Ingmar Bergman Laterna magica Przełożył Zygmunt Łanowski Czytelnik • Warszawa 1991 Kiedy urodziłem się w lipcu 1918 r., matka moja zapadła na hiszpankę, byłem w kiepskiej formie i ochrzczono mnie po laicku w szpitalu. Pewnego dnia odwiedził naszą rodzinę stary lekarz domowy, popatrzył na mnie i powiedział: Przecież on umiera z niedożywienia. Babka zabrała mnie wtedy do letniego domku w Dalarnie. W trakcie podróży pociągiem, która wówczas trwała jeden dzień, karmiła mnie ciastem rozmoczonym w wodzie. Kiedy dotarliśmy do celu, byłem prawie nieżywy. Babka znalazła jednak mamkę — miłą, jasnowłosą dziewczynę z sąsiedniej wioski, przybierałem wprawdzie na wadze, ale wymiotowałem i stale bolał mnie brzuszek. Ponadto zapadałem na cały szereg nieokreślonych bliżej chorób i nie mogłem się na dobre zdecydować, czy chcę żyć. W głębi mojej świadomości mogę jeszcze przywołać pamięcią ten stan, odór wydzielin ciała, wilgotne, uwierające powijaki łagodny blask lampki nocnej, drzwi uchylone do sąsiedniego pokoju, głębokie oddechy niańki, szuranie kroków, szept głosów, odblaski słońca w karafce z wodą. Wszystko mogę sobie przypomnieć, ale nie pamiętam żadnego strachu. Ten przyszedł później. Jadalnia wychodziła na ciemne tylne podwórze z wysokim ceglanym murem, wygódką, pojemnikami na śmiecie, tłustymi szczurami i trzepakiem. Siedziałem na czyichś kolanach i karmiono mnie kleikiem. Talerz stał na szarej ceracie z czerwonym szlaczkiem. Emalia była biała z niebieskimi kwiatkami, odbijał;: skąpo światło z okna. Pochylając się na boki i do przodu wypróbowywałem różne punkty widzenia. W miarę tego, jak poruszałem głową, zmieniały się odblaski w talerzu z kleikiem. Nagle zwymiotowałem na to wszystko. To jest przypuszczalnie moje pierwsze wspomnienie: nasza rodzina mieszkała w domu na rogu Skeppargatan i Storgatan. W jesieni 1920 r. przeprowadziliśmy się na Villagatan 22, na Östermalmie. Pachnie świeżo malowane mieszkanie i froterowane parkiety. W dziecinnym pokoju słonecznie żółta korkowa wykładzina i jasne rolety z rycerskim zamkiem i polnymi kwiatami. Ręce matki są miękkie, znajduje czas, żeby opowiadać bajki. Ojciec wstając rano z łóżka wdepnął w nocnik i woła: — Tfu! Do licha! — W kuchni krzątają się dwie dziewczyny z Dalarny, które często i chętnie śpiewają. W sieni naprzeciwko jest towarzyszka zabaw w moim wieku, która nazywa się Tip-pan. Pełna fantazji i inicjatywy. Porównujemy nasze ciała i znajdujemy interesujące różnice. Ktoś nas na tym przyłapuje, ale nic nie mówi. Rodzi się moja siostra, mam cztery lata i sytuacja zmienia się radykalnie: tłusta, szpetna istota gra nagle główną rolę. Zostaję wyeksmitowany z łóżka matki, ojciec promienieje nad wrzeszczącym kłębuszkiem. Demon zazdrości wbił pazur w moje serce, wściekam się, płaczę, fajdam na podłogę i babrzę się kupą. Mój starszy brat i ja, zazwyczaj śmiertelni wrogowie, zawieramy pokój i planujemy różne sposoby uśmiercenia wstrętnego potworka. Ż jakiegoś powodu mój brat uznaje, że ja się najbardziej nadaję do wykonania koniecznego czynu. Pochlebia mi to i szukamy odpowiedniej okazji. W ciche, słoneczne popołudnie zdaje mi się, że jestem sam w mieszkaniu, i wślizguję się do sypialni rodziców, gdzie to stworzenie śpi w swoim różowym koszyku. Przyciągam krzesło i wspinam się na nie, stoję i patrzę na nabrzmiałą twarz i zaślinione usta. Mój brat dał mi wyraźne instrukcje, co mam zrobić. Nie wiadomo czemu źle zrozumiałem jego wskazówki. Zamiast ścisnąć szyję, próbuję zgnieść jej klatkę piersiową. Budzi się natychmiast z przejmującym krzykiem, przyciskam rękę do jej ust, wodniste jasnoniebieskie oczy zezują i łypią, robię krok w tył, by lepiej ją uchwycić, ale tracę oparcie pod stopami i upadam na podłogę. Przypominam sobie, że sam czyn związany jest z gwałtowną przyjemnością, która szybko zmienia się w przestrach. Pochylam się nad fotografiami z dzieciństwa i studiuję twarz mojej matki przez szkło powiększające, usiłuję przeniknąć przez spopielałe uczucia. Tak, kochałem ją i jest na tym zdjęciu bardzo pociągająca: grube włosy z rozdziałkiem nad niskim szerokim czołem, miękki owal twarzy, życzliwe zmysłowe usta, ciepłe szczere spojrzenie spod ciemnych, dobrze ukształtowanych brwi, małe, silne dłonie. Moje czteroletnie serce rozdzierała psia miłość. Nasze wzajemne stosunki nie były jednak proste: moje oddanie przeszkadzało jej i irytowało, moje przejawy czułości i gwałtowne wybuchy niepokoiły ją. Odprawiała mnie często chłodnym, ironicznym tonem. Płakałem z wściekłości i zawodu. Jej stosunek do mego brata był mniej skomplikowany, ponieważ ustawicznie musiała go brać w obronę przed ojcem, który wychowywał go z rygorystyczną surowością, a brutalna chłosta była stale się powtarzającym argumentem tego wychowania. Z wolna zdałem sobie sprawę, że moje na przemian czułe i gwałtowne uwielbienie miało niewielkie oddziaływanie. Zacząłem więc bardzo wcześnie zachowywać się w sposób, który miał się jej podobać i wzbudzać jej zainteresowanie. Ktoś chory budził natychmiast jej współczucie. A że byłem dzieckiem chorowitym z niezliczonymi dolegliwościami, stało się to wprawdzie bolesną, ale niezawodną drogą do jej uczuć. Symulowanie demaskowano jednakże szybko — matka była dyplomowaną pielęgniarką — i karano przykładnie. Inna droga do zwrócenia jej uwagi była niebezpieczniejsza: zdałem sobie sprawę, że matka nie wytrzymywała obojętności i odsuwania się: to była przecież jej broń. Nauczyłem się więc poskramiać moją namiętność i rozpocząłem dziwną grę, której głównym składnikiem była arogancja i chłodna uprzejmość. Zupełnie nie pamiętam, jak się zachowywałem, ale miłość czyni człowieka wynalazcą i udało mi się szybko wzbudzić zainteresowanie moją wrażliwością. Najcięższym problemem było jednak to, że nigdy nie dawano mi możliwości odsłonięcia mojej gry, zrzucenia maski i pogrążenia się w odwzajemnionej miłości. Wiele lat później, gdy moja matka leżała w szpitalu z rurką w nosie po drugim zawale, zaczęliśmy rozmawiać ze sobą o naszym życiu. Ja opowiedziałem jej o namiętności mojego dzieciństwa, a ona przyznała, że ta namiętność ją dręczyła, ale nie tak, jak sądziłem. Zatroskana zwierzyła się słynnemu lekarzowi dziecięcemu, który przestrzegł ją z całą powagą (był to początek lat dwudziestych). Poradził jej, żeby stanowczo odsuwała moje, jak mówił, „chorobliwe zapały". Każde ustępstwo mogło wyrządzić mi szkodę na całe życie. Zachowałem wyraźnie w pamięci wizytę u tego lekarza. Głównym jej powodem było, że wzbraniałem się pójść do szkoły, mimo iż skończyłem już sześć lat. Dzień po dniu wleczono albo zanoszono mnie wrzeszczącego ze strachu do klasy. Wymiotowałem na wszystko, co widziałem, mdlałem i dostawałem zawrotów głowy. W końcu zwyciężyłem i moje uczęszczanie do szkoły przesunięto na przyszłość, ale wizyty u tego wybitnego pediatry nie dało się uniknąć. Doktor miał wielką brodę, wysoki kołnierzyk i pachniał cygarami. Zsunął mi spodenki, ujął jedną ręką mój niepokaźny narząd i palcem wskazującym drugiej ręki nakreślił trójkąt nad kroczem, mówiąc do mojej matki, która siedziała na ukos za mną w bramowanym futrem płaszczu i ciemnozielonym aksamitnym kapeluszu z woalką: — Tu chłopczyk wciąż jeszcze wygląda jak dziecko. Kiedy wróciliśmy od lekarza, ubrano mnie w mój bladożółty fartuszek z czerwonym szlaczkiem i z kotem wyhaftowanym na kieszonce. Dostałem gorącą czekoladę i kanapkę z serem. Potem wkroczyłem do odzyskanego dziecinnego pokoju, mój brat był chory na szkarlatynę i mieszkał gdzie indziej (miałem oczywiście nadzieję, że umrze, była to wtedy groźna choroba). Z szafki z zabawkami wyjąłem drewniany wózek z czerwonymi kołami i żółtymi osiami i zaprzągłem między hołoble drewnianego konika. Zagrożenie szkołą zbladło i zmieniło się w przyjemne wspomnienie sukcesu. Pewnego deszczowego dnia na początku 1965 roku matka zadzwoniła do teatru i oznajmiła, że ojca zabrano do szpitala, gdzie ma być operowany na złośliwy tumör w przełyku. Chciała, żebym go odwiedził. Odparłem, że nie mam ochoty ani czasu, że ojciec i ja nie mamy sobie nic do powiedzenia, że jest on dla mnie osobą obojętną i z pewnością tylko bym go przestraszył i wprawił w zakłopotanie, gdyby się okazało, że leży na łożu śmierci. Matka rozgniewała się. Upierała się przy swoim. Ja również się rozzłościłem i wyprosiłem sobie uczuciowy szantaż. To wieczne wymuszanie: możesz chyba zrobić to dla mnie. Matka wpadła w furię i zaczęła płakać, stwierdziłem, że łzy nigdy nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Po czym rzuciłem słuchawkę. Tego samego wieczora miałem dyżur w teatrze, obchodziłem sceny, rozmawiałem z aktorami i wpuszczałem publiczność, która spóźniła się z powodu szalejącej śnieżnej zamieci. Prawie przez cały czas siedziałem w swoim pokoju i pracowałem nad scenografią do „Dochodzenia" Petera Weissa. Zadzwonił telefon, dziewczyna z centralki zgłosiła, że na dole stoi pani Bergman i domaga się rozmowy z szefem teatru. Jako że było kilka pań Bergman do wyboru, zapytałem gniewnie, jaka znowu cholerna pani Bergman. Dziewczyna z centrali trochę przerażona odparła, że to matka szefa teatru chce rozmawiać z synem — natychmiast. Zabrałem matkę do siebie. Przedostała się do teatru przez śnieżną zadymkę. Wciąż jeszcze była mocno zdyszana z powodu wysiłku, kiepskiego serca i gniewu. Poprosiłem, żeby usiadła i zapytałem, czy podać jej filiżankę herbaty. Odparła, że ani jej się śni siadać i wcale nie chce pić herbaty. Chodzi jej tylko o to, aby usłyszeć, jak powtarzam wszystkie te grubiaństwa, okrutne i brutalne słowa, które poprzednio wypowiedziałem po południu przez telefon. Chciała zobaczyć, jaki mam wyraz twarzy, gdy zapieram się i znieważam moich rodziców. Śnieg topniał na odzianej w futro małej osóbce i tworzył ciemne plamy na dywanie. Była bardzo blada, oczy miała czarne z gniewu, a nos czerwony. Usiłowałem ją objąć i pocałować, ale odepchnęła mnie i wymierzyła mi policzek. (Matczyna technika policzkowania była nieprześcigniona. Uderzenie było błyskawicznie szybkie i wymierzone lewą ręką, na której dwie ciężkie obrączki ślubne dodawały karze bolesnego nacisku.) Roześmiałem się i matka zaczęła gwałtownie płakać. Osunęła się z pewną wprawą na krzesło przy stole posiedzeń i zakryła twarz prawą ręką, drugą szukając nerwowo w torebce chusteczki do nosa. Usiadłem przy niej zapewniając, że naturalnie odwiedzę ojca, żałuję tego, co powiedziałem, i z całego serca proszę ją o wybaczenie. Uścisnęła mnie gwałtownie i powiedziała, że teraz już nie będzie mi przeszkadzać ani minuty dłużej. Po czym napiliśmy się herbaty i rozmawialiśmy w zgodzie do drugiej w nocy. To, co tu zrelacjonowałem, wydarzyło się we wtorek. W najbliższą niedzielę zadzwoniła znajoma rodziny, która mieszkała u mojej matki w czasie pobytu ojca w szpitalu, i prosiła, żebym natychmiast przyszedł, gdyż matka ciężko zachorowała. Lekarka matki, profesor Nanna Schwartz, była w drodze i chwilowo atak osłabł. Pospieszyłem na Storgatan 7. Pani profesor otworzyła mi drzwi i od razu powiedziała, że matka kilka minut wcześniej zmarła. Ku memu zdumieniu zacząłem gwałtownie płakać, nie mogąc się opanować. Przeszło to szybko, stara lekarka stała w milczeniu, trzymając mnie za rękę. Kiedy się uspokoiłem, powiedziała, że wszystko poszło dość szybko, w dwóch falach po dwadzieścia minut każda. W krótką chwilę potem zostałem sam z matką w pustym mieszkaniu. Leżała w łóżku, odziana w białą flanelową koszulę nocną i niebieski szydełkowany kaftanik, z głową odwróconą trochę na bok i lekko rozchylonymi wargami. Była blada, z cieniami wokół oczu, ciemne jeszcze włosy miała pięknie uczesane — choć nie, włosy nie były już ciemne, raczej żelaziście szare i w ostatnich latach krótko ostrzyżone, ale w pamięci zachowałem jej obraz z ciemnymi włosami, może z siwymi pasemkami. Ręce spoczywały splecione na piersi. Na lewym palcu wskazującym przylepiony był mały plaster. Pokój przepełniło nagle silne zimowo-wiosenne światło. Mały budzik tykał żwawo na nocnym stoliku. Zdawało mi się, że matka oddycha, że pierś jej unosi się, że słyszę cichy oddech, zdawało mi się, że drgają jej powieki, zdawało mi się, że śpi i właśnie ma się obudzić: zdradliwa igraszka przyzwyczajenia z rzeczywistością. Siedziałem tam przez kilka godzin. Dzwony u Hedvig Eleonory dzwoniły na główne południowe nabożeństwo, światło wędrowało, skądś słychać było muzykę fortepianową. Nie sądzę, bym ją opłakiwał, nie sądzę też, bym coś myślał, nie sądzę nawet, że obserwowałem lub inscenizowałem siebie samego — z tą zawodową chorobą, która bezlitośnie towarzyszyła mi przez życie i tak często okradała mnie z moich najgłębszych przeżyć lub je rozszczepiała. Nie pamiętam zbyt wiele z godzin spędzonych w pokoju matki. Tym, co pamiętam najlepiej, jest plasterek na jej lewym palcu wskazującym. Tego samego popołudnia odwiedziłem ojca w szpitalu i powiedziałem mu o śmierci matki. Zniósł dobrze operację i wyszedł też z zapalenia płuc, które się po niej wywiązało. Siedział w szpitalnym niebieskim fotelu, ubrany w swój stary szlafrok, był schludny i gładko ogolony. Długa koścista dłoń opierała się na rączce laski. Patrzył na mnie, nie odwracając spojrzenia. Oczy jego były przenikliwe, spokojne, szeroko otwarte. Gdy już opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, skinął tylko głową, żebym zostawił go samego. Nasze wychowanie opierało się w przeważającej mierze na pojęciach takich jak grzech, przyznanie się do winy, kara, przebaczenie i łaska, na konkretnych czynnikach w stosunkach dzieci i rodziców między sobą i z Bogiem. Była w tym jakaś logika, którą akceptowaliśmy i zdawało nam się, że ją rozumiemy. Może ten fakt przyczynił się do naszego bezwolnego przyswajania sobie nazizmu. Nigdy nie słyszeliśmy o wolności i jeszcze mniej wiedzieliśmy, jak smakuje. W systemie hierarchicznym wszystkie drzwi są zamknięte. Kary były zatem czymś oczywistym, nigdy nie kwestionowanym. Mogły być szybkie i proste jak policzek lub klaps po tyłku, ale były też bardzo pomysłowe, z pokolenia na pokolenie coraz bardziej wyrafinowane. Jeśli Ernst Ingmar zsiusiał się w majtki, co zdarzało się nader często i łatwo, musiał przez resztę dnia nosić krótką do kolan czerwoną spódniczkę. Uważano to za niewinną i śmieszną nauczkę. Starszego brata karano przykładnie: zaczynało się to od wykrycia przewinienia. Winowajca przyznawał się do winy w niższej instancji, to znaczy przed służącymi lub przed matką albo przed którąś z niezliczonych krewniaczek, które przy różnych okazjach mieszkały na plebanii. Bezpośrednim następstwem przyznania się do winy był chłód, który otaczał winowajcę. Nikt nie odzywał się do niego ani mu nie odpowiadał. Miało to, jeśli dobrze rozumiem, skłonić winowajcę, by zapragnął kary i przebaczenia. Po obiedzie i kawie wzywano strony do pokoju ojca. Tam odbywały się nowe przesłuchania i nowe przyznania się do winy. Następnie przynoszono trzcinę i trzeba było samemu podać, na ile uderzeń się zasługuje. Gdy wysokość kary została ustalona, przynoszono zieloną, twardo wypchaną poduszkę, spuszczano delikwentowi spodnie i kalesony, kładziono na brzuchu na poduszce, ktoś trzymał go mocno za kark i wymierzano mu uderzenia. Nie mogę powiedzieć, by to zbytnio bolało, bolesny był cały ten rytuał i upokorzenie. Mego brata spotykało coś gorszego. Wiele razy matka siedziała przy jego łóżku i kładła mu kompresy na grzbiet, gdzie uderzenia trzciny pozostawiły na spękanej skórze krwawe pręgi. A że nienawidziłem brata i bałem się jego nagłych wybuchów gniewu, znajdowałem wielkie zadowolenie w tym, że karano go tak surowo. Gdy uderzenia już wymierzono, trzeba było pocałować ojca w rękę, po czym otrzymywało się przebaczenie i brzemię grzechów spadało na ziemię, następowało wyzwolenie i łaska, trzeba było wprawdzie iść do łóżka bez kolacji i wieczornej lektury, ale mimo to ulga była wielka. Istniała ponadto swoista dotkliwa kara, która mogła być bardzo nieprzyjemna dla dziecka udręczonego lękiem przed ciemnością, a mianowicie dłuższe lub krótsze zamknięcie w specjalnej komórce. Alma z kuchni opowiadała, że właśnie w tej komórce mieszka małe stworzenie, które zjada niegrzecznym dzieciom palce u nóg. Słyszałem wyraźnie, że coś się tam rusza w ciemności, strach przenikał mnie do szpiku kości, nie pamiętam już, co wyprawiałem, przypuszczalnie wdrapywałem się na półki i wieszałem na hakach, aby uniknąć utraty palców u nóg. Ta forma kary przestała mnie jednak przerażać, odkąd znalazłem rozwiązanie: ukryłem w kącie latarkę kieszonkową z czerwonym i zielonym światłem. Gdy mnie zamykano, odszukiwałem moją latarkę i kierowałem snop światła na ścianę wyobrażając sobie, że jestem w kinie. Pewnego razu, kiedy otwarto drzwi, leżałem na podłodze z zamkniętymi oczyma udając nieprzytomnego. Wszyscy przerazili się z wyjątkiem matki, która podejrzewała, że symuluję, ale nie było na to żadnych dowodów i obeszło się bez dalszej kary. Karą był też zakaz chodzenia do kina, zakaz jedzenia, leżenie w łóżku, areszt w pokoju, dodatkowe ćwiczenia rachunkowe, uderzenie trzciną po dłoniach, ciągnięcie za włosy, karne odsyłanie do kuchni (co mogło być dość przyjemne) lub sam tylko okazywany przez jakiś czas chłód i tak dalej. Rozumiem dziś desperację moich rodziców. Rodzina pastora żyje wystawiona na widok publiczny. Dom musi zawsze stać otworem. Nieustanna jest krytyka i komentarze parafian. I ojciec i matka byli oboje perfekcjonistami, którzy z pewnością uginali się pod tym absurdalnym brzemieniem. Ich dzień pracy nie miał granic, pożycie małżeńskie było trudne, wewnętrzna dyscyplina żelazna. Obaj synowie zdradzali cechy charakteru, które oni oboje nieustannie poskramiali w sobie samych. Mój brat nie umiał chronić siebie i swego buntu. Ojciec włożył całą siłę woli, żeby go złamać, co niemal mu się udało. Moją siostrę oboje rodzice kochali miłością gwałtowną i zachłanną. Ona odpowiadała całkowitym zaparciem się siebie i miękką bojaźliwością. Myślę, że los obszedł się najłagodniej ze mną, dzięki temu że wykształciłem w sobie kłamcę. Stworzyłem zewnętrzną osobę, która miała bardzo mało wspólnego z moją rzeczywistą istotą. Ale że nie potrafiłem oddzielać mego tworu od mojej osoby, szkody stąd wynikłe miały konsekwencje, sięgające daleko w dorosłe życie i twórczość. Czasem muszę pocieszać się, że ten, kto żył w kłamstwie, kocha prawdę. Moje pierwsze świadome kłamstwo wryło mi się wyraźnie w pamięć. Ojciec został pastorem przy szpitalu, przenieśliśmy się do żółtej willi na skraju wielkiego parku graniczącego z laskiem Lill-Jansskogen. Był mroźny zimowy dzień. Wraz z bratem i jego kolegami bombardowaliśmy śnieżkami oranżerię na skraju parku. Stłukło się wiele szybek. Ogrodnik podejrzewał nas i zameldował o całej sprawie ojcu. Nastąpiło przesłuchanie. Brat przyznał się do winy, jego koledzy również. Stałem w kuchni, pijąc szklankę mleka. Alma wyrabiała ciasto przy stole kuchennym. Przez zamglone parą okno mogłem dostrzec szczytową ścianę uszkodzonej cieplarni. Siri weszła do kuchni i opowiedziała o wymierzanych okropnych karach. Zapytała mnie, czy brałem udział w tych wandalskich wyczynach, czemu już zaprzeczyłem przy wstępnym przesłuchaniu (chwilowo uniewinniony z braku dowodów). Gdy Siri żartobliwie zapytała jakby mimochodem, czy udało mi się stłuc szybkę, zdałem sobie natychmiast sprawę, że chce mnie omotać i odparłem spokojnym głosem, że stałem tam i przyglądałem się przez chwilę, rzuciłem parę śnieżek, które trafiły mego brata, ale potem odszedłem, bo zmarzłem w stopy. Pamiętam dokładnie, że myślałem: tak się robi, gdy się kłamie. Było to odkrycie rozstrzygające. Niemal w taki sam racjonalny sposób jak Don Juan Moliera postanowiłem zostać Obłudnikiem. Nie chcę twierdzić, że zawsze mi się to udawało. Niekiedy z powodu braku doświadczenia zostawałem zdemaskowany, czasem wkraczały osoby postronne. W naszej rodzinie była niezmiernie bogata dobrodziejka, która nazywała się ciotka Anna. Urządzała przyjęcia dla dzieci ze sztuczkami magicznymi i innymi zabawami, rozdawała zawsze drogie i bardzo pożądane prezenty gwiazdkowe i zabierała nas każdej wiosny na premiery do cyrku Schumanna w Djurg?rden. Wydarzenie to zawsze wprawiało mnie w gorączkowe podniecenie: jazda samochodem z umundurowanym szoferem ciotki Anny, wchodzenie do ogromnego, rzęsiście oświetlonego drewnianego budynku, tajemnicze zapachy, ogromny kapelusz ciotki Anny, grzmiąca orkiestra, magia przygotowań do występów, ryk drapieżników za czerwonymi draperiami korytarzy dla jeźdźców. Ktoś szepnął, że w ciemnej szczelinie pod kopułą pokazał się lew, klowni byli przerażający i zwariowani, zasypiałem z emocji i budziłem się przy cudownej muzyce: młoda kobieta w bieli jeździła na ogromnym czarnym ogierze. Owładnęła mną miłość do tej młodej kobiety. Włączyłem ją do moich igraszek fantazji i nazwałem Esmeraldą (może tak się nazywała). Moje zmyślenia doznały w końcu nader krytycznego zetknięcia z rzeczywistością, gdy pod przysięgą milczenia zwierzyłem się memu koledze ze szkolnej ławki, który nazywał się Nisse, że rodzice sprzedali mnie do cyrku Schumanna, że wkrótce zabiorą mnie z domu i ze szkoły i że będę się kształcił na akrobatę razem z Esmeraldą, uważaną za najpiękniejszą kobietę świata. Nazajutrz moja bujda była szeroko rozpowszechniona i wyśmiewana. Wychowawczyni klasy uznała sprawę za tak poważną, że oburzona napisała list do mojej matki. Doszło do straszliwej rozprawy. Przypierano mnie do muru, upokarzano i wyśmiewano w szkole i w domu. W pół wieku później zapytałem matkę, czy pamięta tę historię ze sprzedaniem do cyrku. Pamiętała doskonale. Spytałem wtedy, dlaczego nikt się nie śmiał ani nie odczuwał tkliwości wobec tak ogromnej fantazji i śmiałości. Ktoś mógł przecież także zadać sobie pytanie, dlaczego siedmiolatek pragnie porzucić dom, żeby być sprzedanym do cyrku. Matka odparła, że rodzice już przy wielu okazjach borykali się z moimi kłamstwami i fantazjowaniem. W swej udręce matka zwróciła się po radę do słynnego lekarza dziecięcego. Podkreślił on, jak ważne jest dla dziecka, by w porę nauczyło się rozróżniać fantazję i rzeczywistość. Gdy zatem stanęli wobec bezczelnego i jaskrawego kłamstwa, trzeba było je przykładnie ukarać. Ja sam zemściłem się na moim byłym przyjacielu, ścigając go na szkolnym dziedzińcu z finką brata. Gdy jedna z nauczycielek rzuciła się, aby nas rozdzielić, usiłowałem ją zabić. Zostałem zawieszony w prawach ucznia i dostałem tęgie lanie. Mój fałszywy przyjaciel zapadł później na paraliż dziecięcy i umarł, co mnie ucieszyło. Klasę, jak to było w zwyczaju, rozpuszczono do domu na trzy tygodnie i wszystko zostało zapomniane. Jednakże ja nadal fantazjowałem o Esmeraldzie. Nasze przygody stawały się coraz niebezpieczniejsze, a nasza miłość coraz namiętniejsza. Na razie zaś zaręczyłem się z dziewczynką z mojej klasy, która miała na imię Gladys. Tym samym zdradziłem Tippan, moją wierną towarzyszkę zabaw. Park przy szpitalu Sophiahemmet jest wielki, zwrócony frontem ku Valhallavägen, jedną stroną ku Stadionowi, drugą ku Wyższej Szkole Technicznej i ciągnie się daleko w głąb Lill-Jansskogen. Budynki szpitalne, których wtedy nie było tak wiele, leżą rozrzucone na dużym pagórkowatym terenie. Buszowałem tu dość swobodnie i przydarzyło mi się tam niejedno. Moje zainteresowanie wzbudzała zwłaszcza kaplica grobowa, mały budyneczek z cegły w głębi parku. Dzięki przyjaźni z portierem szpitala, który zajmował się transportami między szpitalem i kaplicą, nasłuchałem się mnóstwa ciekawych historii i naoglądałem licznych zwłok w różnych stadiach rozkładu. Innym budynkiem, dokąd wstęp był właściwie wzbroniony, była kotłownia, gdzie ogień buzował w czterech potężnych kotłach. Węgiel przywożono na platformach, czarne postacie wrzucały go w ogień. Wozy zaprzężone w ciężkie perszerony przyjeżdżały kilka razy w tygodniu. Worki znosili do otwartych stalowych drzwiczek wozacy w kapturach z worka. Od czasu do czasu przybywały potajemnie transporty krwawych narządów i amputowanych członków do spalenia w piecach. W co drugą niedzielę ojciec odprawiał nabożeństwo w kaplicy szpitalnej, wypełnionej pielęgniarkami w czarnych świątecznych uniformach z krochmalonymi białymi fartuchami i czepkami na schludnie uczesanych głowach. Naprzeciwko plebanii znajdował się Solhemmet — Słoneczny Dom — gdzie mieszkały bardzo stare pielęgniarki, które poświęciły swoje życie szpitalowi. Zachowywały się jak zakonne mniszki i przestrzegały surowych klasztornych reguł. Mieszkanki Solhemmet mogły zaglądać prosto do plebanii. I tak też robiły. Prawdę mówiąc, myślę o swoich wczesnych latach z przyjemnością i zaciekawieniem. Fantazja i zmysły dostawały pożywkę i nie pamiętam, by mi kiedykolwiek było nudno. Dni i godziny eksplodowały raczej różnymi osobliwościami, nieoczekiwanymi sceneriami, magicznymi chwilami. Mogę wciąż jeszcze wędrować po krajobrazie mego dzieciństwa i ponownie przeżywać światła, zapachy, ludzi, miejsca, chwile, gesty, akcenty i przedmioty. Rzadko są to epizody nadające się do opowiedzenia, raczej krótkie lub długie, na chybił trafił nagrane filmy bez pointy. Prerogatywy dzieciństwa: poruszać się bez przeszkód między magią i owsianką, między bezgranicznym strachem i nieokiełznaną radością. Nie było żadnych granic oprócz zakazów i reguł, podobnych do cieni, najczęściej niepojętych. Wiem na przykład, że nie rozumiałem, o co chodzi z tym czasem: musisz się wreszcie nauczyć punktualności, dostałeś przecież zegarek, nauczyłeś się, jak go używać. Mimo to czas jakby nie istniał. Spóźniałem się do szkoły, spóźniałem się na posiłki. Wałęsałem się beztrosko po szpitalnym parku, wypatrywałem i fantazjowałem, czas przestawał istnieć, coś przypominało mi, że prawdopodobnie jestem głodny, no i wybuchała awantura. Trudno było oddzielić twory fantazji od tego, co uważano za rzeczywiste. Gdybym się wysilił, potrafiłbym może sprawić, by rzeczywistość była realna, ale istniały na przykład duchy i upiory. Co miałem z nimi zrobić? A bajki? Czy były realne? Bóg i aniołowie? Jezus Chrystus? Adam i Ewa? Potop? Jak to właściwie było z Abrahamem i Izaakiem, czy zamierzał podciąć gardło synowi? Wpatrywałem się podniecony w sztych Dorégo, identyfikowałem się z Izaakiem, to było realne: ojciec chce poderżnąć gardło Ingmarowi, co to będzie, jeśli Anioł się spóźni. Wtedy będą musieli płakać. Krew płynie, a Ingmar uśmiecha się blado. Rzeczywistość. A potem przyszedł kinematograf. Było to w okresie przed Bożym Narodzeniem. Niezmiernie bogata ciotka Anna przysłała już swego umundurowanego szofera, pana Janssona, z całym mnóstwem prezentów, które zgodnie ze zwyczajem umieszczono w gwiazdkowym koszu w komórce pod schodami na piętro. Zwłaszcza jedna paczka przyciągała moją podnieconą ciekawość: była brązowa i kanciasta, a na opakowaniu widniał napis „Forsners". Forsners była to firma fotograficzna na Hamngatan. Sprzedawano tam nie tylko aparaty fotograficzne, ale także prawdziwe kinematografy. Bardziej niż czegokolwiek pragnąłem kinematografu. Przed rokiem byłem pierwszy raz w kinie i oglądałem film, nakręcony według znanej książki dla dzieci, który opowiadał o koniu, zdaje mi się, że nazywał się „Piękny Karosz". Film szedł w kinie Sturebiografen, a my siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na balkonie. Dla mnie był to początek. Ogarnęła mnie gorączka, która nigdy mi nie przeszła. Bezgłośne cienie zwracają ku mnie blade twarze i przemawiają niesłyszalnymi głosami do moich najtajniejszych uczuć. Sześćdziesiąt lat minęło, i nic się nie zmieniło, to wciąż ta sama gorączka. Później w jesieni odwiedziłem pewnego szkolnego kolegę, który miał kinematograf i kilka filmów, i urządził naturalnie przedstawienie dla mnie i Tippan. Mnie pozwolono kręcić korbką aparatu, podczas gdy gospodarz baraszkował z Tippan. Święta były eksplozją przyjemności. Matka reżyserowała je twardą ręką. Za tą orgią gościnności, posiłków, zjeżdżających się krewniaków, podarunków gwiazdkowych i kościelnych uroczystości musiał kryć się poważny organizacyjny wysiłek. Sama Wigilia była u nas dość spokojną uroczystością, która zaczynała się nabożeństwem świątecznym w kościele o godzinie piątej, po czym następował wesoły, ale powściągliwy posiłek, zapalanie choinki, odczytanie świątecznej ewangelii i wczesne pójście do łóżka, gdyż musieliśmy wstawać w porę na jutrznię, która wówczas była rzeczywiście jutrznią. Nie rozdawano żadnych prezentów gwiazdkowych, ale wieczór był radosny i pogodny, stanowił podniecający prolog pierwszego dnia Świąt. Po rannym nabożeństwie z zapalonymi świecami i trąbkami odbywało się świąteczne śniadanie. Ojciec miał już wtedy za sobą swoje profesjonalne obowiązki i zmieniał ubiór pastora na bonżurkę. Był w swoim najweselszym nastroju i wygłaszał do gości improwizowane mówki wierszem, śpiewał specjalnie na tę okazję skomponowaną piosenkę, wznosił toasty, przedrzeźniał swoich konfratrów i doprowadzał wszystkich do śmiechu. Myślę czasem o jego wesołej lekkości, beztrosce, czułości, życzliwości, o jego werwie. O tym wszystkim, co tak łatwo przesłaniała posępność, surowość, brutalność, odgradzanie się chińskim murem. Sądzę, że często wyrządzałem ojcu w pamięci wielką krzywdę. Po śniadaniu szliśmy wszyscy do łóżek i spaliśmy przez kilka godzin. Domowa organizacja musiała jednak działać, o godzinie drugiej, właśnie o zmierzchu, podawano na podwieczorek kawę. Dom był otwarty dla wszystkich, którzy mieli ochotę złożyć życzenia świąteczne na plebanii. Wielu z naszych przyjaciół muzykowało i po południu urządzano zwykle improwizowany koncert. Tak zbliżała się kulminacja pierwszego dnia Świąt, którą była lukullusowa wieczerza. Odbywała się ona w obszernej kuchni, gdzie chwilowo zacierała się hierarchia społeczna. Całe jedzenie stało na kredensiku i na przykrytych zlewach. Rozdawanie gwiazdkowych podarków celebrowano przy stole jadalnym. Wnoszono kosze, ojciec urzędował z cygarem i szklanką ponczu, rozdawano podarunki, wygłaszano wierszyki, oklaskiwano i komentowano. Żaden prezent nie obył się bez wiersza. I teraz właśnie nastąpi ta historia z kinematografem. Dostał go mój brat. Natychmiast zacząłem ryczeć, zostałem skarcony, schowałem się pod stołem, gdzie dalej się wściekałem, upomniano mnie, żebym przynajmniej zachowywał się cicho, wybiegłem do dziecinnego pokoju, kląłem i pomstowałem, zamierzałem uciec z domu, w końcu ze zmartwienia usnąłem. Kolacja trwała dalej. Późnym wieczorem zbudziłem się. Gertruda śpiewała na dole ludową pieśń, paliła się nocna lampka. Na wysokiej komódce lśnił słabo przezroczysty parawanik ze żłóbkiem i hołdem pasterzy. Na białym rozkładanym stoliku, pośród innych prezentów mego brata, stał kinematograf ze swoim zakrzywionym kominkiem, pięknie oprawną w mosiądz soczewką i stojakiem na rolki z filmem. Powziąłem szybką decyzję, zbudziłem mego brata i zaproponowałem mu transakcję. Oferowałem moich stu ołowianych żołnierzy w zamian za kinematograf. A że Dag posiadał wielką armię i zawsze był wplątany w wojenne gry ze swymi przyjaciółmi, zawarliśmy umowę ku obopólnemu zadowoleniu. Kinematograf był mój. Nie była to jakaś skomplikowana machina. Źródłem światła była lampa naftowa, a korba łączyła się z zębatym kołem i krzyżem maltańskim. W tylnej krótkiej ściance blaszanej skrzynki umieszczone było proste lusterko odblaskowe. Za soczewką znajdował się pojemnik na kolorowe przezrocza. Do aparatu należało także fioletowe, czworokątne pudełko. W nim mieściło się kilka szklanych przezroczy oraz 35- milimetrowa taśma filmowa w kolorze sepii. Była ona mniej więcej trzy metry długa i sklejona w pętlę. Na pokrywce znajdowało się objaśnienie: film nazywał się „Frau Holle". Nikt nie wiedział, kim była owa „Frau Holle", ale później okazało się, że był to ludowy odpowiednik śródziemnomorskiej bogini miłości. Nazajutrz rano wśliznąłem się do obszernej szafy ściennej w dziecinnym pokoju, ustawiłem kinematograf na skrzynce po cukrze, zapaliłem lampę naftową i skierowałem źródło światła na pobieloną ścianę. Następnie założyłem film. Na ścianie pojawił się obraz łąki. Na łące spała młoda kobieta, odziana w strój ludowy. Wtedy poruszyłem korbką (nie mogę wytłumaczyć, nie mogę znaleźć słów na określenie mego podniecenia, w każdej chwili mogę odtworzyć w pamięci zapach rozgrzanego metalu, woń kurzu i środków przeciw molom w szafie ściennej, korbkę w mojej dłoni, drgający prostokąt na ścianie). Poruszyłem korbką i dziewczyna zbudziła się, usiadła, podniosła się powoli, rozpostarła ramiona, okręciła się w koło i znikła z prawej strony ekranu. Gdy w dalszym ciągu obracałem korbką, leżała tam znowu i wykonywała dokładnie te same ruchy. Poruszała się. Dzieciństwo na plebanii przy szpitalu Sophiahemmet: rytm dnia powszedniego, dni urodzin, uroczystości kościelne, niedziele, obowiązki, zabawy, swoboda, przestrzeganie reguł i bezpieczeństwo. Zimą wędrówki do szkoły w ciemnościach, na wiosnę gra w kamyki i wycieczki rowerem, jesienne niedzielne wieczory z głośnym czytaniem przy kominku. Nie wiedzieliśmy, że matka przeżyła gwałtowny romans i że ojciec popadł w ciężką depresję. Matka przygotowywała się do zerwania małżeństwa, ojciec groził, że odbierze sobie życie, pojednali się jednak i postanowili żyć ze sobą dalej „ze względu na dzieci", jak się to wówczas nazywało. My nie zauważyliśmy niczego albo bardzo niewiele. Pewnego jesiennego wieczoru byłem zajęty swoim aparatem filmowym w pokoju dziecinnym, moja siostra zasnęła w pokoju matki, a brat był na ćwiczeniach strzeleckich. Nagle usłyszałem gwałtowną wymianę zdań na parterze. Matka płakała, a ojciec perorował z gniewem. Były to przerażające dźwięki, których nigdy przedtem nie słyszałem. Wymknąłem się na schody i zobaczyłem ojca i matkę w gwałtownej sprzeczce na dole w hallu. Matka usiłowała wyszarpnąć swój płaszcz, który ojciec mocno trzymał. Po chwili puściła płaszcz i pobiegła w stronę drzwi. Ojciec zdążył przed nią i odepchnął ją na bok, stanął zagradzając drzwi. Matka rzuciła się na niego i zaczęli się mocować. Uderzyła ojca w twarz, a on pchnął ją ku ścianie, tak że straciła równowagę i upadła. Krzyknąłem głośno. Moja siostra zbudziła się na ten hałas i wyszła na schody. Matka zaczęła płakać. Oboje rodzice pohamowali się. Nie pamiętam dokładnie, co nastąpiło potem. Matka siedziała na kanapie w swoim pokoju, z nosa leciała jej krew. Usiłowała uspokoić moją siostrę. Ja stoję w pokoju dziecinnym i patrzę na kinematograf, potem padam na kolana i ślubuję Bogu oddać film i aparat, jeśli matka i ojciec się pogodzą. Zostałem wysłuchany. Dziekan parafii Hedvig Eleonory (szef ojca) zajął się tą sprawą. Rodzice pojednali się, a niezmiernie bogata ciotka Anna zabrała ich w długą podróż po Włoszech. Sprowadziła się do nas babka, ład i porządek oraz iluzoryczne bezpieczeństwo zostały przywrócone. Babka mieszkała przeważnie w Uppsali, ale miała też piękny domek letni w Dalarnie. Gdy około trzydziestki owdowiała, podzieliła na pół wspaniałe mieszkanie na Trädg?rdsgatan i przeprowadziła się do pięciu pokoi z kuchnią i służbówką. Na początku mego żywota mieszkała tam samotnie z panną Ellen Nilsson, nieulegającym przemianom w czasie sm?landzkim zabytkiem, która dobrze gotowała, była surowo religijna i rozpieszczała nas, dzieci. Gdy babka umarła, Ellen kontynuowała swoją działalność u mojej matki, kochana i wzbudzająca respekt. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat zapadła na raka krtani, posprzątała swój pokój, napisała testament, zamieniła zakupiony przez matkę bilet drugiej klasy na bilet trzeciej klasy i pojechała do swojej siostry w Pataholm, gdzie w kilka miesięcy później umarła. Ellen Nilsson, nazywana przez nas, dzieci, „Lalla", żyła z rodzinami mojej babki i matki ponad pięćdziesiąt lat. Babka i Lalla żyły w symbiozie pełnej temperamentu, rozdźwięków i pojednań, jednak nigdy nie kwestionowanej. Dla mnie to duże (może nie tak wielkie) mieszkanje na cichej Trädg?rdsgatan było kwintesencją bezpieczeństwa i magii. Liczne zegary odmierzały czas, światło słoneczne wędrowało po bezkresnej zieloności dywanów. Ogień buzujący w kaflowych piecach pachniał, huczał w kominie, a drzwiczki szczękały. Ulicą czasem przejeżdżały jakieś sanki z dzwonkami. W katedrze dzwoniono na nabożeństwo albo pochówek. Rano i wieczorem słychać było dzwon Gunilla, kruchy i odległy. Staroświeckie meble, ciężkie zasłony, ciemne obrazy. Na końcu długiego, mrocznego korytarza znajdował się interesujący pokoik z czterema otworami, wywierconymi w drzwiach tuż przy podłodze, z czerwonymi tapetami i tronem z mahoniu i pluszu, z mosiężnymi okuciami i ozdobami. Do tronu prowadziły dwa stopnie, pokryte miękkim dywanikiem. Gdy się podniosło ciężką pokrywę fotela, przed oczyma otwierała się przepaść, pełna mroku i zapachów. Trzeba było odwagi, by usiąść na tronie babki. W korytarzu stał wysoki żelazny piec, który wydawał specjalny zapach płonącego węgla i rozgrzanego metalu. W kuchni Lalla przyrządzała obiad, pożywny kapuśniak; ciepły i zawiesisty zapach rozchodzi się po mieszkaniu i łączy w wyższe związki ze słabymi wyziewami tajemnego pokoiku. Dla małej osoby, która chodzi z nosem przy podłodze, dywany pachną świeżo i mocno przeciwmolowymi środkami, które wsysają w siebie, kiedy leżą zwinięte podczas letnich miesięcy. Co piątek Lalla naciera sędziwe parkiety woskiem i terpentyną, zapach jest odurzający. Sękate i szorstkie drewniane podłogi pachną szarym mydłem. Korkowe maty czyści się śmierdzącą mieszaniną chudego kwaśnego mleka i wody. Ludzie chodzą na ogół jak całe symfonie zapachów: puder, perfumy, mydło dziegciowe, mocz, płeć, pomada, brud i swąd jedzenia. Niektórzy pachną człowiekiem w ogóle, jedni pachną bezpiecznie, inni groźnie. Gruba ciotka ojca, Emma, nosi perukę, którą przykleja do łysej głowy specjalnym klejem. Babka pachnie „gliceryną i różaną wodą", swego rodzaju wodą kolońską, którą całkiem po prostu kupuje się w aptece. Matka pachnie słodko jak wanilia, ale gdy wpadnie w złość, występują jej kropelki potu na puszysty wąsik i wydzielają ledwie wyczuwalny zapach metalu. Młoda, pulchna i ruda niańka, która ma na imię Märit i utyka na nogę, ma zapach ulubiony przeze mnie. Nie ma nic lepszego, jak leżeć w jej łóżku i na jej ramieniu, z nosem wtulonym w jej szorstką bieliznę. Zaginiony świat blasków, zapachów, dźwięków. Kiedy jestem odprężony i właśnie mam zasnąć, potrafię wędrować z pokoju do pokoju, widzę każdy szczegół, wiem i poznaję. W atmosferze spokoju u babki otwierały się moje zmysły i pragnęły zachować to wszystko na zawsze. Gdzie podziało się to wszystko, czy któreś z moich dzieci odziedziczyło moje wrażenia zmysłowe, czy można odziedziczyć takie wrażenia, przeżycia, doznania? Dni, tygodnie i miesiące u babki odpowiadały przypuszczalnie mojej stale mocno we mnie się odzywającej potrzebie ciszy, prawidłowości, porządku. Bawiłem się samotnie, nie tęskniąc za towarzystwem. Babka siedziała przy biurku w jadalni, czarno ubrana, w wielkim fartuchu w niebieskie pasy. Czytała jakąś książkę, zajmowała się rachunkami albo pisała listy, stalówka skrzypiała słabo. W kuchni krzątała się Lalla, nuciła cicho pod nosem. Pochylałem się nad moim teatrem marionetek, z rozkoszą podnosząc kurtynę nad ciemnym lasem Czerwonego Kapturka albo bogato iluminowaną salą balową Kopciuszka. Moje zabawy czyniły mnie panem scenicznej przestrzeni, moja fantazja ją zaludniała. Pewnej niedzieli boli mnie gardło i nie muszę iść na nabożeństwo, zostaję sam w domu. Jest wczesna wiosna i światło słoneczne wpada i wypada przesuwając się szybko i bezgłośnie po firankach i obrazach. Ogromny stół jadalny sklepia się nad moją głową, opieram się plecami o jedną z jego pękatych nóg. Krzesła dokoła stołu i pod ścianymi pokryte są pociemniałą złotawą skórą, pachnącą starością. Z tyłu za mną wznosi się jak twierdza kredens, szklane karafki i kryształowe czarki błyszczą słabo w migotliwym świetle. Na dłuższej ścianie po lewej wisi duży obraz, przedstawiający białe, czerwone i żółte domy. Wyrastają one z niebieskiej wody, na wodzie pływają długie statki. Zegar stojący w jadalni, który sięga niemal do ozdobionego sztukateriami sufitu, rozmawia sam ze sobą w mrukliwy, nieodgadniony sposób. Z miejsca, gdzie siedzę, mogę widzieć zielono mieniący się salon. Zielone ściany, dywany, meble, firanki, rośnie tam także paproć i kilka palm w zielonych wazonach. Dostrzegam nagą białą kobietę z obciętymi rękami. Stoi nieco pochylona do przodu i przygląda mi się z lekkim uśmieszkiem. Na brzuchatej komodzie ze złotymi okuciami i złotymi nogami stoi pozłacany zegar pod szklanym kloszem. O tarczę zegarową opiera się młody mężczyzna, grający na flecie. Tuż obok niego stoi mała dama w wielkim kapeluszu i szerokiej krótkiej spódniczce. Oboje są pozłacani. Gdy zegar wybija dwunastą, młody człowiek gra na flecie, a dziewczyna tańczy. Słońce świeci i roziskrza pryzmaty w kryształowych świecznikach, przesuwa się po obrazie przedstawiającym wyrastające z wody domy, pieści biel posągu. Biją zegary, tańczy złota dziewczyna, chłopak gra, naga kobieta przekręca głowę i kiwa do mnie. Śmierć wlecze kosę po korkowej macie w ciemnym przedpokoju, dostrzegam ją, jej żółtą czaszkę z uśmiechem, jej chudą ciemną sylwetkę na tle matowych szyb drzwi wejściowych. Chcę zobaczyć twarz babki i znajduję jakąś fotografię. Przedstawia ona dziadka, inżyniera kolejowego, babkę i trzech pasierbów. Dziadek patrzy z dumą na swoją młodą, świeżo poślubioną żonę, jego ciemna broda jest pięknie przystrzyżona, binokle w złotej oprawie, wysoki kołnierzyk, nieskazitelny strój przedpołudniowy. Synowie stoją wyprężeni: młodzi chłopcy o niepewnych spojrzeniach i miękkich rysach twarzy. Biorę szkło powiększające i studiuję rysy twarzy babki. Spojrzenie ma jasne, lecz surowe, twarz zaokrągloną, brodę upartą, a usta zdecydowane, mimo że jest grzecznie uśmiechnięta do fotografii. Włosy są gęste i ciemne, starannie ufryzowane. Nie można powiedzieć, że jest piękna, ale promieniuje siłą woli, rozsądkiem i humorem. Nowożeńcy sprawiają wrażenie dostatniej pewności siebie: przyjęliśmy nasze role i zamierzamy je grać. Synowie natomiast wydają się zdezorientowani, ujęci w karby, może zbuntowani. Dziadek zbudował letni domek koło Dufnäs, w jednym z najpiękniejszych miejsc w Dalarnie z rozległym widokiem na rzekę, łąki, wrzosowiska, szałasy pasterskie i szeregi siniejących wzgórz. A że uwielbiał pociągi, tor kolejowy biegł przez jego posiadłość, po nasypie kilkaset metrów poniżej domu. Potrafił siedzieć na werandzie i kontrolować czas ośmiu pociągów dziennie, po cztery w każdym kierunku, z czego dwa towarowe. Mógł także widzieć most kolejowy nad rzeką, arcydzieło techniki budowlanej, przedmiot swojej dumy. Podobno siadywałem mu na kolanach, ale go nie pamiętam. Po nim odziedziczyłem wygięte małe palce, a może także entuzjazm dla parowozów. Babka, jak powiedziałem, owdowiała w młodych latach. Ubierała się na czarno i włosy jej siwiały. Dzieci pożeniły się i wyszły z domu. Została sama z Lallą. Matka opowiadała kiedyś, że babka nigdy nie kochała nikogo, z wyjątkiem najmłodszego syna, Ernsta. Matka usiłowała zyskać jej miłość, naśladując ją we wszystkim, ale miała mniej hartu i nie udawało jej się to. Ojciec uważał babkę za żądnego władzy babsztyla. Z pewnością nie on jeden tak ją oceniał. Mimo to przeżyłem najlepszy okres mego dzieciństwa u babki. Traktowała mnie z szorstką czułością i intuicyjnym zrozumieniem. Między innymi stworzyliśmy pewien rytuał, który nigdy nie zawodził. Przed obiadem sadowiliśmy się na jej zielonej kanapie: tam „dyskutowaliśmy" przez godzinkę. Babka opowiadała o świecie, o Życiu, ale także o Śmierci (która zajmowała w moich myślach dużo miejsca). Chciała wiedzieć, co myślę, słuchała uważnie, wymijała moje kłamstewka albo odsuwała je na bok ze zwykłą sobie ironią. Pozwalała bym mówił z nią jako prawdziwa, realna osoba, bez maskowania się. Nasza „dyskusją" zawsze była otulona w zmierzch, poufność, zimowe popołudnie. Babka miała też inną urzekającą cechę. Uwielbiała chodzić do kina, a jeśli film był dozwolony dla dzieci (poniedziałkowe poranki anonsowane na trzeciej stronie w „Upsala Nya Tidning"), wtedy wizyta w kinie nie musiała czekać aż na sobotnie czy niedzielne popołudnie. Jedno tylko mąciło naszą radość. Babka miała parę koszmarnych kamaszków i nie lubiła scen miłosnych, ja je natomiast ubóstwiałem. Gdy bohater i bohaterka nazbyt długo i zbyt czule dawali wyraz swoim uczuciom, kamaszki babki zaczynały skrzypieć. Był to okropny dźwięk, który wypełniał całą salę kinową. Czytaliśmy sobie głośno, opowiadaliśmy zmyślone historyjki, często opowieści o duchach albo innych okropnościach, rysowaliśmy też „figurki", swego rodzaju komiksy. Jedno z nas rozpoczynało, rysując jakiś obrazek. Drugie miało narysować następny i w ten sposób rozwijać akcję. Rysowaliśmy akcje przez wiele dni, po czterdzieści, pięćdziesiąt obrazków. Między obrazkami pisaliśmy teksty objaśniające. Tryb życia i zwyczaje na Trädg?rdsgatan były staroświecko surowe. Wstawaliśmy, gdy rozpalano w piecach kaflowych, była wtedy siódma. Nacieranie ciała w blaszanej miednicy pełnej lodowatej wody, pierwsze śniadanie z owsianką i kanapką na twardym chlebie z masłem. Potem spacer bez względu na pogodę. Wędrówka po witrynach kin: Skandia, Fyris, Röda Kvarn, Slotts, Edda. Obiad o piątej. Wyciągano stare zabawki, zaoszczędzone z dzieciństwa wuja Ernsta. Głośne czytanie. Modlitwa wieczorna. Zegar Gunilla bije. O dziewiątej jest noc. Leżeć na kanapie i słuchać ciszy. Widzieć, jak światło latarni ulicznej rzuca blaski i cienie na sufit. Gdy śnieżna zawieja dmucha po uppsalskiej równinie, latarnia kołysze się: cienie chwieją się, huczy i gwiżdże w piecu kaflowym. W niedziele jedliśmy obiad o czwartej. Przychodziła wtedy ciotka Lotten. Mieszkała w domu dla starych misjonarzy i była koleżanką babki z gimnazjum z tej samej klasy, do którego uczęszczały jako jedne z pierwszych studiujących dziewcząt w kraju. Ciotka Lotten pojechała do Chin do pracy misyjnej straciła urodę, zęby i jedno oko. Babka wie, że dla mnie ciotka Lotten jest wstrętna, ale uważa, że powinienem się hartować. Dlatego sadza mnie obok niej przy niedzielnym obiedzie. Mogę patrzeć prosto w jej owłosiony nos, gdzie wewnątrz w nozdrzu tkwi zawsze żółto-zielony smark. Ponadto zalatuje od niej wyschniętym moczem. Sztuczne zęby klekocą, kiedy mówi, trzyma talerz tuż przy twarzy i jedząc siorbie. Czasem z jej brzucha, rozlega się głuche burczenie. Ta odrażająca osoba posiada jeden skarb. Po obiedzie i kawie wydobywa z żółtej drewnianej skrzynki chińską grę cieni. W drzwiach między salonem i jadalnią rozpinamy prześcieradło, światło gaśnie i ciotka Lotten odgrywa grę cieni (musiała być zręczna: manewrowała wieloma figurkami równocześnie i grała wszystkie role, nagle płótno zabarwiało się na czerwono albo na niebiesko, przez czerwień przelatywał naraz jakiś demon, na niebieskim rysował się wąski księżyc, to znów wszystko robiło się zielone, dziwne ryby poruszały się w morskiej głębi). Czasem przychodzili w odwiedziny wujowie wraz ze swymi okropnymi żonami. Mężczyźni byli tędzy, nosili brody i głośno mówili. Kobiety miały duże kapelusze i cuchnęły spoconym zaaferowaniem. Trzymałem się od nich tak daleko, jak to tylko było możliwe. Goście podnosili mnie, obściskiwali, obcałowywali, przyciskali i podszczypywali. A także zadawali natrętne intymne pytania: czy chłopczyk uniknął w tym tygodniu noszenia czerwonej spódniczki, w ubiegłym tygodniu było pewnie dosyć dużo siusiania w majtki. Otwórz usta, niech pomacam, czy jakiś ząb się nie chwieje, tu mamy jednego drania, skorzystamy z okazji, by go wyrwać? — dostaniesz dziesięć öre. Zdaje mi się, że chłopak robi się zezowaty, spójrz na mój palec, ależ tak, jedno oko nie nadąża, trzeba będzie chodzić z czarną łatką na oku jak jakiś pirat morski. Zamknij usta, aniołku, otwierasz je zanadto, przypuszczalnie masz polipy, kto tak rozdziawia buzię, wyglądasz na durnia, babka musi załatwić operację, to szkodliwe chodzić tak z otwartą buzią. Poruszali się gwałtownie, rzucali niepewne spojrzenia. Kobiety paliły. W bliskości babki pociły się ze strachu, ich głosy były ostre i pośpieszne. Malowały się na twarzy. Nie były podobne do matki, choć ,były mamami. Wuj Carl był jednak całkiem inny. Wuj Carl siedział na zielonej kanapie babki i wysłuchiwał wyrzutów. Był rosłym otyłym mężczyzną, czoło miał wysokie, w tej chwili pokryte zatroskanymi fałdami, czaszkę łysą z brunatnymi plamami, na karku zwisało kilka rzadkich kosmyków. Owłosione uszy były czerwone. Okrągły brzuch spoczywał ciężko na udach, okulary, zamglone od występującego na twarz potu, przesłaniały łagodnie fiołkowe spojrzenie. Pulchne, miękkie dłonie trzymał mocno zaciśnięte między kolanami. Babka siedziała drobna i wyprostowana w fotelu przy stoliku w salonie. Miała na prawym palcu wskazującym naparstek, niekiedy podkreślała jakieś słowo, uderzając naparstkiem o lśniący blat stolika. Jak zwykle ubrana była na czarno, z białym kołnierzykiem i kameą w broszce. Fartuszek na co dzień był biały w niebieskie paski. Gęste siwe włosy lśniły w smudze słońca, był mroźny dzień zimowy, ogień buzował w piecu kaflowym, a okna pokrywały lodowe wykwity. Zegar pod kloszem wybił dwanaście szybkich uderzeń i pasterka zatańczyła dla swego pasterza. Jakieś sanki przesunęły się pod sklepieniem bramy: dzwonki brzęczały, płozy skrzypiały na kocich łbach, ciężkie podkowy odzywały się echem. Siedziałem na podłodze w sąsiednim pokoju. Wuj Carl i ja właśnie ułożyliśmy szyny dla pociągu, który dostałem na gwiazdkę od niezmiernie bogatej ciotki Anny. Babka pojawiła się nagle w drzwiach i przywołała wuja Carla krótko i chłodnym tonem. Podniósł się z westchnieniem, włożył marynarkę i poprawił kamizelkę na brzuchu. Usiedli w salonie. Babka przymknęła wprawdzie drzwi, ale się uchyliły. Mogłem śledzić wszystko jak na scenie. Babka mówiła, a wujek stulał grube sine wargi. Duża głowa zapadała mu coraz bardziej między ramiona. Wuj Carl był właściwie tylko połowicznie wujem, gdyż byf najstarszym pasierbem babki — niewiele lat młodszym od niej samej. Babka była jego prawną opiekunką: był trochę niespełna rozumu, niezdolny, by samemu dawać sobie radę. Niekiedy lądował w domu wariatów, ale przeważnie mieszkał jako pensjonariusz u dwóch pań w średnim wieku, które pielęgnowały go na wszelkie sposoby. Był oddany i łasy na pieszczoty jak duży pies, ale teraz posunął się za daleko: pewnego ranka wypadł ze swego pokoju bez kalesonów i spodni i gwałtownie objął ciotkę Bedę, obsypując ją soczystymi i nieprzyzwoitymi słowami. Ciotka Bedą wcale nie wpadła w panikę, lecz uszczypnęła wuja Carla w odpowiednie miejsce, dokładnie tak jak to zalecił doktor. A potem zatelefonowała do babki. Wujek Carl był skruszony i bliski płaczu. Był spokojnym człowiekiem i co niedziela chodził do kościoła misyjnego wraz z ciotką Ester i ciotką Bedą. W schludnym ciemnym garniturze, ze swymi łagodnymi spojrzeniami i dźwięcznym barytonem mógł niemal uchodzić za jednego z kaznodziejów. Pomagał w różnych zajęciach, był swego rodzaju niepłatnym kościelnym, mile widzianym na damskich kawkach i podwieczorkach z robótkami ręcznymi, na których chętnie głośno czytał, podczas gdy panie zajmowały się swoimi robótkami. Wujek Carl był właściwie wynalazcą. Bombardował Królewski Urząd Patentowy rysunkami i opisami, ale z małym powodzeniem. Z setki wniosków dwa tylko zostały zatwierdzone: maszyna, która sprowadzała wszystkie kartofle do jednakowych rozmiarów i automatyczna szczotka. Wuj Carl był niezwykle podejrzliwy. Najbardziej niepokoił się, że ktoś ukradnie mu jego najnowsze pomysły. Dlatego nosił je zawinięte w ceratkę między spodniami i kalesonami. Ceratka mogła być potrzebna. Wujek Carl moczył się bowiem. Zdarzało się czasem, zwłaszcza w większym towarzystwie, że nie mógł się oprzeć swojej tajemnej pasji. Okręcał prawą stopę wokół nogi od krzesła, unosił się do połowy i przepuszczał przez spodnie i kalesony łagodny, wyprodukowany przez siebie strumień. Babka, ciotka Ester i ciotka Bedą znały tę jego słabość i potrafiły krótkim i surowym „Carl" powstrzymać zaspokojenie potrzeby, ale panna Agda raz ku swemu przerażeniu usłyszała syczenie na gorącej kuchni. Przyłapany na gorącym uczynku wuj Carl zawołał: „Hopla, stoję tu sobie i smażę naleśniki"! Podziwiałem go i chętnie wierzyłem ciotce Signe, która utrzymywała, że Carl był najbardziej uzdolniony z czterech braci, ale że Albert z zazdrości uderzył starszego brata młotkiem w głowę i w ten sposób przyprawił biednego chłopca o uszczerbek na umyśle na całe życie. Podziwiałem go, gdyż konstruował różne wynalazki do mojej Laterna Magica i mego Kinematografu. Przebudował uchwyt na przezrocza i obiektyw, wbudował wklęsłe lustro i manipulował trzema czy czterema ruchomymi, tworzącymi wzajemny wewnętrzny układ płytkami szklanymi, które sam malował. W ten sposób stwarzał ruchome tło dla figur. Ich nosy rosły, figury zaś unosiły się w powietrzu, duchy pojawiały się z oświetlonych księżycem grobów, statki szły na dno, tonąca matka trzymała swoje dziecko nad głową, dopóki obojga nie pochłonęły fale. Wuj Carl kupował kawałki filmu za pięć öre metr i wkładał je do gorącej wody sodowej, tak że emulsja ulegała rozpuszczeniu. Gdy taśma wyschła, rysował tuszem wprost na filmie ruchome obrazy. Czasem kreślił niefiguralne wzory, które przemieniały się, eksplodowały, nabrzmiewały i kurczyły się. Siedział ciężko pochylony do przodu nad stołem do pracy w dostatnio umeblowanym pokoju, film leżał na podświetlonej od spodu matowej płytce szklanej. Okulary przesunął na czoło, w prawym oku umocował lupę. Palił krótką fajkę i miał przed sobą na stole cały rząd podobnych fajek, oczyszczonych i nabitych tytoniem. Wpatrywałem się nie odrywając wzroku w małe figurki, które wyrastały na klatkach filmu, szybko i bez wahania. Pracując wuj Carl mówił, ssał fajkę, mówił, stękał, znowu pociągał fajkę: — Tutaj Teddy, cyrkowy pudel, robi koziołka do przodu, umie to dobrze. Teraz okrutny dyrektor cyrku zmusza biednego pieska, by wywinął salto w tył — Teddy tego nie potrafi. Upada na maneż i uderza się w głowę, aż widzi wszystkie gwiazdy i słońca, do gwiazd weźmiemy inny kolor, są czerwone. Tu wyskakuje mu guz na głowie, jest też czerwony. Ciotki Ester i ciotki Bedy nie ma chyba w domu, idź do jadalni, wyciągnij małą szufladę na lewo w kredensie, jest tam torebka pralinek, które tam schowały, bo Mama mówi, że nie wolno mi jeść słodyczy. Weź cztery pralinki, ale uważaj, żeby cię nie przyłapano. Wykonuję zadanie i dostaję jedną pralinkę. Pozostałe wuj wrzuca między grube wargi, w kącikach ust błyszczy ślina. Przechyla się w tył w krześle i mruży oczy w szarym zimowym zmierzchu. — Pokażę ci coś — mówi nagle — ale nie wolno ci wygadać się przed Mamą. — Wstaje i idzie do stołu pod lampą u pułapu, zapala ją, lampa rzuca żółte światło na orientalne wzory serwety. Wuj siada przy stole i każe mi usiąść po drugiej stronie. Potem owija koniec serwety wokół przegubu lewej dłoni, zaczyna najpierw ostrożnie, potem coraz gwałtowniej kręcić i obracać. W końcu dłoń i przegub oddzielają się na wysokości wykrochmalonego mankietu, kilka kropel mętnej cieczy spływa na serwetę. — Mam dwa garnitury, co piątku posyłają mnie do twojej babki, żebym zmienił bieliznę i garnitur. Tak to już trwa od dwudziestu dziewięciu lat. Babka trzyma mnie krótko, jakbym wciąż jeszcze był dzieckiem. To niesprawiedliwe, Bóg ją skarżę. Bóg karze ludzi despotycznych. Patrz, zapaliło się światło w domu naprzeciwko! Zimowe słońce otworzyło szczelinę w ołowianych śniegowych chmurach i rzuca blaski na Gamla ?gatan, prosto na szyby w domu vis?-vis. Odblaski rzucają ciemno- żółtawe czworokąty na wzór na tapetach, prawa połowa twarzy wuja Carla jest w pełnym słońcu. Między nami na stole leży odczepiona proteza dłoni. Po śmierci babki prawną opiekunką Carla została matka. Carl przeprowadził się do Sztokholmu i wynajął dwa małe pokoiki u należącej do sekty religijnej starszej pani, która mieszkała na Ringvägen w pobliżu Götgatan. Przyjęto i kontynuowano utarte zwyczaje, co piątek przychodził na plebanię, dostawał czystą bieliznę, przebierał się w niepoplamiony i świeżo wyprasowany garnitur i zjadał obiad z naszą rodziną. Jego wygląd nie uległ zmianie, ciało było równie ciężkie i okrągłe, twarz tak samo różowa, fiołkowo-niebieskie oczy równie łagodne za grubymi szkłami okularów. Nadal niestrudzenie bombardował Urząd Patentowy swoimi wynalazkami. W niedzielę śpiewał psalmy w kościele misyjnym. Matka zawiadywała jego sprawami majątkowymi, otrzymywał tygodniówkę na drobne wydatki. Nazywał matkę „siostrą Karin" i ironicznie kwitował czasem jej nieudolne próby naśladowania Babki: — Starasz się być taka jak Macocha. Skończ z tym. Jesteś zanadto łagodna. Mammchen była twarda jak stal. Pewnego piątku zjawiła się gospodyni wuja Carla. Odbyła z matką długą rozmowę w cztery oczy. Płakała tak, że słychać było przez wiele ścian. Po kilku godzinach pożegnała się i odeszła spuchnięta od płaczu. Matka poszła do Lalli, do kuchni, osunęła się na krzesło, zaczęła się śmiać i powiedziała: — Wuj Carl zaręczył się z osobą o trzydzieści lat młodszą. W kilka tygodni później świeżo zaręczeni przyszli z wizytą. Chcieli porozmawiać z ojcem o ślubie, który wprawdzie miał być skromny, ale z uroczystym kościelnym rytuałem. Wuj Carl ubrany był w swobodną sportową koszulę bez krawata, kraciasty blezer i dobrze wyprasowane flanelowe spodnie bez najmniejszej plamki. Zmienił staroświeckie okulary na modne w rogowej oprawie, zapinane na guziczki kamaszki zastąpiły półbuciki typu „loafers". Był małomówny, skupiony i poważny. Nie wymknęło mu się ani jedno słowo, które zdradzałoby zamęt myślowy albo dziką gonitwę myśli. Dostał zatrudnienie jako woźny w kościele Sofia Kyrka. Wynalazczość porzucił: to była przecież iluzja, Schwesterchen. Narzeczona miała nieco ponad trzydzieści lat, była chuda i drobna, o kościstych ramionach i długich chudych nogach. Miała szerokie białe zęby, miodowe wysoko upięte włosy, długi, dobrze ukształtowany nos, wąskie usta i okrągłą brodę. Oczy miała ciemne, ale mocno błyszczące. Patrzyła na narzeczonego z władczą czułością, jej mocna dłoń jakby w roztargnieniu spoczywała na jego kolanie. Była wykwalifikowaną instruktorką gimnastyki. Trwające przez całe życie opiekuństwo miało ustać: — Wyobrażenie Macochy o stanie mojego umysłu było jedną z jej iluzji. Była osobą despotyczną, musiała mieć kogoś, kim mogłaby rządzić. Schwesterchen nie może nigdy stać się taka jak Macocha, choćby nie wiadomo jak się wysilała. To jest iluzja. Narzeczona patrzyła na rodzinę błyszczącymi, ciemnymi oczyma i milczała. W kilka miesięcy później zaręczyny zostały zerwane. Wuj Carl przeprowadził się z powrotem do swoich pokoików na Ringvägen i przestał pracować w Sofia Kyrka. Zwierzył się matce, że zmuszony był poniechać wynalazków. Narzeczona usiłowała mu w tym przeszkodzić, dochodziło do krzyków i bójek. Carl miał na policzku ślady zadrapań: — Sądziłem, że będę mógł skończyć z wynalazkami. To była iluzja. Matka ponownie została opiekunką, co piątek wuj Carl przychodził na plebanię, zmieniał garnitur i zjadał obiad z rodziną. Jego pasja, by się moczyć, wzmogła się. Miał jeszcze inną, bardziej niebezpieczną skłonność. Gdy udawał się do biblioteki, Królewskiej albo Miejskiej, gdzie chętnie spędzał dni, szedł na przełaj przez tunel kolejowy pod dzielnicą Söder. Był przecież synem inżyniera, który zbudował kolej żelazną między Krylbo i Insjön, uwielbiał pociągi. Gdy z hukiem przelatywały obok niego w tunelu, przyciskał się do skalnej ściany, łoskot wprawiał go w zachwyt, lita skała drżała, upajały go kurz i dym. Pewnego wiosennego dnia znaleziono go, ciężko zmasakrowanego, między szynami. W spodniach miał schowany ceratowy futerał, zawierający konstrukcję, która miała ułatwić wymianę żarówek w latarniach ulicznych. Gdy miałem dwanaście lat, pozwolono mi chodzić do teatru z muzykiem, który grał na czeleście za sceną w Strindbergowskiej „Grze snów". Było to dojmujące przeżycie. Co wieczór, ukryty w kabinie maszynisty, byłem świadkiem sceny małżeńskiej między Adwokatem i Córką. Wtedy to po raz pierwszy poznałem magię aktorstwa. Adwokat trzymał szpilkę do włosów między kciukiem a palcem wskazującym, wyginał ją, prostował i łamał na kawałki. Nie było tam żadnej szpilki, ale ja ją widziałem! Oficer stał za kulisą, czekając na wejście. Stał pochylony do przodu i wpatrywał się w swoje buciki, ręce miał założone na plecach, pochrząkiwał bezgłośnie, zupełnie zwyczajna osoba. Potem otwiera drzwi i wchodzi w światło sceny. Przemienia się, przekształca: jest Oficerem. Ponieważ noszę w sobie ustawiczny niepokój, który muszę kontrolować, czuję lęk przed tym, co nieobliczalne, nie dające się przewidzieć. Wykonywanie przeze mnie zawodu staje się w ten sposób pedantycznym zarządzaniem tym, co nie da się wypowiedzieć. Pośredniczę, organizuję, rytualizuję. Są reżyserzy, którzy materializują swój własny chaos, z tego chaosu tworzą w najlepszym razie przedstawienie. Nie cierpię tego rodzaju amatorszczyzny. Nie biorę nigdy udziału w dramacie — przekładam, konkretyzuję. Najważniejsze to to, że nie ma miejsca na własne komplikacje, mogą one być tylko kluczami do tajników tekstu albo impulsami do kreatywności aktorów. Nie cierpię zgiełku, agresji, wybuchów uczuć. Moja próba jest operacją w przygotowanym do tego celu lokalu. Panuje tam zdyscyplinowanie, czystość, światło i cisza. Próba jest ciężką pracą, a nie prywatną terapią dla reżysera i aktora. Gardzę Walterem, który o pół do jedenastej rano zjawia się trochę zawiany i wyrzyguje swoje prywatne kłopoty. Brzydzę się Teresą, która wbiega, ściska mnie i obejmuje w obłoku potu i perfum. Miałbym ochotę zbić Paula, nędznego pedała, który przychodzi w bucikach na wysokich obcasach, choć dobrze wie, że przez cały dzień ma biegać po schodach na scenie. Czuję wstręt do Vanji, która wpada spóźniona o minutę, rozczochrana, nie umalowana i stękająca, objuczona torbami i siatkami. Irytuje mnie Sara, która zapomniała swojego egzemplarza sztuki i zawsze ma dwie ważne rozmowy telefoniczne na raz. Chcę mieć spokój, porządek i uprzejmość. Tylko tak możemy przybliżyć się do bezkresu. Tylko tak rozwiążemy zagadki i nauczymy się mechanizmów powtarzania. Powtarzania, żywego, pulsującego powtarzania. To samo przedstawienie co wieczór, to samo przedstawienie, lecz mimo to na nowo narodzone. Jak zresztą można się nauczyć tego dopuszczalnego, szybkiego jak mgnienie sekundy rubato, które jest nieodzowne, żeby przedstawienie nie przemieniło się w martwą rutynę albo nieznośny samogwałt? Wszyscy dobrzy aktorzy znają tę tajemnicę, mierni muszą się jej nauczyć, źli nie nauczą jej się nigdy. Moja praca zatem to zarządzanie tekstem i czasem pracy. Odpowiadani za to, aby dni nie wydawały się zbyt bezsensowne. Nie jestem nigdy osobą prywatną. Obserwuję, rejestruję, konstatuję, kontroluję. Jestem zastępczym okiem i uchem aktora. Proponuję, nakłaniam, dodaję otuchy albo odrzucam. Nie jestem spontaniczny, impulsywny, nie biorę udziału w grze. To tylko tak wygląda. Gdybym choć na moment miał podnieść maskę i powiedzieć, co rzeczywiście czuję, moi koledzy obróciliby się przeciw mnie, rozdarli mnie na strzępy i wyrzucili przez okno. Mimo maski nie jestem jednak obłudnikiem. Moja intuicja odzywa się szybko i wyraźnie, jestem totalnie obecny, maska jest filtrem. Nic nieistotnego, prywatnego nie może przeniknąć na zewnątrz. Niepokój utrzymywany jest w ryzach. Żyłem przez jakiś czas z niemłodą, nadzwyczaj utalentowaną aktorką. Drwiła ona z mojej teorii czystości i twierdziła, że teatr to szajs, ruja, furia i draństwo. Mówiła: — Jedyne, co w tobie nudne, Ingmarze Bergmanie, to twoja pasja czystości. Tę pasję powinieneś odrzucić, jest zakłamana i podejrzana, zakreśla granice, których nie ważysz się przekroczyć; powinieneś jak doktor Faustus Tomasza Manna odwiedzić swoją syfilityczną dziwkę. Może miała rację, może była to romantyczna gadanina w oparach sztuki pop i narkotyków. Nie wiem, wiem tylko, że piękna i genialna aktorka straciła pamięć i zęby i zmarła w wieku lat pięćdziesięciu w szpitalu wariatów. Oto co dostała za swoje wyżycie się. Artyści, zdolni do wypowiadania myśli w słowach, stwarzają zresztą pewne ryzyko. Nagle ich rozważania stają się modą, może to być katastrofalne. Igor Strawiński lubił się wypowiadać. Pisał dużo o interpretacji. A że nosił w sobie wulkan, nawoływał do powściągliwości. Miernoty czytały go i kiwały głowami z aprobatą. Ci, którym brak najmniejszych zadatków na wulkan, podnosili pałeczki dyrygenckie i zachowywali powściągliwość, podczas gdy Strawiński, który nigdy nie żył tak, jak pouczał, dyrygował swego własnego „Apollina Musagetę" jakby to był Czajkowski. My, którzy go studiowaliśmy, słuchaliśmy i zdumiewaliśmy się. Był rok 1986 i „Gra snów" miała zostać wystawiona po raz czwarty. Decyzja ta dawała satysfakcję; „Panna Julia" i „Gra snów" w tym samym sezonie teatralnym. Mój pokój w Dramatycznym odnowiono. Wprowadziłem się. Byłem w domu. Przygotowania rozpoczęły się z komplikacjami. Zaangażowałem pewnego scenografa z Göteborga. Jego przyjaciółka po dziesięciu latach porzuciła go dla młodego aktora. Scenograf zapadł na wrzód żołądka i przybył do F?rö tuż po świętym Janie w stanie godnym pożałowania. W nadziei, że praca będzie gorsetem na depresję, zaczęliśmy nasze codzienne spotkania. Wargi artysty drżały, patrzył na mnie lekko wyłupiastymi oczyma i szeptał: — Chcę, żeby wróciła. Nie wdawałem się w pocieszanie, lecz kontynuowałem pracę. Po kilku tygodniach załamał się i oświadczył, że nie daje rady. Po czym spakował manatki i wrócił do Göteborga. Tam postawił żagle i wypłynął na morze z nową kochanką. W potrzebie zwróciłem się do starej przyjaciółki i współpracowniczki, Marik Vos. Odniosła się do tego z życzliwym entuzjazmem i zainstalowała się w naszym pensjonacie. Byliśmy już mocno spóźnieni, ale przystąpiliśmy do pracy w dobrym nastroju. Marik wiele lat przedtem robiła „Grę snów" z Olofem Molanderem, który stworzył podwaliny tradycji strindbergowskiej. Byłem raczej niezadowolony z moich poprzednich inscenizacji: wersja telewizyjna utknęła w technicznych niepowodzeniach (w owych czasach nie można było nawet ciąć taśmy). Przedstawienie na Małej Scenie stało się zbyt zgrzebne mimo wspaniałych aktorów. Niemiecka przygoda została zdruzgotana imponującą scenografią. Tym razem chciałem zagrać tekst bez zmian i skreśleń, dokładnie tak, jak pisarz go napisał. Moim zamiarem było też przełożenie bardzo skomplikowanych didaskaliów na technicznie wykonalne, piękne rozwiązania. Chciałem, żeby widz mógł poczuć odór podwórka w kancelarii Adwokata w oficynie, chłodne piękno zaśnieżonego Fagerviku, opary siarki i błysk piekła w Skamsund, przepych kwiecia wokół Rosnącego Zamku, stary teatr za korytarzem teatralnym. Mała Scena jest niepraktyczna, ciasna i zdezelowana, jest to właściwie przebudowane kino, i nie dokonano żadnych większych napraw, odkąd ją otwarto na początku lat czterdziestych. Ażeby zyskać nieco przestrzeni i intymności, postanowiliśmy skasować cztery rzędy krzeseł i rozbudować scenę o pięć metrów. W taki sposób otrzymaliśmy pomieszczenie zewnętrzne i wewnętrzne. Zewnętrzny pokój, bliżej widzów, miał być domeną Poety. Tam stoi jego biurko przy wielobarwnym secesyjnym oknie, tam jest palma z kolorowymi żaróweczkami, półki na książki z ukrytymi drzwiami. Na prawo na scenie stos rekwizytów, zdominowany przez duży, ale uszkodzony krucyfiks i tajemnicze drzwiczki spiżarni. W rogu, jakby zapadnięta w zakurzony stos gratów, siedzi „brzydka Edit" przy swoim fortepianie, aktorka ta jest biegłą pianistką, akompaniuje temu, co się dzieje, zarówno mimiką jak i muzyką. Stworzony przez rozbudowanie sceny przedni pokój otwiera się na tylną magiczną przestrzeń. Będąc dzieckiem stałem często w domu w ciemnej jadalni i zaglądałem do salonu przez półuchylone drzwi. Słońce