Alina i Czesław Centkiewiczowie Człowiek o którego upomniało się morze CZĘSC PIERWSZA LODOWY CHRZEST U BRZEGÓW ANTARKTYDY W TYM DOMU WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD MORZA I NA MORZU KOŃCZY — ...Lecieliśmy na łeb, na szyję, ze zrefowanynii żaglami. Cztery doby gnał nas ten wściekły północny wiatr. Całe góry wody, jak lawina, zwartą ścianą przelewały się przez „Bjorna" od dziobu po rufę, zerwały szalupy, rozbiły je w drzazgi, zmiotły za burtę gdzieś daleko w morze, strzaskały bok sterówki. Falconem naszym bosmanem, tak prasnęło o deski, że się ledwie pozbierał. Mało brakowało, i mnie by zmyło z pokładu. A huczało! Bębenki pękały w uszach. Nie, takiego morza jeszcze nie widziałem. Kotłowało się jak wrzące mleko w garnku. Strach było patrzeć. Rozwścieczone, groźne, białe od piany aż po horyzont. — Ręka marynarza o energicznej, ogorzałej twarzy zatoczyła w powietrzu szeroki krąg. Urwał i, jakby wciąż jeszcze oślepiony sztormem, nie widzącymi oczyma powiódł po zasłuchanych twarzach. Policzki Roalda pałały. Nie zauważony przez nikogo wśliznął się cicho do pokoju, przysiadł na brzegu krzesła przy drzwiach i wsłuchiwał się w każde słowo najstarszego brata. Antonius powrócił do domu z łowieckiej wyprawy, która w ciągu kilku miesięcy w pogoni za fokami krążyła przy wschodnich brzegach Grenlandii. „Ten ma przynajmniej co opowiadać. Kiedyż wreszcie i na mnie przyjdzie kolej?" — pomyślał z zazdrością. Na domiar złego dwaj pozostali bracia, marynarze jak Antonius, korzystali z chwili ciszy. — Rok temu na Oceanie Indyjskim wpadliśmy niespodziewanie w samo oko tajfunu. W jednej chwili poszło całe ożaglowanie i maszt. Śmierć zajrzała mi w oczy — wyrzucił z siebie pośpiesznie Gustaw. — ...Mnie lepiej zapytajcie, jak pod awaryjnym takielunkiem przeżyłem sztorm na Morzu Karaibskim... — zaczął chełpliwie Leon, ale przerwało mu mocne stuknięcie fajką o stół. — Spokój! Dajcie Antoniusowi skończyć! — uciszył synów głos nie znoszący sprzeciwu, głos kapitana nawykłego do dawania rozkazów. Widząc, że ojciec podnosi do ust wygasłą fajkę, Gustaw zerwał się z miejsca i podał mu ogień. Był rosły jak Antonius i Leon. Granatowa marynarska kurtka ciasno opinała szeroką pierś. Gdyby podniósł ramię, dotknąłby chyba belek sufitu. Ciszę, jaka zapadła, przerwał znów głos Antoniusa. Jasny krąg naftowej lampy wiszącej nad stołem, przy którym zebrała się cała rodzina kapitana Jensa Amundsena, rzucał łagodne światło na zasłuchane twarze. Roald jak urzeczony chłonął dalej chciwie opowieść o sztormie na Morzu Grenlandzkim, o fali, co w jednym mgnieniu oka pokrywała olinowania i deski pokładu szkliwem lodu, o atakach pól lodowych na burty, o białych zaporach icebergów, wyłaniających się niespodziewanie z mgły tuż przed dziobem myśliwca, o skośnookich Eskimosach, co na wąskich łupinkach kajaków jak nikt potrafili przemykać się w gąszczu odłamków kry. Wydawało mu się przez moment, że frędzle abażuru zabłysły jak lodowe sople, zadrgały niespokojnie, jakby przeciągnął po nich sztormowy podmuch. Skulił się odruchowo. Zastawiony półmiskami stół, nakryty starannie białą serwetą, zamienił się naraz w jego wyobraźni w nie heblowane skrzynie zarzucone skórami białego niedźwiedzia. Czerwieniły się na nich płaty surowego mrożonego mięsa. Twarze ojca i braci, tak podobne do siebie jak krople wody, znikły pod puszystą sierścią futrzanych kapturów, ich niebieskie oczy zalśniły wąskimi, czarnymi szparkami. Przysiągłby, że za każdym oddechem z ust unoszą się w powietrze strużki pary. Niespokojnie spojrzał na matkę, zerwał się z krzesła. — Roald, czemuś taki blady? Kiedyś wrócił? Usiądź przy mnie. — Piękna twarz Hanny Henrikke rozjaśniła się na widok najmłodszego syna. Jej łagodny głos przywrócił go do przytomności. Szybko wsunął się na swe zwykłe miejsce między matką a ojcem. — Znów się spóźniłeś, chłopcze, gdzie byłeś? Pewnie w bibliotece? Poproszę chyba fru Oleson, żeby ci już nie pożyczała książek — kapitan Jens Amundsen usiłował nadać swemu głosowi surowy ton, ale wzrok jego z czułością spoczął na drobnej postaci Roalda. — Nie, nie bój się, żartuję tylko — dorzucił widząc jego zaniepokojenie. — Czytaj, chłopcze, czytaj, ucz się jak najwięcej. Ja w twoim wieku o tym nie myślałem. Cały dzień u szkutnika z toporem i dłutem w ręku, wieczorem szło się trochę potańczyć czy pogadać z przyjaciółmi przy kuflu piwa. Potem włóczęga po morzach, na naukę czasu nie było ani ochoty. Młody byłem, głupi. Dziś gorzko żałuję, że stroniłem od książki, życie przeleciało raz-dwa, a teraz za późno. Wy za to, chłopcy, musicie być ode mnie mądrzejsi. — Nie wiem, jak będzie ze mną, z Antoniusem i Gustawem, ale z Roalda na pewno będziesz mieć pociechę, ojcze. To mól książkowy — roześmiał się z nutką złośliwości w głosie Leon. — Jak nie w szkole, to w bibliotece, jak nie w bibliotece, to w porcie. Godzinami gapi się na statki, co z całego świata ściągają do naszej Kristianii, zaczepia marynarzy różnych narodowości, wypytuje ich Bóg wie o co, wraca do domu i zapisuje, co usłyszał. Sam widziałem jego notatki. Nie wiem, jak wytrzyma bez tych rozmów i bez tych bazgrot na wakacjach w Borge. — Tam, w stoczni, też się nie znudzi — wtrącił Gustaw. — Nic się nie martw, Leon, już on wie, co robi — rzucił niecierpliwie kapitan Jens. — Niech chodzi do portu, niech przygląda się pracy szkutników w Borge. Spokojniej umrę, jeśli będę wiedzieć, że on obejmie po mnie stocznię. Nie będę musiał już dopraszać się u obcych inżynierów o projekty statków. Żaden z nich nie zna się tak jak ja na budowie, żaden lepiej nie potrafi wybrać drewna na każdą część szkunera, ale sam nie potrafię nowego zaprojektować. Jestem od nich zależny. Roald mnie wyręczy, będzie mózgiem naszej stoczni w Borge. Zobaczysz, synku, czego razem dokonamy, na cały świat rozsławimy Amundsenów... — urwał naraz na widok niezadowolenia malującego się na twarzy żony. — Hanno Henrikke, jeśli Roald będzie wolał zostać lekarzem czy adwokatem, nie będę mu bronił — dorzucił pojednawczo. — Szkoda twego trudu, ojcze, Roald i tak pójdzie na statek, jak my — roześmiał się hałaśliwie Leon i umilkł widząc, że kapitan Jens ruchem głowy wskazuje znacząco na matkę. Hanna Henrikke wzruszyła bezradnie ramionami. Jak zawsze w domu Amundsenów, rozmowa musiała zejść na morze, na szyprów, kapitanów, statki, stocznie. Jakby nic poza tym nie istniało na świecie. Przygarnęła do siebie mocno Roalda. On jeden, wątły, delikatny, niepodobny był do braci. I po raz nie wiadomo który poprzysięgła sobie w duchu, że najmłodszego syna nie odda morzu. SVEND NIECHĘTNIE ZDRADZA TAJEMNICĘ HANNY HENRIKKE Rok szkolny dobiegał końca. Na kilka tygodni przed wyjazdem na wakacje do Borge Roald długo w nocy leżał z otwartymi oczyma, wyobrażając sobie, co będzie robić w ojcowskiej stoczni. Rozpoczynał wielkie przygotowania, gromadząc sznury, stare bloki, małe kotwice; tam wszystko mogło się przydać. Zasypiając czuł w ustach słony smak morskiej wody. Ostatnie dni wlokły się wolno, bardzo wolno. Trudno było wprost znaleźć sobie miejsce. W szkole nie uważał, z zazdrością goniąc wzrokiem sunące po niebie obłoki — do złudzenia przypominały mu żagle. Zatopiony w marzeniach, nie słyszał nawet, kiedy na lekcji łaciny nauczyciel wyrwał go do tablicy. Nie wiedział, o co chodzi, i ze wstydem musiał wysłuchiwać ostrych słów nagany. Każda godzina była teraz wyczekiwaniem na tę następną, która miała go przybliżyć do upragnionego wyjazdu. Tak było co roku. Kochał Borge, ten prosty drewniany dom na kamiennym podmurowaniu i jego ciemne ściany oplecione dzikim winem, i ten wyrwany lasowi ogródek, i tę rozsiadłą szeroko na brzegu fiordu stocznię, z daleka huczącą stukotem siekier, zgrzytem pił, pełną zawsze ruchu i gwaru. Najbardziej jednak cieszył się na spotkanie ze swym przyjacielem, cieślą okrętowym Svendem. — Roald, trwaga, ojciec idzie! — mruknął ostrzegawczo cieśla, nie przestając mocnymi uderzeniami topora ociosywać wielkiego bala sosny kanadyjskiej, na którym siedział okrakiem. Nie odwrócił się słysząc, jak w wielkiej stercie wiórów tuż za nim coś się gwałtownie zakotłowało, podniósł głowę dopiero w chwili, gdy na złotawą powierzchnię obnażonego z kory drzewa padł cień nadchodzącego kapitana. — Dzień dobry, Svend! Jak myślisz, kiedy skończysz tę stępkę? Żebra już mamy gotowe. — Kapitan Jens Amundsen przysiadł na pniu i wyjął z kieszeni wypchany skórzany kapciuch. Szkutnik wbił w drzewo błyszczące w słońcu ostrze topora, powoli, z namaszczeniem wyciągnął wielką glinianą fajkę, sięgnął po kapciuch, ułożył na dłoni garstkę tytoniu, splunął, zmiął ją dokładnie w kulkę i wcisnął do fajki. Jens poszedł za jego przykładem. Długą chwilę obaj milczeli zapatrzeni leniwie w siwe krążki dymu unoszącego się wysoko w chłodnym powietrzu. Podobni byli do siebie jak bracia: ogorzałe twarze, wydatne nosy, pod jednakowymi kraciastymi koszulami szerokie bary pozwalały odgadnąć mocne, stwardniałe od długoletniej pracy mięśnie, spod krzaczastych brwi patrzyły śmiało oczy jakby wyblakłe od długiego wpatrywania się w morze. Piękną twarz kapitana Jensa szpeciła tylko szeroka, długa szrama; biegła po policzku od szczęki po samą skroń i ginęła w bujnej czuprynie, gęsto przyprószonej srebrnymi pasmami. — Dopiero tu, w Borge, oddycha się morzem — westchnął. — Obaj z Roaldem dni liczyliśmy do wyjazdu z Kristianii. Nie wiesz, Svend, gdzie on się zawieruszył? Matka kazała mi synalka odnaleźć. — Widziałem go niedawno, strzępi gdzieś pewnie język na brzegu. Nasi ludzie przepadają za nim, nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie przyjedzie. — Cieśla szybko przeszedł na inny temat: — Stępkę chciałbym położyć jutro, za tydzień najpóźniej zamocujemy wręgi. Ewald przygotował już deski poszycia. Możesz być spokojny, Jens, kuter będzie gotów na czas, stocznia Amundsenów jak zawsze dotrzyma terminu! Kapitan kiwnął z zadowoleniem głową i nie bez dumy rozejrzał się wokół. Na trzech pochylniach wokół szkunerów uwijali się ludzie, ze wszystkich stron dobiegał rytmiczny stukot toporów