to, co mnie chłodziło, było twarde, okrągłe i leżało na dnie zlewu. Przypominało kiełbasę. Pomacałem ją palcami. Oburzyłem się i zawołałem na cały głos: Petroniuszu! Miałem zawsze z nim kłopoty, i minęło sporo czasu, zanim przyzwyczaiłem go do gospodarskiej solidności, Gdy się pojawił w drzwiach oświetlonego sąsiedniego pokoju, wytłumaczyłem mu, że prowianty trzeba trzymać w spiżarni, a nie \v łazience. Owszem, kiełbasa w tym klimacie łatwo się psuje, ale to nie znaczy, że ma ją chować w porcelanowym zlewie. A propos, w jaki sposób i dlaczego jest zimna? Jak to możliwe? ? Jaka kiełbasa? — spytał i zapalił światło. ? A ta! — odpowiedziałem, wciąż macając palcami. Byłem tak pewien swej racji, że z początku nie spojrzałem w dół. Wiedziałem na wet, jaki to był gatunek. Krakowska — bo polska masarnia w Kurytybie słynęła z niej. To nie była ani krakowska, ani polędwicowa, moi państwo. To była żararaka. Dwumetrowy, p o w i e d z i a ł b y m w y p a s i e my o k a z . Zw i n i ę t a w kłębek patrzyła na mnie niemal po ludzku, z pretensją człowieka, którego nagle wyrwano z d r z e m k i . Po n a d t o m i a ł a w s o b i e c o ś , c o w ogóle cechuje trujące węże i jest odpychające. Dwuznaczny, niesympatyczny magnes. Odpychała i przyciągała zarazem. Nigdy nie zapomnę tego wahadłowego uczucia, które mnie ogarnęło. Patrzyliśmy sobie w oczy z tym wzajemnym niesmakiem i szokiem, jakiego w towarzystwie doznaje przy poznaniu się dwoje ludzi o różnych poglądach politycznych. Takie rzeczy od razu się czuje. Jestem przekonany, że jej się nie podobałem, a co najdziwniejsza -— uczułem z tego powodu zawód. Bo nie wstydzę się dodać — byłem już w niej trochę zakochany. Nie mogę tego ująć inaczej. Czułem, że wzbiera we mnie jeżeli nie określony sentyment, to rodzaj ciągoty miłosnej — un faible, jak do młodej kobiety, o której instynkt podpowiada, że jest naszym typem w sensie doboru seksualnego. Przypuszczałem, że jeżeli nie ugryzła mnie, to tylko dlatego, że wciąż jeszcze była nie bardzo obudzona. Jednak Petroniusz zapewniał potem, że mnie uratował amulet. Ta figa. W tamtych czasach w takie rzeczy jeszcze nie wierzyłem. Ale wracając do drzew. Jeżeli państwa nie przekonałem, to powiem, że tam nie tylko na ziemi rosną i dzieją się rzeczy zaskakujące, lecz i na niebie. Na ma zwykłych obłoków! Możecie godzinami patrzeć, a nie zobaczą państwo ani curnulusów, ani altostratusów. Niebo tam po prostu niczego porządnego nie przypomina. Cholera wie, dlaczego tam się tak dzieje. Szedłem kiedyś ulicą z młodym księciem Do-bieslawem K. W pewnej chwili podniósł oczy, nie podejrzewając, co go tam, w niebie czeka — i wzdrygnął się. ? Wszelki duch Pana Boga chwali! krzyknął. Nad naszymi głowami rozpościerało się fiołkowe niebo w regularne białe groszki. Zupełnie jak perkal. Aż nas zatkało. Młody książę Dobiesław pochodził z gorszej gałęzi K., z tych kołomyjskich. Na domiar mówiono o nim, a właściwie o jego matce, że zapatrzyła się w swego domowego lekarza. Dobiesław rzeczywiście był hipochondrykiem, zawsze łapał się za puls i nosił przy sobie moc różnych pigułek. Nie wiem, czy się na tym znał, ale miał słabość do lekarstw. Poza tym uchodził za wyjątkowego szczęściarza, i w pokera waliły mu co najmniej sarnę fulle. We Wrześniu opuścił swą willę na Saskiej Kępie, akurat w momencie, gdy do jego sypialni trafił pocisk. Przeniósł się do hotelu, a kiedy Niemcy wchodzili, żeby go aresztować — weszli przez omyłkę do sąsiedniego numeru! Ze wszystkimi się mijał i wszystko go omijało. Nie imały się go nawet kule. Gdy przechodził nielegalnie węgierską granice,, byt obstrzeliwany z tylu, z tym jeno skutkiem, że wytrącono mu z ręki tobołek z piżamą i kosztownościami. To właśnie razem z nim, poprzez Węgry, Włochy i Irlandię, przyjechałem do południowej Brazylii. Dlaczego o tym wspominam? Bo „kiedy przystanęliśmy na ulicy, patrząc w to wysoce niestosowne niebo — spadł na niego mamon. Mamon zupełnie niesłusznie uważa się za owoc. Przypomina co prawda dynię, ale czy w przeciętnym europejskim społeczeństwie dynie rosną na czubkach drzew? Tam