oświetlało meble i przedmioty, iskrzyło się w kryształowym świeczniku, rzucało ruchliwe cienie na dywan. Wszystko było zielone jak w akwarium. Poruszali się tam ludzie, znikali, pojawiali się, przystawali nieruchomo, rozmawiali cichym głosem. Kwiaty na oknach żarzyły się, zegary tykały i wybijały godziny: magiczny pokój. Teraz mieliśmy odtworzyć taki pokój na wewnętrznej scenie. Postarano się o dziesięć silnych reflektorów. Miały one rzucać światło na pięć specjalnie skonstruowanych ekranów. Jakie obrazy miały pokazywać, nie wiedzieliśmy, ale uważaliśmy, że mamy sporo czasu, by się nad tym zastanowić. Podłogę sceny pokryto szaroniebieską matą w łagodnym odcieniu. Nad zewnętrznym pomieszczeniem umocowano sufit w takim samym tonie. Akustyka, która na Małej Scenie jest nieobliczalna, stała się przez to stabilna i nader czuła. Aktorzy mogli mówić lekko i szybko, zasada muzyki kameralnej została ustanowiona. Pierwszego maja 1901 Strindberg żeni się z młodą, trochę egzotyczną pięknością z Dramatycznego. Ona jest o trzydzieści lat młodsza od niego i odniosła już wiele sukcesów. Poeta wynajmuje pięciopokojowe mieszkanie w nowo zbudowanym domu przy Karlaplan, wybiera meble, tapety, obrazy, drobiazgi. Młoda żona wchodzi w dekorację, stworzoną w całości przez starzejącego się małżonka. Kontrahenci wysilają się, aby z miłością, lojalnie i z talentem grać ustalone od początku role. Dosyć prędko jednakże na ich maskach pojawiają się pęknięcia i przez starannie zaplanowaną sielankę przebija nieoczekiwany dramat. Żona ucieka z domu w gniewie i przeprowadza się do krewnych na szkierach. Poeta zostaje sam w swej okazałej dekoracji. Jest pełnia lata, miasto opustoszało, ogarnia go nieprzeczuwany dotychczas ból. W „Do Damaszku" Nieznajomy, gdy Pani robi mu wyrzuty, że igra ze śmiercią, mówi: — Tak jak igram z życiem, byłem przecież pisarzem. Mimo mojej wrodzonej melancholii nigdy nie umiałem brać niczego naprawdę poważnie, nawet moich własnych, wielkich trosk, i są chwile, kiedy wątpię, czy życie jest bardziej realne niż moje wiersze. Rana jest teraz głęboka i krwawi obficie, nie można się przed nią uchronić ani odwrócić do niej plecami, jak w innych życiowych niepowodzeniach. Ból wwierca się w nieznane miejsca i otwiera drogę dla czystych źródeł. Poeta pisze w swoim dzienniku, że płacze, ale łzy oczyszczają mu wzrok i patrzy na siebie samego i swoich bliźnich z pojednawczą wyrozumiałością. Przemawia doprawdy nowym językiem. Chętnie dyskutuje się na temat, jak duża część dramatu została naszkicowana, zanim Harriet Bosse z akceptowaną ciążą wróciła do domu i nastąpiła sielanka pojednania. Pierwsza połowa to niezrównane wynurzenie: nic nie jest trudne do przeniknięcia, wszystko jest namiętnością i udręką, żywe, oryginalne, nieoczekiwane. Dramat inscenizuje się sam. Natchnienie osiąga punkt kulminacyjny w domu Adwokata. Początek małżeństwa, rozwianie iluzji i rozpad zademonstrowane są w ciągu dokładnie dwunastu minut. Później wszystko zaczyna się wikłać: idee kłębią się i potykają, jest to jakby nierozwiązalna fuga w Beethovenowskiej „Hammerklaviersonate", precyzję zastępuje nadmiar nut. Jeśli czyści się zbyt mocno, sceny umierają, jeśli gra się wszystko, nuży się odbiorca. Chodzi o to, aby zachować chłodny umysł i przywrócić utracony rytm. Jest to możliwe i opłaca się, ponieważ tekst nadal jest mocny, jędrny, zajmujący i poetycko uzasadniony. Niespodziewanie wprowadzona scena w szkole jest wspaniała. Natomiast nieszczęśni węglarze są naciąganą historią: „Gra snów" nie jest już wtedy grą snów, lecz rewią epoki z jednym numerem wątpliwej jakości. Pozostają jednakże najbardziej zawiklane problemy. Najpierw Grota Fingala. Wiemy, że w domu panował spokój. Młoda brzemienna żona oddawała się rzeźbieniu i lekturze dobrych książek. Poeta przestał palić, żeby okazać swoją dobrą wolę. Chodzili do teatru i do opery, urządzali proszone obiady, aranżowali wieczory muzyczne. „Gra snów" rozwijała się. Strindberg odkrył teraz, że dramat rozwija się w panoramę losów ludzkich pod chwiejnym nadzorem roztargnionego Boga. Poczuł się nagle powołany, by w słowach sformułować Rozszczepialność Bytu, którą poprzednio w tekście zademonstrował tak swobodnie w sytuacjach i scenach. Córka Indry bierze Poetę za rękę i prowadzi go na nieszczęście do Groty Fingala na skraju morza. Zaczyna tam deklamować wiersze, na przemian piękne i marne; najszpetniejsze i najpiękniejsze rozwijają się obok siebie. Inscenizator, który nie daje za wygraną i pozwala pisarzowi gotować się w swojej własnej perfumowanej secesyjnej zupie, staje przed prawie nierozwiązalnymi problemami. Jak ukształtować Grotę Fingala, by nie zwracała się przeciwko sobie samej? Jak manewrować wielką skargą Poety, skierowaną do boga Indry? Składa się ona głównie z biadania. Jak przedstawić burzę na morzu, katastrofę okrętu, i rzecz najtrudniejszą z trudnych: Jezusa Chrystusa, który chodzi po falach? (Cichy i wzruszający moment w napuszonym wymyśle teatralnym). Spróbowałem zrobić małe przedstawienie w przedstawieniu. Poeta aranżuje miejsce do gry z parawanem, krzesłem i gramofonem z tubą. Otula Córkę Indry w orientalny szal, sam wkłada przed lustrem na głowę cierniową koronę krucyfiksu. Podaje swojej partnerce kilka stronic manuskryptu. Prześlizgują się od igraszki do powagi, od parodii do ironii, znów do powagi, przyjemność amatorska, wielki teatr i proste, czyste akordy. To, co wysublimowane, może być wzniosłe, to, co dominujące dla epoki, nabiera posmaku czułej ironii. Cieszyliśmy się z naszego rozwiązania, nareszcie właściwej drogi. Następna scena w korytarzu teatru jest sucha i nic niemówiąca, ale nie można jej wyłączyć. Igraszki z Prawomyślnymi, Tajemnicą za drzwiami i duchowym morderstwem Adwokata na Córce są przejściem, pospiesznie naszkicowanym, nigdy niepogłębionym. Jedyną możliwą metodą jest lekkość, szybkość i zagrożenie: Prawomyślni muszą bezwarunkowo stać się niebezpieczni, gdy ogarnia ich lęk przed nicością za otwartymi drzwiami. Końcowa scena przy ołtarzu jest mimo wszystko przemożna, a pożegnanie Córki po prostu wzruszające. Poprzedza je dziwna narośl: Córka Indry zdradza Rozwiązanie Zagadki Życia. Według dziennika Strindberg, kończąc dramat, czytał równocześnie rozprawę o indyjskiej mitologii i filozofii. Wrzucił owoce swojej lektury do garnka i zamieszał. Nie chciały opaść na dno ani dodać smaku potrawie. Pozostały cząstką indyjskiej sagi, nie zadomowioną w pozostałym tekście. W scenie końcowej, ale także w żywej scenie otwierającej dramat leży nierozwiązany, lecz dobrze ukryty problem. Na początku mówi oczywiście dziecko do swego ojca: Zamek wciąż rośnie. Widzisz, ile urósł od wczoraj? — W ostatniej scenie mówi starzejący się Poeta: O, teraz czuję cały ból istnienia, a więc to znaczy być człowiekiem. — Z początku dziecko, przy końcu starzec, pomiędzy jednym i drugim życie ludzkie. Podzieliłem Córkę Indry na trzy aktorki. To dało efekt. Początek błyszczał, koniec był adekwatny. Nawet Zagadka Życia stała się wzruszającą sagą, opartą na życiowym doświadczeniu i żarliwości wielkiej aktorki. Dorosła Córka musiała iść przez życie jako postać mocna, ciekawa, witalna, żywa, kapryśna i tragiczna. Jeszcze nigdy nie uzyskałem rozwiązania inscenizacji z tak wielkim trudem i tak dręcząco powoli. Chodziło przecież o unicestwienie pamięci poprzednich rezultatów. Równocześnie ważne było, by nie wylać dziecka z kąpielą. Dobre rozwiązania, które bez spojenia pasowały do nowej koncepcji, trzeba było uratować. Ale chodziło też o selekcję i stosowanie się do szorstkich rad Faulknera: Ki'll your darlings. Podczas gdy wystawienie „Panny Julii" było radosną igraszką, podbój „Gry snów" stawał się uciążliwą kampanią. Pierwszy raz odczuwałem starzenie się jako sabotaż. Obrazy pojawiały się opornie, procesy decydowania wydłużały się, czułem się niezwykle udręczony. To, co niemożliwe, pozostawało niemożliwym, groziło mi uduszeniem. Wiele razy chciałem dać za wygraną, co było niezwykle rzadko występującym u mnie impulsem. We wtorek, czwartego lutego, próby rozpoczęły się posiedzeniem. Dyskutowaliśmy na nim zagadnienia praktyczne, planowanie i technikę. Już wcześniej uzgodniliśmy, że tekstu należy nauczyć się możliwie jak najszybciej, dawne dukanie z książką pod nosem i jedną ręką unieruchomioną było minionym już stadium, lansowanym pierwotnie przez Larsa Hansona, który nie cierpiał wkuwania. Leniwi aktorzy przyswoili sobie jego ewangelię z mętną motywacją, że tekst powinien narastać organicznie podczas prób. Rezultatem tego były zawsze chaotyczne sytuacje, niektórzy umieli rolę, inni nie umieli, spojrzenia i gesty, całe współgranie stawało się łataniną. Najważniejszym zadaniem aktora jest, jak wiadomo, nastawienie się na partnera. Bez „ty" nie ma ,,ja" — jak to sformułował ktoś mądry. Czytam w dzienniku moje zapiski z pracy nad „Grą snów", nie jest to zachęcająca lektura. Jestem w kiepskiej formie, niespokojny, markotny, zmęczony, boli mnie w prawym biodrze, ból jest nieustanny, a ranki dokuczliwe. Żołądek strajkuje kurczami i atakami biegunki. Znużenie spowija duszę jak mokra szmata. Niczego jednak nie daję poznać po sobie. To uchybienie służbowe dawać w pracy upust prywatnym niedomaganiem. Humor powinien być równy i ożywczy. Nie można natomiast nakazać sobie przypływu nieokreślonej kreacyjnej energii. Trzeba polegać na starannym przygotowaniu i mieć nadzieję na lepsze czasy. Jakiś miesiąc przed rozpoczęciem prób Lena Olin prosi mnie o rozmowę, to ona gra Córkę Indry. Zaraziła się grasującą w teatrze płodnością. Na premierze będzie „przypuszczalnie" w piątym miesiącu, ma urodzić w sierpniu, planowany jesienny okres działalności jest wykluczony, na przyszłą wiosnę wymagającej licznej obsady „Gry snów" i tak nie można wystawić. Mamy najwyżej czterdzieści przedstawień. Sytuacja jest trochę komiczna. Moja sztuka telewizyjna „Po próbie" traktuje o spotkaniu między młodą aktorką (graną przez Lenę Olin), która ma grać Córkę Indry, i starym reżyserem, który czwarty raz wystawia „Grę snów". Aktorka mówi, że jest w ciąży. Stary reżyser, który puścił całą historię w ruch, żeby móc współpracować z młodą aktorką, traci twarz. Aktorka wyznaje po jakimś czasie, że zrobiła skrobankę. Lena Olin nie zamierza robić skrobanki. Jest silna, piękna i żywa, gwałtownie uczuciowa, czasem chaotyczna, wyposażona w stabilny i dobrze funkcjonujący chłopski rozsądek. Cieszy się, ma zamiar urodzić to dziecko, zdaje sobie sprawę z trudności, ale mówi, że jeśli ma mieć dziecko, to właśnie teraz, kiedy zaczęła piąć się po szczeblach kariery. Sytuacja jest, jak wspomniałem, trochę komiczna, to znaczy komiczna dla reżysera. Młoda przyszła matka nie może nigdy być śmieszna, jest piękna i godna szacunku, rezygnuje ponadto z kariery, by urodzić dziecko. Uczucia są przeważnie niesforne: uważam, że Lena zawiodła. Tak zwana rzeczywistość skorygowała zarówno marzenie, jak i plany. Ale rozgoryczenie ustąpiło niemal natychmiast: cóż to za lamenty? W dalszej perspektywie nasze teatralne wysiłki są dość obojętne. Urodziny dziecka przynoszą przynajmniej jakiś iluzoryczny powiew sensu. Lena Olin była uradowana. Ja cieszyłem się jej radością. Uciążliwość prób nie ma nic albo prawie nic wspólnego z tym, co zrelacjonowałem wyżej. Tygodnie mijały. Rezultat pracy był i pozostawał taki sam. Ponadto Marik Vos, scenografkę, dotknął black-out albo może uległa przemęczeniu. Męska pracownia krawiecka w Dramatycznym była przez wiele lat „obsadzona" przez niekompetentnych pomyleńców. Marik Vos walczyła w milczeniu i uparcie z głupotą, próżniactwem i nadętością, nic nie wyglądało tak jak powinno, nic nie było gotowe. W rezultacie zapomniała o naszych projekcjach. Wyszukanie zdjęć zleciła młodej damie, której nie brano poważnie z powodu ogólnej niekompetencji. Była ona nader gorliwa i zamówiła fotografowanie za dziesiątki tysięcy koron, na co nikt nie zareagował. Kiedy wydało mi się, że zrobiło się podejrzanie cicho wokół naszych projekcji, zacząłem grzebać w tej sprawie. Okazało się, że posiadamy nowe nadzwyczajne projektory za niemal pół miliona koron, ale nie mamy żadnych projekcji. Groziła nam katastrofa, ale mieliśmy szczęście: pojawił się pewien młody fotograf, który i chciał, i umiał, i który poświęcał dnie i noce motywom i problemom. Ostatnie zdjęcia były gotowe na próbę generalną. W piątek czternastego marca mieliśmy pierwszą próbę całościową, wszystko miało iść tak jak należy, bez przerw i powtórek. W dzienniku notuję: Frustrująca próba całościowa. Siedzę i wytrzeszczam oczy. Całkowicie wyobcowany. Całkowicie nieporuszony. No cóż, jeszcze czas. (Premiera była zaplanowana na siódmego kwietnia, dokładnie w siedemdziesiąt dziewięć lat po prapremierze). W niedzielę siedzę z Erlandem w moim pokoju w teatrze i rozmawiamy o Sebastianie Bachu. Mistrz powrócił z podróży, żona i dwoje dzieci zmarło pod jego nieobecność. Zapisał w dzienniku: Dobry Boże, spraw, żebym nie utracił mojej radości. W całym moim świadomym życiu żyłem tym, co Bach nazywał swoją radością. Ratowała mnie ona w kryzysach i nieszczęściach i funkcjonowała równie wiernie jak moje serce. Niekiedy przemożna i trudna do utrzymania w ryzach, ale nigdy wroga lub destruktywna. Bach nazywał ten stan swoją radością, radością daną od Boga. Dobry Boże, spraw, żebym nie utracił mojej radości. Nagle słyszę samego siebie, jak mówię do Erlanda: — Właśnie tracę moją radość. Czuję to fizycznie. Wycieka ze mnie, pozostawia wrażliwe próżnie i wilgotne błonki, którym grozi wyschnięcie i zniszczenie. Zaczynam płakać, przeraża mnie to, bo nigdy nie płaczę. W dzieciństwie byłem entuzjastycznym beksą. Matka demaskowała mój płacz i karała mnie. Przestałem płakać. Czasem słyszę obłąkańcze wycie głęboko jak spod ziemi, tylko echo dociera do mnie, przychodzi to bez ostrzeżenia. Nieutulony płacz dziecka, zamkniętego na zawsze. Tego popołudnia, w zapadającym zmierzchu w moim pokoju, nastąpił nieoczekiwany wybuch. Troska była ciężka i gorzka. Kilka lat przedtem odwiedziłem przyjaciela, umierającego na raka, który zżerał go i przemieniał w skurczonego gnoma o wielkich oczach i ogromnych żółtych zębach. Leżał na boku, podłączony do mnóstwa aparatów, lewą dłoń trzymał tuż przy twarzy i poruszał palcami. Uśmiechnął się przejmującym zgrozą uśmiechem i powiedział: Spójrz, wciąż jeszcze mogę poruszać palcami, zawsze to jakaś rozrywka. Chodzi o to, żeby się jakoś urządzić, skrócić linie frontów, bitwa jest w każdym razie przegrana, czego innego nie można się było przecież spodziewać, mimo że żyłem w rześkim urojeniu, że Bergman pozostanie wiecznie nienaruszony: Czy istnieją szczególne reguły dla kuglarzy? — pyta aktor Skat w „Siódmej pieczęci" i czepia się mocno korony Drzewa Życia. Nie ma żadnych szczególnych reguł dla aktorów, mówi Śmierć i przykłada piłę do pnia. W nocy z niedzieli na poniedziałek dostaję wysokiej gorączki. Męczą mnie dreszcze i pocę się, każdy nerw się buntuje. Jest to niezwykłe doznanie. Prawie nigdy nie choruję, czasem czuję się kiepsko, ale nigdy nie bywam tak chory, bym nie mógł przeprowadzić próby albo nagrania filmowego. Przez dziesięć dni mam wysoką gorączkę, nie mogę nawet czytać, przeważnie leżę i drzemię. Gdy wstaję z łóżka, tracę natychmiast równowagę, jestem tak chory, że robi się to niemal interesujące. Drzemię, zasypiam, budzę się, kaszlę, smarkam. Grypa rozkwita ochoczo i opuszcza mnie niechętnie: gorączka skacze. Mam teraz szansę. Jeśli chcę rzucić „Grę snów", muszę zrobić to teraz. Nagraliśmy na taśmie video tę niefortunną próbę całościową. Przegrywam to raz po raz, konstatuję słabe strony, analizuję błędy. Możliwość wysiadki dodała mi odwagi, by to kontynuować. Bezmyślność jest nadal równie bezmyślna, a niechęć równie niechętna, ale wpadłem w wyzwalający adrenalinę gniew. Jeszcze nie umarłem. Decyduję się, by zacząć próby pierwszego kwietnia, niezależnie od stanu zdrowia. W nocy przed próbą dostaję nawrotu gorączki i kurczów żołądka. Pracujemy jednak normalnie, niszczę długie odcinki i zaczynam od początku. Aktorzy odpowiadają mi życzliwym entuzjazmem. Noce są bezsenne, pełne niepokoju i fizycznych dolegliwości; grypa pozostawiła po sobie depresję, jakiej dotąd nie znałem, żyje ona w moim ciele własnym zatrutym życiem. Środa dziewiątego kwietnia była naszym ostatnim dniem pracy na sali prób. Zanotowałem: Obawy sprawdzają się i umacniają. Muszę mocniej przycisnąć. Zmartwiony, ale wcale niezdruzgotany. Potem przenieśliśmy się na dół do ciasnoty i niewygód Małej Sceny. Odległość i wyraźne światło robocze obnażało bezlitośnie nierówności gry. Poprawialiśmy i zmienialiśmy. Rozmieszczenie świateł, kostiumy, maski. Z trudem sklecony dom walił się, wszystko szwankowało, zgrzytało, zacinało się. Świat dygoce i szaleje, czy rzeczywiście mam mieć tę brodę! Jeśli będę miała jedną parę spodni na drugiej, nie zdążę się przebrać, tu potrzebna jest wiązka łopianu, jesteś za biało uszminkowany. Morderca Palmego wciąż na wolności, maszyna do śniegu niesprawna, śnieg wychodzi grudkami, jest jakiś błąd w instalacji, czemu lewy projektor rzuca cieplejsze światło niż pozostałe, pewnie jakiś defekt lustra, usterka fabryczna, w Szwecji nie ma luster, musimy zamówić z Australii, rozruchy w Afryce Południowej, czternaście osób zabitych, wiele rannych, dlaczego huczą wentylatory, nie powinny tak huczeć, wentylacja jest nędzna, dlaczego nie dostałeś swoich butów, szewc jest chory, zamówienie leży na mieście, buty przyjdą być może w piątek. Czy mogę dziś grać trochę ostrożniej, boli mnie gardło, nie, nie mam gorączki, nie gram w „Rewizorze", ale mam coś czytać w radio. Zostań tam, zrób dwa kroki na prawo, tak jest dobrze, czujesz tę lampę? Cierpliwość i humor, śmiać się zamiast kłócić. W ten sposób idzie to szybciej, ale i tak ma swoje złe strony. Teraz przychodzi to miejsce, nie, nie ma żadnej zmiany, nadal jest nieme, widzę przecież, jak on drży jakby w skurczu, czyżbym zrobił jakiś błąd? Może pomogłaby inna sceneria? Nie, nic nie pomaga. On chce tak bardzo, wali w ściany więzienia, musi istnieć jakaś droga. Świat szaleje i dygoce, brzęczymy zaaferowani i trochę podnieceni w grubych murach Domu. Mały świat stroskanego nieładu, gorliwości, wrażliwości i talentu. Przecież tylko to umiemy. Rankiem po morderstwie na Olofie Palmę zebraliśmy się w poczekalni sali prób, niemożliwe było podjęcie codziennej pracy. Rozmawialiśmy niepewnie i niezdecydowanie, usiłowaliśmy dotrzeć do siebie, ktoś płakał. Nasz zawód staje się taki dziwny, gdy rzeczywistość wybucha z trzaskiem i masakruje nasze zwodnicze igraszki. Gdy Niemcy okupowały Norwegię i Danię, mój teatr amatorski miał grać „Makbeta" w szkolnej auli w Sveaplansskolan. Zbudowaliśmy scenę symultaniczną i pracowaliśmy intensywnie przez cały rok. Szkoła stała się kwaterą wojskową, większość z nas powołano do służby. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu pozwolono nam zagrać nasze przedstawienie. Na szkolnym dziedzińcu montowano działa przeciwlotnicze, podłoga na korytarzach i w klasach zasłana była słomą, roiło się wszędzie od bardziej lub mniej umundurowanych żołnierzy. Zaciemnienie. Grałem króla Duncana i dostałem zbyt małą perukę, pomalowałem włosy na biało tłustą szminką i przylepiłem pod dolną szczęką brodę, jeszcze żaden Duncan nie był tak podobny do kozy. Lady Makbet nigdy nie odbyła próby bez okularów i potykała się w swej koszuli. Makbet fechtował się energiczniej niż kiedykolwiek i zdzielił Makduffa w głowę tak, że trysnęła krew, odwieziono go po przedstawieniu do szpitala. Teraz chodziło o mord na Olofie Palmę. Jak mieliśmy się ustosunkować do naszego zamętu? Wstrzymać próbę, odwołać wieczorne przedstawienie? Zwijamy „Grę snów" na zawsze. Nie można grać sztuki, gdzie ktoś chodzi i głosi: „biedni ludzie". Nieznośnie przestarzały produkt sztuki, piękny, ale odległy, może martwy. Jedna z młodszych aktorek powiedziała: Może się mylę, ale uważam, że powinniśmy odbyć próbę, uważam, że powinniśmy grać. Ten, kto zabił Palmego, chce, żeby powstał chaos. Jeśli odwołamy przedstawienie, przyczynimy się do tego, pozwolimy naszym uczuciom wziąć górę. Teraz chodzi o coś innego niż przypadkowe prywatne uczucia. Chaos nie może decydować. Powoli i z wahaniem „Gra snów" stała się przedstawieniem. Robiliśmy próby z publicznością. Czasem była uważna i entuzjastyczna, czasem niema i odwrócona. Ostrożny optymizm zaczął zabarwiać nasze policzki. Koledzy chwalili, odbieraliśmy listy i słowa zachęty. Dla reżysera ostatni tydzień prób jest trudny do wytrzymania. Maleją emocje, związane ze sztuką, słabnie podnieta, znużenie dławi, braki rzucają się w oczy, chłodna, wilgotna obojętność kładzie się jak nigdy nierozpraszająca się mgła na umysły i zmysły. Śpię marnie: niepowodzenia, akcenty, gesty przesuwają się jak rewia. Nieudane oświetlenia stoją przed oczyma jak stałe przezrocza. Proszę bardzo! Noc staje się długa i uciążliwa. Brak snu nie dokucza mi, to uczucia męczą: gdzie tkwi wewnętrzny błąd? Czy znajduje się już w tekście? Rozziew między genialną ideą i zbawczymi postawami, jędrnym pięknem i słodkawym gaworzeniem. To przecież, do diabła, właśnie tę sprzeczność usiłowałem przedstawić. Czy lekka parodia w Grocie Fingala jest bluźnierstwem? Czy nie wolno śmiać się z Tytana, nawet, jeśli człowiek śmieje się z miłością? Nie wolno mi zapomnieć, że musimy rzucić na trzydziestce szóstce światło reflektora na łóżko w alkowie Adwokata, poza tym tam właśnie jest dobre oświetlenie, niewiele lamp i dużo nastroju. Sven Nykvist byłby ze mnie zadowolony. Krowy na chudej łączce pod kuźnią gapią się na mnie, z chmurą much wokół pysków i oczu, mała krasula ma spiczaste krótkie nogi i wydaje się rozgniewana. A tu idzie Helga z wilgotną bluzką na nabrzmiałych piersiach, pachnie ostro potem i mlekiem, śmieje się, szczerząc szerokie białe zęby, pośrodku jest luka, którą wybił Brynolf. Wtedy Helga poszła na brzeg rzeki i zatopiła łódkę Brynolfa, w domu otworzyła puszkę sardeli i schowała się za drzwiami. Gdy Brynolf przyszedł na obiad, wcisnęła mężowi puszkę w twarz, przycisnęła i przekręciła. Brynolfowi dało to do myślenia. Kiedy odzyskał wzrok, wziął swój powypychany kapelusz i udał się pieszo do Borlänge z krwią płynącą z czoła i policzków i sardelami zwisającymi z brody. Poszedł do fotografa Hultgrena i kazał się sfotografować w tym okrągłym kapeluszu, z poplamioną wierzchnią odzieżą, zakrwawionym nosem i z sardelami na brodzie i na policzkach. Tak się też stało. Helga otrzymała to zdjęcie jako prezent urodzinowy. Teraz już usnę, teraz dzwoni budzik. Leżę nieruchomo, rozbudzony i strwożony: mógłbym zamordować tego, kto skrytykowałby moich aktorów. Dziś jest próba generalna, dziś mamy się rozstać. Pojutrze czytać będą gazety, choć mówią, że nie czytają. Tam będą dysekowani, obrabiani, poklepywani, obsypywani pochwałami, pouczani, unicestwiani albo przemilczani. Tego samego wieczoru mają wejść na scenę. Wiedzą, że widzowie wiedzą. Przed wielu laty widziałem, jak jeden z przyjaciół stał w rogu za kulisami, ubrany i ucharakteryzowany. Pogryzł do krwi dolną wargę, krew ciekła strumyczkiem na brodę, miał pianę w kącikach ust. Trząsł głową, nie wejdę, nie wejdę. A potem wszedł. Próba generalna odbywa się wieczorem dwudziestego czwartego kwietnia. Poprzedniego dnia mamy spotkanie w sprawie „Hamleta". Mnóstwo ludzi siedzi wokół stołu i planuje produkcje, która ma premierę dziewiętnastego grudnia. Opowiadam, jak sobie to wyobrażam: pusta scena, być może dwa krzesła, ale to jeszcze nie jest takie pewne. Nieruchome światło, żadnych kolorowych filtrów, żadnych nastrojów. Koło o promieniu pięciu metrów zespawane w podłodze blisko widzów. Tam toczy się gra. Fortynbras i jego ludzie rozbijają drzwi w tylnej ścianie sceny, wychodzącej na Almlöfsgatan, śnieżna zawieja wpada do wnętrza, trupy wrzuca się do grobu Ofelii, Hamletowi oddają hołd w podszytych urągliwością zwrotach. Horacy ginie z ręki skrytobójców. W pewnym momencie wpadam w furię i chcę zarzucić cały projekt. Kilka miesięcy wcześniej prosiłem o Tngvara Kjellsona do roli Grabarza. Gdy go zapytano, zgodził się na to. Za moimi plecami Kjellson przenosi się sam albo zostaje przeniesiony i dostaje większą rolę w innej produkcji. Młody aktor jeszcze z mlekiem pod nosem oświadcza, że zamierza prosić o urlop ojcowski. Trzeciego zabrano z mojej obsady na ultymatywne żądanie reżysera na gościnnych występach. Pozbawiony charakteru, ale utalentowany młodzik nic chce grać Gildensterna. Młodzi aktorzy nie cierpią stać obok rówieśnego albo młodszego Hamleta. Dostają konwulsji i psychosomatycznych dolegliwości, przypominają sobie nawet o swoich nowo narodzonych synach. Ponadto nie jest już takie ważne być na dobrej stopie z Bergmanem. Przestał przecież robić filmy. Równocześnie rozumiem to, oczywiście, że rozumiem, łatwo mi zrozumieć: aktor jest zawsze najbliższy sobie samemu, krąży i lawiruje, spekuluje i zastanawia się. Rozumiem, ale mimo to jestem wściekły. Przypominam sobie, jak to Alf Sjöberg chciał mnie zbić za to, że zabrałem Margaretę Byström z jego „Alkestis. Sytuacja jest analogiczna. Na pogrzebie Sjöberga jeden z członków zarządu zwrócił się do reprezentacji aktorów i powiedział: Gratuluję, teraz macie w Dramatycznym jeden problem reżyserski mniej. — Pamiętam, jak zdymisjonowałem Olofa Molaudera. Obym miał na tyle rozsądku, by odejść w porę. Kiedy przychodzi to ,,w porę"? Czy „w porę" już przyszło? W czwartek wieczorem, dwudziestego siódmego kwietnia (we wszystkich gazetach anonsuje się, że nie będzie się nikogo wpuszczać po rozpoczęciu przedstawienia) odbywamy w końcu próbę generalną. Aktorzy wietrzą sukces, są weseli, beztroscy i na wysokich obrotach. Wysilam się, żeby podzielać ich radosne oczekiwania. Gdzieś głęboko w świadomości mam już zarejestrowane nasze niepowodzenie. Nie żebym był niezadowolony z naszego przedstawienia, przeciwnie. Po wszystkich zmartwieniach na scenie jest to pierwszorzędne, przemyślane i jak na nasze stosunki dobrze zagrane przedstawienie. Nie ma żadnego powodu do robienia sobie wyrzutów. Mimo to wiem już, że nasz wysiłek nie przyniesie efektów. Przedstawienie zaczyna się. Uderza gong, wraz z szefem opuszczam Małą Scenę. Kiedy wychodzimy na ulicę przez tylne drzwi, rzuca się na nas kilku fotografów, błyskają fleszami i tłoczą się. Opalony na brąz Ktoś bierze mnie za ramię i mówi, że muszę go wpuścić, spóźnił się dziesięć minut, nic może zobaczyć przedstawienia przy innej okazji, próbował przekonać bileterów, ale zgodnie z rozkazem odmówili. Mówię kwaśno do natręta, że ani nie mogę, ani nie chcę mu pomóc, że sam sobie winien. Po czym poznaje redaktora działu kulturalnego „Svenska Dagbladet", który jest także krytykiem teatralnym. Siląc się na życzliwość dodaję, że musi to zrozumieć i respektować. Równocześnie odczuwam nieodpartą ochotę, by pobić faceta: jest przecież rzekomo profesjonalistą, a przychodzi o kilka minut za późno. Ponadto popełnia nietakt, napadając reżysera spektaklu z żądaniem, by go wpuszczono. Gość oddala się. Szef teatru, który przeczuwa długotrwałe prześladowanie na łamach działu kulturalnego „Svenska Dagbladet", biegnie za urażonym facetem i wpuszcza go na parter. Epizod bez znaczenia, który ostatecznie umacnia moje uczucie, że jestem w martwym punkcie. Wrzód żołądka pierwszego scenografa i jego dezercja, ciąża Leny Olin, ospale pojawiające się rozwiązania, nijaka próba całościowa w środku okresu prób, moja grypa i połączona z nią depresja, nasze techniczne niepowodzenia, obsada ról w „Hamlecie", urażony redaktor kulturalny. Ponadto zamordowanie Palmego, które chwilowo albo na zawsze zmienia światło wokół naszych wysiłków. Wszystko to razem wzięte, zarówno wielkie jak i małe, tworzyło świadomość, wiedziałem, co będzie dalej. Po próbie generalnej zebraliśmy się w jednej z nowych sal prób nad Małą Sceną. Jedliśmy kanapki i pili szampana. Nastrój był wesoły, ale i melancholijny. Trudno się rozstawać po długim i bliskim współżyciu. Czuję bezsilną tkliwość dla tych ludzi. Odcięto pępowinę, ale ból przeszywa całe ciało. Rozmawiamy o „Dyrygencie" Wajdy, który pokazuje, że nie można robić muzyki bez miłości. W emocjonalnym wysokim napięciu chwili zgodnie stwierdzamy, że wprawdzie można prowadzić teatr bez miłości, ale że nie żyje on i nie oddycha. Bez miłości się nie da. Bez „ty" nie ma , ja". Wprawdzie widzieliśmy wspaniały teatr, powstały w orgiastycznej nienawiści, ale nienawiść też jest uczuciem do kogoś innego, a miłość jest równie przenikliwa jak nienawiść. Zastanawiamy się i podajemy przykłady. Świece na stole płoną i migoczą, kapie stearyna. Czas się rozstać. Ściskamy się i całujemy nawzajem, jak byśmy nie mieli się nigdy więcej zobaczyć. Spotkamy się przecież jutro, do licha, mówimy i śmiejemy się. Jutro jest premiera. Pierwszy raz w moim życiu zawodowym smuciłem się dłużej niż czterdzieści osiem godzin z powodu niepowodzenia. Zazwyczaj można pocieszać się wyprzedanymi salami. Frekwencja na czterdziestu przedstawieniach na Małej Scenie nie była zła, ale niewystarczająca. Bezsensowność szczerzy zęby! Tyle wysiłku, bólu, niepokoju, znużenia, nadziei, a żadnej radości. Żadnego pożytku. Letni dom w Dalarnie nazywano „V?roms", co w dialekcie z Orsy znaczy „Nasz". Przybyłem tam w pierwszym miesiącu życia i w pamięci wciąż tam jeszcze mieszkam. Jest zawsze lato, ogromna podwójna brzoza szumi, upał migocze na wzgórzach, ludzie w jasnych lekkich ubraniach chodzą po tarasie, okna stoją otworem, ktoś gra na fortepianie, kule do gry w krokieta toczą się z lekkim stukiem, pociąg towarowy weksluje i daje sygnały głęboko w dole na stacji w Dufnäs, rzeka płynie tajemniczo, czarna nawet w najjaśniejsze dni, spławiane kłody poruszają się, obracając się to powoli, to znów szybko, pachnie konwalią, mrowiskiem i pieczenia cielęcą. Dzieci mają strupy na pokaleczonych kolanach i łokciach, kąpiemy się w rzece albo w Czarnym Jeziorze i wcześnie uczymy się pływać, gdyż w obu miejscach są ruchome gliniaste dna i nagłe głębiny. Matka wzięła do pomocy młodą dziewczynę z okolicy. Nazywała się Linnea, była miła, trochę milkliwa, ale czuła i przyzwyczajona do małych dzieci. Miałem sześć lat i przepadałem za jej radosnym uśmiechem i bujnymi rudawymi włosami. Słuchałem każdego jej skinienia i zbierałem na słomkę poziomki, żeby się jej przypodobać. Nauczyła mnie pływać, sama była wyborną pływaczką. Gdy kąpaliśmy się sami, we dwoje, nie wkładała swego czarnego, niezgrabnego kostiumu kąpielowego, co bardzo sobie ceniłem. Była wysoka i szczupła, o szerokich piegowatych ramionach, małych piersiach, włosy na wzgórku łonowym miała płomiennorude. Już nigdy później nie kąpałem się tyle, co owego lata, szczękałem zębami i siniały mi wargi, robiła wtedy z dużego kąpielowego ręcznika namiot, gdzieśmy się ogrzewali. Pewnego wieczora we wrześniu, tuż przed powrotem do domu w Sztokholmie, wszedłem do kuchni. Linnea siedziała przy kuchennym stole, nic zatroszczyła się nawet o to, by zapalić lampę naftową. Przed nią stał kubek z kawą. Oparła czoło na dłoni i płakała gwałtownie, lecz cicho. Przeraziłem się i objąłem ją, ale mnie odsunęła. Nie zdarzyło się to nigdy przedtem i zacząłem sam płakać, gdyż wszystko to było takie smutne. Chciałem, żeby natychmiast przestała płakać, by mnie pocieszyła. Nie zrobiła tego. Zignorowała mnie. Gdy w kilka dni później opuszczaliśmy V?roms, nie pojechała z nami do Sztokholmu. Zapytałem matkę, dlaczego nie pojechała z nami jak w poprzednich latach. Dostałem wymijającą odpowiedź. Czterdzieści lat później zapytałem matkę, co się stało z Linneą. Dowiedziałem się, że zaszła w ciążę, mężczyzna wyparł się ojcostwa. A że rodzina pastora nie mogła mieć w domu ciężarnej służącej, ojciec zmuszony był ją odprawić, mimo gwałtownych protestów matki. Matka chiała interweniować i pomóc dziewczynie, ale ta już znikła. W kilka miesięcy później znaleziono ją na dole przy moście kolejowym. Leżała wciśnięta pod zatopioną kłodę z raną tłuczoną na czole. Policja uznała, że odniosła tę ranę, rzucając się z mostu. Stacja kolejowa Dufnäs składała się z czerwonego budynku stacyjnego o białych węgłach, wygódki z napisem „Mężczyźni" i „Kobiety", dwóch semaforów, dwóch torów do manewrowania, magazynu towarowego, kamiennego peronu i ziemnej piwnicy z poziomkami na dachu. Główny tor skręcał w kierunku Djurmo, obok V?roms widocznego ze stacji. Paręset metrów w kierunku południowym rzeka zakręcała potężnym zakolem, nazywano to miejsce „Gr?dan"; było ono niebezpieczne, o głębokich wirach i ostrych sterczących kamieniach. Wysoko nad zakolem rzeki wznosił się most kolejowy z wąskim chodnikiem po prawej stronie. Wchodzenie na most było zabronione. Nikt nie zwracał uwagi na ten zakaz, gdyż była to najbliższa droga do rybnego Czarnego Jeziora. Zawiadowca stacji nazywał się Ericsson. Mieszkał od dwudziestu lat w budynku stacyjnym z chorą na wole żoną. W wiosce uważano go za przybłędę, którego powinno się z tej racji traktować z nieufnością. Było wiele przemilczeń wokół wuja Ericssona. Babka pozwalała mi chodzić na stację kolejową. Wujek Ericsson nie był pytany o zdanie, ale traktował mnie z roztargnioną życzliwością. Jego biuro pachniało dymem z fajki, senne muchy brzęczały w oknach, od czasu do czasu stukał telegraf i wypuszczał z siebie wąską taśmę z kropkami i kreskami. Wujek Ericsson siedział pochylony nad stołem do pracy i pisał w czarnych książkach albo sortował kwity frachtowe. Od czasu do czasu ktoś pukał do okienka w poczekalni i kupował bilet do Repbäcken, Insjön albo Borlänge. Cisza była jak wieczność i z pewnością równie godna. Nie zakłócałem jej niepotrzebną gadaniną. Nagle jednak zadzwonił telefon: krótki meldunek, pociąg z Krylbo opuścił Lännheden, wujek Ericsson mruknął coś w odpowiedzi, włożył czapkę zawiadowcy, wziął czerwoną chorągiewkę, wyszedł na dwór i podniósł południowy semafor. Nie było żywej duszy. Silne światło słoneczne ogrzewało ścianę magazynu towarowego i szyny, pachniało smołą i żelazem. W dali przy moście szumiała rzeka, upał drżał nad poplamionymi oliwą podkładkami, kamienic migotały i skrzyły się. Cisza i oczekiwanie. Kaleki kot wujka Ericssona rozłożył się na drezynie. Wtem rozległ się w dali sygnał lokomotywy, na zakręcie przed Długim Jeziorem pojawił się pociąg jak czarny kleks w soczystej zieleni, najpierw prawie bezgłośnie, wkrótce potem z rosnącym hukiem, już był nad rzeką, huk pogłębiał się, łoskotało w zwrotnicach, ziemia drżała, lokomotywa nabierała pędu obok peronu, wyrzucała rytmicznie kłęby dymu z komina, para szła z tłoków. Wagony przelatywały obok, wywołując podmuch wiatru, koła stukały na spojeniach szyn, ziemia trzęsła się. Wujek Ericsson salutował maszyniście, który odpowiadał na pozdrowienie. Za chwilę huk przycichał, pociąg zakręcał teraz poniżej V?roms, a potem znikał pod górą, gwizdał przy tartaku. Później nastawała znów cisza. Wujek Ericsson pokręcił korbką telefonu i powiedział: z Dufnäs druga trzydzieści trzy. Cisza była zupełna, nawet muchy nie ośmielały się brzęczeć o szybę. Wujek Ericsson wycofał się na pięterko, by zjeść obiad i zdrzemnąc się trochę, nim przyjdzie idący na południe towarowy, gdzieś między czwartą a piątą. Ten pociąg nie był nigdy punktualny, ponieważ zmieniał wagony na każdej stacji. Przy podjeździe do stacji stoi kuźnia, której właściciel wygląda jak wódz Mongołów. Jest on żonaty z piękną jeszcze, ale bardzo steraną kobietą, która nazywa się Helga. Mają dużo dzieci i mieszkają w dwóch małych pokoikach nad kuźnią. Jest tam nieporządnie, ale gościnnie. Mój brat i ja bawimy się często z dziećmi kowala. Helga karmi piersią najmłodsze dziecko. Gdy malec nasyci się już, Helga woła mego równolatka, towarzysza zabaw: chodź no, Jonte, dostaniesz swoje. Z sercem ściśniętym zazdrością patrzę, jak mój przyjaciel staje między kolanami matki, która podaje mu swą ciężką pierś, a on pochyla się i ssie żarłocznie. Pytam, czy mogę skosztować, ale Helga śmieje się i mówi, że muszę chyba wpierw zapytać o pozwolenie panią ?kerblom. Pani ?kerblom to babka. Widzę ze wstydem, że znów potknąłem się o jedną z tych trudno zrozumiałych reguł, których coraz więcej gromadzi się na mojej drodze. Migawka: Leżę w moim łóżku o wysokich ściankach, jest wieczór, świeci nocna lampka. Jestem rozkosznie zajęty wyduszaniem kiełbasy, ściskam ją w rękach, jest miękka i daje się ugniatać, i pachnie intymnie. Nagle wyrzucam ją na podłogę i wołam żywo Linneę, niańkę. Drzwi otwierają się i wchodzi ojciec, stoi duży i ciemny na tle światła padającego z sieni. Pokazuje na kiełbasę i pyta, co to ma znaczyć. Otwieram oczy i odpowiadam z drżącym sercem, że to nic takiego. Następna scena: dostałem lanie w tyłek i głośno rycząc siedzę na nocniku na środku pokoju. Lampa u sufitu jest zapalona, a Linnea gniewnymi ruchami zmienia prześcieradło w moim łóżku. Tajemnice. Nagłe milczenie. Mroczne nieprzyjemności. Czy to wyrzuty sumienia? — jak mówi Córka Indry w „Grze snów". — Co ja takiego zrobiłem? — pytam przerażony. — Sam wiesz najlepiej — odpowiada Władza. Oczywiście zgrzeszyłem, zawsze jest jakieś niewykryte przewinienie, które dręczy umysł. Siedzieliśmy tuż przy wygódkach i podglądaliśmy tyłki. Kradliśmy rodzynki z kredensu. Kąpaliśmy się tuż obok głębokich wirów w dole przy moście kolejowym. Kradliśmy drobniaki z kieszeni płaszcza ojca. Bluźniliśmy Bogu, zamieniając Jego imię na Diabła w Błogosławieństwie: — Diable, błogosław i chroń nas, diable, zwróć ku nam swoje oblicze i daj nam obłapkę. — „My" to mój brat i ja, niekiedy pojednani we wspólnych akcjach, ale najczęściej poróżnieni w żrącej nienawiści. Dag był zdania, że kłamię, uciekam i wykręcam się. Byłem ponadto rozpieszczony, ponieważ stałem się ulubieńcem ojca. Ja uważałem, że mój brat, o cztery lata starszy, miał niesprawiedliwe przywileje: mógł nie kłaść się wcześnie wieczorem, mógł chodzić na filmy zabronione dla dzieci, mógł łoić mi skórę, kiedy mu to odpowiadało. Dopiero później zrozumiałem, że był ustawicznie narażony na zazdrosną niechęć ojca. Braterska nienawiść doprowadziła niemal do bratobójstwa. Dag sprał mnie porządnie, postanowiłem się zemścić. Za wszelką cenę. Złapałem ciężką szklaną karafkę, wspiąłem się na krzesło za drzwiami do naszego wspólnego pokoju w V?roms. Gdy mój brat otworzył drzwi, wyrżnąłem go karafką w głowę. Karafka rozprysła się, mój brat upadł zalany krwią z głębokiej rany. W jakiś miesiąc później napadł na mnie bez ostrzeżenia i wybił mi dwa przednie zęby. Odpowiedziałem na to, podpalając jego łóżko, kiedy spał. Ogień zgasł sam i wrogie akty chwilowo ustały W lecie 1984 brat i jego grecka żona odwiedzili mnie na F?rö. Miał wtedy sześćdziesiąt dziewięć lat i był emerytowanym konsulem generalnym. Niestrudzenie utrzymywał się w służbie mimo ciężkiego porażenia. Obecnie mógł tylko ruszać głową, oddychał ciężko dysząc i mówił w sposób trudny do zrozumienia. Dni spędzaliśmy na wspominaniu naszego dzieciństwa. Pamiętał o wiele więcej niż ja, mówił o swojej nienawiści do ojca i silnym przywiązaniu do matki. Dla niego byli oni wciąż jeszcze rodzicami, mitycznymi istotami, zagadkowymi, trudnymi do zrozumienia i wyolbrzymionymi. Przedzieraliśmy się przez zarośnięte ścieżki, przypatrując się sobie ze zdumieniem: dwaj starsi panowie, pochodzący z tego samego łona, dziś oddzieleni od siebie nieprzekraczalnym dystansem. Nasza wzajemna antypatia znikła, ale pozostawiła pustkę. Żadnych kontaktów, żadnej wspólnoty. Mój brat chciał umrzeć, a równocześnie bał się śmierci, szalona chęć życia utrzymywała jego płuca i serce w ruchu. Wskazywał też na to, że nie może popełnić samobójstwa, bo nie może ruszać rękami. Ten silny, arogancki, bystry człowiek, który stale podejmował ryzyko, szukał zwady, sybaryta, rybak, amator włóczęgi po lasach, bezwzględny, samolubny, ironiczny. Zawsze przymilny wobec ojca mimo nienawiści. Zawsze przywiązany do matki mimo prób wyzwolenia się i rozdzierających konfliktów. Dla mnie choroba brata jest zrozumiała: sparaliżowany z wściekłości, porażony przez dwie przemożne przesłaniające go postaci, dławiące i niepojęte: ojca i matkę. Może należałoby wspomnieć, że jego pogarda dla sztuki, psychoanalizy, religii i duchowej rzeczywistości była totalna. Był człowiekiem na wskroś racjonalistycznym, władał siedmioma językami i czytał najchętniej historię i biografie polityczne. Ponadto podyktował swoją autobiografie na taśmę. Kazałem ją przepisać. Było tego osiemset stron, wszystko opowiedziane sucho żartobliwym, akademickim tonem. Jest tam kilka wyjątków, w prostych szczerych słowach opowiada o swojej żonie. Jest tam też kilka stron o matce. Poza tym wszystko jest powierzchownością, sarkazmem, kpiącą obojętnością: życie jako awanturnicza historia bez napięcia. Na tych ośmiuset stronach nie ma ani jednej linijki o jego chorobie. Nie skarżył się nigdy, ale gardził swoim losem. Ból i fizyczne upokorzenie przyjmował z gniewna niecierpliwością i starał się zachowywać tak antypatycznie, żeby nikomu nie wpadło do głowy żywić dla niego współczucia. Siedemdziesięciolecic urodzin obchodził uroczyście w ambasadzie w Atenach. Był bardzo słaby i jego żona uważała, że uroczystość powinno się odwołać. Odmówił i wygłosił wspaniałe przemówienie na cześć swoich gości. W kilka dni później zabrano go do szpitala, gdzie źle leczony, umarł wśród przewlekłych ataków duszności. Był cały czas przytomny, ale nie mógł mówić, ponieważ zrobiono mu tracheotomię. Nie mogąc się porozumiewać, zmarł wściekły i oniemiały. Z moją małą siostrzyczką Margareta zgadzaliśmy się znakomicie. Była wprawdzie o cztery lata młodsza ode mnie, ale chętnie bawiliśmy się razem jej lalkami i układaliśmy skomplikowane sytuacje w jej pomysłowym domku dla lalek. Na zdjęciu w albumie rodzinnym widzę małą, pulchną osóbkę z włosami jasnoblond i wytrzeszczonymi, wystraszonymi oczyma. Wszystko jest wrażliwością, od miękkich ust po niepewność rąk. Oboje rodzice kochali ją mocno, a ona usiłowała odwzajemniać ich miłość, starała się być tym łagodnym dzieckiem, które miało zrekompensować dwóch krnąbrnych synów. Moje wspomnienia z dzieciństwa związane z Margareta są blade i ulotne. Zbudowaliśmy teatr lalek, ona uszyła kostiumy, ja namalowałem dekoracje. Matka była ciekawym i zainteresowanym widzem, podarowała nam pięknie haftowaną aksamitna kurtynę. Bawiliśmy się grzecznie i cicho, czułem się lepiej z siostrą niż z bratem. Nie zdaje mi się, byśmy się bili albo kłócili. Kiedy miałem jedenaście lat, a moja siostra siedem, mieszkaliśmy przez jedno lato w L?ngängen pod Sztokholmem. Matka przeszła ciężką operację i leżała kilka miesięcy w szpitalu Sophiahemmct. Ojciec chciał, żebyśmy byli blisko, zaangażowano łagodną gospodynię, która właściwie była przedszkolanką. Siostra i ja byliśmy często pozostawiani samym sobie i zdani na siebie nawzajem. Do willi należał stary pawilon kąpielowy, wychodzący nad wodę, mieściła się tam przebieralnia i zewnętrzne pomieszczenie bez dachu, ale z basenem. Tam przebywaliśmy godzinami i uprawialiśmy nasze igraszki, obciążone mglistym poczuciem winy. Bez wyjaśnienia lub przesłuchania zabroniono nam nagle przebywać samym w pawilonie kąpielowym. Margaretę pochłaniał coraz bardziej jej stosunek do rodziców i straciliśmy ze sobą kontakt. Gdy miałem dziewiętnaście lat, uciekłem z domu. Od tej pory właściwie nigdyśmy się już nie spotkali. Margareta twierdzi, że raz pokazała mi jakąś swoją próbę pisarską, którą ja w młodzieńczym braku rozsądku zmiażdżyłem krytyką. Ja tego nie pamiętam. Dziś Margareta pisze coś od czasu do czasu. Jeśli dobrze rozumiem jej książki, życie jej musiało być piekłem. Czasem rozmawiamy przez telefon, raz spotkaliśmy się niespodziewanie na jakimś koncercie. Jej udręczona twarz i dziwnie bezdźwięczny głos przeraziły mnie i poczułem się źle. Czasem myślałem o mojej siostrze z krótkimi, bolesnymi wyrzutami sumienia. Zaczęła pisać w tajemnicy przed innymi. Nikt nie mógł widzieć jej dokonań. W końcu zdobyła się na odwagę i pozwoliła mi to przeczytać. Sam byłem w rozterce: zostałem życzliwie przyjęty jako obiecujący młody reżyser, ale przepadłem jako pisarz. Pisałem kiepsko, wymuszenie i pod wpływem Hjalmara Bergmana i Strindberga. A tu znalazłem taki sam wymuszony, afektowany sposób pisania u mojej siostry i zamordowałem jej próby, nie bacząc, że była to jej jedyna możliwość wypowiedzenia się. Wyznała potem, że przestała wtedy pisać. Nie wiem, czy po to, aby ukarać mnie albo samą siebie, czy też ze zniechęcenia. Decyzja odstawienia kamery nie była dramatyczna i narastała we mnie podczas pracy nad filmem „Fanny i Alexander". Nie wiem, czy to moje ciało zdecydowało o mojej duszy, czy też dusza wywarła wpływ na ciało, ale fizyczne dolegliwości stały się zbyt trudne do opanowania. W lecie 1985 r. przyszedł mi do głowy zajmujący — jak mi się zdawało — pomysł filmowy. Chciałem zbliżyć się do filmu niemego, miałem w długich odcinkach pracować bez dialogu albo efektów akustycznych i wreszcie dostrzegłem możliwość zerwania z moimi filmami mówionymi. Natychmiast zacząłem pisać scenariusz. Żeby się tak melodramatycznie wyrazić, raz jeszcze doznałem łaski, radość była moim udziałem. Dni wypełniało pewnego rodzaju tajemne zadowolenie, które jest dowodem wyraźnej wizji. Po trzech tygodniach sumiennej roboty rozchorowałem się gwałtownie. Ciało zareagowało kurczami i zakłóceniami równowagi. Byłem jak zatruty, skołatany strachem i pogardą dla moich kłopotów. Zdałem sobie sprawę, że już nigdy więcej nie zrobię żadnego filmu, że ciało wzdraga się współpracować i że nieustanne napięcie związane z pracą filmową jest już nie do pomyślenia i stanowi stadium minione. Odłożyłem mój scenariusz o rycerzu Finnic Konfusenfeju (tym, który „wchodzi do zagrody i znajduje rady") i o anonimowym starym twórcy filmów niemych, którego na pół zniszczone filmy odkrywają w niezliczonej masie blaszanych kaset pod letnią willą, która ma zostać odrestaurowana. Między zdjęcami istnieje niejasno przeczuwany związek, głuchoniemy ekspert stara się czytać z ust aktorów, by wyjaśnić ich repliki. Próbuje ustawiać obrazy w różnej kolejności i uzyskuje różny przebieg akcji. Projekt angażuje coraz więcej ludzi, rozrasta się i rozwija, kosztuje coraz więcej pieniędzy. Staje się coraz trudniejszy do sterowania. Pewnego dnia płoną wszystkie nitratowe oryginały i acetatowe kopie, wszystko idzie z dymem. Ulga jest powszechna. Zawsze dręczyła mnie tak zwana nerwica żołądka, dolegliwość równie śmieszna co upokarzająca. Moje trzewia z nigdy niewyczerpana, a często wyrafinowaną wynalazczością sabotowały moje wysiłki. Szkoła stała się w ten sposób nieustanną męką, ponieważ nigdy nie mogłem przewidzieć, kiedy przyjdą ataki. Nagle zrobić w spodnie to doświadczenie traumatyczne. Nie musi przytrafić się wiele razy, by człowiek ustawicznie się niepokoił. Przez lata nauczyłem się cierpliwie opanowywać moje dolegliwości do tego stopnia, że mogę żyć i pracować bez zbyt dotkliwych zakłóceń. Jest to tak, jakby się miało złośliwego demona w najwrażliwszym miejscu ciała. Zachowując surowe rytuały umiem utrzymać go pod kontrolą. Jego mocą poważnie zachwiało postanowienie, że to ja, a nie on decyduję o moich działaniach. Żadne leki nie pomagają, gdyż albo otępiają, albo działają za późno. Mądry lekarz powiedział mi, że powinienem zaakceptować mój handicap i dostosować się. Tak też zrobiłem. We wszystkich teatrach, gdzie pracowałem dłuższy czas, dostawałem własną wygódkę. Te wygódki są przypuszczalnie moim trwałym wkładem do historii teatru. Wygląda zatem, jakby mieszkający we mnie demon pokonał w końcu moją chęć robienia filmów. Tak nie jest. Od ponad dwudziestu lat cierpię na chroniczną bezsenność. Samo w sobie nie jest to nic niebezpiecznego, można radzić sobie, mając o wiele mniej snu, niż się sądzi, pięć godzin w każdym razie zupełnie mi wystarcza. Zużycie przychodzi wraz ze wzmożoną wrażliwością w nocy, zmienionymi proporcjami, gonitwą głupich albo upokarzających sytuacji, skruchą z powodu niebacznych albo zamierzonych złośliwości. Często przylatują stada czarnych ptaków i dotrzymują mi towarzystwa: lęk, wściekłość, wstyd, gniew, nuda. Także i bezsenność wymaga rytuału: zmienić łóżko, zapalić światło, czytać książkę, słuchać muzyki, jeść herbatniki i czekoladę, pić wodę mineralną. Dobrze zastosowane valium może mieć nadzwyczajne działanie, może też być zgubne, wywołując w elekcie rozdrażnienie i silniejsze lęki. Trzecią przyczyną mego postanowienia jest starzenie się, zjawisko, na które ani się nie skarżę, ani się z niego nie cieszę. Rozwiązywanie problemów idzie bardziej opieszale, scenerie sprawiają większe kłopoty, decyzje wymagają dłuższego czasu, paraliżują mnie nieprzewidziane, praktyczne trudności. Wraz z wyczerpaniem wzmaga się też moja pedanteria. Im bardziej jestem zmęczony, tym bardziej utyskuję: moje zmysł,, wyostrzają się maksymalnie i widzę wszędzie niedoróbki i wady. Sprawdzam surowo moje późne filmy i inscenizacje i znajduję tu i ówdzie perfekcjonistyczna pedantyczność, która przepędza życie i ducha. W teatrze niebezpieczeństwo nie jest takie wielkie, tam mogę czuwać nad moimi słabościami, a w najgorszym razie aktorzy mogą mnie poprawić. Na taśmie filmowej wszystko jest nieodwołalne. Codziennie trzy minuty gotowego filmu. Wszystko musi żyć, oddychać, być utworem. Czasem czuję wyraźnie, niemal fizycznie, prastare monstrum, na pół zwierzę, na pół człowieka, które porusza się we mnie i które mam urodzić: pewnego ranka żuję jego niesmaczną, szorstką brodę, czuję jego słabe drżące członki w moim ciele i słyszę dyszący oddech. Mam przeczucie zmierzchu, który nie ma związku ze śmiercią, lecz z gaśnieciem. Czas.em śni mi się, że tracę zęby i wypluwam żółte, spróchniałe pieńki. Wycofuję się, zanim moi aktorzy albo współpracownicy dostrzegą to monstrum i nim ogarnie ich wstręt albo współczucie. Widziałem zbyt wielu kolegów, którzy padli na maneżu jak zmęczeni kuglarze, znudzeni własną nudą, wygwizdani albo uprzejmie przemilczani, wywleczeni poza krąg światła przez przyzwoitych albo pogardliwych robotników cyrkowych. Biorę kapelusz, bo jeszcze na razie dosięgam półki na kapelusze, i wychodzę sam, mimo bólu w biodrze. Kreatywność starzenia się nie jest doprawdy czymś oczywistym. Jest ona periodyczna i warunkowa, mniej więcej tak jak spokojnie i cicho zanikająca seksualność. Wybieram pewien filmowy dzień w styczniu 1982 r. Według zapisek jest zimno — minus dwadzieścia stopni. Budzę się jak zwykle o piątej, to znaczy zostaję zbudzony, wyciągnięty przez jakiegoś złego ducha jakby spiralą z nagłębszego snu, jestem rozbudzony. By zwalczyć histerię i sabotaż kiszek, natychmiast wstaję z łóżka i stoję parę chwil bez ruchu na podłodze z zamkniętymi oczyma. Sprawdzam moją obecną sytuację: jak miewa się ciało, jak miewa się dusza i, przede wszystkim, co jest dziś do zrobienia. Konstatuję, że mam zatkany nos (suche powietrze), pobolewa mnie lewe jądro (przypuszczalnie rak), rwie mnie w biodrze (stara, zwykła historia), dzwoni mi w kiepskim uchu (nieprzyjemne, ale nie ma się czym martwić). Stwierdzam także, że histeria jest opanowana, strach przed skurczem żołądka nie jest zbyt intensywny, że praca tego dnia składa się ze sceny między Ismaelem i Alexandrem, że niepokoję się, iż wspomniana scena przekracza możliwości mojego młodego i dzielnego wykonawcy głównej roli. Czekająca mnie współpraca ze Stiną Ekblad daje mi jednakże mały zastrzyk radosnego oczekiwania. Pierwsza inspekcja w tym dniu została zakończona; dała mi niewielką, ale pozytywną nadwyżkę: jeśli Stina jest taka zdolna, jak sądzę, potrafię dać sobie radę z Bertilem-Alexandrem. Ułożyłem już dwie strategie: jedna z równorzędnymi aktorami, druga z głównym aktorem i i aktorem asystującym. Teraz ważne jest, aby zachować spokój, być spokojnym. O siódmej Ingrid i ja zjadamy w zwykłym milczeniu śniadanie. Żołądek zachowuje się cicho i ma czterdzieści pięć minut, by zacząć brykać. Czekając na to, jak zamierza się zachować, czytam poranne dzienniki. Za kwadrans ósma zabierają mnie i zawożą do atelier, które właśnie w tych dniach znajduje się w Sundbyberg i należy do AB Europafilm. To ongiś cieszące się taką dobrą renomą studio jest w rozkładzie. Zajmują się tam głównie produkcją video, pozostały z czasów filmowych personel jest zdezorientowany i zniechęcony. Samo atelier filmowe jest brudne, nie wyciszone i źle utrzymane. Kabina projekcyjna, która na pierwszy rzut oka jest w komiczny sposób luksusowa, okazuje się nie do użytku. Projektory są marne i nie utrzymują ostrości ani stabilności obrazu, dźwięk kiepski, wentylacja nie funkcjonuje, a mata na podłodze jest poplamiona. Dokładnie o dziewiątej zaczynamy wyznaczone na ten dzień nagrywanie. Ważne jest, aby nasz wspólny start był punktualny. Dyskusje i wątpliwości muszą być odłożone poza ten wewnętrzny krąg koncentracji. Od tej chwili jesteśmy skomplikowaną, lecz jednolicie funkcjonującą machiną, której celem jest wytwarzanie ruchomych obrazów. Robota wchodzi szybko w rytm spokojnego oddechu, zażyłość jest czysta i nieskomplikowana. Jedynie, co nam przeszkadza, to nie wyciszenie studia i brak respektu pozostających na zewnątrz dla czerwonych lampek na korytarzach i w innych pomieszczeniach. Poza tym jest to dzień skromnej radości. Już od pierwszej chwili odczuwamy wszyscy dziwne porozumienie Stiny Ekblad z dotkniętym przez los Ismaelem. Najlepsze ze wszystkiego jest to, że Bertil-Alexander natychmiast akceptuje sytuację. W przedziwny, właściwy dzieciom sposób oddaje ze wzruszającą prawdziwością skomplikowany stan ciekawości i lęku. Próby posuwają się naprzód z łatwością, panuje spokojne ożywienie. Nasza kreatywność hasa. Ponadto Anna Asp zbudowała nam stymulujące pomieszczenie, a Sven Nykvist oświetlił je z tą trudną do opisania intuicją, która jest jego szlachetną cechą i czyni go jednym z najwybitniejszych specjalistów od świateł na świecie, może najwybitniejszym. Gdy zapytać go, jak to robi, wskazuje na kilka podstawowych prawideł (z których miałem duży pożytek w mojej pracy w teatrze). Samej tajemnicy nie chce albo nie potrafi opisać. Gdy z jakiegoś powodu uważa, że coś mu przeszkadza, że jest popędzany, albo gdy czuje się źle, wszystko idzie koślawo i musi zaczynać od początku. W naszej współpracy panuje zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Czasem szkoda mi, że już nigdy więcej nie będziemy wspólnie pracować. Czasem ogarnia mnie żal, gdy wspomnę taki dzień jak ten. Jest jakieś zmysłowe zadowolenie w pracy, w bliskim związku z silnymi, niezależnymi i kreatywnymi ludźmi: aktorami, wózkarzami, elektrykami, kierownikami produkcji, rekwizytorami, charakteryzatorami, kostiumerami, wszystkimi tymi osobowościami, które zaludniają dzień i dają go przeżyć. Zdarza się, że odczuwani dotkliwy brak wszystkiego i wszystkich. Rozumiem, co ma na myśli Fellini utrzymując, że filmowanie to dla niego sposób życia. Rozumiem także jego historyjkę o Anicie Ekberg. Jej ostatnia scena w „La Dolce Vita" rozgrywała się w samochodzie, stojącym w atelier. Gdy scena została nakręcona, a filmowanie na tym się dla niej skończyło, zaczęła płakać i nie chciała opuścić samochodu, czepiając się mocno kierownicy. Musiano ją wynieść ze studia, stosując łagodny przymus. Być reżyserem filmowym to czasem wyjątkowe szczęście. Niepróbowany wyraz twarzy rodzi się w okamgnieniu i kamera go rejestruje. Właśnie to zdarzyło się dzisiaj. Nieprzygotowany i bez próby Alexander nagle silnie blednie, na jego twarzy maluje się czysty ból. Kamera rejestruje ten moment. Ból, niepojęty ból, był tam przez kilka sekund i nigdy już nie powrócił, nie było go też przedtem, ale taśma filmowa uchwyciła ten moment. Wtedy uważam, że opłaciły się dni i miesiące przewidującej dokładności. Być może żyję dla takich krótkich chwil. Jak poławiacz pereł. Pracowałem jako szef w Teatrze Miejskim w Helsingborgu. Był rok 1944. Od dawna byłem też zatrudniony jako redaktor opracowujący scenariusze w szwedzkim filmie Svensk Filmindustri, jeden mój scenariusz sfilmowano („Skandal", reż. Alf Sjöberg), uważano 'mnie za uzdolnionego, ale kłopotliwego i miałem z SF swego rodzaju kontrakt dyspozycyjny, który wprawdzie nie dawał mi żadnych ekonomicznych korzyści, ale przeszkadzał mi we współpracy z innymi towarzystwami filmowymi. Nie było to chyba tak groźne. Mimo pewnego sukcesu „Skandalu" nikt się nie odzywał z wyjątkiem Lorensa Marmstedta, który od czasu do czasu dzwonił. Pytał uprzejmie drwiącym tonem, jak długo jeszcze będę uważał, że warto się trzymać SF i że oni z całą pewnością zrobią ze mnie marmoladę, podczas gdy on, Lorens, mógłby chyba zrobić ze mnie naprawdę dobrego reżysera filmowego. Wahałem się, czułem się związany z autorytetem Dymlinga i zdecydowałem się pozostać u niego; traktował mnie po ojcowsku i trochę łaskawie. Pewnego dnia na moim biurku znalazła się jakaś sztuka, napisana przez duńskiego mało pomysłowego rutyniarza. Dymling zaproponował, żebym napisał scenariusz na podstawie tej sztuki. Jeśli scenariusz zostanie zaakceptowany, mógłbym zrobić mój pierwszy film. Przeczytałem sztukę i uznałem ją za okropną. Gdyby mnie ktoś zapytał, z całą pewnością sfilmowałbym nawet książkę telefoniczną. Tak więc napisałem w czternaście nocy scenariusz, który został zaakceptowany. Film miano kręcić w lecie 1945. Dotąd wszystko było dobrze i w porządku. Szalałem z radości i nie widziałem naturalnie realiów. Skutkiem tego wpadałem na łeb na szyję w każdy dołek, który inni i ja sam pomagaliśmy sobie wykopać. Miasteczko filmowe w R?sunda było fabryką, która w latach czterdzistych produkowała dwadzieścia do trzydziestu filmów rocznie. Było tam dużo sprawnych zawodowców, rzemieślniczej tradycji, rutyny i artystycznej cyganerii. W ciągu moich lat w charakterze murzyna scenariuszowego przebywałem dużo w różnych atelier, magazynach filmów, laboratoriach, w montażowniach, w dziale udźwiękowienia, w kantynie, skutkiem czego znałem lokale i ludzi dość dobrze. Byłem ponadto podniecony i przekonany, że wnet okażę się najlepszym reżyserem filmowym na świecie. Nie wiedziałem natomiast, że zamierzano wyprodukować tani film drugo ekranowy, gdzie można by głównie użyć kontraktowych aktorów przedsiębiorstwa. Po wielu naleganiach pozwolono mi zrobić próbny film z Inga Landgré i Stigiem Olinem. Gunnar Fischer był fotografem. Byliśmy pełnymi entuzjazmu rówieśnikami i czuliśmy się dobrze ze sobą. Wyszedł z tego długi próbny film. Gdy go obejrzałem, entuzjazm mój nie znał granic. Zadzwoniłem do żony, która została w Helsingborgu, i krzyczałem podniecony do słuchawki, że Sjöberg, Molander i Dreyer mogą już zwijać manatki. Teraz przychodzi Ingmar Bergman. Podczas gdy musowało mi w głowie od zadufania, skorzystano z okazji, by zmienić Gunnara Fischera na Gostę Rooslinga, pokrytego bliznami weterana, który zyskał uznanie dzięki kilku krótkim filmom, ukazującym rozległe niebo z pięknie oświetlonymi chmurami. Typowy dokumentalista, prawie nigdy nie pracował w atelier. Gdy chodziło o oświetlenie, był stosunkowo mało doświadczony, co więcej: gardził filmem fabularnym, ponadto źle się czuł w pomieszczeniach. Od pierwszej chwili nie cierpieliśmy się. A że obaj byliśmy niepewni siebie, kryliśmy naszą niepewność pod sarkazmem i bezczelnością. Pierwsze dni zdjęć były zmorą. Zdałem sobie szybko sprawę, że znalazłem się w trybach machiny, której bynajmniej nie opanowałem. Uświadomiłem też sobie, że Dagny Lind, którą wywalczyłem sobie do głównej roli, nie była aktorką filmową i że brakowało jej doświadczenia. Z lodowatą jasnością zrozumiałem, że wszyscy zdają sobie sprawę, iż jestem niekompetentny. Na ich brak zaufania reagowałem obraźliwymi wybuchami gniewu. Rezultat naszych wysiłków był żałosny. W dodatku kamera była niesprawna, część scen nieostra. Dźwięk też był kiepski, z trudem można było rozróżnić repliki aktorów. Za moimi plecami trwała teraz intensywna działalność. Kierownictwo atelier uważało, że film należy skasować albo że trzeba zmienić reżysera i wykonawcę głównej roli. Po trzech tygodniach harówki dostałem list od Carla Andersa Dymlinga, który przebywał na urlopie. Pisał, że obejrzał materiał. Nie uważał go za szczególnie dobry, ale obiecujący. Zaproponował, żebyśmy zaczęli od początku. Przyjąłem z wdzięcznością jego propozycję nie widząc zapadni, która na razie jeszcze nie pochłonęła mego chudego ciała. Victor Sjöström zaczął jakby przypadkiem pojawiać się na mojej drodze. Brał mnie mocno za kark i tak przechadzaliśmy się tam i z powrotem po asfaltowej płycie przed studiem. Przeważnie chodziliśmy w milczeniu, ale nagle mówił rzeczy, które były po prostu zrozumiałe: robisz zbyt skomplikowane scenerie, ani ty, ani Roosling nie poradzicie sobie z tymi komplikacjami. Pracuj prościej. Fotografuj aktorów od przodu, lubią to, tak będzie najlepiej. Nie awanturuj się tak cholernie ze wszystkimi, rozzłoszczą się tylko i zrobią gorszą robotę. Nie rób z wszystkiego głównego problemu, bo udławisz publiczność. Przejście należy traktować jak przejście, przy czym niekoniecznie musi na przejście wyglądać. Chodziliśmy w kółko, w kółko, tam i z powrotem po asfalcie. Trzymał mnie za kark, był konkretny, rzeczowy i wcale się na mnie nie gniewał, mimo że byłem taki nieznośny. Lato było upalne. Dni w studio pod nadbudowanym szklanym dachem były ciężkie i przygnębiające. Mieszkałem w wynajętym pokoju w Gamla Stan. Co wieczór padałem na łóżko i leżałem jak spraliżowany strachem i wstydem. O zmierzchu wychodziłem do baru mlecznego i jadłem obiad. Potem szedłem do kina, zawsze do kina, i oglądałem filmy amerykańskie, myślałem: tego powinienem się nauczyć, ten ruch kamery jest prosty, Roosling powinien sobie dać z tym radę. Ten montaż był fajny, muszę to sobie zapamiętać. W soboty upijałem się, szukałem podejrzanego towarzystwa, wdawałem się w awantury, dochodziło do bójek, wyrzucano mnie. Czasem odwiedzała mnie żona, była w ciąży, kłóciliśmy się, wyjeżdżała. Poza tym czytałem sztuki i przygotowywałem nadchodzący sezon w Teatrze Miejskim w Helsingborgu. Mieliśmy filmować — mając tyle innych miejsc — w Hedemorze. Nie wiem dlaczego. Może miałem niejasną potrzebę chełpienia się przed rodzicami, którzy tego lata mieszkali w V?roms, o kilka mil na północ. Wyruszyliśmy w drogę. W owych czasach było to istne safari: samochody, agregaty, wozy udźwiękowienia i ludzie. Zakwaterowano nas w Hotelu Miejskim w Hedemorze. Wtedy zdarzyły się dwie rzeczy. Pogoda zmieniła się. Deszcz padał beznadziejnie i bezustannie. Roosling, który wreszcie mógł być na dworze, nie widział żadnych interesujących chmur, tylko jednostajnie szare niebo. Tkwił w pokoju hotelowym, upijał się i wzbraniał się fotografować. Zdałem sobie bardzo szybko sprawę, że wprawdzie byłem marnym kierownikiem pracy w studio, ale tu, w deszczowej Hedemorze, zostałem całkiem wyeliminowany. Większa część ludzi przesiadywała w hotelu, grała w karty i piła. Pozostałych dręczyła depresja. Wszyscy byli zgodni, że fatalana pogoda jest winą reżysera. Niektórzy reżyserzy mają szczęście do pogody, inni mają pecha. Należałem do tych ostatnich. Kilka razy wypadaliśmy na zewnątrz, przygotowywaliśmy plan, układaliśmy jazdę, ustawialiśmy nasze niezgrabne lampy, podjeżdżaliśmy z agregatem i wozem dźwiękowym, montowaliśmy ciężką kamerę Debri na statywie, robiliśmy przymiarkę z aktorami, następował klaps... i nowy ulewny deszcz. Staliśmy w bramach, siedzieliśmy w samochodach, przysiadaliśmy w jakiejś kawiarni, deszcz lał jak z cebra, światło przygasało. Przychodziła pora, by pojechać do domu i zjeść obiad. Gdy czasem udawało nam się nakręcić jakąś scenę w ciągu paru chwil słońca, byłem tak rozstrojony i podniecony, że zdaniem rozsądnych świadków zachowywałem się jak szaleniec. Krzyczałem, kląłem i wściekałem się, obrażałem wszystkich dookoła i przeklinałem Hedemorę. Wieczorami dochodziło często do wrzasków i awantur wokół hotelu. Musiała interweniować policja. Dyrektor hotelu groził wyrzuceniem nas. Mariannę Löfgren tańczyła kankana na stoliku w restauracji (bardzo zgrabnie i zabawnie), ale spadła na podłogę, aż popękał parkiet. Po trzech tygodniach ojcowie miasta zmęczyli się, nawiązali kontakt z Svensk Filmindustri i zaklęli kierownictwo na wszystkie świętości, żeby zabrało do domu tych wariatów. Dzień później dostaliśmy rozkaz natychmiastowego wyjazdu. W ciągu dwudziestu dni nakręciliśmy cztery sceny z dwudziestu. Wezwano mnie do Dymlinga. Okropnie mnie zrugał. Groził mi teraz otwarcie, że odbierze mi film. Możliwe, że interweniował Victor Sjöström. Nie wiem. Było ciężko, ale miało być jeszcze gorzej. W filmie jest salon piękności, według scenariusza graniczy on z teatrem rewiowym. Wieczorem słychać muzykę i śmiech z teatru. Nalegałem, żeby taką ulicę zbudowano, ponieważ nie znalazłem odpowiedniego miejsca w Sztokholmie. Byłaby to droga budowa, zdawałem sobie z tego sprawę mimo mojego zamroczenia. Ale miałem wizję okrwawionej głowy Jacka pod gazetą, mrugającego neonu teatru, oświetlonej wystawy salonu piękności ze sztywnymi woskowymi twarzami pod kunsztownymi perukami, obmywanego deszczem asfaltu, ceglanego muru w tle. Musiałem mieć mój kawałek ulicy. Ku mojemu zdumieniu projekt przeszedł bez dyskusji. Wdrożono natychmiast wielkie przedsięwzięcie budowlane na odgrodzonym terenie o sto metrów od Wielkiego Atelier. Odwiedzałem często miejsce budowy i byłem dosyć dumny z tego, że udało mi się przeforsować to kosztowne przedsięwzięcie. Zakładałem, że kierownictwo wierzyło w mój film, mimo awantur i kłopotów. Nie zdawałem sobie tylko sprawy z tego, że moja ulica stanie się dobrze funkcjonującą bronią w rękach żądnego władzy kierownictwa atelier, bronią skierowaną przeciwko mnie i przeciw Dymlingowi, który jeszcze mnie osłaniał. Zawsze istniało silne napięcie między Głównym Biurem, które było samowładne, i Miasteczkiem Filmowym, które produkowało filmy. Kosztowny i zupełnie bezsensowny odcinek drogi miał być zapisany na debet mego filmu i przez to uczynić go zupełnie niezdolnym do zainkasowania pieniędzy, które kosztował. Tak więc wszyscy się cieszyli i brukowano trotuar. Zdjęcia miały przykry przebieg. Pierwszą scenę kręcono w jesienny wieczór po zapadnięciu ciemności. Było to ujęcie całościowe. Kamera stała na wysokim na trzy metry praktykablu. Neon teatralny mrugał, Jack zastrzelił się, a Mariannę Löfgren leżała jak długa na trupie i krzyczała, aż krew krzepła w żyłach. Podjechał ambulans, asfalt błyszczał, a lalki patrzyły drętwo przed siebie. Uczepiłem się praktykabla, chory od zawrotów głowy, ale upojony poczuciem władzy: wszystko to było moim tworem, moją przewidzianą, zaplanowaną i wykonaną rzeczywistością. Realna rzeczywistość wkroczyła szybko i okrutnie. Kamerę trzeba było zdemontować, jeden z wózkarzy ustawił się na samym skraju praktykabla i razem z innym wózkarzem zdejmował kamerę ze statywu. Odłączyła się nagle i wózkarz runął na ziemię, pociągając kamerę na siebie. Nie pamiętam dokładnie, co się stało. Ambulans był przecież na miejscu i mógł natychmiast przewieźć rannego do szpitala. Personel nalegał, żeby przerwać kręcenie, gdyż wszyscy byli przekonani, że ich kolega nie żyje albo jest umierający. Ogarnęła mnie panika i odmówiłem, krzyczałem, że wózkarz był pijany, że wszyscy zawsze są pijani przy wieczornym filmowaniu (co częściowo było prawdą), że jestem otoczony hołotą i zgrają, że będziemy kręcić aż do chwili, kiedy ze szpitala dadzą znać, że poszkodowany nie żyje. Zarzucałem moim współpracownikom niedbalstwo, lenistwo i mazgajstwo. Nikt nie odpowiadał, otaczało mnie głuche, szwedzkie milczenie. Filmowaliśmy dalej, program został wykonany, ale ujęcia twarzy, przedmiotów, gestów — wszystko, co sobie wyobraziłem, skreślono. Nie miałem już siły, odszedłem w mrok i płakałem z furii i rozczarowania, nie miałem już sił. Później sprawę wyciszono, poszkodowany nie był tak ciężko ranny, a poza tym nie był trzeźwy. Dni wlokły się niemiłosiernie. Roosling był teraz otwarcie wrogi, szydził ze mnie i moich propozycji ustawień