i młotków, w dużej szopie pod brzeziną metalicznym tonem grały piły głusząc piskliwy jazgot mew. Słony zapach morza mieszał się z mdłą wonią drewna, bijącą od stert ułożonych równo beli i desek, spod których tu i ówdzie przebijały modre plamki pierwszych przylaszczek. Na wilgotnej korze brzozy — która wyciągnęła nad wodą fiordu wiotkie gałęzie, obsypane lepkimi jeszcze listkami — odbijało się wiosenne słońce. — O statki z naszej stoczni ludziska się dobijają, nie wykonamy chyba tych wszystkich zamówień, jakie dostajesz, Jens. Flotylla twoich żaglowców bez przerwy pracuje na morzach. Niejeden ci zazdrości. Kapitan Amundsen przytaknął w milczeniu, pociągnął z fajki i ciężko westchnął. Wzrok jego zatrzymał się na wysmukłych masztach stojącego przy brzegu kutra. Szybko, jakby z żalem, odwrócił głowę. — Takiś ty, bracie — zaśmiał się hałaśliwie cieśla. — Na morze cię ciągnie, co? Chciałbyś nie . tylko budować statki, ale i na nich pływać. A może Hanna Henrikke zgodzi się wreszcie kiedyś? Tyle już przecież lat upłynęło, może zapomniała? Pogadaj z nią, Jens. — Nic z tego, nie zapomni, kobiety długo pamiętają, znienawidziła morze, nie chce o nim słyszeć. Nawet tutaj, do Borge nie lubi przyjeżdżać, wolałaby mnie widzieć w jakimś kantorze, przy biurku. Żebyś ty wiedział, co wycierpiała, kiedy Antonius poszedł na morze, potem Gustaw, znów na statek. — Umilkł na chwilę, zaciągnął się i patrzył, jak smużki sinego dymu płyną swobodnie w powietrzu, nim się rozchwieją. — A wreszcie trzeci, Leon. Myślałem, że tego nie przeżyje, ale to święta kobieta, pogodziła się jakoś z losem. „Każdy musi dźwigać swój krzyż" — powiedziała. Ale Roalda nie puści za żadne skarby. Ma chyba rację, za wątły na morze, ale w stoczni mógłby wiele zrobić — mówił kapitan nie zwracając uwagi na cieślę, który raz i drugi poruszył się niespokojnie, zakasłał, jakby chciał mu przerwać. — Cóż ja poradzę, że moi synowie kochają morze — ciągnął dalej, jakby sam sobie odpowiadając na jakieś pytanie. — Nie darmo w nasz ch żyłach płynie krew marynarzy i rybaków, dobra krew, to wina dziada i pradziada, że osiedlili się pięćset mil morskich od Kristianii, na Hvalęr, że rodzili się na tych wysepkach, z mlekiem matek wysysali smak morskiej wody, tam żyli, tam kochali, rzadko który z nich umierał w swoim łóżku... — Jens, spójrz, co te wariaty wyprawiają! Wszystko krzywo ułożą! — przerwał mu nagle szkutnik. Kapitan sprężyście zerwał się z kłody i wielkimi krokami popędził na trzecią pochylnię. Svend wyczekał chwilę i obejrzał się za siebie. — Roald, możesz już wyjść! Sterta wiórów naraz ożyła. Powoli, ostrożnie wychynęła z niej głowa, jasne, wielkie oczy uważnie zbadały horyzont, po chwili chłopak stanął koło cieśli. W zmierzwionych włosach tkwiły jeszcze pasma wiórów, pokryte nimi było całe ubranie. — Wyglądasz jak strach na wróble... — próbował żartować cieśla, ale rozpalone policzki chłopca i jego roziskrzone oczy mówiły za siebie. Musiał słyszeć wszystko, o czym nie powinien był wiedzieć. — Svend, wytłumacz mi, czemu matka nie zechce puścić ojca na morze? Ani mnie? — Daj mi święty spokój! Ja nie powiedziałem ojcu, żeś się schował w wiórach, a ty... Kto cię uczył podsłuchiwać starszych? — Svend, ja muszę wiedzieć, już dawno zauważyłem, że matka nie może słuchać o morzu, nie znosi opowiadań o podróżach. Kiedyś skrzyczała mnie, gdy zapytałem ją o nasz dom w Chinach, a przecież tam się urodził Antonius. — W Chinach! — przeraził się cieśla. — Nigdy przy matce nie waż się wspomnieć o tym kraju. Nie chce o nim słyszeć, to jej rzecz, rozumiesz? Jak będziesz starszy, sama ci opowie. — Nie jestem dzieckiem — żachnął się Roald. — Sven, powiedz, ja umiem milczeć. — Po co ci to? — spytał niepewnie cieśla. — Dobrze, zapytam Olava, on także wie, sam kiedyś zaczął... — w głosie chłopca zabrzmiała nuta uporu. Ogorzała twarz Svena spurpurowiała po koniuszki włosów, ręka z toporkiem zawisła w powietrzu. — Co? Z tym starym plotkarzem chcesz mówić, z tym zatraconym pijaczyną, co z nóg się wali po trzech kuflach piwa? — wykrzyknął z oburzeniem. — Tego się po tobie nie spodziewałem... — Nie gniewaj się, Svend. Proszę cię, powiedz, nie pisnę ani słówkiem nikomu. — Jak chcesz. I tak się kiedyś dowiesz. Tego wieczora Roald szybciej niż zwykle pobiegł do swego pokoju, przekręcił klucz w zamku, chciał być sam. Rozumiał już teraz lęk Hanny Henrikke na wspomnienie o Chinach, jej niechęć do morza. Wiedział wreszcie, czemu ojciec wyrzekł się dalekich rejsów, pojął, że na przeszkodzie jego własnych marzeń o podróżach stanie serce matki, która nie może zapomnieć. Daremnie wtulał głowę w poduszki; pod przymknięte powieki wciąż natarczywie wciskały się obrazy, jakie podsuwała wyobraźnia rozbudzona opowiadaniem Svenda. ...Trójmasztowy szkuner „Constantin", najpiękniejszy z całej flotylli kapitana Amundsena, płynie pod pełnymi żaglami po wodach Pacyfiku. W błękitnawej mgiełce dawno już znikły zarysy chińskich wybrzeży. Na mostku sterówki — kapitan Jens, w granatowym mundurze suto obszytym złotymi galonami, w dłoni długa luneta, przez którą bada pusty horyzont. Od czasu do czasu zerka na górny pokład, po którym przechadza się jego ukochana Hanna Henrikke, młoda i piękna, jak na tym portrecie, co wisi nad kominkiem w salonie. Szkuner płynie kursem na Hawanę. Już od trzech lat krąży bez przerwy na tej trasie, przewożąc kulisów chińskich na plantacje trzciny cukrowej i kawy. Ameryka nieustannie potrzebują na Kubie taniej siły roboczej, a statki norweskie i norweskie załogi od wieków cieszą się dobrą sławą na całym świecie. Pod pokładem i teraz „Constantin" wiezie co najmniej trzystu kulisów. Wychudli, wynędzniali — z długimi czarnymi warkoczami na plecach, w porwanych kimonach — budź, litość. W zatłoczonych ładowniach duszno jest i ciasno. I chociaż regulamin tego nie wymaga, kapitan Amundsen każe ich raz dziennie niewielkimi grupami wypuszczać na krótki spacer po pokładzie, żeby mogli odetchnąć świeżym powietrzem. Owego pamiętnego dnia upał jest nie do wytrzymania; osłonięta barwną chińską parasolką, wsparta o reling Hanna Henrikke z niecierpliwością czeka, kiedy mąż wreszcie znajdzie dla niej chwilę czasu. Godzina spaceru kulisów. Na pokład wysypuje się ciżba skośnookich ludzi. Jeden z nich niepostrzeżenie wymyka się z tłumu, wdrapuje na pomost sterówki, bezszelestnym krokiem skrada się od tyłu do kapitana, prawą dłoń skrytą ma pod kimonem, jest tuż, tuż, błyskawicznym gestem podnosi w górę topór... Hanna Henrikke chce krzyknąć, ostrzec męża, ale głos więźnie jej w gardle, strach paraliżuje ruchy. Jakby czując niebezpieczeństwo, kapitan Jens odwraca się raptownie, odskakuje w tył. Za późno. Stalowe ostrze wcina mu się w twarz, zalany krwią pada na deski pokładu. Kobiecy głos przeszywa powietrze, z ładowni szeroką falą wylewają się kulisi uzbrojeni w noże, sztylety, toporki, obezwładniają paru marynarzy, krzyczą wniebogłosy. Jak spod ziemi przy leżącym bezwładnie kapitanie wyrasta pierwszy oficer; w obu jego dłoniach lśni stal rewolwerów, raz po raz błyska z nich ogień. Na poimoc nadbiegają uzbrojeni marynarze, salwy górują nad wrzaskiem tłumu. Powoli, opornie załoga spycha kulisów pod pokład. Hanna Henrikke klęczy już przy mężu, ostrożnie unosi zalaną krwią głowę. Niewiele brakowało, a cios byłby śmiertelny. Na szczęście czaszka nie naruszona, krawędź ostrza ześliznęła się tylko po twarzy. ...Bunt na statku nie wygasa. Nikt nie wie, kiedy i jak rozszalali kulisi zdołali podpalić trap prowadzący do ładowni. Walka toczy się dalej, płomienie ognia liżą suche drewno. — Zagłuszyć wszystkie luki! Zakryć brezentami odwietrzniki! — padają rozkazy. Kulisi pobici zostali własną bronią: kłęby dymu dławią, oślepiają, zmuszają ich wreszcie do poddania. Odzyskawszy przytomność kapitan Amundsen wysłuchuje meldunku pierwszego oficera: — Na szkuner razem z kulisami przedostała się szajka piratów. Chcieli zawładnąć naszym statkiem, obiecując wielkie zarobki, namówili łatwowiernych do wszczęcia buntu. W rzeczywistości mieli zamiar sprzedać ich w pierwszym amerykańskim porcie. Przywódcy buntu są już pod kluczem, zostaną oddani w ręce policji natychmiast po dobiciu do brzegu... NICZEGO NIE PRAGNĘ TAK, JAK TWEGO SZCZĘŚCIA Ledwie kwadrat okna wypełnił się pierwszym brzaskiem, Roald wypadł na dwór i z rozkoszą wciągnął w płuca chłodne powietrze. Obmyte nocną ulewą delikatne listki pozieleniały, pnie brzóz wydawały się jeszcze bielsze w świetle poranka. Słońce przygrzewało, daleko odpędzając nocne koszmary. W oczach znikały kałuże, nad dymiącym jeszcze poranną mgłą fiordem chmara ptactwa wiodła codzienny bój. I zaraz siedmioma barwami jak olbrzymia podkowa zajaśniała tęcza, jednym końcem wparta w siwą powierzchnię wody, drugim w ciemną linię sosnowego lasu za domem. Południowo-wschodni wiatr wzburzył spokojną taflę Glomme, pomarszczył ją tak, jak na oceanie, białymi grzywami fal, wpychając w górę rzeki masy słonej morskiej wody. Roald stanął niezdecydowany. Umówił się ze Svendem na drugim brzegu, ale taki widok mógł przerazić nawet doświadczonego marynarza. Wahał się krótko. Mocnym ruchem zepchnął łódkę i co sił w ramionach wparł się w wiosła. W mgnieniu oka prąd porwał ją jak łupinkę i wyniósł na środek rzeki. Jedna fala, druga przetoczyły się przez niską burtę, zalały dno. Wydawało się, że krzyż pęknie od wysiłku napiętych mięśni, wiosła gięły się w rękach jak patyki, woda stawiała opór niczym skała, wypełniała szybko łódź, dochodziła do kolan. Nie sposób było dłużej czekać. — Opuścić statek! — krzyknął jak kapitan, który wydaje rozkaz załodze, i jednym podrzutem ciała skoczył w spieniony nurt. Nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, jak długo walczył ze wzburzoną falą. Minuty, kwadranse, godziny? Całą siłą woli zmuszał się do spokoju. Wypluwał zmętniała wodę zalewającą mu ust, nie mógł rozewrzeć powiek, starał się, żeby ruchy ramion i nóg były miarowe i silne, jak najsilniejsze. Nie wiedział, kiedy stracił przytomność ani czyje ręce wyciągnęły go wreszcie na brzeg. Svend uniósł chłopca