rosną. Książę Dobiesław mógł się o tym przekonać. Trzeba dodać, że taka dynia po rozcięciu nie ma w sobie nic normalnego. Ma w środku czarne pestki, które — jak wykazuje analiza — są w rzeczywistości tabletkami skondensowanej pepsyny. Czy jedlibyśmy nasze kawony, gdyby zamiast nasion zawierały preparaty farmaceutyczne? Tam wszystko jest możliwe. Wnętrze mamonu jest pomarańczowej barwy, kiedy jednak człowiek pochyla się nad nim z widelcem, straszliwy odór wyzwala mu się wprost w twarz. Nie znam się na małpach, ale w Paranie zapewniano mnie, że tak pachną pawiany. Trudno naprawdę zrozumieć, jak mogą wszyscy bez wyjątku tubylcy zajadać się tą potwornością co rano na czczo. Lecz i tutaj zetknąłem się z dwuznaczną właściwością tropików. Tutaj znowu występowało wahadłowe prawo. Po miesiącu ciągnęło mnie do mamonów, jak gdybym był narkomanem. Czułem się wobec nich bezbronny, i nic nie pomogła mi świadomość, że pepsyna na ogół nie wytwarza szkodliwego nawyku. Był to oczywisty nonsens — nie po to się uniknęło gestapo, przetrwało bombardowanie itp., żeby oberwać po głowie wielokilowym ciężarem zwyrodniałego frukta. Dobek — bo tak w naszych kołach nazywano księcia — nie zdążył nawet dokończyć zdania. Bez szemrania runął do moich nóg. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się, o co szło, i że Dobek... obraził naszych gospodarzy — to znaczy Brazylij-czyków, Jaki to ma związek z rnamonem? A ma! Dobeb kiedyś miał nieostrożność wyrazić się w rozmowie z pewnym fidalgo, że pogoda jest po prostu do niczego. Taka krytyka autochtonów nad wyraz boli. A Dobkowi ona się wyrwała — nie zważając na guwernantki, które miał w dzieciństwie, a także na to, że nigdy przedtem nie uchybiał savoir vivre’u. Brazylijczycy to przemili ludzie. Nie raz i nie dwa wydawali mi się sympatyczniejsi od nas. Ich wierność w przyjaźni jest przysłowiowa, a miłość do kobiet nie pozostawia nic do życzenia. Nasze Kasie i Jasie powinny zazdrościć Gloriom i Aurorom, chociaż wiem, że imiona te mogą je razić. Tam nie rażą. Znałem starą chłopkę spod Kurytyby, której na imię było nawet Petunia. I nic. Nikt nie zwracał na to uwagi. Opowiadano mi też o małżeńskim nieporozumieniu, które dla lepszej ilustracji tamecznych stosunków zaraz przytoczę. G d z i e ś w g ł ę b i k ra j u , n a f a ze n d z i e , c z y l i w swym majątku, zazdrosny mąż przyłapał kochanka żony. Zabił go w krzakach kawy, w których się ten schował, uciekając. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby mąż nie kazał go potem w kuchni usmażyć. Dokładnie nie wiem, ale prawdopodobnie wykroił nożem najlepsze kawałki i przyniósł nieświadomej ku charce. Brazylijska kuchnia w ogóle odznacza s i ę s w y m i p o t ra wa m i a l a b r o c h e , k t ó r e s i ę u nich nazywają szurasko. Nie znaczy to jednak, że tam panuje kanibalizm. Oczywiście w czasie posiłku mąż nic nie wspomniał o dokonanym przez siebie geście. Całe clou polegać miało na niespodziance, na końcowym efekcie. Kiedy na drugie przyniesiono coś w rodzaju szaszłyka — nie tknąwszy pieczeni osobiście, jął ją wychwalać, mlaszcząc językiem. Nie tylko namawiał małżonkę, żeby jeszcze i jeszcze jadja, ale wciąż zapytywał: jak smakuje? Dopiero przy kawie wyznał prawdę. Nie potrafimy chyba uplastycznić sobie zdziwienia niewiernej kobiety, kiedy dowiedziała się, kogo właściwie zjadła. Co przy tym czuła? Wypadek ten zdarzył się co prawda przed w i e l u , w i e l u l a t y, a l e s i ę z d a r z y ł . Za z d r o ś ć i zemsta rosną pod zwrotnikami na każdym kroku, jak bananowce lub inne kaktusy. Klimat robi cuda. Myślą państwo, że tam po prostu panuje upał? Naiwność! Pewien inżynier rolny przed wyjazdem do Brazylii przesiadywał całymi dniami w inspektach poznańskiego ogrodu botanicznego. Jak to poznaniak, miał dobrze we łbie i chciał się z góry przyzwyczaić do temperatury 45 stopni w cieniu i wyżej. Może też nakłoniły go do tego władze. Znowu obawiam się, że wyglądam niepoważnie, atoli był to fakt, o którym wiem z całą pewnością, bo znałem inżyniera osobiście. Fakt zaistniał przed wojną, więc chyba nie