kamery. Laboratorium robiło nasze zjdęcia albo za jasne albo za ciemne. Mój kierownik planu śmiał się ciągle i klepał mnie po plecach. Był moim rówieśnikiem i zrobił już jeden film. Wdawałem się w ustawiczne sprzeczki z szefem elektryków o siatki lub filtry. Resztki dyscypliny znikły, ludzie przychodzili i odchodzili, kiedy chcieli. Otaczał mnie chłód. Miałem wszakże jednego przyjaciela, który nie chciał wyć z wilkami. Był to montażysta filmu — Oscar Rosander. Wyglądał jak nożyce, wszystko w nim było ostre, odgraniczone. Mówił wytwornie grasejując i był dość zarozumiały w angielskim stylu, odnosił się z uprzejmą pogardą do reżyserów, kierownictwa atelier i koryfeuszy w Głównym Biurze. Był człowiekiem oczytanym i posiadał pokaźny zbiór pornografii. Wielką chwilą w jego życiu była współpraca z księciem Wilhelmem, który od czasu do czasu kręcił w SF filmy krótkometrażowe. Wszyscy bali się trochę Oscara, nikt nie wiedział, kiedy zamierza być uprzejmy, a kiedy morderczy. Kobiety traktował ze staroświecką galanterią, ale z dystansem. Opowiadano, że dwadzieścia trzy lata chodził do tej samej kurwy dwa razy w tygodniu, o każdej porze roku. Gdy przyszedłem do niego po zakończonym planie, zawiedziony, obolały i wściekły, przyjął mnie z rubaszną, życzliwą obiektywnością. Wskazał bezlitośnie na wszystko, co było złe, marne albo nie do przyjęcia. Ale pochwalił mnie za to, co jego zdaniem było dobre. Ponadto wprowadził mnie w tajniki montażu, między innymi objawiając mi jedną fundamentalną prawdę: montaż odbywa się już podczas kręcenia, rytm tworzy się w scenariuszu. Wiem, że wielu reżyserów robi odwrotnie. Dla mnie nauka Oscara Rosandera była podstawowa. Rytm w moich filmach naszkicowany jest w scenariuszu, przy biurku, a rodzi się przed kamerą. Wszelkie formy improwizacji są mi obce. Gdy czasem zostaję zmuszony do nieprzemyślanych decyzji, pocę się i drętwieję ze strachu. Filmowanie jest dla mnie zaplanowaną w szczegółach iluzją, odzwierciedleniem rzeczywistości, która przecież im dłużej żyje, tym bardziej wydaje mi się iluzoryczna. Kiedy film nie jest dokumentem, jest snem. Dlatego Tarkowski jest największy ze wszystkich. Porusza się z oczywistością w obszarze snów, nie wyjaśnia ich, dlaczego miałby zresztą wyjaśniać? Jest wizjonerem, który zdołał zainscenizować swoje wizje w najtrudniejszym, ale też najpodatniejszym ze wszystkich mediów. Przez całe życie dobijałem się do drzwi tych pokoi, gdzie on porusza się w sposób tak oczywisty. Tylko czasem udawało mi się tam wśliznąć. Większość moich świadomych wysiłków zakończyła się żenującymi niepowodzeniami: „Jajo węża", „Dotknięcie", „Twarzą w twarz" i tak dalej. Fellini, Kurosawa i Bunuel obracają się w tym samym rewirze co Tarkowski. Antonioni zdążał do tego, ale zmarnował się, zaduszony własną nudą. Méliés był tam zawsze, nie zastanawiając się nad tym. Był przecież magikiem z profesji. Film jako sen, film jako muzyka. Żaden rodzaj sztuki nie omija tak jak film naszej codziennej świadomości, trafiając wprost do naszych uczuć, głęboko do zakamarków duszy. Mały defekt w naszym nerwie wzrokowym, szokujący efekt: dwadzieścia cztery oświetlone klatki na sekundę, między nimi ciemność, nerw wzrokowy nie rejestruje ciemności. Gdy przy stole montażowym przeglądam taśmę filmową, klatka po klatce, mam wciąż jeszcze jak w dzieciństwie zawrotne uczucie magii: wewnątrz szafy w ścianie, w ciemności, przewijałem powoli jedną klatkę po drugiej, oglądałem niemal niedostrzegalne zmiany, kręciłem korbką szybciej: ruch. Nieme lub mówiące cienie apelują bez ogródek do moich najtjaniejszych zakamarków duszy. Zapach rozgrzanego metalu, chwiejne, migotliwe obrazy, szczęk maltańskiego krzyża, opór korbki w dłoni. Nim krwawy mrok dojrzewania zapadł wokół mnie i zamącił mi ciało i zmysły, przeżyłem szczęśliwą miłość. Było to tego lata, kiedy mieszkałem sam u babki w V?roms. Nie pamiętam powodu, ale pamiętam swoje zadowolenie, uczucie bezpieczeństwa i miłe samopoczucie. Od czasu do czasu przyjeżdżali goście, zostawali kilka dni i wyjeżdżali. To jeszcze bardziej powiększało moje zadowolenie. Mimo że wciąż jeszcze byłem dziecinny, wyglądałem dziecinnie i jeszcze prawie nie mutowałem, Babka i Lalla uważały mnie za Młodego Mężczyznę i odpowiednio do tego traktowały. Pomijając obowiązkowy udział w domowych zajęciach (rąbanie drzewa, zbieranie szyszek, wycieranie naczyń, noszenie wody) byłem wolny i nygusowałem swobodnie. Przeważnie byłem sam i czułem się dobrze z moją samotnością. Babka zostawiała mnie w spokoju z moimi marzeniami. Nasze poufne rozmowy i wieczorne lektury trwały nadal, ale nigdy pod przymusem. Pozwalano mi decydować o moim życiu jak nigdy przedtem. Nie wymagano też przesadnie punktualności. Gdy spóźniałem się na posiłki, zawsze znalazła się w spiżarni jakaś kanapka i szklanka mleka. Jedynym niezachwianym rygorem było wczesne wstawanie. O siódmej odbywała się pobudka, w świątek i piątek. Zimne nacieranie ciała nadzorowane było przez babkę osobiście. Czyste paznokcie i umyte uszy stanowiły naruszenie wolności, które znosiłem z rezygnacją, ale bez zrozumienia. Zdaje mi się, że babka wyobrażała sobie, iż zewnętrzna czystość powinna podtrzymywać i umacniać duchową. W moim przypadku problem ten jeszcze nie istniał. Moje wyobrażenia seksualne były mętne, może niejasno podszyte winą. Okropny Grzech Młodości jeszcze mnie nie dotknął. Byłem na wszelkie sposoby niewinny. Płaszcz kłamstw, który ciążył mi na plebanii, opadł ze mnie i żyłem beztrosko z dnia na dzień, bez lęków czy wyrzutów sumienia. Świat był zrozumiały, panowałem nad moimi marzeniami i moją rzeczywistością. Bóg zachowywał się cicho, a Chrystus nie dręczył mnie swoją krwią i mglistymi wskazaniami. Niezbyt wyraźnie pamiętam, kiedy w tym wszystkim pojawia się Märta. Już w poprzednich sezonach letnich pewna wielodzietna rodzina z Falun wynajmowała piętro w lokalu Towarzystwa Trzeźwości wspólnym dla Dufnäs i Djurmo, gdzie w zimie prowadzono działalność studyjną i urządzano pokazy filmowe. O kilka metrów od tego domu biegła linia kolejowa, na parceli znajdował się zbiornik wody, glinianka, jak to nazywano. U stóp zbocza stał mały tartak, napędzany wodą ze strumyka Gim?n tuż u jego ujścia do rzeki. Był tam także głęboki staw z pijawkami, które łapano i sprzedawano do najbliższej apteki. Ponad tym wszystkim unosił się miły zapach rozgrzanego słońcem, świeżo piłowanego drewna, ułożonego w stosy wokół szarych walących się budynków maszynowni. Mój brat dużo wcześniej znalazł rówieśników wśród braci Marty. Byli oni zuchwali, agresywni i skorzy do bitki, i sprzymierzali się z dziećmi misjonarza, które mieszkały na południowym końcu wioski. Wyzywali wioskowych łobuzów na bójki na stromym zboczu, całkowicie' porośniętym paprocią. Tam zanurzali się w zieleń, każda grupa ze swojej strony, szukali się nawzajem i walczyli na kije i kamienie. Trzymałem się z dala od tych rytualnych bójek, miałem dość bronienia się przed bratem, który spuszczał mi lanie, gdy tylko mnie dopadł. Pewnego ciepłego dnia w pełni lata Lalla posłała mnie do krowiarni na drugim brzegu rzeki, za łąkami. Mieszkała tam przez okrągły rok stara kobieta imieniem Liss- Kulla, którą nazywano Ciotką. Była to osoba mityczna, która cieszyła się uznaniem za praktyki lecznicze i sporządzanie serów. Przez kilka lat była chora umysłowo. Zamiast wysłać ją do domu wariatów w Säter, co uważano za dyshonor dla rodziny, zamknięto ją w komórce na podwórzu. Czasem słychać było jej wrzaski na całą wioskę. Pewnego dnia wcześnie rano pojawiła się pod V?roms. W dłoniach trzymała niczym tacę rozpostartą chusteczkę do nosa i domagała się czterech koron, które babka miała położyć na chusteczce. Jeśli nie dostanie tych pieniędzy, pościąga kupy chrustu na drogę, tak że będą się tam zbierać żmije i kąsać dzieci w bose stopy. Babka porozmawiała z nią, zaprosiła do domu i poczęstowała śniadaniem. Na dodatek dostała też od Babki żądane pieniądze, udzieliła jej błogosławieństwa Bożego, pokazała język mojemu bratu i odeszła, kulejąc. W chłodny zimowy dzień usiłowała się utopić w Gr?dan koło Bäsna. Kilku chłopów na promie zobaczyło ją i wyciągnęło z rzeki. Zrobiła się później spokojna i rozsądna, ale nie mówiła wiele. Wycofała się z powrotem do krowiarni, gdzie zawiadywała letnim wypasem bydła. Zimą tkała chusty i przyrządzała ziołowe lekarstwa, które uważano za lepsze niż dekokty lekarza powiatowego. Dzień był upalny. Kąpałem się w czarnej wodzie Czarnego Jeziora, gdzie nenufary wynurzały się z głębiny na zdradliwie omotujących łodygach. Woda była zawsze lodowata i jezioro uważano za bezdenne, z niezbadanym kanałem podziemnym do rzeki. Chłopaka, który utopił się w Czarnym Jeziorze, znaleziono w kilka miesięcy później, wiszącego przy pompie w Solbacken. Miał w brzuchu mnóstwo węgorzy, wystawały mu z ust i odbytnicy. Poszedłem przez bagno, było to zabronione, ale znałem ścieżkę, pachniało tam cierpko i brązowa woda bulgotała między palcami u stóp. Ciągnęła się za mną mała chmurka much i bąków. Krowiarnia stała na skraju lasu pod zboczem. Na południe opadały faliście pastwiska. Na północy dziewiczy las podchodził pod górę. Obory, stodoły i dom mieszkalny były dobrze utrzymane, pomalowane na czerwono, dachy świeżo pokryte dachówką, kwietne rabaty pielęgnowane. Rodzina Liss-Kulli należała do zamożnego chłopstwa i teraz, kiedy Ciotka odzyskała rozum, nie plamiła już ich honoru. Była rosła, o szpakowatych włosach z przedziałkiem na środku głowy, oczy miała ciemnoniebieskie, twarz energiczną, szerokie usta, duży nos, szerokie czoło i odstające uszy. Boso, z gołymi ramionami stała na podwórzu i piłowała drzewo, Marta trzymała za drugi koniec piły. Okazało się, że Märta wprowadziła się do krowiarni, żeby za niewielkim wynagrodzeniem pomagać Liss-Kulli przy obrządzaniu bydła i w innych zajęciach. Dostałem soku z czarnej porzeczki i kanapki, siedziałem przy rozkładanym stole pod oknem. Liss-Kulla i Märta stały przy kuchni i piły kawę ze spodków. Ciasna, gorąca izba pachniała kwaśnym mlekiem, wszędzie łaziły i brzęczały muchy. Lepy na muchy były czarne od rojącej się bezdźwięcznie papki. Liss-Kulla zapytała o zdrowie panny Nilsson i pani ?kerblom. Odpowiedziałem, że czują się dobrze. Do mojego plecaka wpakowały ogromny ser, podałem rękę, ukłoniłem się i podziękowałem za poczęstunek. Potem powiedziałem do widzenia. Z jakiegoś powodu Märta odprowadziła mnie kawałek drogi. Mimo że byliśmy rówieśnikami, Märta była o pół głowy wyższa ode mnie. Była szeroka i koścista, miała krótko ostrzyżone proste włosy, niemal białe od słońca i kąpieli. Jej usta były cienkie i szerokie, kiedy się śmiała, zdawało mi się, że sięgają aż do uszu, w uśmiechu obnażała mocne białe zęby. Miała oczy jasnoniebieskie i jakby zdziwione, brwi jasne tak jak włosy, nos długi i prosty z małym guziczkiem na samym końcu. Barki jej były mocne, nie miała wcale bioder, ramiona i nogi długie i opalone, pokryte złotym meszkiem. Pachniała oborą, cierpko jak bagno. Jej sukienka była kiedyś niebieska, ale wyblakła od prania i podarła się. Pod pachami i między łopatkami miała mokre plamy od potu. Miłość zrodziła się od pierwszego wejrzenia — jak z Romea i Julii. Z tą różnicą, że nigdy nie przyszło nam do głowy, by siebie nawzajem dotykać, a już tym bardziej całować się. Pod pozorem czasochłonnych zajęć znikałem wcześnie rano z V?roms i wracałem po zmierzchu. Trwało tak kilka dni. W końcu babka zapytała mnie wprost i przyznałem się. W swej mądrości dała mi nieograniczone zwolnienie od dziewiątej rano do dziewiątej wieczór. Oznajmiła także, że Märta będzie zawsze mile widziana w V?roms, którą to uprzejmość wykorzystywaliśmy rzadko, ponieważ młodsi bracia Marty szybko spostrzegli naszą pasję. Raz po południu, kiedy odważyliśmy się zejść do Gim?an, żeby łowić ryby, i siedzieliśmy razem tuż obok siebie, nie dotykając się, zza jakiegoś krzaka wypadła nagle horda małych łobuziaków, śpiewając sprośną piosenkę. Wdałem się w bójkę z tą bandą i biłem się dzielnie, ale oberwałem dość mocne lanie. Märta nie przyszła mi z pomocą. Przypuszczalnie chciała zobaczyć, jak sobie dam radę. Nie mówiła dużo, tylko ja gadałem. Nigdy się nie dotykaliśmy, ale siedzieliśmy, leżeli albo stali tuż obok siebie, lizali nasze strupy i drapali miejsca po ukąszeniach komarów, kąpaliśmy się bez względu na pogodę, ale wstydliwie i nie patrząc wzajemnie na swoją nagość. Pomagałem też, ile mogłem, w zajęciach w krowiarni, ale trochę bałem się krów. Ponadto zagrodowy szpic pilnował mnie zazdrośnie i polował na moje łydki. Czasem Martę karcono. Ciotka była bardzo dokładna, gdy chodziło o nakazane zajęcia. Raz spoliczkowała Martę, a gdy ta płakała gorzkimi łzami, nie mogłem jej pocieszyć. Ona milczała, a ja gadałem. Opowiadałem, że mój ojciec nie był moim rzeczywistym ojcem, że byłem synem słynnego aktora, który nazywa się Anders de Wahl. Pastor Bergman nienawidził mnie i prześladował, co można było zrozumieć. Moja matka wciąż jeszcze kochała Andersa de Wahla i chodziła na wszystkie jego premiery. Spotkałem go raz przed teatrem, popatrzył na mnie ze łzami w oczach i pocałował mnie w czoło. A potem powiedział swym dźwięcznym głosem: „Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko!" — Marto, możesz go usłyszeć, gdy czyta w radio „Dzwony noworoczne". Anders de Wahl jest moim ojcem i natychmiast po szkole zostanę aktorem w Teatrze Dramatycznym. Przetaszczyłem stary rower babki przez most kolejowy, śmigamy chwiejnie po ścieżkach i drogach wijących się pod lasem. Märta pedałuje, a ja siedzę na bagażniku i sztywniejącymi palcami trzymam się mocno sprężyn siodełka. Jedziemy na zebranie religijne w Lännheden. Märta jest wierząca i śpiewa mocnym głosem pełne ufności pieśni. Ja nie mogę opanować mego obrzydzenia, nie cierpię Boga i Jezusa, szczególnie Jezusa z jego opowieściami i całym ceremoniałem. Boga nie ma, nikt nie może udowodnić, że On istnieje. Jeśli istnieje, jest to wyraźnie bóg małostkowy, mściwy i stronniczy, proszę bardzo! Czytajcie tylko Stary Testament, gdzie występuje w całym swym blasku. I to ma być bóg miłości, który kocha ludzi. Świat to przecież kloaka, jak mówi Strindberg. Księżyc w pełni stoi nad górami. Mgła, która wstała z jeziorka, jest nieruchoma. Cisza byłaby zupełna, gdybym tyle nie gadał; muszę powiedzieć Marcie, że boję się śmierci. Stary pastor w naszej parafii zmarł nagle. W dniu pogrzebu leżał w otwartej trumnie, w sąsiednim pokoju goście pili wino i chrupali ciasteczka. Było gorąco. Muchy krążyły wokół trupa. Twarz zmarłego była przykryta białą serwetą, ponieważ choroba zżarła dolną szczękę i górną wargę. Przez ciężkie zapachy kwiatów czuć było słodkawy odór. Nagle cholerny pastor podnosi się do pozycji siedzącej, zrywa poplamioną serwetę i pokazuje gnijącą twarz, potem upada na bok, trumna przewraca się i wszystko ląduje na podłodze. Wtedy można zobaczyć, że żona pastora nawlokła na siusiak pastora złotą obrączkę i wsadziła mu do odbytnicy naparstek. To prawda, Marto, sam tam byłem i jeśli mi nie wierzysz, możesz zapytać mego brata, który też tam był, ale naturalnie zemdlał. Nie, Śmierć jest wstrętna, ale nie wiadomo, co przyjdzie potem. Nie wierzę w to, co mówi Jezus, że w domu mojego ojca jest mieszkań wiele. Poza tym dziękuję bardzo. Gdy nareszcie wyrwałem się z mieszkania ojca, raczej nie chcę przeprowadzać się do kogoś, kto jest przypuszczalnie jeszcze gorszy. Śmierć to nierozwiązalna zgroza, nie dlatego, że sprawia ból, ale że jest pełna okropnych snów, z których nie można się ocknąć. Pewnego dnia pada deszcz, siąpi uporczywy kapuśniaczek. Ciotka jest z wizytą u sąsiada, chorego na żołądek. Jesteśmy sami w ciasnym, rozgrzanym pokoju. Światło dzienne jest łagodne, deszcz spływa po szybach i szumi na dachu. — Zobaczysz, że po tym deszczu przyjdzie na dobre zima — mówi Märta. Zdaję sobie nagle sprawę, że dni są policzone, że nieskończoność ma kres, że rozstanie jest bliskie. Märta przechyla się przez stół, jej oddech pachnie słodkim mlekiem: — Pociąg towarowy odchodzi z Borlänge kwadrans po siódmej — mówi. — Słyszę, kiedy rusza. Będę wtedy myśleć o tobie. Usłyszysz go i zobaczysz, kiedy będzie mijał V?roms. Pomyśl wtedy o mnie. Wyciąga do mnie swą szeroką, opaloną na brąz dłoń z brudnymi obgryzionymi paznokciami. Kładę moją dłoń na jej dłoni, ona ją obejmuje. Jestem wreszcie cicho, ponieważ przemożny smutek odebrał mi mowę. Jesień przyszła, co zmusiło nas do chodzenia w bucikach i pończochach. Pomagaliśmy przy wykopkach, jabłka dojrzewały, nastał mróz i wszystko na niebie i na ziemi zrobiło się jak szkło. Na gliniance przed lokalem Towarzystwa Trzeźwości zrobiła się cienka pokrywa lodowa i matka Marty zaczęła pakować walizki. Słońce grzało w południe, pod wieczór robiło się przenikliwie zimno. Pola leżały zaorane, a po stodołach huczały młocarnie. Czasem pomagaliśmy w pracach, ale chętnie znikaliśmy. Pewnego dnia pożyczyliśmy łódź od Berglunda i łowiliśmy włókiem szczupaki. Złowiliśmy jednego dużego, który ukąsił mnie w palec. Gdy Lalla sprawiała szczupaka, znalazła w nim obrączkę ślubną. Przez szkło powiększające babka odczytała imię Karin, wygrawerowane na obrączce. Kilka lat wcześniej ojciec zgubił swoją obrączkę koło Gimmen. Ale to nie musiała być koniecznie ta sama obrączka. W pewien mroźny poranek babka posyła nas do sklepiku, położonego w połowie drogi między Dufnäs i Djurmo. Podwozi nas tam syn Berglunda, który jedzie w tę samą stronę, żeby sprzedać starego konia. Siedzimy z tyłu na drabiniastym wozie, jedziemy powoli po wyboistej i rozmytej deszczem drodze. Liczymy samochody, które nas mijają albo jadą z naprzeciwka. Jest ich trzy przez dwie godziny. W sklepie ładujemy plecaki i wracamy do domu pieszo. Doszedłszy do dawnej stacji promu, siadamy na wyrzuconym na ląd czarnym klocu drzewa, pijemy lemoniadę i jemy kanapki. Rozmawiam z Martą o Istocie Miłości. Oświadczam, że nie wierzę w wieczną miłość, że miłość ludzka to egoizm, jak powiedział Strindberg w „Pelikanie". Twierdzę, że miłość między mężczyzną i kobietą to przeważnie namiętność. Opowiadam o pięknej pulchnej pani, która kocha się z moim ojcem w zakrystii co czwartek po wieczornym nabożeństwie. Lemoniada wypita, Märta rzuca butelkę do rzeki. Mówię o tragicznych parach miłosnych w literaturze i chełpię się trochę ostrożnie moim oczytaniem. Nagle ogarnia mnie przygnębienie, dostaję niemal zawrotu głowy i pytam z zakłopotaniem Martę, czy nie uważa, że za dużo gadam. Nie, ależ skąd, powiada i potrząsa poważnie głową. Milczę przez długą chwilę i zastanawiam się, czy nie wyciągnąć jakiejś bujdy o moich własnych przeżyciach erotycznych, ale robi mi się coraz bardziej niedobrze i zastanawiam się, czy lemoniada nie była zatruta. Muszę położyć się na nasypie przy drodze. Zaczyna padać drobny, lodowaty deszczyk. Stromy brzeg rzeki po drugiej stronie rozpływa się we mgle. Pewnej nocy spadł śnieg. Rzeka zrobiła się jeszcze czarniejsza, zieleń i wszystkie pożółkłe liście znikły, zrobiło się cicho, poważnie. Mimo że panował półmrok, biel oślepiała, ponieważ przychodziła z dołu i trafiała tam, gdzie oko nie jest osłonięte. Szliśmy nasypem kolejowym do lokalu Towarzystwa Trzeźwości. Stary trak przycupnął przytłoczony i opuszczony pod ciężarem białego puchu. Staw szumiał głucho, cienki lód zalegał w pobliżu zamkniętych stawideł. Nie mogliśmy mówić, nie odważyliśmy się też patrzeć na siebie, ból był zbyt dojmujący. Podaliśmy sobie rękę i powiedzieliśmy: do widzenia, może zobaczymy się na przyszły rok w lecie. Potem ona odwróciła się szybko i pobiegła w kierunku domu. Poszedłem nasypem kolejowym do V?roms myśląc, że gdyby przyszedł teraz pociąg, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie przejechał. W piątek, 30 stycznia 1976 r., wznowiono próby „Tańca śmierci" Strindberga. Anders Ek był chory przez kilka tygodni, ale teraz, jak sam mówił, już całkiem wrócił do zdrowia. Podczas niespodziewanie wolnych dni pisarka Ulla Isaksson, reżyserka Gunnel Lindblom i ja pracowaliśmy nad scenariuszem „Rajskiego targowiska", który opierał się na powieści Ulli. Produkcją filmu miała zająć się moja firma Cinematograph, a kręcenie, jak przewidywano, miało się zacząć w maju. Byliśmy wszyscy ogromnie zajęci przygotowaniami, zawieraniem kontraktów, szukaniem lokalizacji. Mój serial telewizyjny „Twarzą w twarz" właśnie został ukończony. Wersję długometrażową miano z końcem tygodnia pokazać przyjezdnym finansistom amerykańskim. Kilka miesięcy wcześniej skończyłem scenariusz „Jaja węża", który to film miał produkować Dino de Lauren tiis. Powoli i z pewnym wahaniem zacząłem się orientować na USA. Powodem były tu oczywiście większe środki, zarówno dla mnie samego, jak i dla Cinematographu. Otwierały się przede mną coraz większe możliwości, by za amerykańskie pieniądze produkować dobrej jakości filmy, reżyserowane przez innych. Bardzo mnie bawiło granie roli producenta której, jak to teraz widzę, nie odgrywałem szczególnie dobrze. Cinematograph spoczywał jednakże na dwóch stalowych filarach i równocześnie bliskich przyjaciołach i wieloletnich współpracownikach. Lars-Owe Carlberg (nasza współpraca rozpoczęła się w 1953 r. wraz z „Wieczorem kuglarzy") trzymał rękę na sterze naszej pokaźnej administracji, a Katinka Farago („Marzenia kobiet", 1954) zajmowała się naszą coraz to żywszą działalnością filmową. Wynajęliśmy lokal u Sandrewsa na najwyższym piętrze pięknej XVIII-wiecznej oficyny. Tam urządziliśmy sobie przestronne biuro z salą projekcyjną, kilkoma montażowniami, kuchnią i poczuliśmy się zadomowieni. Przez jakiś miesiąc miewaliśmy wizyty dwóch uprzejmych i małomównych panów z Urzędu Skarbowego. Przygotowano im miejsce w jednym z naszych chwilowo pustych pokoi biurowych, gdzie oddawali się przeglądaniu naszych rachunków. Wyrazili także życzenie sprawdzenia rachunkowości mojego szwajcarskiego przedsiębiorstwa Personafilm. Sprowadziliśmy natychmiast do kraju wszystkie księgi i oddaliśmy je do dyspozycji tych panów. Nikt nie miał czasu, by troszczyć się o milkliwych panów w pustym pokoju. Według moich zapisków w dzienniku widzę, że w czwartek 22 stycznia przyszło obszerne pismo z Urzędu Skarbowego. Nie czytałem go, tylko przekazałem dalej do mego adwokata. Kilka lat przedtem, zdaje mi się, że w 1967 r., kiedy moje finanse zaczęły mnie przerastać w przyjemny wprawdzie, ale lawinowy sposób, poprosiłem mego przyjaciela Harry Scheina, by wybrał dla mnie niezachwianie uczciwego adwokata, który zechciałby zostać moim ekonomicznym „opiekunem". Wybór padł na stosunkowo młodego i wielce renomowanego Svena Haralda Bauera, który na domiar wszystkiego był jeszcze wysoko postawionym koryfeuszem międzynarodowego ruchu skautowskiego. Podjął się on opieki nad moimi finansami. Czuliśmy się dobrze ze sobą i współpraca funkcjonowała nienagannie. Kontakt ze szwajcarskim adwokatem, który opiekował się Personafilm, był też dobry. Rozwijaliśmy coraz żywszą działalność: „Szepty i krzyki", „Sceny z życia małżeńskiego", „Obrona szaleńca" Kjella Grede, „Zaczarowany flet". W moich zapiskach z 22 stycznia mniej się martwię pismem z Urzędu Skarbowego niż bolesną egzemą, która rozwinęła mi się na serdecznym palcu lewej ręki. Ingrid i ja byliśmy małżeństwem od pięciu lat. Mieszkaliśmy w nowo zbudowanym domu przy Karlaplan 10 (gdzie stał dawniej dom Strindberga). Żyliśmy cichym, mieszczańskim życiem, spotykaliśmy się z przyjaciółmi, chodziliśmy na koncerty i do teatru, oglądaliśmy dużo filmów i pracowaliśmy z ochotą. To, co zrelacjonowałem powyżej, jest pokrótce tłem do 30 stycznia i tego, co wydarzyło się potem. Z kolejnych następnych miesięcy nie ma żadnych zapisków w moim dzienniku. Podjąłem zapiski, sporadyczne i niekompletne, w ponad rok później. Dlatego moje wspomnienia będą migawkami, ostrymi w ognisku, ale niewyraźnymi po bokach. Rozpoczęliśmy zatem naszą próbę „Tańca śmierci" w Dramatycznym, jak zwykle o godzinie wpół do jedenastej. My, to znaczy Anders Ek, Margaretha Krook, Jan-Olof Strandberg, asystent reżysera, suflerka, inspicjent i ja sam. Znajdujemy się w jasnym i przyjemnym lokalu na najwyższym piętrze pod dachem teatru. Praca przebiega bez napięcia i lekko, jak niemal zawsze na początku okresu prób. Otwierają się drzwi i wchodzi sekretarka szefa teatru, Margot Wirström. Mówi, że muszę natychmiast przyjść do jej pokoju, gdzie czeka na rozmowę dwóch policjantów. Odpowiadam, żeby może napili się kawy, to spotkamy się o pierwszej, kiedy mamy przerwę na lunch. Margot Wriström mówi, że oni chcą rozmawiać ze mną natychmiast. Pytam, o co chodzi, ale Margot tego nie wie. Śmiejemy się, zdumieni, proszę aktorów, by kontynuowali próbę, i zobaczymy się po lunchu o wpół do drugiej. Margot i ja schodzimy do pokoju, koło gabinetu szefa. Siedzi tam jakiś pan w ciemnym płaszczu. Wstaje, podaje mi rękę i wymienia swoje nazwisko. Pytam go, o co chodzi, bo się spieszę. Nie patrzy mi w oczy i mówi, że to są sprawy podatkowe i muszę natychmiast udać się wraz z nim na przesłuchanie. Patrzę na niego jak na wariata i mówię, zgodnie z prawdą, że nic nie rozumiem. Wtedy przypominam sobie nagle, że ludzie w mojej sytuacji (w amerykańskich filmach) zwykli wzywać swego adwokata. Powiadam, że mój adwokat bezwarunkowo musi być przy przesłuchaniu, chcę do niego zadzwonić. Policjant patrzy wciąż na bok i mówi, że to niemożliwe, ponieważ adwokat jest też w to wmieszany i sam został wezwany na przesłuchanie. Pytam bezradnie, czy mogę pójść do swego pokoju i wziąć płaszcz. No, to idziemy, mówi policjant. No i idziemy. W drodze do mego pokoju spotykamy wiele osób, które patrzą zdumione na obcą figurę, kroczącą tuż za mną. W korytarzu wiodącym do pokoi reżyserów spotykam kolegę. — Nie robisz próby? — Pyta mnie zdziwiony. — Zgarnęła mnie policja — odpowiadam. Kolega śmieje się. Po włożeniu płaszcza dostaję gwałtownych skurczów i mówię, że muszę się załatwić. Policjant dokonuje inspekcji toalety i zakazuje mi zamknąć drzwi. Skurcze skręcają mnie i załatwiani się długo i głośno. Policjant rozsiadł się pod na wpół otwartymi drzwiami. W końcu jesteśmy gotowi do wymarszu z teatru. Mdli mnie i ubolewam po cichu, że brak mi talentu do omdleń. Spotykamy aktorów i inny personel w drodze na lunch w kantynie. Pozdrawiani ich blado. W centrali telefonicznej widzę ciekawą dziewczęcą twarz. Wychodzimy na Nybrogatan. Podchodzi drugi policjant i wita się. Stał na posterunku na skrzyżowaniu między Nybrogatan i Almlöfsgatan, by — jak mówi — pilnować, żebym nie miał możliwości ucieczki. Przed teatrem zaparkował wóz detektyw podatkowy Kent Karlsson (albo jego kolega, nie mogłem nigdy rozróżnić tych dwóch panów, obaj byli otyli, nosili kwiaciaste koszule, mieli nieczystą cerę i brudne paznokcie). Wsiadamy do jego samochodu i ruszamy. Siedzę na tylnym siedzeniu między policjantami. Detektyw podatkowy Karlsson (albo jego kolega) prowadzi. Jeden z policjantów to zacna dusza, rozmawia, śmieje się, opowiada historie. Pytam, czy nie mógłby być cicho. Odpowiada, trochę dotknięty, że chciał tylko złagodzić nastrój. Komisarz policji waruje w lokalu biurowym na Kungsholmstrog, choć nie jestem tego pewny, obrazy stają się teraz coraz bardziej niewyraźne, repliki coraz trudniej dosłyszalne. Podchodzi do mnie przyzwoity starszy facet i przedstawia się. Na biurku położył plik papierów i prosi, żebym je przestudiował. Proszę o szklankę wody, bo wyschły mi usta, przełyk i gardło. Piję, ręka mi się trzęsie, trudno mi oddychać. W głębi pokoju (który nagle wydaje mi się nieskończenie wielki) siedzi nieokreślone zbiorowisko osób, pięć albo sześć, może więcej. Komisarz mówi, że złożyłem fałszywą deklarację podatkową i że Personafilm jest „zerem". Odpowiadam zgodnie z prawdą, że nigdy nie czytam swoich deklaracji podatkowych i nigdy nie miałem zamiaru nie zapłacić państwu jakichś pieniędzy. Komisarz zaczyna wypytywać o to i owo. Powtarzam raz jeszcze, że prosiłem innych o opiekę nad moimi finansami, ponieważ jestem niekompetentny w takich sprawach, i że nigdy nie wdawałbym się w żadne ryzykowne awantury, jest to obce mojej naturze. Przyznaję chętnie, że podpisywałem papiery, których nie czytałem. A gdy czasem czytałem, nie rozumiałem. W tej długotrwałej i trudnej do wytrzymania historii, która ciągnęła się przez szereg lat, przysporzyła mnie i moim bliskim poważnego bólu, kosztowała majątek w honorariach adwokackich i spowodowała mój wyjazd za granicę na dziewięć lat i w końcu doprowadziła do zapłacenia dodatkowego podatku (bez grzywny i innych zastrzeżeń) w kwocie 180 000 koron, w całej tej historii mogę wziąć na siebie tylko jedną winę, ale ważną: podpisywałem papiery, których nie czytałem, co więcej — nie rozumiałem. Akceptowałem przez to finansowe operacje, których nie pojmowałem ani których całokształtu nie mogłem ogarnąć. Zapewniano mnie, że wszystko było legalne i odbywało się prawidłowo. Zadowalałem się tym. Nie zdawałem sobie sprawy, że mój miły adwokat, choć lider międzynarodowego skautingu, również nie zdawał sobie sprawy z tego, w co się wplątał. Dlatego pewną liczbę transakcji załatwiano błędnie albo nie zajmowano się nimi wcale. To z kolei wywołało słusznie podejrzliwość władz podatkowych. Detektyw podatkowy Karlsson i jego kolega podejrzewali wielką aferę. Dostali wolną rękę od zdetonowanego i nieznającego się na rzeczy prokuratora, który przestraszył się, że przypuszczalnie opuszczę kraj i przez to zagram władzom na nosie. Godziny płyną. Panowie w drugim końcu dziwnie wydłużonego pokoju znikają jeden po drugim. Siedzę przeważnie w milczeniu i tylko od czasu do czasu mówię głuchym głosem, że to życiowa katastrofa. Oprócz tego wyjaśniam komisarzowi, że to wielka sprawa dla massmediów. Uspokaja mnie, że rozmowa jest poufna. Umieszczono jego i jego jednostkę właśnie tu, na Kungsholmstorg, daleko od Komendy Policji, aby uniknąć niepotrzebnego rozgłosu. Pytam, czy mogę zadzwonić do żony, nie wolno mi, ponieważ w naszym mieszkaniu odbywa się rewizja. W tej samej chwili dzwoni telefon. To „Svenska Dagbladet", która dostała cynk. Uprzejmy policjant zmieszany zaklina dziennikarza, żeby nic nie pisał. Następnie oznajmia mi zakaz wyjazdu. Ponadto odbiera mi paszport. Sporządzony zostaje protokół przesłuchania. Podpisuję go, mimo że nie wiem, o czym traktuje, gdyż nie rozumiem już, co się do mnie mówi. Wstajemy. Policjant klepie mnie życzliwie po plecach i wzywa, żebym żył i pracował jak zwykle. Ja powtarzam, że to życiowa katastrofa, czy nie może zrozumieć, że to jest życiowa katastrofa. Stoję w końcu na ulicy. Pada lekki śnieg i zapada zmierzch. Wszystko jest bardzo wyraźne, ale czarno-białe, bez kolorów, gruboziarniste, jak w duplikatowej kopii. Szczękam zębami, wszelkie myśli i uczucia jakby oniemiały. Biorę taksówkę, która zawozi mnie na tyły teatru, gdzie zaparkowałem swój wóz. W drodze do domu mijam koszary Gwardii. Z dachu biją w ciemności wysokie płomienie. Teraz, po wszystkim, zastanawiam się, czy to nie był sen: nie widziałem żadnych wozów strażackich ani zbiegowiska ludzi. Było całkiem cicho, padał śnieg i koszary Gwardii płonęły. Gdy wreszcie dotarłem do domu, była tam Ingrid. Rewizja w mieszkaniu zaskoczyła ją, nie wiedziała przecież o niczym. Policjanci byli uprzejmi i niezbyt dokładni. Zabrali ze sobą pewną liczbę teczek głównie pro forma. Potem usiadła, by czekać na mnie. Gdy czas się dłużył, upiekła ciasteczka. Dzwonię do Harry Scheina i Svena Haralda Bauera. Obaj są przerażeni i wstrząśnięci. Co jeszcze dzieje się tego wieczora, nie wiem. Zjadamy obiad — chyba tak? Oglądamy telewizję — może oglądaliśmy telewizję? Późno wieczorem, kiedy już położyliśmy się, przychodzi mi na myśl, że massmedia będą jutro rano oblegać Karlaplan 10. Pakuję kilka potrzebnych rzeczy i udaję się do małego mieszkania na Grevturegatan, dokąd Gun i ja wprowadziliśmy się po naszej ucieczce do Paryża, po powrocie w jesieni 1949 roku. Od tej pory zawsze przeprowadzałem się na Grevturegatan przy wszystkich katastrofach, nieudanych małżeństwach i innych kłopotach. Teraz przyjeżdżam tam koło północy. Anonimowość pokoju daje poczucie bezpieczeństwa. Zasypiam po zażyciu środka nasennego. Zapomniałem, co działo się w sobotę i w niedzielę. Zamykam się na Grevturegatan i wieczorem wracam do domu na kilka godzin. Skradam się przez garaż i nie spotykam nikogo. Środki masowego przekazu trąbią na alarm w afiszach, nagłówkach gazet, na pierwszych stronach i w dzienniku telewizyjnym. Mój dwunastoletni syn Daniel wzbrania się iść do szkoły. Ogarnia go lęk, oszańcowuje się w kabinie kina Röda Kvarn u swego przyjaciela „Szczypty", operatora kinowego, który stanie się dla niego nieustannym oparciem w tym nadchodzącym ciężkim okresie. Jak reagowały inne moje dzieci, nie wiem, mieliśmy mały kontakt ze sobą albo nie mieliśmy żadnego. Większość z nich należała poza tym do ugrupowań lewicowych i uważała, jak sobie później uświadomiłem, że spotkało to ojca raczej słusznie. Kilkoro z nich było natychmiast przekonanych o mojej winie. W poniedziałek przed południem przychodzi załamanie. Siedzę w dużym pokoju na górnym piętrze, czytam książkę i słucham muzyki. Ingrid poszła na spotkanie z adwokatami. Nie czuję nic, jestem skupiony, ale nieco oszołomiony od środków nasennych, których nigdy normalnie nie używam. Muzyka cichnie i taśma zatrzymuje się z lekkim trzaskiem. Dachy po drugiej stronie ulicy są białe i śnieg pada wolno. Przestaję czytać, tak trudno mi coś zrozumieć. Światło w pokoju jest ostre i bez cieni. Zegar wybija jakąś godzinę. Może śpię, może zrobiłem tylko krótki krok z uznanej rzeczywistości zmysłów do innej. Nie wiem, tkwię głęboko w nieruchomej pustce, bezbolesnej i bezuczuciowej. Zamykam oczy, zdaje się, że zamykam oczy, wyczuwam, że ktoś jest w pokoju, otwieram oczy: w ostrym świetle o kilka metrów dalej stoję ja sam i patrzę na siebie. Wrażenie jest konkretne i nieodparte. Stoję tam z dala na żółtej macie i patrzę na siebie siedzącego na fotelu. Siedzę w fotelu i patrzę na siebie, stojącego na żółtej macie. Ja siedzący w krześle jestem jeszcze na razie tym, który rządzi reakcjami. To punkt końcowy, nie ma żadnego odwrotu. Słyszę sam siebie, jak głośno żalę się i lamentuję. Kilka razy w życiu igrałem z myślą o samobójstwie, raz w młodości zainscenizowałem niezręczną próbę. Nigdy nie śniło mi się brać na serio moich igraszek. Ciekawość była zbyt wielka, żądza życia zbyt silna, a strach przed śmiercią zbyt dziecinnie solidny. Taka postawa życiowa zakłada jednak rzetelną i nieprzerwaną kontrolę relacji do rzeczywistości, wyobrażeń, marzeń. Jeśli ta kontrola przestaje funkcjonować, co nigdy przedtem mi się nie zdarzyło, nawet we wczesnym dzieciństwie, machina eksploduje i tożsamość zostaje zagrożona. Słyszę swój skamlący głos, brzmi to jak skowyt zranionego psa. Wstaję z fotela, żeby wyskoczyć przez okno. Nie wiedziałem, że Ingrid wróciła do domu. Nagle pojawił się mój najlepszy przyjaciel i lekarz Sture Helander. W godzinę później znajduję się w Klinice Psychiatrycznej Karolinska Sjukhuset. Umieszczają mnie samego w dużym pokoju z jeszcze czterema łóżkami. Profesor robi obchód i rozmawia ze mną przyjaźnie, mówię coś o hańbie, przytaczam swój ulubiony cytat, że strach realizuje to, czego się boimy. Odrętwiały ze zmartwienia dostaję zastrzyk i zasypiam. Trzy tygodnie na oddziale mijają przyjemnie. Stanowimy grzeczny zespół otumanionych narkotykami indywiduów, które bez protestów stosują się do pozbawionego praktycznie jakichkolwiek wymogów porządku dziennego. Dostaję pięć niebieskich tabletek valium dziennie i dwa mogadony na noc. Gdy poczuję się choćby w najmniejszym stopniu nieswojo, idę natychmiast do siostry i dostaję ekstra przydział. Śpię głęboko i bez snów po nocach i drzemię przez wiele godzin dziennie. W przerwach mobilizuję resztki zawodowej ciekawości i z roztargnieniem badam swoje otoczenie. Mieszkam za parawanem w dużym, pustym pokoju, przeważnie czytam, nie rejestrując tego, co czytam. Posiłki zjadamy w małej jadalni, konwersacja jest grzeczna i do niczego niezobowiązująca. Jakichś uczuciowych wybuchów nie widać. Jedyny wyjątek stanowi słynny rzeźbiarz, który pewnego wieczoru poczuł się źle i rozgryzł wszystkie swoje zęby. Poza tym pamiętam smutną dziewczynę, która czuje się zmuszona wciąż myć ręce, dwumetrowego wzrostu łagodnego młodego człowieka, który ma żółtaczkę i chodzi na metadonie. Raz w tygodniu zawożą go do Ulleraker, gdzie prowadzi się dyskusyjną działalność eksperymentalną. Jest tu też małomówny starszy pan, który próbował popełnić samobójstwo, przepiłowując przeguby rąk piłą ręczną. Kobieta w średnim wieku o surowej, pięknej twarzy cierpi na motoryczny niepokój i przechadza się kilometrami po korytarzu. Wieczorem zbieramy się przed telewizorem i oglądamy mistrzostwa świata w jeździe figurowej na lodzie. Jest to zdezelowany czarno-biały odbiornik z niewyraźnym obrazem i kiepskim dźwiękiem, ale to nam nie przeszkadza i nie powoduje żadnych komentarzy. Ingrid odwiedza mnie parę razy dziennie, rozmawiamy spokojnie i przyjaźnie. Czasem chodzimy na popołudniowe seanse do kina, niekiedy Sandrews urządza pokaz w swojej salce projekcyjnej. Wtedy może z nami pójść młody narkoman z metadonem. Nie czytam żadnych gazet, nie słucham ani nie oglądam żadnych wiadomości i dzienników. Powoli i nieznacznie znika najwierniejszy towarzysz mego życia: niepokój, odziedziczony zarówno po matce jak i po ojcu, ulokowany w centrum mojej tożsamości, mój demon, ale także mój przyjaciel i poganiacz. Blednie i blaknie nie tylko ból, lęk i uczucie niemożliwego do naprawienia upokorzenia, ale także zaciemnia się i zapada siła napędowa mojej kreatywności. Przypuszczalnie mógłbym na resztę życia zostać przypadkiem klinicznym, ponieważ moje bytowanie jest tak smutno przyjemne, tak bez wymagań, tak troskliwie chronione. Nic nie jest już rzeczywiste ani ważne, nic nie jest niepokojące ani uciążliwe. Poruszam się ostrożnie, wszystkie reakcje opóźniają się albo nie zachodzą, seksualność ustaje, życie jest elegią, śpiewaną głęboko wewnątrz pod jakimś oddającym echo sklepieniem chóru madrygałów, okienna rozeta żarzy się i opowiada odległe baśnie, które już mnie nie obchodzą. Pewnego popołudnia pytam życzliwego profesora, czy kiedyś w swoim życiu kogoś wyleczył. Zastanawia się poważnie odpowiada: wyleczyć to wielkie słowo, po czym potrząsa głową i uśmiecha się dla dodania otuchy. Płyną minuty, dni, tygodnie. Nie wiem, co skłania mnie do wyrwania się z tego hermetycznego kręgu bezpieczeństwa. Proszę profesora, bym mógł na próbę przenieść się do Sophiahemmet. Daje pozwolenie, równocześnie ostrzega mnie usilnie, żebym zbyt nagle nie przerwał kuracji valium. Dziękuję mu za życzliwość i opiekę, żegnam się z współpacjentami i darowuję kolorowy aparat telewizyjny do naszego wspólnego pokoju. Pewnego dnia z końcem lutego znajduję się w wygodnym cichym pokoju w Sophiahemmet. Okno wychodzi na ogród. Mogę stąd widzieć w dali na wzgórzu żółtą plebanię, dom mego dzieciństwa. Co rana spaceruję godzinę po parku. Obok mnie idzie cień ośmiolatka, co jest i stymulujące, i niesamowite. Poza tym jest to okres gwałtownych cierpień. Na znak protestu wobec wskazówek profesora przestaję zupełnie brać valium i mogadon. Efekt jest natychmiastowy. Przytłumiony lęk rozwija się jak płomień aparatu do spawania, bezsenność jest totalna, demony szaleją i zdaje mi się, że wewnętrzne detonacje rozerwą mnie na strzępy. Zaczynam czytać gazety, zaznajamiam się z wszystkim, co napisano pod moją nieobecność, czytam listy, uprzejme i nieuprzejme, które się nagromadziły, rozmawiam z adwokatami, z powrotem nawiązuję kontakty z przyjaciółmi. Nie jest to odwaga ani desperacja, lecz instynkt samozachowawczy, który mimo, a może dzięki nieprzytomności w klinice psychiatrycznej, zdążył przygotować się do oporu. Ruszam do ataku przeciw demonom metodą, która funkcjonowała dobrze w poprzednim kryzysach: dzielę dzień i noc na określone jednostki, z których każdą wypełnia z góry zorganizowana aktywność albo moment wypoczynku. Tylko przez żelazne stosowanie się do dziennego i nocnego programu mogę obronić rozum przed mękami, które są tak gwałtowne, że aż stają się interesujące. Krótko mówiąc, podejmuję zwyczaj dokładnego planowania i inscenizowania mego życia. Dzięki rutynowym zajęciom odzyskuję dość szybko ład w mojej zawodowej jaźni i mogę z zainteresowaniem badać udręki, które grożą rozerwaniem mnie na strzępy. Zaczynam prowadzić zapiski i zbliżam się rychło do plebanii na wzgórzu. Jakiś spokojny głos twierdzi mianowicie, że moja reakcja na to, co mnie spotkało, jest przesadna i neurotyczna, że w sposób dość zdumiewający zareagowałem uległością zamiast gniewem. Że mimo wszystko uznałem się za winnego, nie będąc winnym, że pragnę kary po to, by możliwie jak najszybciej otrzymać przebaczenie i wyzwolenie. Głos drwi dobrotliwie. Kto ma ci przebaczyć? Urząd Skarbowy? Detektyw podatkowy Karlsson w swojej kwiaciastej koszuli i z brudnymi paznokciami? Twoi wrogowie? Twoi krytycy? A może Bóg ma ci przebaczyć? I dać ci rozgrzeszenie? Co ty sobie wyobrażałeś? Że Olof Palme albo król wyda komunikat, że zostałeś ukarany, prosiłeś o wybaczenie i że ci przebaczono? (Później w Paryżu całkiem ? propos włączyłem telewizor. Siedział tam Olof Palme i zapewniał doskonałą francuszczyzną, że ta historia podatkowa była wyolbrzymiona, że nie była rezultatem polityki podatkowej socjaldemokratów, że on sam jest moim przyjacielem. W tym momencie pogardzałem nim.) Głuchy gniew, przez dłuższy czas przytłoczony i przygłuszony, zaczyna wzbierać w najmroczniejszych zakamarkach duszy. Nie będę już przesadzać! Moje zewnętrzne objawy są żałosne, jestem płaczliwy i rozdrażniony, przyjmuję wszelką czułość i opiekę jako coś oczywistego, ale narzekam jak rozpieszczone dziecko. Mimo rutyny i narzuconej sobie autodyscypliny jestem bezradny i chaotyczny, nie wiem jednego dnia, co przyniesie następny. Nie mogę nic zaplanować na tydzień naprzód. Jak będzie wyglądać moje życie, praca w teatrze, filmowanie? Co stanie się z Cinematographem, moim oczkiem w głowie? Co czeka moich pracowników? Po nocach, gdy nie mam już siły czytać, stoi pluton demonów gotów do zaatakowania mnie, wśród pozornego ładu panuje chaos jak w zbombardowanym mieście. W połowie marca przenosimy się na F?rö. Tam zaczęła się właśnie długa walka między zimą i wiosną, połyskliwe lustra wodne i nowo narodzone jagnięta, skaczące na ogołoconej ze śniegu ziemi, a na drugi dzień sztormowe wiatry wiejące z tundry, śnieg siecze, morze szaleje, na nowo obtyka się okna i ściany, elektryczność gaśnie, prymus i radio na baterie. Wszystko to jest uspokajające. Piszę pilnie mój raport, który otrzymuje roboczą nazwę „Zamknięty pokój". Posuwam się powoli naprzód po nieznanych drogach, które niemal stale wiodą na bezdroża i ku ciszy. Na razie jeszcze mam cierpliwość, poza tym pisanie należy do codziennej dyscypliny. Na noc, kiedy czuję, że groźba zagłady jest zbyt silna, biorę valium i mogadon. Mogę jednakże teraz manewrować moimi dawkami. Odzyskana równowaga jest jednak krucha. Ingrid musi w ważnej sprawie wyjechać do Sztokholmu. Proponuje mi, żebym z nią pojechał, ale nie chcę. Proponuje, że ktoś przyjedzie dotrzymać mi towarzystwa przez te kilka dni jej nieobecności, ale tego jeszcze bardziej nie chcę. Odwożę ją na lotnisko. Po drodze między F?rösund i Bunge spotykamy wóz policyjny, widok niezwykły na pomocnej Gotlandii. Ogarnia mnie panika i sądzę, że jadą, aby mnie zabrać. Ingrid przekonuje mnie, że się mylę, uspokajam się i zostawiam ją na lotnisku w Visby. Gdy wracam do domu w Hammars, pada lekki śnieg. Przed domem widać świeże ślady opon samochodowych i odciski stóp. Jestem teraz zupełnie przekonany, że policja była u mnie. Zamykam wszystkie drzwi, nabijam broń i siadam w kuchni, skąd widać wjazd i miejsce do parkowania. Czekam godzinami, mam sucho w ustach i w gardle, piję wodę mineralną i myślę spokojnie, ale z rezygnacją, że to już koniec. Ostry marcowy zmierzch nadchodzi bezgłośnie. Nie widać żadnych policjantów. Z wolna zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak niebezpieczny szaleniec, rozładowuję broń, zamykam ją w szafie i gotuję obiad. Coraz trudniej mi pisać. Niepokój nie ustaje. Chodzą mianowicie słuchy, że sprawa o oszustwo podatkowe ma zostać umorzona. Zmieni się więc w banalną sprawę podatkową. Czekamy, nic się nie dzieje. Czytam „Jerozolimę" Selmy Lagerlöf i z trudnością zachowuję zwykły plan zajęć. W środę 24 marca dzień jest cichy, mglisty z odwilżą i kapaniem z dachów. Słyszę z mojego pokoju, że telefon dzwoni i Ingrid odpowiada. Rzuca słuchawkę i przybiega, ma na sobie swoją noszoną na co dzień sukienkę w niebieską kratkę. Uderza się lewą ręką w udo i woła: Umorzyli! Zrazu nie czuję nic, potem ogarnia mnie zmęczenie, przełamuję utarty rozkład dnia i idę do łóżka. Śpię przez wiele godzin. Tak zmęczony nie byłem nigdy od czasu, gdy wysiadłem z samolotu, którego jeden silnik zapalił się i który latał nad Öresundem przez wiele godzin, żeby zużyć paliwo. Wieczorem ktoś puka do drzwi. Przed domem stoi sąsiadka, nasz dobry przyjaciel. Wręcza mi spiesznie kwiatek i mówi, że chce mi tylko pogratulować i powiedzieć, jak bardzo się cieszy. Noc jest bezsenna. Eksplozja projektów i planów nie daje mi usnąć. Gdy nie pomaga ani środek nasenny, ani muzyka, ani Selma, ani czekolada i herbatniki, wstaję i siadam przy biurku. Zapisuję pośpiesznie akcję filmu, który nazywam „Matka i córka". Notuję, że role główne będą grać Ingrid Bergman i Liv Ullman. Trzydziestego marca wracam do Sztokholmu, gdzie czeka mnie dużo roboty. Zaczynam ostrożnie i z trudnym do wytrzymania zmęczeniem zabieram się do ważnych zadań, przede wszystkim do puszczenia w ruch „Rajskiego targowiska" Ulli Isaksson i Gunnel Lindblom. Drugiego kwietnia władze skarbowe naładowały na nowo broń i oddały salwę. O godzinie pierwszej po południu spotykamy się z naszym adwokatem Rolfem Magrellem. Uświadamiam sobie powoli ł z trudnością treść wiadomości, którą przyniósł z Urzędu Skarbowego. Później napisałem artykuł o tej sprawie i jej konsekwencjach. Oto on: W piątek, 2 kwietnia, „zaproszono" mojego prawnego pełnomocnika Rolfa Magrella na rozmowę do Głównego Urzędu Skarbowego z intendentem wymiaru podatków Bengtem Källénem i dyrektorem oddziału Hansem Svenssonem. Wiadomość, którą obaj ci panowie mieli do przekazania, była bardzo skomplikowana. Mimo cierpliwych usiłowań Magrellowi nie udało się wytłumaczyć mi wszystkich szczegółów. Samą myśl natomiast zrozumiałem. Żeby ubiec dziwnie ruchliwy dział reklamowy Głównego Urzędu Skarbowego, który zdaje się przecież tak intymnie blisko współpracować ze środkami masowego przekazu, zamierzam teraz sam z własnej woli odsłonić, co mieli na sercu intendent do spraw wymiaru podatków i dyrektor oddziału. A ten, kto przeze mnie straci honorarium za dobry cynk dla prasy, musi przyjąć to ze spokojem ducha. O ile wiem, zarobiono już sporo pieniędzy na tzw. „aferze Bergmanowskiej". Przy okazji jedno pytanie: jak prasa księguje i zdaje rachunek ze swoich wypłat w takich jak ten przypadkach i jak odbiorca określa w deklaracji podatkowej swój dochód? Teraz więc spróbuję pokrótce zdać sprawę z posłania panów Svenssona i Kjälléna. Proszę czytelnika o trochę cierpliwości, ponieważ właściwie tylko pointa jest interesująca. W Głównym Urzędzie Podatkowym oświadczono zatem, że są tam niezbyt zadowoleni z odrzucenia poprzednich wniosków tego Urzędu, które zawierały nowe roszczenia intendenta podatkowego Dahlstranda. Dahlstrand chce przecież, żebym został obłożony podatkiem od dwu i pół miliona, obliczonych za 1975 rok (jako dywidendy z mojej byłej szwajcarskiej spółki Persona). Panowie z Głównego Urzędu Podatkowego chcą teraz także obłożyć podatkiem moją szwedzką spółkę Cinematograph od takiego samego przychodu, ponieważ uważają, że moja szwajcarska spółka jest „zerem". O to, że w taki sposób ten sam przychód zostałby opodatkowany dwa razy (w wys. 85% + 24% czyli łącznie 109%) nikt się nie troszczy, gdyż jest to błąd intendenta podatkowego Dahlstranda. (Nadążacie chyba za mną?) Gdybyśmy natomiast, intendent Dahlstrand i ja, mogli dojść do porozumienia, że zostanę obłożony podatkiem tak, jak tego sobie wpierw życzył Główny Urząd Podatkowy, wówczas odstąpiono by od opodatkowania mojej szwedzkiej spółki. Mówiąc jasno i wyraźnie: przez groźbę i wymuszenie chce się mnie i Dahlstranda doprowadzić do uznania, że Główny Urząd Podatkowy od samego początku miał słuszność. Miło mi za pośrednictwem tej gazety powiadomić intendenta podatkowego Bengta Kjälléna i dyrektora oddziału Hansa Svenssona, że nie akceptuję ich metody i że odmawiam wdawania się w jakąkolwiek formę pokątnego kupczenia. Naturalnie jestem teraz zmuszony nieco głębiej zastanowić się nad powodami, które mogą kryć się za zadziwiającym posunięciem Głównego Urzędu Podatkowego. Oto kilka wyjaśnień: pewna liczba osób w Głównym Urzędzie Podatkowym straciła twarz, gdy prokurator Nordenadier umorzył dochodzenie. Przez wiele miesięcy detektyw podatkowy Kent Karlsson i jego współpracownik pracowali nad tą sprawą, której punkt kulminacyjny stanowiło wspomniane doprowadzenie mnie z Teatru Dramatycznego. Gdy później okazało się, że cała ta praca była raczej daremna, zaczęto odczuwać przemożną potrzebę znalezienia czegoś innego, co przynajmniej chwilowo mogłoby osłabić wrażenie negatywnego rozgłosu, jaki Główny Urząd Podatkowy ściągnął na siebie zarówno w kraju jak i za granicą. Liczono przypuszczalnie na to, że w strachu przed dalszym obrzucaniem błotem ustąpię przed tym szantażem, skutkiem czego Główny Urząd Podatkowy w każdym razie zostanie na placu jako zwycięzca. Nie akceptuję takiej gry. Równocześnie pragnę oświadczyć, że chciałbym przycisnąć do piersi zarówno intendenta podatkowego jak i dyrektora oddziału. Obu tym panom udało się mianowicie coś, czego nie osiągnęła ani wiedza psychiatryczna, ani ja sam podczas mojej dwumiesięcznej choroby. Krótko mówiąc wpadłem w taką furię, że wyzdrowiałem. Zgroza i uczucie niezatartego upokorzenia, z którym nosiłem się dzień i noc, ulotniły się w ciągu kilku godzin i nie odezwały się już więcej. Zdałem sobie mianowicie sprawę, że moimi przeciwnikami nie były bezstronne, obiektywnie pracujące i zdolne do wydawania sądu władze, lecz grupa dbałych o swój prestiż pokerzystów. Już poprzednio podejrzewałem naturalnie coś w tym rodzaju, zwłaszcza przy bliższym przyjrzeniu się detektywowi podatkowemu Kentowi Karlssonowi, który był obecny przy przesłuchaniu na policji kryminalnej i który literalnie trząsł się z podniecenia wobec czekającego go triumfu. Muszę przyznać, że później zawahałem się, kiedy prokurator Nordenadier miał moralną odwagę, by kruszyć o mnie kopie z potężnymi siłami, które mnie już potępiły. (Postanowiłem o wszystkim zapomnieć, wrócić do mojej działalności i z pełnym zaufaniem przekazać sam proces podatkowy specjalistom. Pieniądze i przedmioty są mi obojętne, były mi zawsze obojętne i będą mi zawsze obojętne. Nie czuję żadnej obawy, że stracę to, co posiadam, przy ewentualnym niepowodzeniu w procesie. Nie liczę moich zasobów pieniężnych. Uważałem wprawdzie, że zostałem źle potraktowany, ale czułem, że muszę o tym zapomnieć, żeby móc powrócić do rzeczywistości, uważałem też, że w zakończeniu tej deprymującej historii była i przyzwoitość i sprawiedliwość.) Ale intendent podatkowy Kjällén i dyrektor oddziału Svensson szantażem przywrócili porządek i potwierdzili moje najbardziej paranoidalne wyobrażenia. Równocześnie ustąpiło porażenie zdolności do działania i kryzys kreatywności, które dotknęły mnie pierwszy raz w moim świadomym życiu. Tak więc teraz, naradziwszy się sam ze sobą i z kilkoma bliskimi mi osobami, powziąłem szereg decyzji i spisuję je obecnie, ponieważ w przeciwnym razie szybko powstałaby cała masa spekulacji, plotek i insynuacji, z którymi później może trudno będzie się uporać. Moja pierwsza decyzja: Ponieważ wymagam pewnego bezpieczeństwa, żeby móc czegoś dokonać w swoim zawodzie i ponieważ tego bezpieczeństwa widocznie będzie mi się odmawiać przez jakiś czas, zmuszony będę szukać tego bezpieczeństwa gdzie indziej niż w tym kraju. Jest dla mnie jasne, że podejmuję wielkie ryzyko. Wykonywanie mojego zawodu jest być może tak silnie związane z moim środowiskiem i moim językiem, że nie poradzę sobie z przestawieniem się teraz w pięćdziesiątym ósmym roku życia. Mimo to muszę odważyć się na próbę. Paraliżujące mnie uczucie niepewności, z którym żyłem w ostatnich miesiącach, musi się skończyć. Jeśli nie mogę pracować, mój byt jest bezsensowny. Druga decyzja: Aby „uczciwy szwedzki płatnik podatków" nie myślał, że uciekam z powodu procesów podatkowych, pozostawiam mój majątek na zablokowanym koncie, które stoi do dyspozycji Głównego Urzędu Skarbowego na wypadek, gdybym przegrał proces. Analogiczna suma będzie do dyspozycji, gdybym przegrał Cinematograph. Jeśli będę winien jeszcze jakieś pieniądze, zamierzam zapłacić do ostatniego grosza. Mam wiele ofert i nie zamierzam zostać winnym ojczyźnie ani jednego öre. Moja trzecia decyzja: W ostatnich latach zapłaciłem ponad dwa miliony podatku, dałem pracę wielu ludziom, byłem do przesady skrupulatny, żeby wszystkie transakcje były absolutnie uczciwe. A że nie znam się na cyfrach i boję się pieniędzy, uprosiłem uznanych, zdolnych, i uczciwych ludzi o zajmowanie się sprawami finansowymi i związanymi z tym problemami. F?rö było moim bezpieczeństwem, spoczywałem jak w łonie matki, bez jednej myśli o tym, że kiedyś jeszcze w życiu stanę przed koniecznością wyjazdu. Byłem z przekonania socjaldemokratą. Z prawdziwą pasją wyznawałem tę ideologię przykrych kompromisów. Myślałem, że mój kraj jest najlepszy na świecie i tak też chyba nadal myślę, może polega to na tym, że wiedziałem tak mało o innych krajach. Moje ockniecie się było szokiem, częściowo z powodu trudnego do zniesienia upokorzenia, częściowo dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż każdy w tym kraju może zostać zaatakowany i poniżony przez szczególnego rodzaju biurokrację, która rozrasta się jak galopujący rak i nie jest w żaden sposób przygotowana do swoich trudnych i delikatnych zadań, a którą państwo wyposażyło w uprawnienia władzy, do której sprawowania poszczególni jej wykonawcy zupełnie nie dorośli. Gdy reprezentaci Głównego Urzędu Skarbowego z detektywem podatkowym Kentem Karlssonem na czele niespodziewanie pojawili się w biurze Cinematographu i zażądali okazania im naszych rachunków, ich sposób postępowania wydał mi się trochę nieprzyzwoity, ale pouczono mnie, że teraz to się właśnie tak odbywa i że wszystko było w zupełnym porządku. Powiadomiono nas, że interesowano się specjalnie transakcjami Persona-film. Bez wezwania oddaliśmy do dyspozycji władz księgowość Personafilm. Ja i mój adwokat czekaliśmy spokojnie, że zostaniemy wezwani na dyskusję z panami rewidentami. Ale tak się nie stało. Detektyw podatkowy Kent Karlsson i jego chłopcy mieli inne plany. Chcieli dokonać demonstracji siły, która natychmiast odbiłaby się echem na całym świecie i która przysporzyłaby im samym pewnej liczby punktów w tabelach tej szczególnej biurokracji. (Było to zresztą przemyślane mało wnikliwie: między rozpoczęciem rewizji a zatrzymaniem mnie i mego adwokata, czego dokonano, „abyśmy nie usunęli dowodów", minęło wiele miesięcy. Gdybyśmy mieli coś do ukrycia, w ciągu tych miesięcy zatarlibyśmy ślady. Mógłby to sobie wykombinować nawet policjant Paulus Bergström. Gdybym miał nieczyste sumienie, mógłbym w ciągu tego długiego okresu zmienić się w Szweda mieszkającego za granicą. Gdybym w końcu nie był tak rozpaczliwie przywiązany do tego kraju, a ponadto tak karygodnie uczciwy, rozporządzałbym dziś poważnym majątkiem — za granicą.) Żadna z tych myśli nie zaświtała detektywowi podatkowemu Karlssonowi ani prokuratorowi Dreifaldtowi. Karlssonowska sztuczka stała się faktem i w czternaście minut po zabraniu mnie z Teatru Dramatycznego pierwsza gazeta zadzwoniła do prowadzącego przesłuchanie, chcąc dowiedzieć się szczegółów sensacyjnego zatrzymania. Ta szeroko zakrojona demonstracja siły nie udała się i obecnie przechodzi się do dziwnej taktyki okopowej, z dodatkiem gróźb i wymuszeń. Obawiam się, że ta strategia będzie kontynuowana w trudnej do przewidzenia przyszłości. Nie mam ani głowy ani nerwów, by wytrzymać tego rodzaju wojnę. Nie mam też na to czasu. Dlatego wyjeżdżam. Dlatego wyjeżdżam, aby przygotować mój pierwszy film za granicą i w obcym języku. Nie znajduję żadnego powodu, by narzekać. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie samego i moich najbliższych, jest to bagatelka albo „zero", jakby to określono w Głównym Urzędzie Skarbowym. Powiedziano mi, że powinieniem zaatakować „Aftonbladet" za sposób, w jaki ta gazeta potraktowała moją sprawę. Odparłem, że jest to bezsensowne. Gazeta, która celuje w insynuacjach, otwartych zniewagach, półprawdach i wulgarnym prześladowaniu ludzi, kolekcjonuje upomnienia delegata do spraw prasowych z takim samym zadowoleniem, z jakim Indianin kolekcjonuje skalpy. Przypuszczam, że każde społeczeństwo ma na swój użytek taką kloakę jak „Aftonbladet". Nigdy natomiast nie przestanie mnie zadziwiać, że ta szmata jest sztandarem prasy socjaldemokratycznej i że w tej rozkładającej się tkance pracuje wielu godnych szacunku i przyzwoitych fachowców. Mówiono mi także, że powinienem zaskarżyć prokuratora Dreifaldta o odszkodowanie (dwie zmarnowane inscenizacje ä czterdzieści pięć tysięcy koron, przerwany film za około trzy miliony, cierpienia moralne za jedną koronę i uszczerbek na honorze za dalszą koronę, co daje łączną sumę trzech milionów dziewięćdziesięciu tysięcy dwóch koron). Uważam także i to za bezsensowne. Poczucie obowiązku szło w parze z amatorszczyzną i niezdarnością. Trzeba to zrozumieć. To jest szwedzkie. Może napiszę pewnego dnia farsę na ten temat. Powiadam jak Strindberg, kiedy się rozzłościł: Strzeż się, czorcie jeden, spotkamy się w mojej następnej sztuce. Björn Nilsson z „Expressen" przyjmuje artykuł. Ingrid i ja odwiedzamy siostrę i szwagra Ingrid w Lesjöfors. Wracając do Sztokholmu wybieramy drogę obok V?roms, które leży ciche i zamknięte w szarej przedwiosennej poświacie, rzeka jest czarna, nad wzgórzami mgła. Mijamy Stora Tuna, gdzie jest pochowana matka Ingrid. Zatrzymujemy się na jakąś godzinę w Uppsali, pokazuję dom babki przy Trädg?rdsgatan, stajemy nad Fyris?n, która rwie z szumem. Sentymentalny nastrój, pożegnanie. Potem jedziemy na kilka dni na F?rö. Jest to bolesne, ale konieczne. Powiadamiam Larsa-Owe Carlberga i Katinkę Farago. Obiecują utrzymać Cinematograph w ruchu, jak tylko się da. W Wielki Piątek piszę artykuł, przepisuję i przepisuję od nowa, zastanawiam się, czemu u licha zadaję sobie ten trud, ale furia, która mnie utrzymywała na chodzie w ostatnich tygodniach, popycha mnie i wytwarza konieczną adrenalinę. Dwudziestego kwietnia Ingrid i jej siostra wyjeżdżają do Paryża. Spędzam wieczór z moim przyjacielem Sture Helanderem. Znamy się od 1955 roku, kiedy to przychodziłem na jego oddział w szpitalu Karolińska ze stale dręczącą mnie biegunką i wymiotami. Ważyłem 56 kilo i podejrzewano raka żołądka. Mimo że bardzo różnimy się od siebie, zostaliśmy przyjaciółmi, przyjaźń ta nadal dużo znaczy dla nas obu. W środę, 21 kwietnia, o godzinie 16.50 jadę do Paryża. Gdy samolot wznosi się w powietrze, ogarnia mnie dzika wesołość i czytam bajki małej dziewczynce, która siedzi obok mnie. To, co działo się później, jest w tym kontekście nieinteresujące. Mój artykuł ukazał się w „Expressen" nazajutrz po moim wyjeździe i wzbudził pewną sensację. Środki masowego przekazu oblegały nasz hotel w Paryżu, a pewien fotograf na motocyklu omal się nie zabił, ścigając samochód, który wiózł nas do szwedzkiej ambasady. Obiecałem Dino de Laurentiisowi, że będę milczał, ponieważ w kilka dni później planowaliśmy konferencję prasową w Hollywood. Sprawa nabrała rozgłosu. Miałem świadomość, że wygraliśmy drugą rundę, ale równocześnie zastanawiałem się, czy cena nie była za wysoka. Ingrid i ja zamierzaliśmy osiedlić się w Paryżu, dokąd wróciliśmy po z górą tygodniu. Lato mieliśmy spędzić w Los Angeles, ponieważ przygotowania do „Jaja węża" były opóźnione. W Paryżu panował upał. Elegancki hotel miał klimatyzację, która huczała i jęczała, była to olbrzymia machina, w dole przy podłodze wchodził cienki strumień zimnego powietrza. Siedzieliśmy nadzy przed tym małym strumyczkiem i piliśmy szampana, niezdolni do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Na sąsiedniej przecznicy wybuchły dwie bomby, które zniszczyły kilka zachodnioniemieckich biur. Upał przybierał na sile i uciekliśmy do Kopenhagi, gdzie wynajęliśmy samochód i zwiedzaliśmy duńską prowincję. Pewnego wieczoru wyczarterowaliśmy prywatny samolot i polecieliśmy do Visby. Dosyć późno przybyliśmy na F?rö, ale wciąż jeszcze było jasno. Przed starym domem przy Dämba rośnie ogromny krzak bzu, który właśnie kwitł. Siedzieliśmy na schodach domu do świtu, otoczeni ciężkim zapachem. Wcześnie przed południem polecieliśmy z powrotem do Kopenhagi. Dino de Laurentiis i ja uzgadniamy, że film będzie zrobiony w Monachium, co jest dobrze obmyślone, ponieważ rozgrywa się on w Berlinie w latach dwudziestych. Jadę do Berlina, aby znaleźć miejsca do kręcenia, nie znajduję niczego prócz dzielnicy tuż przy Murze, która nazywa się Kreuzberg. Jest to upiorne miejsce, gdzie niczego nie odrestaurowano od wojny. Fasady są wciąż jeszcze poznaczone śladami granatów i kuł, ruiny zbombardowanych domów znikły wprawdzie, ale puste parcele zieją niczym zainfekowane rany między szarymi blokami mieszkalnymi. Szyldy sklepów są w obcym języku. W tej części tej niegdyś tak dumnej stolicy Rzeszy nie mieszka ani jeden Niemiec. Ktoś powiedział, że mieszkanie może być śmiercionośną bronią, rozumiem nagle treść tej rewolucyjnej retoryki. Bloki przepełnione są cudzoziemcami, dzieci bawią się na podwórzach, śmiecie cuchną w upale, ulice są źle utrzymane, asfalt ledwie od biedy połatany. Jestem przekonany, że jakaś władza sprawuje nadzór nad tym guzem rakowym na grzbiecie bogatego Berlina Zachodniego. Z pewnością jest tam dokładnie to, czego potrzeba, a więc instytucje socjalne i urządzenia sanitarne, aby nikt nie poniósł uszczerbku i przez to nie wprawiał w zakłopotanie niemieckiego sumienia i nie przyczyniał się do rozdmuchania ledwie spacyfikowanej nienawiści rasowej. Mówi się wprost: te cholery mają w każdym razie lepiej tu niż kiedykolwiek u siebie w domu. Koło Bahnhof Zoo gromadzą się młodzi narkomani, których od czasu do czasu rozprasza jakaś planowa obława. Tak otwarcie okazywanej nędzy cielesnej i duchowej jeszcze nigdy nie widziałem. Niemcy nie widzą jej albo wpadają w pasję: powinny być obozy. Kalkulacja z Kreuzbergiem jest jednak równie prosta, co cyniczna: jeśli wróg po drugiej stronie Muru chciałby przedostać się na zachód, musiałby wpierw przebić się przez mur nieniemieckich ciał ludzkich. Bavaria okazała się pokaźnym studiem z dwunastoma ateliers i czterema tysiącami pracowników. W Monachium są dwie opery, trzydzieści dwa teatry, trzy orkiestry symfoniczne, niezliczona liczba muzeów, ogromne parkingi i schludne ulice, gdzie tłoczą się domy towarowe i wystawy sklepowe, zarzucone wyrafinowanie luksusowymi towarami, luksusem, który nie znajduje sobie równych w żadnym innym wielkim mieście w Europie. Ludzie byli przyjaźni i gościnni, postanowiliśmy więc osiedlić się w Monachium, zwłaszcza że dostałem ofertę wystawienia „Gry snów" w Residenztheater, bawarskim odpowiedniku Teatru Dramatycznego. Dostałem ponadto prestiżowe wyróżnienie, tak zwaną Nagrodę Goethego, którą w jesieni wręcza się i odbiera we Frankfurcie. Po poszukiwaniach znaleźliśmy jasne i obszerne mieszkanie w brzydkim wieżowcu, graniczącym z Englischer Garten. Z tarasu widzieliśmy łańcuch Alp i stare Monachium z jego wieloma wieżycami. Mieszkanie miało być wolne dopiero we wrześniu, wróciliśmy więc do Los Angeles, aby spędzić tam lato. W Kalifornii panowała fala upałów, największa od dziesięciu lat. Przybyliśmy tam dwa dni przed św. Janem i siedzieliśmy w klimatyzowanym grobowym chłodzie pokoju hotelowego, oglądając boks w telewizji. Wieczorem próbowaliśmy przejść się do pobliskiego kina. Upał raził nas jak waląca się betonowa ściana. Następnego dnia rano zadzwoniła Barbara Streisand i zapytała, czy nie chcielibyśmy, wziąwszy ze sobą stroje kąpielowe, przyjechać na małe party nad brzegiem basenu. Podziękowałem jej za uprzejmość, odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się do Ingrid i powiedziałem: — Natychmiast jedziemy do domu na F?rö i zostaniemy tam przez lato. Wyśmiewanie jakoś zniesiemy. W kilka godzin później byliśmy już w drodze. Przybyliśmy do Sztokholmu wieczorem w przeddzień św. Jana. Ingrid zadzwoniła do ojca, który zebrał rodzinę i przyjaciół w swoim dworku nieopodal Norrtälje. Kazał nam przyjeżdżać natychmiast. Minęła już jedenasta, wieczór by! łagodny. Wszystko było najpiękniejsze i pachniało najmocniej. I to światło. Nad ranem, leżałem w białym łóżku w pokoju, który pachniał letnim domkiem i świeżo wyszorowaną drewnianą podłogą. Pod oknem rosła wysoka brzoza, dawała cień i kreśliła chwiejne wzory na jasnej rolecie, szumiała, szeptała i szeptała. Długa podróż gdzieś się zapadła, życiowa katastrofa była snem, który prześnił ktoś inny. Ingrid i ja rozmawialiśmy cicho, że to nasze nowe życie będzie trudne. Powiedziałem: Albo umrę, albo też będzie diabelnie stymulujące. Niedzielne popołudnie na plebanii. Byłem sam w domu z nierozwiązalnym zadaniem matematycznym. Dzwony u Engelbrechta dzwoniły na pogrzeb, mój brat był na poranku w kinie, siostra leżała w szpitalu na ślepą kiszkę, rodzice i służące poszli do kaplicy, aby święcić pamięć królowej Sophii, założycielki szpitala. Wiosenne słońce prażyło biurko, stare pielęgniarki z Solhemmet, czarno odziane, sunęły gęsiego przez cienie drzew na drodze. Miałem trzynaście lat i za karę nie wolno mi było pójść do kina, bo zwagarowałem z lekcji matematyki, żeby pójść na „Ragnarök" poprzedniego wieczoru. Z nudów i roztargnienia narysowałem w moim zeszycie nagą kobietę. A że zawsze byłem kiepskim rysownikiem, wyglądała też odpowiednio. Jej piersi były olbrzymie, a płeć szeroko rozwarta. Nie wiedziałem zbyt wiele o kobietach, nie wiedziałem nic o seksie. Mojemu bratu wymknęła się czasem jakaś drwiąca aluzja, rodzice i nauczyciele milczeli. Nagie kobiety można było zobaczyć w Muzeum Narodowym albo w „Historii sztuki" Laurina. Latem mignął czasem ten i ów tyłeczek albo naga pierś. Ten brak informacji nie stanowił żadnego problemu, byłem wolny od pokus i nie dręczyła mnie jakaś zniewalająca ciekawość. Jeden drobny epizod wywarł pewne wrażenie. W rodzinie utrzymywano stosunki z pewną wdową w średnim wieku Allą Petreus, Szwedką pochodzenia fińskiego, która brała żywy udział w pracach kościelnych. Z powodu jakiejś chwilowej epidemii na plebanii musiałem przez kilka tygodni mieszkać u ciotki Alli. Zajmowała ogromne mieszkanie na Strandvägen z widokiem na Skeppsholmen i niezliczone barki z drzewem. Uliczny hałas nie docierał do tych czystych, słonecznych pokoi, zastawionych urzekającymi i pobudzającymi fantazję luksusowymi secesyjnymi meblami. Alla Petréus z pewnością nie była ładna. Nosiła grube okulary i miała męski chód. Gdy się śmiała, a śmiała się często, w kącikach ust pojawiała się ślina. Ubierała się elegancko i nosiła duże kapelusze, które musiała zdejmować w kinie. Miała delikatną cerę, ciepłe brązowe oczy i miękkie dłonie, na szyi liczne znamiona, pachniała ponadto ładnie jakimiś egzotycznymi perfumami. Jej głos był głęboki, niemal męski. Bardzo byłem zadowolony z mieszkania u niej, poza tym droga do szkoły była o połowę krótsza. Jej pokojówka i kucharka mówiły tylko po fińsku, ale rozpieszczały mnie i szczypały w policzki i pupę. Pewnego razu wieczorem miałem się kąpać. Pokojówka napełniła wannę i wlała do wody coś, co ładnie pachniało. Wszedłem do gorącej wody i drzemałem błogo. Alla Petréus zapukała do drzwi i zapytała, czy nie zasnąłem. A kiedy nie odpowiadałem, weszła do łazienki. Była ubrana w zielony płaszcz kąpielowy, który natychmiast zdjęła. Powiedziała, że wyszoruje mi plecy, odwróciłem się a ona weszła do wanny, namydliła mnie, wyszorowała twardą szczotką i obmyła miękkimi rękami. Potem wzięła moją rękę, przyciągnęła ją do siebie i włożyła sobie między uda. Serce tłukło mi się jak opętane, a ona rozcapierzyła moje palce i wcisnęła je głębiej w swoje łono. Drugą ręką objęła mego penisa, który zareagował na to, zdumiony i rozbudzony. Odciągnęła ostrożnie napletek i oczyściła żołądź z białej mazi, która się wokół niej nagromadziła. Wszystko to było przyjemne i wcale nie straszne. Trzymała mnie mocno między silnymi, miękkimi udami, a ja pozwoliłem się, bez oporu i strachu, ukołysać do ciężkiej, niemal bolesnej rozkoszy. Miałem osiem albo dziewięć lat. Ciotka Alla i ja spotykaliśmy się często na plebanii, ale o tej sprawie nie było nigdy więcej mowy. Czasem patrzyła na mnie przez grube okulary, lekko się uśmiechając. Mieliśmy wspólną tajemnicę. W pięć lat później wspomnienie to niemal się zatarło, ale w przyszłości miało zmienić się w boleśnie rozkoszny i obciążony poczuciem wstydu, stale powtarzający się obraz, mniej więcej tak jak w kinematografii stale powtarzająca się taśma, którą nakręca jakiś demon, nienawidzący mnie i życzący mi udręki i zmartwienia. Rysowałem gołą kobietę w moim zeszycie, słońce przygrzewało, dołem sunęły siostry z Solhemmet. Potarłem się ostrożnie między nogami, rozpiąłem spodnie i pozwoliłem memu sinoczerwonemu i lekko drżącemu członkowi stanąć swobodnie i w całej okazałości. Gdy pocierałem go ostrożnie dalej, było to rozkoszne w niezwykły i trochę przerażający sposób. Równocześnie nie przestawałem rysować, zrobiła się z tego jeszcze jedna naga kobieta, w trochę śmielszej niż poprzednia pozycji. Wyrysowałem dla niej członka, wyciąłem go z zeszytu, wyciąłem też dziurkę między nogami kobiety i wsunąłem go tam. Nagle poczułem się tak, jakby moje ciało miało eksplodować, coś, czego nie mogłem opanować, wyrywało się z niego. Pobiegłem do klozetu, który znajdował się po drugiej stronie hallu i zamknąłem się w nim. Rozkosz przemieniła się teraz w fizyczny ból, mój skromny siusiak, którego poprzednio traktowałem z roztargnionym, ale przyjaznym zainteresowaniem, nagle zmienił się w pulsującego diabła, który wysyłał gwałtowne impulsy bólu w górę ku brzuchowi i w dół wzdłuż ud. Nie wiedziałem, co zrobić z tym potężnym wrogiem. Ująłem go mocno dłonią i w tejże chwili nastąpiła detonacja. Ku memu przerażeniu jakaś nieznana ciecz trysnęła na moje ręce, spodnie, sedes, firankę, która zasłaniała okno, ściany i niebieski dywanik frotte na podłodze. Ze zgrozą pomyślałem, że ja sam i wszystko wokół mnie zabrudzone zostało tą nieznaną breją, która wytrysnęła z mego ciała. Nic nie wiedziałem, niczego nie rozumiałem, nigdy nie miałem nocnych polucji, moje erekcje przychodziły nagle i równie szybko znikały. Jakby piorunem poraziła mnie moja seksualność, niepojęta, wroga i bolesna. Do dziś nie wiem, jak to się mogło stać, dlaczego ta głęboka cielesna przemiana przyszła tak bez ostrzeżenia, dlaczego była tak bolesna i od pierwszej chwili tak obciążona poczuciem winy. Czy lęk seksualny wtargnąła w nas, dzieci, przez skórę, czy był w naszym dziecinnym pokoju jak trujący, niewidzialny gaz? Nikt nam przecież nic nie powiedział, nikt nas nie ostrzegł, a tym bardziej nie nastraszył. Choroba albo opętanie dręczyły mnie bezlitośnie, czynność ta powtarzała się ustawicznie, niemal przymusowo. Z braku lepszego informatora zapytałem mego brata, czy może i on ma podobne doświadczenia. Uśmiechnął się życzliwie i powiedział mi, że on jako siedemnastolatek żyje w zdrowym i erotycznie zadowalającym współżyciu z nauczycielką, która udziela mu dodatkowych lekcji niemieckiego. O moim chorobliwym plugastwie nie chce nawet słyszeć. Gdybym pragnął uzyskać bliższe informacje, mogę przeczytać sobie coś o masturbacji w domowej książce lekarskiej. Tak też uczyniłem. Było tam wyraźnie napisane, że masturbacja albo inaczej samogwałt jest to młodociany występek, który należy zwalczać wszelkimi środkami, że prowadzi on do bladości, pocenia się, drżączki, czarnych kręgów pod oczyma, trudności z koncentracją i zakłóceń równowagi, atakuje szpik kostny w kręgosłupie, wywołuje ataki epilepsji, utratę przytomności i przedwczesną śmierć. Mając przed oczyma takie perspektywy na przyszłość kontynuowałem swój proceder ze strachem i rozkoszą. Nie miałem nikogo, z kim mógłbym pomówić, kogo mógłbym zapytać, musiałem ustawicznie mieć się na baczności, stale ukrywać moją okropną tajemnicę. W desperacji zwróciłem się do Jezusa i poprosiłem ojca, bym mógł uczestniczyć w naukach konfirmacyjnych rok wcześniej niż zaplanowano. Zgodzono się na moją prośbę i usiłowałem teraz przez duchowe ćwiczenia i modlitwy uwolnić się od tej plagi. W nocy przed pierwszą komunią starałem się ze wszystkich sił zwalczyć mego demona. Biłem się z nim aż do późnych godzin nad ranem, ale przegrałem tę walkę. Jezus ukarał mnie ogromnym, zainfekowanym pryszczem na bladym czole. Gdy przyjmowałem dowód łaski, żołądek skurczył mi się i omal nie zwymiotowałem. Wszystko to wydaje się dziś trochę komiczne, wtedy była to gorzka rzeczywistość. Nie obyło się też bez konsekwencji. Mur oddzielający moje życie jawne i tajemne, wyrastał coraz wyżej, i stał się niebawem nie do przekroczenia. Kłamstwo było coraz bardziej potrzebne. Mój świat fantazji doznał krótkiego spięcia, usunięcie jego skutków wymagało wielu lat i licznych życzliwych i taktownych pomocników. Moja izolacja stała się hermetyczna i podejrzewałem, że zapadam na chorobę umysłową. U Strindberga znalazłem pewną pociechę w anarchistycznie drwiącym tonie nowel o „Małżeństwach". Słowa o konfirmacji przynosiły ulgę, a opowiadanie o wesołym birbancie, który przeżył swego przyzwoitego brata, miało zbawienne skutki. Ale jak, u licha, miałem znaleźć kobietę, byle kogo? Wszyscy pieprzyli, tylko ja się onanizowałem, byłem blady, pociłem się, miałem czarne sińce pod oczami i trudności z koncentracją. Ponadto byłem chudy, chodziłem ze spuszczoną głową, łatwo się irytowałem i stale byłem rozdrażniony, urządzałem awantury, kląłem i krzyczałem, zbierałem kiepskie noty, a często i policzki. Kina i górny trzeci rząd "bocznych krzeseł w Dramatycznym były moim jedynym schronieniem. Tego lata nie mieszkaliśmy jak zwykle w V?roms, lecz przenieśliśmy się do żółtego domu nad gęsto zalesioną zatoką na wyspie Sm?dalarö. Był to rezultat długotrwałej i zaciekłej walki za coraz bardziej spękaną fasadą plebanii. Ojciec nienawidził Väroms, Babki i dusznych upałów z dala od morza. Matka nie cierpiała morza, szkierów i wiatru, który powodował u niej reumatyczne bóle w ramionach. Teraz z jakiejś nieznanej przyczyny zaniechała oporu. Ekebo na Sm?dalarö stało się odtąd na długie lata naszą idylliczną letnią rezydencją. Szkiery stały się dla mnie przeżyciem oszałamiającym. Byli tam letnicy i ich dzieci, wielu moich rówieśników, zuchwałych, pięknych i okrutnych. Ja zaś chodziłem pryszczaty, źle ubrany, jąkałem się, śmiałem się głośno i bez powodu; niezgrabiasz we wszystkich dyscyplinach sportu, nie odważałem się skakać do wody na głowę i chętnie dyskutowałem o Nietzschem, który to talent towarzyski mało był przydatny na nadmorskich skałach przy kąpieli. Dziewczynki miały piersi, biodra, tyłeczki i wesoły urągliwy śmiech. Spałem z nimi wszystkimi na moim małym gorącym poddaszu, torturowałem je i pogardzałem nimi. W sobotnie wieczory odbywały się tańce w stodole we dworze. Wszystko było tam tak, jak w „Pannie Julii" Strindberga: nocne światło, podniecenie, ciężkie zapachy czeremchy i bzu, smyczkowe tony skrzypiec, odrzucanie i przyjmowanie, igraszki i okrucieństwo. Na sobotnich tańcach brak było tancerzy, zostałem wiec przyjęty do łask, ale nie ośmielałem się dotykać dziewcząt, bo natychmiast dostawałem erekcji. Prócz tego tańczyłem kiepsko i stopniowo pozbyto się mnie. Byłem rozgoryczony i wściekły, dotknięty i komiczny, przestraszony i zamknięty w sobie. Odstręczający i pryszczaty. Dojrzewanie w mieszczańskim stylu latem roku 1932. Czytałem bez przerwy, najczęściej nie rozumiejąc, ale miałem wyczulony słuch i instynkt: Dostojewski, Tołstoj, Balzac, Defoe, Swift, Flaubert, Nietzsche i, jak już wspomniałem, Strindberg. Nie byłem już gadułą, zacząłem się jąkać i obgryzać paznokcie. Dławiła mnie odraza do siebie i do życia. Chodziłem zgarbiony z głową wysuniętą do przodu, co wywoływało ustawiczne reprymendy. Dziwne było, że nigdy nie kwestionowałem sensu swego nędznego życia. Sądziłem, że tak powinno być. Anna Lindberg i ja byliśmy rówieśnikami. Chodziliśmy do dziewiątej klasy, był to ostatni rok przed gimnazjum. Szkoła nazywała się Palmgrenska Samskolan, była koedukacyjna i leżała na rogu Skeppargatan i Kommendörsgatan. 