lekko jak piórko, zaniósł do suszarni, rozebrał i mocno nacierał szmatami skostniałe ciało. — Dobrześ się spisał, nie ma co mówić. Jens byłby z ciebie dumny, ale wiesz, lepiej nic mu nie powiemy, gotów jeszcze się wygadać, a wtedy Hanna Henrikke raz na zawsze zabroni ci kąpieli. No co, już cieplej? Aleś ty sobie mięśnie wyrobił, chłopcze, trudno wprost uwierzyć. Dawniej, jak brałem za ramiona, to mi się serce z żalu ściskało, takie patyki, a teraz?! Jakeś do tego doszedł? — Staram się, jak mogę, już mi obrzydło, że każdy mi od chuchra wymyśla — Roald rad był z pochwały. — Ale co za licho cię podkusiło, żeby wypłynąć na taką falę. — umówiliśmy się, że przepłynę na drugą stronę rzeki, że ci pomogę... — Takiś słowny? — cieśla z uwagą popatrzył na bladą jeszcze twarz chłopca. — Jestem i będę zawsze — upewnił go poważnie Roald. Chłodna kąpiel, która mogła skończyć się tragicznie, nie zniechęciła Roalda. Korzystał z każdej sposobności, żeby niepostrzeżenie wymknąć się na rzekę. Pływał długo, póki nie omdlały ramiona, póki nie odmówiły posłuszeństwa mięśnie nóg, nie zsiniały wargi. Coraz szybciej i sprawniej pokonywał Glomme, coraz mniej się męczył; nie mógł sobie także odmówić radości nurkowania. Im głębiej — tym chłodniej, tym trudniej, a nic nie jest przecież bardziej pasjonujące niż przezwyciężanie przeszkód. Kiedy wracał do domu na kolację po całym dniu biegania, krzątaniny w stoczni — podrapany, pokaleczony, nieraz w podartym ubraniu — serce Hanny Henrikke napełniało się niepokojem, ale na widok ogorzałych policzków syna, jego rozjaśnionych oczu milkła nie chcąc mu psuć radosnych chwil. Szybko upłynęło lato, jak co roku zbliżała się chwila powrotu do Kristianii. Nie huczały już na niebie letnie grzmoty, ptaki prześpiewały wszystkie swoje pieśni i niektóre szykowały się do odlotu, tylko mewy kłóciły się wciąż tym samym, świdrującym uszy, jazgotliwym krzykiem. Smutek rozstania ze Svendem, ze stocznią, ze swobodą łagodziła myśl o pełnym różnojęzycznego gwaru porcie w Kristianii, o nowych książkach w bibliotece, o dziennikach okrętowych tych szczęśliwców, którzy poznali dalekie morza. Mijały beztroskie lata dzieciństwa. Jeden rok, drugi, trzeci. Roald coraz chętniej przysłuchiwał się rozmowom ojca z cieślą, razem z nimi cieszył się projektem rozbudowy Borge, przywykał powoli do myśli, że stanie kiedyś do pomocy ojcu. Stocznia to nie ciasna klitka kancelarii adwokackiej, nie gabinet lekarski, to marynarze, to szeroko rozwarte okno na świat. Ale los chciał inaczej. Zaniedbane podczas jesiennych słot zapalenie płuc w błyskawicznym tempie zmogło silny organizm kapitana Jensa. Nagła śmierć ojca jak grom poraziła Roalda. Rozpacz matki kazała mu się opanować. Był teraz jej jedynym opiekunem; bracia pływali na dalekich morzach, Svend od chwili pogrzebu kapitana Jensa zamilkł i postarzał, jakby mu naraz kilka dziesiątków lat zwaliło się na barki. Roald nie spodziewał się, jak szybko spadną na niego nowe ciosy: sprzedaż stoczni, której nie miał teraz kto prowadzić, sprzedaż domu w Borge, rozstanie z cieślą, starym, oddanym przyjacielem dziecinnych lat... Z ciężkim sercem poszedł popatrzeć ostatni raz na wybrzeże, na fiord, na rzekę. „Już nigdy więcej" — kołatała w mózgu natrętna myśl. Była nie do zniesienia. Nie mógł słuchać szumu morza, patrzeć dłużej na fiord. Rzucił się w las, roztrącając po drodze stadko owiec skubiących pożółkłe źdźbła trawy. Pod smukłymi sosnami nie dochodził szum fali, mroczno było i cicho, powietrze pachniało igliwiem namokłym mgłą. Jesienny podmuch strącał z buków i brzóz ostatnie liście i zmiatał je w złote, szeleszczące pod stopami sterty. W dali rozległ się nagle cienki dyszkant syreny. Jakby morze przyzywało Roalda, jakby mu nie dawało o sobie zapomnieć. I naraz zrozumiał, że rozstanie ze stocznią w Borge nic w jego życiu nie zmieni, że i tak wypłynie kiedyś w daleki świat, za którym do ostatniego tchu tęsknił kapitan Jens. Syrena huczała wciąż bliżej i bliżej, tłumiona podnoszącym się nad wodami fiordu oparem mgły. Cienkim, monotonnym głosikiem wtórowała jej przybrzeżna boja, poruszana falą. Chłodny podmuch niósł w ciszę lasu słone kropelki. — Teraz mam już tylko ciebie, ty jeden mi pozostałeś — usłyszał Roald przekraczając próg tonącego w półmroku pokoju. Widział, że matka z trudem stara się uśmiechnąć, ale słowa jej zabrzmiały jak szloch. — Przyrzeknij, synku, że ty przynajmniej nigdy mnie nie opuścisz. Niedługo skończysz szkołę... posłuchaj mnie, idź na medycynę. Wiesz, jak o tym marzę od dawna. Wyjedziemy gdzieś na prowincję, ot, choćby do Sarpsborg. Ożenisz się, będę tam niańczyć wnuki, wyrosną wśród starych przyjaciół rodziny Amundsenów. Będziesz, jak nasz zacny Svenson, leczyć ludzi, przynosić im ulgę w cierpieniach. Otoczą cię za to szacunkiem, wdzięcznością — mówiła chaotycznie, jednym tchem, jakby chciała zrzucić z serca wielki ciężar. Jej oczy patrzyły błagalnie na pochyloną głowę syna. — Spójrz na mnie, Eoald, powiedz, że mnie rozumiesz, że się zgadzasz. Błagam cię, zrób to dla mnie! Jednego tylko w życiu pragnę: twojego szczęścia. I jestem pewna, że osiągniesz je na tej drodze. Wargi Hanny Henrikke drżały, głos łamał się, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. — Dobrze, mamo, zrobię, jak sobie życzysz — usłyszała po dłuższej chwili bezbarwny, dziwnie obcy głos. Uszczęśliwiona przytuliła syna. W milczeniu schylił się nad jej ręką. Cóż mógł matce powiedzieć? Jak wyznać ciężko dotkniętej śmiercią męża, osamotnionej w tym pustym domu, że nic mu nie jest bardziej obce niż zawód prowincjonalnego lekarza? Pragnąc jego szczęścia Hanna Henrikke nie potrafiła zrozumieć, że przekreśla wszystkie plany syna, kładzie kres marzeniom całego dzieciństwa, zamyka wrota dalekiego świata i życia na morzu. Teraz już tylko ukradkiem, najczęściej po nocach, czytał, co tylko mógł znaleźć w bibliotece o polarnych wyprawach. Zamęczał bibliotekarkę prośbami o książki podróżnicze, „o rejsach po arktycznych morzach" — powtarzał jej za każdym razem. Gdy zabrakło norweskich, duńskich i szwedzkich, sięgnął po angielskie. Z niemałym mozołem, zaglądając raz po raz do słownika, wertował dokładnie stronę po stronie, pragnąc wszystko zrozumieć. Młodzieńczą wyobraźnią wstrząsnęły tragiczne losy uczestników amerykańskiej ekspedycji, wysłanej na zachodnie wybrzeża Grenlandii w związku z pracami Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego. Do „czarnej karty historii arktycznej", jak nazywano tę ekspedycję na łamach prasy, powracał Roald wielokrotnie. Znając z książek jak mało kto w Norwegii Daleką Północ, długo nie mógł pojąć, czemu dowódcą wyprawy podbiegunowej zamianowano beztrosko w Waszyngtonie porucznika kawalerii, którego „ktoś komuś polecił". A że młody wojskowy nie miał zamiłowań badawczych i niewiele wiedział o Arktyce, do pomocy dodano mu znanego podróżnika, który sporo lat spędził w krajach... tropikalnych. Na domiar złego niedoświadczonemu dowódcy przydzielono nie naukowców czy przyzwyczajonych do trudów mórz polarnych marynarzy, lecz żołnierzy piechoty. Zamiast do jakiegoś spokojnego garnizonowego miasteczka, w którym życie płynęłoby beztrosko, odkomenderowano ich ot tak, po prostu, pod osiemdziesiąty drugi stopień szerokości północnej. W zeszycie Roald zapisywał kolejno wydarzenia, jakie rozgrywały się podczas wielu koszmarnych miesięcy tej wyprawy, notował daty i trasy marszów, temperatury powietrza, pragnął zrozumieć, jakie błędy popełniali ci ludzie, co należało uczynić, żeby uniknąć podobnego losu. Wieczorami, zamykając książkę, długo nie mógł zasnąć. W ciemności zalegającej pokój prócz żółtawego migotu gazowej latarni ulicznej oczyma wyobraźni widział nad głową barwne wstęgi zorzy i polarnej, jedynego światła, które przez długie trzy zimowania towarzyszyło uczestnikom wyprawy Greely'ego. KIEDY DOWÓDCA TRACI WIARĘ — To oni! — wrzasnął nagle marynarz na widok wyblakłych strzępów gwiaździstego sztandaru, który ledwie widoczny powiewał wśród skał. — Greely! Greely! — krzyczeli inni biegnąc w kierunku wtulonego w ziemię namiotu. Odpowiedziała im cisza. — Wymarli chyba wszyscy — wyszeptał któryś przerażony, potknąwszy się o zesztywniałe zwłoki. Nie opodal leżały drugie i trzecie, przykryte śniegiem. Jeden z marynarzy wybuchnął płaczem, inni gorączkowo cięli nożami zmarznięty, sztywny niczym blacha brezent milczącego namiotu. „...Byli tu ludzie, ale żaden z nich się nawet nie poruszył, nie drgnął — opowiadał później dowódca grupy ratowniczej ze statku «Tbetis». — Jeden, o szklistych, nieprzytomnych oczach i opadniętej jak u trupa szczęce, wydawał się martwy. Drugi leżał niby kłoda, okaleczony, bez stóp, bez dłoni, do przegubu prawej ręki miał przywiązaną łyżkę. W kącie tuliły się jakieś cztery wynędzniałe postacie. Ktoś w brudnych strzępach, z długą, zmierzwioną brodą, bardziej do szkieletu podobny niż do żywego człowieka, nie mogąc utrzymać się na opuchniętych nogach, przyczołgał się do mnie na czworakach. — Porucznik Greely? — rzuciłem, sam sobie nie dowierzając. — Tak, to ja — wymamrotał z wysiłkiem, jakimś głuchym, drewnianym głosem. — Zostało nas tylko siedmiu, umieramy, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Sami zaświadczycie. I wyczerpany zwalił się na ziemię." Widząc, w jak strasznym stanie znajdują się na wpół obłąkani z głodu uczestnicy wyprawy, marynarze „Thetis" czym prędzej przynieśli coś do jedzenia. Z Greelym musieli stoczyć walkę, żeby wyrwać mu z rąk puszkę konserw mięsnych, rzucił się na nią jak wygłodniałe zwierzę. Z dwudziestu czterech ludzi przy życiu zostało zaledwie siedmiu. Siedem ludzkich szkieletów. „...Głód skręcał nam kiszki. Kiedy otworzyliśmy beczkę z zepsutymi sucharami dla psów — wspominał później któryś z uratowanych — w mgnieniu oka rozszarpaliśmy zbutwiałe, zielone od pleśni okruchy... wydrapywaliśmy je ze śniegu." Wstrząśnięci głęboko, przerażeni tym, co zobaczyli, uczestnicy wyprawy ratowniczej stopniowo, dzień po dniu, godzina po godzinie dowiadywali się o losach nieszczęsnej ekspedycji, która była jednym