obeszło się bez wpływów ów czesnego MSZ, z którego ramienia inżynier wyjeżdżał. Ponoć miał zbadać, czy można nad Amazonką uprawiać hreczychę. Proszę mieć na uwadze te lata! Narzekano podówczas, że tak zwane wychodźcze fale rozbijają się raz po raz o rzeczywistość, do której nie były przygotowane! Ze nasi chłopi, po wylądowaniu w tej łaźni, całkiem tracą głowy! Jeżeli w istocie chciano temu zaradzić, i próby inżyniera rolnego miały utorować innym drog ę , t o t r z e b a p r z y z n a ć , ż e ś w i a d c z y ł y o n e o sanacyjnym MSZ raczej dodatnio. Mimo to. jest coś śmiesznego w przesiadywaniu w inspektach, nie mówiąc o tym - - jak się to żałośnie skończyło. Zahartowany zdawałoby się inżynier, po opuszczeniu statku w Santos, doznał natychmiast poparzeń drugiego i trzeciego f.topnia! To nie jest upał! To nie jest łaźnia! W warszawskich zakładach kąpielowych nie tylko szorujący się by walce, lecz nawet kąpielowi mogą przetrwać, i żyć. Tam nikt żyć nie może, do czego przyznają się sami gospodarze. Zastanawiające jednak, że nie lubią, kiedy ini klimat wypominają. Przeżywają to niemal, jak śmiertelną obrazę osobistą. Toteż krytyczna uwaga księcia Dobka, że pogoda jest do niczego — była nie tylko nietaktem. Mogła wywołać, i wywołała — dla nas niezrozumiałe, ciemne chęci. Państwo mogą mi przerwać i sceptycznie spytać: Dobrze, tylko co to wspólnego ma z mamonem? W jaki sposób mógł spaść? Czy pan przypuszcza, że było to z góry ukartowanym aktem zemsty? — Na to mogę ii ę jeno uśmiechnąć pobłażliwie. Proszę poczekać i czytać dalej. Kupiłem swój dworek niemal od razu po przyjeździe, ponieważ wychwalano mi pogodę w Paranie:, wyróżniającą się swym względnym chłodem. Był ładnie, skądinąd korzystnie położony na skiaju miasta, akurat w pobliżu kurytybskiego kasyna, czego me mim zamiaru taić. Sąsiedztwo było takie intymne, że przy mocniejszym podmuchu wiatru na werandę dolatywały stówa krupiera: rien ne va plus. Dopiero po kupnie szakary zorientowałem się., jaką właściwie ma nazwę — stara wywieszka przy bramie była nieczytelna. Otóż poprzedni właściciele nazywali dworek Laguną Zapomnienia. Domyślałem się, że byli emigrantami włoskiego pochodzenia, ponieważ ściany werandy zdobił fresk domowej roboty, wyobrażający zatokę Neapolu. Dodam, że wykonanie było partackie i po czasie kazałem go przemalować kurytybskiemu malarzowi pokojowemu — rodakowi z kaszubskich okolic. Byliśmy w rozgwarze wojny i nic mogłam pozwolić, żeby u mnie na ścianie widniało coś faszystowskiego. Malarz pozostawił zatokę nie tkniętą, ale domalował do niej parę naszych rybackich kutrów, powiewających banderami, oraz przerobił domki tak, że Neapol w rzeczy samej zaczął przypominać Jastarnię. Miałem z tego powodu potem przykrości, bo posądzono mnie, że jestem kontynuatorem naszej zaborczej ekspansji morskiej. Na razie jeszcze nic 0 tym nie wiedziałem, a że wille w Kurytybie często zdobią malowidła, nie przypuszczałem, że to się rzuca komukolwiek w oczy. Pewnego ranka przyszedł policjant. Cały oblany potem -- byłem tylko w kąpielówkach, za co go przeprosiłem. Miałem jednak wrażenie, że patrzy na mój tors nie tak, jak trzeba. Raczej podejrzliwie. Wytłumaczył swą wczesną wizytę przypadkiem. Miał interes do dawniejszych właścicieli, i nie wiedział, że już się wyprowadzili. Lecz mimo tego nieporozumienia, nie odchodził. Przeciwnie, zajrzał na werandę i zawołał z udanym zaciekawieniem: ? A co to takiego? Que e isto? — To morski widoczek z moich ojczystych stron. Patrzył na zamalowaną ścianę nad wyraz przenikliwie, ale trudno było zrozumieć, co myśli. ? A to? — Wskazał palcem szkuner z proporcem. ? Rybacka łódeczka. ? A tu obok? — To zdaje się wiosło. ? A nie armata?... Cisza, która zapadła, bardzo mi się nie podobała. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Jestem w ogóle nerwowy, ale kiedy czuję na sobie nieufne, a tym bardziej niezasłużone spojrzenia, robię się jeszcze nerwowszy. Odruchowo zaczynam niecodziennie się zachowywać. Spojrzenie policjanta było bardzo niestosowne. Czego ode mnie chciał? Co ja mu takiego zrobiłem....