350 uczniów mieszkało wspólnie w przyjemnych, ale ciasnych pokojach w domu prywatnym. Uważano, że nauczyciele reprezentują tu pedagogikę nowocześniejszą i bardziej postępową niż w gimnazjach. Nie było to w pełni prawdą, gdyż większość z nich pracowała w Östermalms Läroverk, gimnazjum oddalonym o pięć minut drogi od Palmgrenska. W obu tych miejscach byli to ci sami zakichani nauczyciele i taka sama szkoła dla kujonów. Różnica polegała chyba na o wiele wyższym czesnym w Palmgrenska. Poza tym była to szkoła koedukacyjna. Do naszej klasy chodziło dwudziestu jeden chłopców i osiem dziewcząt. Anna była jedną z nich. Uczniowie siedzieli po dwóch w staroświeckich ławkach. Nauczyciel zajmował miejsce na katedrze na podwyższeniu w rogu. Przed nami znajdowała się czarna tablica. Za trzema oknami zawsze padał deszcz. W klasie panował półmrok. Sześć elektrycznych kuł walczyło gnuśnie z migotliwym światłem dziennym. Woń mokrych butów, brudnej bielizny, potu i moczu wgryzła się na zawsze w ściany i meble. Była to przechowalnia, instytucja oparta na świeckim aliansie między władzami i rodziną. W pełni wyczuwalny odór nudy stawał się niekiedy przenikliwy, czasem duszący. Klasa była miniaturowym odbiciem przedwojennego społeczeństwa: tępota, obojętność, oportunizm, podlizywanie się, chełpliwość, jak również kilka odruchów niejasnego buntu, idealizmu i ciekawości. Anarchistów temperowały jednak społeczeństwo, szkoła i domy rodzinne. Kary były przykładne i często miały wpływ na przyszłe życie delikwenta. Metody nauczania polegały głównie na karach, nagrodach i wzbudzaniu wyrzutów sumienia. Wielu nauczycieli było narodowymi socjalistami, niektórzy z głupoty albo rozgoryczenia z powodu nieuzyskania akademickich awansów, inni z idealizmu i marzeń o dawnych Niemczech, „narodzie poetów i myślicieli". W tej jednostajnie szarej rezygnacji przy pulpicie i tablicy zdarzały się naturalnie wyjątki, uzdolnieni i nieugięci ludzie, którzy otwierali drzwi i wpuszczali powietrze i światło. Nie było ich wielu. Nasz dyrektor był żądnym władzy obłudnikiem i świętoszkiem, wybitnym macherem w związku misyjnym. Odprawiał chętnie modlitwy poranne, rozlazłe tyrady, składające się z sentymentalnych lamentów, jak to Jezus by się zmartwił, gdyby akurat dziś odwiedził Palmgrenska Samskolan, albo też wygłaszał nafaszerowane siarką kazania na temat epidemicznego rozwoju polityki, ruchu ulicznego i kultury jazzowej. Nieprzygotowane lekcje, blef, odpisywanie, przymilanie się, hamowana złość i jadowite kawały stanowiły stały punkt programu beznadziejnego dnia powszedniego. Dziewczęta zbijały się w grupki w chichocącej i szepcącej konspiracji. Chłopcy darli się łamiącymi się od mutacji głosami, bili się, kopali piłkę, przygotowywali ściągawki albo niewyuczone lekcje. Siedziałem mniej więcej pośrodku klasy, a Anna na skos ode mnie pod oknem. Uważałem, że jest brzydka i tak myśleli wszyscy. Była to rosła, gruba dziewczyna o okrągłych ramionach, złej postawie, dużych piersiach, mocnych biodrach i kołyszącym się tyłku. Włosy miała szaroblond, krótko ostrzyżone z ukośnym rozdziałkiem. Oczy skośne, jedno brązowe, drugie niebieskie, wystające kości policzkowe, nabrzmiałe wywinięte wargi, policzki dziecinnie pucołowate, a w dobrze uformowanej brodzie dołeczek. Od prawej brwi ku nasadzie włosów biegła blizna, która czerwieniała, gdy Anna płakała albo rozgniewała się. Dłonie miała czworokątne, o krótkich grubych palcach, nogi długie i kształtne, stopy małe o wysokim podbiciu, brakowało jej jednego małego palca u nogi. Pachniała dziewczyną i mydłem dla dzieci. Chodziła ubrana w brązowe, źle leżące spódnice i różowe albo jasnoniebieskie jedwabne bluzki. Była bystra, cięta i miła. Według złośliwych plotek ojciec jej uciekł z damą z półświatka. Opowiadano ponadto, że matka Anny żyje z rudym komiwojażerem, który maltretuje i matkę, i córkę, i że Anna chodzi do szkoły za obniżone czesne. Zarówno Anna, jak i ja byliśmy samotni, ja byłem dziwaczny, Anna brzydka. Nasi koledzy nie dokuczali nam, nikt nas nie prześladował. Pewnej niedzieli spotkaliśmy się na poranku w kinie Karla. Okazało się, że oboje często i chętnie chodzimy do kina. W odróżnieniu ode mnie Anna dysponowała pokaźnym kieszonkowym, pozwalałem się zapraszać. Z czasem wolno mi było pójść z Anną do jej domu. Mieszkanie było obszerne, ale zaniedbane. Znajdowało się na pierwszym piętrze w domu wychodzącym na ulicę Nybrogatan na rogu Valhallavägen. Pokój Anny był podłużny i ciemny ze zbieraniną mebli, wytartym dywanem i piecem kaflowym. Przy oknie stało białe biurko, które Anna odziedziczyła po babce. Łóżko było rozkładane, narzuta i poduszki w tureckie wzory. Matka Anny przyjęła mnie życzliwie, ale bez serdeczności. Zewnętrznie podobna była do córki, ale usta miała gorzkie, cerę żółtawą, włosy cienkie, szpakowate, tapirowane i zaczesane do tyłu. Rudego komiwojażera nie było widać. Anna i ja zaczęliśmy się razem uczyć, przedstawiłem ją na plebanii i, rzecz zdumiewająca, została zaakceptowana. Przypuszczalnie uważano ją za tak brzydką, że nie powinna stanowić zagrożenia dla mojej cnoty. Życzliwie włączona do rodziny, zjadała niedzielne obiady z pieczenia cielęcą z ogórkami, lustrowana drwiąco ironicznymi spojrzeniami mego brata, odpowiadała szybko i swobodnie na zadawane pytania i brała udział w wielu przedstawieniach teatru marionetek. Dobroć i miłe usposobienie Anny doprowadziło do zmniejszenia napięcia między mną i resztą rodziny. Nie wiedziano natomiast, że matka Anny wieczorami rzadko bywała w domu i że wspólne odrabianie lekcji stopniowo przeszło w nieporadne, ale uparte ćwiczenia na gwałtownie skrzypiącym łóżku. Byliśmy sami, wygłodniali, ciekawi i zupełnie niedoświadczeni. Dziewictwo Anny stawiało opór, a podobne do hamaka dno łóżka utrudniało operację. Nie odważyliśmy się nigdy rozebrać, lecz próbowaliśmy w ubraniu, minus wełniane majtki Anny. Byliśmy niezdarni i nieostrożni, najczęściej wytrysk mój następował gdzieś pomiędzy jej twardym paskiem od podwiązek a miękkim brzuchem. Anna, która była śmiała i pomysłowa, zaproponowała, żebyśmy się położyli na podłodze przed piecem kaflowym, widziała to na jakimś filmie. Zapaliliśmy kilka polan i gazet i zdarliśmy z siebie przeszkadzające nam ubranie. Anna krzyczała i śmiała się, w jakiś tajemniczy sposób wtargnąłem w nią głęboko, Anna znowu krzyknęła, że to boli, ale trzymała mnie mocno. Usiłowałem koniecznie uwolnić się, ale ona założyła mi nogi na plecy, zagłębiłem się w niej jeszcze bardziej. Anna płakała, łzy i smarki spływały jej po twarzy, całowaliśmy się z zaciśniętymi ustami, zaszłam w ciążę, szeptała, czuję, że zaszłam w ciążę. Śmiała się i płakała. Ogarnął mnie lodowaty strach, usiłowałem przywołać ją do rozsądku, powinna natychmiast umyć się i oczyścić dywan. Byliśmy oboje zakrwawieni, krew wypłynęła na dywanik. Wtem otworzyły się drzwi z korytarza. W pokoju stanęła matka Anny. Anna siedziała na podłodze i usiłowała włożyć majtki i wcisnąć duże piersi pod bieliznę. Ja obciągałem podkoszulek, żeby zakryć kilka ciemnych plam koło rozporka. Pani Lindberg wymierzyła mi policzek, wzięła za ucho i oprowadziła dwa razy po pokoju, potem przystanęła, dała mi jeszcze raz po twarzy i powiedziała z groźnym uśmiechem, żebym się wystrzegał zrobić jej córce dziecko. Poza tym możemy sobie robić, co chcemy, byle tylko ona uniknęła wpadki. Powiedziawszy to, odwróciła się do mnie plecami i zatrzasnęła drzwi. Nie kochałem Anny, ponieważ nie było miłości tam, gdzie żyłem i oddychałem. Z pewnością byłem otoczony mnóstwem miłości w dzieciństwie, ale zapomniałem już jej smaku. Nie czułem miłości do nikogo ani do niczego, a już najmniej do siebie samego. Uczucia Anny były może mniej nadwątlone. Miała kogoś, kogo mogła ściskać, całować, bawić się z nim, uciążliwą, humorzastą, niedobrą lalkę, która gadała i gadała, czasem zabawnie, czasem tylko głupio albo tak dziecinnie, że można się było zastanawiać, czy on rzeczywiście ma czternaście lat. Czasem nie chciał iść obok niej na ulicy, twierdził, że jest gruba, a on za chudy, tak że to śmiesznie wygląda, kiedy idą razem. Czasem, gdy napięcie na plebanii stawało się zbyt mocne, biłem ją, ona mi oddawała, byliśmy oboje jednakowo silni, ale ja byłem gniewniejszy, dlatego nasze bójki kończyły się jej płaczem i moim odchodzeniem. Godziliśmy się zawsze, raz podbiłem jej oko, innym razem pękła jej warga. Bawiło ją, gdy pokazywała w szkole swoje rany. Gdy ktoś zapytał, kto ją pobił, odpowiadała, że zrobił to jej kochanek. Wszyscy się śmiali, ponieważ nikt nie wierzył, by chudy i jąkający się syn pastora, był zdolny do takich wyładowań męskości i temperamentu. Pewnej niedzieli przed południowym nabożeństwem zadzwoniła Anna i krzyczała, że Palie morduje jej matkę. Pobiegłem na odsiecz. Anna otworzyła drzwi wejściowe. W tejże chwili trafił mnie w usta ogłuszający cios i upadłem w tył na półkę z kaloszami. Rudy komiwojażer, odziany tylko w nocną koszulę i skarpetki, szamotał się z matką i córką. Ryczał, że zabije nas, że musi wreszcie położyć kres tym wszystkim cholernym oszustwom, że ma już dość utrzymywania kurwy i córki kurwy. Chwycił starszą z kobiet za szyję, jej twarz zrobiła się purpurowa, usta miała szeroko otwarte. Anna i ja usiłowaliśmy oderwać jego ręce od szyi, w końcu Anna pobiegła do kuchni po nóż i krzyknęła, że go zabije. Puścił natychmiast jej matkę, uderzył mnie jeszcze raz w twarz, chciałem mu oddać, ale nie trafiłem. Potem ubrał się w milczeniu, nałożył melonik na bakier, włożył na siebie ciemne palto, rzucił klucz od drzwi na podłogę i znikł. Anna i jej matka poczęstowały mnie kawą i kanapkami, jakiś sąsiad zadzwonił do drzwi i zapytał, co się stało. Anna zaciągnęła mnie do swego pokoju i obejrzała moje kontuzje. Miałem wyszczerbiony jeden z przednich zębów (gdy piszę te słowa, wciąż jeszcze mogę wyczuć językiem brak odpryśniętego ułamka.) Dla mnie wszystko to było ciekawe, ale nierzeczywiste. To, co działo się wokół mnie, przypominało kawałki filmu, luźno połączone, częściowo niezrozumiałe albo tylko nudne. Odkryłem ze zdziwieniem, że moje zmysły rejestrowały wprawdzie zewnętrzną rzeczywistość, ale impulsy nie docierały nigdy do moich uczuć. Żyły w zamkniętym pomieszczeniu. Przywoływano je na żądanie, ale nigdy w sposób nieprzemyślany. Moja rzeczywistość była tak głęboko rozszczepiona, że utraciła świadomość. Zatrzymałem się na awanturze w zniszczonym mieszkaniu na Nybrogatan, bo pamiętam każdy moment, każdy ruch, krzyk i wymianę wyzwisk, światło odbijające się w oknach po przeciwnej strome ulicy. Swąd smażeniny, woń brudu, zapach pomady na tłustych rudych włosach mężczyzny. Pamiętam wszystko i każdą rzecz z osobna. Ale żadne uczucia nie są związane z tymi wrażeniami zmysłowymi. Czy byłem przestraszony, wściekły, zakłopotany, ciekawy czy tylko histeryczny? Nie wiem. Teraz, kiedy znam już summę mojego życia, wiem, że miało to trwać ponad czterdzieści lat, zanim moje uczucia uwolniły się z tego zamkniętego kręgu. Żyłem wspomnieniami uczuć, wiedziałem dość dobrze, jak uczucia powinny być odtwarzane, ale spontaniczny ich wyraz nie był nigdy spontaniczny, zawsze istniał jakiś ułamek sekundy między moim intuicyjnym przeżyciem a jego uczuciowym wyrazem. Dziś, kiedy wyobrażam sobie, że jakoś tam wyzdrowiałem, zastanawiam się, czy istnieje albo powstanie instrument, dzięki któremu będzie można zmierzyć i zdefiniować neurozę, tak skutecznie udającą iluzoryczną normalność. Anna została zaproszona na moje piętnaste urodziny, które obchodzono w żółtym domu na Sm?dalarö. Umieszczono ją na poddaszu razem z moją siostrą. O wschodzie słońca zbudziłem ją. wymknęliśmy się nad zatokę i powiosłowaliśmy w stronę Jungfrufjärden, obok Czerwonego Przylądka i Kamiennych Wrót. Wypłynęliśmy na zatokę, prosto w bezruch, blask słońca i leniwy przybój na Słonym Jeziorze, bezgłośnie odbywający swą poranną turę z Utö do Dalarö. W samą porę zdążyliśmy do domu na śniadanie i obchody urodzinowe. Byliśmy opaleni na ramionach i plecach, wargi mieliśmy trochę sztywne, o smaku soli, oczy na pól oślepione całym tym światłem. Po przeszło sześciu miesiącach współżycia po raz pierwszy oglądaliśmy naszą nagość. Kiedy skończyłem 16 lat, wysiano mnie w lecie do Niemiec jako Austauschkind. Oznaczało to, że miałem spędzić sześć tygodni u niemieckiej rodziny wraz z chłopcem w moim wieku. Gdy zaczęły się jego letnie wakacje, pojechał ze mną do Szwecji, gdzie pozostał przez taki sam okres czasu. Znalazłem się u rodziny pastorskiej w Turyngii w małej miejscowości, która nazywała się Haina, między Weimarem i Eisenach. Wieś leżała w dolinie w zamożnej okolicy. Między domami wiła się leniwa i mętna rzeczka. We wsi znajdował się ogromny kościół, rynek z pomnikiem z czasów wojny i przystanek autobusowy. Rodzina była duża: sześciu synów i trzy córki, pastor i pastorowa, a także starsza krewna, która była diakonissą czyli dienende Schwester. Miała ona wąsik, pociła się obficie i żelazną ręką rządziła rodziną. Pan domu był smukłym mężczyzną z kozią bródką i kłębkami waty w uszach. Nosił czarny beret, głęboko nasunięty na czoło. Był oczytany i muzykalny, grał na wielu instrumentach i śpiewał miękkim tenorem. Żona była gruba, sterana i pokorna, siedziała przeważnie w kuchni i klepała mnie nieśmiało po policzku. Może starała się prosić o wybaczenie, że dom jest taki ubogi. Mój kolega, Hannes, był jakby wycięty z narodowo-socjalistycznej gazety propagandowej: blondyn, rosły i niebieskooki, z rześkim uśmiechem, bardzo małymi uszami i początkiem zarostu. Wysilaliśmy się obaj, żeby się nawzajem zrozumieć, ale nie było to łatwe. Mój niemiecki był rezultatem ówczesnego wkuwania gramatyki: to, że jakimś językiem można by mówić, nie mieściło się w programie nauczania. Dni stały się nudne. O siódmej rano dzieci znikały do szkoły, a ja zostawałem sam ze starymi. Czytałem, wałęsałem się i tęskniłem za domem. Najchętniej przebywałem w gabinecie pastora albo chodziłem z nim w odwiedziny do domów. Prowadził staroświecki gruchot z wysokim pudłem, drogi były zakurzone w bezwietrznym upale, wszędzie maszerowały tłuste, złe gęsi. Zapytałem pastora, czy powinienem wyciągać rękę i mówić Heil Hitler jak wszyscy inni. Odpowiedział: Lieber Ingmar, das wirdals mehr als eine Höflichkeit betrachtet1. Wyciągnąłem rękę i powiedziałem Heil Hitler, było to zabawne uczucie. Z czasem Hannes zaproponował, żebym chodził z nim do szkoły i słuchał lekcji. Z dwojga złego wybrałem szkołę, która mieściła się w większej miejscowości o kilka kilometrów drogi rowerem od Haina. Przyjęto mnie z wylewną serdecznością i posadzono obok Hannesa. Klasa była obszerna, obdrapana i wilgotna, mimo letniego ciepła za wysokimi oknami. Przedmiotem była Religionskunde, ale na pulpitach ławek widziałem „Mein Kampf' Hitlera. Nauczyciel czytał coś z gazety, która nazywała się „Der Sturmer". Pamiętam tylko jedno zdanie, które wydawało mi się dziwne. Raz po raz powtarzał rzeczowym tonem: von den Juden vergiftet2. Zapytałem później, o co w tym wszystkim chodzi. Hannes zaśmiał się: Ach Ingmar, das allés ist nicht fur Ausländer3. W niedzielę rodzina chodziła na południowe nabożeństwo. Kazanie pastora było zdumiewające. Nie opierał się na Ewangelii, ale na „Mein Kampf". Po kościele pito kawę w domu parafialnym. Wiele osób przychodziło w mundurach i miałem wiele okazji, by podnosić rękę i mówić Heil Hitler. Cała młodzież domowa była zorganizowana, chłopcy w Hitler jugend, dziewczęta w Bund Deutscher Mädel. Popołudniami ćwiczono musztrę z łopatami zamiast karabinów albo też uprawiano sport na boisku, wieczorami słuchaliśmy wykładów z pokazami filmowymi albo śpiewaliśmy i tańczyli. Jedynie z trudem mogliśmy kąpać się w rzece, dno było błotniste, a woda cuchnęła. Podpaski menstruacyjne dziewcząt, zrobione na szydełku 1 Drogi Ingmarze, będzie lo przyjęte jako coś więcej niż uprzejmość, (przyp. red.) 2 Zatrute przez Żydów (przyp. red.) 3 Ach Ingmarze, to wszystko nie jest dla cudzoziemców, (przyp. red.) z grubej bawełnianej przędzy, suszyły się w prymitywnej łazience bez ciepłej wody ani innych wygód. W Weimarze miał się odbyć Parteitag, gigantyczny zlot z Hitlerem na czele. W domu pastora zrobił się ruch, prano i prasowano koszule, pucowano buty i pasy, młodzież wyruszała o świcie. Ja i pastorostwo mieliśmy pojechać później samochodem. Podkreślali fakt, że mają miejsca w pobliżu trybuny honorowej. Ktoś zażartował, że przyczyną tego uprzywilejowanego ulokowania mogła być moja obecność. W ten niespokojny poranek zadzwonił telefon, była to rozmowa z domu. Z bardzo daleka usłyszałem donośny głos ciotki Anny, niezmierzone bogactwo pozwalało jej na zamówienie takiej drogiej rozmowy. Nawet nie spieszyła się, lecz powoli, stopniowo doszła do sedna sprawy. Wspomniała, że jej przyjaciółka mieszka w Weimarze i jest żoną dyrektora banku, że ciotka, dowiedziawszy się od rodziców, iż jestem w Niemczech blisko Weimaru, natychmiast zadzwoniła do swojej przyjaciółki i zaproponowała, żebym odwiedził tę rodzinę. Ciotka Anna rozmawiała później z pastorem płynną niemczyzną, po czym podjęła znowu rozmowę ze mną, wyrażając radość, że będę mógł spotkać się z jej przyjaciółką i jej ładnymi dziećmi. Przyjechaliśmy do Weimaru o dwunastej. Parada i mowa Hitlera miały się zacząć o trzeciej. Miasto wrzało już w świątecznym podnieceniu, ludzie w odświętnych ubraniach albo w mundurach ciągnęli ulicami. Wszędzie grały orkiestry, domy obwieszone były girlandami kwiatów i transparentami. Biły dzwony kościelne, zarówno te ponure protestanckie, jak i te wesołe katolickie. Wielki lunapark rozłożył się na jednym ze starych placów. Afisze na Operze głosiły, że odbędzie się uroczyste przedstawienie opery Wagnera „Rienzi", a potem będą nocne fajerwerki. Ja i rodzina pastora zajęliśmy przydzielone nam miejsca w pobliżu trybuny honorowej. Czekając w ciężkim od burzy upale, piliśmy piwo i jedli kanapki z tłustej paczki, którą pastorowa w czasie jazdy tuliła mocno do wybujałego biustu. Z uderzeniem trzeciej rozległo się coś, co przypominało zbliżający się orkan. Głuchy, przeraźliwy dźwięk rozchodził się po ulicach i uderzał o ściany domów. W dali na przedłużeniu rynku sunął orszak w otwartych czarnych samochodach. Huk rósł i zagłuszył burzę, która się właśnie rozpętała, deszcz padał jak przezroczysta kurtyna, pioruny huczały nad placem gdzie miała odbyć się uroczystość. Nikt nie zwracał uwagi na burzę, całe zainteresowanie, całe uniesienie, cała ta błogość koncentrowała się wokół jednej jedynej postaci. Stał nieruchomo w ogromnym czarnym samochodzie, który powoli skręcał na rynek. Teraz odwrócił się i patrzył na ryczących, płaczących, opętanych ludzi. Deszcz spływał mu po twarzy, jego mundur ściemniał od wilgoci. Potem zszedł powoli na czerwony dywan i kroczył samotnie ku trybunie honorowej. Jego świta trzymała się w oddaleniu. i Nagle zrobiła się cisza, tylko deszcz pluskał o bruk i balustrady. Fiihrer mówił. Było to krótkie przemówienie, nie zrozumiałem z niego wiele, ale głos był chwilami patetyczny, czasem żartobliwy, gesty zsynchronizowane i dobrze dostosowane do sytuacji. Gdy mowa została skończona, wszyscy wykrzyknęli swoje Heil, burza ustała i gorące światło przebiło się przez niebiesko-czarne chmury. Zagrała ogromna orkiestra i z bocznych ulic wysypała się na rynek parada wokół trybuny honorowej i dalej obok teatru i katedry. Nigdy nie widziałem niczego, co byłoby podobne do tego wybuchu niezmierzonej siły. Krzyczałem jak wszyscy inni wyciągałem rękę jak wszyscy inni, ryczałem jak wszyscy inni, kochałem jak wszyscy inni. W naszych nocnych rozmowach Hannes tłumaczył wojnę w Abisynii, jak ważne było, że Mussolini wreszcie zajął się tubylcami, którzy żyli jak niewolnicy w ciemnocie, i szczodrą ręką rozdawał im owoce prastarej włoskiej kultury. Powiedział mi także, że my, daleko w Skandynawii, nie rozumiemy, jak Żydzi po klęsce eksploatowali naród niemiecki. Wyjaśnił, że Niemcy zbudowali bastion przeciw komunizmowi, że Żydzi konsekwentnie sabotowali ten bastion i że my wszyscy musimy kochać tego człowieka, który ukształtował nasz wspólny los i zdecydowanie zespolił nas z sobą w jedną wolę, jedną siłę, jeden lud. Na urodziny dostałem od moich gospodarzy prezent, którym była fotografia Hitlera. Hannes zawiesił ją nad moim łóżkiem, tak abym „zawsze miał tego człowieka przed oczyma", abym nauczył się kochać go w taki sam sposób jak Hannes i rodzina Haid. I ja go pokochałem. Przez wiele lat byłem po stronie Hitlera, cieszyłem się z jego sukcesów i martwiłem porażkami. Mój brat był jednym z założycieli i organizatorów szwedzkiej partii narodowo- socjalistycznej, mój ojciec głosował wielokrotnie na narodowych socjalistów. Nasz nauczyciel historii snuł marzenia o „dawnych Niemczech", nauczyciel gimnastyki co roku jeździł w lecie na spotkania oficerskie w Bawarii, kilku pastorów z naszej gminy było kryptonazistami, najbliżsi przyjaciele rodziny wyrażali gorące sympatie dla „nowych Niemiec". Gdy dotarły do mnie naoczne dowody z obozów koncentracyjnych, rozum nie mógł zrazu zaakceptować tego, co rejestrowały oczy. Podobnie jak wielu innych nazywałem zdjęcia zaaranżowanymi kłamstwami propagandowymi. Gdy prawda w końcu pokonała mój opór, ogarnęła mnie rozpacz i pogarda dla siebie, która stanowiła dla mnie wielkie obciążenie, wręcz przekroczyła granice wytrzymałości. Dopiero dużo później zrozumiałem, że mimo wszystko byłem dość niewinny. Jako Austauschkind, nieuodporniony i nieprzygotowany, wpadłem w rzeczywistość mieniącą się idealizmem i kultem bohaterstwa. Zostałem ponadto nagle poddany działaniu agresywności, która w wysokim stopniu szła w parze z moja własną. Oślepił mnie zewnętrzny blask. Nie widziałem ciemności. Gdy w rok po zakończeniu wojny przyszedłem do Teatru Miejskiego w Göteborgu, artystów dzieliła głęboka i krwawa przepaść. Po jednej stronie spiker dziennika UFA, organizatorzy szwedzkiej Izby Filmowej Riksfilmkammare i zwykli kolaboranci. Po drugiej: Żydzi, zwolennicy Segerstedta, aktorzy mający norweskich i duńskich przyjaciół. Wszyscy siedzieli w kuluarach, chciwie jedli przyniesione ze sobą kanapki i pili nędzną kawę z kantyny. Panowała przygniatająca nienawiść, tak namacalna, że można ją było krajać. Po dzwonku szliśmy na scenę i graliśmy jako najlepszy zespół teatralny w kraju. Milczałem o moich zabłąkaniach i rozpaczy. Dojrzewała we mnie powoli dziwna decyzja. Nigdy więcej polityki. Rzecz oczywista, że powinienem był postanowić coś całkiem innego. Uroczystości w Weimarze trwały przez cały wieczór i noc. Pastor zawiózł mnie do willi dyrektora banku, okazałego secesyjnego domu z marmuru, otoczonego wonnym parkiem. Ulica była spokojna i dystyngowana, po obu jej stronach stały podobne budynki. Wszedłem na szerokie schody i zadzwoniłem do drzwi, otworzyła pokojówka w czerni i koronkowym czepeczku na kunsztownej fryzurze. Wyjąkałem, kim jestem i w jakiej sprawie przychodzę, zaśmiała się i wciągnęła mnie do przedsionka. Przyjaciółka ciotki Anny była blondynką, wysoką i w naturalny sposób serdeczną. Nazywała się Annie, miała szwedzką matkę i amerykańskiego ojca, mówiła po szwedzku z obcym akcentem i była nadzwyczaj elegancko ubrana, ponieważ ona i jej mąż wybierali się na wieczorne przedstawienie w Operze. Zostałem wciągnięty do jadalni, gdzie podano wieczorną herbatę z zimną wędliną. Wokół wykwintnie nakrytego stołu siedzieli najpiękniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałem. Dyrektor banku był wysokim ciemnowłosym panem z dorze przystrzyżoną brodą i uprzejmie ironicznym spojrzeniem zza okularów. U jego boku siedziała młoda córka, nazywała się Clara, wołano na nią Clärchen, była podobna do ojca, równie ciemnowłosa, o białej cerze, z ciemnymi, niemal czarnymi oczyma i bladymi, pełnymi ustami. Była trochę zezowata, co w jakiś niewytłumaczalny sposób dodawało jej uroku. Jej bracia byli starsi, ciemnowłosi jak Clärchen, ale niebieskoocy. Ich kończyny były wytwornie długie, nosili angielskie klubowe żakiety z jakimiś uniwersyteckimi emblematami. Usiadłem na krześle obok ciotki Annie, która podała mi herbatę i kanapki. Wszędzie obrazy, srebro, miękkie dywany na rozległych parkietach, ozdobne marmurowe kolumny, ciężkie draperie, architrawy. W dużej jadalni płonęła okienna rozeta w gasnącym świetle zachodzącego słońca. Po skończonym posiłku zaprowadzono mnie do przeznaczonego dla mnie pokoju, położonego na drugim piętrze w jednym rzędzie z pokojami chłopców, które miały ponadto alkowy. Dzieliliśmy łazienkę o wielu umywalkach i wbudowanej w podłogę wannie. Annie pokazała mi cały ten luksus i pożegnała się, szofer sta! na baczność w przedsionku, dyrektor banku czekał na schodach. Pojawiła się Clärchen, miała buciki na wysokich obcasach (stała się przez to wyższa ode mnie), ciemnoczerwoną podomkę, rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona. Żartobliwie tajemniczym gestem położyła palec na ustach. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła przez długi korytarz do narożnego pokoju, który widocznie stał nieużywany, ponieważ meble przykryte były pokrowcami, a kryształowy żyrandol owinięty gazą. Kilka zapalonych świec odbijało się w dużych ściennych lustrach. Byli już tam bracia Clärchen, palili płaskie tureckie papierosy i sączyli koniak. Na małym pozłacanym stoliku stał podróżny gramofon, nakręcony i przygotowany. Dawid, młodszy z braci, wcisnął parę skarpetek do przewodu dźwiękowego. Na tarczy leżała płyta z niebieską etykietą Telefunken. Położono na rowkach membranę i z czarnej skrzynki rozległy się dźwięczne, lecz przytłumione tony „Opery za trzy grosze". Po sarkastycznych słowach spikera, dlaczego „Opera za trzy grosze" ma właśnie taki tytuł, nastąpiły słowa piosenki o Mackie Majchrze: Und Macheath der hat ein Messer, dock das Messer sieht mań nicht.1 „Pieśń o armatach". „Ballada o przyjemnym życiu". A potem Jenny-Narzeczona pirata w wykonaniu Lotte Lenya: zraniony głos, drwiąco arogancki ton, a potem łagodność i szyderstwo: Und wenn dann der Kopf fällt, sag ich: Hoppla!2 Nieznany mi i nigdy nie przeczuwany świat: rozpacz bez łez, desperacja, która się śmieje! Versuch es nur, von deinem Kopf lebt höchstens eine Laus.3 Sączyłem koniak, paliłem tureckie papierosy i było mi mdło. Po co cała ta tajemniczność z nocnym koncertem, zamkniętymi drzwiami i przytłumionym gramofonem. To zakazana muzyka, mówi Horst. Brecht i Weill są zakazani, płyty zdobyliśmy w Londynie i przeszmuglowaliśmy, żeby Clärchen też mogła posłuchać. Przygotowuje następną płytę. Orkiestra Lewisa Rutha gra „I Finał za trzy grosze": Was ich möchte, ist es viel? Einmal in dem tristen Leben einem Mann mich hinzugeben. 1st das ein zu hohes Ziel?1 — Grobowo dźwięczny bas wpada: Ein guter Mensch sein? Ja, wer war's nicht gern.2 Otacza nas gryzący, perfumowany dym tytoniowy, księżyc oświetla drzewa w parku. Clärchen trzyma głowę na pół odwróconą, wpatruje się w swoją twarz w wielkim lustrze między oknami, zasłania ręką jedno oko. Dawid napełnia mi kieliszek. Chwila pęka jak cienka błonka i płynę bez oporu ku następnej chwili, która natychmiast pęka, potem dalej i dalej. „Finał za trzy grosze": Undman siehet die im Lichte, die im Dunkel sieht mań mcif .3Nie rozumiałem wielu słów, ale zawsze, jak mądre zwierzę, rozumiałem akcenty i intonacje. I rozumiałem te dźwięki, zapadły mi głęboko w świadomość, by pozostać tam jako część mnie samego. W dwadzieścia lat później mogłem wreszcie wystawić „Operę za trzy grosze" na szwedzkiej scenie. Jaki żałosny kompromis, jaka parodia wielkich ambicji, co za tchórzostwo, jakie wiarołomstwo wobec nabytego zrozumienia. Wszystkie zasoby, artystyczne i materialne, do mojej dyspozycji, a mnie się nie udało, ponieważ byłem głupi i butny, co jest kombinacją nie do przezwyciężenia, gdy się reżyseruje. Nie pomyślałem o na pół oświetlonej twarzy Clärchen i ostrym księżycowym świetle, o tureckich papierosach i Dawidzie pochylonym nad czarnym podróżnym gramofonem. Mieliśmy możliwość przesłuchania zdartych płyt firmy Tele-funken, ale zrobiliśmy to z roztargnieniem i uzgodniliśmy, że muzykę trzeba przeinstrumentować. Prowincjonalni idioci i domorośli geniusze. Tak było wtedy, jak jest obecnie? Koncert trwał, słuchaliśmy kolejno Louisa Armstronga, 1 Mam powiedzieć, czego chcę? Ach, ja pragnę tak niewiele, mym jedynym w życiu celem. Raz mężczyźnie oddać się. (Przeł. Władysław Broniewski) 2 Być dobrym chciałby każdy człek. 3 Tych widzimy, co są w świetle, nie widzimy tamtych w mroku. ' Macheath ma w kieszeni majcher, lecz kto widział jego błysk? (przeł. Władysław Broniewski) 2 A kiedy głowy będą spadać, powiem: „Hoppla!" 3 A spróbuj, czy wyżywi się z twej głowy choćby wesz. Fatsa Wallera i Duke'a Ellingtona. Zasnąłem z podniecenia i po koniaku, ale obudziłem się po paru chwilach. Leżałem już wtedy w swoim dużym łóżku, za oknem rodził się słaby brzask, a w nogach łóżka siedziała Clärchen, otulona w nocną koszulę z zakładkami i z włosami w papilotach. Przyglądała mi się z ciekawością, nie odwracając oczu. Gdy zobaczyła, że się przebudziłem, skinęła głową z uśmiechem i znikła bezszelestnie. W pół roku później otrzymałem list z zamaszystym pionowym pismem Clärchen na kopercie. Był ostemplowany w Szwajcarii. Żartobliwie przypominała mi, że przyrzekliśmy pisywać do siebie, ale widocznie zapomniałem o naszej umowie. Opowiadała, że wróciła na pensję, rodzice pojechali do przyjaciół w Kanadzie, a ona sama, po ukończeniu szkoły, ma zacząć studiować w akademii sztuki w Paryżu. Dzięki staraniom ambasadora angielskiego braciom jej pozwolono wrócić na uniwersytety. Było to trudne, ponieważ obu powołano na ćwiczenia wojskowe, ale zostali odrzuceni i umieszczeni w ośrodkach szkoleniowych dla chłopców żydowskich. Nie sądziła, żeby rodzina jej miała jeszcze kiedyś wrócić do Weimaru. To była jedna strona listu. Druga brzmiała jak następuje: „Właściwie nie nazywam się Clara, lecz Thea, nie ma tego w moim paszporcie. Moje wychowanie jest, jak ci już mówiłam, ściśle religijne i z całą pewnością odpowiadam wyobrażeniom mojej matki i mego ojca o dobrej córce. Miałam wiele dolegliwości fizycznych. Najcięższe było świerzbienie, które przez dwa lata prześladowało mnie jak żywa zmora. Inną udręką są moje nazbyt rozwinięte zmysły. Reaguję gwałtownie na nagłe dźwięki, intensywne światło (jestem ślepa na jedno oko) albo nieprzyjemne zapachy. Normalny ucisk odzieży na przykład może doprowadzić mnie do szaleństwa z bólu. Gdy miałam piętnaście lat, wyszłam za mąż za młodego austriackiego aktora, chciałam zacząć grać w teatrze, ale małżeństwo okazało się nieszczęśliwe, miałam dziecko, które umarło, i wróciłam na pensję do Szwajcarii. Teraz suchy zmierzch szeleści nad głową dziecka. Nie powiem nic więcej. Płaczę, moje oko z emalii też płacze. Igram z myślą, że jestem świętą albo męczennicą. Mogę godzinami siedzieć przy wielkim stole w zamkniętym pokoju (gdzie słuchaliśmy naszego zakazanego gramofonowego koncertu), potrafię przesiadywać tam godzinami i oglądać wewnętrzną powierzchnię moich dłoni. Raz na lewej dłoni pojawiło się zaczerwienienie, ale krew nie wystąpiła. Wyobrażam sobie, że poświęcam się za moich braci, ratuję ich z śmiertelnego niebezpieczeństwa. Udaję ekstazę i rozmowę ze Świętą Dziewicą. Udaję wiarę i niewiarę, gniew i zwątpienie. Bawię się myślą, że jestem potępioną grzesznicą obciążoną niewybaczalną winą. Nagle odrzucam winę i wybaczam sama sobie. Wszystko jest igraszką. Zabawą. W trakcie tej zabawy jestem cały czas taka sama, czasem skrajnie tragiczna, czasem bezgranicznie podniecona. Wszystko przy takim samym niewielkim wysiłku. Skarżyłam się lekarzowi (u iluż byłam lekarzy). Oświadczył, że moje senne i gnuśne życie jest szkodliwe dla mojej psychiki. Jako lekarstwo zapisał mi powrót do rzeczywistości, co zmusiłoby mnie do opuszczenia więzienia mojej ekscentryczności. Porządek. Autodyscyplina. Zadanie życiowe do spełnienia. Gorset. Mój ojciec, który jest taki łagodny, taki mądry i tak chłodno kalkulujący, mówi że nie powinnam się niepokoić, i że wszystko mieści się we wszystkim i że życie jest udręką, którą opanowuje się rezygnacją, ale najlepiej bez cynizmu. Nie zależy mi na tego rodzaju wysiłkach, dlatego zamierzam zagłębić się jeszcze bardziej w moje igraszki, brać je jeszcze poważniej, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Napisz zaraz i opowiedz mi wszystko w jakim chcesz języku, prócz szwedzkiego, którego pewnego dnia może będę musiała się nauczyć. Pisz i mów wszystko o sobie, ty mój najmłodszy braciszku, tęsknię do ciebie!" Potem następuje kilka wskazówek o jej przyszłych adresach i życzliwe, ale formalne zakończenie, podpisane imieniem Clara: Mein lieber Ingmar ich umarme Dich fest, bist Du noch so schrec-klich dunn?1 Clara. 1 Drogi Ingmarze, ściskam Cię mocno, czy wciąż jesteś taki strasznie chudy? (przyp. red.) Nigdy nie odpowiedziałem na ten list. Trudności językowe były nie do pokonania, a nie chciałem się ośmieszyć. Natomiast zachowałem ten list. Wykorzystałem go niemal dosłowanie w filmie „Rytuał", 1969. Po dalszych kilku dniach w Weimarze i okropnym tygodniu w Haina wdałem się w religijną dysputę z siostrą diakonissą. Odkryła mianowicie, że czytam Strindberga, i dowiedziała się, że był on radykałem, antyfeministą i bluźniercą. Wykazywała mi szkodliwość takiej lektury i zastanawiała się, czy byłoby właściwe, żeby ich Hannes pojechał do rodziny, która pozwala na taką literaturę. Odpowiedziałem złą niemczyzną, że w mojej ojczyźnie mamy na razie wolność religii i swobodę poglądów (teraz odpowiadała mi nagle demokracja). Burza ucichła. Hannes i ja wyruszyliśmy do Szwecji. Wszyscy mieli zebrać się w Berlinie, skąd specjalny pociąg miał nas zabrać do Sztokholmu. Mieszkaliśmy w ogromnym schronisku turystycznym na peryferiach miasta. Ciotka Annie dyskretnie wspomogła moją kasę podróżną, wymknąłem się wiec z zaplanowanego zwiedzania zabytków i innych osobliwości miasta. Przed schroniskiem turystycznym wsiadłem do autobusu i pojechałem aż do pętli. Było gorące lipcowe popołudnie, około szóstej. Stałem oszołomiony i zagubiony wśród huku i ruchu, które blokowały wszystkie zmysły. Wybrałem na chybił trafił jakąś przecznicę, utonąłem.w jeszcze ruchliwszym szlaku komunikacyjnym, poszedłem z prądem i dotarłem do potężnego mostu, który nazywał się Kurfurstenbriicke. Po drugiej stronie wody wznosił się zamek. Stałem przez wiele godzin przy balustradzie i patrzyłem, jak zapada zmierzch, jak pogłębiają się cienie nad cuchnącą wodą rzeki. Huk przybierał na sile. Minąłem jeszcze jeden most nad węższą rzeką z zanurzonymi w niej drewnianymi mostkami i palami, które z piekielnym łoskotem wbijał w wodę kafar. Nieco dalej zakotwiczony był prom, na którym siedziało dwóch mężczyzn w wiklinowych fotelach, łowili ryby i pili piwo. Ciężki ruch miasta wciągał mnie coraz głębiej. Nic się nie działo, nie zostałem nawet zaczepiony przez żadną prostytutkę, mimo że przed nocą zaczęły zajmować swoje stanowiska. Byłem głodny i spragniony, ale nie odważałem się wejść do jakiejś jadłodajni. Zrobiła się noc. Wciąż nic się nie działo. Zmęczony i zawiedziony wziąłem taksówkę do schroniska turystycznego. Opróżniło to moją kasę podróżną. Właśnie mieli dzwonić na policję, gdy się pojawiłem. Następnego ranka wsadzono nas do długiego pociągu jadącego do Szwecji, który składał się ze starych wagonów z drewnianymi ławkami i otwartymi platformami. Padał gęsty deszcz. Stałem w strugach wody i hałasie, krzyczałem i udawałem wariata, żeby ktoś się o mnie zatroszczył, najlepiej jakaś dziewczyna. Krzyczałem przez wiele godzin. Na promie chciałem wskoczyć do morza, ale bałem się, że wciągną mnie śruby. Pod wieczór udałem pijanego, upadłem i próbowałem rzygać. W końcu zainterweniowała pulchna piegowata dziewczyna. Szarpnęła mnie za włosy, potrząsnęła mocno i powiedziała surowo, żebym się nie wygłupiał. Natychmiast przestałem się zgrywać, usiadłem w kącie, zjadłem pomarańczę i usnąłem. Kiedy się zbudziłem, byliśmy już w Sztokholmie. W nocnych snach często bywam w Berlinie. Nie jest to rzeczywisty Berlin, lecz inscenizowany: bezkresne, ciężkie miasto z okopconymi monumentalnymi budynkami, wieżami kościelnymi i pomnikami. Wędruję przez nieprzerwanie pulsujący ruch uliczny, wszystko jest nieznane, a mimo to swojskie. Czuję strach i zadowolenie i wiem dość dobrze, dokąd zdążam, szukam dzielnic za mostami, tej części miasta, gdzie coś ma się zdarzyć. Wchodzę na strome wzgórze, groźnie warczący samolot przelatuje między domami, aż w końcu dochodzę do rzeki. Z wody, która wylewa się na chodnik, wyciągają martwego konia, wielkiego jak wieloryb. Ciekawość i strach pędzą mnie dalej, muszę zdążyć na publiczne egzekucje. Wtedy spotykam moją zmarłą żonę, obejmujemy się czule i szukamy pokoju hotelowego, gdzie moglibyśmy się kochać. Ona idzie przy mnie lekkim krokiem, ja trzymam rękę na jej biodrze. Ulica jest jasno oświetlona, mimo że słońce praży. Niebo jest czarne i porusza się z przenikliwym jękiem. Wiem już, że wreszcie dotarłem do zakazanych dzielnic. Jest tam Teatr z niepojętą inscenizacją. Trzykrotnie próbowałem przedstawić to miasto z moich snów. Pierwszy raz napisałem słuchowisko radiowe „Miasto" — o wielkim mieście z walącymi się domami i podminowanymi ulicami. W kilka lat później zrobiłem film „Milczenie" o dwu siostrach i małym chłopcu w ogromnym wojennym mieście, w którym mówi się niezrozumiałym językiem. Ostatnio podjąłem tę próbę w „Jaju węża". Artystyczne fiasko polegało głównie na tym, że nazwałem to miasto Berlinem i określiłem czas akcji na rok 1920. Było to nierozważne i naiwne. Gdybym przedstawił Miasto z mego snu, Miasto, którego nie ma, a które mimo to ostro jawi się ze swym zapachem i hukiem, gdybym przedstawił t o Miasto, poruszałbym się z całkowitą swobodą i absolutnym prawem przynależności, a co najważniejsze wprowadziłbym widzów w obcy, ale potajemnie dobrze znany świat. Niefortunnie dałem ponieść się wspomnieniom z mojej wycieczki w ten letni wieczór w Berlinie w połowie lat trzydziestych, w ów wieczór, kiedy absolutnie nic się nie wydarzyło. W „Jaju węża" wybrałem się do Berlina, którego nie pozna nikt, nawet ja sam. Po morderczej walce o nominację ojciec został nadpastorem w zgromadzeniu Hedvig Eleonora w Sztokholmie, gdzie pracował jako adiunkt od 1918 roku. Nasza rodzina przeniosła się do służbowego mieszkania na trzecim piętrze w domu przy Storgatan siedem, naprzeciw kościoła. Przydzielono mi duży pokój od Jungfrugatan z oknem na osiemnastowieczną restaurację Östermalmskällare, staroświeckie kominy i z dalszym widokiem na plac östermalmstorg. Miałem teraz krótszą drogę do szkoły, własne wejście i większą swobodę ruchu. Ojciec cieszył się popularnością jako kaznodzieja i miał zawsze komplet na swoich kazaniach. Był duszpasterzem starannym, obdarzonym nieocenionym talentem: fantastyczną pamięcią do osób. Przez całe lata chrzcił, konfirmował, dawał śluby i chował wielu ze swoich czterdziestu tysięcy parafian. Pamiętał ich wszystkich z twarzy, nazwiska i znał ich warunki życiowe. Każdy, kto objęty został jego zainteresowaniem i życzliwą uwagą, czuł się zapamiętany i dlatego wybrany. Przechadzka z ojcem była skomplikowaną procedurą. Wciąż przystawał, witał się i rozmawiał, nazywając ludzi po imieniu, pytał o dzieci, wnuki i krewnych. Aż do późnej starości zachował ten dar w nienaruszonej postaci. Jako pasterz zgromadzenia był z całą pewnością lubiany, jako administrator i kierownik stanowczy, ale też pojednawczy i dyplomatyczny. Nie miał żadnej możliwości dobierania sobie współpracowników, niektórzy konkurowali z nim o stanowisko, inni znów byli leniwi, obłudni i służalczy. Ojcu udawała się sztuka utrzymywania swej działalności jako względnie wolnej od otwartych sporów i klerykalnych intryg. Zgodnie z tradycją dom nadpastora stał zawsze otworem dla wszystkich. Matka potrafiła nim kierować i zajmowała się jego organizacją. Ponadto uczestniczyła w pracach zgromadzenia i była siłą napędową w stowarzyszeniach i imprezach dobroczynnych. Spełniała obowiązki reprezentacyjne u boku ojca, w kościele siedziała pilnie w ławce na samym przodzie — niezależnie od tego, kto miał kazanie, brała udział w konferencjach i wydawała proszone obiady. Mój brat skończył dwadzieścia lat i studiował w Uppsali. Siostra miała lat dwanaście, a ja szesnaście. Nasza względna swoboda była całkowicie uzależniona od brzemienia pracy rodziców, ale była to wolność zatruta, pełna napięć, a trudności wydawały się nierozwiązywalne. To, co z zewnątrz wyglądało na wzór zgodnej rodziny, wewnątrz prezentowało się mizernie i targane było konfliktami. Ojciec miał niewątpliwie duży talent aktorski. Poza sceną był nerwowy, rozdrażniony i depresyjny. Bał się, że nie podoła zadaniu, truchlał przed wystąpieniami, wielokrotnie pisał i wciąż poprawiał kazania, czuł się nieswojo wobec wielu spraw administracyjnych. Pełen trwogi, łatwo gwałtownie wybuchał, czepiał się drobiazgów: nie wolno nam było gwizdać ani chodzić z rękami w kieszeniach. Nagle postanawiał przepytać nas z lekcji, ten, kto się zacinał, zostawał ukarany. Ponadto miał ogromnie wyczulony słuch, silne dźwięki wprawiały go w furię. Ściany w jego sypialni i gabinecie izolowano, ale mimo to bardzo skarżył się na niewielki wówczas ruch uliczny na Storgatan. Matka, która spełniała podwójną rolę, żyła w nieustannym napięciu i cierpiała na bezsenność. Dlatego też zażywała silne środki, które dawały uboczne skutki takie jak niepokój i lęk. Podobnie jak ojca prześladowało ją uczucie, że nie jest w stanie sprostać przesadnym ambicjom. Jej największą udręką była przypuszczalnie świadomość, że powoli traci kontakt z nami, dziećmi. Zdesperowana zwracała się ku mojej siostrze, która zachowywała się miękko i ulegle. Brat po nieudanej próbie samobójstwa przeniósł się do Uppsali. Ja sam coraz głębiej wchodziłem w życie odrywające mnie od domu. Niewykluczone, że w zbyt ciemnych barwach przedstawiam tę scenerię. Nikt nie kwestionował przydzielonej roli ani absurdalnego splotu losów: to była skromna rzeczywistość, życie. Nie znajdowano ani nie rozważano żadnych alternatyw. Ojciec mawiał często, że najbardziej chciałby być pastorem na prowincji i że przypuszczalnie takie zajęcie odpowiadałoby mu najlepiej i bardziej by go zadowalało. Matka pisała w swoim tajemnym dzienniku, że chce wyrwać się z małżeństwa i osiedlić we Włoszech. Raz wieczorem poszedłem z matką do naszego bliskiego przyjaciela, szefa wydawnictwa książkowego zarządu diakoniss — do wujka Pera. Był kiedyś żonaty, teraz jest rozwiedziony i mieszka w dużym, mrocznym mieszkaniu w dzielnicy Vasa. Ku memu zdumieniu był tam wuj Torsten, przyjaciel ojca i matki z dzieciństwa. Jest biskupem i ma dużo dzieci. Zlecono mi obsługiwanie dużego gramofonu wujka Pera, który stał w jadalni, tony odbijały się potężnym echem, przeważnie była to muzyka operowa: Mozart i Verdi. Wujek Per znika w swoim gabinecie. Matka i wuj Torsten zostają przed kominkiem w salonie. Widzę ich przez na pół przymknięte rozsuwane drzwi, siedzą każde w swoim fotelu, częściowo oświetleni blaskiem ognia, wuj Torsten ujmuje matkę za rękę. Rozmawiają cicho, nie mogę usłyszeć słów, muzyka rozbrzmiewa mi w uszach. Matka płacze, wuj Torsten pochyla się ku niej, trzyma nadal jej rękę. W kilka godzin później wujek Per zawozi nas do domu dużym czarnym samochodem ze skórzanymi siedzeniami i ciemnymi drewnianymi wykładzinami. Latem i zimą jemy obiad o piątej. Gdy zegar w jadalni wybija godzinę, stajemy umyci i uczesani przy swoich krzesłach, odmawiamy modlitwę przed jedzeniem i siadamy do stołu: ojciec i matka przy krótkich bokach stołu, siostra i ja po jednej długiej stronę, brat i panna Agda po drugiej. Panna Agda to łagodna, wysoka i dlatego nieco wiotka kobieta, która właściwie jest przedszkolanką. Przez wiele lat była naszą cierpliwą korepetytorką i stała się zaufaną przyjaciółką matki. Elektryczne lampki metalowego żyrandola rzucają brudno-żółte światło na stół. Przy drzwiach do kredensowego pokoju stoi ciężki kredens, przeciążony srebrem, po przeciwnej stronie fortepian, z otwartym znienawidzonym solfeżem. Na parkiecie orientalny dywan. W oknach ciężkie zasłony, na ścianach ciemne obrazy Arboreliusa. Posiłki rozpoczynają się od marynowanego śledzia z kartoflami albo zapiekanki z szynką i kartoflami. Do tego ojciec pije wódkę i piwo. Matka dzwoni elektrycznym dzwonkiem, ukrytym pod stołem i zjawia się ubrana na czarno pokojówka. Zbiera ze stołu talerze i sztućce, po czym podaje danie gorące, w najlepszym razie mięsne klopsiki, w najgorszym zapiekankę z makaronu. Gołąbki z kapusty i kiełbasa wieprzowa to dobre dania, ryba jest znienawidzona, ale każdy się wystrzega, by nie okazać niezadowolenia. Wszystko ma być zjedzone. Gdy podano już główne danie, ojciec wypija resztę wódki i czoło mu nieco czerwienieje. Wszyscy jedzą w milczeniu. Dzieci nie rozmawiają przy stole. Odpowiadają tylko na pytania. Pada teraz obowiązkowe pytanie, jak tam poszło dzisiaj w szkole, i również obowiązkowa odpowiedź, że dobrze. Czy dostałeś znowu jakieś pisemne zadanie? Nie. Jakie zadawano ci pytania? Umiałeś? Oczywiście, że umiałem. Dzwoniłem do twego wychowawcy klasy. Zdałeś z matematyki. Kto by to pomyślał. Ojciec uśmiecha się sarkastycznie. Matka zażywa lekarstwo. Przeszła poważną operację i musi stale brać leki. Ojciec zwraca się do mego brata: Udawaj idiotę Nilssona. — Brat, który ma talent do parodiowania, opuszcza natychmiast szczękę w dół, przewraca oczyma i przygniata sobie nos. Mamrocze coś bez związku i niezrozumiale. Ojciec śmieje się, matka uśmiecha się niechętnie. — Per Albin Hansson powinien zostać rozstrzelany — mówi nagle ojciec — powinno się rozstrzelać całą tę socjalistyczną bandę. — Nie wolno ci tak mówić — głos matki jest opanowany. — Czego nie wolno mi mówić? Nie wolno mi powiedzieć, że rządzi nami motłoch i bandyci? — Głowa ojca nieco się trzęsie. — Musimy przygotować porządek dzienny na posiedzenie zarządu — odzywa się matka chcąc sprowadzić rozmowę na inny temat. — Mówiłaś to już kilka razy — odpowiada ojciec i czoło mu czerwienieje. Matka spuszcza oczy i dłubie w jedzeniu. — Czy Lilian jest wciąż jeszcze chora? — pyta miękko zwracając się do mojej siostry. — Przyjdzie jutro do szkoły — mówi Margareta cichym głosem. — Będzie chyba mogła zjeść z nami obiad w niedzielę? Przy stole robi się cicho, widelce i noże zgrzytają o porcelanę, żółte światło, srebrne naczynia na kredensie błyszczą, zegar w jadalni tyka. Ojciec odzywa się: — Mianowali teraz Beroniusa, mimo że kapituła proponowała Algarda. Tak już jest i tak zawsze będzie. Brak kompetencji. Idiotyzm. — Matka potrząsa głową. Ma minę lekko pogardliwą. — Czy to prawda, że Arborelius chce wygłosić kazanie w Wielki Piątek? Przecież prawie nie słychać, co on mówi. — Może to i dobrze — mówi ojciec i śmieje się. Bezpośrednio po maturze Anna Lindberg wyjechała do Francji, by pogłębić znajomość francuskiego. W kilka lat później wyszła tam za mąż, urodziła dwoje dzieci i zapadła na chorobę Heinego-Medina. Mąż jej poległ drugiego dnia wojny. Straciliśmy wszelki kontakt. Zacząłem adorować inną koleżankę z klasy, Cecilię von Gotthard. Była ruda, bystra, cięta i o wiele bardziej dojrzała od swego adoratora. Dlaczego wybrała mnie spośród innych kawalerów, pozostaje zagadką. Byłem marnym kochankiem, jeszcze gorszym tancerzem i rozmówcą, który bezustannie mówił o sobie. Potem zaręczyliśmy się i natychmiast zaczęliśmy się zdradzać. Cecilia zerwała nasz stosunek argumentując, że nigdy nic ze mnie nie będzie, którą to opinię dzieliła z moimi rodzicami, ze mną samym i z całą resztą otoczenia. Cecilia mieszkała z matką w ponurym reprezentacyjnym mieszkaniu na Östermalm. Ojciec jej był wysokim urzędnikiem w administracji. Pewnego dnia wcześniej wrócił z pracy, położył się do łóżka i odmówił wstania. Przebywał jakiś czas w szpitalu dla umysłowo chorych, miał dziecko z młodą pielęgniarką i przeniósł się do małej zagrody wiejskiej w Jämtlandii. Matka Cecilii wstydziła się do tego stopnia swojej socjalnej katastrofy, że przeprowadziła się do małej ciemnej służbówki za kuchnią. Pokazywała się rzadko, najczęściej o zmroku: mocno uszminkowana twarz pod peruką była skrzyżowaniem cierpienia i namiętności. Mówiła gdaczącym głosem i tak cicho, że trudno ją było zrozumieć. Nagle robiła nieopanowane ruchy ramionami i głową. W młodej piękności Cecilii dostrzegalne były ślady natury matki. To doprowadziło mnie później do wniosku, że Mumię i Pannę w Strindbergowskiej „Sonacie widm" powinna grać ta sama aktorka. Uwolniony z żelaznego gorsetu szkoły, zacząłem ponosić jak spłoszony koń i zatrzymałem się nie wcześniej niż dopiero w sześć lat później, kiedy zostałem szefem Teatru Miejskiego w Helsingborgu. Historii literatury uczyłem się u Martina Lamma. Wykładał o Strindbergu żartobliwym i porywającym audytorium tonem, który ranił moją bezkrytyczną miłość. Wdałem się w młodzieżową pracę w Gamla Stan w klubie, który nazywał się Mäster-Olofsg?rden, i przypadł mi w udziale wielki przywilej zajmowania się żywo rozwijającą się działalnością teatralną. Doszedł do tego teatr studencki. Wkrótce studiowałem na uczelni tylko dla pozoru, teatr zajmował mi cały czas, którego nie spędzałem na przesypianiu się z Marią. Grała ona Matkę w „Pelikanie" i była głośną osobistością w Korporacji Studentów. Miała przysadziste ciało ze spadzistymi ramionami, strome piersi, mocne biodra i uda. Twarz jej była płaska o długim kształtnym nosie, szerokim czole i pełnych wyrazu, ciemnoniebieskich oczach. Usta wąskie z przekornie opuszczonymi kącikami. Włosy cienkie i mocno rudawe. Miała duże zdolności językowe i wydała tomik wierszy, który zyskał uznanie Artura Lundkvista. Wieczorami królowała przy narożnym stoliku w kawiarni Korporacji Studentów, piła koniak i paliła papierosa za papierosem: amerykańskie wirginie o nazwie Goldflake z ciemnożółtych blaszanych pudełek z krwawoczerwoną pieczęcią. Maria dała mi wielorakie doświadczenia, stała się jakby acetylenowym palnikiem dla mego intelektualnego lenistwa, duchowego niechlujstwa i chaotycznego sentymentalizmu. Ponadto zaspokoiła mój głód seksualny, otworzyła kratę i wypuściła szaleńca. Zajmowaliśmy ciasne jednopokojowe mieszkanie na Söder. Był tam regał na książki, dwa krzesła, biurko z lampą do czytania i dwa materace z pościelą. Gotowanie jedzenia odbywało się w szafie, a miednicy używaliśmy do mycia naczyń i do prania. Siedzieliśmy każde na swoim materacu i pracowaliśmy. Maria paliła bezustannie. By się ratować, przystąpiłem do kontrataku. Wkrótce i ja stałem się namiętnym palaczem. Rodzice odkryli natychmiast, że spędzam noce poza domem. Wszczęto dochodzenie. Prawda wyszła na jaw i wezwano mnie, bym udzielił wyjaśnień. Doszło do gwałtownej wymiany słów z ojcem. Ostrzegłem go, by się nie ważył mnie tknąć. Uderzył mnie, a ja mu oddałem, zachwiał się i usiadł na podłodze. Matka na przemian to płakała, to apelowała do resztek naszego rozsądku. Odepchnąłem ją, krzyczała głośno. Tego samego wieczora napisałem list oznajmiając, że już nigdy się nie zobaczymy. Z uczuciem ulgi opuściłem dom pastorski. Trzymałem się z dala przez wiele lat. Brat usiłował popełnić samobójstwo, siostrę zmuszono ze względów rodzinnych do spędzenia płodu, ja uciekłem z domu. Rodzice żyli w wyniszczającym kryzysie bez początku i końca. Spełniali swoje obowiązki, wysilali się, błagali Boga o miłosierdzie. Ich normy, hierarchia wartości i tradycje nie pomagały im, nic nie pomagało. Nasz dramat rozgrywał się na oczach wszystkich, na ostro oświetlonej scenie domu pastorostwa. Strach realizował to, czego się lękano. Dostałem parę profesjonalnych zamówień: Brita von Horn i jej Studio Dramatyczne pozwoliło mi pracować z zawodowymi aktorami. Parki ludowe powierzyły mi organizowanie przedstawień dziecięcych. Zainicjowałem mały teatr w Medborgarhuset. Graliśmy głównie dla dzieci, ale próbowaliśmy także wystawić „Sonatę widm". Aktorzy byli profesjonalni i mieli dostawać dziesięć koron za wieczór. Po siedmiu przedstawienach przygoda się skończyła. Pewien aktor, odbywający tourneé po kraju, odwiedził mnie i zaproponował, żebym wyreżyserował „Ojca" Strindberga z nim w roli głównej. Miałem mu towarzyszyć w tourneé jako inspicjent i specjalista od oświetlenia. Zamiarem moim było wprawdzie złożenie spóźnionego egzaminu z historii literatury, ale pokusa była zbyt silna: skończyłem studia, zerwałem z Marią i udałem się w drogę w towarzystwie Jonatana Esbjörnssona. Premiera odbyła się w małym mieście w południowej Szwecji. Siedemnastu płacących widzów zgłosiło się na nasze wezwanie. Recenzje w lokalnej gazecie były miażdżące. Zespół rozwiązał się nazajutrz rano. Każdy musiał na własną rękę dostać się do domu. Ja miałem jedno jajko na twardo, pół bochenka chleba i sześć koron. Powrót nie mógł być bardziej żałosny. Maria nie ukrywała triumfu; odradzała mi tę wyprawę. Nie ukrywała też przede mną nowego kochanka. Mieszkaliśmy przez kilka nocy we troje w tym ciasnym mieszkaniu. Po jakimś czasie zostałem wyrzucony z podbitym okiem i wybitym ze stawu kciukiem. Marii sprzykrzyło się nasze improwizowane menage, a mój rywal był silniejszy ode mnie. W tym samym okresie byłem zatrudniony w Operze jako asystent reżysera, właściwie bez wynagrodzenia. Zacna dziewczyna z baletu dawała mi przez kilka tygodni pożywienie i mieszkanie. Jej matka naprawiała i prała moją bieliznę, wrzód żołądka zagoił się i dostałem pracę suflera w „Orfeuszu w piekle" za trzynaście koron za wieczór. Mogłem przenieść się do wynajętego pokoju przy placu Lill-Jansplan i stać mnie było na jeden porządny posiłek dziennie. Nagle napisałem dwanaście sztuk i operę. Claes Hoogland, który był szefem Teatru Studenckiego, przeczytał je wszystkie i postanowił, że zagramy „Śmierć Kasperle": sztuka jest bezczelnym plagiatem Strindbergowskiego „Zepsuty Kasperle" („Kaspers fettisdag") i starego moralitetu „Everyman", co nie zażenowało mnie w najmniejszym stopniu. Premiera była udana, mieliśmy recenzje nawet w „Svenska Dagbladet". W ostatni wieczór grania sztuki na parterze siedzieli Carl Anders Dymling, nowo mianowany szef Svensk Filmindustri, i Stina Bergman, wdowa po Hjalmarze i szefowa wydziału scenariuszy. Nazajutrz wezwano mnie do Stiny i otrzymałem całoroczne zatrudnienie, własny pokój, biurko, fotel, telefon i widok na dachy domów wokół Kungsgatan 30. Wynagrodzenie wynosiło pięćset koron miesięcznie. Byłem teraz szanowaną osobą ze stałą posadą, człowiekiem, który codziennie siadał punktualnie przy biurku i adiustował scenariusze, pisał dialogi i układał konspekty filmów. Było nas pięciu „Murzynów scenariuszowych", którzy pracowali pod kompetentnym i macierzyńskim kierownictwem Stiny Bergman. Czasem pojawiał się w naszych lokalach jakiś reżyser, zwłaszcza Gustaf Molander, zawsze życzliwy na dystans. Złożyłem scenariusz o latach szkolnych. Molander przeczytał go i zarekomendował film. Svenska Filmindustri kupiła scenariusz i dostałem niesłychaną sumę pięciu tysięcy koron. Alf Sjöberg, którego podziwiałem, miał reżyserować. Udało mi się wyprosić, żebym mógł wziąć udział w pracach nad filmem. Proponowałem, że będę swego rodzaju script-boyem. Była to wielkoduszność ze strony Sjöberga, że przyjął moją ofertę, ponieważ nigdy nie pracowałem przy kręceniu filmu i nie wiedziałem, jakie zadanie ma script-boy. Stałem się naturalnie plagą i obciążeniem. Często zapominałem o mojej zawodowej roli i wtrącałem się do pracy reżysera. Besztano mnie, zamykałem się w mojej komórce i płakałem z wściekłości, ale nie rezygnowałem: możliwość nauczenia się czegoś od mistrza była nieograniczona. Ożeniłem się z Else Fischer, koleżanką z okresu tourneé. Była tancerką i choreografką, uważano ją za bardzo uzdolnioną, była miła, bystra i pełna humoru. Zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu w Abrahamsberg. Tydzień przed ślubem uciekłem, ale wróciłem znowu. Córka urodziła się w dzień przed wigilią 1943 roku. W czasie nagrywania „Skandalu" zaproponowano mi stanowisko szefa Teatru Miejskiego w Helsingborgu. Wydarzenie to miało swoją historię. Helsingborg miał najstarszy miejski teatr w kraju. Obecnie miano go zamknąć i subwencję miejską przenieść na nowo zbudowany teatr w Malmö. To uraziło lokalny patriotyzm helsingborczyków, którzy postanowili w miarę możliwości kontynuować działalność teatru. Zapytywano wielu ludzi teatru, ale odrzucali oni ofertę po zaznajomieniu się z warunkami lokalnymi i finansowymi. Zarząd teatru zwrócił się w potrzebie do znanego krytyka teatralnego „Stockholms-Tidningen" Herberta Greveniusa, który odpowiedział, że jeśli chcą mieć teatralnego maniaka, który ponadto jest uzdolniony i posiada pewne administracyjne talenty (przez rok prowadziłem teatr dziecięcy w Medborgarhuset), to powinni pomówić z Bergmanem. Po pewnym wahaniu usłuchano tej rady. Kupiłem pierwszy w moim życiu kapelusz, żeby zrobić wrażenie statecznego, którym raczej nie byłem, pojechałem do Hel-singborga i obejrzałem teatr. Był w żałosnym stanie. Pomieszczenia zrujnowane i brudne, grano przeciętnie dwa razy w tygodniu, a statystyka wykazywała dwudziestu ośmiu płacących za bilety widzów na jedno przedstawienie. Mimo to od pierwszej chwili pokochałem ten teatr i postawiłem mnóstwo warunków. Należało wymienić zespół, odnowić teatr, zwiększyć liczbę premier, wprowadzić system abonamentowy. Ku memu zdumieniu zarząd zaakceptował moje wymagania. Byłem wówczas najmłodszym w kraju szefem teatru i mogłem wybierać sobie aktorów i innych współpracowników. Nasz kontrakt obowiązywał przez osiem miesięcy. Przez resztę czasu musieliśmy sobie radzić na własną rękę. W teatrze grasowały brązowe psie pchły. Stary zespół prawdopodobnie się uodpornił, nowy przyszedł z młodą krwią, okropnie nas pogryzły. Rury odpływowe z restauracji teatralnej biegły przez męską garderobę i mocz kapał stale na kaloryfery przy ścianie. W starym budynku wiało. Z ciemnej wysokiej sznurowni słychać było słaby jęk jakby potępionych demonów. Urządzenia ciepłownicze źle funkcjonowały. Gdy zdarto podłogę na widowni, znaleziono tam mnóstwo szczurów, które zdechły zaczadzone. Żywe były spasione, bezczelne i pojawiały się często. Tłusty kot maszynisty chował się, gdy atakowały. Nie chcę wpadać w nostalgię, ale dla mnie był to ucieleśniony raj. Była tam obszerna scena, wprawdzie pełna przeciągów i brudna, ale podłoga sceny opadała tak łagodnie ku rampie, kurtyna połatana i wytarta, ale pomalowana na biało, czerwono i żółto. Garderoby były prymitywne i wyposażone w cztery umywalki, a na osiemnaście osób tylko dwie toalety. Jednak iść co wieczór do własnego teatru, siedzieć na własnym miejscu w garderobie i wraz z kolegami przygotowywać się do przedstawienia, wszystko to przeważało wszelkie niewygody. Stale graliśmy i robiliśmy próby. W pierwszym roku daliśmy dziewięć premier w ciągu ośmiu miesięcy. W drugim roku było ich dziesięć. Przez trzy tygodnie robiliśmy próby i graliśmy w czwartym. Żadna sztuka nie szła dłużej niż dwadzieścia razy z wyjątkiem naszej drugiej rewii noworocznej, która okazała się wielkim sukcesem i szła trzydzieści pięć razy. Nasze codzienne życie od dziewiątej rano do jedenastej wieczór należało do teatru. Hulaliśmy niemało, ale bibki ograniczała nasza fatalna sytuacja majątkowa. Nie mieliśmy wstępu do eleganckiej sali jadalnej Grandu, ale byliśmy dobrze widziani w tylnej salce, gdzie bufetowy przyrządzał specjalną potrawę ze smażonych kartofli i mięsa do piwa i wódki. Kredyt był hojny, by nie powiedzieć wielkoduszny. W soboty po próbach zapraszano nas na czekoladę z prawdziwą (mimo kryzysu) bitą śmietaną i tort do cukierni Fahlmana przy Wielkim Rynku. Helsingborczycy przyjmowali nas z wylewną życzliwością i gościnnością. Często chodziliśmy na proszone kolacje do jakiegoś zamożnego mieszczanina. Gdy członkowie zespołu zjawiali się tam po przedstawieniu, pozostali goście byli już po posiłku i zabawiali się patrząc, jak wygłodzeni aktorzy raczą się jedzeniem i napojami przy zasłanych obrusami i uginających się od potraw stołach. Pewien bogaty kupiec korzenny miał sklepik po durgiej stronie ulicy. Oferowano tam dziennie wyżywienie za koronę i wynajmowano pokoje i mieszkania w walącej się osiemnastowiecznej oficynie. Dzikie wino wdzierało się przez łuki okien i ściany, wygódka znajdowała się na schodach, a woda w studni na pokrytym kocimi łbami podwórzu. Najwyższa płaca wynosiła osiemset koron, najniższa trzysta. Dawaliśmy sobie radę jak mogliśmy, pożyczaliśmy i braliśmy zaliczki. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby zaprotestować przeciw nędznym warunkom, byliśmy wdzięczni za niepojęte szczęście, że możemy co wieczór grać, a codziennie odbywać próby. Nasza pilność została wynagrodzona. W pierwszym roku mieliśmy sześćdziesiąt tysięcy widzów, dostaliśmy też z powrotem miejską subwencję, było to niewątpliwie zwycięstwo. Gazety stołeczne zaczęły zauważać nasze przedstawienia, poprawiło się nasze samopoczucie. Wiosna przyszła wcześnie tego roku i zrobiliśmy wycieczkę do Arild. Tam rozłożyliśmy się na skraju bukowego lasu z widokiem na wiosenne łagodne morze, pożarliśmy przyniesiony ze sobą prowiant i wypiliśmy kiepskie czerwone wino. Upiłem się i wygłosiłem chaotyczną mowę, w której w mętnych słowach utrzymywałem, że właśnie my, ludzie teatru, żyjemy w otwartej dłoni Boga i że jesteśmy szczególnie wybrani do znoszenia bólu i radości. Ktoś zagrał pieśń Marleny Dietrich: Wenn Du Geburtstag hast, bin ich bei Dir zu Gast die ganze Nacht. Nikt mnie nie słuchał, powoli zaczęli wszyscy mówić, kilkoro tańczyło. Uznałem, że nikt mnie nie rozumie, odszedłem na bok i zwymiotowałem. Przyjechałem do Helsingborga bez rodziny. Na wiosnę stwierdzono, że i Else, i nasza nowo narodzona córka mają gruźlicę. Else przyjęto do prywatnego sanatorium koło Alvesta. Opłaty wynosiły tyle, ile moja miesięczna gaża. Lena wylądowała w szpitalu dziecięcym Sachska Barnsjukhuset. W dalszym ciągu adiustowałem scenariusze dla Svensk Filmindustri i w ten sposób mogłem jakoś znośnie utrzymać rodzinę. Byłem samotny także jako szef i kierownik zespołu. Miałem wprawdzie dyrektora ekonomicznego, człowieka niezwykłego, który był właścicielem wielu sklepów pasmanteryjnych w Sztokholmie. Prowadził on przez wiele lat teatr Boulevardteatern przy Ringvägen, gdzie wystawiłem kilka sztuk. Gdy go poprosiłem, by przyjechał ze mną do Helsingborga, zgodził się od razu. Jako zdolny aktor-amator grał chętnie mniejsze role, był kawalerem, kochał młode kobiety i miał odrażający wygląd, pod którym krył się wcale zacny człowiek. Pilnował, żeby były pieniądze w interesie. Gdy brakowało w kasie, opodatkowywał jeden ze swoich sklepów pasmanteryjnych. Uważał mnie za wariata, ale uśmiechał się i mówił: — To ty decydujesz. — Tak też robiłem, często brutalnie i bezwzględnie. Byłem zatem dość osamotniony. Else Fischer, która miała być choreografem i tancerką w teatrze, poleciła w zastępstwie swoją koleżankę z okresu u Mary Wigman. Nazywała się Ellen Lundström i właśnie wyszła za mąż za niezbyt wówczas znanego fotografa Christera Strömholma. Przyjechała do Helsingborga, a on wyjechał do Afryki. Ellen była uderzająco ładną dziewczyną z sex-appealem, utalentowaną, oryginalną i uczuciową. W zespole szerzył się łagodny promiskuityzm. Przez krótki czas wszyscy mieli mendy i niekiedy dochodziło do scen zazdrości. Naszym domem był wprawdzie teatr, ale poza tym byliśmy dość zagubieni i złaknieni wspólnoty. Nie zastanawiając się właściwie nad tym, Ellen i ja nawiązaliśmy stosunek, który natychmiast zaowocował ciążą. W czasie Bożego Narodzenia Else dostała urlop z sanatorium. Spotkaliśmy się w Sztokholmie u jej matki. Opowiedziałem, co się stało i oświadczyłem, że chcę się rozwieść i zamierzam żyć z Ellen. Spostrzegłem, że twarz Else zmartwiała z bólu. Siedziała przy stole w kuchni z chorobliwymi wypiekami na twarzy i zaciśniętymi dziecinnymi ustami. Potem powiedziała całkiem spokojnie: — Będziesz teraz musiał płacić alimenty, czy masz na to środki, biedaku? — Odparłem z goryczą: — Jeśli mogłem płacić osiemset koron miesięcznie za twoje cholerne sanatorium, zarobię także i na alimenty. Nie martw się. Nie znam tej osoby, jaką byłem przed czterdziestu laty. Niesmak, jaki odczuwam, jest tak wielki, a mechanizm rugowania go funkcjonował tak skutecznie, że z trudnością mogę przywołać w pamięci ten obraz. W tym wypadku fotografie mają niewielką wartość. Pokazują tylko maskę, a nie wnętrze człowieka. Gdy sądziłem, że jestem atakowany, odgryzałem się jak przerażony pies. Nie ufałem nikomu, nie kochałem nikogo, nie tęskniłem za nikim. Byłem opętany seksem, który zmuszał mnie do ustawicznych wiarołomstw i przymusowych postępków, ustawicznie dręczony pożądaniem, strachem, lękiem i wyrzutami sumienia. Byłem zatem samotny i wściekły. Praca w teatrze dawała pewną ulgę w napięciu, które opuszczało mnie tylko na krótkie chwile w pijaństwie albo w orgazmie. Wiedziałem, że mam zdolność przekonywania, że sprawiam, iż ludzie robią, co chcę, że roztaczam wokół siebie jakiś urok, który potrafię włączać i wyłączać według upodobania. Byłem także świadom tego, że mam talent do ulegania strachowi i robienia sobie wyrzutów, gdyż od dzieciństwa wiedziałem niemało o mechanizmie strachu i sumienia. Byłem krótko mówiąc człowiekiem sprawującym władzę, który nie nauczył się nią cieszyć. Zdawaliśmy sobie niejasno sprawę, że wojna światowa szaleje tuż za węgłem. Gdy amerykańskie armady przelatywały nad Sundem, głosy aktorów zagłuszał huk silników. Czytaliśmy przelotnie coraz bardziej ponure nagłówki, by zaraz potem rzucać się na nowiny teatralne. Strumieniowi uchodźców ciągnących przez Sund poświęcaliśmy niewiele uwagi. Zastanawiam się czasem, jak wyglądały nasze ówczesne przedstawienia teatralne. Za wskazówkę służy mi tylko garść fotografii i trochę pożółkłych wycinków z gazet. Nasze okresy prób były przecież krótkie, przygotowania nie istniały. To, cośmy oferowali, było pospiesznie skleconym artykułem konsumpcyjnym. Myślę, że tak było dobrze, nawet z pożytkiem. Młodych ludzi trzeba wciąż stawiać przed nowymi zadaniami. Instrument trzeba wystawiać na próbę i hartować. Technikę można rozwijać tylko przez nieprzerwany i intensywny kontakt z publicznością. W pierwszym roku wystawiłem pięć sztuk. Nawet jeśli rezultat był wątpliwy, było to zbawienne. Ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy, rzecz zrozumiała, dostatecznego doświadczenia życiowego, żeby móc się zagłębiać w problematykę Makbeta. Pewnej nocy wracałem z teatru do domu. Nagle uświadomiłem sobie, jak ma wyglądać scena z wiedźmami, ukazującymi się w dalszej części dramatu. Makbet i jego Lady leżą na łożu, żona w głębokim śnie. Mężczyzna na pół w letargu, na pół rozbudzony. Gorączkowe cienie poruszają się na ścianie. Wiedźmy wynurzają się z podłogi u stóp łoża, szepcą i chichocą, ciasno splecione ze sobą. Ich członki poruszają się jak rośliny w płynącej wodzie. Za sceną uderza ktoś w struny nienastrojonego fortepianu. Makbet klęka na łożu, na pół nagi, z głową odwróconą, nie widzi wiedźm. Przystanąłem na cichej ulicy, stałem nieruchomo przez kilka minut i powtarzałem sobie w duchu: jestem cholernie utalentowany, jestem chyba genialny. Była to eksplozja, od której zakręciło mi się w głowie i zrobiło mi się gorąco. Przy całej mojej biedzie miałem głęboką wiarę w siebie, stalową kolumnę wśród walących się ruin duszy. Na ogół starałem się naśladować moich mistrzów Alfa Sjöberga i Olofa Molandera, ściągałem, co tylko się dało, i łatałem własnymi pomysłami. Moje teoretyczne przygotowanie było żadne albo znikome. Przeczytałem wprawdzie coś Stanisławskiego, co było w modzie wśród młodych aktorów, ale nie zrozumiałem albo nie chciałem zrozumieć. Nie miałem też żadnej możliwości zobaczenia teatru za granicą, byłem w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa samoukiem i domorosłym geniuszem. Gdyby komuś przyszło na myśl zapytać mnie i moich kolegów o powód naszego wytrwałego pośpiechu, nie potrafilibyśmy odpowiedzieć. Robiliśmy teatr dlatego, że chcieliśmy. Ktoś powinien stać na scenie odwrócony ku jakimś ludziom tam w ciemności. A że to właśnie nam było dane stać na scenie, stanowiło szczęśliwe zrządzenie losu. Wszystko to było wspaniałą szkołą. Faktyczny rezultat pracy był z pewnością wysoce wątpliwy. Tak bardzo chciałem być Prosperem, przeważnie ryczałem jak Kaliban. Po dwóch latach dzikich wysiłków zostałem wezwany do Göteborga i wyjechałem z entuzjazmem i niezachwianą pewnością siebie. Torsten Hammaren miał sześćdziesiąt dwa lata i był kierownikiem Teatru Miejskiego od samego początku w roku 1934. Przedtem był szefem teatru Lorensberg. Cieszył się też uznaniem jako aktor charakterystyczny. Torsten miał wysoki status, zespół uważano za najlepszy w kraju. Knut Ström, pierwszy reżyser teatru, był starym rewolucjonistą, który pobierał nauki u Reinhardta. Helge Wahlgren reżyserował najchętniej na scenie Studio, małomówny, ostry i precyzyjny. Aktorzy byli zgrani od dziesięcioleci. Nie oznaczało to, że się lubili. Wczesną wiosną 1946 sprowadziłem się wraz z Ellen i dwojgiem dzieci do Göteborga. W teatrze odbywała się próba generalna „Sonaty widm" Strindberga w gościnnej reżyserii Olofa Molandera. Wśliznąłem się na ogromną scenę, pogrążoną w ciemności. Daleko z przodu słychać było głosy aktorów, zamajaczyli czasem w kręgu reflektorów. Stałem zupełnie cicho i słuchałem: duży teatr ze wszystkimi możliwościami, z wielkimi aktorami i wielkimi wymaganiami. Nie twierdzę, że się bałem, ale czułem się niepewnie. Nagle nie byłem już sam. Obok mnie stanęła drobna istota albo może duch: była to grand old lady teatru Maria Schildknecht, wystrojona w papuzią suknię Mumii i białą maskę. — Pan jest chyba panem Bergmanem — szepnęła i uśmiechnęła się życzliwie, ale strasznie. Potwierdziłem swoją tożsamość i ukłoniłem się niezgrabnie. Staliśmy przez kilka chwil w milczeniu. — No, i jak się panu podoba to wszystko? - zapytała mała zjawa. Głos jej był mocno wyzywający. — Według mnie to jedno z największych dzieł, jakie napisano w światowej dramaturgii — odparłem szczerze. Mumia spojrzała na mnie z zimną pogardą. — Ech! — powiedziała — to taka brednia, którą Strindberg sklecił, żebyśmy mieli coś do grania w jego Intima Teatern. — Opuściła mnie z łaskawym skinieniem głowy. W jakąś minutę później weszła na scenę, z szafy na ubrania, mrużąc oczy przed światłem słonecznym i potrząsając wlokącą się za nią suknią jak papuga, która stroszy pióra. Nieśmiertelna w roli, której nienawidziła, pod kierunkiem reżysera, którego nienawidziła. Dostałem wielkoduszny debiut: „Kaligulę" Camusa. Anders Ek, mój przyjaciel i kolega rówieśnik z trudnych sztokholmskich czasów, zadebiutował w roli tytułowej. Otaczała go cała gwardia wybitnych aktorów, którzy podejrzliwie i bez sympatii przyglądali się nam, nowicjuszom. We wszystkich sprawach dano mi do dyspozycji techniczne i materialne zasoby teatru. Raz po południu, w środku prób, Torsten Hammaren wszedł nie zapowiedziany na widownię i usiadł, by przypatrzyć się naszym wysiłkom. Zjawił się w niefortunnym momencie. Anders Ek markował, inni aktorzy czytali swoje role. Miałem niedostateczne doświadczenie, straciłem kontrolę nad tokiem pracy i słyszałem, jak Hammaren stękał i przestępował z nogi na nogę. W końcu nie mógł się już opanować i zawołał: — Co wy tu, u licha, wyprawiacie, czy to prywatne nabożeństwo, czy onanizm duchowy, a może gracie w kamyki, co wy robicie, do cholery? Wpadł na scenę, wykrzykując wyzwiska i przeklinając, i zaczął łajać najbliżej stojącego aktora za to, że nie odłożył książki. Obwiniony jąkał coś o nowych metodach i improwizacjach, zezując w moją stronę. Hammaren przerwał mu szorstko i zaczął zmieniać scenerię. Wpadłem w furię i krzyczałem z widowni, że nie myślę się z tym pogodzić, że to przymus i wkraczanie w cudze prawa. Hammaren odparł odwrócony plecami do mnie: — Siadaj i stul pysk, to może się w końcu czegoś nauczysz. — Omal nie trafił mnie szlag, krzyczałem, że nigdy się z tym nie pogodzę. Hammaren zaśmiał się bez wrogości i zawołał: — W takim razie idź do diabła, ty mały prowincjonalny geniuszu. — Rzuciłem się do drzwi, otworzyłem je jakoś i opuściłem teatr. Nazajutrz wczesnym rankiem zadzwoniła sekretarka szefa teatru. Zawiadomiła mnie, że jeśli nie przyjdę dziś na próbę, kontrakt zostanie rozwiązany. Mój gniew, który osłabł, rozpętał się na nowo i pobiegłem do teatru, żeby zamordować Hammaréna. Spotkaliśmy się niespodzianie na zakręcie korytarza, dosłownie zderzyliśmy się z sobą. Wydało się to nam obu niezwykle komiczne i zaczęliśmy się śmiać. Hammaren uścisnął mnie, a ja natychmiast uznałem go w sercu za ojca, którego brakowało mi, odkąd Bóg mnie opuścił. Przyjął tę rolę i grał ją sumiennie przez wszystkie te lata, kiedy pracowałem w jego teatrze. „Miłość" Kaja Munka zaczyna się sceną picia czekolady. Pastor zaprosił do siebie członków zgromadzenia, żeby przedyskutować, jak należy budować wały nadbrzeżne. Dwudziestu trzech aktorów na scenie pije czekoladę, wygłaszając od czasu do czasu jakąś kwestię, niektórzy tylko siedzą. Hammaren obsadził dobrymi aktorami wszystkie role, nawet nieme. Jego instrukcje były mordercze, szczegółowe i wymagały dużo cierpliwości. Kolbjörn wypowiada teraz swoją kwestię o zimowej pogodzie, bierze ciastko, potem miesza czekoladę, proszę, ćwicz. Kolbjörn ćwiczy. Reżyser zmienia. Wanda podaje czekoladę z dzbanuszka po lewej stronie i uśmiecha się miło do Benkta-Ake mówiąc: — Doprawdy potrzebujesz tego! Bardzo proszę! — Aktorzy ćwiczą. Reżyser poprawia. Myślę niespokojnie: To grabarz teatru, upadek sztuki teatralnej. Hammaren kontynuuje niewzruszenie. Torę wyciąga rękę po bułkę i kiwa głową do Ebby, powiedzieli do siebie coś, czego nie zrozumieliśmy, bądźcie tacy dobrzy i znajdźcie jakiś odpowiedni temat do rozmowy. Ebba i Tore proponują. Hammaren akceptuje. Ćwiczą. Myślę, że temu zaskorupiałemu staremu dyktatorowi udało się całkowicie pozbawić tę scenę humoru i spontaniczności. Staje się ona śmiertelnie martwa. Równie dobrze mogę odejść z tego cmentarza. Z jakiegoś powodu siedzę jednak dalej, może ze złośliwej ciekawości. Pauzy markuje się albo likwiduje, ruchy dostosowuje się do tonacji, a tonację do ruchów, ustala się rytm oddechu. Ziewam jak rozzłoszczony kot. Po nieskończenie długich godzinach powtórek, przerw, poprawek, napominań i poszturchiwań Hammaren uznaje w końcu, że już najwyższy czas, by tę scenę zagrać od początku do końca. I oto następuje cud. Wywiązuje się swobodna, odprężona i wesoła rozmowa z piciem czekolady i wszystkimi związanymi z tym gestami, spojrzeniami, podtekstami i świadomie nieświadomym zachowa* niem. Aktorzy, pewnie poruszający się na dokładnie wyznaczonym obszarze, czują swobodę kształtowania roli. Nieoczekiwanie i z humorem fantazjują. Nie dostosowują się nigdy do partnerów, lecz respektują całość, rytm. Moją pierwszą lekcją była interwencja Hammaréna w „Kaliguli". Sceneria musi być dokładna i ukierunkowana. Trzeba usunąć zamazane uczucia i zamiary. Sygnały od aktorów do odbiorców powinny być proste i sensowne. Zawsze w kolejności, najchętniej szybko jak sekundy, jedna sugestia może przeciwstawiać się drugiej, ale w sposób zamierzony, wtedy powstaje iluzja równoczesności i głęboki efekt, efekt stereofoniczny. Wydarzenia na scenie muszą w każdej chwili docierać do widza, prawdziwość wyrazu jest sprawą drugorzędną, dobry aktor ma zresztą zawsze sposób na przekazanie odtwarzanej prawdy. Moją drugą lekcją był podwieczorek z czekoladą w „Miłości" Kaja Munka. Prawdziwa wolność polega na wspólnie kreślonych wzorach, dokładnie spenetrowanych rytmach. Aktorstwo jest ponadto sztuką powtarzania. Dlatego każdy wysiłek musi opierać się na dobrowolnej współpracy zainteresowanych stron. Jeśli jakiś reżyser wywiera nacisk na aktora, może przeforsować swoją wolę podczas prób. Gdy reżyser opuszcza miejsce gry, aktor zaczyna świadomie lub nieświadomie korygować swoje czynności według własnego uznania. Jego partner zmienia się natychmiast z tego samego powodu. I tak dalej. Po pięciu wieczorach wymuszone przez reżysera przedstawienie rozlatuje się, o ile ten nie nadzoruje za każdym razem swoich tygrysów. Z zewnątrz podwieczorek z czekoladą wydawał się numerem treserskim. Ale tak nie było. Aktorzy widzieli swoje możliwości w wyraźnie zakreślonych granicach. Cieszyli się i czekali na moment, kiedy będą mogli włączyć własną kreatywność. Podwieczorek z czekoladą nigdy się nie rozleciał. Pewnego dnia przyłapałem Torstena Hammaréna na tym, jak kartkował mój reżyserski notes. Nie było tam ani jednej notatki ani scenerii. — Ach tak, to ty nie rysujesz scenerii — powiedział sarkastycznie. — Nie, wolę tworzyć na scenie razem z aktorami — odparłem. — Ciekawe, jak długo starczy ci na to nerwów — rzekł Hammaren i zamknął notes. Słowa jego szybko się sprawdziły. Przygotowuję się w najmniejszych szczegółach, narzucam sobie obowiązek szkicowania każdej scenerii. Gdy idę na próbę, każdy moment przedstawienia musi rysować się wyraźnie. Moje wskazówki powinny być precyzyjne, użyteczne i raczej stymulujące. Tylko ten, kto jest dobrze przygotowany, może improwizować. Rodzina powiększyła się. Na wiosnę 1948 urodziły się bliźniaki. Przeprowadziliśmy się do pięciopokojowego mieszkania w nowo zbudowanej dzielnicy za miastem. Miałem też mały spartański pokoik w gmachu na górze teatru. Tam przesiadywałem wieczorami, adiustowałem scenariusze, pisałem sztuki i filmy. Ojczym Ellen odebrał sobie życie. Zostawił spore długi. Moja teściowa przeniosła się z małym synkiem do nas. Zamieszkali w moim gabinecie, który graniczył z naszą sypialnią. Świeża wdowa płakała często nocami. Ponadto mieszkała u nas Lena, moja najstarsza córka, ponieważ Else wciąż chorowała. Rodzinę uzupełniała zacna, ale ponura osoba, która miała pomagać w gospodarstwie. Razem było nas dziesięcioro. Ellen ciężko pracowała i jedynie od przypadku do przypadku mogła się poświęcić swemu zawodowi. Komplikacje małżeńskie stawały się coraz bardziej drażliwe. Nasze współżycie stanowiące nasz ratunek ustało z powodu akustyki, która sprawiała, że wszystko było słychać w sąsiednim pokoju u mojej teściowej i jej małego synka. Miałem trzydzieści lat i po fiasku z „Kryzysem" wyrzucono mnie ze Svensk Filmindustri. Budżet domowy był mocno napięty. Do innych tarć doszły gorzkie spory o pieniądze. Oboje, zarówno Ellen, jak i ja, byliśmy rozrzutni i nieprzezorni. Mój czwarty film odniósł skromny sukces, dzięki mądrości, staraniom i cierpliwości Lorensa Marmstedta. Był on prawdziwym producentem, który walczył o swoje filmy i żył dla nich, począwszy od scenariusza, a na lansowaniu filmu skończywszy. Jemu zawdzięczam, że nauczyłem się robić filmy. Zacząłem kursować między Göteborgiem i Sztokholmem; wynająłem pokój w pensjonacie panny Nyländer na rogu Brahegatan i Humleg?rdsgatan. Panna Nyländer była to szlachetna, stara dama, a raczej mała istota z lśniąco białymi włosami i ciemnymi oczami, bardzo blada i starannie umalowana. W jej pensjonacie mieszkało wielu aktorów, zajmowała się nami po macierzyńsku. Zamieszkałem w słonecznym pokoju od podwórza, który dawał mi schronienie i bezpieczeństwo. Panna Nyländer przymykała życzliwie oko na nieregularność w życiu i finansach, która tak często cechowała niespokojnych mieszkańców pensjonatu. W Göteborgu czułem się źle, miasto było hermetycznie zamknięte, teatr stanowił odgraniczony świat, rozmawiano ze sobą tylko o sprawach zawodowych. W domu kipiało od dziecięcego krzyku, suszących się pieluch, płaczących kobiet i wściekłych scen zazdrości, przeważnie uzasadnionych. Wszystkie wyjścia były zamknięte, oszukiwanie stało się przymusowe. Ellen wiedziała, że nie jestem szczery. Jej rozpacz była wyniszczająca, błagała mnie, żebym choć jeden raz powiedział prawdę, ale nie byłem do tego zdolny, nie wiedziałem już, gdzie jest prawda. W krótkich momentach miedzy kłótniami czuliśmy głęboką wspólnotę, cielesne zrozumienie i wybaczenie. Ellen była właściwie dobrą i silną towarzyszką. W innych i łagodniejszych okolicznościach z pewnością żylibyśmy ze sobą dobrze, ale nie wiedzieliśmy nic o nas samych i sądziliśmy, że życie musi być takie, jak jest. Nie narzekaliśmy nigdy na okoliczności ani nie skarżyliśmy się na warunki życiowe. Walczyliśmy skuci ze sobą i ratowaliśmy się przed utonięciem. Torsten Hammaren dał mi możliwość wystawienia w Studio dwóch moich własnych sztuk: było to odważne, nie obyło się też bez komplikacji. Kilka innych moich sztuk grano już poprzednio. Krytyka była dość zgodna: Bergman jest dobrym, nawet utalentowanym reżyserem, ale kiepskim pisarzem. Rozumiano przez to, że jestem chaotyczny, na poziomie gimnazjum, pryszczaty, spocony, sentymentalny, komiczny, śmieszny, marny, pozbawiony humoru, nieprzyjemny, i tak dalej. Wielce podziwiany przez mnie Olof Lagercrantz zaczął mnie prześladować. Gdy z czasem został kulturalnym guru w „Dagens Nyheter", ataki jego przybrały groteskowe proporcje. O „Uśmiechu nocy" napisał: „Kiepska fantazja pryszczatego młodzieńca, zuchwałe marzenia niedojrzałego serca, bezgraniczna pogarda dla artystycznej i ludzkiej prawdy, oto siły, które stworzyły tę »komedię«. Wstydzę się, że ją oglądałem". Dziś jest to komiczne kuriozum. Wówczas była to zatruta strzała, która powodowała szkody i cierpienia. Torstena Hammaréna, człowieka odważnego i sympatycznego, prześladował przez wiele lat jeden z göteborskich krytyków. Gdy Torsten wystawił wysoko ocenione i zabawne przedstawienie Bichona, dostrzegł swoją szansę. W przerwie, kiedy publiczność pokładając się ze śmiechu wychodziła do foyer, Hammaren wystąpił przed kurtynę i poprosił o chwilę uwagi. Po czym odczytał wolno z nieoczekiwanymi myślnikami i odpowiednimi minami morderczą recenzję. Nagrodzono go gwałtownymi objawami sympatii. Otwarte prześladowanie ustało i zastąpiły je metody bardziej wyrafinowane: urażony krytyk wziął się za zniesławienie żony Hammaréna, aktorki, i jego najbliższych przyjaciół w teatrze. Dziś jestem uprzejmy wobec moich sędziów, niemal się im przypochlebiam. Kiedyś zamierzałem pobić jednego z najszkodliwszych. Nim zdążyłem go uderzyć, usiadł na podłodze pośród kilku pulpitów do nut. Musiałem zapłacić pięć tysięcy koron grzywny, ale uważałem, że to było warte tych pieniędzy, gdyż gazeta pewnie nigdy więcej nie pozwoli mu recenzować moich inscenizacji. Naturalnie myliłem się. Nie było go przez kilka lat, ale teraz jest już z powrotem i wylewa zapiekłą żółć na moje dawne wysiłki. Pojechał nawet do Monachium, żeby sumiennie spełnić swój katowski obowiązek. W pewien wiosenny wieczór zobaczyłem go na Maximilianstrasse, pijanego w sztok, ubranego w białą cienką koszulkę i zbyt ciasne welwetowe spodnie. Rozpaczliwie rzucał ogoloną głową, szukał kontaktu z przechodniami, ale ci odtrącali go i drwili. Wyraźnie marzł i miał mdłości. Przez chwilę poczułem chęć, by podejść do biedaka i podać mu rękę, możemy się chyba dziś pojednać po wszystkich tych latach, chyba jesteśmy wreszcie kwita, czemu po tej awanturze mamy się tak długo nienawidzić? Natychmiast pożałowałem mego sentymentalnego odruchu. Tam idzie Śmiertelny Wróg. Trzeba go zniszczyć. Teraz wprawdzie wyniszcza sam siebie przez swoją nędzną pisaninę, ale będę tańczyć na jego grobie i życzyć mu wielu wieczności w piekle, gdzie powinien siedzieć i czytać własne recenzje. Jako że życie składa się z samych przeciwieństw, muszę natychmiast powiedzieć, że Hubert Grevenius, krytyk teatralny, jest jednym z moich najdroższych przyjaciół. Spotykamy się niemal codziennie w Dramatycznym, w chwili, kiedy piszę te słowa, ma osiemdziesiąt sześć lat, zawsze jednakowo uprzejmie sarkastyczny, zawsze palący jednego ze swoich pięćdziesięciu papierosów dziennie. U moich początków stoją Torsten Hammaren i Herbert Grevenius jako nieprzekupni surowi aniołowie. Od Hammaréna nauczyłem się rzemiosła, od Greveniusa pewnego porządku myślowego. Podszczypywali mnie, ugniatali i wskazywali mi drogę. Złe recenzje i inne publiczne upokorzenia dręczyły mnie nadmiernie. Grevenius powiedział: — Wyobraź sobie narysowaną kredą kreskę. Po jednej stronie kreski stoisz ty, po drugiej twój krytyk. Obaj pokazujecie sztuczki przed publicznością. — To pomogło. Pracowałem w jednej inscenizacji z zapitym, ale genialnym aktorem. Hammaren wysmarkał nos i powiedział: — Pomyśleć, że tak często z tyłka truposza wyrastają lilie. — Grevenius obejrzał jeden z moich wczesnych filmów i narzekał rozzłoszczony, że ma on dziurę w środku. Broniłem się, że aktor miał przedstawiać miernotę. Grevenius powiedział: — Miernoty nie może grać nigdy miernota, wulgarnej kobiety wulgarna kobieta, nadętej primadonny nadęta primadonna. — Hammaren mawiał: — Cholera z tymi aktorami. Kiedy już dochleją się twarzy, tracą pamięć. Nigdy nie byłem za granicą, z wyjątkiem tych sześciu tygodni w Niemczech. Mój przyjaciel i kolega z filmu, Biger Malmsten, również. Teraz miało to się ziścić. Osiedliliśmy się w Cagnes-sur-Mer, małym miasteczku, schowanym wysoko w górach między Cannes i Niceą, w owych czasach nieznanym turystom, ale gorliwie odwiedzanym przez malarzy i innych artystów. Ellen dostała engagement jako choreografka w Liseberg, dziećmi zajęły się babki i zapanował względny spokój. Finanse poprawiły się chwilowo, ponieważ właśnie ukończyłem film i miałem kontrakt na następny późnym latem. Przyjechałem do Cagnes z końcem kwietnia i dostałem słoneczny pokój z podłogą z czerwonej cegły, widokiem na plantacje goździków w dolinie i na morze, chwilami w kolorze wina, jak mówi Homer. Birgera Malmstena połknęła natychmiast ładna, ale chora na gruźlicę Angielka, która pisała wiersze i prowadziła dość gorączkowe życie. Pozostawiony samemu sobie, rozsiadłem się na tarasie, żeby napisać scenariusz filmu, który miałem zacząć kręcić w sierpniu. Decyzje i przygotowania były w owych czasach krótkie. Człowiek nigdy nie zdążył naprawdę się zlęknąć, co zawsze było z korzyścią. Film miał traktować o młodej parze muzyków na koncercie symfonicznym w Helsingborgu. Przebranie to było raczej formalne, film mówił o mnie i o Ellen, o warunkach uprawiania sztuki, o wiarołomstwie i wierności. Ponadto film miał być przepojony muzyką. Żyjąc w zupełnej samotności, nie rozmawiałem z nikim, nie spotykałem nikogo. Co wieczór upijałem się i w położeniu się do łóżka pomagała mi la patronne, macierzyńska kobieta zmartwiona moimi alkoholowymi nawykami. Co rano o dziewiątej siedziałem jednak przy biurku, pozwalając dobremu kacowi wzmagać moją kreatywność. Ellen i ja zaczęliśmy pisywać do siebie ostrożne, ale czułe listy miłosne. Pod wpływem kiełkującej nadziei na jakąś możliwą przyszłość dla naszego udręczonego małżeństwa kształtował się obraz kobiety, głównej bohaterki filmu, rodził się cud piękności, wierności, mądrości i ludzkiej godności. Męski partner natomiast był nadętą miernotą: wiarołomny kłamca i krętacz. Nieśmiało, ale intensywnie flirtowała ze mną rosyjsko-amerykańska malarka. Była atletycznie, ale proporcjonalnie zbudowana, ciemna jak noc, o błyszczących oczach i wspaniale zarysowanych ustach. Posągowa amazonka, która promieniowała niepohamowaną zmysłowością. Moja małżeńska wierność podniecała nas oboje. Ona malowała, a ja pisałem, dwie samotności w nieoczekiwanej twórczej wspólnocie. Zakończenie filmu wyszło rozpaczliwie tragicznie: główna bohaterka zginęła przy eksplozji prymusa (może było to potajemne pragnienie), bezwstydnie wyeksploatowałem finał Beethovenowskiej Dziewiątej Symfonii, a główny bohater zrozumiał, że „istnieje radość, która jest większa niż rozkosz". Prawda, której realność miałem zrozumieć dopiero w trzydzieści lat później. Zabrałem Birgera Malmstena z góry Wenery, pożegnałem się ze łzami z la patronne i z moją rosyjską amitié passionnée i pojechałaem do domu, gdzie z pewnym wahaniem zatwierdzono mi scenariusz. Przywitanie z Ellen było pospieszne i niezbyt udane: ogarnęła mnie wściekła zazdrość, gdyż odkryłem, że moja żona przestaje z pewną artystką, lesbijką. Jakoś pojednaliśmy się. Pojechałem do Sztokholmu, zaczęły się zdjęcia, moi kompani Birger Malmsten i Stig Olin grali dwóch nicponi. Maj-Britt Nilsson udało się uczynić rozpaczliwie wyidealizowaną żonę niemal wiarygodną, co stanowi jeszcze jeden dowód jej genialności. Plenery filmu kręcono w Helsingborgu. Pewnego dnia z początkiem sierpnia filmowaliśmy ślub tej pary w Ratuszu, tym samym miejscu, gdzie Ellen i ja pobraliśmy się kilka lat wcześniej Tygodnik pod tytułem „Filmjournalen" odwiedził nas, żeby zrobić okolicznościowy reportaż. Zaszczyt ten wyświadczyła nam czarująca naczelna redaktorka tego pisma, Gunilla Holger. Wraz z nią przyszła jej koleżanka — dziennikarka Gun Hagberg. Kierownictwo produkcji, które zdawało sobie sprawę ze swoich powinności, a ponadto było pod silnym urokiem naczelnej redaktorki, wyskrobało resztki skromnego konta reprezentacyjnego firmy do dna i zaprosiło na obiad do Grandu. Po obiedzie wałęsaliśmy się z Gun nad Sundem, była ciepła, bezwietrzna letnia noc. Całowaliśmy się w upojeniu i umówiliśmy się, trochę roztargnieni, że spotkamy się znowu, gdy ekipa zdjęciowa powróci do Sztokholmu. Dziennikarki wyjechały, a ja zapomniałem o całej sprawie. Wróciliśmy do domu w połowie sierpnia. Gun zadzwoniła i zaproponowała, żebyśmy zjedli obiad u Cattelina i poszli do kina. Poczułem lekkie ukłucie paniki, ale chętnie przyjąłem propozycję. Teraz wszystko poszło bardzo szybko. Na następny weekend pojechaliśmy do Trosy, zamieszkaliśmy w hotelu, poszliśmy do łóżka i wstaliśmy w poniedziałek rano. Postanowiliśmy wtedy, że uciekniemy do Paryża, każde z osobna, ale potajemnie umówieni. Przebywał tam na stypendium Vilgot Sjöman, jego powieściowy debiut miał filmować Gustaf Molander, kilka propozycji scenariusza odrzucono. Szukając wyjścia, kierownictwo poleciło mi, żebym zostawił poprawki w moim właśnie ukończonym filmie i udał się natychmiast do Paryża, do trudnego do okiełznania Vilgota. Gun miała obsługiwać pokazy mody dla jakiegoś tygodnika i powierzyła swoich dwóch małych synków kompetentnej opiece fińskiej niańki. Jej małżonek już od pół roku przebywał na rodzinnej plantacji kauczuku w Południowo-Wschodniej Azji. Pojechałem do Göteborga, żeby pomówić z żoną. Był późny wieczór, położyła się już do łóżka i ucieszyła się nieoczekiwaną wizytą. Usiadłem na brzegu łóżka nie zdejmując deszczowca i opowiedziałem, co było do opowiedzenia. Ten, kto się tym interesuje, może śledzić dalszy ciąg wydarzeń w trzeciej części „Scen z życia małżeńskiego". Jedyne odstępstwo to opis kochanki Pauli. Gun była raczej jej przeciwieństwem. Zawsze była dziewczyną na medal: ładna, rosła, wysportowana, o intensywnie niebieskim spojrzeniu, głośnym śmiechu, pięknych pełnych wargach, otwartość, duma, integralność, kobieca siła, choć przy tym lunatyczka. Nie wiedziała nic o sobie samej, nie interesowało jej to, brała życie otwarcie, bez oporów albo ubocznych zamiarów, zgodnie z prawdą i nieustraszenie. Nie dbała o swój periodycznie odzywający się wrzód żołądka, przestawała tylko pić kawę przez kilka dni i brała lekarstwa, i rychło wszystko znów było dobrze. Nie dbała również o to, że ma zły stosunek do męża, wszystkie małżeństwa stają się przecież nudne wcześniej czy później, a trochę maści ratuje kopulację. Nie zastanawiała się nad swoimi regularnie pojawiającymi się sennymi zmorami. Może zjadła coś nieodpowiedniego albo wypiła zbyt dużo. Życie jest realne i wspaniałe, a ona nieodparta. Nasza miłość rozdzierała serca i już od samego początku niosła ze sobą w zanadrzu wszelkie możliwe nieszczęścia. Wyjechaliśmy pierwszego września 1949 r. wczesnym rankiem i byliśmy w Paryżu w południe. Zajechaliśmy do renomowanego hotelu przy rue Ste Annę, wąskiej przecznicy Avenue de l'Opera. Pokój był podłużny jak trumna, łóżka nie stały obok siebie, lecz jedno za drugim, okno wychodziło na ciasne podwórze. Wychyliwszy się można było widzieć nad sobą sześć pięter i spłachetek rozpalonego do białości letniego nieba. Powietrze na dole było stęchłe i wilgotne. Na podwórzu znajdowało się kilka okien w asfalcie, które dawały światło kuchni hotelowej. Mnóstwo odzianych na biało ludzi kłębiło się tam w głębi jak robaki. Z tej otchłani unosił się odór odpadków i swąd smażeniny. Po dalsze informacje odsyłam do pokoju kochanków w „Milczeniu". Zmęczeni i przerażeni patrzyliśmy na nasze łóżka, natychmiast zdałem sobie sprawę, że jest to kara boska za moją ostateczną zdradę: radość Ellen z mojego nieoczekiwanego powrotu, jej uśmiech, bezlitośnie wyraźny obraz pojawił mi się przed oczyma duszy. Miał powracać raz po raz, jeszcze do dziś. Nazajutrz rano Gun porozmawiała po francusku z możnym portierem hotelowym. Wręczono mu dziesięciotysięczny banknot frankowy (tysiąc franków to było wtedy piętnaście koron). Przenieśliśmy się do wygodnego pokoju od ulicy z łazienką, wielką jak kościół, z kolorowymi oknami, ogrzewaną podłogą i ogromnymi miednicami. Wynająłem równocześnie małą klitkę pod dachem z rozklekotanym biurkiem, skrzypiącym łóżkiem, bidetem i wspaniałą panoramą na paryskie dachy, z wieżą Eiffla w tle. Zostaliśmy w Paryżu przez trzy miesiące. Był to dla nas obojga okres ze wszech miar inspirujący. W lecie 1949 roku skończyłem trzydzieści jeden lat. Podczas mego dotychczasowego życia zawodowego pracowałem raczej ciężko i bez przerw. Dlatego spotkanie z tym jesiennie ciepłym Paryżem stało się przeżyciem przełomowym. Zakochanie, które uzyskało czas i sposobność, by się swobodnie rozwinąć, otworzyło zamknięte przestrzenie, mury runęły, oddychałem. Zdrada wobec Ellen i dzieci była gdzieś jak we mgle, stale obecna, ale dziwnie pobudzająca. Przez kilka miesięcy żyła i oddychała śmiała inscenizacja, która była nieprzekupnie prawdziwa i dlatego nieodzowna. Gdy przyszedł rachunek, okazała się straszliwie kosztowna. Listy z domu nie były szczególnie pocieszające. Ellen pisała, że dzieci chorują, że ona sama dostała egzemy na rękach i nogach i wypadają jej włosy. Przy odjeździe wręczyłem jej dużą jak na owe czasy sumę pieniędzy. Narzekała, że pieniądze niemal się skończyły. Mąż Gun powrócił szybko do Szwecji. Jego rodzina wysłała adwokata, który groził procesem. Majątek rodziny był częściowo zapisany na Gun. Ale nie dawaliśmy sobie zbytnio przeszkadzać. Róg obfitości pełen wrażeń i przeżyć otworzył się nad naszymi głowami. Najwspanialsze było spotkanie z Molierem. Przegryzłem się przez kilka jego sztuk na seminariach z historii literatury, ale nic z nich nie zrozumiałem i uważałem, że wszystko to jest zakurzone i obojętne. A teraz domorosły geniusz z Północy siedział w Comédie-Francaise i oglądał „Mizantropa" w młodym, pięknym i naładowanym uczuciami przedstawieniu. Było to przeżycie nie do opisania. Suche aleksandryny rozkwitały i dźwięczały. Ludzie na scenie trafiali przez moje zmysły wprost do mego serca, tak było, wiem, że to brzmi komicznie, ale tak właśnie było. Molier wtargnął do mej duszy wraz ze swoimi interpretatorami, by pozostać tam na resztę mego życia. Mój duchowy krwiobieg, który poprzednio był podłączony do Strindberga, otworzył jedną arterię dla Moliera. Kiedyś w niedzielę po południu poszliśmy do Odéonu, który był aneksem Sceny Narodowej. Dawano tam „Dziewczynę z Arles" z muzyką Bizeta. Sztuka ta jest francuskim odpowiednikiem „Värmlandczykow", choć gorszym. Teatr był pełny, rodzice z dziećmi, babki, ciotki i wujkowie. Szmer oczekiwania, czysto umyte pucołowate twarze, porządni ludzie z niedzielnym coq au vin w żołądku: francuskie drobno-mieszczaństwo na wycieczce do świata teatru. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając okropną scenerię z zamierzchłych czasów. Młodą dziewczynę grała słynna sociétaire, która przekroczyła już wiek emerytalny. Grała z kruchą intensywnością, perukę miała brutalnie żółtą i podkreślającą ostry nos w grubo uszminkowanej twarzy starej maleńkiej. Wszyscy deklamowali stępa albo galopem. Bohaterka rzucała się na deski przy silnie oświetlonej rampie. Trzydziestopięcioosobowa orkiestra grała żwawą zmysłową muzykę, nie wysilając się zbytnio, przeskakiwano przez kwestie, wychodzono i wchodzono do kanału dla orkiestry, rozmawiano bez żenady, oboista pił wino ze szklanki. Bohaterka krzyczała rozdzierająco i upadła raz jeszcze na podłogę. W mroku widowni słychać było jakiś dziwny dźwięk. Obejrzałem się i odkryłem ku memu zdumieniu, że wszyscy płakali, niektórzy dyskretnie w chusteczki do nosa, inni otwarcie i z rozkoszą. Monsieur Lebrun obok mnie, z gładkim rozdziałkiem i dobrze wypielęgnowanym wąsem, trząsł się jak w gorączce, z jego czarnych, okrągłych oczu lały się jasne łzy na gładko ogolone różowe policzki, pulchne małe ręce poruszały się nieporadnie na ostrych kantach spodni. Kurtyna opadła i rozległa się burza oklasków. Podstarzała dziewczyna wyszła na proscenium, z przekrzywioną peruką, położyła wąską dłoń na kościstej klatce piersiowej i stała nieruchomo, patrząc na swoją publiczność ciemnymi, nieprzeniknionymi oczyma. Była jeszcze w transie i pozwalała się powoli budzić owacją swoich wiernych widzów, którzy przeżyli całe życie z Dziewczyną z Arles, którzy raz po raz pielgrzymowali na niedzielne przedstawienia do teatru, najpierw trzymając się ręki babki, a dziś z własnymi wnukami. Znajdowano wewnętrzne bezpieczeństwo w fakcie, że madame Guerlaine wiecznie na tej samej scenie, w określonym czasie, rok po roku, rzucała się jak długa przy rampie i biadała nad okrucieństwem życia. Wszyscy krzyczeli, mała staruszka w górze, na bezlitośnie oświetlonej scenie, raz jeszcze poruszyła serca swoich wiernych: teatr jako cud. Wpatrywałem się młodymi, niemiłosiernie ciekawymi oczyma w to widowisko w widowisku. Zimni ludzie stają się łatwo sentymentalni — powiedziałem do Gun, a potem pojechaliśmy na Wieżę Eiffla, by być także i tam. Przed teatrem zjedliśmy lunch w wytwornej restauracji naprzeciw Odeonu. Duszone cynaderki przeszły przez następne godziny różne stadia. Gdy znaleźliśmy się na samej górze na Wieży i oglądaliśmy słynną panoramę, zaatakowały nas niezliczone bakterie koli z cynaderek. Poczuliśmy okropne parcie i ruszyliśmy do wind. Tam wielki afisz obwieszczał, że windy zamknięto na najbliższe dwie godziny, z powodu strajku popierającego w związku z długotrwałą walką pracowników oczyszczania miasta. Zeszliśmy na dół po krętych schodach bez możliwości zapobieżenia katastrofie. Niepojęcie zacny i życzliwy szofer taksówki rozpostarł na tylnym siedzeniu gazety i zawiózł na pół nieprzytomną, śmierdzącą parę do hotelu, gdzie przez następne doby na przemian i razem, czołgając się z łóżka po podłodze, obejmowaliśmy toaletowy sedes. Poprzednio wstydliwość naszego zakochania zabraniała nam korzystania z wygódki w łazience. W razie potrzeby wędrowaliśmy do znacznie mniej luksusowej ubikacji na korytarzu. Za jednym zamachem ustała wszelka dyskrecja. Fizyczne utrapienie zbliżyło nas niewątpliwie do siebie. Scenariusz Vilgota Sjömana był gotów, on zaś pojechał do kraju. Brakowało go nam obojgu, teraz zdani byliśmy na siebie samych. Faktyczny powód naszego pobytu w Paryżu już nie istniał. Przyszły chłodne dni. Mgła napływała z równiny i zabierała mi Wieżę Eiffla, widzianą z mego punktu obserwacyjnego pod dachem hotelu. Pisałem sztukę pod tytułem „Joachim Naken". Jest on twórcą niemych filmów, następcą Méliésa. Pod jego atelier płynie bezdenny kanał. Joachim łapie mówiącą rybę, zrywa swoje małżeństwo i opowiada bajkę, jak to pewnego dnia Wieża Eiffla poczuła się znużona tym, że jest Wieżą Eiffla, opuściła swoje miejsce i ustawiła się w Kanale La Manche. Później, dręczona wyrzutami sumienia, wraca na dawne stanowisko. Joachim trafia do tajemnego bractwa, w którym samobójstwo stało się rytuałem, brzemiennym w głęboką treść. Jedyny istniejący egzemplarz sztuki złożyłem w szaleńczej nadziei w Dramatycznym, gdzie przepadł bez śladu, może to i lepiej. Wałęsaliśmy się bez celu po mieście, błądziliśmy, odnajdywaliśmy drogę, znowu błądziliśmy. Chodziliśmy do śluz na Marnie, do Port-Oréteil i La Pie. Odnaleźlimy Hotel du Nord i mały lunapark na skraju lasku Vincennes. Wystawa impresjonistów. „Carmen" Rolanda Peti. Barrault jako pan K. w „Procesie": antypsychologiczny styl gry, obcy, ale ponętny. Serge Lifar, postarzały potwór w „L'Apres-midi d'un faun", tłusta dziwka z otwartymi wilgotnymi wargami i bezwstydnym promieniowaniem wszystkich grzechów dwudziestolecia. Koncert Ravela na lewą rękę w sobotni poranek w Theatre de Champs Elysées. Mogę ciągnąć dalej: „Fedra" Racine'a, cicha ale gwałtowna, złudzenia Fausta, Berlioz z całym .aparatem Wielkiej Opery, Balety Balanchine'a. Cinemateka: przedziwny pan Langlois z brudnym brzeżkiem na śnieżnobiałej koszuli. Wyświetlano „Skandal" i „Więzienie", zostałem przyjęty życzliwie i obejrzałem filmy Méliésa i francuskie farsy filmu niemego, „Judex" i „Kartkę z dziennika szatana" Dreyera. Przeżycie goniło przeżycie. Był to nienasycony głód. Pewnego wieczora poszliśmy do Athenée, by zobaczyć Louisa Jouveta w sztuce Giraudoux. W rzędzie w skos przed nami siedziała Ellen. Obejrzała się i uśmiechnęła. Uciekliśmy. Przyjechał adwokat w jasnobłękitnym garniturze i czerwonym krawacie, przysłany przez krewnych, żeby przemówić Gun do rozsądku. Mieli zjeść razem lunch. Stałem w oknie hotelowym i widziałem ich, jak idąc obok siebie znikają w głębi rue Ste Annę. Gun miała buciki na bardzo wysokich obcasach, była wyższa od niskiego gestykulującego adwokata. Cienka czarna suknia opinała jej się na biodrach. Przesuwała ręką po krótko ostrzyżonych jasnopopielatych włosach. Nie sądziłem, że wróci. Kiedy zjawiła się wieczorem, rozdrażniona i napięta, miałem tylko jedno jedyne pytanie, które powtarzałem z furią i maniakalnie. — Przespałaś się z adwokatem? Przespałaś się z nim? Przyznaj się, że się z nim przespałaś. Wiem, że się z nim przespałaś. Lęk miał niebawem zrealizować to, czego się obawialiśmy. W ołowianoszary grudniowy dzień zajechaliśmy do pensjonatu na Strandvägen, gdzie nie mogliśmy zamieszkać w tym samym pokoju, gdyż zgodnie ze szwedzkim regulaminem hotelowym było to zabronione. Gun załamała się szybko pod groźbą utraty dzieci. Wróciła do willi na Lidingö i męża, który miał sporo czasu, by wymyślić kilka dobrych sposobów zemsty. Ja sam miałem wyjechać do Göteborga, żeby zrobić ostatnio zakontraktowaną inscenizację. Zakazano nam się spotykać, rozmawiać przez telefon, pisać listy. Każdy próba kontaktu powiększała ryzyko, że Gun zostanie pozbawiona dzieci. W owych czasach prawo było surowe wobec matki, która „zbiegła" z domu. Udało mi się zdobyć małe mieszkanie (które nadal wynajmuję) i przeprowadzić się tam z czterema płytami gramofonowymi, brudną bielizną i pękniętą filiżanką do herbaty. Ze zmartwienia napisałem film, który otrzymał tytuł „Letni sen", a także konspekt innego filmu i sztuki, która zaginęła. Chodziły słuchy, że produkcja filmów zostanie wstrzymana jako protest producentów przeciw państwowemu podatkowi od rozrywek. Dla mnie taka akcja oznaczałaby ekonomiczną katastrofę, gdyż utrzymywałem dwie rodziny. W dzień po Bożym Narodzeniu Gun podźwignęła się z upokorzenia i odmówiła dalszego współudziału w grze na warunkach męża. Za lichwiarskie pieniądze wynajęliśmy umeblowane czteropokojowe mieszkanie na najwyższym piętrze w pięknym starym domu na Östermalm. Przenieśliśmy się tam z dwoma małymi synkami Gun i fińską niańką. Gun była bez pracy i teraz miałem na utrzymaniu trzy rodziny. To, co nastąpiło potem, można streścić krótko: Gun zaszła w ciążę. Przy końcu lata ustała wszelka produkcja filmów, zostałem zwolniony ze Svensk Filmindustri, miałem być kierownikiem artystycznym w nowo utworzonym teatrze Lorensa Marmstedta, ale nie udały mi się dwie inscenizacje i wyrzucono mnie także stamtąd. Pewnego jesiennego wieczoru zadzwonił mąż Gun i zaproponował pojednanie i porozumienie zamiast procesu. Prosił, by mógł spotkać się z nią sam na sam. Gdyby doszli do porozumienia, mieli razem udać się do adwokata, by sporządzić umowę. Zabroniłem Gun spotykać się z mężem samej. Była niewzruszona, głos jego w telefonie brzmiał miękko i ulegle, niemal płakał. Po obiedzie zabrał ją swoim samochodem. Wróciła o czwartej nad ranem z odrętwiałą twarzą, odpowiadała wymijająco. Chciała natychmiast pójść spać, możemy przecież porozmawiać nazajutrz rano albo każdego innego dnia. Nie dałem jej spokoju i zażądałem, by mi powiedziała, co się stało. Opowiedziała, że zawiózł ją do lasku Lill-Jansskogen i tam zgwałcił. Zostawiłem ją i biegałem po ulicach. Nigdy nie dowiedziałem się, co się naprawdę wydarzyło. o jakimś gwałcie w fizycznym tego słowa znaczeniu nie mogło być z pewnością mowy. Przypuszczalnie wystawiona została na gwałt psychiczny: jeśli prześpisz się ze mną, dostaniesz dzieci. Nie wiem jak było. Gun chodziła w ciąży, była w czwartym miesiącu. Zachowywałem się jak zazdrosne dziecko, była samotna i bezbronna. Istnieją ruchliwe obrazy z dźwiękiem i światłem, które nigdy nie opuszczają projektora duszy, lecz wiją się pętlą przez całe życie z niezmienioną ostrością, niezmienioną obiektywną jasnością. To tylko świadomość, która ustawicznie i bezlitośnie zmierza ku prawdzie. W ciągu niecałej godziny zgasły nasze możliwości, by wspólnie przebrnąć przez kryzys. Początek końca stał się faktem, mimo że czepialiśmy się siebie w rozpaczliwej próbie pojednania. Miał być proces. Tego samego dnia rano, kiedy miał się zacząć, sprawę odwołano, ponieważ adwokat Gun zagroził opublikowaniem ekonomicznych machinacji męża. Nie znam szczegółów, ale groźba procesu rozwiała się. Rozwód odbył się dość bezboleśnie i Urząd Opieki nad Dziećmi, po upokarzającym śledztwie, zalecił, by Gun powierzono opiekę nad dziećmi. Na tym nasz dramat się skończył, miłość zraniono do krwi, a problem ekonomiczny stał się przesłaniającym wszystko inne faktem. Pieniądze się wyczerpały, wstrzymanie nakręcania filmów trwało i co miesiąc domagano się ode mnie poważnych sum alimentów dla dwóch żon i pięciorga dzieci. Gdy pieniądze spóźniały się o dwa dni, wyrastała jak spod ziemi rozwścieczona kobieta z Urzędu Opieki nad Dziećmi i wymawiała mi moje rozwiązłe życie. Każda wizyta u rodziny w Göteborgu zaczynała się w atmosferze formalnej poprawności, a kończyła dzikimi scenami, rękoczynami i krzykiem przerażonych dzieci. Upokorzyłem się w końcu i zwróciłem do Svensk Filmindustri z prośbą o pożyczkę. Dostałem pożyczkę, ale zmuszono mnie równocześnie do podpisania kontraktu na pięć filmów, gdzie za scenariusze i reżyserię miałem otrzymać dwie trzecie mojej normalnej gaży. Ponadto zobowiązałem się spłacić pożyczkę w trzy lata, z procentami. Sumę tę miano automatycznie ściągać z moich dochodów w firmie. Byłem chwilowo uratowany od ekonomicznej katastrofy, ale miałem związane ręce na długi czas. Nasz syn urodził się w wigilię nocy Walpurgi w 1951 roku. By wywołać bóle porodowe, piliśmy szampana i jeździliśmy w kółko moim rozklekotanym fordem po pagórkowatym terenie Ladug?rdsgärdet. Gdy zostawiłem Gun pod opieką akuszerek i wyproszono mnie z oddziału, pojechałem do domu, upiłem się jeszcze bardziej, rozpakowałem moje stare pociągi-zabawki i bawiłem się nimi cicho i uparcie, dopóki nie usnąłem na dywanie. Zaczęto znowu robić filmy, a Gun dostała zastępstwo w popołudniówce, ponadto podejmowała się prac tłumaczeniowych. Miałem natychmiast zrobić dwa filmy, jeden po drugim. „Kobiety czekają" według własnego scenariusza i „Lato z Moniką", według powieści Pera Andersa Fogelströma. Na Monikę wybrano młodą aktorkę, która występowała w rewii w Scala Teatern, w siatkowych pończochach i mocno wydekoltowana. Nie miała żadnego doświadczenia filmowego i była zaręczona z młodym aktorem. W końcu lipca wyjechaliśmy na plenery na zewnętrzny pas szkierów. „Lato z Moniką" było zaplanowane jako film niskobudżetowy z ograniczonymi zasobami i minimalnym personelem. Mieszkaliśmy w Klockarg?rden na Ornö i co rano wyruszaliśmy łodziami rybackimi w kilkugodzinną drogę do egzotycznej grupy wysp w zewnętrznym paśmie szkierów. Ogarnęła mnie od razu euforyczna beztroska. Zawodowe, ekonomiczne i małżeńskie problemy zapadły za horyzontem. Żyliśmy raczej przyjemnym życiem na wolnym powietrzu, pracowaliśmy dniami, wieczorami i o świtaniu, każdą pogodę. Noce były krótkie, sen bez snów. Po trzech tygodniach wysiłków posłaliśmy nasze rezultaty do wywołania. Wskutek defektu maszyny laboratorium porysowało tysiące metrów filmu i niemal wszystko trzeba było kręcić od nowa. Dla pozoru uroniliśmy kilka krokodylich łez, ale potajemnie cieszyliśmy się z naszej przedłużonej swobody. Praca filmowa to silnie erotyczne rzemiosło. Bliskość z aktorami pozbawiona jest zastrzeżeń, wzajemne zdanie na siebie totalne. Intymność, oddanie, zależność, czułość, zaufanie, ufność przed magicznym okiem kamery daje ciepłe, być może złudne poczucie bezpieczeństwa. Napięcie, odprężenie, wspólne zaczerpnięcie tchu, chwile triumfu, chwile porażki. Atmosfera jest nieprzeparcie naładowana seksualnością. Minęło wiele lat, nim w końcu nauczyłem się, że pewnego dnia zatrzymuje się kamera, gasną reflektory. Przez wszystkie lata Harriet Andersson i ja współpracowaliśmy ze sobą, jest ona wyjątkowo silną, ale łatwą do zranienia osobą, o talencie z przebłyskiem genialności. Jej stosunek do kamery jest prosty i zmysłowy. Jest ponadto technicznie doskonała i błyskawicznie przechodzi od najsilniejszego przeżywania do trzeźwego rejestrowania. Jej humor jest szorstki, ale nigdy cyniczny. Osoba godna miłości i jeden z moich najdroższych przyjaciół. Gdy wróciliśmy do domu z naszej przygody na szkierach, opowiedziałem Gun, co się stało i prosiłem o kilka miesięcy zwłoki, ponieważ i Harriet i ja zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz stosunek był ograniczony w czasie. Gun wpadła w pasję i kazała mi iść do diabła. Zdumiał mnie jej nigdy dotychczas nieoglądany potężny gniew i poczułem wielką ulgę. Spakowałem kilka swoich rzeczy i przeniosłem się znowu do jednopokojowego mieszkanka. W kilka lat później mogliśmy się spotykać bez goryczy lub wyrzutów. Gun po rozwodzie zaczęła studiować języki słowiańskie i nastawiła się ambitnie na doktorat, który też zdobyła. Jej prace przekładowe stawały się ponadto coraz to bardziej prestiżowe. Stopniowo stworzyła sobie całkiem niezawisłą egzystencję z przyjaciółmi, kochankami i podróżami za granicę. Nasza radość z odzyskanej bliskości była wielka, ale samolubna. Prawie nie zauważyliśmy, że nasz chłopak zareagował na to bólem i zazdrością. Gdy Gun zginęła w katastrofie samochodowej, Lill-Ingmar i ja mieliśmy razem wziąć udział w pogrzebie. Spotkaliśmy się przedtem u mnie w pokoju na Grevturegatan. Miał dziewiętnaście lat, był rosły, wyższy niż ja, nie widzieliśmy się od wielu lat. Miał na sobie nieco za ciasny czarny garnitur, pożyczony od swego brata. Siedzieliśmy w milczeniu, mając nadzieję, że czas minie trochę szybciej. Ale nie mijał. Zapytał, czy przypadkiem nie mam jakichś przyborów do szycia, bo musi sobie przyszyć guzik. Usiłowałem znaleźć igłę i nici. Usiedliśmy naprzeciw siebie przy oknie. Lill- Ingmar pochylił się nad swoją robotą. Jasne bujne włosy opadły mu na czoło, mocne czerwone ręce manipulowały zgrabnie igłą i nitką. Od czasu do czasu z zażenowaniem pociągał nosem. Był zadziwiająco podobny do studenckiej fotografii swego dziadka. Te same ciemnoniebieskie oczy, ten sam kolor włosów, czoło, wrażliwe usta. Ta sama bergmanowska postawa z dystansem: nie dotykaj mnie, nie zbliżaj się do mnie, nie ruszaj mnie, jestem Bergman, do licha. Zrobiłem niezgrabną próbę, by powiedzieć coś o jego matce, powstrzymał mnie gwałtownym ruchem. A kiedy się upierałem, spojrzał na mnie z chłodną pogardą, która zamknęła mi usta. Gun stała się modelem wielu kobiet w moich filmach: Karin Lobelius w „Kobiety czekają", Agda w „Wieczorze kuglarzy", Mariannę Egerman w „Lekcji miłości", Zuzanna w „Marzeniach kobiet" i Desirée Armfeldt w „Uśmiechu nocy". W niezrównanej Evie Dahlbeck znalazłem jej odtwórczynię. Obu tym paniom udało się wspólnie nadać konkretny kształt moim często dosyć niejasnym tekstom i przez to być rzecznikami niezwyciężonej kobiecości w sposób, którego nigdy sobie nie wyobrażałem. Mam powtarzające się sny. Najzwyklejszy jest sen zawodowy: stoję w atelier filmowym i mam nadać kształt jakiejś scenie. Są tam wszyscy aktorzy, kamerzyści, wózkarze, elektrycy, statyści. Z jakiegoś powodu nie mogę sobie przypomnieć tekstu na ten dzień. Bez przerwy muszę zaglądać do swego reżyserskiego notesu. Znajdują się tam niezrozumiałe kwestie. Wracam do aktorów i blefuję, mówiąc coś o pauzach. — Zrób pauzę i odwróć się do kamery, potem powiedz swoją kwestię, poczekaj, powiedz ją cicho. Aktor przygląda mi się nieufnie, ale stosuje się posłusznie do mojej wskazówki. Patrzę na niego przez kamerę, widzę pół twarzy i wytrzeszczone oko. To nie może być dobrze, zwracam się do Svena Nykvista, który zagląda w lupę, nastawia ją i uzyskuje ostrość. Aktor tymczasem zniknął, ktoś twierdzi, że zrobił sobie przerwę na papierosa. Problem stanowi scena na podłodze. Skutkiem mojej niezręczności grupa aktorów i statystów stoi wciśnięta w kąt, przyparta do jasnych ścian o wyraźnych deseniach. Zdaję sobie sprawę, że scenę tę będzie nader trudno oświetlić, widzę uprzejmie niezadowoloną twarz Svena, który nie cierpi stromego światła z góry i podwójnych cieni. Każę usunąć ścianę. W ten sposób oswobodzimy się i możemy podejść do tej scenerii z innej strony. Jeden z wózkarzy mówi półgłosem, na pół odwrócony ode mnie, że przesunięcie tej ściany jest wprawdzie możliwe, ale zabierze dwie godziny, ponieważ właśnie ta ściana jest przypadkowo ścianą podwójną, połączoną z murem, który jest ciężki i niemal nieruchomy. Jeśli przesunie się mur, może opaść tynk. Gderam niemrawo z niemitym uczuciem, że to ja sam przeforsowałem połączenie wnętrza ze stroną zewnętrzną. Nakazuję przesunąć kamerę w otwór drzwiowy i zaglądam w lupę. Statyści zasłaniają aktora. Aby go było widać, musi odwrócić się w prawo, script-girl napomyka oględnie, że w poprzednim ujęciu poruszał się w lewo. W studio jest bardzo cicho. Wszyscy czekają cierpliwie, ale z rezygnacją. Wpatruję się zdesperowany w lupę. Widać tam pół twarzy aktora, wytrzeszczone oko. Przez chwilę myślę, że to będzie osobliwością, którą doceni i opisze międzynarodowa krytyka, ale odrzucam tę myśl jako nieuczciwą. Nagle mam rozwiązanie: Najazd. Najazd kamerą dookoła grających, obok statystów, najazd. Tarkowski jeździ cały czas w każdej scenie, kamera jeździ i lata. Uważam wprawdzie, że jest to technika naganna, ale rozwiązuje ona mój problem. Czas mija. Serce łomoce, trudno mi oddychać. Sven Nykvist mówi, że najazd jest niemożliwy. Dlaczego Sven musi robić takie trudności, boi się naturalnie trudnych ruchów kamery, zrobił się stary i tchórzliwy. Patrzę na niego z rozpaczą, wskazuje coś za moimi plecami i Tną smutną minę. Odwracam się, nie ma tam żadnej dekoracji, tylko ściana studio. On ma rację, najazd jest niemożliwy. Zdesperowany postanawiam wygłosić krótką mowę do zebranego personelu. Chcę powiedzieć, że pracuję w filmie od czterdziestu lat, że zrobiłem czterdzieści pięć filmów, że szukam nowych dróg, chcę odnowić mój język obrazów, że należy ustawicznie kwestionować swoje rezultaty. Chcę podkreślić, że jestem znakomitością, człowiekiem z dużym doświadczeniem, nasz dzisiejszy problem to drobnostka. Jeślibym chciał, mógłbym cofnąć się i ująć cały obraz skośnie z góry, byłoby to znakomite rozwiązanie. Nie wierzę wprawdzie w Boga, ale sprawa nie jest taka prosta, wszyscy nosimy w sobie jakiegoś boga, wszystko jest wzorem, który czasem dostrzegamy, zwłaszcza w chwili śmierci. Chcę im to powiedzieć, ale to się nie opłaca. Ludzie odsunęli się, zebrali się głęboko w mrocznym studio. Stoją ciasno zbici i dyskutują. Nie mogę usłyszeć, co mówią, widzę tylko ich plecy. Podróżuję dużym samolotem, jestem jednym pasażerem. Samolot odrywa się od pasa startowego, ale nie ma siły wznieść się w górę, lecz z hukiem pruje przez szerokie ulice miasta. Utrzymuje się na wysokości najwyższych pięter domów, mogę zaglądać przez okna, ludzie poruszają się, gestykulują, dzień jest ciężki od burzy. Ufam w zręczność pilota, ale zdaję sobie sprawę, że koniec jest bliski. Unoszę się teraz w powietrzu bez samolotu, poruszam ramionami w jakiś specjalny sposób i odrywam się łatwo od ziemi. Dziwię się, że nigdy dotychczas nie próbowałem latać, ponieważ to jest takie proste. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że jest to dar specjalny, nie wszyscy umieją latać. Ci, którzy to potrafią, muszą się wytężać aż do utraty tchu, z ugiętymi ramionami i napiętymi ścięgnami szyi. Jeśli chodzi o mnie, bujam bez przeszkód jak ptak. Znajduję się nad jakąś równiną, przypuszczalnie stepem, to z pewnością Rosja. Lecę nad potężną rzeką z wysokim mostem. Poniżej mostu wystaje z rzeki ceglany budynek, dym bucha z wysokich kominów, słyszę huk maszyn, to fabryka. Rzeka zakręca teraz ogromnym łukiem. Brzegi są zalesione, panorama bezkresna. Słońce schowało się za chmury, ale nie dające cienia światło jest silne. Woda płynie szerokim korytem, zielona i przezroczysta, czasem widzę, jak cienie poruszają się nad kamieniami w głębinie, to wielkie, migotliwe ryby. Jestem spokojny i ufny. Kiedy byłem młodszy i dobrze sypiałem, dręczyły mnie okropne sny: morderstwa, tortury, duszenie, kazirodztwo, zniszczenie, szalony gniew. W starszym wieku sny są ulotne, ale przyjazne, często pocieszające. Czasem śni mi się jakaś wspaniała inscenizacja z mnóstwem ludzi, muzyką i barwną scenografią. Szepcę sam do siebie z ogromnym zadowoleniem: to moja inscenizacja, ja to stworzyłem. Obiecano mi zatrudnienie w Dramatycznym, co mnie ucieszyło, ale potem nastąpiła zmiana zarządu. Nowy szef nie uważał się za związanego żadnymi obietnicami i powiadomił mnie w upokarzających słowach, że nie dorosłem jeszcze do Sceny Narodowej. Żeby się pocieszyć, napisałem kilka sztuk, które nie zostały przyjęte. Harriet nadal śpiewała w Scala Teatern w siatkowych pończochach, wydekoltowana i zmuszona do śpiewania kupletu z refrenem: chętnie się rozbiorę, jeśli Bergman mnie zechce. Tymczasem cienie padły na nasz stosunek. Zatruwały nas demony mojej retrospektywnej zazdrości. Przeprowadziłem się do małego hotelu na najwyższym piętrze w gmachu Södra Teatern, z widokiem aż na Ladug?rdslandet i Lill- Jansskogen. Tam, w przystępie niezwykle głębokiej mizantropii, napisałem film, nazwany „Wieczorem kuglarzy". Gdy żaden dyrektor w stolicy nie pragnął moich usług, przyjąłem propozycję Teatru Miejskiego w Malmö. Harriet została też zaangażowana. Przenieśliśmy się bez żalu do trzypokojowego mieszkania w nowo zbudowanej dzielnicy miasta na drodze do Limhamn. Kupiłem kilka mebli, które odwieźliśmy do mieszkania. A potem popędziliśmy do teatru. Teatr Miejski w Malmö był na pozór wielkoduszną instytucją, gdzie opera, balet, operetka i dramat miały żyć ze sobą w zgodzie na dwóch scenach: jedna z nich była za duża (1700 miejsc) i nazywała się Wielka Bu, druga za mała (200 miejsc) i nazywała się Mała Pip. Projekt ten realizował nigdy nierozwiązaną kolizję między monumentalnym teatrem Pera Lindberga ze sceną na arenie i demokratyczną widownią a wymarzonym przez Knuta Stroma teatrem obrazów, stworzonym dla scenograficznych wizji w naśladownictwie Meyerholda i Reinhardta. Problemy akustyczne były nierozwiązywalne. Koncerty symfoniczne psuł zupełny brak rezonansu, dwudziestodwumetrowy otwór sceny nie nadawał się dla teatru mówionego, opera i operetka była zbyt oddalona od publiczności, a balet potykał się na wpuszczonych w podłogę sceny żelaznych szynach. Stosunkowo duży, ale źle wynagradzany personel obsługiwał to monstrum i dawał rocznie ponad dwadzieścia przedstawień. Samowładnym szefem był Lars-Levi Laestadius, potomek w prostej linii wielkiego wędrownego kaznodziei. Był oczytany, doświadczony, odważny i maniakalnie wyniosły, kombinacja nie do pogardzenia dla dyrektora teatru. Osiem lat w Teatrze Miejskim w Malmö stały się najlepszym okresem w moim dotychczasowym życiu. Zimą robiłem trzy inscenizacje, latem jeden albo dwa filmy. Miałem wolne ręce, moje prywatne życie przestało de facto istnieć, żyłem zamknięty w kolektywnym wysiłku, gdzie wszystko było nastawione na nasycenie naszego monstrum sprawnymi przedstawieniami teatralnymi. Wolny od kłopotów administracyjnych mogłem swobodnie poświęcić się pogłębianiu moich umiejętności zawodowych. Nasz teatr stawał się stopniowo ośrodkiem zainteresowania, wybitni aktorzy rozumieli korzyść, płynącą z robienia dobrego teatru w zimie i udziału w filmach Bergmana w lecie. Nasz zespół zaczął stawać się sprawny. Odważyliśmy się zapuszczać coraz to dalej w światową dramaturgię. Gdyby ktoś wpadł na pomys zapytać nas, dlaczego się tym zajmujemy albo jakie cele nam przyświecają, bylibyśmy prawdopodobnie zaskoczeni i nie potrafilibyśmy odpowiedzieć. Nie mogę przypomnieć sobie absolutnie żadnych politycznych, religijnych czy intelektualnych celów moich trzynastu przedstawień w Malmö. Wiedziałem, że teatr potrzebuje programów i że byłoby nonsensem serwowanie na dużej scenie „kawioru dla chłopków". Chodziło o to, by pokazywać efektywny, po prostu przekonujący repertuar. Ważne było także, by sam lokal przystosować do grania. Eksperymentując doszliśmy do wniosku, że przestrzeń sceniczna miała akustycznie i optycznie korzystny punkt mniej więcej o metr za budką suflera. Od tego punktu można było poruszać się kilka metrów w bok i parę metrów w głąb. Otrzymaliśmy w ten sposób prostokąt niespełna sześć metrów szeroki i cztery metry głęboki. Poza tą przestrzenią malała szybko możliwość oddziaływania aktora na widza. Na scenie o szerokości dwudziestu dwóch metrów i głębokości trzydziestu sześciu („scena obrotowa sięga na pół drogi do Ystad") istniała zatem przestrzeń do grania o wymiarach niespełna dwudziestu czterech metrów kwadratowych. Musieliśmy też odgrodzić boki widowni ruchomymi parawanami. Teatr mówiony mieścił w ten sposób nieco mniej niż tysiąc miejsc. Maszyneria okazała się przestarzała i zużyta, nowoczesne urządzenia oświetlające spoczywały na dnie Bałtyku w storpedowanym niemieckim statku transportowym i prowizorycznie zastąpiono je nastawnicą z 1914 roku. Personel techniczny, nieliczny i przeciążony pracą, był dość rozpijaczony. Istniały naturalnie wyjątki, ci harowali do upadłego, by zmusić naszego Golenia do funkcjonowania. Co rano przychodziłem punktualnie o pół do dziewiątej do teatru, zjadałem w kantynie śniadanie składające się z sześciu herbatników i filiżanki herbaty, odbywałem próby od pół do jedenastej do pierwszej, zjadałem jajka na szynce i wypijałem filiżankę mocnej kawy, kontynuowałem pracę do czwartej, chodziłem na posiedzenia, wykładałem w szkole dla adeptów teatralnych, pisałem scenariusze, ucinałem sobie drzemkę w moim anatomicznym fotelu, zjadałem obiad w kantynie, zawsze krwisty kawałek mięsa i jeden kartofel, przygotowywałem się na następny dzień, pracowałem nad wykładem albo kontrolowałem swoje przedstawienie. Gdy Harriet starła już szminkę i przebrała się, jechaliśmy do domu i spali. Nie mieliśmy już zbyt dużo sobie do powiedzenia. Jeździłem dość często do Sztokholmu, by pracować nad gotowymi albo zaplanowanymi filmami, i mieszkałem w moim jednopokojowym mieszkaniu na Grevturegatan, jadałem lunch w Miasteczku Filmowym i obiad zawsze w tym samym lokalu. Miałem dwie pary spodni i kilka flanelowych koszul, coraz bardziej podarte gatki, trzy swetry i dwie pary butów. Było to życie praktyczne i bez wymagań. Doszedłem do wniosku, że moje nieczyste sumienie jest kokieterią, gdyż moja udręka nigdy nie zdoła wyrównać szkód, których narobiłem. Prawdopodobnie odbywał się jakiś trudny do stwierdzenia proces oddolny. Miałem chroniczny katar żołądka, katar kiszek, wrzód żołądka, wrzód na dwunastnicy, często wymiotowałem i odczuwałem dotkliwe kurcze z następującymi po nich biegunkami. W jesieni 1955 roku po nakręceniu „Uśmiechu nocy" ważyłem pięćdziesiąt osiem kilo i położono mnie w Karolinska Sjukhuset, ponieważ podejrzewano raka. Zostałem gruntownie zbadany przez docenta Sture Helandera. Przyszedł raz po południu do mego pokoju i przyniósł ze sobą moje zdjęcie rentgenowskie. Usiadł i dokładnie mi wszystko zademonstrował. Określił moje dolegliwości jako „psychosomatyczne" i powiedział mi, że właśnie zaczął poważne studiowanie tego mało zbadanego problemu z pogranicza ciała i duszy. Doradził mi, żebym pił zsiadłe mleko, zalecenia tego trzymam się do dzisiaj. Był zdania, że cierpię na pewne reakcje alergiczne i muszę sam wypróbować, by stwierdzić, co znoszę, a czego nie znoszę. Promieniowała od niego kompetencja, życzliwość i mądrość. Zostaliśmy przyjaciółmi na całe życie. Namówiłem Victora Sjöströma do przyjęcia głównej roli w „Tam, gdzie rosną poziomki". Współpracowaliśmy już poprzednio w „Do radości", nie odczuwając jakiejś przemożnej potrzeby dalszej współpracy. Victor był zmęczony i chorowity, przy pracy należało mieć dla niego pewne względy. Między innymi musiałem przyrzec, że codziennie znajdzie się w domu na swój zwykły grog punktualnie o pół do piątej. Współpraca rozpoczęła się marnie. Victor był nerwowy, a ja spięty. Szarżował, zwróciłem mu uwagę, że gra dla galanterii. Natychmiast przyoblekł się w kwaśną niedostępność, oświadczywszy, że z pewnością znajdzie się ktoś inny, kto mógłby zagrać tę rolę stosownie do moich życzeń, i że lekarz w każdej chwili gotów jest wystawić mu zaświadczenie o chorobie. Z chwilą, gdy na planie pojawiły się dziewczęta, atmosfera się poprawiła. Stary kokiet znalazł dużo zadowolenia w mile żartobliwej adoracji pań, flirtował z nimi, kupował im kwiaty i drobne prezenty. Niepostrzeżenie i prywatnie sfilmowałem Bibi Andersson w lekko wyciętej sukni z przełomu stulecia, jak siedzi na porośniętym łąką zboczu i karmi Victora poziomkami. On skubie wargami jej palce i oboje śmieją się, dla młodej kobiety jest to wyraźnie pochlebne, stary lew jest w widoczny sposób oczarowany. W przerwach między zdjęciami otaczaliśmy kołem Victora. Jak ciekawe dzieci domagaliśmy się, żeby opowiadał o dawnych czasach, o swojej pracy, o innych reżyserach, o Stillerze, o Charlesie Magnussonie, o aktorach, o starym Miasteczku Filmowym. Opowiadał chętnie i interesująco. Przyznawał, że często wpadał w desperację. Wtedy odchodził na bok, zostawał sam i tłukł głową o ścianę. Gdy napięcie zelżało, wracał na plan. często z guzem na głowie albo na czole... Nigdy nie uważał „Ingeborgi Holm", „Furmana śmierci" ani „Tego, którego biją po twarzy", za coś szczególnie godnego uwagi. Dostrzegał głównie błędy i irytował się na swój brak biegłości i energii. Zdumiewał się stale świeżą genialnością Stillera i nigdy nie marzył, by mierzyć się z kolegą. Opowiadał, że bardzo dokładnie zważał, by aktorzy wypowiadali słowa, które występowały w tekście. Czytający z ruchu warg głuchoniemi irytowali się, że w tekście było jedno, a aktorzy mówili coś całkiem innego. Mówił otwarcie o miłości do żony i o dramacie, kryjącym się za dramatem Berga Ejvinda i jego małżonki. Nagle zamilkł, zamknął się, stał się nieobecny duchem, twarz jego zmieniła się w maskę bólu. Praca nad filmem postępowała i pewnego dnia mieliśmy sfilmować scenę końcową: ukochane z młodości Isaka Borga prowadzą go na oświetlone słońcem wzgórze. W dali może widzieć swoich rodziców, którzy machając rękami przywołują go do siebie. Wybraliśmy odpowiednie miejsce na terenie Miasteczka Filmowego. O piątej po południu słońce oświetliło trawę, pozostawiając las w ciemności. Victor rozgniewał się, zrobił się złośliwy. Przypomniał mi o obietnicy: punkt o pół do piątej grog w domu. Błagałem go. Nic nie pomagało. Victor odmaszerował. W kwadrans później wrócił: co to, nie kręcimy tych cholernych scen? Nie był wcale przyjaźniej usposobiony, ale spełnił swój obowiązek. Podczas ujęcia z daleka szedł razem z Bibi przez rozświetloną słońcem trawę, pomrukiwał i był niedostępny dla wszelkich uprzejmości. Przygotowano zbliżenie, siedział na uboczu z głową wtuloną w ramiona, propozycję grogu na miejscu odrzucił pogardliwie. Kamera poszła w ruch, nastąpił klaps. Nagle otwarła się jego twarz, rysy zmiękły, stał się cichy i łagodny, moment łaski. I kamera była na miejscu. I pracowała. I laboratorium nie sknociło zdjęć. Dopiero o wiele później uderzyła mnie myśl, że cały ten teatr Victora wokół przyrzeczenia i grogu o pół do piątej i jego starczy gniew były tylko nieposkromionym strachem, że nie da rady, że będzie zanadto zmęczony, albo niedysponowany, albo nie dorośnie do roli. Nie chcę, nie mam siły, nie mają prawa tego ode mnie wymagać, nie chcę grać tej roli, zostałem oszukany, namówiony, nie chcę jeszcze raz tego samego, tego strachu, poczucia, że się nie nadaję, raz na zawsze sobie wyperswadowałem, że już nigdy więcej, nie muszę, nikt nie może mnie zmusić, jestem stary i zmęczony, wszystko to jest przecież bez sensu, po co ta męka? Niech was diabli wezmą, chcę być sam, odwaliłem swoją dniówkę, to okrutne dręczyć chorego człowieka, nie podołam temu. Choć może mimo wszystko. Pójdę i spróbuję. Sami będą sobie winni. To się nie uda, to nie może być dobre. Pójdę tam i stawię się, żeby udowodnić, że już dłużej nie mogę, nie mam siły. Udowodnię temu cholernemu smarkaczowi, że nie może poganiać starych, chorych ludzi bez końca. Dostanie namacalne potwierdzenie tej nieudolności, którą ja jego zdaniem zademonstrowałem już pierwszego dnia. Może tak myślał wtedy stary histrion. Jakie to znamienne, że dopiero dzisiaj, gdy jestem w niemal takiej samej sytuacji, zrozumiałem, co znaczył ten jego gniew. Nieodwołalnie skończyła się beztroska igraszka i znużenie szczerzy zęby. Strach przed nieudolnością atakuje i sabotuje zdolności. Dawniej latałem bez przeszkód i unosiłem innych. Dziś potrzebuję ufności i zapału innych, inni muszą mnie unosić, żebym nabrał ochoty do latania. Kiedy po raz drugi zaczęliśmy pracę nad „Tańcem śmierci", u Andersa Eka stwierdzono leukemię. Wywoływała ciężkie bóle, które łagodzono silnymi środkami. Każdy ruch przysparzał mu udręki i kulminacyjny punkt dramatu, taniec z szablą, okazał się niemożliwy do wykonania i przesunięty został na później, ponieważ lekarz mgliście obiecał, że bóle ustaną w miarę postępu kuracji. Nasze próby były dziwaczne, godziny wlokły się powoli. Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, że zamiar jest niewykonalny, ale z naturalnych powodów chciałem, żeby Anders Ek wycofał się samorzutnie. A on tego nie zrobił. Pracowaliśmy ze sobą od początku lat czterdziestych, kłóciliśmy się i obrażali nawzajem, godziliśmy się, znowu się awanturowaliśmy, rozstawaliśmy, rozmyślaliśmy się i zaczynaliśmy od początku. „Taniec śmierci" miał być szczytowym punktem naszej współpracy. Koledzy byli najwyższej miary: Margaretha Krook i JanOlof Strandberg. Widziałem teraz z przykrością i zmartwieniem, jak Anders Ek wcielał własny strach przed śmiercią w strach Kapitana. Identyfikował się z nim. Strindbergowskie słowa, kreślące obraz żałosnego, nieco komicznego hipochondryka, stały się w interpretacji Andersa Eka stoicko opanowaną, ale wyraźnie przejawiającą się zgrozą samuraja. Było to ohydne, bezwstydne, beznadziejne, praca teatralna stała się błazenadą. Pewnego ranka wezwano mnie do garderoby Andersa Eka. Siedział przy stole do charakteryzacji z dłońmi opartymi na blacie. Twarz jego, silnie oświetlona jesienną poświatą, była szara z bezsenności i bólu. Oświadczył, że rezygnuje, że stałe zażywanie tabletek przeciwbólowych zaćmiło jego osąd. Zdał sobie w końcu sprawę, że używał własnego strachu przed śmiercią, by odegrać Kapitana. Wyrzucał mi smutno, że milczałem. Aktorzy i ja spotkaliśmy się w biurze Cinematographu na najwyższym piętrze w starym domu w podwórzu. Mieliśmy razem przeczytać „Sonatę jesienną". Ingrid Bergman wygłosiła swoją rolę grzmiącym głosem, gestykulując i robiąc miny. Wszystko już wyuczone i ułożone przed lustrem. Był to szok. Rozbolała mnie głowa, a script-girl wyszła na schody i płakała ze zgrozy, tyle fałszywych tonów nie słyszał nikt od lat trzydziestych. Gwiazda dokonała swoich własnych skreśleń i wzbraniała się używać brzydkich słów. Oświadczyła, że cała ta historia jest dosyć nudna i należałoby ją ożywić kilkoma dowcipami: — Czemu jesteś takim nudziarzem, kiedy piszesz, Ingmarze? Kiedy indziej potrafisz być naprawdę zabawny. — Wysłuchała preludium Chopina, które stanowi kulminację w pierwszym akcie filmu. Gra je najpierw córka, a później matka: — Mój Boże, ten nudny kawałek ma być grany dwa razy? Ależ Ingmar, to przecież nonsens, publiczność zaśnie, mogłeś przynajmniej znaleźć coś ładnego i trochę krótszego, to przecież będzie za nudne, zaziewam się na śmierć. Ingrid Bergman gra słynną pianistkę. Wszyscy pianiści odczuwają ból w krzyżu z wyjątkiem może Rubinsteina. Pianista, którego boli krzyż, leży chętnie jak długi na podłodze. Chciałem, żeby Ingrid leżała na podłodze w czasie jednego ze swoich rozrachunków. Roześmiała się: — Zupełny z ciebie wariat, drogi Ingmarze. To przecież jest poważna scena. Nie mogę chyba grać poważnej sceny leżąc na podłodze. To będzie śmieszne. Publiczność to wyśmieje. Naturalnie nie ma znów tak bardzo z czego się śmiać w tej żałosnej historii, ale dlaczego musisz koniecznie kusić ludzi, by śmiali się w niewłaściwym miejscu, możesz mi to wytłumaczyć? Nasza nader trudna praca zaczęła się pod budzącymi niepokój auspicjami. Towarzystwa asekuracyjne odmówiły podpisania ubezpieczenia Ingrid Bergman, ponieważ była ona operowana na raka. W tydzień po rozpoczęciu zdjęć doniesiono z Londynu, dokąd Ingrid pojechała na kontrolne badanie, że znaleziono dalsze przerzuty i że musi ona stawić się tam natychmiast na nową operację i naświetlania. Oświadczyła, że zamierza najpierw skończyć film i zapytała rzeczowo, czy nie moglibyśmy skrócić jej udziału o kilka dni. Gdyby to się okazało niemożliwe, pozostałaby przez cały umówiony czas. Kontynuowała prace, jakby nic się nie stało. Zrzędzenie z pierwszych dni przemieniło się w dzielny profesjonalny atak. Zarzuciła mi brak szczerości i zmusiła do mówienia bez ogródek. Mówiłem jej dokładnie to, co myślałem, spieraliśmy się i oglądaliśmy zdjęcia w takim zakresie, w jakim sobie tego życzyła. Równocześnie Ingrid odkryła fenomen, z którym nigdy się nie spotkała w swoim życiu zawodowym. Wśród wielu kobiet w ekipie filmowej, silnych i samodzielnych, doświadczonych zawodowo i prywatnie, istniała zgodność i siostrzane uczucia. Była tam Katinka Farago, kierownik produkcji, Inger Persson, która odpowiadała za kostiumy, Cilla Drott, charakteryzatorka, Sylvia Ingmarsson, montażystka, Anna Asp, scenografka, Kerstin Eriksdotter, scriptgirl, moja żona Ingrid, kierowniczka biura, Liv Ullmann, aktorka. Ingrid z wdzięcznością dała się wciągnąć w tę silną wspólnotę i mogła na krótkie chwile znaleźć spokój w niesentymentalnym siostrzanym przywiązaniu. W zardzewiałym blaszanym pudełku, które woziła ze sobą po świecie, przechowywała kilka kawałków filmu z dzieciństwa i dorastania. W ciągu czternastu minut można było zobaczyć małego brzdąca na kolanach pięknej matki, odzianą w żałobę dziewczynkę przy grobie matki, chudą pannicę śmiejącą się i śpiewającą przy fortepianie, mile uśmiechniętą młodą kobietę, podlewającą róże w cieplarni. Ingrid trzęsła się o swój film. Z pewnymi trudnościami zdołałem go pożyczyć, żeby zrobić nowy negatyw i nową kopię z wytartej i z obawą poddawanej temu ryzyku nitratowej taśmy. Ingrid przyjmowała swoją chorobę z gniewem i zniecierpliwieniem, ale jej mocne ciało załamywało się, jej umysł zżerała choroba. W studio była nadzwyczaj zdyscyplinowana. Najpierw protestowała, ale potem zazwyczaj się podporządkowywała, znajdując podnietę w fakcie, że decydował ktoś inny. Pewnego dnia rano odwróciła się gwałtownie i wymierzyła mi (na niby?) policzek, mówiąc, że mnie rozedrze na strzępy, jeśli natychmiast nie powiem jej, jak ta scena ma być zrobiona. Odparłem, wściekły z powodu niespodziewanego ataku, że prosiłem ją setki razy, żeby nie robiła nic, i że tylko cholerni amatorzy sądzą, że w każdym momencie trzeba coś robić. Drwiła żartobliwie, ale ostro z mojej reputacji instruktora. Odparłem w tym samym tonie, że ubolewam nad reżyserami, którzy byli zmuszeni pracować z nią w dniach jej potęgi. Wymieniliśmy kilka replik w tym stylu, zaczęliśmy się śmiać, potem weszliśmy do studio, gdzie czekano z pewną ciekawością. Ingrid umilkła, powieki jej obrzmiały jak w powstrzymywanym płaczu, surowa maska opadła i kamera zarejestrowała twarz cierpiącego człowieka. Podczas zdjęć sporządzono dokumentację filmową, niemal pięć godzin gotowego filmu. W pół roku później Ingrid przyjechała w odwiedziny na F?rö. Nalegała, żeby zobaczyć dokumentację, która nie była dla niej całkiem pochlebna. Gdy pokaz się skończył, siedziała przez kilka chwil w milczeniu, co było bardzo niezwykłe jak na Ingrid. Potem powiedziała niepowtarzalnym tonem: — Ten film powinnam była zobaczyć, nim rozpoczęłam zdjęcia. Raz po południu siedzieliśmy na uboczu za dekoracjami i czekaliśmy, aż oświetlenie będzie gotowe. Był półmrok i siedzieliśmy każde w swoim rogu wytartej skórzanej kanapy. Ingrid zrobiła gest bardzo niezwykły dla aktorki: przesunęła ręką po twarzy, kilka razy. Potem odetchnęła głęboko i spojrzała na mnie, bez życzliwości czy szukania kontaktu. — Wiesz, że żyję pożyczonym czasem — uśmiechnęła się nagle. — On borrowed time. Jeden z naszych największych aktorów wszech czasów, genialny odtwórca niezliczonych królów, bohaterów, łotrów, obłudników, komicznych błaznów, postaci strindbergowskich i znowu królów, człowiek, za którym szła procesja potężnych cieni, dotknięty został w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat zakłóceniami krążenia w lewej nodze. Operacja była konieczna. Odmówił poddania się jej i ogarnął go lęk przed śmiercią. Dla niego teatr był Życiem, a Dramatyczny — Bezpieczeństwem. Obecnie między nim a Śmiercią była tylko Pustka. Mimo ciężkich bólów w dalszym ciągu grał swoje role. Po jakiejś premierze dziękowałem mu za wybitną kreację. Siedział w swojej garderobie, wciąż jeszcze ucharakteryzowany z chorą nogą na krześle, odziany w brudny płaszcz kąpielowy. Popatrzył na mnie z chłodną pogardą w lustrze do charakteryzacji i powiedział: — Idź do diabła z twoimi cholernymi pochlebstwami. Wiem, co sobie myślisz. Królowie, łotrzy, postaci strindbergowskie, obłudnicy, komiczne błazny stali w milczeniu wokół niego, oglądałem ich od dziecka. Nienawiść aktora wyraźnie się skrystalizowała. Nie byłem dla niego wcale szefem teatru, który składa mu hołd, lecz obłudną świnią, która zmieniła jego artystyczne foyer w stołówkę, wygnała go z Dużej Sceny na Małą, odmówiła mu grania Króla Leara. Byłem winien bólu w jego sinoczarnej stopie, to ja wypuściłem Śmierć z rekwizytorni. Gdy role i przedstawienia stopniowo ustały, wlókł się do teatru i zajmował posterunek przy tablicy ogłoszeń, którędy wszyscy przechodzili. Szalał jak Filoktet, nieogolony, nieumyty i pijany. Ze zgrozą bijącą z hipnotycznoniebieskich oczu zaczepiał przechodzących, trzymał ich za guzik i wypluwał swoją nienawiść do Hitlera- Bergmana. Cisza pogłębiała się, cienie nie miały oczu, lustro było stłuczone, odłamki odzwierciedlały pustkę. Ochrypły, dobrze znany głos odbijał się echem w klatce schodowej, wszyscy byli udręczeni, oniemiali, nikt mu nie odpowiadał. Dzień po dniu stał tam w swym ostatnim przerażającym występie w teatrze, gdzie był królem nad wszystkimi królami. Otaczała go procesja cieni, milcząca, ale dostrzegalna. Nieznajomy. Hamlet. Ryszard III. Öländer. Hickory. Ojciec. Brendel. Kapitan Edgar. Örin. James Tyrone. Edyp. Pius VII. Oficer. Gustaw Waza. Göran Persson. Stary Hummel. Gustaw III. Karol XII. Przyszedłem do Dramatycznego wprost z Teatru Miejskiego w Malmö, mimo wspaniałych aktorów udało mi się zrobić niedobre przedstawienie „Czajki" i poprosiłem o urlop, by móc poświęcić się filmowi. Nagle osiągnąłem sukces, zarobiłem pieniądze, ustąpiła neuroza zrodzona ze strachu o utrzymanie rodziny. Zmęczyła mnie w końcu cygańska egzystencja i ożeniłem się z Käbi Laretei, z zawodu pianistką. Sprowadziliśmy się do okazałej willi w Djursholm, gdzie zamierzałem prowadzić dobrze zorganizowany mieszczański żywot. Wszystko to było nową i heroiczną inscenizacją, która szybko zmieniła się w nową i heroiczną katastrofę. Dwoje ludzi w pogoni za własną tożsamością i bezpieczeństwem pisze sobie nawzajem role, które akceptują z silnej potrzeby, by sobie nawzajem dogodzić. Maski ulegają szybko spękaniu i opadają na ziemię przy pierwszej burzy. Nikt nie ma cierpliwości patrzeć na twarz drugiego. Oboje odwracając oczy krzyczą: spójrz na mnie — ale nikt nie patrzy. Wszelkie wysiłki są bezowocne. Dwie samotności stają się faktem, niepowodzenie nie uznawaną rzeczywistością. Pianistka wyjeżdża na tourneé, reżyser reżyseruje, a dziecko powierza się kompetentnej osobie. Na zewnątrz obraz przedstawia ustabilizowane małżeństwo kontrahentów, którzy osiągnęli sukces. Dekoracja jest gustowna, a oświetlenie dobrze zaaranżowane. Pewnego popołudnia zadzwonił do montażowni minister kultury i zapytał, czy nie zechciałbym zostać szefem Teatru Dramatycznego. Spotkaliśmy się i z miejsca przedstawił swoje propozycje. Chciał, żebym zrobił nowoczesny teatr z Dramatycznego, który wprawdzie był wspaniałą instytucją, ale staroświecką od strony organizacji i administracji. Zwróciłem uwagę, że będzie to kosztować masę pieniędzy. Minister odparł, że jeśli j a tylko zrobię tę robotę, to on zapłaci koszty. Nieświadom nader relatywnej słowności polityków, nie zażądałem żadnej pisemnej gwarancji, lecz zapewniłem, że zrobię, co w mojej mocy, i że wywoła to dużo hałasu. Minister uważał, że to brzmi jak znakomite oświadczenie programowe, no i zostałem szefem Dramatycznego. Wyobrażam sobie, że pierwsza reakcja w teatrze była względnie pozytywna. Zarząd był wprawdzie niezbyt zadowolony, gdyż na miejsce ustępującego szefa wyznaczono poprzednio innego następcę, ale przełknięto gorzką pigułkę i przyjęto mnie z nieprzeniknioną uprzejmością. Ustępujący szef ze względów taktycznych trzymał w tajemnicy swoje odejście tak długo, jak się dało. Dlatego miałem tylko pół roku na przygotowanie mego pierwszego sezonu. Ponadto byłem na wiosnę związany wielką inscenizacją dla telewizji, a na lato filmem. Organizacja, którą zastałem w teatrze, nie funkcjonowała. Kierownictwa artystycznego prawie nie było. Sześciu zatrudnionych na stałe reżyserów przyjęło postawę wyczekującą. Musiałem samotnie borykać się z czytaniem sztuk, układaniem repertuaru, spisywaniem umów i planowaniem. Jednym z moich pierwszych posunięć w teatrze była demokratyzacja procesu decydowania. Biorąc jako model wiedeńskich filharmoników wprowadziłem wybieraną przez zespół reprezentację, składającą się z pięciu aktorów. Mieli oni razem ze mną kierować teatrem, odpowiadać za repertuar, angażować aktorów, uczestniczyć w obsadzie ról i mieć pełny wgląd w gospodarkę i administrację teatru. W razie braku jedności wymagane było głosowanie, w którym wszyscy włącznie z szefem mieli po jednym głosie. Reprezentacja ta była z kolei odpowiedzialna przed zespołem. W ten sposób chciałem wyeliminować zakulisową politykę, fałszywe pogłoski i intrygi. Aktorzy przyjęli moją propozycję z pewnym wahaniem. Zawsze jest wygodniej zachowywać się biernie i narzekać, że decyzje podejmowane są bez czyjegoś udziału, niż współodpowiadać. Wielu żywiło obawy przed zespołem, obawy, które szybko okazały się zupełnie nieuzasadnione. Reprezentacja wzięła na siebie pełną odpowiedzialność i z powagą uczestniczyła w zarządzaniu teatrem. Umiała decydować zdumiewająco obiektywnie, nie zważając na własne korzyści i ciasne, egoistyczne zapatrywania. Traktowano kolegów ze zrównoważoną przenikliwością i zrozumieniem. Szef, dostatecznie silny, by współdziałać z reprezentacją, miał nieocenione korzyści z jej poparcia — albo krytyki. Administracja była niedostatecznie obsadzona i przeciążona pracą. Sekretarz szefa teatru pełnił też funkcję rzecznika prasowego. Pracownie kostiumowe były w rozsypce. Etatowi scenografowie chorowali albo pili. Porozumienie było pojęciem nieznanym. W gmachu Dramatycznego znajdowała się obszerna restauracja, osławiona z powodu podłego jedzenia i podejrzanej klienteli. Wraz z ministrem obejrzeliśmy jej lokale. W pomieszczeniu do dzielenia mięsa zatkana była studzienka ściekowa, w ubikacji woda stała centymetr nad podłogą, a do kafelków pokrywających ściany kleiły się tłuste, szare robaki o wstrętnej konsystencji. Restauracja się wyprowadziła, a my wprowadziliśmy się na jej miejsce. Wszystko było zdewastowane, brudne, nieporęczne. Poprzednia przebudowa prawie w ogóle nie poprawiła sytuacji. Gdy pieniądze się skończyły, kierownictwo budowy przerwało roboty. I tak rury wentylacyjne z toalet pierwszego piętra zamiast sięgać aż do dachu wychodziły tuż za foyer. Przy pewnych kierunkach wiatru odór był zawiesisty. Także pod względem artystycznym istniały bolesne problemy. Jeden z najpoważniejszych nazywał się Olof Molander. Przez całe dziesięciolecia był on wielkim mistrzem teatru w stałej konkurencji z Alfem Sjöbergiem. Miał teraz ponad siedemdziesiąt lat. Starzenie się zaostrzyło jego niepokój, jego perfekcjonizm, jego wymagania wobec aktorów i współpracowników. Był ciężko udręczonym człowiekiem, który dręczył innych. Jego inscenizacje rozsadzały wszelkie granice czasu. Przez swoje humory wprawiał teatr w gorączkę, która nie była twórcza, lecz niszcząca. Nikt nie kwestionował jego genialności, ale coraz więcej osób odmawiało współpracy z nim. Dostałem od zarządu zadanie, by zawiadomić Olofa Molandera, że skończyła się jego działalność w Dramatycznym. Listownie poprosiłem go o spotkanie. Zdecydował się przyjść do mego pokoju. Jak zawsze był elegancki, w dobrze wyprasowanym garniturze, lśniąco białej koszuli, ciemnym krawacie, wyczyszczonych butach. Rozszczepił mu się paznokieć na ładnej białej dłoni, drażniło go to trochę. Lodowato przejrzyste spojrzenie tkwiło w jakimś punkcie za moim prawym uchem, ciężka, cezariańska głowa przechylona była nieco skośnie, na ustach miał niemal niedostrzegalny uśmieszek. Sytuacja była groteskowa. Olof Molander był człowiekiem, który pokazał mi najtajniejszą magię teatru. Jemu zawdzięczam moje pierwsze i najsilniejsze impulsy. Zadanie powierzone mi przez zarząd wydało mi się nagle niewykonalne. Ponadto zaczął od razu mówić o swoich planach na następny sezon: „Do Damaszku", wszystkie trzy części na Małej Scenie niewielkiej obsadzie i z ławką jako jedyną dekoracją. Mówiąc to obmacywał rozłupany paznokieć. Uśmiechał się, wzrok wlepił w ścianę. Uderzyło mnie nagle, że przeczuwa, co się stanie, że odgrywa scenę po to, by to wszystko było jeszcze bardziej przykre. — Doktorze Molander, mam polecenie kierownictwa. — Spojrzał na mnie po raz pierwszy i przerwał mi: — Ma pan polecenie kierownictwa, powiada pan, a sam nie ma pan nic na myśli? — Odparłem, że podzielam zapatrywanie kierownictwa. — A jakież jest to zapatrywanie, panie Bergman? — Uśmiech stał się nieco serdeczniejszy. — Jestem zmuszony powiedzieć panu, doktorze Molander, że nie będzie pan inscenizować w przyszłym sezonie żadnego przedstawienia w tym teatrze. — Uśmiech zgasł, duża głowa wykręciła się w prawo, bardzo biała dłoń zajmowała się nadal pękniętym paznokciem. — Ach tak, więc nie. — Potem zapadła cisza. Pomyślałem: — To niedorzeczne i popełniam straszliwą pomyłkę. Ten człowiek powinien być w Dramatycznym, nawet jeśli się rozpadniemy. Popełniam błąd. To jest błąd, straszliwa omyłka. — Pańska decyzja przysporzy panu sporo nieprzyjemności, pomyślał pan o tym, panie Bergman? — Sam pan był reżyserem, doktorze Molander. O ile wiem z historii teatru, podejmował pan wiele nieprzyjemnych decyzji. — Skinął potakująco głową i uśmiechnął się: — Prasa nie doceni pańskiej świeżej inicjatywy, panie Bergman. — Nie boję się prasy. W ogóle nie jestem szczególnie strachliwy, doktorze Molander. — Czyżby? — zapytał spokojnie i spojrzał na mnie. — Gratuluję panu. W takim razie pańskie filmy są zgrabnie wymyślone. Podniósł się gwałtownie: — Więc nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia, prawda? Pomyślałem: — Czy można zacząć od początku, naprawić szkodę, nie, już jest za późno i popełniłem pierwszą przeraźliwą pomyłkę jako szef teatru. — Wyciągnąłem rękę na pożegnanie. Nie przyjął jej. — Napiszę do zarządu — powiedział i wyszedł. Tradycyjnie już szef Dramatycznego uczestniczy we wszystkich decyzjach, od największych do całkiem mikroskopijnych. Tak było zawsze i tak jest nadal, mimo współdecydowania i nieustającego orkanu posiedzeń. Dramatyczny jest instytucją niepoprawnie autorytatywną, a jego szef ma duże możliwości kształtowania zewnętrznej i wewnętrznej działalności teatru. Lubiłem władzę, smakowała mi i była stymulująca. Moje życie prywatne natomiast rozwinęło się w wyrafinowaną katastrofę, ale unikałem oglądania jej, przebywając w teatrze od ósmej rano do jedenastej wieczór. Ponadto w ciągu moich czterdziestu dwóch miesięcy jako szef teatru zrobiłem siedem inscenizacji, dwa filmy i cztery scenariusze. Zespół był bardzo pracowity. Wystawialiśmy dwadzieścia dwie sztuki w sezonie, dziewiętnaście na Dużej i Małej Scenie i trzy dla młodzieży w Teatrze China. Płace aktorskie były marne, podwyższyłem je przeciętnie o czterdzieści procent, ponieważ uważałem, że aktor jest chyba równie potrzebny jak pomocnik pastora albo biskup. Wprowadziłem jeden dzień w tygodniu wolny od pracy, kiedy nie było prób i przedstawień. Bardzo zapracowani aktorzy ucieszyli się i wykorzystywali ten dzień, by sobie dorobić. Z początku nasze posunięcia spotykały się z zakłopotanym milczeniem, ale opór organizował się po szwedzku i kostycznie. Pozostali szefowie teatrów w kraju spotkali się „Pod Złotą Wydrą", by przedyskutować odpowiednie decyzje. Gwałtowna ekspansja jakiegoś teatru ściąga na siebie z oczywistych przyczyn wewnętrzną krytykę środowiskową. Zaczęła ona przeciekać do prasy popołudniowej. Krytykowano nasz teatr szkolny za to, że grał w Teatrze China, a teatr dziecięcy za to, że grał na Dużej Scenie. Uważano, że gramy za dużo, za mało, za często, za rzadko, zbyt wielu klasyków, zbyt wiele nowości. Obwiniano nas, że nie gramy nowszej szwedzkiej dramaturgii. Kiedy graliśmy nowszą szwedzką dramaturgię, rozszarpywano ją na sztuki. Wszystko to związane było z naszą Sceną Narodową przez wieki, stanowiło niezaprzeczalne fakty i nie można było nic na to poradzić. Nie pamiętam już dobrze, jak to wyglądało, myślę, że na swój sposób zabawnie, i strasznie, i śmiesznie. Przypominam sobie, że często ogarniał mnie strach przyprawiający aż o mdłości, a równocześnie paląca ciekawość każdego nowego dnia. Pamiętam, jak z mieszanym uczuciem paniki i wesołości wchodziłem na swój mostek kapitański po wąskich drewnianych schodach prowadzących do pokoi szefa i sekretarza. Nauczyłem się, że wszystko jest walką na śmierć i życie, ale wcale nie tak ważną, że rozsądek i nieporozumienie są jak syjamskie bliźnięta, że domieszka niepowodzeń jest dominująca, a brak ufności w siebie jest najniebezpieczniejszy ze wszystkiego, że rezygnacja dopada nawet najsilniejszego, a codzienne utyskiwanie przechodzi jak brzęczący dźwięk urządzenia alarmowego przez sufity i ściany: klniemy i narzekamy i sarkamy, ale często się śmiejemy. Ze ściśle zawodowego punktu widzenia moje lata jako szefa teatru były zmarnowane. Nie rozwijałem się, nie miałem czasu na przemyślenia i chwytałem się znowu wypróbowanych rozwiązań. Gdy o pół do jedenastej schodziłem na scenę, miałem głowę pełną przedpołudniowych problemów. Po próbie czekały mnie rozmowy i posiedzenia aż do późnego wieczoru. Sądzę, że Ibsenowska „Hedda Gabler" była jedyną z moich inscenizacji, która mi dała zadowolenie. Wszystko inne było pobieżną łataniną. Powodem, dla którego zająłem się „Heddą". było właściwie to, że Gertrud Fridh, jedna z wielu genialnych kobiet szwedzkiego teatru, nie miała żadnej wielkiej roli na jesień. Niechętnie zabrałem się do tej sztuki. Podczas pracy zza maski znakomitego architekta ukazała się twarz pisarza. Zdałem sobie sprawę, że Ibsen był mocno zaplątany w swoje meble, didaskalia, w swoje artystycznie, ale i pedantycznie skomponowane sceny, kwestie za sceną, arie i duety. Za wszystkimi tymi zajmującymi wiele miejsca zewnętrznymi rupieciami krył się obsesyjny, głębszy niż u Strindberga lęk przed zdemaskowaniem. Pod koniec pierwszego sezonu zaczęły wychodzić na jaw przeciwności. Nasza prapremiera „Trzech noży z Wei" Harry Martinsona, umieszczona w programie nieco rozwlekłego Festiwalu Sztokholmskiego, skończyła się solidną klapą. W kilka dni później nastąpiła premiera mojej komedii filmowej ,,O tych paniach", zakończona przekonującym i dobrze zasłużonym fiaskiem. Lato było gorące, ani ja, ani moja żona nie mieliśmy czasu ani ochoty, by szukać jakiegoś letniskowego domku na urlop. Mieszkaliśmy dalej w Djursholm, sparaliżowani burzliwym upałem i własnym przygnębieniem. Zanotowałem w moim sporadycznie prowadzonym dzienniku: Życie ma dokładnie taką wartość, jaką mu się przypisuje, sformułowanie z pewnością banalne. Dla mnie zrozumienie tego było tak nowe i zapierające dech w piersiach, że nie umiałem go urzeczywistnić. Mój stary asystent, zwany Timem, miał ciężkie lato. Był on tancerzem w balecie w Teatrze Miejskim w Malmö. Z powodu małego wzrostu nigdy, mimo swych umiejętności, nie dostawał większych partii. Gdy skończył czterdzieści dwa lata, poszedł na emeryturę. Zatrudniłem go jako pomocnika. Po sukcesie na arenie międzynarodowej moje życie bardzo się skomplikowało. Ktoś musiał odpowiadać na telefony i odpisywać na listy, zajmować się wypłatami i księgowością, załatwiać podstawowe sprawy organizacyjne, wziąć na siebie odpowiedzialną funkcję mojej „prawej ręki". Tim był człowiekiem schludnym, o wysokim czole, farbowanych włosach, małym eleganckim nosie i szeroko otwartych niebieskich oczach dziecka pod długimi rzęsami. Usta stanowiły bladą kreskę, bez goryczy. Był obowiązkowy, dowcipny i wesoły, opętany teatrem, ale brzydzący się miernotą. Żył szczęśliwie z przyjacielem, który był żonaty i miał kilkoro dzieci. Żona, rozsądna kobieta, pozwalała na ten stosunek i zachęcała do niego. Dla mnie Tim stał się niezastąpiony, nasza przyjaźń rozwijała się bez większych komplikacji. Tragedia wydarzyła się nagle i niespodziewanie. Przyjaciel zakochał się w kimś innym. Tim został wyłączony z bezpiecznej wspólnoty rodzinnej i regularnego współżycia. Runął bezradnie w bagno alkoholizmu, narkomanii i seksu najbrutalniejszego rodzaju. Czułość i bliskość przemieniły się w namiętność, prostytucję i bezwzględne wykorzystywanie. Schludny, punktualny, obowiązkowy, zaczął nagle zaniedbywać pracę i pokazywać się otwarcie z dziwnymi indywiduami, które go maltretowały. Czasem nie było go przez kilka dni, czasem dzwonił i zasłaniał się grypą żołądkową, zawsze grypą żołądkową. Skłoniłem go, aby poszukał opieki psychiatrycznej — nic nie pomagało. Szeroko otwarte oczy przygasły i nabiegły krwią, wąskie usta były coraz bardziej zgorzkniałe, makijaż coraz bardziej niedbały, z włosów łuszczyła się farba, a odzież cuchnęła dymem papierosowym i perfumami. U pedałów nie ma wierności, ponieważ nie możemy mieć dzieci, nie sądzisz, że byłaby ze mnie całkiem dobra mama? Człowiek zmuszony jest żyć z nosem tak głęboko w gównie, że się dusi. Nie jest to akurat czułość i bliskość, jak myślisz? Nie wierze w zbawienie, nie, pełny brzuch i kropelka w tyłku, to moja ewangelia. Może to i lepiej dla nas obu, że ze sobą nie żyjemy. To by tylko stworzyło zazdrość i nieprzyjaźń, ale mimo to szkoda, że nigdy nie chcesz spróbować choć troszkę. Jestem zresztą z nas obu bogatszy, bo jestem i kobietą, i mężczyzną. Ponadto jestem cholernie chytry, bardziej niż ty. Tim umarł w pewien niedzielny poranek, gdy odziany w dres z figurkami Kaczora Donalda na kuchennym fartuszku przyrządzał sobie śniadanie. Upadł i nie podniósł się już z podłogi, śmierć nastąpiła prawdopodobnie w kilka sekund. Dobra śmierć dla małego dzielnego człowieka, który o wiele bardziej bał się miłosiernej śmierci niż bestialskiego życia. Do chóru w „Alkestis" Alf Sjöberg wybrał rosłe młode aktorki, a wśród nich obiecującą Margarethę Byström, która właśnie ukończyła szkołę aktorską. Jakiś inny reżyser chciał ją zaangażować do dużej roli. Przeniosłem ją samowolnie, nie pytając Sjöberga. Decyzja ta została zatwierdzona przez reprezentację i listę ról przybito na tablicy ogłoszeń. W kilka godzin później rozległ się ryk, który przeniknął przez podwójne dobrze izolowane drzwi i grube na metr ściany gabinetu szefa. A potem znowu trzask i wrzask. Do pokoju wtargnął Alf Sjöberg, blady z gniewu, i zażądał, abym natychmiast zwrócił mu Margarethę Byström. Oświadczyłem, że to niemożliwe, że trzeba dać jej wreszcie porządną szansę, a ponadto nie ustąpię przed dyktatem. Sjöberg ryknął, że w końcu da mi po pysku. Wycofałem się za stół do posiedzeń i powiedziałem coś o cholernych, godnych parobka manierach. Rozwścieczony reżyser odparł, że zwalczałem go od pierwszego dnia i że wreszcie miarka się przebrała. Podszedłem do niego mówiąc, by mnie uderzył, jeśli sądzi, że tego rodzaju argumentacja na coś się przyda. Wywołałem przestraszony uśmiech. Sjöberg trząsł się cały, twarz mu drgała. Obaj oddychaliśmy ciężko. Powiedział, że teraz będę musiał tańczyć tak, jak on mi zagra. W tym momencie zdaliśmy sobie obaj sprawę z szalonego komizmu sytuacji, ale daleko nam było do śmiechu. Sjöberg usiadł na najbliższym fotelu i zapytał, jak dwóch stosunkowo dobrze wychowanych ludzi może zachowywać się tak idiotycznie. Przyrzekłem, że dam mu Margarethę Byström, jeśli reprezentacja zezwoli na zmianę. Zrobił pogardliwie odmowny gest i opuścił pokój. Przy następnym spotkaniu nie mówiliśmy o tej sprawie. Potem wyniknęły jeszcze inne znaczne różnice zdań w sprawach i artystycznych i ludzkich, ale odnosiliśmy się do siebie uprzejmie i bez urazy. Pierwszy raz poszedłem do Dramatycznego na Boże Narodzenie 1930 roku. Grano baśniową sztukę Geijerstama „Duży Klas i Mały Klas". Reżyserem był Alf Sjöberg, miał wtedy dwadzieścia siedem lat. Była to jego druga inscenizacja. Pamiętam ją szczegółowo, światło, obrazy, wschód słońca nad małymi elfami w stroju ludowym, łódkę na rzece, stary kościół ze Świętym Piotrem jako odźwiernym, przekrój domu. Siedziałem w drugim rzędzie z boku na drugim piętrze, blisko drzwi wejściowych. Czasem, w cichej godzinie miedzy próbą a przedstawieniem, siadam na swoim miejscu, pozwalam sobie popaść w nostalgię i czuję z każdym uderzeniem pulsu, że ten niefunkcjonalny i leciwy lokal jest moim prawdziwym domem. Ta wielka sala w ciszy i półmroku, jest — zamierzałem po dużym wahaniu napisać: początkiem i końcem, i niemal wszystkim między nimi. Napisane czarno na białym wygląda to śmiesznie i przesadnie, ale nie umiem znaleźć zwięźlejszego sformułowania, więc musi to już tak zostać: początek i koniec, i niemal wszystko między nimi. Alf Sjöberg opowiadał raz, że nigdy nie potrzebował linijki ani miarki, gdy rysował powierzchnię sceny, by naszkicować scenerie. Ręka wiedziała, jaka jest dokładna skala. Pracował w Dramatycznym od swego debiutu jako pełen pasji, młody aktor (jego nauczycielka, Maria Schildknecht, mówiła: bardzo utalentowany młody aktor, ale tak cholernie leniwy, że został reżyserem). Nie opuścił Dramatycznego do śmierci, dwa czy trzy razy gościł w innych teatrach, ale pozostał wierny Dramatycznemu, stał się jego księciem i więźniem. Myślę, że nigdy nie spotkałem człowieka z tak wyraźnymi przeciwnościami w charakterze: jego twarz wyglądała jak maska kukiełki Kasperle, gdzie wszystko jest kontrolowane wolą i niezwykłym wdziękiem. Pod stanowczym wyrazem twarzy walczyły albo godziły się z sobą socjalna niepewność, intelektualna pasja, samokrytycyzm, samooszukiwanie się, odwaga i tchórzostwo, czarny humor i śmiertelna powaga, łagodność i brutalność, niecierpliwość i bezgraniczna wytrwałość. Jak wszyscy reżyserzy, grał i on rolę reżysera. A że był utalentowanym aktorem, kreacja ta była przekonywająca: wizjoner i praktyk w jednej osobie. Ze swojej strony nigdy nie rywalizowałem z Sjöbergiem. W teatrze był ode mnie lepszy, fakt ten akceptowałem bez goryczy. Jego przedstawienia Szekspirowskie ogarniały moim zdaniem wszystko. Nie miałem tu nic do dodania, wiedział więcej ode mnie, patrzył głębiej niż ja i przedstawiał to, co widział. Jego szczodrość spotykała się często ze skąpą i bezbarwną krytyką. Nie przeczuwałem, że dotykało go to szarobure narzekanie. Najdotkliwiej ugodzony został przypuszczalnie przez naszą prowincjonalną rewolucję kulturalną. W odróżnieniu ode mnie Sjöberg był politycznie zaangażowany i mówił, że teatr jest jego bronią. Gdy ruch polityczny powiał nad Dramatycznym, chciał razem z młodymi pójść na barykady. Z wielką goryczą czytał, że Dramatyczny powinno się spalić, a Sjöberga i Bergmana najlepiej powiesić na Nybroplan. Możliwe, że jakiś dzielny naukowiec odważy się pewnego dnia zbadać, jak ruch w roku sześćdziesiątym ósmym zaszkodził bezpośrednio i pośrednio naszemu życiu kulturalnemu. Jest to możliwe, ale mało wiarygodne. Sfrustrowani rewolucjoniści trzymają się nadal mocno swoich biurek w redakcjach i mówią gorzko o „odnowie, która utknęła". Nie zdają sobie sprawy (bo i jakże by mogli), że ich działanie było śmiertelnym ciosem przeciw ewolucji, której nigdy nie wolno oddzielać od jej korzeni. W innych krajach, gdzie wielu poglądom wolno krzewić się równocześnie, nie próbowano likwidować tradycji i wykształcenia. To tylko w Chinach i w Szwecji wyszydzano i upokarzano artystów i nauczycieli. Ja sam, na oczach mojego syna, zostałem wypędzony z państwowej szkoły teatralnej. Gdy stwierdziłem, że młodzi adepci muszą uczyć się techniki aktorstwa, żeby dotrzeć do ludzi z rewolucyjnym posłannictwem, wymachiwali małą czerwoną książeczką i gwizdali, przypochlebnie zachęcani przez ówczesnego rektora tej szkoły, Niklasa Bruniusa. Młodzi zorganizowali się szybko i zręcznie, objęli massmedia i pozostawili nas starych i steranych w okrutnej izolacji. Ja sam nie napotkałem prawie przeszkód w pracy. Moja publiczność znajdowała się w innych krajach, to ona zapewniała mi byt i utrzymywała mnie w dobrym humorze. Pogardzałem fanatyzmem, który znałem z dzieciństwa: ten sam emocjonalny muł z samego dna, tylko staw inny. Zamiast świeżego powietrza deformacja, sekciarstwo, nietolerancja, trwożliwe pochlebstwa i nadużycia władzy. Wzór się nie zmienił; idee biurokratyzują się i korumpują. Czasem idzie to szybko, czasem zabiera sto lat. W sześćdziesiątym ósmym roku poszło to szalenie szybko. Szkody, wyrządzone w krótkim okresie czasu, były zdumiewające i trudne do naprawienia. W ostatnich latach Alf Sjöberg dokonał wielu wielkich czynów. Przełożył i opracował „Zwiastowanie" Cłaudela, wiekopomne przedstawienie. Wystawił „Galileusza" Brechta, w masywnych murowanych blokach. Wreszcie „Szkołę żon", lekką, zwartą, ciemną, nie sentymentalną. Mieliśmy pokoje w tym samym korytarzu w głębi drugiego piętra, spotykaliśmy się często, spiesząc na próby i z prób lub posiedzeń. Czasem siadaliśmy na dwóch chwiejnych drewnianych krzesłach i rozmawialiśmy, plotkowaliśmy albo klęli. Rzadko zachodziliśmy do siebie, nigdy nie spotykaliśmy się prywatnie, siadywaliśmy tylko na drewnianych krzesełkach. Czasem siedzieliśmy tak przez wiele godzin, stało się to rytuałem. Dziś, kiedy spieszę do mego pokoju w pozbawionym okien, dusznym, sennie oświetlonym korytarzu, myślę sobie: może się spotkamy. Örebro zbudowało nowy teatr. Dramatyczny zaproszono do udziału w uroczystej inauguracji. Wybraliśmy nigdy przedtem nie publikowaną komedię Hjalmara Bergmana, słynnego, problemowego syna tego miasta. Sztuka nazywała się „Metresa Jego Łaskawości", nie pozbawiona była wdzięku, choć mało oryginalnie wykorzystywała postaci z „Testamentu Jego Łaskawości", plus uroczą, nagle pojawiającą się metresę. Uprosiłem Jego Łaskawość od dziesięcioleci, Olofa Sandborga, żeby znowu włożył mundur i przyprawił sobie nos. Był rozbawiony. W jakiś czas przed rozpoczęciem prób Olof Sandborg zachorował i musiał zrzec się roli. Uprosiłem Holgera Löwenadlera, żeby ją przejął. Podjął się tego bez entuzjazmu, ponieważ dobrze wiedział, że Sandborg był niezrównany i że nasi pomysłowi krytycy będą dokonywać uwłaczających porównań. Na kilka dni przed wyjazdem do Örebro reżyser Per-Axel Bränner dostał postrzału i musiał zostać w domu. Sam byłem od jakiegoś tygodnia porządnie przeziębiony, ale uznałem, że muszę uczestniczyć w uroczystości, żeby wygłosić przemówienie i wręczyć prezenty. Nowy teatr okazał się wstrętnym monstrum z betonu i solidnej pogardy dla sztuki aktorskiej. Oprócz tego Örebro posiadało jeden z najpiękniejszych teatrów w kraju, któremu ze szwedzką obojętnością dla tradycji kulturalnej pozwolono podupaść. Dzień przed premierą odbyliśmy próbę i założyliśmy światła. Anders Henrikson, który grał Wickberga, nagle poważnie zachorował i dostał ciężkich zawrotów głowy. Odmówił wezwania lekarza i postanowił grać, ponieważ w przeciwnym razie uroczystość by się rozpadła. Rano w dniu premiery miałem czterdzieści stopni gorączki i wymiotowałem bez przerwy. Zrezygnowałem i poprosiłem naszego dyrektora ekonomicznego, by poprowadził ten statek. Uroczysta inauguracja odbyła się. Lars Forssell napisał pełen wdzięku prolog, który odczytała Bibi Andersson, w kostiumie ze swojej popisowej roli Sagi, w sztuce teatralnej Hjalmara Bergmana pod takim samym tytułem. Właśnie zaczęła czytać, gdy jakiś mężczyzna w drugim rzędzie osunął się na podłogę martwy. Wyniesiono go i podjęto prolog w coraz dziwniejszym nastroju. Anders Henrikson czuł się fatalnie, ale zdołał wytrzymać przez cały wieczór. Było to makabryczne przedstawienie z suflerem w jednej z głównych ról. Krytyka była miażdżąca, a Andersa Henriksona wydrwiono w podzięce za jego dzielność. Wszyscy w teatrze są zabobonni, co jest zrozumiałe. Nasza sztuka jest irracjonalna, w pewnej mierze niewytłumaczalna i stale narażona na grę przypadków. Zadawaliśmy sobie (naturalnie żartobliwie) pytanie, czy Hjalmar Bergman wmieszał się w nasze wysiłki. Nie chciał przypuszczalnie, by wystawiono jego sztukę, i usiłował nam przeszkodzić. Wielokrotnie miałem podobne przeżycia. W ostatnich latach okazał mi swoje niezadowolenie Strindberg. Miałem robić „Taniec śmierci", przyszła policja i zabrała mnie. Kiedy miałem ponownie wystawić tę sztukę, ciężko rozchorował się Anders Ek. Odbywałem próby „Gry snów" w Monachium i Adwokat zwariował. Pracowaliśmy w kilka lat później nad „Panną Julią", i Julia dostała bzika. Planowałem wystawienie „Julii" w Sztokholmie i wyznaczona na Julię aktorka zaszła w ciążę. Kiedy zacząłem przygotowywać „Grę snów", scenograf popadł w depresję. Córka Indry zaszła w ciążę, a ja sam cierpiałem na jakąś tajemniczą i trudną do opanowania infekcję, wszystko to razem postawiło całe zamierzenie pod znakiem zapytania. Tyle przeciwności to nie przypadek. Z jakiegoś powodu Strindberg mnie nie chciał. Myśl ta smuciła mnie, ponieważ go uwielbiam. Pewnej nocy zadzwonił jednak i umówiliśmy się na spotkanie na Karlavägen. Byłem podniecony i pełen szacunku, ale pamiętałem, by prawidłowo wymawiać jego imię: Ogust. Był życzliwy, niemal serdeczny, widział „Grę snów" na Małej Scenie, ale ani jednym słowem nie wspomniał o pełnej miłości parodii „Groty Fingala". Następnego dnia rano zdałem sobie sprawę, że trzeba się liczyć z okresami niełaski, gdy człowiek zajmuje się Strindbergiem, ale że nieporozumienie zostało tym razem zażegnane. Wszystko to opowiadam jako zabawną historię, ale w głębi mego dziecinnego ducha uważam naturalnie, że to wcale nie jest takie zabawne. Duchy, demony i inne istoty bez nazwy i przynależności otaczały mnie od dzieciństwa. Kiedy miałem dziesięć lat, zamknięto mnie w trupiarni szpitala Sophiahemmet. Jeden z pracowników szpitala nazywał się Algot. Był duży i niezgrabny, miał krótko ostrzyżone żółtobiałe włosy, okrągłą jak kula głowę, białe brwi i wąskie, przenikliwe niebieskie oczy. Ręce miał pulchne i jasnoróżowe. Algot przewoził zwłoki i chętnie opowiadał o śmierci i umarłych, o agonii i śmierci pozornej. Trupiarnia składała się z dwóch pomieszczeń: kaplicy, gdzie bliscy ostatni raz żegnali swoich drogich zmarłych, i z wewnętrznego pomieszczenia, gdzie zwłoki doprowadzano do porządku po obdukcji. W pewien słoneczny dzień na przedwiośniu Algot zwabił mnie do wewnętrznego pomieszczenia i ściągnął prześcieradło z dopiero co przywiezionego trupa. Była to młoda kobieta o ciemnych długich włosach, pełnych ustach i okrągłej brodzie. Patrzyłem na nią długo, podczas gdy Algot zajmował się czymś innym. Nagle usłyszałem grzmot. Drzwi zewnętrzne zamknęły się i zostałem sam ze zmarłymi, piękną młodą kobietą i pięciorgiem czy sześciorgiem innych zwłok, które leżały na półkach wzdłuż ścian, ledwie przykryte poplamionymi prześcieradłami. Waliłem w drzwi i wołałem na Algota, ale to nie pomagało. Byłem sam ze zmarłymi albo z pozornie zmarłymi, ktoś mógł w każdej chwili podnieść się i uczepić się mnie mocno. Słońce świeciło przez mleczne szyby, cisza piętrzyła się nad moją głową, sklepieniem, które sięgało aż do nieba. Serce dudniło mi w uszach, trudno mi było oddychać i marzłem do szpiku kości pokryty gęsią skórką. Usiadłem na taborecie w kaplicy i przymknąłem oczy. Było to straszne, trzeba było uważać na to, co mogło się zdarzyć tuż za plecami, albo tam, gdzie się nie patrzyło. Ciszę przerywał głuchy pomruk. Wiedziałem, co to znaczy. Algot opowiadał mi, że umarli puszczają wiatry, dźwięk ten nie był jakoś przerażający. Kilka postaci przeszło przed kaplicą, słyszałem głosy, niewyraźne sylwetki pojawiały się za oszklonymi oknami. Ku własnemu zdumieniu nie wołałem, lecz milczałem nie ruszając się. Powoli znikli i głosy zamarły. Ogarnęła mnie nagle gwałtowna chętka, która piekła mnie i łechtała. Wstałem, jakaś siła pognała mnie do pokoju ze zmarłymi. Młoda dziewczyna, którą właśnie przywieziono po obdukcji, leżała na drewnianym stole na środku pokoju. Ściągnąłem prześcieradło i obnażyłem ją. Była całkiem naga pomijając plaster, który rozciągał się od gardła do kości łonowej. Podniosłem rękę i dotknąłem jej ramienia. Słyszłem o chłodzie śmierci, ale skóra dziewczyny nie była zimna, była gorąca. Przeniosłem dłoń na jej pierś, małą i obwisłą z czarną, sterczącą sutką. Na brzuchu rósł ciemny meszek, oddychała, nie, nie oddychała, czyżby otworzyły się jej usta? Widziałem białe zęby, obnażone pod zaokrągleniem warg. Przesunąłem się tak, że mogłem widzieć jej płeć, której chciałem dotknąć, ale nie śmiałem. Zobaczyłem teraz, że ona przygląda mi się spod na pół przymkniętych powiek. Wszystko się zamazało, czas się skończył, a silne światło stało się jeszcze silniejsze. Algot opowiadał o jakimś koledze, który chciał zażartować z młodej pielęgniarki. Włożył amputowaną dłoń pod kołdrę w jej łóżku. Gdy pielęgniarka nie przyszła na poranną modlitwę, szukano jej w pokoju. Siedziała naga żując amputowaną dłoń, odgryzła kciuk i wsadziła sobie w srom. Teraz ja miałem zwariować w taki sam sposób. Rzuciłem się do drzwi, które otwarły się same. Młoda kobieta pozwoliła mi uciec. Już w „Godzinie wilków" usiłowałem przedstawić to wydarzenie, ale nie udało mi się i wyciąłem całą sekwencję z filmu. Wraca to w prologu do „Persony" i uzyskuje ostateczną formę w „Szeptach i krzykach", gdzie umarła nie może umrzeć i zmuszona jest niepokoić żywych. Duchy, diabły i demony, dobre, złe albo tylko przykre. Dyszały mi w twarz, przepychały się, kłuły szpilkami, ciągnęły za sweter. Mówiły, syczały albo szeptały, wyraźnymi głosami, niezbyt zrozumiałymi, ale niemożliwymi do zignorowania. Przed dwudziestu laty przeszedłem operację, był to niewielki zabieg, ale musiano mnie uśpić. Przez pomyłkę dostałem zbyt mocną narkozę. Sześć godzin mego życia zniknęło. Nie pamiętam żadnych snów, czas przestał istnieć: sześć godzin, sześć mikrosekund albo wieczność. Operacja udała się. W całym swoim świadomym życiu zmagałem się z bolesną i pozbawioną radości kwestią Boga. Wiara i niewiara, wina, kara, łaska i odrzucenie były nieodpartą rzeczywistością. Moje modlitwy cuchnęły trwogą i błaganiem, przeklinaniem, wdzięcznością, ufnością, odrazą i rozpaczą: Bóg mówił, Bóg milczał, nie odwracaj ode mnie Swego oblicza. Zaginione godziny operacji dawały uspokajającą informację: rodzisz się bez celu, żyjesz bez sensu, życie ma swój własny sens. Gdy umierasz, gaśniesz. Z bytu przechodzisz w niebyt. Żaden bóg nie musi koniecznie zamieszkiwać wśród naszych coraz to bardziej nerwowych i kapryśnych atomów. Ta moja świadomość przyniosła ze sobą pewne bezpieczeństwo, które zdecydowanie wyparło trwogę i zamęt. Natomiast nigdy nie negowałem mego drugiego (czy pierwszego) życia, mego życia duchowego. Gdy wróciłem do domu z Örebro, miałem czterdzieści jeden stopni gorączki i byłem prawie nieprzytomny. Wezwany lekarz stwierdził obustronne zapalenie płuc. Nafaszerowano mnie antybiotykami, leżałem w łóżku i czytałem sztuki. Powoli stanąłem na nogi, ale nie byłem jeszcze całkiem zdrów, dostawałem wciąż napadów gorączki, która utrzymywała się przez kilka dni. W końcu umieszczono mnie w szpitalu Sophiahemmet na przebadanie. Mój pokój wychodził na park, żółtą plebanię na wzgórzu i kaplicę grobową, dokąd wchodziły i skąd wychodziły ubrane na czarno osoby z trumnami albo bez trumien. Znalazłem się z powrotem w punkcie zerowym. Tak często, jak mogłem, udawałem się do teatru, żeby zdementować pogłoskę o czekającym mnie rychło zgonie. Zresztą mój stan się pogorszył. Wystąpiły nagłe zakłócenia równowagi. Zmuszony byłem zupełnie nieruchomo wpatrywać się w jakiś punkt w pokoju. Jeśli poruszyłem głową, waliły się na mnie ściany i meble i wymiotowałem. Wyglądałem jak starzec, stawiałem ostrożnie jedną stopę przed drugą, czepiałem się framug drzwi i mówiłem powoli. Któregoś dnia dolegliwości zelżały, stałem się niemal normalny. Ingrid von Rosen, droga przyjaciółka, wsadziła mnie do samochodu i zabrała do Sm?dalarö. Był wietrzny, słoneczny dzień kwietniowy z płatami śniegu na stokach północnych i ciepłem w miejscach zacisznych. Usiedliśmy na schodkach letniego domku koło starego dębu, jedliśmy kanapki i piliśmy piwo. Ingrid i ja znaliśmy się od siedmiu lat. Nie mieliśmy zbyt wielu tematów do rozmowy, ale lubiliśmy być ze sobą. Stosowałem się do szpitalnej rutyny: wstawałem wcześnie, zjadałem śniadanie, zdobywałem się na krótką przechadzkę po parku, dzwoniłem do teatru, aby roztrząsać ostatnie katastrofy, czytałem gazety i zasiadałem do biurka, żeby spróbować, czy mimo wszystko potrafię dokonać czegoś twórczego. Musiałem czekać miesiąc albo dłużej, nim obrazy, nieskończenie opornie, wyzwoliły się z mojej świadomości i dały się kształtować w wątpliwych słowach i niezdarnych zdaniach. Miałem ze Svensk Filmindustri kontrakt na film z początkiem zdjęć w czerwcu, miała to być solidna kolubryna pod nazwą „Kanibale". Pod koniec marca zdałem sobie sprawę, że przedsięwzięcie jest nierealne i zaproponowałem dlatego mały film z dwiema kobietami. Gdy szef przedsiębiorstwa grzecznie zapytał, o czym to ma traktować, odparłem wymijająco, że chodzi o dwie młode kobiety, które siedzą na plaży w dużych kapeluszach, zajęte porównywaniem swoich dłoni. Szef zachował maskę i oświadczył entuzjastycznie, że to wspaniały pomysł. Z końcem kwietnia siedziałem więc przy biurku w moim szpitalnym pokoju i obserwowałem, jak wiosna budzi się wokół plebanii i trupiarni. Obie kobiety wciąż jeszcze porównywały swoje dłonie. Pewnego dnia odkryłem, że jedna z nich była niema jak ja sam. Druga była gadatliwa, gorliwa i opiekuńcza jak ja sam. Nie miałem siły pisać scenariusza w zwykłym trybie. Sceny rodziły się z niesłychanym trudem, ledwie mogłem formułować słowa i zdania. Połączenia między maszynerią wyobraźni i kołem zębatym materializacji były zerwane albo poważnie uszkodzone. Wiedziałem, co chcę powiedzieć, ale nie umiałem tego wyrazić. Praca wlokła się w ślimaczym tempie z dnia na dzień, przerywana atakami gorączki, zakłóceniami równowagi i znużeniem beznadziejnością. Zaczęło brakować czasu. Trzeba było angażować aktorów. Tu miałem pewność. Czasem w tygodniu jadłem obiad u mego przyjaciela i lekarza Sture Helandera. Był on zapalonym amatorem fotografem. Koło Lofotów nagrywano Hamsunowskiego „Pana" pod obiecującym tytułem „Krótkie jest lato". Helander i jego żona odwiedzili plan, gdyż byli bliskimi przyjaciółmi Bibi Andersson. Doktor dużo fotografował. A że lubię oglądać zdjęcia, pokazał mi swój zbiór, głównie żonę i góry, ale także dwa zdjęcia, które szczególnie przykuły moją uwagę: Bibi Andersson pod ciemnoczerwoną drewnianą ścianą. Obok młoda aktorka, podobna i zarazem niepodobna do niej. Rozpoznałem ją, wchodziła w skład delegacji norweskich aktorów, która rok przedtem gościła w Dramatycznym. Uważano ją za wielce obiecujący talent, grała już Julię i Małgorzatę, nazywała się Liv Ullmann. Odszukano obie te panie, które po zdjęciach udały się wraz z mężami na urlop do Jugosławii. Gdy skończył się sezon w Dramatycznym, wypuściłem wreszcie scenariusz z rąk i spotkałem się z moimi aktorkami, które były równie ucieszone jak przestraszone czekającymi je zdjęciami. Na konferencji prasowej miałem uporczywe zakłócenia równowagi. Gdy fotografowie nalegali, żebym sfotografował się pod jakąś brzozą razem z paniami, musiałem odmówić. Nie mogłem się ruszać. Zdjęcie przedstawia trzy blade, nieco strwożone postaci, które wszystkie przechylają głowę w lewo. Gdy Kjell Grede zobaczył to zdjęcie, powiedział: stara aktorka wietrzy swoje charty. Ustalono początek zdjęć, miejscem plenerów zostało F?rö. Wybór był łatwy. Faro od wielu lat była moją tajemną miłością. Właściwie było to zdumiewające. Wzrosłem w Dalarna. Rzeka, góry, lasy i łąki to krajobraz wpisany głęboko w moją świadomość. Mimo to zakochałem się w F?rö. Stało się to tak: w 1960 roku miałem zrobić film zatytułowany „Jak w zwierciadle", o czworgu ludzi na wyspie. W pierwszej scenie wynurzają się oni ze wzburzonego morza. Chciałem, nie będąc tam przedtem, żeby nagranie odbyło się na Orkadach. Kierownictwo produkcji załamywało ręce wobec kosztów i oddało mi do dyspozycji helikopter, żebym szybko mógł przeszukać szwedzkie wybrzeże. Obejrzałem je i wróciłem jeszcze bardziej zdecydowany kręcić film na Orkadach. Niemal zdesperowana administracja wspomniała o F?rö. F?rö miała być podobna do Orkadów. Ale tańsza. Bardziej praktyczna. Dostępniej sza. Aby położyć kres wszelkim dyskusjom, udaliśmy się w pewien burzliwy kwietniowy dzień na Gotlandię, by pospiesznie obejrzeć F?rö i potem definitywnie zdecydować się na Orkady. Rozklekotana taksówka czekała w Visby i zawiozła nas przez deszcz i śnieg do przystani promowej. Po przeprawie przy silnie wzburzonym morzu wylądowaliśmy na F?rö. A potem ze szczękiem i zgrzytem pojechaliśmy po śliskich i krętych drogach dokoła wyspy wzdłuż brzegu. W filmie jest wyrzucony na brzeg wrak. Skręciliśmy za skalisty cypel, a tam leżał wrak, rosyjski kuter do połowu łososia, dokładnie taki, jaki opisałem. Stary dom miał stać w małym ogrodzie ze starymi jabłoniami. Znaleźliśmy ogród, dom mogliśmy zbudować. Miało tam być kamieniste wybrzeże i znaleźliśmy je, zwrócone ku wieczności. Taksówka zawiozła nas w końcu do rauków, skalnych kolumn na pomocnej stronie wyspy. Staliśmy, opierając się sztormowi i wpatrywaliśmy się załzawionymi oczyma w te tajemnicze posągi bogów, które wznosiły swe wysokie czoła ku kipielom i ciemniejącemu horyzontowi. Właściwie nie wiem, co się stało. Mówiąc uroczyście znalazłem swój krajobraz, swój rzeczywisty dom. Jeśli chce się być dowcipnym, można mówić o miłości od pierwszego wejrzenia. Napomknąłem Svenowi Nykvistowi, że chciałbym przez resztę życia mieszkać na wyspie, zbudować dom właśnie tam, gdzie stała filmowa kulisa domu. Sven zaproponował, żeby poszukać jakiś kilometr na południe. Tam stoi dziś dom. Zbudowany został w latach 1966—67. Przywiązanie do F?rö ma wiele powodów. Najpierw przyszły sygnały od mojej intuicji: to jest twój krajobraz, Bergman. To odpowiada twoim najgłębszym wyobrażeniom o kształtach, proporcjach, kolorach, horyzontach, dźwiękach, ciszach, światłach i refleksach. Tu jest bezpieczeństwo. Nie pytaj dlaczego, wyjaśnienia stają się niezdarnym racjonalizowaniem ex post. Na przykład tak: w twoim zawodzie szukasz uproszczenia, proporcji, napięcia, odprężenia, oddechu. Krajobraz F?rö daje ci to wszystko w obfitości. Inne powody: muszę uzyskać przeciwwagę dla teatru. Na morskim brzegu mogę szaleć i ryczeć. No, najwyżej wzbije się w powietrze jakaś mewa. Na scenie byłaby to katastrofa. Względy sentymentalne: miałem wycofać się ze świata, czytać książki, których jeszcze nie przeczytałem, medytować, oczyścić duszę. (Po jakimś miesiącu byłem już beznadziejnie zaangażowany w problemy mieszkańców wyspy, co dało w rezultacie „Dokument z F?rö 69. Dalsze względy sentymentalne: podczas kręcenia „Persony" ogarnęły Liv i mnie namiętności. We wspaniałym nieporozumieniu zbudowałem dom z myślą o wspólnym życiu na wyspie. Zapomniałem zapytać o zdanie Liv. Poznałem je później z jej książki „Zmiany". Jej świadectwo jest, jak sądzę, na ogół miłośnie poprawne. Pozostała przez kilka lat. Zwalczaliśmy nasze demony tak jak mogliśmy. Potem dostała rolę Krystyny w „Emigrantach". Dzięki tej roli daleko zaszła. Gdy wyjechała, wiedzieliśmy oboje, co to znaczy. Samorzutnie wybrana samotność jest znośna. Oszańcowałem się i z pedanterią ustaliłem tryb życia. Wstawałem wcześnie, spacerowałem, pracowałem, czytałem. O piątej przychodziła sąsiadka, przygotowywała obiad, zmywała naczynia i odchodziła. O siódmej byłem znowu sam. Miałem powód, żeby rozebrać maszynę i zrobić przegląd. Byłem niezadowolony z moich ostatnich filmów i inscenizacji, ale to niezadowolenie przychodziło dopiero po wszystkim. W czasie roboty chroniłem siebie samego i swoje zmysły przed niszczycielską samokrytyką. Dopiero z czasem potrafiłem ocenić błędy i słabości. Wiosną 1939 roku poszedłem do Pauliny Brunius, która była szefem Dramatycznego. Prosiłem ją, by mnie przyjęła do teatru w jakimkolwiek bądź charakterze, byle bym tylko mógł tam być i uczyć się zawodu. Pani Brunius była smukłą, piękną damą o bladej twarzy, dużych jasnoniebieskich, trochę wyłupiastych oczach i dobrze ustawionym głosie. W trzy minuty wyjaśniła mi, że niesłchanie chętnie przyjęłaby mnie, ale po akademickim egzaminie. Mówiła o wykształceniu jako o najlepszej drodze do sztuki teatralnej, szczególnie dla tego, kto jest na tyle zarozumiały, że chce zostać reżyserem. Widząc moją szczerą rozpacz, poklepała mnie po ramieniu i powiedziała: — Mamy pana na oku, panie Bergman. — Po czterech minutach znalazłem się znowu na ulicy, moje marzenia się rozwiały. Nadzieje, które wiązałem z panią Brunius, były bezgraniczne. Dopiero dużo później zrozumiałem, że mój ojciec wszedł w kontakt z szefową Teatru, którą poznał przy jakiejś służbowej okazji. Zakomunikował jej swoje życzenia odnośnie moich studiów, może i lepiej, że tak się stało. Zdesperowany starałem się o przyjęcie do Opery w charakterze popychadła bez żadnej płacy. Jej szefem został właśnie Harald André, wysoki mężczyzna o rumianej cerze, śnieżnobiałych włosach i z wąsem. Spostrzegł mój niepokój przez wąskie szparki oczu i mruknął życzliwie coś, czego nie dosłyszałem. Zostałem nagle zatrudniony jako asystent reżysera. Według jakiegoś zarządzenia z połowy dziewiętnastego wieku dostawałem wynagrodzenie w kwocie odpowiadającej dziewięćdziesięciu riksdalerom rocznie. Harald André był wybitnym reżyserem i tęgim szefem. Leo Blech, Nils Grevillius i Issay Dobrowen dyrygowali. Opera utrzymywała stały i wykwalifikowany zespół, dość porządny chór i pożałowania godny balet, ogromną rzeszę pracowników scenicznych i kafkowską administrację. Repertuar był duży i urozmaicony. Publiczność, mała, wierna i konserwatywna, kochała swoich ulubieńców i przychodziła regularnie. Biuro sceny stanowiło piastę koła. Władał nim mały mężczyzna, który wyglądał jak doktor Mabuse i zawsze był na miejscu. Scena była obszerna, ale trudna do pracy, podłoga opadała ku rampie, nie było żadnych bocznych pomieszczeń, ale chyba cztery podscenia i ogromne nadscenie ze sznurownią. Większość dekoracji stworzył Thorolf Jansson. Było to wspaniałe malarstwo teatralne starej szkoły: znajdowała się tam niezapomniana żywa brzoza wśród jämtlandzkiego krajobrazu Arnljota, niebezpieczny las z wartkim strumieniem i szałasem do „Wianka panny młodej" i wiosenna łąka do „Śpiewaków Norymberskich". Natchnienie i umiejętności. Tła i boczne kulisy. Obrazy akustycznie korzystne i dobrze skomponowane. Praktyczne do zmiany i przechowywania. Kontrast z tym łagodnie starzejącym się pięknem stanowił pełen humoru, przeniesiony z Niemiec ekspresjonizm: „Carmen", „Opowieści Hoffmanna", „Otello". Oświetlenie było niepojętą starocia z 1908 roku. Obsługiwał je sędziwy szlachcic, którego tytułowano Ogniomistrzem, i jego syn, małomówny młodzieniec w średnim wieku. Pracowali oni w wąskim, podobnym do korytarza pomieszczeniu na lewo od sceny. Nie mieli prawie żadnej możliwości widzieć tego, co się dzieje na scenie. Podłoga sali baletowej opadała skośnie tak samo jak scena. Sala była źle wentylowana, pełna przeciągów i brudna. Garderoby na poziomie sceny obszerne, z oknami. Wyżej było gorzej, warunki sanitarne nader skromne. Liczni robotnicy budowali dekoracje, zrywali je, załadowywali, transportowali, wyładowywali. Właściwie wszystko było jakimś misterium. Dzisiejsze skomputeryzowane, elektroniczne finezje funkcjonują gorzej niż ociężała maszyneria lat trzydziestych. Misterium to ma właściwie tylko jedno jedyne wyjaśnienie: na scenie pracowała dzień i noc stale zatrudniona, nieco postarzała, trochę rozpita armia zdecydowanych indywidualistów i fachowych maniaków. Oni odpowiadali za robotę. Oni wszystko wiedzieli. Oni znali swoje zmiany. Może pracowali na szychty, nie wiem. Zdawało mi się jednak, że ci sami dziadkowie trzymali te same liny, w dzień i wieczorem, rok po roku. Być może przydługie tony Wagnera i przewlekła śmierć Izoldy miały ujemny wpływ na trzeźwość zespołu, ale fraza miała właściwy rytm, tło podnoszono albo spuszczano w odpowiednim tempie, kurtyna wznosiła się albo opadała z artystyczną finezją, której nigdy nie może zastąpić silnik z wyskalowanymi prędkościami. Statek Holendra żeglował, Nil lśnił w świetle księżyca, Samson burzył świątynię, w Barkaroli gondola sunęła po kanałach Wenecji, wiosenna burza wyrywała ścianę z domu Hundinga i na szesnaście taktów przed końcem aktu otwierała przejście dla kazirodczego rodzeństwa. Czasem coś poszło koślawo. Pewnego wieczoru dawano „Lohengrina" z Einarem Beyronem i Britą Herzberg. Znajdowałem się w oświetleniu, by według wskazówek reżysera w partyturze dawać efekty świetlne. Wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do finału. Lohengrin odśpiewał już swoje opowiadanie o Graalu. Chór na wąskim cyplu nad rzeką donosi jasnymi tonami, że łabędź zaprzężony do okazałej łodzi zbliża się, żeby zabrać jasnowłosego bohatera. Elza jest zdruzgotana. Ma na sobie białą suknię. (Kochałem Britę Herzberg, płomiennie i skrycie.) Łabędź był niezwykle pięknym dziełem Thorolfa Janssona i szefa technicznego, powstałym ze wspólnej inspiracji. Sunął, płynął, poruszał smukłą szyją i umiał trzepotać skrzydłami. Tego dnia łabędź ciągnący łódź zahaczył się o kilka metrów przed lądowaniem. Szarpał i ciągnął, ale nie mógł ruszyć z miejsca. Łódź uwięzia mocno, wykoleiła się. Łabędź mimo to poruszał długą szyją i trzepotał skrzydłami, jakby nie wzruszony katastrofalną sytuacją ekwipażu. Zgodnie ze wskazówkami Wagnera ptak powinien zanurzyć się w oznaczonym takcie. Na jego miejsce miał pojawić się mały braciszek Elzy, zaczarowany przez złą Ortrudę, który jednak oswobadza się od czarów i rzuca w ramiona umierającej siostry. Tymczasem łabędź utknął i nie mógł zanurkować, mimo to jednak brat Elzy wynurzył się. Wtedy wybuchła panika wśród obsługującej braci na pierwszym podsceniu. Gdzie, u licha, jest łabędź? Wysłaliśmy pewnie chłopca za wcześnie, zabieramy go znowu na dół. Braciszek Elzy znikł, zanim opuścił podłogę luku. Nastąpiło poważne opóźnienie w partyturze i chłopak dostarczony został na górę jeszcze raz, ale stracił równowagę i potknął się na Elzie, która zalewała się łzami. Według Wagnera z nadscenia zlatuje teraz gołąb. Złotą wstęgą cumuje łódź. Po wstąpieniu Lohengrina na statek przy elegijnym pożegnaniu chóru łódź holowana przez gołębia ma zniknąć w lewej kulisie. Ponieważ łabędź utknął i łódź wpadła na mieliznę, Lohengrin zdesperowany chwycił za złoty sznur i opuścił scenę przy wtórze stopniowo cichnącego pożegnania chóru. Elza załamana spoczywała drżąc na całym ciele w ramionach brata. Kurtyna opadała powoli, bardzo powoli. Przez wiele tygodni wałęsałem się po teatrze, jakbym był niewidzialny. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Usiłowałem nawiązać ostrożne kontakty, ale szybko mnie spławiano. Wieczorami siedziałem w kącie biura sceny. Był to duży pokój z niskim pułapem i sklepionym oknem tuż przy podłodze. Telefon dzwonił, ludzie wchodzili i wychodzili, podejmowano decyzje i wydawano polecenia, czasem w drzwiach stawała jakaś Wielkość. Podnosiłem się i kłaniałem, ktoś przyglądał mi się z roztargnieniem, dzwonek sygnalizował, że skończyła się przerwa między aktami, gaszono papierosy i wszyscy zajmowali swoje miejsca. Pewnego wieczoru doktor Mabuse wziął mnie za klapę marynarki i powiedział: — Inni mają ci za złe, że siedzisz tu podczas przerw, możesz siedzieć w korytarzu za sceną. — Przełykając łzy upokorzenia schowałem się za drzwiami do sali baletowej. Odkryła mnie tam piękna statystka o włoskim nazwisku, kiedy niespodziewanie zapaliła światło w sali baletowej. Powiedziała: — Zanadto interesujesz się baletem. Nie lubimy, jak na nas patrzysz, gdy pracujemy. Po kilku miesiącach beznadziejnego błąkania się po ziemi niczyjej, posłano mnie do Ragnera Hyltén-Cavalliusa, który miał inscenizować „Fausta" Gounoda. Nazywano go Fiamettą, był to wysoki i chudy mężczyzna ze zbyt szlachetnymi rysami twarzy. Dla mnie był on mimo wszystko autorytetem. Wiedziałem, że reżyserował wiele filmów, napisał wiele scenariuszy i wystawił niezliczone opery. Widziałem, jak pracował na scenie ze śpiewakami i chórzystami. Głos miał ochrypły i trochę sepleniący, głowę wysuniętą do przodu, ramiona podniesione, długie ręce trzepotały. Pojąłem, że jest wykształcony, pełen temperamentu i staromodny. Dla gwiazdorów był łagodny, miły i żartobliwy, dla zwykłych śmiertelników sarkastyczny, złośliwy i bezwzględny. Wąskie wargi uśmiechały się stale, czy był życzliwy czy rozgniewany. Zdał sobie szybko sprawę z mojej całkowitej ignorancji i zredukował mnie do roli źle traktowanego popychadła. Czasem uszczypnął mnie w policzek, bardzo często byłem wdzięczną ofiarą jego ironicznych żartów. Mimo mojej pogardy i strachu nauczyłem się dużo z jego starannych, w każdym momencie trafnych instrukcji. Wespół z genialnym scenografem Dramatycznego, Svenem Erikiem Skawoniusem, zbudował metodycznie nastrojowe przedstawienie starego szlagiera Gounoda. Wielki śpiewak, bas Leon Björker, który nie umiał czytać nut, powiedział: — Czemu wygląda pan tak arogancko, czy pan też jest dupkiem? Wytrzeszczyłem oczy nic nie rozumiejąc — ja, arogant? Björker ciągnął: — W tym teatrze mamy zwyczaj się witać, mijaliśmy się codziennie, a pan się nie witał. Czy jest pan dupkiem? — Nie umiałem nic odpowiedzieć, nie rozumiałem, o co mu chodzi, nie miałem pojęcia o plotce: nowy dupek Fiametty. Był bezczelny, ironiczny, obraźliwy, ale nigdy nie był natrętny. Właściwie lubiłem go i podziwiałem jego poświęcenie i niestrudzony upór. Zmanierowany, złośliwy, gorzko przeciętny starszy pan, któremu w młodości wróżono olśniewającą przyszłość. Raz po południu, po próbie, siedział dalej na drewnianym krzesełku, wyczerpany i smutny, pochylił się ku stołowi, przy którym robiłem notatki sceniczne na partyturze. Powiedział cicho i błagalnie: — Panie Bergman, co ja mam zrobić? Hjördis upiera się. Chce absolutnie mieć warkocze jako Małgorzata. To będzie groteskowe. Już i tak ma wodogłowie! — Siedział cicho kołysząc się na krześle. — Wybrał pan dziwne metier, panie Bergman. Gdy się człowiek postarzeje, może to się stać frustrujące. Issay Dobrowen miał dyrygować i reżyserować „Chowariszczyznę" Musorgskiego. Przyprowadził własnych asystentów. Otaczała go chmara pomocników. Kradłem sobie możliwości śledzenia jego pracy. Stało się to fundamentalnym przeżyciem. Dobrowen był rosyjskim Żydem, pochodził z Moskwy, lista jego zasług była długa. Poprzedzała go pogłoska, że jest trudny. Spotkaliśmy się z godnym szacunku i uprzejmym małym mężczyzną o pięknych rysach twarzy, którą zdobiły siwe skronie. Gdy wchodził na scenę albo stawał przy pulpicie dyrygenta, zmieniał się. Widzieliśmy wtedy europejską znakomitość, która stanowczo i nie licząc się z nikim miała na celu podniesienie artystycznego poziomu teatru. To wywoływało po kolei banalne zdziwienie (co? czy można coś takiego powiedzieć do człowieka, jestem chyba tyle samo wart, co on!), zduszony gniew (dam temu czortowi po pysku!) aż do podporządkowania się (mało że czort, to Szatan!) i w końcu do kapitulacji (to najlepsze, co mogło się przydarzyć nam i teatrowi!). Z cichą radością patrzyłem, jak ten mały człowieczek gonił potężnego Björkera po scenie, nie raz czy dwa, ale trzydzieści razy. Nasz przecudowny alt, urocza smagła Gertrud P?l-son-Wettergren zakochała się bez pamięci, jeszcze nigdy nie śpiewała tak pięknie. Einar Beyron obrywał codziennie i słusznie. Powoli dopiekanie zaczęło dawać efekt, ze złośliwej prowincjonalnej primadonny zrodził się nie śpiewak (cuda też mają swoje granice), ale dobry aktor. Dobrowen zdał sobie szybko sprawę, że chór operowy był źle wyszkolonym, ale znakomitym materiałem, zajął się nim z zamiłowaniem i pieczołowitością. Swoje najlepsze chwile spędzał z chórem. Kilka razy miałem sposobność rozmawiać z nim, mój szacunek i bariera językowa stanowiły wielkie przeszkody, ale coś zrozumiałem. Mówił, że boi się o „Czarodziejski flet", i scenicznie, i muzycznie. Narzekał na melancholijną i przeładowaną scenografię, scena prapremiery nie mogła być wielka, proszę tylko pomyśleć o Tarninie i trzech Bramach: opera wymienia przecież liczbę kroków od bramy do bramy, zmiany scenografii są proste i szybkie, tylko tła i boki zmieniają miejsca, nie ma żadnych pauz na przebudowę sceny. „Czarodziejski flet" zrodził się w intymnym teatrze z najprostszym wyposażeniem i niezrównaną akustyką. Chór śpiewa pianissimo za sceną. Pamina żyje jeszcze. Dobrowen chciał mieć młodych śpiewaków, młodych wirtuozów. Wielkie arie — aria z medalionem, aria d-moll, koloratury Królowej Nocy — powierzono śpiewakom w zbyt zaawansowanym wieku. Młodzieńczy ogień, młodzieńcza pasja, młodzieńcza płochość. Inaczej staje się to śmieszne, tylko śmieszne. W moim filmie „Godzina wilków" usiłowałem później przedstawić scenę, która wzruszyła mnie najbardziej: Tarnino zostaje sam na pałacowym dziedzińcu. Jest ciemno, ogarnia go zwątpienie i rozpacz. Woła: — O ciemna nocy! Kiedy znikniesz? Kiedy odnajdę światło w ciemności? — Chór odpowiada pianissimo ze świątyni: — Wnet, wnet albo już nigdy więcej! — Tarnino: — Wnet? Wnet? Albo nigdy więcej. Wy, ukryte istoty, dajcie mi odpowiedź: Czy żyje jeszcze Pamina? — Chór odpowiada z oddali: — Pamina, Pamina żyje jeszcze! Te dwanaście taktów zawiera dwa pytania stawiane u kresu życia — ale też dwie odpowiedzi. Kiedy Mozart pisał tę operę, był już chory, przeczuwał śmierć. W chwili niecierpliwej rozpaczy woła: O ciemna nocy! Kiedy znikniesz? Kiedy odnajdę światło w ciemności? — Chór odpowiada dwuznacznie: — Wnet, wnet albo już nigdy więcej. — Śmiertelnie chory Mozart rzuca pytanie w ciemność. Z tej ciemności odpowiada na własne pytanie — ale czy otrzymuje odpowiedź? A potem drugie pytanie: — Czy Pamina żyje jeszcze? Muzyka przekłada proste pytanie tekstu na największe z pytań: — Czy żyje Miłość? Czy Miłość rzeczywiście istnieje? Odpowiedź przychodzi z drżeniem, ale i z nadzieją w dziwnym podziale imienia Paminy: — Pamina żyje jeszcze! Nie chodzi tu już o imię pociągającej młodej kobiety, to zakodowane słowo „miłość". Pami na żyje jeszcze! Miłość istnieje. Miłość istnieje rzeczywiście w świecie ludzi. W „Godzinie wilków" kamera przebiega panoramicznie po demonach, które dzięki mocy muzyki uspokoiły się na kilka chwil, i zatrzymuje się na twarzy Liv Ullmann. Podwójne wyznanie miłości, czułe, ale beznadziejne. W kilka lat później zaproponowałem Szwedzkiemu Radiu, żebyśmy zrobili „Czarodziejski flet". Propozycja została przyjęta z wahaniem i rozterką. Gdyby ówczesny szef Radia Muzycznego Magnus Enhörning nie interweniował z całą mocą i entuzjazmem, projekt ten nigdy by nie został zrealizowany. W moim życiu zawodowym nie zrobiłem zbyt wielu muzyczno-dramatycznych inscenizacji. Przyczyna tego obciąża mnie: moja miłość do muzyki nie jest zbytnio odwzajemniona. Udręka jest dla mnie całkowita niezdolność zapamiętywania czy odtwarzania kolejnych tonów. Szybko je rozpoznaję, ale trudno mi je umiejscowić i nie mogę ich zaśpiewać ani zagwizdać. Nauczenie się jakiegoś muzycznego dzieła jako tako na pamięć stanowi dla mnie rozsadzanie góry. Dzień po dniu siedzę z magnetofonem i partyturą, czasem ta moja niezdolność jest paraliżująca, czasem śmieszna. Moja zaciekła walka ma być może jedną pozytywną stronę: zmuszony jestem bez końca zajmować się danym dziełem. Zdążę wysłuchać porządnie każdego taktu, każdego uderzenia pulsu, każdego momentu. Z muzyki wyrasta moje przedstawienie. Nie mogę iść żadną inną drogą. Przeszkadza mi moje kalectwo. Moja żona Käbi Laretei kochała teatr, ja kochałem muzykę. Przez małżeństwo zniszczyliśmy naszą wzajemną miłość, naiwną i spontanicznie emocjonalną. Na koncercie zwracałem się do Käbi przepełniony szczęściem odbioru, ona przyglądała mi się sceptycznie, czy naprawdę uważam, że t o było dobre? W teatrze było tak samo. Jej się coś podobało, mnie się to nie podobało, albo na odwrót. Teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i powróciliśmy do naszych nieprofesjonalnych ocen. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że we współżyciu z Käbi sporo nauczyłem się o muzyce. Zwłaszcza jej nauczycielka (wszyscy muzycy mają nauczycielki) swoją pedagogiczną genialnością i dziwnymi kolejami losu wywarła na mnie trwałe wrażenie. Andrea Corelli pochodziła z Turynu z zamożnej rodziny zaliczanej do klas wyższych. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem wychowana została na pensji w klasztorze, otrzymała gruntowne klasyczne i językowe wykształcenie i została przyjęta do Akademii Muzycznej w Rzymie. Uważano ją za zdolną, wielce obiecującą pianistkę. Żyła blisko ze swoją rodziną, głęboko religijna, hermetycznie chroniona normami obowiązującymi wśród wielkiej burżuazji włoskiej. Ta piękna, wesoła i nieco marzycielska młoda kobieta odznaczała się dużą wrażliwością intelektualną. Otaczali ją wielbiciele i adoratorzy, ponieważ była i bardzo pociągająca, i uważano ją za tak zwaną dobrą partię. Skrzypek wirtuoz w średnim wieku, Jonathan Vogler, gościł w Akademii i dawał lekcje. Pochodził z Berlina, był już niezbyt młody, trochę blady i pyzaty, miał siwe skronie, niezwykle duże czarne oczy i silnego zeza. Wzbudzał namiętności swoją grą i demonicznym fluidem. Andreę wybrano, by mu akompaniowała na kilku koncertach w Akademii, zakochała się w nim, zerwała z rodziną i szkołą i towarzyszyła mu w jego dalekich podróżach. Vogler stworzył później kwartet smyczkowy, który zyskał międzynarodową sławę. Andrea grała z nimi, gdy zespół wykonywał kwintety fortepianowe. Urodziła córkę, którą umieszczono u rodziny, a później w internacie. Andrea odkryła szybko, że Vogler ją zdradza. Jego apetyt na kobiety wszelkiego rodzaju okazał się ogromny. Ten niski, zezowaty pan z brzuszkiem, dolegliwościami sercowymi i zadyszką, był gargantuicznym sybarytą i genialnym muzykiem. Andrea odeszła od niego, zaklinał się, że odbierze sobie życie, wróciła, wszystko zostało po staremu. Zdawała sobie sprawę, że kocha go bez zastrzeżeń, odrzuciła wszelkie konwenanse i została nie tylko administratorem i menadżerem kwartetu, ale wytrwale i z humorem troszczyła się o miłostki męża. Przyjaźniła się z kochankami, nadzorowała ruch jak zawiadowca stacji, i stała się powierniczką męża. Nie przestał kłamać, ponieważ był niezdolny do mówienia prawdy, ale nie zmuszał się już do kamuflowania rozwiązłości. Ze stanowczością i organizacyjnym talentem Andrea pilotowała muzyków podczas niekończących się objazdowych występów w kraju i za granicą. Każdego lata w okresie międzywojennym zapraszano ich do zamku położonego w pięknej okolicy niedaleko Stuttgartu. Z okien roztaczał się widok na góry i rzekę. Panią domu była nieco ekscentryczna starsza dama, Mathilde von Merkens, wdowa po magnacie przemysłowym. Teraz i ona, i zamek podupadły. Mimo to rok po roku nadal spraszała kilku najwybitniejszych muzyków europejskich: Casalsa, Rubinsteina, Fischera, Kreislera, Furtwänglera, Menuhina, Voglera. Co lata przyjmowali te zaproszenia, jedli przy jej powszechnie wychwalanym stole, spijali dobre wina, pokrywali swoje i cudze żony i uprawiali dobrą muzykę. Andrea zachowała swój talent do włoskiego rubasznego opowiadania i zdrowego śmiechu. Jej zwariowane, dziwaczne, nieprzyzwoite i komiczne historie były materiałem, który aż prosił się o film i za zgodą Andrei postanowiłem zrobić z tego wszystkiego komedię. Niestety nie udała mi się puenta, z czego zdałem sobie sprawę po zrobieniu filmu, kiedy nie można już było niczego odwołać. Andrea odwiedziła Käbi i mnie w Djursholm i przyniosła ze sobą kilka fotografii z lata na zamku Mathilde von Merkens. Było tam zdjęcie, które sprawiło, że wyłem z żalu. Przedstawiało ono towarzystwo na tarasie, najwidoczniej po wspaniałym obiedzie. Bujna zieleń porastała balustrady i kamienne schody, rozsadzała mozaiki i wspinała się na posągi i ornamenty. Rozproszeni na spękanej podłodze tarasu spoczywają w połamanych wiklinowych fotelach europejscy geniusze muzyczni. Palą cygara, są spoceni i lekko zarośnięci. Któryś śmieje się tak, że wychodzi na zdjęciu nieostro, to Alfred Cortot. Jacques Thibault pochyla się do przodu, by coś powiedzieć, przesunął kapelusz na nos. Edwin Fischer opiera brzuch na balustradzie. Mathilde von Merkens trzyma w jednej ręce filiżankę kawy, a w drugiej cygaretkę. Vogler zamknął oczy i rozpiął kamizelkę. Furtwängler zauważył obiektyw aparatu i zdążył skrzywić się w demonicznym uśmiechu. Za wysokimi oknami majaczą jakieś twarze kobiece, postarzałe, obrzmiałe, zgorzkniałe. Młoda dama o orientalnej urodzie, wykwintnie ubrana i uczesana, stoi trochę na uboczu. To Andrea Vogler-Corelli. Za rączkę trzyma pięcioletnią córeczkę. Tynk miejscami opada ze ścian, szybę okienną zastąpiła płyta z dykty, amorek stracił główkę. Zdjęcie promieniuje atmosferą dobrego obiadu, wywołującego poty upału, rozpasania i cichego upadku. Gdy tym panom już się odbiło po jedzeniu, gdy wypuścili wiatry i napili się kawy na podwieczorek, zbierają się prawdopodobnie w ogromnym, pachnącym pleśnią salonie Mathilde von Merkens. Tam uprawiają muzykę. Są wtedy doskonali jak aniołowie. Wstydziłem się rozpaczliwie mojej powierzchownej i zmanierowanej komedii. Była to dobra, ale nieprzyjemna nauczka. Miałem zbyt wiele innych spraw na głowie, właśnie zostałem szefem Dramatycznego, stałem przed swoim pierwszym sezonem, nie znalazłem dość sił, by pójść na całego, uciekałem się do najprostszych rozwiązań. Najchętniej zrezygnowałbym z tego filmu, ale obiecałem. Kontrakty spisane, wszystko przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. Scenariusz zabawny i wszyscy zadowoleni. Czasem potrzeba o wiele większej odwagi, by nacisnąć hamulce, niż by odpalić rakietę. Zabrakło mi tej odwagi i za późno zdałem sobie sprawę, jak powinienem był zrobić ten film. Bez kary się nie obeszło. Wszystko to stało się smutnym fiaskiem, i publicznym, i finansowym. Przyszła wojna. Kwartet Voglera kontynuował podróże. Gdy nastała wojna totalna, zamknięto teatry i filharmonie. Kwartet wraz z niewieloma innymi teatrami i grupami muzycznymi otrzymał specjalne zezwolenie na dalszą działalność objazdową. Pewnego jesiennego dnia Andrea i muzycy znaleźli się w Prusach Wschodnich, koło Królewca. Mieszkali w małym hoteliku w nadbrzeżnym kąpielisku i koncertowali w pobliskich miejscowościach. Raz wieczorem Andrea spacerowała samotnie na plaży, słońce zaszło w rozpłomienioną mgiełkę, morze było nieruchome. W dali słychać było ogień artyleryjski. Andrea nagle stanęła. Doznała równocześnie dwóch mocnych odczuć, że jest w ciąży i że jakiś anioł ją chroni. W kilka dni później miasta wokół Królewca zdobyły oddziały rosyjskie. Andrea, jej córka, mąż i inni muzycy zostali doprowadzeni na punkt zborny. Specjalne zezwolenie na podróżowanie uznano za podejrzane. Wszystkich zamknięto w piwnicy. Przez wysoko umieszczone okna widać było asfaltowany szkolny dziedziniec. Muzykom odebrano instrumenty. Jonathanowi Voglerowi kazano się rozebrać i wyprowadzono go wraz z innymi więźniami na dziedziniec na rozstrzelanie. Skutkiem jakiejś administracyjnej wątpliwości stali pod ścianą przez wiele godzin. Potem kazano im wracać do piwnicy. Następnego dnia powtórzyła się cała ta procedura. Strażnicy gwałcili uwięzione kobiety. By nie przestraszyć córki, Andrea pozwalała mężczyznom robić z nią, co chcieli. Przypuszcza, że zgwałcono ją dwadzieścia trzy albo dwadzieścia cztery razy. W kilka dni później przybyły do miasta rosyjskie oddziały doborowe, ustanowiono administrację, kilku żołnierzy rosyjskich rozstrzelano dla przykładu: Armia Czerwona nie grabi biedaków, nie gwałci bezbronnych. Pomieszczenia piwniczne przemieniono z więzienia w mieszkanie. Vogler dostał z powrotem ubranie. Załamany psychicznie leżał w kącie i trząsł się, ale zachowywał się cicho. Andrea i muzycy wyruszyli na polowanie za żywnością. W czasie jednej ze swoich ekspedycji Andrea spotkała dyrektora teatru miejskiego i kilku aktorów. Postanowili razem zgłosić się do komendanta miasta, by uruchomić jakąś działalność teatralną i muzyczną. Andrea mówiła po rosyjsku i opowiedziała o projekcie jakiemuś podpułkownikowi, który okazał zainteresowanie. Dzięki jakiemuś niepojętemu organizacyjnemu kaprysowi muzycy otrzymali z powrotem swoje instrumenty, nieuszkodzone. W kilka dni później Andrea i dyrektor teatru zapowiedzieli wieczorne przedstawienie w wielkiej sali Ratusza. Górne piętro spłonęło, ale sala ratuszowa była stosunkowo mało uszkodzona, o ósmej wypełniła się po brzegi mieszkańcami miasta, uciekinierami i żołnierzami rosyjskimi. Grano Bacha, Schuberta i Brahmsa. Dyrektor teatru i reszta zespołu odgrywali sceny z „Fausta". Przedstawienie trwało wiele godzin. Gwałtowny deszcz, który padał aż na salę przez niezabezpieczony strop, położył kres uroczystości. Przedstawienie powtarzano, cieszyło się wielkim powodzeniem, za wstęp płacono kawałkiem węgla, grudką masła albo jakimś innym potrzebnym produktem. Andrea administrowała i organizowała, zmusiła ponadto męża i innych muzyków do regularnych prób. Po wojnie Jonathan Vogler porzucił żonę i został profesorem na jakiejś niemieckiej akademii. Był teraz całkiem siwy, cerę miał jakby uszminkowaną kredą, czarne oczy płonęły jak niezsynchronizowane rozżarzone węgielki, brzuch urósł do groteskowych rozmiarów, dolegliwości sercowe nie ustawały. Żył z trzema stałymi kochankami. Andrea osiedliła się w Stuttgarcie i zaczęła dawać lekcje gry na fortepianie. Käbi Laretei była jej wierną uczennicą i spotykała się z jej strony z niesentymentalną czułością i kamienną stanowczością. Käbi miała poważny problem. Zrobiła karierę dzięki pełnej talentu muzycznej szczodrości, ciepłu i energii w połączeniu z pięknością i osobistym urokiem. Trudność polegała w tym, że ta wykwintna budowla stała na chwiejnym fundamencie, Käbi brakowało stabilnej techniki. Rezultatem tego była niebezpieczna niepewność, kryjąca się za pełną wdzięku ufnością w siebie. Koncerty jej mogły być wspaniałe albo żałosne, zależnie od niezliczonych okoliczności. Käbi Laretei zwróciła się do Andrei Vogler-Corelli, żeby położyła mocny fundament pod tę piękną budowlę. Stało to się długoletnią harówką, wystawiającą cierpliwość na wielką próbę. W tym czasie zrodziła się serdeczna przyjaźń miedzy obiema kobietami. Niekiedy Andrea pozwalała mi asystować w lekcjach. Stosowała taką samą ostrą metodę jak Torsten Hammaren. Frazę rozkładał na części składowe, godzinami ćwiczyła pedantycznie ustawiając palce i składała ją znów, gdy dojrzał czas. Lubiła dużą rękę Käbi, jej chęć do grania i talent muzyczny, ale narzekała na jej lenistwo. Była bezlitosna jak kosiarka do trawy. Käbi brykała, ale się podporządkowywała. Wszystko to było wnikliwe jak analiza. Rozwiązania były niemal zawsze natury technicznej, ale w trakcie pracy przekształcały się w sprawy duchowe. Stawy palców, dłoń, przedramię, ramię, bark, krzyż, postawa, ustawienie palców, nie fuszeruj, kiedy jesteś niezdecydowana, nie spiesz się, zatrzymaj się i pomyśl, z tego taktu bierzesz rozwiązanie całej frazy, proszę bardzo, tu musisz odetchnąć, dlaczego cały czas wstrzymujesz oddech, drogie dziecko, zostało już tylko pół godziny, miej jeszcze trochę cierpliwości, to dostaniesz swoją herbatkę, jeśli drugi staw w palcu sprawia ci trudności, to kłopot tkwi tu (upierścieniony palec między łopatkami uczennicy). Teraz uderzasz fis dwadzieścia razy, nie, trzydzieści razy, ale uważaj! Najpierw palcem wskazującym, potem środkowym, skąd czerpiesz uderzenie, właśnie tak: siła pochodzi z brzucha, nie spartol postawy. Nie ma, nigdy nie będzie takich instrumentów, które mogą oddać dynamikę, jaką wyobrażał sobie Beethoven w swoim głuchym świecie. Widzisz, teraz brzmi to pięknie, ty, który masz tyle piękna w sobie, musisz nauczyć się to pokazywać. Idziemy dalej, tu masz zapowiedź tego, co spotka nas dwadzieścia dziewięć taktów później, jest to ledwie dostrzegalne, ale ważne. U Beethovena nie ma żadnych dłużyzn, on przemawia wzruszająco, gwałtownie, smutno, wesoło, boleśnie, nigdy nie mruczy, nie wolno ci mruczeć, nie wyjeżdżaj nigdy z banałami! Masz wiedzieć, czego chcesz, nawet jeśli to jest błędne. Sens i związek, proszę bardzo! Nie oznacza to, że wszystko trzeba akcentować, jest różnica między akcentem a znaczeniem. Idziemy dalej, miej cierpliwość, ćwicz cierpliwość, kiedy chcesz już dać za wygraną, musisz włączyć specjalną baterię, która podwoi twoje wysiłki. Nie ma nic gorszego niż nieczyste sumienie w artystycznych sprawach. Zatrzymaj się tu. To C. Mój przyjaciel Horowitz podchodził co ranka po śniadaniu do fortepianu i uderzał kilka razy akord C-dur. Mówił, że myje sobie uszy. Słuchałem Andrei i myślałem o teatrze, o sobie samym, o aktorach. Nasze niechlujstwo, nasza ignorancja. Nasze przeklęte komunały prezentowane za pieniądze. W naszym leżącym na uboczu krajobrazie kulturalnym mieliśmy niewątpliwie szereg wybitnych aktorów, którym brak było elementarnej techniki gry. Ufając w swoje nie podlegające dyskusji oddziaływanie wchodzili na scenę i stwarzali swego rodzaju atmosferę spółkowania z publicznością. Gdy tego kontaktu zabrakło, peszyli się, gubili tekst, (którego nigdy nie nauczyli się porządnie), stawali się zamazani i bełkotliwi, co jest zmorą dla partnerów i suflera. Byli genialnymi amatorami, którzy raz mieli chwile, może całe wieczory, błyskawicznego natchnienia, to znów okresy nierównej szarości, w których podtrzymywali się na duchu środkami pobudzającymi, narkotykami, alkoholem. Dobry przykład stanowi wielki Gösta Ekman. Jego doświadczenie, magiczne oddziaływanie, genialność nie pomagały mu. Można studiować jego mierność w filmach. Kamera odsłania blef, pustkę, niepewność, brak seksualnej tożsamości. Premiery były z pewnością wspaniałe. Ale piąte przedstawienie czy pięćdziesiąte? Widziałem jego Hamleta w całkiem zwykły czwartek. Był to prywatny pokaz arogancji i nieumotywowanego mizdrzenia się w częstym dialogu z coraz bardziej spłoszonym suflerem. Przez kilka letnich sezonów Käbi i ja wynajmowaliśmy na szkierach w północnej części Ornö ogromną i bezkształtną patrycjuszowską willę z kamienia. Stała ona na cyplu z widokiem na zatokę Jungfrufjärden i pobliską Dalarö. Cypel oddzielony był od reszty wyspy trudnym do przebycia dziewiczym lasem, który podchodził ku domowi i już wdarł się na kartoflisko i grządki truskawek. Panował tam wilgotny mrok, dzikie orchidee połyskiwały w półmroku, komary były wściekłe i jadowite. W tym dość egzotycznym otoczeniu spędzaliśmy lato: Käbi, jej matka, niemiecka pokojówka Rosie i ja. Käbi była w ciąży i dotknęła ją niegroźna, ale bardzo uciążliwa dolegliwość. Po angielsku nazywa się to restless legs: chorego dręczy świąd w kolanach i palcach stóp, Käbi musiała więc utrzymywać nogi w ustawicznym ruchu. Noce są najgorsze, zupełna bezsenność. Käbi, która chętnie narzeka z byle powodu, cierpliwie znosiła tę dolegliwość, czytając grube rosyjskie powieści. Bez końca krążyła po uśpionym domu. Nieraz podczas wędrówki zapadała w sen, gdy się budziła, odkrywała, że zrobiła coś, o czym nie miała pojęcia. Pewnej nocy obudził mnie nagle jakiś łoskot i krzyk przerażenia. Käbi leżała u stóp schodów, usnęła chodząc i spadła. Skończyło się na strachu i kilku zadrapaniach. Ze mną było gorzej. Szok sprawił, że mój mechanizm snu uległ rozbiciu. Bezsenność albo kiepski sen stały się chroniczne. Gdy śpię cztery albo pięć godzin, nie jest jeszcze tak źle. Często wyciągany jestem jakby jakąś spiralą z głębokiego snu. Jest to nieprzeparta siła, zastanawiam się, gdzie się kryje. Czy to nieokreślone poczucie winy albo niezaspokojona potrzeba kontrolowania rzeczywistości? Nie wiem, właściwie jest to obojętne. Byle jakoś przetrwać noc za pomocą książek, muzyki, herbatników i wody mineralnej. Najcięższa jest godzina wilków między trzecią i piątą. Wtedy przychodzą demony: zmartwienia, obrzydzenie, strach, przesyt, wściekłość. Nie opłaca się ich tłumić, gdyż wtedy stają się jeszcze gorsze. Gdy oczy znużą się czytaniem, pozostaje muzyka. Zamykam oczy i słucham z pełną koncentracją, dopuszczając demony do siebie: Chodźcie teraz, znam was, znam wasze zachowanie, używajcie sobie, dopóki się nie zmęczycie, nie stawiam oporu. Demony szaleją coraz bardziej, po chwili wypada dno i stają się tylko śmieszne, znikają, a ja zasypiam na jakąś godzinę. Daniel Sebastian urodził się po cesarskim cięciu 7 września 1962 r. Käbi i Andrea Vogler pracowały niestrudzenie do ostatniej chwili. Wieczorem po rozwiązaniu, kiedy Käbi usnęła po siedmiomiesięcznej męce, Andrea wyjęła z regału partyturę „Czarodziejskiego fletu". Opowiedziałem o mojej wymarzonej inscenizacji i Andrea otworzyła partyturę na chorale śpiewanym przez Strażników w Płomiennych Hełmach. Zwróciła uwagę na dziwną rzecz, że katolik Mozart wybrał inspirowany przez Bacha chorał dla posłania swego i Schikanedera. Pokazała to w nutach i powiedziała: — To musi być kil tego statku. Trudno jest sterować „Czarodziejskim fletem". Bez kilu jest to zupełnie niemożliwe. Chorał Bacha jest kilem. Cofnęliśmy się o kilka kartek i zatrzymaliśmy się na żwawej ucieczce Papagena i Paminy z Monostatos. — Spójrz tutaj — powiedziała pokazując palcem. — Tu pojawia się, niemal jak wtrącona fraza, jeszcze jedno posłanie: miłość jako coś najlepszego w życiu. Miłość jest najgłębszą treścią życia. Inscenizacja sięga korzeniami głęboko w czas i marzenia. Wyobrażam sobie z łatwością, że spoczywa ona w specjalnym pomieszczeniu w duszy. Leży tam sobie wygodnie i dojrzewa jak wspaniałe sery. Niektóre inscenizacje pojawiają się niechętnie albo dość łatwo i dość często, inne nie przychodzą nigdy, nie widzą konieczności uczestniczenia w bezustannym tworzeniu. Zapas długo przechowywanych i szybko płodzonych inscenizacji zaczyna się teraz wyczerpywać. Nie napawa to mnie ani smutkiem, ani żalem. Nakręciłem kilka wątpliwej jakości filmów, ale zarobiłem sporo pieniędzy. Sam byłem w kiepskiej formie po wspaniale pomyślanej, ale nieudanej inscenizacji z sobą samym i Liv Ullmann w rolach głównych, z dekoracją w postaci kamiennych rauków na F?rö. Jeden z protagonistów uciekł, pozostałem na planie sam. Zrobiłem dość dobre przedstawienie „Gry snów", zakochałem się w zakochaniu młodej aktorki, przeraziłem się mechaniki powtarzania, wycofałem się znowu na moją wyspę i napisałem w długotrwałym przystępie melancholii scenariusz filmu pod tytułem „Szepty i krzyki" Zebrałem swoje oszczędności, skłoniłem odtwórczynie czterech głównych ról, by w charakterze współudziałowców zainwestowały swoje gaże i pożyczyłem pół miliona od Instytutu Filmowego. Natychmiast wielu pracowników filmu poczuło się urażonych, narzekali, że Bergman odejmuje chleb od ust biednym szwedzkim kolegom, mógłby przecież dofinansować się za granicą. Ale tak nie było. Po szeregu częściowych niepowodzeń nie było już żadnych finansistów, ani w kraju, ani za granicą. Było to całkiem w porządku. Zawsze ceniłem otwartą brutalność międzynarodowego filmu. Nigdy nie trzeba wątpić w swoją wartość rynkową. Moja równała się zeru. Pismacy zaczęli po raz drugi w moim życiu mówić, że moja kariera jest skończona. Dziwna rzecz, cała ta niema albo wypowiadana obojętność nie działała na mnie. Kręciliśmy film w nastroju żywej wiary w siebie. Planem był podupadły ziemski majątek pod Mariefred. Park był odpowiednio zarośnięty, a piękne pokoje w kiepskim stanie, tak że mogliśmy je przerabiać do woli. Przez osiem tygodni żyliśmy i pracowaliśmy w tej posiadłości. Czasem żal mi, że przestałem już kręcić filmy. Żal ten jest naturalny i szybko mija. Najbardziej żałuję współpracy ze Svenem Nykvistem, może dlatego, że obaj jesteśmy bez reszty zafascynowani problematyką światła. Łagodne, niebezpieczne, senne, żywe, martwe, wyraźne, zamglone, gorące, gwałtowne, skąpe, nagłe, ciemne, wiosenne, wpadające, wychodzące, proste, skośne, zmysłowe, przytłumione, ograniczone, jadowite, uspokajające, jasne światło. Światło. Ukończenie „Szeptów i krzyków" zabrało nam dużo czasu. Prace nad dźwiękiem i próby laboratoryjne trwały długo i były kosztowne. Nie czekając na rezultat, zaczęliśmy kręcić „Sceny z życia małżeńskiego", głównie dla zabawy. W trakcie zdjęć zadzwonił mój adwokat i zawiadomił, że pieniądze skończą się w ciągu miesiąca. Sprzedałem telewizji prawa wyświetlania w Skandynawii i ukończyliśmy nasz sześciogodzinny film z niewielkim marginesem czasu. Znalezienie amerykańskiego dystrybutora dla „Szeptów i krzyków" okazało się trudne. Mój agent Paul Kohner, doświadczony handlowiec, starał się bez rezultatu. Pewien wybitny dystrybutor zwrócił się po pokazie do Kohnera i krzyknął: — will charge you for this damned screening. W końcu zlitowało się małe przedsiębiorstwo, które wyspecjalizowało się w horrorach i łagodnej pornografii. Powstała luka w jednym z nowojorskich pierwszoplanowych kin — film Viscontiego nie był gotowy na czas. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem wyświetlono „Szepty i krzyki". Była to światowa premiera. Ingrid i ja pobraliśmy się w listopadzie i wprowadziliśmy się do domu przy Karlaplan, pięknego jak karmelek. Stał tam niegdyś Czerwony Dom, w którym Strindberg żył z Harriet Bosse. Pierwszej nocy zbudziła mnie słaba muzyka fortepianowa, dochodząca przez sufit. Był to „Aufschwung" Schumanna, jedna z ulubionych melodii Strindberga. Może było to przyjazne pozdrowienie? Przygotowywaliśmy się do świąt z pewnym niepokojem o przyszłość. Käbi zwykła była mówić, że nie dba o pieniądze, ale pieniądze są dobre na nerwy. Żałowałem trochę, że działalność Cinematographu była prawdopodobnie skończona. Dzień przed wigilią zadzwonił Paul Kohner. Miał dziwny głos i mamrotał: — It is a rave, Ingmar, it is a rave! Nie wiedziałem, co to jest „rave". Trwało kilka chwil, zanim zdałem sobie sprawę z pełnego sukcesu. W dziesięć dni później sprzedaliśmy film do większości krajów, gdzie jeszcze istniały kina. Cinematograph przeprowadził się do obszerniejszych lokali. Urządziliśmy piękną salę projekcyjną z doskonałym wyposażeniem, nasze biuro stało się przyjemnym miejscem spotkań i centrum spokojnie rozwijającej się działalności. Zainstalowałem się jako producent i realizowałem projekty z innymi reżyserami. Nie sądzę, bym stał się jakimś szczególnie dobrym producentem, ponieważ starałem się nie dominować. Stałem się przez to nieuczciwy, zbyt pobłażliwy i pozbawiony wymagań. Często miałem okazję obserwować geniusz Lorensa Marmstedta jako producenta, jego stanowczość, bezwzględność, szczerość i bojowość. A także jego takt, wyrozumiałość i wrażliwość. Gdybyśmy mieli jednego jedynego producenta tej miary co Marmstedt, nasi najbardziej utalentowani twórcy filmowi nie leżeliby odłogiem: Jan Troell, Vilgot Sjöman, Kay Pollak, Roy Andersson, Maj Zetterling, Marianne Ahrne, Kjell Grede, Bo Widerberg. Długie bezpłodne okresy niepewności i braku poczucia bezpieczeństwa, nadmierne ambicje i odrzucone projekty. Nagle garść milionów, cisza, obojętność i tchórzliwe lansowanie. Gdy niepowodzenie albo nieszczęście, wynikłe mimo dobrych chęci, staje się faktem, kwaśny uśmiech: — A co, nie mówiliśmy? Dobre małżeństwo, dobrzy przyjaciele, dobrze funkcjonujące i dobrze sytuowane przedsiębiorstwo. Łagodne wiatry dmuchały wokół moich nieco odstających uszu, życie smakowało lepiej niż kiedykolwiek. „Sceny z życia małżeńskiego" stały się sukcesem. „Czarodziejski flet" jeszcze jednym. By choć raz otrzeć się o sławę, pojechaliśmy z Ingrid do Hollywood. Oficjalnie byłem zaproszony na seminarium w Szkole Filmowej w Los Angeles, odpowiadało mi to znakomicie. Na zewnątrz niepodważalny pretekst, potajemnie niezwykła, niemal zakazana rozkosz. Wszystko wypadło nadspodziewanie dobrze: jadowicie żółte niebo nad Los Angeles. Oficjalny lunch z reżyserami i aktorami. Nie dający się wprost opisać obiad w pałacu Dino De Laurentiisa z widokiem na miasto i Ocean Spokojny: żona Silvana Mangano, skończona piękność z lat pięćdziesiątych, przemieniona w chodzący szkielet z dobrze uszminkowaną czaszką i niespokojnymi, zranionymi oczyma. Piękna, piętnastoletnia córka nieodłącznie u boku ojca, kiepskie jedzenie, namaszczona, obojętna uprzejmość. Inny obiad innego wieczoru: mój agent Paul Kohner, weteran w Hollywood, zaprosił do stołu kilku postarzałych reżyserów. William Wyler, Billy Wilder, William Wellman. Nastrój był serdeczny, niemal swawolny. Rozmawialiśmy o prostej i wspaniałej dramaturgii amerykańskiego filmu. William Wellman opowiadał, jak z początkiem lat dwudziestych uczył się zawodu reżyserując dwuaktówki. Chodziło przede wszystkim o"to, aby szybko ustalić sytuację: scena przedstawia zakurzoną ulicę przed jakimś saloonem. Na schodach siedzi mały piesek. Bohater wychodzi przez drzwi, klepie psa, odjeżdża. Czarny charakter wychodzi przez drzwi, kopie psa, odjeżdża. Dramat może się zacząć. Widz po minucie ulokował już swoje antypatie i sympatie. Kilka miesięcy temu czytałem Arthura Janova „Pierwotny krzyk" — „Primal scream", mocno kontrowersyjny pamflet, który wzbudził mój podziw. Lansował on psychiatryczną terapię z uaktywnionymi pacjentami i stosunkowo biernymi terapeutami. Teorie te były świeże i śmiałe. Wykład jasny i porywający. Byłem niezwykle pobudzony i zacząłem budować film w czterech częściach według wytycznych Janova. Klinika Janova znajdowała się w Los Angeles, poprosiłem więc Kohnera, żeby urządził nam spotkanie. Artur Janov przyszedł do biura Kohnera ze swoją piękną przyjaciółką. Był szczupły, niemal kruchy, o kędzierzawych szpakowatych włosach i pociągającej żydowskiej twarzy. Błyskawicznie nawiązaliśmy kontakt. Byliśmy ciekawi i bezceremonialni, pomijaliśmy konwenanse i staraliśmy się szybko dotrzeć do spraw istotnych. Przed wielu laty odwiedził mnie w Miasteczku Filmowym Jerome Robbins ze swoją przepiękną towarzyszką. Było to podobne przeżycie: naturalny kontakt, łatwe, ale palące zetknięcie. Uczucie żalu przy pożegnaniu. Gwałtowne zapewnienia o szybkim ponownym spotkaniu. Tak się nie stało, tak nie dzieje się nigdy. Chłopskie, bergmanowskie skrępowanie, płochliwość wobec nieobliczalnych uczuć: najlepiej być powściągliwym, milczeć, unikać. Życie jest i tak ryzykowne, powiem dziękuję i wycofam się ostrożnie, ciekawość zmienia się w strach, już bardziej cenię sobie szary dzień powszedni. Można go ogarnąć wzrokiem i wyreżyserować. „Twarzą w twarz" miało być filmem o snach i rzeczywistości. Sny miały stać się namacalną rzeczywistością. Rzeczywistość miała się rozwiać i stać się snem. Kilka razy udało mi się poruszać bez przeszkód między snem i rzeczywistością: „Persona", „Wieczór kuglarzy", „Milczenie", „Szepty i krzyki". Tym razem stało się to trudniejsze. Zamysł wymagał natchnienia, które zawiodło. Sekwencje senne stały się syntetyczne, rzeczywistość mechata. Tu i ówdzie były jakieś mocne sceny i Liv Ullmann walczyła jak lwica. Dzięki jej sile i talentowi film trzymał się kupy. Ale nawet ona nie mogła uratować kulminacji, pierwotnego krzyku, który był entuzjastycznym, ale niedbale konsumowanym owocem lektury. Artystyczna bezsilność szczerzyła zęby przez cienką kanwę. Zaczynało się ściemniać, a ja nie widziałem ciemności. Telewizja włoska chciała zrobić film o życiu Jezusa. Popierali ten projekt solidni finansiści. Pięcioosobowa delegacja przyjechała do Szwecji i obstalowała dzieło. Odpowiedziałem wyczerpującym konspektem o ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach życia Zbawiciela. Każdy epizod dotyczył innej z głównych osób dramatu: Piłat i jego żona, Piotr, który się zaparł, Maria, matka Jezusa, Maria Magdalena, Żołnierz, który uplótł cierniową koronę, Szymon Cyrenejczyk, który niósł krzyż, Judasz zdrajca. Wszystkie te osoby miały własny epizod, w którym zetknięcie z pasyjnym dramatem nieodwołalnie unicestwiało ich rzeczywistość i zmieniało ich życie. Zawiadomiłem, że chciałbym nakręcić ten film na F?rö. Mur otaczający Visby miał być murem wokół Jerozolimy. Morze pod kamiennymi raukami stało się jeziorem Genezaret. Na kamienistym wzgórzu Langhammar chciałem wznieść krzyż. Włosi przeczytali, zastanowili się i cicho się wycofali. Zapłacili okrągłą sumkę i powierzyli zadanie Franco Zefirellemu. Wyszło z tego „Życie i śmierć Jezusa" jak w pięknej książce z obrazkami, prawdziwa biblia pauperum. Ściemniało się, a ja nie widziałem ciemności. Moje życie było przyjemne i nareszcie wolne od rozdzierających konfliktów. Nauczyłem się obchodzić z moimi demonami. Potrafiłem też zrealizować jedno z moich marzeń dzieciństwa. Do odrestaurowanego domu nad Dämba na F?rö należała stuletnia na pół rozwalona stodoła. Odbudowaliśmy ją i używaliśmy jako prymitywnego atelier do „Scen z życia małżeńskiego". Po zakończonych zdjęciach przebudowano to studio na kino z przemyślną montażownią na strychu. Gdy „Czarodziejski flet" był już ostatecznie zmontowany, zaprosiliśmy paru współuczestników, kilku mieszkańców Faro i kilkoro dzieci na prapremierę. Był sierpień i pełnia księżyca, mgła snuła się nad Dämba Träsk. Stare domy i młyny lśniły w niskim zimnym świetle. Własny duch tego domu, Sprawiedliwy Sędzia, wzdychał w żywopłocie z bzu. W przerwie zapaliliśmy bengalskie ognie i wypiliśmy toast szampanem i lemoniadą za Smoka, za podartą rękawiczkę Mówcy, za Papagenę, która urodziła córkę, i za szczęśliwy koniec trwającej przez całe życie podróży z „Czarodziejskim fletem" w bagażu. Kiedy człowiek się starzeje, zmniejsza się potrzeba rozrywki. Jestem wdzięczny za miłe dni bez żadnych wydarzeń i nie nazbyt bezsenne noce. Moje kino na F?rö dostarcza mi niezniszczalnej przyjemności. Dzięki życzliwej uprzejmości Filmoteki Instytutu Filmowego mogę pożyczać filmy z niewyczerpanego zapasu starych kopii. Fotel jest wygodny, salka ciepła i przyjemna, ściemnia się i pierwszy drgający obraz rysuje się na białej ścianie. Jest cicho. Projektor cicho szumi w dobrze izolowanej kabinie maszynisty. Cienie poruszają się, zwracają ku mnie twarze, chcą, żebym oglądał ich losy. Minęło sześćdziesiąt lat, ale podnieta jest wciąż taka sama. Laurence Olivier namówił mnie w 1970 roku, żebym wystawił „Heddę Gabler" w National Theatre z Maggie Smith w roli głównej. Zapakowałem walizkę i pojechałem pełen aż po czubek nosa silnych wewnętrznych oporów i złych przeczuć. Miały się one sprawdzić. Pokój hotelowy był ciemny i brudny, na dworze szalał ruch uliczny: cały dom się trząsł, szyby w oknach brzęczały, czuć było pleśnią i stęchlizną, kaloryfer na prawo od drzwi huczał. W wannie żyły małe błyszczące robaczki, ładne, ale nie na miejscu. Powitalna kolacja z nowo mianowanym lordem i aktorami nie udała się, jedzenie było jawajskie i niejadalne, jeden z aktorów był pijany już przy powitalnym drinku. Oświadczył, że Ibsen i Strindberg to nienadające się do grania dinozaury, które tylko potwierdzają upadek mieszczańskiego teatru. Zapytałem, dlaczego, u licha, gra w „Heddzie Gabler", a on odparł, że w Londynie jest już pięć tysięcy bezrobotnych aktorów. Lord uśmiechnął się trochę krzywo i wyjaśnił, że nasz przyjaciel jest znakomitym aktorem. Po pijanemu staje się rewolucjonistą, ale nie trzeba na to zwracać uwagi. Rozeszliśmy się wcześnie. National Theatre mieścił się tymczasowo w dwóch wynajętych lokalach, a jednocześnie w dole nad rzeką budowano nowy teatr. Za salę prób służyła buda z betonu i blachy falistej na obszernym podwórzu z cuchnącymi pojemnikami na śmieci. Gdy słońce prażyło, upał był trudny do wytrzymania, nie było żadnych okien. W odstępach pięciometrowych stały żelazne słupy, które podtrzymywały dach. Scenerie trzeba było ustawiać przed i za słupami. W krótkim korytarzu między salą prób i prowizorycznym barakiem administracyjnym znajdowały się dwie toalety. Zawsze zalane, śmierdzące moczem i zepsutą rybą. Aktorzy byli znakomici, niektórzy wspaniali. Ich profesjonalizm i szybkość przerażały mnie trochę. Zdałem sobie natychmiast sprawę, że metody pracy były inne niż nasze. Na pierwszą próbę nauczyli się tekstu. Gdy otrzymali scenerię, zaczęli grać w wyśrubowanym tempie. Poprosiłem ich, żeby trochę zwolnili, spróbowali lojalnie, ale byli rozkojarzeni. Szef był chory na raka, ale co rano o dziewiątej przychodził do administracyjnego baraku, pracował przez cały dzień i kilka razy w tygodniu grał wieczorem Szajloka, w niektóre dni odbywały się podwójne przedstawienia. Którejś soboty odwiedziłem go w ciasnej, niewygodnej garderobie po pierwszym przedstawieniu. Siedział w bieliźnie i płaszczu do charakteryzacji, śmiertelnie blady i zlany zimnym potem. Na tacce pływało kilka nieapetycznych kanapek. Pił szampana, kieliszek po kieliszku. Potem przyszedł charakteryzator i poprawił mu charakteryzację, garderobiany pomógł mu włożyć wyświechtaną dwurzędówkę Szajloka, aktor wsadził sobie należące do roli dziwnie białe sztuczne zęby i sięgnął po melonik. Nie mogłem się oprzeć myśli o naszych młodych szwedzkich aktorach, którzy narzekają, że zmusza się ich do prób w dzień i grania wieczorami. Albo jeszcze gorzej: grania na porankach i wieczornych przedstawieniach. Co za harówka! Jakie to groźne dla artyzmu! Jaki ciężki jest następny dzień! Jakie to katastrofalne dla życia rodzinnego! Przeprowadziłem się samowolnie do Hotelu Savoy i zaklinałem się, że gotów jestem pokryć koszty. Lord zaprosił mnie wtedy, bym nocował w jego mieszkaniu, na najwyższym piętrze w wieżowcu w elegantszej dzielnicy miasta. Zapewnił, że nikt mi nie będzie przeszkadzał. Sam mieszkał wraz z żoną Joan Plowright w Brighton. Tylko niekiedy będzie nocować w tym mieszkaniu, ale nie będziemy się nawzajem krępować. Podziękowałem za troskliwość i wprowadziłem się. Przyjęła mnie gospodyni, która wyglądała jak Dzwonnik z Notre Dame. Była Irlandką, miała 120 centymetrów wzrostu i posuwała się naprzód na ukos. Wieczorami odprawiała modły tak energicznie, że zrazu myślałem, iż miała w pokoju głośnik z nabożeństwem. Mieszkanie było na pierwsze wejrzenie eleganckie, ale okazało się zapuszczone i brudne. Drogie kanapy były poplamione, tapety podarte. Na sufitach zacieki. Wszędzie zalegał kurz, wszędzie widać było niechlujstwo. Filiżanki śniadaniowe niedomyte, na szklankach odciski warg, na podłogach dziurawe maty, panoramiczne okna z pasemkami brudu. W rzeczywistości co rana spotykałem lorda przy śniadaniu. Dla mnie było to pouczające. Laurence Olivier prowadził nad filiżanką kawy seminarium. Wykładał przedmiot, jakim był Szekspir. Mój entuzjazm był bezgraniczny. Ja pytałem, on odpowiadał nie spiesząc się, czasem zadzwonił, żeby odwołać jakieś poranne spotkanie, siadał i wypijał jeszcze jedną filiżankę kawy. Dziwnie treściwy głos opowiadał o życiu z Szekspirem, o odkryciach, przeciwnościach, umiejętnościach, doświadczeniach. Powoli, ale z radością pojmowałem głęboką poufałość i praktyczną, pozbawioną neurotyzmu biegłość tych ludzi w postępowaniu z naturalną siłą, która mogłaby ich zmiażdżyć albo narzucić im niewolnictwo. Żyli traktując tradycję dość swobodnie: serdeczni, aroganccy, agresywni, ale nieskrępowani. Ich teatr z krótkimi okresami prób, twardym zewnętrznym naciskiem, przymusem dotarcia do publiczności, był bezpośredni i bezlitosny, kontakt z tradycją wielowymiarowy i anarchistyczny. Laurence Olivier był nosicielem tradycji, ale także protestantem. Przez stałą współpracę z młodszymi i starszymi kolegami, którzy żyli w takich samych twardych, ale twórczych warunkach, zmieniał się nieustannie jego stosunek do tego, co zbyt imponujące: stawało się to zrozumiałe, poręczne, a mimo to zawsze groźne, wyzywające i zaskakujące. Spotkaliśmy się kilka razy, potem to się skończyło. Lord właśnie skończył nakręcanie swojej inscenizacji „Trzech sióstr". Uważałem, że film jest zrobiony niedbale. Był źle zmontowany i nędznie fotografowany. Poza tym brak było zbliżeń. Starałem się powiedzieć to wszystko najuprzejmiej jak mogłem, wychwalałem jakość przedstawienia i aktorów, zwłaszcza Joan Plowright, niezrównaną Maszę. Ale to nic nie pomogło. Laurence Olivier nagle stał się bardzo formalny, poprzednia serdeczność i koleżeństwo zmieniły się w obustronne sprzeczki o drobiazgi. Na próbę generalną przybył pół godziny spóźniony, nie przeprosił, ale udzielił mi kilku sarkastycznych, (lecz prawdziwych) uwag o słabych stronach inscenizacji. W dniu premiery opuściłem Londyn, którego organicznie nie znosiłem. W Sztokholmie był jasny majowy wieczór. Stałem na dole koło Norrbro i patrzyłem na rybaków w ich łódkach z zielonymi podrywkami. W parku Kungsträdg?rden grała orkiestra dęta. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknych kobiet. Powietrze było czyste i łatwo było oddychać. Czeremcha pachniała, z płynącej wody unosił się rześki chłód. Charlie Chaplin przybył z wizytą do Sztokholmu, by zrobić reklamę dla swojej świeżo wydanej autobiografii. Jego wydawca Lasse Bergström zapytał, czy nie chciałbym spotkać się z wielkim człowiekiem w Grand Hotelu, a ja chciałem. O dziesiątej przed południem zapukaliśmy do drzwi. Otworzył je natychmiast sam Chaplin. Był nieskazitelnie ubrany w ciemny dobrze skrojony garnitur, w klapie marynarki żarzył się mały butonik Legii Honorowej. Ochrypły łamiący się głos przywitał nas ze światowym obyciem. Żona Oona i dwie młode córki, piękne jak gazele, przyszły z jakiegoś dalszego pokoju. Zaczęliśmy zaraz rozmawiać o jego książce. Zapytałem go, kiedy pierwszy raz odkrył, że wywołuje śmiech, że ludzie śmieją się właśnie z niego. Skinął żywo głową i chętnie opowiedział. Był zatrudniony u Keystone'a w grupie artystów, która występowała pod nazwą „Keystone cops". Wykonywali karkołomny numer przed nieruchomą kamerą, był to jakby numer z varieté na scenie. Pewnego dnia polecono im ścigać olbrzymiego, brodatego i uszminkowanego na biało złoczyńcę. Było to, można by rzec, zadanie rutynowe. Po dłuższym bieganiu i przewracaniu się złapano w końcu łobuza po południu. Siedział na podłodze otoczony policjantami, którzy tłukli go w głowę pałkami. Chaplin wpadł wtedy na pomysł, żeby nie walić nieustannie, jak mu kazano. Zamiast tego postarał się znaleźć się na widocznym miejscu w tym kręgu. Tam celował długo i starannie pałką, kilka razy zaczynał uderzenie, ale zatrzymywał się w ostatniej chwili. Gdy wreszcie po dokładnych przygotowaniach wymierzył cios, nie trafił i przewrócił się. Film wszedł natychmiast na ekran Nickel- Odeonu. Chaplin poszedł zobaczyć rezultat. Kiedy nie trafił uderzając, publiczność kinowa śmiała się pierwszy raz z Charlie Chaplina. Greta Garbo przybyła do Szwecji z krótką wizytą, by poradzić się szwedzkiego lekarza. Jej przyjaciółka zadzwoniła do mnie i zawiadomiła, że gwiazda pragnie odwiedzić Miasteczko Filmowe późnym popołudniem. Nie życzy sobie żadnego komitetu powitalnego i pyta, czy nie zechciałbym przyjąć jej i oprowadzić po dawnym miejscu pracy. Tuż po szóstej, w chłodny dzień na przedwiośniu, czarna lśniąca limuzyna zatrzymała się na dziedzińcu Miasteczka Filmowego. Z moim asystentem przywitaliśmy gościa. Po pewnym zamieszaniu i nieco wymuszonej konwersacji zostaliśmy z Gretą Garbo sam na sam w moim skromnym pokoju do pracy. Mój asystent zajął się przyjaciółką Grety i poczęstował ją koniakiem i ostatnimi ploteczkami. Pokój był ciasny, biurko, fotel i wysiedziana kanapa. Siedziałem przy biurku, Greta Garbo na kanapie, lampa na biurku była zapalona. — To pokój Stillera — powiedziała od razu rozglądając się wokoło. Nie wiedziałem dokładnie i odparłem, że przede mną siedział tu Gustaf Molander. — Ależ tak, to pokój Stillera, wiem to na pewno. — Rozmawialiśmy trochę chaotycznie o Stillerze i Sjöströmie, opowiadała, że Stiller reżyserował jeden z jej filmów w Hollywood. — W gruncie rzeczy był już wówczas wyrzucony — mówiła. — Wyrzucony i chory. Nic o tym nie wiedziałam. On nie skarżył się nigdy, ja miałam własne potrzeby. Zrobiło się cicho. Nagle zdjęła zakrywające całą twarz przeciwsłoneczne okulary i powiedziała: — Tak więc wyglądam, panie Bergman. Uśmiech był szybki i olśniewający, żartobliwy. Trudno powiedzieć, czy wielkie mity są nieustannie magiczne dlatego, że są mitami, czy też magia ta jest iluzją stworzoną przez nas, odbiorców. W tym momencie nie było żadnej wątpliwości. W półmroku tego ciasnego pokoju jej piękność była nieprzemijająca. Gdyby była aniołem z jakiejś ewangelii, powiedziałbym, że jej piękność unosiła się wokół niej. Istniała jako witalność wokół wyraźnych czystych rysów twarzy, czoła, wykroju oczu, szlachetnie ukształtowanej brody, wrażliwości nozdrzy. Wyczuła natychmiast moją reakcję, ożywiła się, zaczęła opowiadać o pracy nad filmem „Gösta Berling"1. Pojechaliśmy na górę do Małego Atelier i poszliśmy w zachodni róg. Było tam wciąż jeszcze zagłębienie w podłodze po pożarze w Ekeby. Wymieniała nazwiska wózkarzy i elektryków, wszyscy z wyjątkiem jednego już nie żyli. Jedynego pozostałego przy życiu Stiller z niewiadomych powodów wyrzucił ze studia. Ten stanął na baczność podczas połajanki, zrobił w tył zwrot i odmaszerował. Od tego czasu jego noga nie postała już nigdy wewnątrz budynku, został posługaczem i ogrodnikiem w Miasteczku Filmowym. Gdy lubił jakiegoś reżysera, stawał na baczność i prezentował broń grabiami, śpiewał czasem kilka taktów z hymnu królewskiego. Ten, kogo nie lubił, znajdował często kupę liści lub śniegu przed swoim samochodem. Greta Garbo śmiała się jędrnym, czystym śmiechem. Wspominała, że karmił ją często domowymi pierniczkami. Nigdy nie odważyła się mu odmówić. Odbyliśmy szybkie oględziny terenu. Była ubrana w eleganckie spodnium, poruszała się energicznie, jej ciało było witalne, atrakcyjne. Na stromej drodze były śliskie miejsca, więc wzięła mnie pod rękę. Gdy wróciliśmy do mego pokoju, była wesoła i odprężona. Mój asystent i jego gość hałasowali w sąsiednim pomieszczeniu. — Alf Sjöberg chciał, żebyśmy zrobili razem film, siedzieliśmy w samochodzie w Djurgarden przez całą letnią noc i gadaliśmy, był taki przekonywający, wprost nie można mu się było oprzeć. Zgodziłam się, ale nazajutrz rano rozmyśliłam się i odmówiłam. To było strasznie głupie. Czy i pan nie uważa, że to było głupie, panie Bergman? Pochyliła się w kierunku biurka tak, że dolną część twarzy oświetliła lampa stojąca na biurku. Wtedy zobaczyłem coś, czego wpierw nie dostrzegłem! Jej usta były brzydkie: blada szpara otoczona poprzecznymi zmarszczkami. Było to dziwne i oburzające. Cała ta piękność i pośrodku piękności fałszywy akord. Tych ust i tego, co one * polski tytuł ekranowy „Gdy zmysły grają" (przyp. red.) opowiadały, nie mógł żadnymi czarami zmienić żaden chirurg plastyczny ani charakteryzator. Odczytała natychmiast moje myśli i zamilkła, zniechęcona. W kilka minut później pożegnaliśmy się. Studiowałem ją w jej ostatnim filmie, miała trzydzieści sześć lat. Twarz piękna, ale napięta, usta pozbawione miękkości, wzrok przeważnie nie skoncentrowany i smutny mimo komediowych sytuacji. Jej publiczność przeczuwała może coś, na co jej zwierciadełko już odpowiedziało. W lecie 1983 roku inscenizowałem „Don Juana" Moliera na festiwalu w Salzburgu. Planowanie trwało z górą trzy lata, wszystko to zaczęło się w miodowym miesiącu między mną i szefem Residenztheater, Austriakiem Kurtem Meiselem, który miał grać Sganarela. Później wyrzucił mnie z teatru, ale kontrakt z Salzburgiem utrzymał się. Wybrałem innego Sganarela, otoczonego chłodem w ŃRD Hilmara Thate. I tak miałem do dyspozycji wspaniały zespół z Michaelem Degenem jako starzejącym się Don Juanem. Próby rozpoczęły się w Monachium, ostateczny kształt zyskała sztuka w ciągu dwóch tygodni na scenie brzydkiego i ciasnego Hoftheater w Salzburgu, który miał tylko jedną zaletę: klimatyzacja funkcjonowała bez zarzutu. Lato było bowiem gorące, najgorętsze w objętym statystyką czasie. Nie wierzę w charakter narodowy, ale Austriacy wydają mi się specjalnym gatunkiem ludzi, w każdym razie ci, którzy zbierają się na festiwalu w Salzburgu. Bezgraniczna uprzejmość. Brak efektywności, przerosty organizacyjne, kłamliwość, biurokracja, wymigiwanie się i lenistwo rzucały się w oko. Dosyć szybko administracja odkryła, że wraz z moją inscenizacją „Don Juana" wprowadzono słonia do składu porcelany. Uśmiechy stały się chłodniejsze, ale nie chłodziły zbytnio w szalonym upale. Zaproszono mnie do odwiedzenia Herberta von Karajana, który w Wielkim Gmachu Festiwalu przygotowywał powtórną premierę „Kawalera srebrnej róży" — inscenizację, która była jego największą dumą. Przysłał po mnie wóz, który zabrał mnie do jego prywatnego biura w głębi ogromnego budynku. Sam Karajan przyszedł kilka minut spóźniony, mały wątły mężczyzna z nazbyt dużą głową. Pół roku przedtem przeszedł ciężką operację kręgosłupa i powłóczył jedną nogą. Podpierał go jeden z pomocników. Usiedliśmy w wygodnym wewnętrznym pokoju w wykwintnych szarych odcieniach, sympatycznie bezosobowym, chłodnym i eleganckim. Asystenci, sekretarze i pomocnicy wycofali się. Pół godziny później miała się odbyć próba „Kawalera srebrnej róży" z orkiestrą i solistami. Maestro przystąpił od razu do rzeczy. Chciał zrobić „Turandot" jako operę i film telewizyjny, ze mną jako reżyserem. Patrzył na mnie jasnymi, zimnymi oczyma. (Uważam zwykle „Turandot" za nieprzyjemną, nieporęczną, perwersyjną brednię, dziecko epoki.) Hipnotyczne, jasne spojrzenie niskiego człowieka wessało mnie i usłyszałem, jak mówię, że jest to dla mnie wielki zaszczyt, zawsze byłem zafascynowany „Turandot", muzyka jest zagadkowa, ale porywająca i nie mogę sobie wyobrazić niczego bardziej stymulującego niż możliwość współpracy z Herbertem von Karajanem. Datę produkcji ustalono na wiosnę 1989. Karajan wymienił kilka gwiazd operowych, zaproponował scenografa i studio. Film miał się opierać na nagraniu płytowym, które zamierzał zrobić na jesieni 1987. Wszystko nagle stało się nierzeczywiste. Jedynie realna była produkcja „Turandot". Wiedziałem, że człowiek siedzący przede mną ma siedemdziesiąt pięć lat, ja sam byłem o dziesięć lat młodszy. Osiemdziesięciojednoletni dyrygent i siedemdziesięcioletni reżyser mieli wspólnie tchnąć życie w tę zmumifikowaną osobliwość. Nie dostrzegłem groteskowości projektu. Byłem beznadziejnie zafascynowany. Po przedstawieniu wstępnych planów Maestro zaczął mówić o Straussie i „Kawalerze srebrnej róży". Po raz pierwszy dyrygował tą operą jako dwudziestolatek, żył z nią przez całe życie i znajdował ją wciąż nową, wyzywającą. Nagle przerwał: — Widziałem pańskie przedstawienie „Gry snów". Pan reżyseruje jakby pan był muzykiem, ma pan wyczucie rytmu, trafności tonu, muzykalność. Było to także w pańskim „Czarodziejskim flecie". Miejscami był czarujący, ale mnie się nie podobał. Przestawił pan niektóre sceny pod koniec. Tak nie można robić z Mozartem, tam wszystko jest organiczne. Pomocnik uchylił już drzwi przypominając, że czas na próbę. Karajan oddalił go gestem, mogą poczekać. Podniósł się powoli, z trudnością i chwycił laskę. Pojawił się jakiś asystent, który zaprowadził nas przez kamienne korytarze do Teatru Festiwalowego, przeraźliwej sali dla tysięcy widzów. Gdy powoli posuwaliśmy się naprzód, przekształcaliśmy się w procesję, cesarską procesję asystentów, pomocników, śpiewaków operowych obojga płci, przypochlebnych krytyków, kłaniających się dziennikarzy oraz załamanej córki. Na scenie soliści byli gotowi, otoczeni straszliwą scenografią z lat pięćdziesiątych: kazałem skopiować oryginalną scenografię w najmniejszych szczegółach, dzisiejsi scenografowie są albo szaleńcami, albo idiotami, albo jednym i drugim. W kanale orkiestrowym czekali Wiedeńscy Filharmonicy. Na widowni siedziały setki funkcjonariuszy i nieokreślonej maści obywateli tego cesarstwa. Gdy pojawiła się wątła, powłócząca nogą postać, wszyscy wstali, podnieśli się i stali, dopóki Maestro nie został przeniesiony nad barierką otaczającą orkiestrę i nie znalazł się na swoim miejscu. Praca rozpoczęła się natychmiast. Utonęliśmy w fali pustoszącego, odrażającego piękna. Moje dobrowolne wygnanie zaczęło się wiosną 1976 roku w Paryżu. Przez pewien czas błąkałem się tu i ówdzie, by w końcu wylądować w Monachium. Tam znów przez przypadek dostałem się do Residenztheater, który jest bawarskim odpowiednikiem naszego Dramatycznego: trzy sceny, mniej więcej taki sam personel, taka sama subwencja państwowa, taka sama liczba przedstawień. Zrobiłem w nim jedenaście inscenizacji, zyskałem parę rozstrzygających doświadczeń i popełniłem nieco większą liczbę głupstw. Sam gmach teatru wciśnięty jest między Operę i Rezydencję z fasadą zwróconą ku Max-Joseph-Platz. Instytucja wygląda na „Schnaps-Idee" (jak mawiają Bawarczycy), czym też jest. Budynek został bowiem pospiesznie sklecony, wkrótce po wojnie i, w odróżnieniu od okazałej Opery, jest najbrzydszy jaki tylko można sobie wyobrazić, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Widownia mieści nieco ponad tysiąc widzów i najbardziej przypomina kino z okresu nazistowskiego. Podłoga na parterze jest płaska i daje marną widoczność, fotele są wąskie, ciasno ustawione, piekielnie niewygodne. Kto jest niski, siedzi nieco lepiej, ale ma widok zasłonięty, kto jest normalnego szwedzkiego wzrostu, widzi lepiej, ale siedzi jak na śrubsztaku. Rozróżnienie między sceną i widownią nie istnieje, scena nigdzie się nie zaczyna, a widownia nie kończy, albo na odwrót. Kolory mysioszare i brudnoceglaste ze złotymi ornamentami na barierze balkonu. U sufitu migocze szpetny neonowy żyrandol, na ścianach neonowe kinkiety, które wydają silny brzęczący dźwięk. Maszyneria teatru zużyta i nieczynna, ponieważ zdaniem władz stała się niebezpieczna dla życia. Pomieszczenia administracyjne i garderoby ciasne i odpychające. Nad wszystkim unosi się zapach niemieckiego środka do czyszczenia, który kojarzy się z odwszalnią albo skoszarowanym burdelem. Niemcy Zachodnie mają wiele teatrów miejskich i niektóre z nich reprezentują to, co najlepsze: dostaje się tam dobrą zapłatę i nie ryzykuje się, że człowieka po cichu powieszą. Szefowie teatrów i krytycy są ruchliwi. Przyjeżdżają z wszystkich stron, żeby dowiedzieć się, na co się zanosi. Szpalty kulturalne gigantów prasowych są, w odróżnieniu od działów kulturalnych w innych krajach, nader zainteresowane teatrem i zdecydowanie uważają, że nie należy go odsyłać do działu dla pop i video. Prawie nie ma dnia, by nie było pełnego sprawozdania z jakiegoś niezwykłego wydarzenia teatralnego, albo głosu w ustawicznie szalejącej teatralnej debacie. Reżyserów i scenografów nie zatrudnia się prawie na stałe, co ma wielkie zalety. Aktorzy mają kontrakt ważny na jeden rok i w każdej chwili mogą dostać wymówienie. Tylko tych, którzy byli zatrudnieni dłużej niż piętnaście lat, nie wolno zwolnić. Brak pewności jest więc totalny, co ma i dodatnie i ujemne strony. Dodatnie są oczywiste i nie wymagają komentarza. Ujemne to intrygi, nadużycia władzy, agresje, płaszczenie się, strach i brak zakorzenienia. Gdy szef teatru przenosi się, zabiera ze sobą dwudziestu lub trzydziestu aktorów z poprzedniego miejsca pracy i wyrzuca dwudziestu lub trzydziestu na bruk. System ten jest akceptowany nawet przez związek i nigdy nie kwestionowany. Tempo pracy jest intensywne. Na Dużej Scenie wystawia się co najmniej osiem sztuk, na Aneksowej cztery, na Eksperymentalnej ilość się waha. Gra się codziennie, nie ma żadnego weekendu, próby odbywają się przez sześć dni w tygodniu, także wieczorami. Dba się o repertuar, program zmienia się codziennie, trzydzieści inscenizacji idzie przez wiele lat. Cenione przedstawienie może być grane ponad dziesięć lat. Profesjonalizm jest wysokiej próby, podobnie jak i umiejętności, talent, zdolność znoszenia bez skargi niepowodzeń, prześladowań i niepewności. Praca jest, jak powiedziałem, ciężka, okres prób rzadko trwa dłużej niż osiemdziesięć tygodni. Prywatna terapia dla reżyserów i aktorów, którą praktykuje się w krajach o łagodniejszym klimacie i bardziej entuzjastycznym nastawieniu do amatorstwa, pozbawiona jest podstaw ekonomicznych. Działalność jest zatem bez reszty nastawiona na rezultaty, a równocześnie nie ma żadnego teatru, który byłby równie anarchistyczny i krytyczny jak teatr niemiecki. Ż wyjątkiem być może polskiego. Gdy przybyłem do Monachium, zdawało mi się, że mówię dość biegle po niemiecku. Miałem skonstatować coś innego. Pierwszy raz zetknąłem się z tym problemem przy pierwszym wspólnym czytaniu „Gry snów" Strindberga. Siedziało przede mną czterdzieścioro czworo wspaniałych aktorów i aktorek. Patrzyli na mnie z nadzieją, by nie powiedzieć życzliwie. Poniosłem fiasko: jąkałem się, gubiłem słowa, plątałem przypadki i składnię, czerwieniłem się, pociłem i myślałem, że jeśli to przeżyję, dam sobie radę ze wszystkim. „Żal ludzi" to po niemiecku Es ist Schade urn die Menschen. Nie jest to nawet w przybliżeniu to samo, co łagodnie pojednawcze westchnienie u Strindberga. Pierwsze lata były trudne. Czułem się jak inwalida, pozbawiony rąk i nóg, i zdałem sobie sprawę, że właściwe słowo w właściwej chwili, mijającej szybko jak sekunda, było moim najpewniejszym instrumentem jako instrukora osób. Słowo, które nie łamie rytmu pracy, aktorom nie przeszkadza się skoncentrować, a mnie słuchać. Szybkie, celne słowo, które rodzi się intuicyjnie i doskonale pasuje. Z gniewem, zmartwieniem i niecierpliwością musiałem uświadomić sobie, że to słowo nie chce się zrodzić w mojej rozchwianej konwersacyjnej niemczyźnie. Po kilku latach nauczyłem się nawiązywać kontakt z aktorami, którzy intuicyjnie rozumieli, co chciałem powiedzieć. Stopniowo udało nam się stworzyć w miarę zadowalający system napomknień i sygnalizowania uczuć. To, że mimo tego handicapu zrobiłem kilka moich najlepszych przedstawień w Monachium, zawdzięczam bardziej wrażliwości, szybkiemu pojmowaniu roli i cierpliwości niemieckich aktorów niż żargonowi, który operowałem. Nauczenie się języka jest w moim wieku już wykluczone. Człowiek żywi się resztkami i przypadkowymi zdobyczami. Monachijska publiczność teatralna ma w sobie coś wspaniałego. Świetnie wprowadzona w życie teatralne, obejmuje wszystkie warstwy społeczne. Potrafi być bardzo krytyczna i gwizdaniem i okrzykami daje chętnie wyraz swemu niezadowoleniu. Ciekawe jest jednak, że chodzi się do teatru bez względu na to, czy przedstawienie schlastano czy wychwalano pod niebiosy. Nie chcę twierdzić, że publiczność nie ufa krytykom w dziennikach — czyta je z pewnością — ale zastrzega sobie prawo, by samej rozstrzygnąć, czy uznaje jakieś osiągnięcie czy nie. Frekwencja jest ponad dziewięćdziesięcioprocentowa, a aplauz serdeczny, jeśli publiczność uważa, że wieczór był dobry. Powoli, prawie niechętnie, opuszcza teatr, stając grupkami i dyskutując wrażenia z wieczoru. Stopniowo zapełniają się knajpy na Maximilianstrasse i małe kawiarenki w bocznych ulicach. Wieczór jest wilgotny i ciepły, burza przewala się gdzieś nad górami, ruch uliczny huczy. Stoję zaniepokojony i podniecony, wdycham opary jedzenia i ciężkie zapachy z ciemnego parku, słucham tysięcy kroków i obcego języka. Myślę: To niewątpliwie zagranica. Nagle ogarnia mnie tęsknota do kraju, do mojej własnej publiczności, która tak grzecznie klaszcze przez cztery podniesienia kurtyny. Potem ucieka z teatru, jakby wybuchł pożar. Gdy schodzę na Nybroplan, śnieżna burza wiruje wokół cichego, opryskanego błotem marmurowego pałacu. Wiatr wieje z tundry za morzem i kilku obdartych punków wywrzaskuje swoją samotność w białą pustkę. Za pierwszym razem przyjęto mnie w Monachium wspaniale, z otwartymi ramionami. Bergman ucieka z socjalistycznego piekła na północy i znajduje schronienie w demokratycznym dobrobycie Bawarii, czule ściskany w potężnym niedźwiedzim uścisku Franza-Josepha Straussa. Na prywatnym bankiecie na moją cześć zostałem sfotografowany z wielkim Franzem- Josephem. Wykorzystał to zdjęcie w toczącej się kampani wyborczej do tego stopnia, że zmuszony byłem mu oznajmić, że wypraszam sobie ten zaszczyt. Uroczystości powitalne następowały jedne po drugich. „Czarodziejski flet" wyświetlono w największym kinie w mieście. Był to głośny, galowy spektakl. „Sceny z życia małżeńskiego" pokazywano w telewizji z dyskusjami i uzupełnieniami. Gościnność i ciekawość były mordercze. Starałem się zadośćuczynić całej tej życzliwości i wysilałem się, żeby być uprzejmym na wszystkie strony. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że społeczeństwo Bawarii jest przesiąknięte polityką, a rozgraniczenia między partiami i frakcjami są nieprzekraczalne. W krótkim czasie udała mi się sztuka wygłupienia się wobec wszystkich. Grzmiałem w Residenztheater, wprowadzając zasady i sposób myślenia nabyty podczas długiego życia zawodowego na dość bezpiecznym krańcu świata. Popełniłem fatalne głupstwo — wypróbowałem szwedzkie modele na niemieckich stosunkach. Poświęciłem sporo czasu i energii, by zdemokratyzować procesy decyzyjne w teatrze. Był to naprawdę fatalny idiotyzm. Przeprowadziłem spotkania zespołu i udało mi się doprowadzić do powstania reprezentacji aktorów, składającej się z pięciu członków i pełniącej funkcję doradczą. Po czym nastąpiło istne piekło. W związku z tym trzeba może wspomnieć, że Narodowa Scena Bawarii nie ma żadnego zarządu, lecz podporządkowana jest bezpośrednio bawarskiemu ministerstwu kultury. Kieruje nim jakiś pompatyczny, grający na organach minister, trudniej osiągalny niż cesarz chiński. Gdy wreszcie wśród obaw zespołu ukonstytuowało się ciało doradcze i miało zacząć funkcjonować, zrozumiałem, w stworzeniu jakiego dziwoląga brałem udział. Wyszła na światło dzienne latami nagromadzona i zapiekła nienawiść, lizusostwo i strach osiągnęły nieprzeczuwalne wymiary. Wrogość między różnymi frakcjami rozgorzała do czerwoności. Intrygi i konszachty w rozmiarach i jakości, którym nie ma równych w Szwecji — nawet w kołach kościelnych — stały się codziennią strawą w najbardziej niechlujnej z kantyn. Szef naszego teatru miał siedemdziesiąt lat i pochodził z Wiednia. Był wspaniałym aktorem, żonatym niestety z piękną, ale o wiele mniej wspaniałą aktorką, która za to była wściekle żądną władzy, palącą się do grania intrygantką. Szef teatru i jego Klitajmestra rządzili samowładnie. Wspólnie przebili się przez nędzę i wielkość niemieckiego teatru. Szef teatru żył w iluzorycznym przeświadczeniu, że kieruje zespołem z ojcowską mądrością. Przez nowo utworzoną radę aktorów został brutalnie wytrącony z tej iluzji. Ze zrozumiałych powodów zobaczył we mnie tego, kto zmącił miłość między ojcem i dzieckiem. Uważał mnie za swego najzaciętszego wroga, żywo wspierany przez żonę, która grała Olgę w mojej inscenizacji „Trzech sióstr". Irytowała mnie jej maniera mówienia gardłowo, co ona przypuszczalnie uważała za seksowne. Poradziłem jej poważnie, by zwróciła się do logopedy. Nigdy mi tego nie wybaczyła. Walka między mną i moim szefem zaczęła się na oczach trupy aktorów, którzy zajęli różne stanowiska. Nie obchodziliśmy się z sobą w rękawiczkach. Konflikt był tragiczny i zatruty faktem, że poprzednio szczerze się lubiliśmy i podziwiali nawzajem. Rezultatem całej tej awantury były wielkie i bezsensowne napięcia w teatrze. W zapale, by wszystko ustawić jak najlepiej, zapomniałem bowiem o decydującym czynniku. Ci aktorzy żyli bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ich tchórzostwo było zrozumiałe, ich odwaga niepojęta. W czerwcu 1981 r. wyrzucono mnie w trybie natychmiastowym. Moje przedstawienie zdjęto z repertuaru, zakazano mi wstępu do teatru. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie oskarżeń i obelg przesłanych do prasy i do ministerstwa kultury. Nie chcę twierdzić, że czułem się niesprawiedliwie traktowany. Gdybym był szefem, działałbym przypuszczalnie tak samo, choć szybciej. Po upływie pół roku byłem w Teatrze z powrotem. Dawny szef odszedł. Nowy objął urzędowanie przy prasowej i politycznej kampanii najbrudniejszego rodzaju, nie do pomyślenia w społeczeństwie bardziej otwartym niż bawarskie. Było to pouczające i trochę podniecające dla kogoś stojącego z boku, a straszliwe i upokarzające dla tych, którzy są na coś takiego narażeni. Inne popełnione głupstwa: odmawiałem wszelkich stosunków z prasą w Monachium, za co musiałem porządnie odpokutować. Odmawiałem kontaktów z większymi i mniejszymi potentatami krytyki. Było to szczególnie głupie, gdyż pewne zgranie między ofiarą i katami stanowi ważny czynnik w silnie zrytualizowanej bawarskiej grze wywyższania i poniżania. Mój przyjaciel Erland Josephson powiedział kiedyś, że trzeba się wystrzegać poznawania ludzi, gdyż wtedy zaczyna się ich lubić. Tak stało się w każdym razie ze mną. Zacząłem przywiązywać się do wielu współpracowników. Zrywanie więzów było bolesne. W rezultacie te związki opóźniły mój wyjazd o co najmniej dwa lata. Może się tak zdarzyć, aż do tego może dojść! Nigdy w życiu nie spotkało mnie tyle złej krytyki, co w ciągu moich dziewięciu lat w Monachium. Inscenizacje, filmy, wywiady i inne wystąpienia omawiano z pogardą i znudzoną obraźliwością, które były niemal fascynujące. Zdarzały się jednak wyjątki! Kilka wyjaśnień: moje pierwsze inscenizacje były rzeczywiście niezbyt udane. Niepewne i w przykry sposób konwencjonalne. Stwarzało to naturalnie fundamentalny chaos. Ponadto pryncypialnie wzbraniałem się wyjaśniać tok myśli kryjący się za moimi przedstawieniami. Rezultatem tego była dalsza irytacja. Kiedy później zrobiłem się lepszy, a niekiedy naprawdę dobry, nieszczęście już się stało. Przeklinano niemal powszechnie tego nieznośnego Skandynawa, który sądził, że jest kimś. Zaczęły fruwać obelgi, później wygwizdano mnie na premierze „Panny Julii", co było przeżyciem dziwnie stymulującym. Reżyser musi kłaniać się wraz z aktorami, przynajmniej na premierze. Jeśli się nie pojawi, oznacza to schizmę. Najpierw dostają aplauz i brawa aktorzy. Wchodzę na scenę i wybucha ogłuszająca wrzawa i gwizdy. Co się wtedy robi? Nic. Stoi się dalej i kłania się publiczności z głupim uśmiechem. Równocześnie myślę sobie: — No, Bergman, przeżywasz teraz coś nowego. To jednak przyjemne, że ludzie potrafią tak się wściekać. O nic. O Hekubę. Podłoga sceny jest wysmarowana monstrualnymi smarkami. Biedne upiory Ibsena powłóczą nogami w tej kleistej brei. Te monstrualne smarki przedstawiają, co każdy natychmiast pojmuje, burżuazyjną dekadencję. Pod szpitalnym łóżkiem kryje się papa Hamleta, Upiór, oczywiście nagi. Planowany „Kupiec Wenecki" kończy się na miejscu zbiórki w położonym w pobliżu obozie koncentracyjnym Dachau. Publiczność zawozi się autobusami. Po przedstawieniu Szajlok stoi sam, w obozowym pasiaku, oświetlony silnymi lampami. „Latający Holender" Wagnera rozpoczyna się w przestronnym biedermeierowskim salonie, dokąd statki wpadają z łoskotem przez ściany. Scenografia do „Zagłady Titanica" Enzensbergera to ogromne akwarium na środku sceny. W akwarium pływa napawający strachem karp. W miarę jak katastrofa postępuje, aktorzy włażą tam do karpia. W tym samym teatrze grają „Pannę Julię" jako trzygodzinną farsę z filmu niemego. Aktorzy są uszminkowani na biało, krzyczą nieustannie i gestykulują jak szaleni. I tak dalej. I tak dalej. Wszystko to jest początkowo czymś zdumiewającym. Potem rozumie się, że jest to wspaniała niemiecka tradycja teatralna, uporczywa i żywotna. Całkowita swoboda, całkowity krytycyzm, zaostrzone profesjonalną desperacją. Dla barbarzyńcy z północy, który z mlekiem matki wyssał wierność słowu, wszystko to jest okropne, ale zabawne. Publiczność szaleje i wydaje radosne okrzyki, krytyka szaleje i cieszy się, człowiekowi uderza krew do głowy, ziemia chwieje się pod nogami: cóż to widzę, co słyszę, czy to ja — czy zwariowałem? Powoli dochodzę do wniosku, że muszę, u licha, zająć jakieś określone stanowisko — tak robią wszyscy i od tego poprawia się samopoczucie, nawet jeśli następnego dnia człowiek się wycofuje i twierdzi coś wręcz przeciwnego. A więc: większość z tego, co zwala się na mnie na niemieckiej scenie, to nie jest całkowita swoboda, lecz całkowita neuroza. Co zresztą mają wynaleźć ci biedacy, żeby zadziwić publiczność. Młody reżyser dostaje poważne zadanie, by wystawić „Rozbity dzban". Sam oglądał siedem różnych inscenizacji. Wie, że jego publiczność widziała od dzieciństwa dwadzieścia jeden wersji, a krytyka przesiedziała ziewając na pięćdziesięciu ośmiu. Trzeba więc teraz być zuchwałym, jeśli chce się zaznaczyć swoją indywidualność. Nie jest to swoboda. Wśród tego chaosu rozkwitają wielkie teatralne przeżycia, genialne interpretacje i pojawiają się rozstrzygające, eksplozywne wyłomy. Ludzie chodzą do teatru, utyskują. Albo cieszą się. Albo utyskują i cieszą się jednocześnie. Prasa przypina łatki. Bez przerwy wybuchają lokalne kryzysy teatralne, skandale następują jeden po drugim, krytycy zniesławiają i są zniesławiam, krótko mówiąc panuje piekielny rejwach. Mnóstwo kryzysów, ale w rezultacie żadnego Kryzysu. Gorący wiatr zrywa się w pustyniach Afryki, wieje przez Włochy, przechodzi przez Alpy tracąc przy tym wilgoć, spływa jak roztopiony metal na płaskowyż i spada na Monachium. Rankiem może być śnieg z deszczem i dwa stopnie mrozu, po południu, kiedy wychodzisz z mroku teatru, jest dwadzieścia stopni ciepła i powietrze drży od przezroczystego skwarnego upału. Łańcuch Alp na horyzoncie jest tak blisko, że możesz dosięgnąć go ręką. Ludzie i zwierzęta stają się trochę szaleni, ale niestety w jakiś nieprzyjemny sposób. Zwiększa się liczba wypadków drogowych, wstrzymuje się poważniejsze operacje, krzywa samobójstw rośnie, łagodne psy gryzą, a z kotów tryskają iskry. Próby teatralne są bardziej emocjonalne niż zwykle. Miasto jest zelektryzowane, ja sam bezsenny i wściekły. Ten wiatr nazywa się föhn i słusznie się go obawiają, popołudniowe gazety przynoszą wielkie nagłówki, a Monachijczycy piją warzone z pszenicy piwo, z soczystym plasterkiem cytryny na dnie kufla. Nalot w zimie 1944 roku zrównał z ziemią centrum miasta z kościołami, staroświeckim budownictwem i okazałym gmachem Opery. Natychmiast po wojnie postanowiono odbudować wszystko tak, żeby wyglądało dokładnie jak przed katastrofą. Budynek opery odbudowano z gruzów i z pietyzmem odtworzono w najmniejszych szczegółach. Jest tam nadal dwieście miejsc, z których nic się nie widzi, tylko słyszy. W tym dziwnym gmachu w rozdygotany od föhnu dzień Karl Bohm odbywał próbę generalną „Fidelia". Siedziałem w pierwszym rzędzie krzeseł, skośnie za pulpitem dyrygenta, i mogłem śledzić każdy najmniejszy ruch i kaprys starego mistrza. Przypominam sobie słabo, że inscenizacja była okropna, a scenografia koniunkturalna, aż do granic wytrzymałości, i nieadekwatna. Karl Bohm dyrygował swoimi rozpieszczonymi bawarskimi wirtuozami małymi ruchami rąk — jak chór i soliści mogli pojmować jego znaki, było dla mnie zagadką. Siedział trochę zgarbiony, nie podnosił nigdy ramion, nie wstawał, nie odwracał nigdy kartek partytury. To wymęczone i nieudane monstrum operowe nagle zmieniło się w krystaliczne przeżycie. Uświadomiłem sobie, że słyszę „Fidelia" pierwszy raz, że nigdy go nie uchwyciłem, nie zrozumiałem, nie pojąłem. Rozstrzygające podstawowe doznanie, wewnętrzny wstrząs, euforia, wdzięczność, cały szereg nieoczekiwanych reakcji. Wszystko wygląda całkiem prosto: nuty na miejscu, żadnych niezwykłych tricków, żadnych zaskakujących, nigdy nie słyszanych temp. Interpretacja jest, jak to nazywają Niemcy z lekką ironią, werktreu. Mimo to cud jest faktem. Przed wielu laty widziałem rysunkowy film Walta Disneya o pingwinie, który tęsknił do Morza Południowego. Po pewnym czasie wyruszył w drogę i wylądował na porośniętej palmami wyspie na ciepłej niebieskiej wodzie. Na jakiejś palmie przybił zdjęcia z Antarktydy i pilnie pracował nad zbudowaniem nowej łodzi, który mogłaby go zawieźć z powrotem. Jestem jak ten pingwin. Gdy pracowałem w Residenztheater, myślałem często o Dramatycznym i tęskniłem do kraju, do języka, kolegów i wspólnoty. Dziś jestem w domu i tęsknię do wyzwań, trudności, krwawych batalii i gardzących śmiercią artystów. W moim wieku bodźcem staje się to, co niemożliwe. Rozumiem budowniczego Solnessa, który zaczyna wspinać się na wieżę kościelną, mimo że cierpi na zawrót głowy. Psychoanalitycy mówią oględnie, że popęd do niemożliwego pozostaje w związku z malejącą potencją. Cóż innego mógłby powiedzieć psychoanalityk? Uważam mianowicie, że stymulują mnie inne bodźce. Niepowodzenie może mieć świeży i jędrny smak, niepowodzenie budzi agresję i pobudza do życia odrętwiałą kreatywność. Wspinanie się na północno-zachodnią ścianę Mount Everest daje uczucie euforii. Zanim umilknę z powodów biologicznych, chętnie będę spotykał się ze sprzeciwem i chciałbym być kwestionowany. Nie tylko przez siebie samego, to dzieje się każdego dnia. Chcę być uciążliwy, zjadliwy i trudny do umiejscowienia. Niemożliwość jest nazbyt ponętna, nie mam przecież nic do stracenia. Nie mam też do zyskania nic więcej niż życzliwy poklask w kilku gazetach. Poklask, o którym czytelnicy zapomną po kilku minutach, ja sam po dziesięciu dniach. Prawda w naszej interpretacji jest zresztą związana z czasem. Nasze przedstawienia teatralne znikły wprawdzie w miłosiernej pomroce, ale niektóre chwile wielkości albo nędzy wciąż jeszcze oświetla łagodne światło. Filmy natomiast pozostają i świadczą o okrutnej zmienności artystycznej prawdy. Niewiele rauków wznosi się ponad drobny żwir trendów. W chwili gniewnego jasnowidzenia zdaję sobie sprawę, że mój teatr jest z lat pięćdziesiątych, a moi nauczyciele z lat dwudziestych. Świadomość ta czyni mnie czujnym i niecierpliwym. Muszę oddzielać pojęcia nabyte i ważne doświadczenia, burzyć stare rozwiązania, nie zastępując ich koniecznie nowymi. Eurypides, budowniczy sztuk, spędza starość na wygnaniu w Macedonii. Pisze „Bachantki". Z pasją stawia blok na bloku: przeciwieństwa ścierają się z przeciwieństwami, adoracja z bluźnierstwem, dzień powszedni z rytuałem. Znużył się moralizowaniem, uświadomił sobie, że gra z bogami jest ostatecznie zakończona. Komentator mówił o znużeniu sędziwego poety. Jest przeciwnie. Ciężka rzeźba Eurypidesa przedstawia ludzi, bogów i świat w bezlitosnym i bezsensownym ruchu pod pustym niebem. „Barhantki" świadczą o odwadze autora, który rozbija odlane formy. We wtorek 27 grudnia 1983 r. Sztokholm zgasi właśnie o zmierzchu. Odbywaliśmy próbę „Króla Leara" w wielkim pięknym pomieszczeniu pod dachem Dramatycznego. Grupa sześćdziesięciu osób, aktorów, statystów i pomocników. Szalony król stoi na środku sceny otoczony wszelkiego rodzaju hołotą i twierdzi, że życie jest sceną dla błaznów. Światło gaśnie, ogólny śmiech, podnosimy rolety, wiatr miecie mokrym śniegiem o szyby. Ołowiane światło dnia sączy się z wahaniem do sali prób. Ktoś zawiadamia przez lokalny telefon, że jest ciemno w teatrze, w dzielnicy, być może w całym mieście. Proponuję, żebyśmy zaczekali chwilę, przerwa w dopływie prądu elektrycznego w wielkim mieście może potrwać najwyżej kilka minut. Siadamy na podłodze i na krzesłach, rozmawiamy cicho. Kilku zapamiętałych palaczy wychodzi do poczekalni, ale zaraz wracają. Panują tam egipskie ciemności. Minuty mijają, pozbawiona cienia poświata szarzeje, król stoi trochę na uboczu, nadal odziany w szeroki, czarny płaszcz i ukoronowany potarganym wieńcem kwiatów, który może należał do Ofelii, albo Anny albo Sganarela. Jego wargi poruszają się, ręka wybija takt, oczy ma zamknięte. Gloucester z zakrwawioną przepaską na wykłutych oczach zerka spod niej i trochę jąkając się zapewnia, że jest mistrzem w smażeniu śledzi. Kilka pięknych statystek usiadło w kącie i słucha satyrycznego Albany, który nosi miecz, buty i strój do joggingu. Niekiedy śmieją się, ale stłumionym śmiechem, gdyż nastrój w wielkim pomieszczeniu jest trochę przy gaszony, choć wcale nie nieprzyjemny. Edgar, który zajmuje się z wyboru bezpieczeństwem i higieną pracy, stwierdza, że pomost musi bezwarunkowo mieć sztachety. Zdjął okulary i rozmawia żywo z inspicjentem, który robi notatki. Poczciwy Kent położył się jak długi, początek postrzału czy jakieś inne licho. Piękna Cordelia znalazła świecę i kroczy przez ciemną poczekalnię, żeby zrobić siusiu i zapalić papierosa, dwie stale dające o sobie znać potrzeby. Minęło pół godziny, śnieżyca przybiera na sile, jest już teraz ciemno w najodleglejszych zakątkach. Pośrodku sali siedzi kapelmistrz z naszymi śpiewającymi statystami, muzykalnymi chłopcami i dziewczętami, mają oni dobre głosy. Obsiedli kołem pięć zapalonych świec i śpiewają jakiś madrygał. Milkniemy i słuchamy: głosy napływają łagodnymi falami, wiatr huczy. Żadna latarnia uliczna nie mąci niepewnego, konającego światła dziennego, które niknie coraz szybciej. Śpiew przenika nas do głębi, nasze twarze stają się niewyraźne. Czas ustał, jesteśmy teraz wewnątrz, głęboko w świecie, który stale istnieje, całkiem blisko. Potrzeba nam tylko madrygału, śnieżnej burzy i wygaszonego miasta, by dać się otoczyć przestrzenią tak dobrze znaną, choć wyobrażamy sobie, że jest ona tak nieosiągalna. W naszym zawodzie co dzień igramy z czasem: przedłużamy go, skracamy, usuwamy. Odbywa się to całkiem zwyczajnie, nawet nie zastanawiamy się nad tym fenomenem. Czas — ta krucha, powierzchowna konstrukcja — zupełnie teraz znika. „Król Lear" to kontynent. Wyposażamy ekspedycje, które z mniejszą lub większą wprawą i zmiennym szczęściem nanoszą na mapę kilka stepów, jakąś rzekę, brzegi, górę, lasy. Wszystkie kraje świata wysyłają ekspedycje, czasem spotykamy się w naszych tułaczkach i stwierdzamy z rezygnacją, że to, co wczoraj było morzem śródlądowym, dzisiaj zmieniło się w górę. Rysujemy nasze mapy, komentujemy i opisujemy, nic się nie zgadza. Doświadczony interpretator wyjaśnia czwarty akt. Tak to musi być: król jest wesoły, szaleństwo łagodne. Ten sam interpretator staje się bezbarwny i bezsilny w wulkanicznym wybuchu drugiego aktu. Sztuka zaczyna się komicznie: najlepiej zmienić wszystko w zabawę, pełną śmiechu i odświętnego humoru. Król wpadł na kuszący, ale niebezpieczny pomysł, sam się śmieje. Ale dramat wędrówki? Nawrócenie? Kto ma moc i fizyczną wytrzymałość, by przedstawić skruchę u tej ostatecznej granicy? Najpierw wszystko jest w porządku, w ciągu sekundy świat stacza się w chaos, życiową katastrofę. Widziałem, o co tu chodzi, przeżyłem taki dramat na własnej skórze. Blizny nie zagoiły się. Jak mógłbym przełożyć moje doświadczenie tak, aby mój król zdołał wysadzić w powietrze swój z trudem umocniony mur, odgradzający go od chaosu i poniżenia? Nasza gra nie może też być przeintelektualizowana i przeładowana niejasnościami. Musi być szybka, zwrócona na zewnątrz, zrozumiała. Nie mamy ani doświadczenia ani tradycji, tylko złe wyszkolenie. Czy dobre chęci mogą zastąpić technikę? Czy też zginiemy w bagnie słów? My, którzy tylko ćwiczyliśmy Strindbergowskie proste, nośne dialogi. Czy zwyczajni aktorzy i aktorki mogą w ogóle oddać podwójny ból Gloucestera, namiętny gniew Kenta, udane szaleństwo Edgara, demoniczną złość Regan? Nasza ekspedycja przeprawia się przez step, upał doskwiera, pocimy się. Nagle słońce spada jak rozżarzony kamień, ciemność staje się nieprzenikniona i uświadamiamy sobie, że znajdujemy się na trzęsawisku nad bezdenną głębiną. Są dni i dni: t o jest moment prawdy, punkt stały, nareszcie, teraz będziemy spokojnie metodyczni. Stąd dotąd jest dwa metry i siedemnaście centymetrów, zapisujemy. Najlepiej zmierzyć jeszcze raz. Teraz jest to czternaście tysięcy metrów. Widz, reżyser, aktor, krytyk. Każdy widzi swojego „Króla Leara", niejasno i iluzorycznie uchwytnego dla intuicji i uczucia. Każda próba opisania jest bezowocna, ale pociągająca. Proszę bardzo. Zabawmy się wspólnie w grę pojęć, niektórzy zwracają nos na północny zachód i wróżą ze słońca, inni zamykają oczy, spuszczają brodę na pierś i mruczą na południe. Kto najlepiej opisze kwartet smyczkowy B- dur Beethovena opus 130 trzecią frazę Andante con moto, ma non troppo? Przeczytamy, posłuchamy? Uważam, że to dobre. Choć trochę przegadane. Ale dobre! Makrokosmos, inwersja, kontrapunkt, strukturalnie, dialektycznie, mimetycznie. Szybciej albo wolniej? Szybciej i wolniej? Choć właściwie bardziej strukturalnie. Aż się popłakałem ze wzruszenia, przyszło mi na myśl, że on, biedaczysko, był przecież głuchy. Opisywanie muzyki jest baśniowe, ponieważ drgania tonów trafiają w uczucia. Opisywanie teatru uważa się za możliwe, ponieważ słowo jest jak mówią, uchwytne dla rozumu. Tam do diabła! Ibsen i jego kłamcy. Strindbergowskie trzęsienia ziemi, Molierowska pasja, ślizgająca się na zdradliwych aleksandrynach, Szekspirowskie kontynenty. To ci dopiero licho. Już bardziej wolę absurdystów, modnych, pomysłowych: wszystko jest możliwe do przewidzenia, łatwe do prób i łaskotliwie zabawne, małe zgrabne kopniaki, szybka strawa dla Niecierpliwych. Chwytam cię za ramię, moja droga przyjaciółko, i potrząsam tobą ostrożnie, słyszysz mnie: co dzień wiele razy powtarzałaś te słowa. Powinnaś wiedzieć, że właśnie te słowa apelują do twego doświadczenia. Zostały ukształtowane mozolnie albo z lubością, zawrotnie szybko albo drobiazgowo. Potrząsam twoim ramieniem: ty zdajesz sobie sprawę, ja zdaję sobie sprawę, ja rozumiem, ty rozumiesz, moment triumfu, dzień nie minął na próżno, nasze pełne wątpliwości życie nabrało w końcu sensu i koloru. Rozwiązłe kurewstwo zmieniło się w miłość. A to ci dopiero licho! A to ci licho! Ktoś mówi, że powinienem opowiedzieć o przyjaciołach. To nierealne, o ile nie jest się bardzo starym i przyjaciele nie opuścili już ziemskiego padołu. W innym przypadku człowiek w swojej gadaninie balansuje miedzy niedyskrecją a zatajeniem: bądź spokojna, będziesz mogła przeczytać to, co napisałem. Ktoś napisał szczegółowe wyznanie. Była kochanka oczywiście dostała manuskrypt do przeczytania. Poszła do ubikacji i zwymiotowała, po czym zażądała, żeby jej nazwisko zostało skreślone. Autor zgodził się z jej żądaniem, ale równocześnie usunął pozytywne oceny i wzmocnił negatywne. Przyjaźń jest jak miłość: nader przenikliwa. Do istoty przyjaźni należy otwartość, pragnienie prawdy. Twarz przyjaciela albo jego głos w słuchawce przynosi ulgę jak i rozmowa właśnie o tym, co jest najdotkliwsze i najważniejsze. Albo też przyjaciel słyszy, że sam wyznaje coś, o czym prawie nie ważył się myśleć. Przyjaźń ma często coś ze zmysłowości. Sylwetka przyjaciela, jego oczy, wargi, głos, ruchy, akcent wpisane są w twoją świadomość, tajemny kod, który otwiera cię w zaufaniu i wspólnocie. Stosunek miłosny wybucha w konfliktach, jest to nieuniknione, przyjaźń jest bardziej wybredna, nie ma takiej samej potrzeby awantur i czystek. Niekiedy między delikatnymi powierzchniami kontaktów więźnie piasek, wtedy powstają trudności i zmartwienia. Myślę: dam sobie radę bez tego idioty! Potem mija jakiś czas, złe samopoczucie odzywa się na różnych płaszczyznach, czasem jawnie, często dyskretnie. Na nowo nawiązuję kontakt, tak dalej być nie może, chodzi o to, by nie trwonić kapitału. Oczyszczamy, wymiatamy i odnawiamy. Rezultat jest niepewny: lepszy, gorszy, albo taki jak przedtem. Nie można z góry przewidzieć. Przyjaźń nie jest nigdy uzależniona od przysiąg i zapewnień, ani też od miejsca i czasu. Przyjaźń jest absolutnie bez wymagań, z wyjątkiem jednego: wymaga szczerości. Jedyne wymaganie, ale trudne. Bliski przyjaciel emigruje po życiu spędzonym na żywej, publicznej działalności. Osiedla się na Riwierze, wynajmuje trzypokojowe mieszkanie i plecie maty. Jego dużo młodsza przyjaciółka kontynuuje pracę w kraju, ale odwiedza przez kilka miesięcy w roku ten komfortowy balkon. Przyjaciel milknie, nasze rozmowy toczą się przez gęstą florę zastrzeżeń, utrzymywanie otwartego kontaktu wymaga czasu i wysiłku. Wiadomości od niego stają się coraz bardziej enigmatyczne. Dlaczego, u licha, uciekłeś na balkon nad Morzem Śródziemnym! Umierasz powoli i grzecznie, choć nie widać trupich plam. Prowadzimy konwersację według rytuału, wiem przecież, że on nosi się ze zmartwieniem, z którego mi się nie zwierzył. No cóż, dziękuję ci, wiedzie mi się faktycznie doskonale. Wprawdzie wśród palm pada śnieg, ale magnolia kwitnie. Nie mogę powiedzieć, że znam jego zmartwienie, nie chcę go zranić wyrzucając mu brak szczerości. Zresztą jesteśmy niemal rówieśnikami — tak czasem bywa na początku prawdziwej starości. Coraz bardziej gubimy się w zaciemnionych salach i nieposprzątanych krętych korytarzach. Rozmawiamy ze sobą przez szwankujące lokalne telefony i potykamy się bezsilnie o trudne do odkrycia zastrzeżenia. Mój przyjaciel aktor napisał fascynującą sztukę dla teatru radiowego, o której wystawienie go prosiłem. W kilka miesięcy później zapytałem go, czy zechce zagrać Ducha i Pierwszego Aktora w mojej inscenizacji „Hamleta". Po pewnym wahaniu odmówił. Wpadłem w pasję i oświadczyłem, że w takim razie nie zamierzam robić jego sztuki radiowej. Odparł dość zaszokowany, że nie widzi tu związku, który dla mnie był oczywisty. Po wielu perypetiach uporządkowaliśmy wzajemne stosunki, bez naruszania naszych stanowisk. To jednak nadszarpnęło naszą przyjaźń. Mający też socjalne i polityczne sukcesy przyjaciel choróbliwie obawia się wszelkich form bezpośredniej agresji. W żartobliwych słowach nazywa sam siebie besserwisserem, kim też jest. Chętnie pozwalam się pouczać, gdyż uczy on mnie dużo. Przed wielu laty robił mi dość często krytyczne uwagi co do mojej chwiejnej pozycji na międzynarodowym rynku filmowym, a więc sytuacji, którą znalem lepiej niż ktokolwiek inny. Krytykował mnie siedem razy, za ósmym wpadłem w furię i poradziłem mu, żeby stulił pysk i wyniósł się do diabła, jednakże w nieco mniej nieokrzesanych słowach. Dopiero po kilku latach nasza przyjaźń odzyskała zdrowie. Nie mam zresztą żadnych złudzeń co do mojego talentu do przyjaźni. Jestem wprawdzie wierny, ale nader podejrzliwy. Jeśli czuję się zawiedziony, sam szybko sprawiam zawód, jeśli uważam, że jestem odcięty, ucinam przyjaźń, bardzo bergmanowski talent wątpliwej jakości. Łatwiej mi idzie w przyjaźniach z kobietami. Szczerość jest oczywista (jak sobie wmawiam), brak wymagań totalny (jak uważam), lojalność nienaruszalna (jak sobie wyobrażam). Intuicja działa bezbłędnie, uczucie jest nieukrywane, brak wszelkiego prestiżu. Zdarzające się konflikty są poufne i nie zaogniają się. Wspólnie przetańczyliśmy wszystkie możliwe stadia: namiętność, czułość, pasja, głupota, fałsz, gniew, komizm, przesyt, miłostki, kłamstwa, radość, porody, pioruny, księżycowa poświata, meble, sprzęty domowe, naczynia kuchenne, zazdrości, zazdrości, wielkie łoża, wąskie łóżka, pozamałżeńskie spółkowanie, przekroczenia granic, dobra wiara — tu dochodzi jeszcze więcej — łzy, erotyka, tylko erotyka, katastrofy, triumfy, przykrości, grubiaństwa, bójki, strach, niepokój, tęsknota, jaja, plemniki, krwotoki, wyjazdy, majtki — tu dochodzi jeszcze więcej, najlepiej skończyć, nim skończą się szyny — impotencja, rozpusta, trwoga, bliskość Śmierci, Śmierć, czarne noce, bezsenne noce, białe noce, muzyka, śniadania, piersi, wargi, zdjęcia, odwróć się do kamery i patrz na moją rękę, trzymam ją na prawo od kompendium, skóra, pies, utarte zwyczaje, pieczona kaczka, zepsute ostrygi, oszustwa i szachrajstwa, gwałt, piękne suknie, klejnoty, dotknięcia, pocałunki, ramiona, biodra, obce światło, ulice, miasta, rywale, uwodziciele, włosy na grzebieniu, długie listy, dyskusje, wszystkie rodzaje śmiechu, starzenie się, ulomności, okulary, ręce, ręce, ręce — kończy się już aria — cienie, łagodność, pomogę ci, linia brzegu, morze — jest już cicho. Stary złoty zegarek mego ojca ze stłuczonym szkiełkiem tyka w swoim stelażyku na biurku, pokazuje za siedem minut dwunastą. Nie, nie napiszę o przyjaciołach, to niemożliwe, nie napiszę też o mojej żonie Ingrid. Przed kilku laty napisałem niezbyt udany scenariusz filmowy pod tytułem „Miłość bez kochanków". Powstała z niego panorama życia zachodnio-niemieckiego, myślę, że był zabarwiony bezsilną pasją więźnia, z całą pewnością niesłuszną. Z tego zdechłego olbrzyma wykroiłem befsztyk, który stał się filmem dla telewizji i nazywał się ,,Z życia marionetek". Nie zdobył sobie sympatii, ale należy do moich najlepszych filmów, choć pogląd ten podziela tylko niewiele osób. W tym nieudanym, ponad sześciogodzinnym scenariuszu znalazła się, jako przeciwwaga dla niepokoju w podstawowej strukturze, parafraza opowiadania Owidiusza o Filemonie i Baucis. Ustawiłem tę Baśń jak nieuszkodzony ołtarz w głębi rozwalonego kościoła. Bóg wędruje w przebraniu po ziemi, by obejrzeć to, co stworzył. W chłodny wiosenny wieczór przychodzi do podupadłej zagrody na skraju wioski, zamieszkałej tylko przez sędziwego chłopa i jego żonę, którzy zapraszają go na wieczerzę i nocleg. Nazajutrz rano bóg wyrusza w dalszą wędrówkę po wysłuchaniu jedynego życzenia staruszków: chcieli oni, żeby śmierć ich nie rozdzieliła. Bóg wysłuchuje ich życzenia i przemienia ich w ogromne, rosnące w zagrodzie drzewo, które jest symbolem szczęścia. Moja żona i ja żyjemy z sobą bardzo blisko. Wystarczy, że jedno coś pomyśli, a drugie zaraz odpowiada, albo na odwrót. Brakuje mi odpowiednich słów, żeby opisać nasz związek. Jeden problem jest nierozwiązalny, któregoś dnia spadnie cios i nas rozdzieli. Żaden życzliwie usposobiony bóg nie przemieni nas w drzewo — symbol szczęścia. Mam dar wyobrażania sobie większości życiowych sytuacji: włączam moją intuicję, fantazję, napływają odpowiednie uczucia, zabarwiają obraz i pogłębiają go. Brak mi jednak instrumentu, by wyobrazić sobie chwile rozstania. Ponieważ nie umiem albo nie chcę wyobrazić sobie innego życia, jakiegoś życia po drugiej stronie linii granicznej, perspektywa staje się przerażająca. Z kogoś zamienię się w nikogo. Ten nikt nie będzie miał nawet wspomnienia wspólnoty. Gdy w połowie lipca ojciec przyjechał do V?roms na urlop, był podenerwowany i w złym nastroju. Wyrusza! samotnie na długie piesze wędrówki po lasach, spał w pasterskich szałasach i w stodołach. Którejś niedzieli miał wygłosić kazanie w kaplicy w Amsberg. Ranek był parny, w powietrzu wisiała burza, słońce przypiekało i gzy cięły. Nad górami na południu stała granatowa ściana chmur. Od dawna było postanowione, że z nim pojadę. Ojciec ulokował mnie na przednim bagażniku roweru, na tylnym przymocowano żywność na drogę i walizeczkę z pastorską togą. Byłem boso, miałem na sobie krótkie spodenki w niebieskie paski, bluzę z tego samego materiału z wykładanym kołnierzem i bandaż na przegubie ręki, rozdrapałem ukąszenie komara, które ropiało. Ojciec był ubrany w czarne spodnie ze spinaczami, czarne sznurowane kamaszki, białą koszulę, biały kapelusz i cienką letnią marynarkę. Pamiętani to wszystko, bo niedawno oglądałem fotografię. W tle niewyraźnie rysuje się sylwetka Gertrud, młodej przyjaciółki rodziny. Zakochanym wzrokiem patrzy na mego ojca i uśmiecha się złośliwie. Gertrud była moją ulubienicą, mogła równie dobrze pojechać z nami, śmiała się często i wprawiała ojca w dobry humor, zwykli byli wspólnie śpiewać. Babkę widać w tyle, właśnie idzie do wygódki. Mój brat siedzi prawdopodobnie pochylony nad jakimś znienawidzonym zadaniem matematycznym, siostra śpi jeszcze, ja mam siedem lat i wkrótce skończę osiem. Matka obsługiwała aparat, lubiła fotografować. Potem ruszyliśmy w drogę w dół zalesionego stromego zbocza, otoczonego sosnami i mrowiskami. Pachniało żywicą i rozgrzanym mchem. Krzewinki borówek oblepione były mnóstwem niedojrzałych jagód. Minęliśmy suszącą się bieliznę ogrodnika. Kilka tygodni temu mój brat i jego przyjaciele z Willi Misyjnej nakradli truskawek, rozgnietli je i narysowali nieprzyzwoite obrazki na prześcieradłach pani Törnqvist. Byliśmy wszyscy mocno podejrzani, ale puszczono nas z braku dowodów i lanie dostali synowie ogrodnika, mimo że byli niewinni. Zastanawiałem się, czy mimo wszystko nie wypaplać, ponieważ miałem powód, by zemścić się na bracie. Pewnego dnia zadyndał mi przed nosem tłustą dżdżownicą i powiedział: — Jeśli zjesz tę dżdżownicę, dostaniesz pięć öre. Pogryzłem i zjadłem robaka. Kiedy przełknąłem już ostatni kęs, mój brat powiedział: — Jak jesteś taki cholernie głupi, że pożerasz dżdżownicę, nie mogę dać ci pięciu öre. Byłem w ogóle łatwowierny i łatwo mnie było oszukać. Ponadto miałem polipy, co sprawiało, że chętnie oddychałem przez usta. Nadawało mi to naiwny wygląd. Mój brat powiedział: — Weź parasol babki, otwórz go, ja ci pomogę. Wyskocz teraz z werandy, to polecisz. Przeszkodził mi w ostatniej chwili, płakałem ze złości, nie dlatego, że zostałem oszukany, ale że nie można było latać z parasolem babki. Stara Lalla powiedziała: — Ingmar, urodziłeś się w niedzielę, możesz zobaczyć elfy. Ale nie zapomnij trzymać dwóch gałązek skrzyżowanych przed piersią. — Nie wiem, jak bardzo Lalla wierzyła w te słowa. Ja uwierzyłem jej ślepo i wymknąłem się na dwór: nie zobaczyłem żadnych elfów, ale widziałem małego szarego człowieczka z lśniącą, złośliwą twarzą. Trzymał za rękę dziewczynkę, nie większą od mego środkowego palca. Chciałem ją złapać, ale karzełek i jego córka umknęli. Kiedy mieszkaliśmy na Villagatan, często przychodzili tam grać podwórkowi muzykanci. Pewnego dnia przyszła cała rodzina. Ojciec wszedł do jadalni i powiedział: — Sprzedaliśmy Ingmara Cyganom. Całkiem dobrze nam zapłacili. — Rozryczałem się ze strachu. Nagle wszyscy zaczęli się śmiać, matka wzięła mnie na kolana, objęła za głowę i kołysała ostrożnie. Wszyscy dziwili się, że jestem taki łatwowierny: tak łatwo go oszukać i nie ma wcale poczucia humoru. Kiedy dojechaliśmy do wzniesienia koło poczty, musiałem zsiąść z roweru i iść pieszo. A że byłem boso, szedłem brzegiem drogi, gdzie była miękka, udeptana trawa. Przywitaliśmy się z poczmistrzem, który wybierał się na stację kolejową, by zdążyć na poranny pociąg do Krylbo. Załadował worki pocztowe na mały wózek. Na schodach siedział Lasse, bardzo wysoki, ze zwisającymi ramionami. Kiedy go mijaliśmy, potrząsnął głową i zaryczał. Pozdrowiłem go powściągliwie. Lasse właśnie nauczył mnie sprośnej piosenki. Nie rozumiałem jej treści ani sensu, ale zdawałem sobie sprawę, że nie był to werset psalmu. Na szczycie wzniesienia mogłem znowu wsiąść na rower. Ojciec kazał mi trzymać stopy rozstawione. Rok temu wetknąłem prawą stopę w szprychy roweru wujka Ernsta i złamałem kilka mniejszych kości. Rozpędziliśmy się i szybko przejechaliśmy obok dużej zagrody Berglunda, skąd jako dzieci przynosiliśmy mleko i kradliśmy jabłka. Dolly szczekała ochryple i biegała na smyczy, umocowanej na stalowym drucie między dwiema sosnami. Za zagrodą leżał Dom Duchów, a potem Willa Misyjna, gdzie mieszkały liczne dzieci Frykholmów, podczas gdy rodzice pracowali dla Boga na afrykańskich polach. W Willi Misyjnej królowało pogodne i serdeczne chrześcijaństwo, bez nakazu i przymusu. Dzieci chodziły stale boso i nie musiały się myć. Posiłki jadano na stojąco przy brzegu stołu, kiedy się zgłodniało, poza tym Bengt Frykholm miał magiczny teatr, który sam zbudował według wskazówek z „Allers Familje-Journal". W Willi Misyjnej nie śpiewano jednak nigdy dziecinnej melodyjki: I urodzić się Afryka Bo my papa tam być król / and krokodyle brykać / and małpa wleźć pod stół Tralala! Tralala! misjonarza zjeść raz-dwa. Pędziliśmy teraz szybko w dół długiej pochyłości koło Solbacka, droga biegła blisko rzeki, słońce paliło, wiatr szumiał w uszach, koła skrzypiały, lustro wody lśniło. Za górami stała nabrzmiewająca burzowa chmura. Ojciec nucił coś pod nosem. W dali słychać było sygnały rannego pociągu. Myślałem z tęsknotą o moich własnych pociągach, mogłem teraz być w domu w V?roms i ustawiać kolejkę na małej ścieżce wiodącej do piwnicy. Podróż z ojcem zawsze była przedsięwzięciem niepewnym. Nigdy nie było wiadomo, jak to się skończy. Czasem humor dopisywał mu przez cały dzień, czasem opadały pastora demony i stawał się małomówny, nieobecny duchem i rozdrażniony. Na przystani promu czekało już parę wozów z jadącymi do kościoła, bardzo stary chłop z brudną krową i kilku chłopców którzy wybierali się do Djuptjärn kąpać się i łowić okonie. Nad rzeką rozpięto stalowe liny. Do tych lin z żelaznymi pętlami i ruchomymi, zardzewiałymi kołami przymocowany jest prom. Manewruje się nim siłą rąk. Mężczyźni chwytają stalowe kable ciężkimi hakami ze smołowanego drewna. W ten sposób płaskodenny pojazd porusza się tam i z powrotem przez ciemne koryto rwącej rzeki, gdzie spławiane kłody z głuchym łoskotem uderzają o boki promu. Ojciec wdał się od razu w rozmowę z kobietami na jednej furze. Ja usiadłem na podłodze z desek na samym przedzie promu i zanurzyłem stopy w wodzie, która jeszcze w pełni lata była lodowato zimna i opływała mocnym ssącym brązowym strumieniem nogi i stopy. Od dzieciństwa rzeka przewijała się w moich snach, zawsze ciemna i pełna wirów jak w Gr?dan koło mostu kolejowego, pnie pachną korą i żywicą, obracają się powoli w koło w silnym prądzie, z głębiny pod szemrzącym zwierciadłem wody wystają groźne ostre głazy. Koryto rzeki, głęboko wcięte między urwiste brzegi, stanowi oparcie dla wątłych olch i brzóz, woda zapala się od słońca na kilka chwil, a potem gaśnie, czarniejsza niż przedtem, ustawiczny ruch ku zakrętowi rzeki, głuchy szum. Czasami kąpaliśmy się na brzegu rzeki, szliśmy ścieżką, opadającą wzdłuż zbocza koło V?roms, przechodziliśmy przez nasyp kolejowy i gościniec, przecinaliśmy łąkę Berglunda i schodziliśmy w dół po brzegu, dosyć niskim po naszej stronie. Stała tam przycumowana tratwa, można z niej było skakać. Raz znalazłem się pod tratwą i nie mogłem się wynurzyć. Wcale się nie przestraszyłem, otworzyłem oczy i widziałem chwiejące się wodorosty, moje własne bańki powietrza, światło słoneczne, rozświetlające brązową toń, małe uklejki wśród kamieni, które opadły na dno. Nie ruszałem się i powoli znikałem. Potem pamiętam już tylko to, że leżałem na trawie i rzygałem wodą i szlamem, i że wszyscy mówili jeden przez drugiego. Siedziałem więc na skraju promu i chłodziłem rozpalone podeszwy stóp i bąble po komarach wokół kostek. Nagle ktoś złapał mnie za ramiona i rzucił do tyłu, wymierzając mi twardy policzek. Ojciec był wściekły: — Wiesz, że ci tego zabroniłem, nie rozumiesz, że może cię wciągnąć do wody. — Jeszcze jeden policzek. Nie płakałem, tu przed tymi obcymi ludźmi. Nie płakałem, ale go nienawidziłem: tego przeklętego cholernika, który zawsze musi bić, zabiję go, nie daruję mu, kiedy wrócimy do domu, wymyślę bolesny rodzaj śmierci, będzie mnie prosił o zmiłowanie, będę słyszał, jak krzyczy ze strachu. Kłody przewalały się głucho, woda szumiała, stanąłem z boku, ale na widocznym miejscu. Ojciec pomagał popychać prom. z trudem pracował ciężkim drewnianym drągiem, był też zły, co było widać. Przybiliśmy do brzegu, woda przelała się na deski, fury zjechały na ląd, mostek chwiał się i kołysał. Ojciec pożegnał się, zawsze łatwo wdawał się w rozmowy z ludźmi, chłopcy, którzy wybierali się na ryby, śmiali się kpiąco i zabrali swoje wędki. Stary chłop z brudną krową kuśtykał na końcu. — Chodź już, głuptasie — powiedział ojciec przyjaznym głosem. — Nie ruszyłem się z miejsca, odwróciłem wzrok w inną stronę, zbierało mi się na płacz, gdy ojciec mówił życzliwym tonem. Podszedł i szturchnął mnie w plecy: — Rozumiesz chyba, że się przeląkłem, mogłeś się utopić i nikt by nawet nic nie zauważył. Szturchnął mnie jeszcze raz. Potem wziął rower, poprowadził go po mokrych deskach. Przewoźnik wpuścił na prom nowych ludzi. Ojciec wyciągnął do mnie dużą rękę i ujął moją. Furia wyciekła ze mnie w ciągu sekundy. Przeląkł się, to było zrozumiałe. Kiedy człowiek się przestraszy, robi się zły, to rozumiałem. Teraz był miły, uderzył mnie za mocno i żałuje tego. Wzniesienie od przystani promu było strome, pomagałem pchać rower. Na szczycie upał wznosił się jak ściana, a drobny piasek kłębił się w krótkich porywach i wirach wiatru pozbawionego chłodu. Czarne spodnie i kamaszki ojca były już zakurzone. Dotarliśmy na miejsce akurat, kiedy dzwony biły na dziesiątą. Cmentarz był zacieniony, kilka odzianych w czerń kobiet podlewało kwiaty na grobach. Pachniało świeżo ściętą trawą i smołą. Pod kamienną bramą panował lekki chłód. Starszy parafii, który bił w dzwon, zaprowadził ojca do zakrystii. W szafie była miednica i dzbanek, ojciec zdjął koszulę i umył się. Potem włożył czystą koszulę, koloratkę i togę. Następnie usiadł przy stole i napisał na kartce numery psalmów. Poszedłem ze starszym parafii, żeby pomóc mu wypisać właściwe cyfry. Nie rozmawialiśmy, wykonując tę ważną pracę: błąd w cyfrze i byłaby katastrofa. Wiedziałem, że ojca trzeba teraz zostawić samego. Dlatego wyszedłem na cmentarz i czytałem napisy na nagrobkach, zwłaszcza w kwaterze dziecięcej. Sklepienie niebieskie wznosiło się rozżarzone do białości nad ciemnym gęstym listowiem jesionów. Upał trwał nieruchomo. Kilka bąków. Jakiś komar. Rycząca krowa. Sennie. Pośpię trochę. Śpię. Przygotowując „Gości wieczerzy pańskiej", objeżdżałem na przedwiośniu Upplandię i odwiedzałem kościoły. Zwykle brałem klucz od zakrystiana i siedziałem kilka godzin w kościele, patrząc na wędrujące światło. Zastanawiałem się nad końcem mego filmu. Wszystko było napisane i zaplanowane z wyjątkiem samego zakończenia. Którejś niedzieli wczesnym rankiem zadzwoniłem do ojca i zapytałem, czy nie miałby ochoty towarzyszyć mi w przejażdżce. Matka leżała w szpitalu po pierwszym zawale i ojciec odizolował się od świata. Stan jego rąk i nóg pogorszył się, chodził z laską i w ortopedycznych butach. Z wewnętrzną dyscypliną i siłą woli sprawował swój pastorat. Miał siedemdziesiąt pięć lat. Był mglisty przedwiosenny dzień, silne światło biło od śniegu. Grubo przed czasem przybyliśmy do małego kościółka na pomoc od Uppsali. W ciasnych ławkach czekały już cztery osoby. Kościelny i zakrystian szeptali między sobą w kruchcie. Na chórze przy organach krzątała się kobieta — kapelmistrz. Gdy ucichło bicie dzwonów na równinie, pastor jeszcze się nie pojawił. Zapadła długa cisza na niebie i na ziemi. Ojciec poruszał się niespokojnie i pomrukiwał. Po dalszych kilku minutach na śliskim wzniesieniu dał się słyszeć szum silnika samochodu, trzasnęły drzwi i przez kościół przebiegł dysząc pastor. Był chudy i długowłosy, dobrze utrzymany zarost z trudem zakrywał cofniętą w tył brodę. Wymachiwał ramionami jak narciarz i kaszlał, włosy miał zwichrzone na ciemieniu i czoło zaczerwienione. — Jestem chory — oznajmił. — Mam gorączkę, prawie trzydzieści osiem, to przeziębienie. — Szukał w naszych oczach współczucia. — Dzwoniłem do dziekana, który dał mi pozwolenie na odprawienie skróconego nabożeństwa. Odpadnie więc nabożeństwo przy ołtarzu i przyjmowanie komunii. Odśpiewamy psalm i wygłoszę kazanie i to musi wystarczyć. A teraz idę już do zakrystii włożyć togę. — Skłonił się i stał przez chwilę niezdecydowany, jakby czekając na oklaski albo przynajmniej na oznaki zrozumienia. Gdy nikt nie reagował, znikł za ciężkimi drzwiami. Ojciec zaczął się podnosić na ławce, był wzburzony. — Muszę pogadać z tym typem. Przepuść mnie. — Wyszedł z ławki i mocno opierając się na lasce pokuśtykał do zakrystii. Tam odbyła się krótka, ale burzliwa rozmowa. Po kilku minutach pojawił się starszy parafii. Uśmiechał się z zakłopotaniem i oświadczył, że odbędzie się i nabożeństwo przy ołtarzu i przyjmowanie komunii. Starszy kolega ma pomagać pastorowi. Organista i nieliczni obecni w kościele odśpiewali psalm na wejście. Przy końcu drugiego wersetu wkroczył ojciec w białej komży i z laską. Gdy śpiew ucichł, ojciec odwrócił się do nas i powiedział spokojnym, swobodnym głosem: — Święty, święty, święty Pan Bóg Zastępów. Pełna jest ziemia chwały Jego. Ja ze swej strony znalazłem zakończenie „Gości wieczerzy pańskiej" i skodyfikowanie reguły, do której zawsze się stosowałem i będę się stosować także w przyszłości. Bez względu na wszystko masz odprawić swoje nabożeństwo. Jest to ważne dla uczestników, a jeszcze ważniejsze dla ciebie. Czy to również ważne dla Boga, okaże się. Jeśli nie ma żadnego innego boga poza twoją nadzieją, jest to ważne także dla tego boga. Spałem dobrze na ławce w cieniu, aż rozległy się dzwony i boso wśliznąłem się do kościoła. Żona dziekana wzięła mnie za rękę i wcisnęła na miejsce obok siebie na samym przedzie tuż pod kazalnicą. Najchętniej usiadłbym na chórze trochę za kulisami, ale żona dziekana była w zaawansowanej ciąży i nie sposób było się prześliznąć. Natychmiast zachciało mi się siusiu i zdałem sobie sprawę, że udręka będzie długotrwała. (Południowe nabożeństwa i kiepski teatr ciągną się najdłużej. Jeśli kiedyś poczujesz, że życie pędzi zbyt szybko, powinieneś pójść do kościoła albo do teatru. Wtedy czas zatrzymuje się, zdaje ci się, że zegar źle chodzi, wtedy jest tak, jak mówi Strindberg w „Burzy": Życie jest krótkie, ale może się dłużyć, kiedy trwa.) Jak wszyscy chodzący do kościoła we wszystkich czasach wpatrywałem się w obrazy na ołtarzu, w tabernakulum, w krucyfiks, malowane okna i malowidła na ścianach. Był tam Jezus i łotrzy we krwi i mękach, Maria wsparta na ramieniu Jana, oto twój syn, oto matka twoja. Maria Magdalena, jawnogrzesznica, kto spał z nią ostatnio? Rycerz gra w szachy ze Śmiercią. Śmierć ścina Drzewo Życia, wystraszony biedak siedzi na wierzchołku i załamuje ręce. Śmierć prowadzi długi taneczny korowód do Krainy Ciemności, trzyma kosę jak sztandar, pospólstwo tańczy, a kuglarz się ociąga. Diabły podtrzymują ogień, do którego wpadają na łeb grzesznicy. Adam i Ewa odkryli swoją nagość. Oko Boga zezuje z zakazanego drzewa. Niektóre wnętrza kościołów są jak akwaria, nie ma pustego miejsca, wszędzie żyją i pienią się ludzie, święci, prorocy, aniołowie, diabły i demony. Tu i ówdzie na murach i sklepieniach kłębi się dym. Rzeczywistość i urojenie stopiły się w jedno: Grzeszniku, zobacz twoje dzieło, zobacz, co czeka za węgłem, zobacz cień za twoimi plecami! Byłem przez kilka lat nauczycielem w szkole aktorskiej w Malmö, mieliśmy mieć pokaz, ale nie wiedzieliśmy, co zagrać. Wtedy przyszły mi na myśl mury kościelne z mojego dzieciństwa i te obrazy na nich. W parę popołudni napisałem małą sztukę, którą nazwałem „Malowidło na drewnie", z odpowiednimi rolami dla każdego adepta. Najdorodniejszy student był niestety najmniej uzdolniony, wybierał się do operetki. Miał zagrać rycerza, Saraceni odcięli mu język, był niemy. „Malowidło na drewnie" stało się z czasem „Siódmą pieczęcią", filmem nierównym, bliskim memu sercu, bo zrobionym w prymitywnych warunkach olbrzymim nakładem sił i chęci. W mrocznym nocnym lesie wiedźmy, gdzie zostaje ona stracona, można między drzewami dostrzec okna wieżowca na R?sunda. Pochód biczowników przeszedł przez plac po rozbiórce, na którym miano wznieść nowe laboratorium. Scena z tańcem śmierci pod ciemną chmurą powstała w szalonym tempie, kiedy większość aktorów skończyła już pracę w tym dniu. Wózkarze, elektrycy, charakteryzator i dwaj letnicy, którzy w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi, musieli przebrać się w kostiumy skazańców. Zastosowano niemą kamerę i sfilmowano scenę, nim chmura się rozeszła. Kiedy ojciec wygłaszał kazanie, nie odważałem się nigdy usnąć. Widział wszystko. Jeden z przyjaciół rodziny zdrzemnął się podczas jutrzni w kaplicy Sophiahemmet. Ojciec przerwał kazanie i powiedział całkiem spokojnie: — Zbudź się, Einar, teraz będzie coś dla ciebie. — A potem mówił, że ostatni będą pierwszymi. Wujek Einar był drugim archiwariuszem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i marzył o tym, by zostać pierwszym. Był kawalerem i grał na skrzypcach. Po południowym nabożeństwie dziekan zaprosił nas na kawę. Był tam tłusty żółtowłosy syn w moim wieku. Dostaliśmy sok i maślane bułeczki. Oscar był wstrętny, miał egzemę u nasady włosów i nosił czepek z brudnych, poplamionych na różowo gazowych bandaży, wciąż się drapał i cuchnął karbolem. Posłano nas do dziecinnego pokoju, który Oscar przemienił w kościół z ołtarzem, świecznikami, krucyfiksem i kolorowymi bibułkami naklejonymi na okna. W jednym rogu stała fisharmonia. Na ścianach wisiały obrazy z motywami biblijnymi. Odór karbolu i zdechłych much był gęsty. Oscar zapytał, czy nie mam ochoty posłuchać kazania albo zabawić się w pogrzeb: w szafie ściennej stała mała trumienka dziecinna. Odparłem, że nie wierzę w Boga. Oscar podrapał się w głowę i zapewnił mnie, że istnienie Boga jest naukowo udowodnione, największy uczony świata, Rosjanin, który nazywa się Einstein, dostrzega oblicze Boga głęboko w swoich wzorach matematycznych. Powiedziałem, że tego blefu nie dam sobie wcisnąć. Bardzo prędko doszło między nami do kłótni. Oscar, który był silniejszy, wykręcił mi rękę i domagał się, żebym uznał istnienie Boga. To bolało i miałem stracha, ale wstrzymywałem się od wołania o pomoc. Oscar był prawdopodobnie niespełna rozumu. Idioci muszą postawić na swoim, inaczej nie wiadomo, czym to się skończy. Spiesznie wyznałem wiarę w istnienie Boga. Gdy złożyłem wyznanie wiary, dąsaliśmy się na siebie każdy w swoim kącie pokoju. Powoli zbliżał się czas pożegnania i odjazdu. Ojciec zapakował togę i koloratkę, zsunął kapelusz na tył głowy i kazał mi wdrapać się na przedni bagażnik. Dziekan i jego żona chcieli, żebyśmy przeczekali burzę, słońce świeciło ostro na skraju ciężkiej chmury. Upał był duszny od nadciągającego deszczu. Ojciec podziękował i uśmiechnął się, chyba jednak zdążymy. Zresztą przyjemnie będzie trochę zmoknąć. Żona dziekana przycisnęła mnie do ciężkiej piersi, brzuch miała napięty jak balon, czuć ją było potem, omal nie spadłem z bagażnika. Dziekan podał mi rękę, miał grube wargi i pluł śliną, gdy mówił. Oscara nie było nigdzie widać. W końcu ruszyliśmy w drogę. Nie padło żadne słowo, ale czułem, że ojcu lżej było na sercu, nucił melodię jakiegoś psalmu i pedałowaliśmy przed siebie. Pędziliśmy z dużą szybkością. Gdy mijaliśmy drogę koło Djuptjärn, ojciec zaproponował, żebyśmy się szybko wykąpali. Pomysł spodobał mi się i skręciliśmy na małą ścieżkę, w dół przez lasek, pachnący cierpko paprocią i starym sitowiem. Jezioro było okrągłe i uważano je za bezdenne. Ścieżka kończyła się na wąskim pasemku piasku, który stykał się z wodą i spadał stromo w ciemność. Rozebraliśmy się, ojciec rzucił się do wody na plecy, prychał i parskał, a ja byłem ostrożny, zrobiłem kilka ruchów pływackich i zanurzyłem się pod powierzchnię, nie było tam żadnego dna, żadnych wodorostów, nic. Potem siedzieliśmy na brzegu i suszyliśmy się w dusznym upale, otoczeni rojem owadów. Ojciec miał proste ramiona, wysoko sklepioną pierś, silne długie nogi i duży, prawie nieowłosiony członek. Ramiona miał muskularne z licznymi plamkami na białej skórze. Siedziałem między jego kolanami tak, jak Jezus wisi na krzyżu między kolanami Boga na starym tabernakulum. Ojciec znalazł na skraju plaży ciemnofioletowy kwiat, zastanawiał się, jak on się nazywa, rozbierał go na części, zgadywał. Wiedział niemal wszystko o kwiatach i ptakach. Mimo że byliśmy syci po obfitym posiłku na plebanii, zjedliśmy nasze kanapki i podzieliliśmy się lemoniadą. Ściemniało się, kilka os przypuściło szybki atak na kanapki, nagle na lśniącej powierzchni wody pojawiły się niezliczone kręgi, znikły prawie natychmiast. Postanowiliśmy ruszyć w drogę. Gdy ojciec owdowiał, odwiedzałem go często i rozmawialiśmy ze sobą przyjaźnie. Pewnego dnia siedziałem w pokoju jego gospodyni i omawialiśmy jakiś praktyczny problem. Usłyszeliśmy jego wolne powłóczące kroki w korytarzu, zapukano do drzwi i ojciec wszedł do pokoju, mrużąc oczy w ostrym świetle, widocznie dopiero się zbudził. Popatrzył na nas zdziwiony i zapytał: — Czy Karin wróciła już do domu? — W tym momencie uświadomił sobie swoją podwójną i bolesną pomyłkę. Uśmiechnął się z zakłopotaniem: matka nie żyła już od czterech lat i ojciec zachował się głupio, pytając o nią. Nim któreś z nas zdążyło coś powiedzieć, machnął z rezygnacją laską i wrócił do swego pokoju. Zapiska w roboczym notatniku 22 kwietnia 1970 r.: Ojciec jest umierający. W niedzielę odwiedziłem go w Sophiahemmet. Spał pochrapując. Edit, która jest przy nim dzień i noc, zbudziła go i wyszła z pokoju. Jego twarz jest twarzą umierającego, ale oczy są jasne, dziwnie wyraziste. Szeptał coś, ale nie można było zrozumieć, co chciał powiedzieć. Był prawdopodobnie nieco zamroczony. Moją uwagę zwrócił wyraz oczu, zmieniający się wiele razy: wyzywający, pytający, niecierpliwy, przestraszony, szukający kontaktu. Gdy miałem odejść, ujął nagle moją dłoń i mówił coś bełkotliwie. Odmawiał jakąś modlitwę. Uświadomiłem sobie natychmiast, że jest to Błogosławieństwo. Umierający ojciec zsyła błogosławieństwo Boga na syna. Wszystko to stało się szybko i niespodziewanie. Dwudziestego piątego kwietnia 1970 r. ojciec wciąż jeszcze żył. To znaczy, był zupełnie nieprzytomny, jedyne co funkcjonowało, to silne serce. Edit wmawia sobie, że się z nim porozumiewa, trzymając jego rękę. Mówi do niego, a on odpowiada przez rękę, jest to niezgłębione, ale wzruszające. Są przecież przyjaciółmi z dziecinnych lat i rówieśnikami. Dwudziestego dziewiątego kwietnia 1970 r. ojciec już nie żył. Umarł w niedzielę, dwadzieścia minut po czwartej po południu, nie męczył się. Trudno mi uświadomić sobie, jakie wrażenie wywarł na mnie jego wygląd. Był właściwie zupełnie nie do poznania. Twarz jego przypominała najbardziej zdjęcia zmarłych z obozów koncentracyjnych. Była to twarz Śmierci. Myślę o nim, oddzielony rozpaczliwym dystansem, ale z czułością. Krucho jest z Bergmanem w tym dniu, mimo korzystnego światła nad morzem. Tęsknię za czymś, co by mnie wreszcie wzruszyło, sprawiło, że poczułbym łaskę. Krucho jest ze mną tego dnia. Nie, żebym czuł się źle — przeciwnie — ale dusza... Kiedy wyszliśmy z brzeziny na równinę z rozległymi polami, zobaczyliśmy nad górami błyskawice. Ciężkie krople spadły na kurz leżący na drodze, zdobiąc go w pasma i wzory. Powiedziałem do ojca: — Moglibyśmy tak jechać dookoła świata, ty i ja. — Ojciec zaśmiał się i dał mi swój kapelusz, bym się nim zaopiekował. Byliśmy obaj w dobrym humorze. Na wzniesieniu koło opuszczonej wioski spadł grad. W jednej minucie zerwał się wiatr, błyskawice przeszywały czarne chmury, grzmoty stały się jednym nieprzerwanym hukiem. Gęsty deszcz zmienił się w gruby grad. Pobiegliśmy obaj do najbliższej opuszczonej zagrody. Była to wozownia z kilkoma pozostawionymi w niej furami. Dach był dziurawy, ale znaleźliśmy schronienie pod czymś, co kiedyś było stryszkiem na paszę. Siedzieliśmy na ogromnej belce i patrzyliśmy przez otwarte wrota. Na zboczu rosła okazała brzoza. Piorun trafił w nią dwa razy, gęsty dym wzbił się z pnia drzewa, listowie zakołysało się i skręciło jak w męce, huk wstrząsnął ziemią. Siedziałem przytulony do kolan ojca. Jego spodnie pachniały wilgocią, twarz miał mokrą i ocierał ją rękawem. Ja też wytarłem się rękawem. — Boisz się? — zapytał ojciec. Odpowiedziałem, że nie, ale pomyślałem, że to może Sąd Ostateczny, że aniołowie dmą w trąby i gwiazda, która zowie się piołun, spada do morza. Zaprzeczyłem wprawdzie istnieniu Boga, ale nie sądziłem, że zostanę ukarany, gdyż ojciec, który na pewno zasiada po prawicy, dopilnowałby, żeby mnie ukryć. Porywy wiatru stały się nagle silne i chłodne, zaczęło się robić zimno, szczękałem zębami. Ojciec zdjął marynarkę i otulił mnie nią, była wilgotna, ale ciepła od jego ciała. Krajobraz znikał chwilami za zasłoną deszczu. Grad ustał, ale okrągłe kulki lodu leżały na ziemi. Przed wozownią utworzyło się jeziorko, które zaczynało spływać pod podmurówkę. Światło było szare i migotliwe jak zmierzch bez zachodu słońca. Huk piorunów oddalał się i stawał się coraz cichszy, równie przeciągły, ale bardziej przerażający. Gwałtowna ulewa zmieniła się w obfity, rzęsisty deszcz. Ruszyliśmy w drogę. Byliśmy już zbyt długo poza domem, pora obiadowa dawno minęła. Droga zmieniła się miejscami w rwący potok i trudno było po niej jechać na rowerze. Nagle rower pośliznął się, podciągnąłem nogi i stoczyłem się na pas trawy z boku. Ojciec został na drodze. Kiedy się podniosłem, leżał nieruchomo z jedną nogą pod przewróconym rowerem i głową pochyloną do przodu: pewnie nie żyje. W chwilę później odwrócił głowę i zapytał, czy nic mi się nie stało, potem zaczął się śmiać swym rześkim, przyjaznym śmiechem. Wstał i podniósł rower. Na policzku miał małą rankę, która krwawiła, byliśmy obaj brudni, przemoknięci i zabłoceni. Deszcz wciąż padał. Szliśmy obok siebie, ojciec od czasu do czasu śmiał się, jakby z ulgą. Tuż przed przystanią stała duża zagroda. Ojciec zapukał do drzwi i zapytał, czy może skorzystać z telefonu. Gospodarz powiedział, że telefon zamilkł podczas burzy. Gospodyni poczęstowała nas kawą. Orzekła, że muszę się przebra^, wytarła mi całe ciało szorstkim ręcznikiem. Wyjęła parę majtek, bieliznę z grubego płótna, nocną koszulę, sweter i parę grubych wełnianych pończoch. Zrazu nie chciałem się przebrać w kobiecą odzież, ale ojciec nasrożył się i musiałem usłuchać. Sam pożyczył od chłopa parę spodni i włożył togę. Na togę wciągnął starą skórzaną kamizelkę. Gospodarz zaprzągł do lekkiej furki z budą. Do V?roms przybyliśmy o zmierzchu. Wszyscy śmieli się z naszych strojów. Tego samego wieczoru mój brat i dwaj jego rówieśnicy z Willi Misyjnej wylecieli na zaczarowanym szmacianym dywaniku przez okno, nad las. Spiskowcy spali na materacach, które ściągnęli do ciasnej klitki obok pokoju dziecinnego. Mnie surowo nakazano leżeć w łóżku i nie ruszać się. Towarzyszenie im w wyprawie lotniczej było nie do pomyślenia, byłem za mały. Ponadto nie było pewne, czy dywanik zdoła unieść więcej niż trzech lotników. Zza na pół uchylonych drzwi, słyszałem prowadzone szeptem rozmowy i zduszony śmiech. Burza huczała głucho w oddali, a deszcz mżył, szumiąc na dachu. Od czasu do czasu pokój rozjaśniał się od blasku bezgłośnych błyskawic. Potem usłyszałem, że otwarto okno w przedpokoiku. Magiczny dywan wyrzucono na daszek sionki i lotnicy zleźli na dół w ślad za nim. Poryw wiatru naparł na dom tak, że ściany zatrzeszczały, deszcz przybrał na sile. Nie mogłem się opanować i pobiegłem do sąsiedniego pokoiku. Był pusty, dywanika nie było, okno stało otwarte na oścież w noc, a firanka trzepotała na przeciągu. W blasku błyskawicy ujrzałem, jak mój brat unosi się nad skrajem lasu na szmacianym dywaniku w czerwoną kratę, wraz z Bengtem i Stenem Frykholmami. Nazajutrz byli zmęczeni i milkliwi. Kiedy przy wspólnym rodzinnym śniadaniu chciałem sprowadzić rozmowę na ten temat, uciszyło mnie groźne spojrzenie brata. Pewnej grudniowej niedzieli słuchałem „Oratorium na Boże Narodzenie" Bacha w kościele Hedvig Eleonory. Było popołudnie, śnieg padał cały dzień, cicho i bez wiatru. Teraz zaczęło świecić słońce. Siedziałem na lewej bocznej galerii, wysoko pod samym sklepieniem. Mieniące się złotem, silne światło słoneczne rzucało refleksy na rząd okien plebanii naprzeciwko kościoła i tworzyło figury i wzory na wewnętrznych podporach sklepienia. Światło ostrymi klingami wpadało skośnie przez kopułę. Witraż obok głównego ołtarza płonął przez chwilę i zgasł, bezgłośna eksplozja czerwieni, błękitu i złotawego brązu. Krzepiący chorał rozchodził się po zmierzchającej nawie: pobożność Bacha łagodzi udrękę naszej niewiary. Drżący, niespokojny świetlny wzór na ścianie posuwa się ku górze, robi się węższy, traci na sile, gaśnie. Trąby D-dur wznoszą radosne wołania ku Zbawicielowi. Łagodny szaroniebieski zmierzch wypełnia nawę kościelną nagłą bezczasową ciszą. Zrobiło się zimno, nie zapalono jeszcze latarni ulicznych, śnieg skrzypi pod nogami, oddech zmienia się w kłęby pary, silny mróz w adwencie, jaka będzie zima, będzie ciężko. Chorały Bacha snują się jeszcze jak barwne welony, unoszące się w przestrzeni świadomości, tam i z powrotem przez progi i przez otwarte drzwi, radość. Ogarnięty przelotnym zuchwalstwem przechodzę na drugą stronę pogrążonej w niedzielnej ciszy ulicy i wchodzę do plebanii, gdzie pachnie proszkiem do szorowania i świętością, dokładnie tak jak pięćdziesiąt lat temu. Duże mieszkanie jest ciche i opuszczone, smuga odbitego od śniegu światła porusza się na suficie w salonie, lampa świeci na biurku w pokoju matki, jadalnia pogrążona w mroku. Ktoś przechodzi szybko i trochę pochylony do przodu korytarzem prowadzącym do kredensu. Gdzieś w dali słychać ciche, kobiece głosy, spokojny szmer rozmów, cichy szczęk łyżeczek o porcelanę, teraz przy stole kuchennym pije się niedzielną popołudniową kawę. Zdejmuję palto i buty, idę cicho po trzeszczącym, świeżo zapastowanym parkiecie jadalni. Matka siedzi przy biurku w okularach na nosie, niesiwe jeszcze włosy w lekkim nieładzie, pochylona nad swoim dziennikiem pisze cienkim wiecznym piórem. Pismo jest równe i zamaszyste, ale mikroskopijne. Lewa ręka spoczywa na podkładce do pisania, palce krótkie i silne, wierzch dłoni poprzecinany krzyżującymi się wypukłymi niebieskimi żyłami, błyszczą dwie ciężkie obrączki ślubne i przedzielający je pierścień z brylantem. Nagle odwraca głowę i spostrzega mnie (tak gwałtownie tęskniłem za tą chwilą: odkąd matka umarła, tęskniłem za taką chwilą). Uśmiecha się trochę zdawkowo i natychmiast zamyka dziennik, zdejmuje okulary. Całuję ją po synowsku w czoło i w brązową plamkę koło lewego oka. — Wiem, że przeszkadzam, to prywatna chwila mamy, wiem. Ojciec odpoczywa przed obiadem, a mama czyta albo pisze w dzienniku, byłem właśnie w kościele i słuchałem „Oratorium na Boże Narodzenie" Bacha, to było piękne, światło było piękne, myślałem cały czas: teraz spróbuję, tym razem się uda. Matka uśmiecha się, wydaje mi się, że ironicznie, wiem, co myśli! — Przechodziłeś przez Storgatan w drodze do swego teatru, dość często, codziennie. Wtedy nigdy albo tylko bardzo rzadko przychodziło ci do głowy nas odwiedzić. — Nie, rzeczywiście chyba o tym nigdy nie pomyślałem. Jak to u Bergmanów: — Nie będę przeszkadzać, nie będę się narzucać, zresztą rozmowa zawsze zejdzie na dzieci, nie mogę mówić o dzieciach, bo nigdy ich nic widuję. No i cały ten uczuciowy szantaż. — Możesz chyba to dla mnie zrobić. Nie gniewaj się na matkę! Szkoda czasu na dyskusję, to przecież nie ma sensu. Pozwól mi tylko parę minut posiedzieć w tym starym fotelu, nie musimy nawet rozmawiać. Jeśli matka chce dalej pisać w dzienniku... — Pralka. Mam przecież kupić pralkę, jeszcze to, do licha. Matka powinna mieć pralkę, czasem o tym myślałem, nic z tego naturalnie nie wyszło. Matka wstaje i szybko wychodzi do jadalni (zawsze te szybkie kroki), znika w mroku, słychać przez chwilę, jak krząta się w salonie, zapala lampę na okrągłym stole, wraca, kładzie się na łóżku z czerwoną narzutą i naciąga na siebie szaroniebieski wełniany szal. — Jestem wciąż zmęczona — mówi jakby usprawiedliwiając się. — Chcę zapytać mamę o coś ważnego. Przed wielu laty, zdaje mi się, że było to w lecie osiemdziesiątego roku, siedziałem w moim fotelu w gabinecie na F?rö, padał deszcz, taki spokojny letni deszczyk, kapuśniaczek, jakich już dziś właściwie nie ma. Czytałem i słuchałem deszczu. Wtem poczułem, że mama jest blisko mnie, obok mnie, mógłbym wyciągnąć rękę i ująć mamy dłoń. Nie usnąłem, wiem to na pewno, nie było to nawet nadprzyrodzone przeżycie. Wiedziałem, że mama jest u mnie w pokoju, a może było to urojenie? Nic z tego nie rozumiem, i teraz pytam. Matka, która patrzyła na mnie uważnie, odwraca głowę, bierze małą poduszkę w zieloną kratkę i kładzie ją sobie na brzuchu. — To jednak nie ja — mówi spokojnie. — Wciąż jestem za bardzo zmęczona. Jesteś pewny, że to nie był ktoś inny? Kręcę przecząco głową; ogarnia mni'e zniechęcenie, poczucie krzywdy. — Zostaliśmy przecież przyjaciółmi, czyż nie zostaliśmy nimi? Stary podział ról matki i syna przestał istnieć i zostaliśmy przyjaciółmi? Rozmawialiśmy otwarcie i poufnie? Czy nie tak było? Czy życie mamy nie stało się dla mnie zrozumiałe, czy w ogóle jestem bliższy zrozumienia go? A może ta nasza przyjaźń to tylko złudzenie? Nie, nie myśl, że siedzę tu i plącze się, zmiażdżony wyrzutami sumienia. To wcale nie tak. A przyjaźń? Czy role były niezmienione, tylko repliki napisane na nowo? Ja ustaliłem reguły gry. A miłość? Wiem, w naszej rodzinie nie używamy takich określeń. Ojciec mówi w kościele o Miłości Boga. Ale tu w domu? Jak to było z nami? Jak radziliśmy sobie z rozdartym sercem, ściśniętym nienawiścią? — Musisz o tym pomówić z kimś innym. Za bardzo jestem zmęczona. — Z kim? Nie mogę nawet mówić z samym sobą. Mama jest teraz zmęczona, to zrozumiałe, znam tępe zmęczenie w nerwach i trzewiach. Mama mówiła: Teraz musisz zająć się czymś sam, idź i pobaw się nowymi zabawkami. Nie, nie lubię się pieścić, za wielki z ciebie pieszczoch, zachowujesz się jak dziewczynka. — Mama powiedziała kiedyś, że nigdy nie została zaakceptowana przez babkę, która zwróciła całą swoją miłość ku najmłodszemu dziecku, temu, które umarło. Kto zyskał miłość mamy? Odwraca teraz szybko twarz do śwatła lampy stojącej na biurku i widzę mroczne spojrzenie, którego nie można odwzajemnić ani wytrzymać. — Wiem — mówię szybko z dreszczem, który trudno mi opanować. Kwiaty bujnie kwitły, bluszcz piął się w górę, zieleniły się nowe pędy. Kwiaty kwitły, a my? Dlaczego wszystko było takie mizerne? Czy to bergmanowski paraliż czy coś innego? — Pamiętam jakieś zmartwienie, które sprawił mój brat. Mama wyszła z tego pokoju, przeszła przez jadalnię, staliśmy w salonie, mama chwiejnie skręciła na lewo. Pomyślałem: ona gra, ale szarżuje, to wcale nie było przekonywające. Czyżbyśmy oglądali maski zamiast twarzy, doświadczali histerii zamiast uczuć, wstydu i poczucia winy zamiast czułości i wybaczenia? Matka podnosi rękę ku włosom, spojrzenie ma ciemne, nieruchome, zdaje mi się, że nawet nie mruga oczyma. — Czemu zrobiliście z mego brata kalekę, czemu znęcaliście się nad moją siostrą, aż krzyczała, czemu ja żyłem z nigdy zagojoną, ropiejącą raną, obejmującą całe moje ciało? Nie chcę odmierzać winy, nie jestem egzekutorem. Chcę tylko wiedzieć, czemu nasza niedola była taka okropna przy tak wątłym socjalnym prestiżu. Dlaczego moje rodzeństwo zostało tak boleśnie porażone, mimo troski, oparcia i zaufania? Czemu ja sam byłem tak długo niezdolny do normalnych ludzkich stosunków? Matka siada, odwraca wzrok i wciąga głęboko oddech, widzę mały plasterek na palcu wskazującym jej lewej ręki. Na nocnym stoliku tyka raźnie mały złoty zegarek. Matka kilkakrotnie przełyka ślinę. — Rozporządzam ogromnym arsenałem wytłumaczeń dla każdego uczucia, każdego ruchu albo cielesnej niedyspozycji, dlaczego używam właśnie tych słów. Pełen zrozumienia potakuję głową, tak właśnie musiało być! Mimo to spadam na łeb na szyję w otchłań życia, to brzmi trochę za wspaniale: spadam na łeb na szyję w otchłań życia. Ale ta otchłań jest faktem, jest poza tym bezdenna, nawet się człowiek nie roztrzaska w kamiennym wąwozie albo o lustro wody. Mamo, wołam matkę, tak jak zawsze wołałem, kiedy była noc i miałem gorączkę, kiedy wracałem do domu ze szkoły, kiedy o zmierzchu biegłem przez park szpitalny, ścigany przez jakiegoś ducha, kiedy wyciągałem rękę, by dotknąć matki w to deszczowe popołudnie w F?rö. Nic nie wiem, nic nie wiem. Co to jest, o czym mówimy? Nie damy sobie rady. Tak, to prawda, mam wysokie ciśnienie, którego nabawiłem się w okresie upokorzeń i poniżenia. Policzki mnie palą i słyszę, jak ktoś wyje, prawdopodobnie ja — Teraz muszę się opanować i uspokoić. To spotkanie nie okazało się takie, jak to sobie wyobrażałem: mieliśmy być trochę melancholijni i mówić cicho o tajemnicach. Matka miała słuchać i wyjaśniać. Wszystko miało przybrać kształt równie czysty i skończony jak chorał Bacha. Dlaczego nigdy nie powiedzieliśmy „ty, ojcze" czy „ty, mamo"? Dlaczego musieliśmy mówić do naszych rodziców, zachowując niedorzeczny gramatyczny dystans? Znaleźliśmy przecież mamine dzienniki w skrytce. Codziennie po śmierci matki ojciec ślęczał z silnym szkłem powiększającym i usiłował odcyfrować mikroskopijne, częściowo zakodowane pismo. Powoli zaczynał rozumieć, że nigdy nie znał tej kobiety, z którą przeżył w małżeństwie pięćdziesiąt lat. Dlaczego matka nie spaliła swoich dzienników? Dobrze zaplanowany odwet: teraz ja mówię, a ty mnie nie dosięgniesz, opowiadam ci moje najskrytsze myśli, a ty nie możesz skwitować tego milczeniem. Nie możesz milczeć tak jak zawsze milczałeś, kiedy błagałam, płakałam, szalałam. Spostrzegłem, że matka jakby się rozwiewa. Nogi znikły podszalem, blada twarz oddzieliła się od szyi i unosiła w powietrzu przed orientalną draperią, oczy były na pół zamknięte. Mroczne spojrzenie zwrócone do wewnątrz, palec wskazujący z małym plasterkiem spoczywał nieruchomo na brzegu złotego zegarka. Wątłe ciało zapadło się we wzór na narzucie łóżka. Starałem się ją zatrzymać, ale nie za bardzo. — Kłóciliśmy się, matka biła mnie po twarzy. Oddawałem jej, czemu się kłóciliśmy: okropne rozrachunki, trzaskanie drzwiami, łzy wściekłości. Dlaczego się kłóciliśmy? Nie pamiętam, na taki temat, z wyjątkiem ostatniej kłótni, gdy ojciec był w szpitalu. Czy to była zazdrość, szukanie kontaktu, albo tylko wychowanie? Pamiętam nasze pojednanie, łagodną ulgę. A kłamstwa? Z kuchni dochodzi słaby zapach smażonego śledzia. Ojciec zakasłał w oddali w swym gabinecie, wstał teraz po poobiedniej sjeście i zasiadł przy biurku z cygarem i gramatyką hebrajską. Przed kilku laty nakręciłem mały film o twarzy matki. Zrobiłem go moją ośmiomilimetrową kamerą i specjalnym obiektywem. Po śmierci ojca ukradłem wszystkie rodzinne albumy z fotografiami, miałem dostęp do obfitego materiału. Film traktował więc o twarzy matki. Twarz Karin, od pierwszego zdjęcia w wieku trzech lat, do fotografii paszportowej, zrobionej na kilka miesięcy przed ostatnim zawałem. Dzień po dniu przez powiększający i kadrujący obiektyw studiowałem setki zdjęć: Dumna ulubienica starzejącego się ojca, uprzejmie arogancka. Uczennica wraz z koleżankami w pierwszej przygotowawczej u cioci Rosy, w roku 1890. Dziewczynka wygląda na udręczoną, jest ubrana w luźny haftowany fartuszek, koleżanki nie mają fartuszków. Konfirmacja w drogiej białej bluzce w biały wzór, rosyjskiego kroju. Dziewczyna jak z Czechowa, zagadkowa, marzycielska. Młoda pielęgniarka w przepisowym stroju, kobieta z fachowym wykształceniem, rezolutna i wzbudzająca zaufanie. Fotografia z zaręczyn, zrobiona w Orsa w 1912 roku. Mistrzowski strzał intuicyjnego zrozumienia: narzeczony siedzi przy stole, starannie uczesany i schludny w swoim pierwszym stroju pastora, czyta jakąś książkę. Przy tym samym stole narzeczona z ręczną robótką, którą położyła przed sobą, haftuje obrus. Siedzi trochę pochylona do przodu i patrzy w kamerę, światło pada z góry i ocienia oczy, mroczne i szeroko otwarte, czy to jest tak — dwie samotności bez wspólnej granicy. Następne zdjęcie jest wzruszające: matka w wysokim fotelu z oparciem, przed nią norrlandzki szpic, wpatrzony w nią z oddaniem, ona śmieje się wesoło (jedno z niewielu zdjęć, na którym matka się śmieje). Jest wolna, nowo zaślubiona. Mała plebania w lesie hälsingskim, daleko od nienawiści między „Ma" i „Jej zacnym pastorem", jak go nazywała. Pierwsza ciąża, matka opiera się trochę osłabła o ramię ojca, on uśmiecha się dumnie, opiekuńczo, nie za bardzo, w miarę. Jej wargi są obrzmiałe jak od wielu pocałunków, wzrok zamglony, twarz miękka i otwarta. Teraz zdjęcia ze stolicy: piękna para z ładnymi i zadbanymi dziećmi w słonecznym mieszkaniu na cichej ulicy na spokojnym Östermalm. Starannie uczesana, dobrze ubrana, wzrok zamaskowany, konwencjonalny uśmiech, piękne klejnoty, żywa, godna miłości. Przybrali swoje role i grają je z entuzjazmem. Jeszcze jedno zdjęcie, na którym matka się śmieje: siedzi na schodkach werandy w V?roms, ja na jej kolanach, mam najwyżej cztery lata, mój brat stoi oparty o poręcz, ma osiem lat. Matka w jasnej, prostej kretonowej sukience, na nogach ma mimo ciepła wysokie, solidne buciki. Trzyma mnie mocno, obejmując w pasie obiema rękami. Dłonie matki są krótkie, silne, paznokcie obcięte, skórka przy paznokciach obgryziona. Najlepiej pamiętam jednak jej dłoń z głęboko zarysowaną linią życia, suchą, miękką dłoń, niebieskie rozgałęzienie żył: kwiaty, dzieci, zwierzęta. Odpowiedzialność, troska, siła. Niekiedy czułość. Zawsze obowiązek. Kartkuję dalej. Matka znika coraz bardziej w obfitym zbiorze rodzinnych fotografii. Tu jest po operacji, usunięto jej macicę i jajniki, siedzi lekko mrużąc oczy, w eleganckiej jasnej sukni, uśmiech nie sięga oczu. Dalsze zdjęcia. Tu prostuje plecy po zasadzeniu kilku pędów kwiatów w doniczce. Dłonie umorusane ziemią zwisają trochę bezradnie. Zmęczenie, może niepokój, ojciec i ona opuszczeni. Dzieci i wnuki już wyszły z domu. To bergmanowskie dzieci: nie można im przeszkadzać, nie można się wtrącać. Wreszcie ostatnie zdjęcie, paszportowe. Matka uwielbiała podróże, teatr, książki, filmy, ludzi. Ojciec nie cierpiał podróży, improwizowanych wizyt i obcych ludzi. Jego stan zdrowia pogarszał się, krępowała go niezdarność, trzęsienie głową, trudność w chodzeniu. Matka była coraz bardziej uwiązana. Czasem uwalniała się i wyjeżdżała do Włoch. Teraz skończyła się ważność paszportu i trzeba było postarać się o nowy, jej córka wyszła za mąż i przeniosła się do Anglii. Matka zrobiła więc zdjęcie do paszportu. Wówczas była już po dwóch zawałach. Wygląda tak, jakby lodowaty wiatr owiał jej twarz, włosy przesunęły się nieco. Wzrok jest zamglony, ona, która zawsze dużo czytała, nie może już czytać, serce dostarcza niewiele krwi, włosy nad szerokim niskim czołem są ołowianoszare, zaczesane do tyłu, usta uśmiechają się niepewnie, trzeba przecież uśmiechać się na fotografiach. Miękka skóra policzków jest workowata i pokryta szramami i zagłębieniami, wargi wysuszone. Byłem więc w kościele Hedvig Eleonory w niedzielne popołudnie na początku adwentu. Widziałem refleksy światła na sklepieniu i udało mi się dostać do mieszkania na trzecim piętrze. Znalazłem matkę pochyloną nad swoim dziennikiem, pozwoliła mi porozmawiać ze sobą. Natychmiast się rozkleiłem, zacząłem pytać o to, co wydawało mi się już pogrzebane. Żądałem wyjaśnień. Obwiniałem. Matka zwracała uwagę na swoje zmęczenie. Robiła to często w ostatnich latach. Wychudła teraz i jest ledwie dostrzegalna. Muszę myśleć o tym, co posiadam, a nie o tym, co straciłem, albo czego nigdy nie miałem. Zbieram moje skarby wokół siebie, niektóre lśnią szczególnym blaskiem. W okamgnieniu pojmuję jej ból z powodu życiowego fiaska. Nie była zakłamana jak ojciec, nie była wierząca. Miała siłę, by wziąć na siebie winę nawet tam, gdzie podział winy był wątpliwy. Chwile pełnego pasji teatru nie przesłaniały jej rozsądku, a rozsądek wskazywał na życiową katastrofę. Siedziałem więc teraz w jej fotelu i oskarżałem ją o zbrodnie, których nigdy nie popełniła. Stawiałem pytania, na które nie sposób było odpowiedzieć. Kierowałem światełko mego wizjera na detale detali. Uparcie pytałem o to, jak i dlaczego. Dzięki mojej próżnej przenikliwości za dramatem rodziców dostrzegałem może chłodną siłę babki. Jako młoda kobieta wyszła ona za mąż za starzejącego się mężczyznę z trzema synami, którzy nie byli dużo młodsi od niej. Mąż umarł po krótkim małżeństwie i pozostawił żonę z pięciorgiem dzieci. Co ona musiała zdusić i unicestwić? Zagadka jest z pewnością prosta, mimo to jednak pozostanie nie rozwiązana. Jedno, co widzę na pewno, to to, że nasza rodzina składała się z ludzi dobrej woli z katastrofalnym dziedzictwem nadmiernych wymagań, nieczystego sumienia i poczucia winy. Szukałem w tajnych dziennikach matki z lipca 1918 roku. Zapisała tam: — Erik zachorował teraz po raz drugi na hiszpankę. Nasz syn urodził się w niedzielę rano czternastego lipca. Dostał natychmiast wysokiej gorączki i ciężkiej biegunki. Wygląda jak mały szkielecik z dużym płomiennoczerwonym nosem. Uparcie odmawia otwarcia oczu. Po kilku dniach straciłam pokarm z powodu choroby. Wtedy ochrzczono go z konieczności tu, w szpitalu. Ma na imię Ernest Ingmar. Ma zabrała go do V?roms, gdzie znalazła dla niego mamkę. Ma jest rozgoryczona na Erika, który nie potrafi rozwiązywać naszych życiowych problemów. Erik jest rozgoryczony na Ma. za mieszanie się do naszego prywatnego życia. Leżę tu bezsilna i zmarniała. Czasem płaczę, gdy jestem sama. Jeśli chłopczyk umrze, Ma mówi, że zajmie się Dagiem, a ja powinnam wrócić do swego zawodu. Chce, żebyśmy się rozwiedli z Erikiem możliwie jak najprędzej, „zanim on ze swoją zwariowaną nienawiścią nie wynajdzie jakiegoś nowego szaleństwa". Nie sądzę, bym miała prawo opuścić Erika. Jest szalenie przeciążony i przez całą wiosnę chorował na nerwy. Ma mówi, że on udaje, ale ja w to nie wierzę. Modlę się do Boga bez głębszej nadziei. Trzeba chyba dawać sobie radę samemu, jak tylko się potrafi. Faro 25.9.86.