splotem tragicznych nieporozumień. Na Daleką Północ wyprawę amerykańską dowiózł statek „Proteus" wiosną 1881 roku. Początkowo wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Po upływie miesiąca w Zatoce Lady Franklin na Ziemi Ellesmere'a wznosiły się już drewniane baraki stacji „Fort Conger". Arktyczna zima nie przeraziła nikogo; pełni zapału żołnierze chwalili sobie Grenlandię. — Wcale nie jest taka straszna ta Daleka Północ — stwierdzali jedni z pewnym zawodem, gdyż spodziewali się egzotycznych przeżyć, inni z wyraźną ulgą. Pierwsze wiosenne wyprawy w teren przyniosły im jednak pierwsze przykre niespodzianki. Ze zgrozą przekonali się, czym jest naprawdę Arktyka. Nękały ich czterdziestostopniowe mrozy i burze śnieżne. Huraganowy wiatr nieraz porywał sanie załadowane żywnością i rzucał je w szczeliny lodowe. Niedoświadczeni Amerykanie, zaskakiwani w drodze zadymką, z trudem wznosili domki śnieżne, niczym nie przypominające szczelnego, ciepłego eskimoskiego igloo. Do rozpalenia ogniska z przemarzniętego drzewa zużyli kiedyś nadaremnie ostatnie pudełko zapałek. Dygotali z zimna. Gdybyż tak kawałek papieru... Ociągając się jeden z żołnierzy wyciąga wreszcie z portfela największy swój skarb, list od narzeczonej, pożegnalny, pełen ciepłych słów — od chwili wyjazdu nosił go na sercu niby relikwię — i ogień bucha jasnym płomieniem. „...Myślę, że nikt nie przeszedł tego, co myśmy tu wycierpieli" — notuje naiwnie, nie przeczuwając, co los im jeszcze zgotuje. Miesiąc mijał za miesiącem na wyczekiwaniu „Proteusa". Statek miał przywieźć latem do „Fort Conger" nową załogę, zapasy żywności, a zimowników zabrać do kraju. Daremnie jednak niecierpliwe spojrzenia wypatrywały na horyzoncie żagli. Greely żelazną dyscypliną wojskową i rygorami starał się zapobiec narastającemu rozgoryczeniu. Gorszej drogi nie mógł wybrać. Poróżniwszy się ze swym zastępcą już w pierwszych miesiącach zimowania, przestał z nim rozmawiać, ograniczając się do wydawania poleceń na piśmie. Faworyzował jednych, utrącał innych, nie łagodził niesnasek i swarów, jakie wybuchały z lada powodu. Bogu ducha winni żołnierze nie wiedzieli, czemu się męczą, co ich czeka, dowódca nie zadał sobie trudu, żeby im wytłumaczyć, jaki cel mają uciążliwe obserwacje i pomiary, które musieli nieustannie przeprowadzać, żeby wypełnić zadania związane z Międzynarodowym Rokiem Polarnym. Pracy mieli niewiele, czasu na niewesołe rozmyślania dużo, liczyli więc dalej dni, ale tygodnie mijały za tygodniami, a widnokrąg wciąż był pusty. Lato zbliżało się ku końcowi, nad pustkowiem Ziemi Ellesmera zakłębiło się morze mgły, wodę przy brzegach zaciągnęło cienkie szkliwo młodego lodu, tylko patrzeć, jak zamarznie w twardą skorupę. Co wtedy? Nikt już nie mógł łudzić się dłużej. Statek nie zdąży przypłynąć przed zimą. Każda doba przynosiła potwierdzenie tej strasznej prawdy. Dowódca stracił nadzieję, ze zgrozą myślał o drugim zimowaniu. Rozpacz była mu złym doradcą. Coraz surowiej, coraz bezwzględniej odnosił się do swych żołnierzy. Byle drobiazg urastał teraz w „Fort Conger" do olbrzymich rozmiarów, wyprowadzał z równowagi, drażnił. Każde odezwanie brzmiało jak warknięcie, a milczenie pełne było goryczy. Porucznik Greely nie umiał stanąć na wysokości zadania, które mu nieopatrznie powierzono. Zamiast podnosić na duchu załamanych, podejść do nich po przyjacielsku, wynaleźć jakąś pracę, wykrzesać atmosferę zrozumienia we wspólnym nieszczęściu, uciekał się do systemu coraz cięższych kar. Sytuacja z dnia na dzień stawała się coraz bardziej trudna. Tym trudniejsza, że nad „Fort Conger" zawisło widmo głodu. Na bezkresnych pustkowiach Ziemi Ellesmera nieczęsto udawało się Amerykanom coś upolować, a surowo racjonowane resztki zabranych z kraju zapasów żywności, obliczonych na jedno tylko zimowanie, były już na ukończeniu. U kresu ciężkiej i trudnej do przetrzymania drugiej nocy polarnej każdy żył tylko nadzieją, że nadejście statku położy kres cierpieniom. Ale i tego lata daremnie wypatrywano „Proteusa". Zrozpaczony dowódca postanowił wreszcie opuścić „Fort Conger" i wycofać się bardziej na południe, do miejsca, w którym kapitan miał założyć pomocniczy skład żywności, w przypadku gdyby lód nie przepuścił statku do stacji. W niewielkim kutrze parowym z trudem pomieściła się cała załoga. Porucznik Greely wydał rozkaz pozostawienia na brzegu trzech łodzi, psów i części zapasów. Był tak pewny, iż dotrze łatwo do dobrze zaopatrzonego składu, że nie zdawał sobie sprawy z własnej lekkomyślności. Po przepłynięciu zawalonego krą kanału wokół kutra zamknęły się lodowe pola. Walka z zastygłym morzem pochłonęła resztki sił rozgoryczonych i wygłodniałych ludzi. Dowódca postanowił zejść na ląd i iść dalej pieszo. Marsz był niezwykle ciężki, a zakończenie tragiczne. Ze składu wiała pustka... Gdzieś w kącie poniewierało się parę zaledwie worków z żywnością, zostawionych jak na pośmiewisko, i list kapitana, wyjaśniający tę straszną tajemnicę. „Proteus" przed rokiem został zmiażdżony przez lód o dwieście kilometrów od Zatoki Lady Franklin. Jakiś przypadkowo napotkany wielorybnik uratował wprawdzie rozbitków, ale przerażeni katastrofą, szczęśliwi, że uchodzą z życiem z białego piekła, nie zatroszczyli się o los Greely'ego. „... Nie traćcie nadziei, zachowajcie odwagę" — zakończył list kapitan. Łatwo mu przyszło rzucić na wiatr te słowa... Cóż pozostawało Amerykanom? Iść dalej, jak najdalej na południe. Po strasznej pieszej wędrówce wyprawa dotarła wreszcie do Przylądka Sabiny nad Cieśniną Smitha. Może tu prędzej niż gdzie indziej przedostanie się wiosną jakaś pomoc — zdecydował porucznik Greely. „...Czemu nie wysłano innego statku na ratunek? Czy już zapomniano o nas w kraju, czyżby wykreślono nas z listy żywych?" — zapytywał się w duchu każdy z uczestników wyprawy, nikt jednak tych gorzkich pytań nie ośmielił się wypowiedzieć głośno. I tak nie było na nie odpowiedzi. Dowódca popełnił jeszcze jeden błąd. Nie zdecydował się zawezwać na pomoc łowców eskimoskich z osady leżącej o sześćdziesiąt zaledwie kilometrów od Przylądka Sabiny. Nie lubił Eskimosów, drażnili go swym prostactwem, brudem, nieokrzesaniem. Przesądy rasowe nie pozwalały mu — jak sam później pisał — na „utratę twarzy". „To dzikusy, nie są zdolni pojąć wielkich celów badawczych, jakie nam przyświecają, byliby mi tylko zawadą" — tłumaczył wcześniej, nie chcąc przyjąć eskimoskich przewodników. A .kiedy wreszcie w obliczu trzeciego przymusowego zimowania ugiął się i postanowił wysłać do osiedla dwóch zwiadowców — było już za późno. Bariery lodowe stanęły im na przeszkodzie. Zapas żywności, którym rozporządzali Amerykanie w przededniu trzeciego zimowania, mógł wystarczyć zaledwie na dni czterdzieści, a dni tych było przed nimi jeszcze dwieście pięćdziesiąt... Przed zapadnięciem trzeciej nocy polarnej zapomniani przez Boga i ludzi uczestnicy wyprawy Greely'ego zdążyli sklecić lepiankę z brył skalnych. Zapanowały w niej wkrótce głód i rozpacz i one dyktowały ludziom swe nieubłagane prawa. Po zakończeniu Pierwszego Roku Polarnego czterdzieści osiem stacji objętych międzynarodowym programem zakończyło swe prace, uczestnicy wypraw powrócili do krajów, rozpoczęto opracowywać wyniki dokonywanych przez cały rok obserwacji. Brak było tylko wieści o ekspedycji Greely'ego. Tragiczne losy podróżników amerykańskich, Haysa, Kane'a — którzy przed kilku laty próbowali dotrzeć do bieguna północnego zaślepieni wiarą w istnienie „wolnego od lodów morza" — uświadomiły nagle opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych niebezpieczeństwo, w jakim mógł znaleźć się Greely. Nie zapomniano jeszcze katastrofy amerykańskiego statku „Jeannette", zmiażdżonego przez lód przy syberyjskich wybrzeżach, i tragicznego losu jego dowódcy, porucznika de Longa. Prasa amerykańska wielkim głosem zaczęła domagać się akcji ratowniczej dla ekspedycji porucznika Greely'ego. Pod naciskiem opinii publicznej władze zdecydowały się wreszcie wysłać pomoc spóźnioną o dwa lata. W 1883 roku załoga „Thetis" długo przeszukiwała pustynne, dzikie wybrzeża, nigdzie nie natrafiając na ślad ludzi. Marynarze postanowili płynąć dalej na północ i tam próbować jeszcze szczęścia. I wtedy któryś z nich, przypadkiem, w ostatniej chwili spostrzegł gwiaździsty sztandar. W parę lat później o dniach głodu i śmierci, tej czarnej karcie arktycznych kronik, napisał sam Greely, mianowany już generałem. Ostatnie stronice dziennika wyprawy mówiły więcej niż jakiekolwiek komentarze. I jak przestroga zapadły w pamięć Roalda. „6 kwietnia 1883 r. Od dwudziestego piątego lutego Lockwood czuje się znacznie gorzej. To nie szkorbut — to osłabienie głodem. Przydzielam mu dodatkową porcję, cztery uncje surowego ptasiego mięsa. 8 kwietnia... Lockwood ma zapaść, nie wiem już, którą z kolei, potem występują oznaki zaburzenia umysłowego. 9 kwietnia... O czwartej nad ranem traci przytomność, w dwanaście godzin później umiera. 20 maja... Chcąc ratować Izraela, daję mu cztery uncje ptasiego mięsa, ostatnie, jakie nam pozostały. Nie pomaga. 23 maja... Umiera Ralston, na chwilę przed śmiercią Izraela wysuwa się ze śpiwora martwy... Leżę kostniejąc z zimna, jakie wieje od zwłok. Straszna noc. Przy życiu trzyma chyba tylko wola przetrwania. Zostało nas już tylko czternastu. Jeśli nie uda się zapolować lub pomoc nie nadejdzie w czas, zginiemy wszyscy. 4 czerwca... Brak sil, żeby pochować zmarłych. 6 czerwca... Szeregowiec Henry przyznał się, że na poprzednim postoju ukradł skóry foki, z których gotujemy zupę. Skazałem go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano. ...Benden zmarł dzisiaj po południu. Przypuszczam, że to rozstrzelanie Henry'ego przyspieszyło jego śmierć. Doktor Parry zażył cały zapas morfiny, jaki miał w apteczce podręcznej. Zmarł o szóstej po południu. 8 czerwca... Spokojny, jasny dzień. W ciągu pięciu godzin zdołałem uzbierać kilka garści porostów... Po południu zjedliśmy gulasz z ostatnich kawałków rzemieni, wymieszanych z porostami i mchem. 9 czerwca... Nowe objawy szkorbutu. Cornellowi krwawią dziąsła, Schneiderowi puchną i sztywnieją kolana... zaczyna bredzić. Na kolację odrobina porostów, herbata i rękawice z foczej skóry. Ostatnie. 12 czerwca... Gardiner zmarł zagłodzony." Z MORZEM NIE WOLNO BEZKARNIE ŻARTOWAĆ — Jestem doprawdy szczęśliwa, fru Borchgrevink, że mój Roald, choć taki odludek, zaprzyjaźnił się z pani synem. Carsten jest wprawdzie znacznie starszy, ale przylgnęli do siebie jak bracia. Kiedy są razem, usta im się nie zamykają, jeden mówi przez drugiego. Roald nie miał dotychczas wielu przyjaciół w szkole, skryty jest, małomówny. A od śmierci ojca, gdy nie ma już stoczni, zdziwaczał po prostu, nic tylko książki i książki, to przecież w życiu nie wystarcza. — Drobne rysy twarzy fru Amundsen wyrażały troskę, ale kiedy uśmiechnęła się do swej sąsiadki, można by powiedzieć, że cały świat pragnęła przycisnąć do serca. Biedna Hanna Henrikke... Jeżeli mogłaby domyślić się, co było tą nierozerwalną nicią sympatii między obu chłopcami, na pewno nie przyjmowałaby tak gościnnie Carstena Borchgrevinka w domu przy Uranienborgveien. Łączyła ich bowiem wspólna pasja do tajemniczego obszaru lodu, do białych plam na mapach świata. Jak magnes przyciągały młodzieńczą wyobraźnię, rozpalały pasję poznania nieznanego, budziły podziw dla tych, co walczyli, cierpieli i ginęli niejednokrotnie, a wtedy na ich miejsce przychodziły zastępy innych. Roald i Carsten, pomagając sobie nawzajem, zdobywali wszystko, co tylko ukazało się w druku o polarnych krainach, po norwesku, po duńsku, po szwedzku, po niemiecku czy po angielsku. „Wiem przynajmniej, po co się uczę obcych języków" — notował w tym czasie Roald. Zeszyty z jego zapiskami pęczniały. Nie ufając swej fenomenalnej pamięci, nie żałując czasu i trudu, sumiennie od lat prowadził notatki z przeczytanych książek, układał wykazy polarnych ekspedycji i nazw statków. Na starannie szkicowane mapki nanosił trasy morskich i pieszych szlaków, jakie człowiek przemierzył lub przemierzyć usiłował. „Może mi się to kiedyś przydać, nigdy nie wiadomo" — myślał mrużąc zmęczone czytaniem oczy. Trzeba solidnie pracować nad sobą, Carsten ma rację. „Polarnik musi być odporny na chłód, to pierwsza zasada, będę się więc hartować" — postanowił. I jak zwykle, szybko przechodząc od zamierzeń do czynów, późnym wieczorem otworzył na roścież okno. Do pokoju wtargnęła fala mroźnego powietrza. Roald odruchowo naciągnął kołdrę na głowę i podkulił nogi. Nie na wiele się to przydało, chłód przenikał do szpiku kości, mięśnie sztywniały, ząb zaczął uderzać o ząb. — Czyś ty oszalał, Roald? Zapalenie płuc pewne, Boże, co ja mam z tobą! — Hanna Henrikke wpadła do pokoju i z trzaskiem zamknęła okno. — Całe mieszkanie wyziębiłeś. Obudziło mnie zimno, trzęsłam się pod pierzyną, nie wiedząc, dlaczego. Co cię napadło, chłopcze? — spytała łagodniej. — Może ci zagrzać herbaty? Zapomniałeś pewnie zamknąć i zasnąłeś, prawda? Wszystko przez to czytanie po nocach. Nakryję cię kocem, szybciej się ogrzejesz. — Dziękuję, mamo, uciekaj, bo się przeziębisz — powiedział głośno Roald, a w duchu pomyślał: „Zapomniałem o szparze, polarnik o wszystkim musi pamiętać". Ledwie drzwi zamknęły się za matką, znów uchylił okno, jak mógł najciszej, zwinął w rulon wełniany dywanik sprzed łóżka i szczelnie zatkał nim szparę. „Matka nie potrzebuje polarnej zaprawy, po cóż ma marznąć; ja muszę wytrwać." Na wszelki wypadek drzwi zasłonił jeszcze kocem i kołdrą, a sam przykrył się zimowym płaszczem. Wybieg niewiele pomógł. Skoro świt, przybiegła usłużna sąsiadka. — Okno w pokoju Roalda było całą noc otwarte. Czy to za pani wiedzą, fru Amundsen? — Mamo, zrozum, nie mogę spać w zaduchu, to doprawdy niezdrowo, duszę się, potrzebne mi świeże powietrze — tłumaczył gorąco Roald. — Nie będę otwierał okna, jeśli nie pozwolisz, uchylę je tylko na noc, zostawię małą, ot taką malutką szparkę — głos chłopca był przymilny, oczy patrzyły błagalnie. — Dobrze, niech będzie. I tak cię sąsiedzi uważają za dziwaka, żadna matka nie odda ci pewnie córki za żonę, a ja bym chciała przecież wychować twoje dzieci. Zgadzam się, ale pod jednym warunkiem: dam ci pierzynę, żebyś mi nie zamarzł. Uszczęśliwiona swym pomysłem fru Amundsen uśmiechnęła się pogodnie do syna. Roald musnął jak co dzień wargami jej policzek, wdzięczny matce za troskliwość; czuł, że jego zadaniem jest wypełnić jej samotność, wynagrodzić wszystkie ciosy, ale czyż mógł zerwać z tym wszystkim, o czym marzył? Jeżeli po pewnym czasie przekona się, że jej wątły syn jest silny, zdrów, zahartowany, że nie cherla jak dotychczas, będzie szczęśliwa — pocieszał się. Okno nadal otwierał, a pierzyna przydała mu się znakomicie, żeby niemal hermetycznie uszczelnij drzwi. Tego roku zima w Kristianii była wyjątkowo surowa. Pierwsze polarne próby zakończyły się dla Roalda sromotną porażką. — Niech się pani nie przejmuje wysoką gorączką, Hanno Henrikke, na szczęście to nie płuca, może najwyżej wywiązać się jakieś zapalenie oskrzeli, ale i tego, da Bóg, unikniemy stosując w porę właściwe środki. — Doktor spojrzał z troską w zalęknione oczy fru Amundsen. — Czy pan czego nie ukrywa przede mną, doktorze? Więcej potrafię znieść, niż się panu wydaje. — Ależ nie, proszę być najzupełniej spokojną — zniecierpliwił się lekarz — ten zastrzyk trzeba zrobić możliwie szybko, gorączka powinna opaść jutro rano, za tydzień Roald zapomni o chorobie, ale pani? Proszę nie czuwać przy nim w nocy, to zbędne, jutro mógłbym w tym domu mieć dwóch pacjentów zamiast jednego. — To wszystko skutki tego nieszczęsnego otwierania okna — jęknęła Hanna Henrikke opowiadając lekarzowi, jak wbrew jej zakazom syn postanowił się hartować. — Nie może pogodzić się, doktorze, ze swym słabym zdrowiem, za wszelką cenę chciałby być silny, wytrzymały jak jego bracia. Nie rozumie, biedak, ile go to może kosztować. — Istne piekło... Lód napiera na burty... Dzień i noc olbrzymie zwaliska gromadzą się, piętrzą, łamią z hukiem, zasypują pokład błyszczącymi bryłami... Każda chwila wydaje się nam ostatnią — rozległ się od strony łóżka przejmujący szept. — Trzecie zimowanie bez zapasów, w strzępach ubrań, z resztkami amunicji... Mróz siarczysty, pięćdziesiąt cztery stopnie, racje żywności zmniejszone do trzystu gramów sucharów... grozi głód. Trzech ludzi dostaje pomieszania zmysłów. Jeśli tak dalej pójdzie, reszta... — Co on bredzi? — zmarszczył brwi doktor. Fru Amundsen wzruszyła bezradnie ramionami. — A bo ja wiem? Cytuje całymi stronicami którąś z tych książek — z niechęcią wskazała grzbiety starannie poukładanych na półce tomów: „Saga o Eryku Rudobrodym", „Historia odkryć arktycznych", „Dzieje ekspedycji sir Johna Franklina w świetle nowych odkryć", „Tragedia wyprawy Greely'ego". Zna je wszystkie chyba na pamięć, marzą mu się widać jakieś dalekie rejsy, nieodrodny syn swego ojca, a już myślałam, że te dziecinady wywietrzały mu z głowy — pieszczotliwym ruchem przesunęła po rozpalonym czole Roalda. — Każdy, doktorze, dźwiga w życiu swój krzyż — dodała po chwili. Lekarz popatrzył na nią z nie ukrywanym współczuciem. — Przejdzie mu to, minie bez śladu jak ta gorączka, będzie pani jeszcze miała z niego, pociechę, wszystko ułoży się po pani myśli, proszę mi wierzyć, a teraz, Hanno Henrikke, proszę pójść do swego pokoju i starać się zasnąć, musi pani mieć dużo sił. Dla Roalda. Zapalenie oskrzeli minęło, jak to przepowiedział doktor Svenson, a Iru Amundsen łatwo przebaczyła synowi, uszczęśliwiona jego skruchą i szybkim powrotem do zdrowia. Walcząc nadal konsekwentnie z wątłym organizmem, szesnastoletni chłopak nie zdawał sobie nawet sprawy, że jednocześnie wyrabia w sobie cierpliwość, silną wolę i odporność. „Najlepiej uczyć się na własnych błędach" — zapisywał wielokrotnie na kartkach zeszytów. Sypiał teraz na dywaniku obok łóżka, przykryty tylko paltem lub po prostu gazetami. Marzł, ale nie rezygnował. Polarną zaprawę przeprowadzał jednak rozsądniej niż dotąd. Hanna Henrikke nie mogła go namówić na szkolne wieczorki. — Nie mam nic wspólnego z tymi dziewczętami, nie interesują się tym, o czym ja im opowiadam, a mnie nie obchodzą plotki. Głupie gąski, umieją tylko oczami przewracać! Szkoda czasu. — A Margarett? Miła, ładna, gospodarna i lubi cię bardzo. — Margarett ujdzie, ale wolę ją spotykać na nartach czy na ślizgawce. Na powodzenie u koleżanek Roald istotnie nie mógł w owym czasie liczyć: tańczył źle, mówił mało, do żadnej się nie zalecał i nie ukrywał, że go nudzą. Dla Margarett czynił wyjątek pod warunkiem, że słuchała cierpliwie, co jej mówił. Zaszczycona jego względami, z zapałem uczyła się na pamięć trudnych terminów żeglarskich. Wiedziała już, czym bejdewind różni się od fordewindu, co to jest ścieg bosmański, i jak odbywa się likowanie żagla likliną. Nieraz wanty, sztangi, bukszpryty tańczyły jej w głowie jakiś piekielny taniec, ale nie poddawała się i czytała posłusznie to, co doradził. Pojąć nie mogła tylko, czemu polarnicy skazują się dobrowolnie na straszne, pełne wyrzeczeń życie, nigdy jednak nie ośmieliłaby się zapytać o to Roalda. Wpatrzona w jego ożywioną twarz, z trudem tłumiła ziewanie, przysięgając sobie w duchu, że wybije mu kiedyś z głowy te niedorzeczne zainteresowania, że doprowadzi w przyszłości do tego, by o nich zapomniał, widział tylko ją i jej tylko patrzył w oczy. ARKTYCZNE MARZENIA I SMUTNA RZECZYWISTOŚĆ — Czytałaś już o Nansenie, mamo? Fantastyczna wyprawa, genialny człowiek! — rozgorączkowany Roald z daleka wymachiwał wielką płachtą „Aftenposten". Hanna Henrikke zmęczonym ruchem złożyła robotę szydełkową na kolanach. — Ależ, synku, przecież wszyscy mówią, że to wariat. Jak śmie narażać siebie i innych? Nikt rozumny nie zechce pójść z nim na pewną śmierć! — oburzyła się szczerze, patrząc z niepokojem na pałające policzki syna, na jego rozpalone entuzjazmem oczy. — Nie wierzysz, mój drogi? — dodała po chwili. — Spójrz tylko, co piszą o tym twoim wspaniałym Nansenie. Sam przeczytaj. Ten szaleniec chce być podobno mądrzejszy nawet od profesora Nordenskjólda, uważa, że uda mu się wedrzeć w głąb Grenlandii, dalej niż doszedł ten doświadczony, okryty światową sławą szwedzki naukowiec. Jajko mądrzejsze od kury! Widzisz tę karykaturę w „Morgenbladet"? Przypatrz się jej dobrze: narciarz przeskakuje przepaść w lodzie z zamkniętymi oczami, to właśnie on, ten twój niedowarzony bohater, posłuchaj, jaki dowcipny podpis: „Młody, zaledwie dwudziestoośmioletni laborant Fridtjof Nansen z Muzeum Przyrodniczego w Bergen zamierza tego lata zorganizować niezwykłe zaiste przedstawienie — bieg na nartach po lodzie Grenlandii. Miejsca dla publiczności rezerwuje się w rozpadlinach lodowych. Wykupywanie biletów powrotnych zgoła bezcelowe..." I cóż ty na to? — Nansen zwycięży! Poszedłbym z nim bez chwili namysłu, wszystko oddałbym, żeby wziąć udział w takiej wyprawie! — A jeśli zginie? — Będzie przynajmniej wiedział, dlaczego. Czyż może być piękniejsza śmierć? — krzyknął z tak głębokim przekonaniem, aż Hanna Henrikke zadrżała, przesunęła ręką po oczach, jakby chciała z nich zdjąć pajęczynę dręczących wspomnień, zdawało się jej, że słyszy głos męża. Nieodrodny syn swego ojca. Ile łez wylała, nim wreszcie Jens ustąpił... Roald już dawno wypadł za próg, a ona wciąż jeszcze siedziała bez ruchu. — Co ten szalony chłopak znów sobie wymyślił? Ostatnimi laty nie wspominał już nawet o dziecinnych mrzonkach, czyżby miały dziś odżyć na nowo? Może to tylko jakiś młodzieńczy zryw, słomiany ogień? — usiłowała się pocieszyć, ale jej matczyne serce ściskał niepokój. Roald wierzył gorąco w powodzenie wyprawy Nansena. Imponowała mu śmiałość pomysłu, logika rozumowania. Żałował, że Carsten Borchgrevink studiował teraz biologię w Anglii na uniwersytecie, że nie było z kim mówić o polarnych sprawach, nikt się na nich nie znał. Brak jakichkolwiek wiadomości o losach wyprawy Nansena — który postawił sobie za cel przejść nieznany, tajemniczy ląd Grenlandii — nie położył kresu szyderstwom i drwinom. Prasa stolicy przypominała niedawną, sprzed paru lat zaledwie tragedię amerykańskiej wyprawy Greely'ego przy zachodnich wybrzeżach wyspy, lubowała się w opisach okropności i wróżyła ekspedycji Nansena podobny los. — Nie przejmuj się, postaraj się zapomnieć, już od trzech miesięcy nie ma wiadomości i nie będzie. Nie czekaj dłużej, trudno, zaryzykował i przegrał. Od początku wszyscy to przepowiadali — tłumaczyła synowi Hanna Henrikke. Mijały dni pełne oczekiwania, mijały miesiące. Roald milczał uparcie. Wciąż jeszcze nie tracił nadziei. Któregoś dnia jak huragan wpadł do domu, wymachując triumfalnie gazetą. „...Zwycięstwo! Nasz rodak okrył całą ojczyznę chwałą! — krzyczały tłuste czcionki tytułu na pierwszej stronie. — Doktor Fridtjof Nansen i jego czterej towarzysze cali, zdrowi, pierwsi w historii przeszli na przełaj Grenlandię. Nie zdążyli niestety na ostatni statek odpływający do Europy, zostaną całą zimę w osiedlu eskimoskim Godthaab na zachodnich wybrzeżach wyspy." „...Wnętrze Grenlandii — donosi w swym krótkim raporcie Fridtjof Nansen — pokryte jest potężnym pancerzem lodu. Lód, lód i nic prócz lodu, żadnych lasów, żadnych śladów roślinności, jak dotychczas przypuszczali uczeni całego świata... Wyprawa nasza poruszała się w najcięższych, jakie znają uczeni, warunkach klimatycznych. W lipcu i sierpniu temperatura spadała do minus czterdziestu stopni..." — czytał głośno matce Roald rozkoszując się każdym słowem. Przejęty sensacyjnymi odkryciami Nansena gromadził wytrwale wycinki wszystkich artykułów. Gazety rozpisywały się teraz na wyścigi o różnych, najdrobniejszych nawet wydarzeniach z jego dzieciństwa, wczesnej młodości, zamieszczały fotografie, przytaczały wywiady z tymi, co mieli zaszczyt dawniej znać wielkiego Fridtjof a. „...Od dzieciństwa pływał, hartował się, trenował... mistrz jazdy na łyżwach, wielokrotnie zdobywał tytuł mistrza narciarskiego Norwegii... — czytał Roald. — ...Od najmłodszych lat chodził w góry, po pierwszym rejsie arktycznym na myśliwskim statku »Jason« jako młody biolog postanowił poświęcić się polarnym badaniom..." „A więc może i ja kiedyś?" — powtarzał sobie młody Amundsen. W dniu 30 maja 1889 roku cała Kristiania wyległa na spotkanie powracającego z grenlandzkiej wyprawy Nansena. Saluty armat ze starego fortu Akershuus raz po raz wstrząsały murami, wielokrotnym echem odbijały się od okolicznych wzgórz; miasto, jak wiosenny bukiet, zakwitło gąszczem flag. Stolica witała swego wielkiego syna honorami, jakie przystoją królewskim głowom. Na statkach, kutrach, na barkach, wypełniających szczelnie port, różnymi tonami huczały syreny. Wielotysięczny tłum na brzegu wiwatował bez końca, w górę leciały kapelusze, czapki, nad morzem głów powiewały białe chustki na znak powitania. Najgłośniej chyba jednak krzyczał nieprzytomny z radości Roald. Przybiegł do portu wczesnym rankiem, jeden z pierwszych, cierpliwie czekał wiele godzin, żeby na własne oczy zobaczyć Fridtjofa Nansena, żeby z jego twarzy wyczytać, co trzeba uczynić, aby stać się do niego podobnym, nieulęknionym i wytrwałym, aby jak on dokonać w życiu czegoś wielkiego. I w tej pamiętnej chwili poprzysiągł sobie pójść w ślady swego bohatera. — Nie potrzebuję mówić, z jak wielkim zawsze uznaniem jesteśmy dla pani, fru Amundsen, jak żywa jest dla nas pamięć nieodżałowanego kapitana Jensa, ale... — oczy dyrektora błysnęły spod okularów — nie mogę Roalda dopuścić do egzaminu dojrzałości. Ma opinię wyjątkowo inteligentnego, zdolnego i pracowitego — dodał szybko na widok zmienionej twarzy kobiety — daje sobie doskonale radę wyłącznie z tymi przedmiotami, które go ciekawią: z geografią, historią, matematyką, z językami nowożytnymi. Jego łacina i greka pozostawiają natomiast wiele do życzenia. Fru Amundsen, czy nie ma jakiegoś sposobu, żeby chłopca podciągnąć? Może dopomógłby mu korepetytor, może popracuje z nim przez lato? Tak jak obecnie stoją sprawy, nie chciałbym, co mówię, nie mógłbym dopuścić go do matury, gotów wstyd przynieść naszej powszechnie znanej i szanowanej szkole. Nigdy jeszcze nie ukończył jej uczeń, który ma tak niskie, jak Roald, stopnie z tych dwu przedmiotów. Wolałem drogą panią uprzedzić, przykro mi bardzo, proszę mnie jednak zrozumieć, postawić się w moim położeniu. Tego wieczoru Hanna Henrikke nie mogła doczekać się powrotu Roalda. Obawa o przyszłość syna walczyła w jej sercu z tkliwością. Długo nie odrywała oczu od fotografii, która stała zawsze na jej sekretarzy ku. Naiwne, ufne spojrzenie paroletniego malca, okrągła dziecinna buzia, na której nie znać jeszcze uporu, uśmiechała się beztrosko do życia, a dziś? Łagodne zazwyczaj oczy Hanny Henrikke rzucały gniewne błyski, kiedy powtarzała synowi, słowo w słowo, co powiedział dyrektor. — Jak mogłeś mnie tak narazić, czy nie pomyślałeś choćby przez chwilę, jaki to byłby cios dla twego ojca? Wszystko przez tego Nansena, przez te polarne wyprawy — dodała w końcu z nie ukrywanym wyrzutem. Tyle rozpaczy było w jej głosie, że serce chłopca ścisnęło się żalem. Rozmowa była krótka. Roald opanował się szybko i solennie przyrzekł matce, że egzaminy maturalne zda na jesieni jako ekstern. Hanna Henrikke czuła, że może mu wierzyć. Był poważny jak nigdy. — Błagam cię, zrób dla mnie ten wysiłek. A zresztą i tak łacina będzie ci potrzebna już na pierwszym roku medycyny — przypomniała mu jeszcze, nie zdając sobie sprawy, że i tak syn dosyć cierpi. Roald dotrzymał słowa. Całe lato przesiedział nad łaciną i greką, z głową nabitą trudnymi tekstami, które były mu obce; nie opuszczał prawie swego pokoju. Zamykał okiennice, żeby nie widzieć, jak swobodnie po niebie wędrują obłoki, zaniechał odwiedzin w porcie i wreszcie dopiął celu. Jesienią 1890 roku zdał maturę jako ekstern i wstąpił na wydział medycyny Uniwersytetu w Kristianii. Nim minęło kilka miesięcy, uświadomił sobie, że medycyna gorsza jest jeszcze niż łacina i greka. Długie godziny spędzał nad książkami, starając się wbić sobie do głowy zawiłe terminy anatomii. — Nie zamęczaj się, Roald, żal na ciebie spojrzeć — perswadowała mu poczciwa żona Svenda. Po śmierci cieśli, który jak wierny przyjaciel poszedł śladem kapitana Jensa, Betty była częstym gościem w domu przy Uranienborgveien. — Zrozum, muszą, przyrzekłem matce. Pragnie, żebym został lekarzem. — To prawda, Hanna Henrikke jest szczęśliwa, wierzy, że będziesz znany, szanowany, że będziesz miał dużą praktykę jak nasz domowy doktor. — Może będę, ale żebyś wiedziała, Betty, jakie to nudne, tyle lat muszę się jeszcze męczyć. Nie idzie mi wcale do głowy to, co wkuwam — w głosie Roalda brzmiała rezygnacja. Betty myliła się. Hanna Henrikke nie była szczęśliwa. Martwił ją mizerny wygląd syna, jego zgaszone spojrzenie, przymuszony uśmiech. Przy wspólnych posiłkach rozprawiał z nią wprawdzie z ożywieniem, ale nie zmylił tak łatwo matczynego serca. — Co ci dolega, synku? Przecież medycyna cię interesuje, sam mówiłeś, że jesteś szczęśliwy — powtarzała bezradnie i niezmiennie słyszała tę samą odpowiedź: — Z tobą, mamo, zawsze! Tkliwy pocałunek nie dopuszczał do dalszych pytań, kładąc kres niebezpiecznej rozmowie. Trudności w przyswajaniu suchej wiedzy medycznej były dla Roalda zapowiedzią porażki. — ...Kłykcie potyliczne, condyli accipitales, do połączenia z powierzchniami stawowymi górnymi kręgu szczytowego — czytał na głos — mają kształt owalny i pokryte są chrząstką w kierunku strzałkowym i poprzecznym, .są wypukłe... „Nigdy przez to nie przebrnę" — myślał zrozpaczony i znów uparcie wlepiał wzrok w podręcznik. „Co mnie to wszystko obchodzi?" — powtarzał wygrażając czaszce, którą kupił od starszego kolegi, żeby łatwiej i szybciej przyswoić sobie tajniki anatomii. W odpowiedzi drwiąco szczerzyła do niego zęby, chwilami nie mógł znieść jej widoku. Dniem i nocą zastanawiał się, męczył, czy nie wyznać Hannie Henrikke prawdy, nie powiedzieć, że nawet jeśli ukończy medycynę, nigdy nie będzie dobrym lekarzem. „Nie waż się, udawaj dalej! — wydawały się mówić puste oczodoły czaszki. — Pomęcz się jeszcze, nie ty pierwszy i nie ty ostatni." Zdecydował wreszcie ukończyć studia, jak tego pragnęła matka, uzyskać dyplom lekarza wtedy dopiero wyznać jej, o czym marzy, błagać, żeby pozwoliła mu odejść na polarne morza. Przeglądając kiedyś świeżo nabytą książkę medyczną, Roald natrafił na tytuł rozdziału: „Wpływ chłodu na organizm ludzki". „Nareszcie coś ciekawego" — przemknęło mu przez głowę. Kiedy skończył, oczy błyszczały mu zapałem, świat odzyskał barwy. A więc można studiować medycynę i nie zostać prowincjonalnym lekarzem, raz na zawsze przykutym do jednego miejsca. Studia medyczne dadzą się może pogodzić z dalekimi rejsami, z badaniami podbiegunowych obszarów. „To zupełnie zmienia postać rzeczy" — pomyślał z entuzjazmem. I widział już siebie na pokładzie statku, przedzierającego się wśród ławic lodowych, jako lekarza okrętowego. Wiatr gwizdał w olinowaniach żaglowca odwieczną, monotonną pieśń, chłostał twarz zerwaną z grzbietów fal pianą, wydmuchiwał śnieg z najmniejszej szczeliny w deskach. Życie znów było piękne. Tej zimy, uszczęśliwiona zmianą, jaka się dokonała w Roaldzie, Hanna Hanrikke nie dziwiła się, że co niedziela i każdego wolnego od zajęć dnia jej syn wyruszał na długie narciarskie wycieczki po lasach Nordmarku. — To mu świetnie zrobi, oderwie się trochę od książki, zasłużył sobie na to — powtarzała w rozmowach z sąsiadkami, które obecnie nie miały już wiele okazji do plotek o Roaldzie. Nie wiedziała biedaczka, że każdą z takich wycieczek jej syn traktował jako zaprawę do wymarzonych polarnych ekspedycji, że uczył się, jak stawiać czoło arktycznej przyrodzie. Uśmiechała się radośnie na widok powracającego do domu; Roald nie powinien był nigdy dowiedzieć się, ile kosztował ją każdy taki uśmiech. Hanna Henrikke źle się czuła, z każdym rokiem była słabsza, ale krzątała się po domu, zawsze czynna, ruchliwa. Chwilami tylko, sądząc, że nikt jej nie widzi, chwytała się za serce — dokuczało jej ostatnio bardziej niż kiedykolwiek. Nikomu nie mówiła jednak o swych cierpieniach, nie wzywała doktora. Któregoś wieczora Roald spieszył do domu uszczęśliwiony. Zdał świetnie ciężki egzamin, do którego długo się przygotowywał, i cieszył się na myśl, jaką radość sprawi tym matce. Otworzyła mu Betty, ze spuchniętymi od płaczu oczyma; położyła palec na ustach, wskazując otwarte drzwi sypialni. Wychodził stamtąd ze zgnębioną twarzą domowy lekarz. Na widok młodego Amundsena rozłożył ręce. — Nie cierpiała wcale. Niech to ci będzie pociechą! — szepnął bezradnie. DROGA BYŁA TYLKO JEDNA — PROWADZIŁA MORZEM Hanna Henrikke już nigdy nie powita syna na progu, nigdy się do niego nie uśmiechnie, nie zapyta: „Przemarzłeś?", „Głodny może jesteś?". Nigdy nie przyjdzie nocą zgasić lampy, żeby nie męczył sobie oczu. Z trudem oswajał się z myślą, że jest sam. Nie mógł znaleźć sobie miejsca w okrytym żałobą, opustoszałym domu. Na każdym kroku wszystko przypominało mu matkę. Ciężko było decydować samemu o własnym losie, chociaż tak bardzo o tym dawniej marzył. Po śmierci Hanny Henrikke los ten przestał kogokolwiek obchodzić. Roald gorzko wyrzucał sobie teraz, że nie zawsze słuchał matczynych rad z głębi serca płynących, że nieraz odpowiadał jakimś szorstkim słowem, a te ciepłe, najczulsze, których nie zdążył wypowiedzieć, dziś same cisnęły mu się na usta. Dziś, kiedy już było za późno. Po długich namysłach postanowił rzucić medycynę i poświęcić się w przyszłości całkowicie, jak Nansen, badaniom obszarów podbiegunowych. Przed wprowadzeniem w życie tych planów czekała go jeszcze służba wojskowa. Nie myślał o niej z niechęcią jak większość jego kolegów, wprost przeciwnie, wojskowy rygor traktował jako jeszcze jedną niezbędną zaprawę przed życiem pełnym trudów. Był zapewne jedynym pośród kilkudziesięciu młodych ludzi czekających na komisję poborową, który drżał na myśl, że lekarze mogą uznać go za niezdolnego do służby czynnej. Lękał się orzeczenia lekarskiego, a zwłaszcza wyroku okulisty. Lata ślęczenia nad książkami, nocy nie przespanych nad notatkami, lata nie noszenia okularów, przepisanych mu ód dawna przez lekarza, lata uporu, żeby ukryć przed ludźmi tę jedyną słabość, jakiej nie mógł zwalczyć, dziś mogły się na nim zemścić. Postanowił, że wyrok lekarzy zadecyduje o jego dalszych losach. Jeśli komisja orzeknie „niezdolny" porzuci marzenia o polarnych wyprawach. Nie mógł doczekać się swej kolejki. Starszy mężczyzna o nieprzystępnej twarzy długo mierzył go przenikliwym spojrzeniem od stóp do głów. Czyżby odgadł? Wciąż nic nie mówiąc podszedł do Roalda, dotknął ramion, nóg i gwizdnął z uznaniem. — Co za wspaniałe muskuły, twarde jak stal, brawo, młodzieńcze! Jakieś do tego doszedł? — Piłka nożna, gimnastyka, narty, forsowne marsze, pływam od dziecka, wiosłuję — wyliczał pospiesznie Roald. I rozentuzjazmowany doktor zapomniał o zbadaniu wzroku. Taki okaz zdrowia musi mieć oczy orła — pomyślał zapewne. — Zdolny do służby liniowej — oświadczył nie wiedząc, że zadecydował tym samym o przyszłości Roalda. W garnizonie Moen rekrut Roald Amundsen był przykładem karności i rzadko spotykanej wytrzymałości fizycznej. Wszystkie rozkazy sierżanta wypełniał bez zmrużenia powiek. Do niczego nie można się było przyczepić, wielogodzinne „padnij", „powstań", czołganie się w błocie i forsowne marsze z obciążeniem nie potrafiły wytrącić go z równowagi ani zmęczyć. — Jedno tylko mógłbym mu zarzucić — wyznał kiedyś koledze podoficer, który wszystkich „sztuczek" próbował bez powodzenia na Roaldzie — za dużo czyta. Co dzień kupuje kilka gazet, wertuje je od deski do deski, jakby czegoś tam szukał. — To jego sprawa, nie czepiaj się — usłyszał w odpowiedzi. Sierżant się mylił. Roald pochłaniał gorączkowo tylko te artykuły, które mówiły o przygotowaniach do nowej wyprawy Nansena. Na specjalnie dla niego zbudowanym łamaczu lodu wielki Fridtjof wyruszyć miał na podbój białej plamy na mapach Arktyki, owego tajemniczego punktu astronomicznego, który nazwano geograficznym biegunem północnym. Jak ćmy do światła dążyli do niego od wieków ludzie i jak ćmy z opalonymi skrzydłami ginęli nie osiągając celu. Jedni zawracali z drogi z niczym, inni pozostawali na zawsze na dnie Północnego Oceanu Lodowatego, a na ich miejsce ciągnęły nowe zastępy śmiałków. Nansen jednak nie uląkł się losu poprzedników. „... Zamiast jak dotąd walczyć z siłami przyrody — pisał — postaramy się je dobrze poznać, zgłębić ich zagadki i wykorzystać te siły dla naszych celów. Lód, który moi poprzednicy uważali za największą przeszkodę w dotarciu do bieguna północnego, stanie się moim sprzymierzeńcem. Ja nie będę się sam przez te zapory przedzierać, zaniesie mnie tam ten potężny prąd morski, co szerokim strumieniem gna krę od brzegów Syberii poprzez biegun ku brzegom Grenlandii. Pozwolę statkowi memu wmarznąć w pole lodowe i wraz z nim będę dryfować do celu..." Pomysł był zbyt śmiały, zbyt oryginalny, aby przyjęto go bez zastrzeżeń. Marynarze polarni, wielcy badacze różnych narodowości pomysł Nansena nazywali „szaleńczym", przepowiadając wyprawie tragiczny koniec. Norwegia nie zapomniała jednak, że ci sami ludzie wyśmiewali Fridtjofa przed jego ekspedycją na Grenlandię. Cały kraj ufał teraz ślepo swemu narodowemu bohaterowi, wierzył, że wyprawa przyniesie nowe zwycięstwo. Rekrut Amundsen palił się z niecierpliwości. Resztę życia oddałby, żeby popłynąć z Nansenem. Na domiar złego koledzy dopytywali się nieraz, czy Anton Amundsen, który brał udział w ekspedycji, to jego krewny. A więc był na pokładzie jakiś Amundsen, czemuż nie Roald? Jeszcze jedna próba, jeszcze jedna zaprawa, żeby zdobyć tę cechę, jaką szczycić się musi każdy polamik z prawdziwego zdarzenia — cierpliwość. Nansen także musiał być cierpliwy, swą niezwykłą wyprawę przygotowywał przez długie lata. „Fram" — bo tak nazwał trójmasztowy szkuner, o wyporności ponad czterystu ton — nie był pięknym, smukłym żaglowcem, jakie dotąd wypływały na polarne morza. Krótki, znacznie krótszy od innych, liczył trzydzieści pięć metrów długości i dziesięć szerokości. Na pierwszy rzut oka bardziej przypominał balię niż jacht pełnomorski. Nigdzie ostrych załamań, tylko łagodne, miękkie łuki, żeby lód podczas ataku na statek nie mógł znaleźć punktu oparcia. Zaokrąglona, jajowata forma kadłuba, wielka nowość na ówczesne czasy, i brak kila groziły kiwaniem na otwartym morzu, ale w lodzie stanowiły nie lada zaletę. Zbudowany solidnie „Fram" był tak mocny, jakby go wykonano z jednego kawałka drzewa. Nansen wszystko przewidział, nawet ożaglowanie „Frama" było inne niż na statkach wielorybniczych i myśliwskich, pływających dotychczas po wodach polarnych. Wyposażył go również w maszynę parową, o potrójnym rozprężaniu, o mocy dwustu dwudziestu koni mechanicznych. Po powrocie do domu, w którym dzwoniła pustka. Roald stanął przed poważnym zagadnieniem: jak najszybciej osiągnąć cel swego życia, jak stać się badaczem polarnym? Droga do pustych plam na mapie świata była tylko jedna — prowadziła morzem. Dokładna analiza historii dziesiątek wypraw polarnych odkryła przed nim tajemnicę wielu niepowodzeń — podział władzy pomiędzy dowódcę wyprawy i kapitana statku. Nieporozumienia, zawiści do niejednej doprowadziły już katastrofy... „W moich wyprawach muszę być panem mego losu, jedynym dowódcą, a więc kapitanem żeglugi wielkiej — postanowił. — Szkoła Marynarki Handlowej to strata kilku lat. Nie mam na nią czasu. Żadna szkoła nie da mi zresztą tego doświadczenia, jakie zdobyć mogę i zdobędę na morzu" — zapisał w swym pamiętniku. Niełatwa to była droga i niekrótka, ale potomek rybaków i marynarzy zdawał sobie sprawę, że ona jedynie zaprowadzi go do celu. I jak zawsze, raz powziętą decyzję szybko wprowadził w czyn. Wielu ludzi morza w Norwegii pamiętało jeszcze dobrze kapitana Jensa Amundsena, wielu przypominało sobie także chłopaka o płonących ciekawością oczach, który zanudzał ich pytaniami w porcie Kristianii. Bez wielkich trudności Roald zaokrętował się na norweski szkuner myśliwski „Magdalena", wyruszający na połów fok. — Będziesz chłopcem do wszystkiego — uprzedził go lojalnie szyper. — Każdy będzie ci rozkazywał, czy to cię nie zraża? Maturę masz, dwa lata brak ci tylko do dyplomu lekarza, pomyśl dobrze, zastanów się, nim powiesz „tak". — Z góry zgadzam się na wszystko — przerwał mu Roald. Pragnął z całego serca płynąć na tym statku, gdyż „Magdalena" wyruszała do północnych wybrzeży Sipitsbergenu. — Zamieć kubryk! — Obierz kartofle! — Kambuz brudny, chodź tu z miotłą! Biegiem! A wyszoruj porządnie podłogę, żeby błyszczała jak lustro! — słyszał wciąż Roald i zwijał się, żeby podołać rozkazom, każdy wykonać jak najlepiej. — Wszystkie ręce na pokład! Do żagli! — Wybierać fały i szoty! Ty, nowy, mocniej, nie żałuj i krzyża! — Na maszt, zwijać żagle! Tak było na początku. Już po kilku dniach „nowemu" wyznaczono psie wachty przy sterze, wtedy kiedy marynarze i myśliwi, zmęczeni całodzienną pracą, walili się na koje. Wykorzystując przyjazne nastawienie szypra, Roald całe godziny spędzał w małej klitce, szumnie nazywanej kabiną nawigacyjną. Szybko uczył się sztuki obliczania kursu, w jego stwardniałych od codziennej pracy dłoniach cyrkiel odmierzający przebytą drogę obracał się nie mniej precyzyjnie niż w rękach zawodowego rysownika. Kreślone lekko ołówkiem linie były czyste. „Przydaje mi się wprawa nabyta w prosektorium i na uniwersytecie" — podśmiewał się sam z siebie i zimno robiło mu się na myśl, że mógłby tam jeszcze dłużej pozostać. Lubił pełne ruchu życie na kutrze, chciwie chłonął wszystko, co się wokół działo, każdy dzień, każda niemal godzina przynosiły jakieś nowe spostrzeżenia. Ani szkoła, ani najlepszy wykładowca nie nauczyłby go tak szybko oceniać grubość lodu, według odcienia białych tafli rozpoznawać, gdzie uderzyć dziobem kutra, żeby je najłatwiej połamać, wchodzić bezpiecznie w głąb przybrzeżnych ławic, kiedy na otwartym morzu szaleje sztorm. Trudno było odgadnąć, kiedy „nowy" sypiał, kiedy odpoczywał, bo zebrane w ciągu dnia wiadomości notował w swym dzienniku podczas nocnej ciszy, mąconej tylko monotonnym dźwiękiem dzwonu wybijającego „szklanki". Słuchał chętnie opowiadań marynarzy, z których każdy miał za sobą kilkanaście lat żeglugi po oceanach świata. Jednym pytaniem, jednym zdaniem umiał wciągnąć ich w nie kończące się opowiadania, wspomnienia, wynurzenia. Mówili chętnie, widząc, z jakim zaciekawieniem ich wysłuchuje. Szybko pęczniały grube zeszyty notatek. „Nigdy nie wiadomo, co kiedy może się przydać" — powtarzał sobie Roald i nie żałował trudu. Kiedy „Magdalena" po zakończonym sezonie myśliwskim wracała do macierzystego portu Tornsborg, wiedział — czasu nie stracił. Powitanie z braćmi było serdeczne, chociaż z trudem znajdowali wspólny język. Antonius i Leon nie myśleli już o morzu, jeden i drugi znaleźli sobie pracę na lądzie, pozakładali rodziny. Tylko Gustaw jeszcze pływał, nie mogąc się rozstać z zawodem marynarza. — Czy nie czas, żebyś i ty węszcie pomyślał poważnie o przyszłości? — pytali najmłodszego brat Antoriius i Leon. — Masz już dwadzieścia trzy lata, niewiele zwojujesz zaczynając w tym wieku pracę od chłopaka pokładowego, długa to droga i ciężka. Najchętniej Roald rozmawiał z Leonem, bo jakkolwiek starszy brat także uważał go w duchu za dziwaka, nie okazywał mu tego. Tryskające ongiś rumieńcem policzki wiernej Betty zbladły, błękitne oczy przyblakły, ale ona jedna przyjęła Roalda z otwartymi ramionami. Dla niej pozostał małym chłopcem, przyjacielem Svenda, sierotą pozbawioną matczynej opieki. Z tajemniczą miną zdążyła mu szepnąć: — Margarett wciąż się o ciebie dopytuje. No wiesz, ta twoja sympatia. Nie krzyw się, to porządna dziewczyna, pracowita. Czy nie znalazłbyś jakiejś chwilki, żeby się z nią zobaczyć? Ale Roald nie miał czasu myśleć o Margarett. „... Życie jest jednym wielkim wyścigiem — notował w pamiętniku. — Nansen osiągnął już brzegi Azji i od Wysp Nowosyberyjskich wolnym od lodu morzem skręcił na północ. Kiedyż na mnie przyjdzie wreszcie kolej? Muszę jak najszybciej nauczyć się prowadzić statek i wyruszyć na wyprawę, póki na mapach świata są jeszcze jakieś białe plamy." Dwa lata minęły, o wyprawie Nansena wszelki słuch zaginął. W pismach raz po raz zaczynały ukazywać się przedruki z artykułów najwybitniejszych specjalistów polarnych świata, tych, co wróżyli Nansenowi porażkę. Jak stado kruków krążących nad padliną, coraz śmielej, coraz natarczywiej dziennikarze przypominali złowróżbne przepowiednie, jakby pragnąc zawczasu przygotować opinię publiczną na najgorsze. „...Żaden statek zbudowany ludzkimi rękami nie oprze się niezmierzonej potędze lodów Dalekiej Północy" — pisali jedni. „...Szaleńcza wyprawa doktora Nansena musi się skończyć tragicznie" — podtrzymywali ich drudzy. Coraz częściej na łamach prasy pojawiał .się przymiotnik „szaleńczy". Przypomniano wypowiedź słynnego polarnika angielskiego Mac Clintocka: „...Na podstawie własnego wieloletniego doświadczenia stwierdzam, że ryzykowanie życiem całej załogi uważam co najmniej za karygodną lekkomyślność". Gazety Norwegii przedrukowały także słowa angielskiego admirała Naresa: „... Doktor Nansen nie był pierwszym, który marzył o dotarciu do bieguna północnego. Wielu z nas próbowało daremnie marzenie to wprowadzić w czyn, wielu przypłaciło je życiem. Wiem sam, co znaczy przymusowy dryf statku skutego lodem, wiem, co znaczą dwa przymusowe zimowania. Przeżyłem je, szczęśliwy, że udało mi się wyratować i zawrócić spod osiemdziesiątego trzeciego stopnia szerokości północnej. To jest piekło". Powołano się również na wypowiedzi austriackiego uczonego Weyprechta po powrocie z arktycznej ekspedycji. „...Należy zabronić wszelkich wypraw na biegun do chwili, w której bezsilne na Północnym Oceanie Lodowatym statki morskie będzie można zastąpić statkami powietrznymi." Nie brak było i teraz w Kristianii ludzi, którzy powtarzali: „Wiadomo, my z góry przewidywaliśmy, że tak będzie, nie chcieliśmy tylko krakać, podczas kiedy wy wszyscy z takim przesadnym entuzjazmem..." I tak dalej. Byli jednak nieliczni, co uparcie bronili Fridtjofa i uzbrajali się w cierpliwość, nie tracąc nadziei. Do nich należał Roald. Wciąż pływał pod różnymi banderami, chcąc lepiej poznać morze i nauczyć się obcych języków. „Człowiek nigdy nie umie zbyt wiele, a każda nowa umiejętność może mu się zawsze przydać" — powtarzał chętnie. Brzozy pokryły się znów delikatnym wiosennym listowiem, pierwsze źdźbła trawy wychylały się spod zbutwiałych liści, okoliczne lasy pobłękitniały od przylaszczek, kiedy młody Amundsen zaciągnął się w kolejny rejs. Tym razem wybrał angielski statek myśliwski „Wathorg". Było na nim wolne tylko jedno miejsce — piekarza. Roald nie miał wprawdzie najmniejszego pojęcia o tej trudnej sztuce ani żadnego zainteresowania dla niej, ale pomyślał po swojemu: „wszystko może się przydać". Zła pogoda unieruchomiła statek na dłuższy czas w niewielkim porcie Grimsby niedaleko Hull. Jeden tylko członek załogi nie przeżywał tam męki nudy, na którą cierpieli wszyscy. W niewielkiej antykwarni portowej młody Amundsen kupił komplet książek o słynnych wyprawach Franklina i tych ratowniczych, które pośpieszyły na pomoc zaginionej w lodach angielskiej wyprawie. Co wieczór, kto tylko mógł, schodził ze statku na ląd. Marynarzy ciągnęły gwarne szynki portowe i pełne ruchu ulice. Jeden tylko Roald pozostawał w opustoszałym kubryku. W mdłym świetle lampki pochłaniał stronicę za stronicą. — Czemuś z nami nie poszedł? Whisky wspaniała, palce lizać, a tania jak woda — wyrzucali mu kiedyś powracając późną nocą na pokład koledzy. — Dziewczyny tańczą tu jak nigdzie, przystępne, miłe... Roald niechętnie podniósł wzrok znad kartek, nie rozumiał, czego od niego chcą, skąd się tu wzięli. — Mieliśmy ciężką rozprawę z Jankecami. O mało nie stłukli nas na kwaśne jabłko. Przydałyby się tam twoje żelazne pięści — usłyszał i bezmyślnie spojrzał na swe zaciśnięte na książce dłonie. Wyraźnie czuł jeszcze na nich ukąszenie mrozu, zdrętwiały mu przecież z zimna. Wciąż jeszcze przeżywał ciężkie chwile z bohaterami czytanej książki. Wydawało mu się, że jest jednym z tych, co ginęli na statku zmiażdżonym atakiem lodów, że razem z nimi patrzy chciwie na ostatni suchar, jaki pozostał jeszcze do podziału, czuł, jak głód skręca mu kiszki. — Roald, oprzytomnij, rzuć te przeklęte szpargały, rozum przez nie stracisz! — A możeś ty sobie pociągnął do lustra? Oczy masz mocno niewyraźne... — W następnym porcie zabieram cię, bracie, choćby siłą na ląd, książka nie zając, nie ucieknie — obiecywał mu któryś. — Sam jeszcze pożałujesz, żeś się nie zabawił, kiedy będziemy miesiącami na otwartym morzu — podchwycił inny. — Zgaś wreszcie tego kopciucha, jutro, skoro świt, rzucamy cumy! — wykrzykiwali rozochoceni alkoholem marynarze ściągając buty. Roald, jak automat, bez słowa sprzeciwu zdmuchnął światło, chwycił lampę sztormową, uciekł z kubryku na pokład i ukryty za lukiem ładowni powrócił do stronic, od których wiało chłodem. Następnego dnia o brzasku statek odbił od angielskich wybrzeży. Roald przy sterze trzymał wprawdzie dokładnie kurs, ale szary pusty horyzont przed nim zaludniali wciąż „tamci" ludzie, z książki, na rozkołysanej fali kołysały się „tamte" statki. Rozczytując się w opisach pięćdziesięciu ośmiu wypraw, które w ciągu ostatniego półwiecza próbowały nadaremnie zdobyć przejście z Atlantyku na Pacyfik wzdłuż wybrzeży kanadyjskich przez północny dach świata, odkrywał przyczyny niepowodzeń, wydawało mu się, że zrozumiał błędy, jakie popełniali dowódcy, błędy łatwe do uniknięcia, i powoli, mozolnie wypracowywał Własny plan......Po co zabierali ogromne statki z licznymi załogami, które trzeba było nakarmić? — notował. — Między setkami, tysiącami wysepek i skalistych mielizn kanadyjskiego archipelagu przemknąć się może szkuner o jak najmniejszym zanurzeniu, z nieliczną garstką ludzi i dużym, na parę lat obliczonym zapasem żywności..." — Roald, wpakujesz nas jeszcze na jakąś skałę, wal do koi, znów chyba całą noc prześlepiłeś nad książką? — usłyszał naraz gderliwy głos szypra i zawstydzony oddał mu ster. PIERWSZA WYPRAWA, JESZCZE NIE POLARNA „...Znów dwaj młodzi narciarze zaginęli w górach. Ta już trzeci wypadek tej zimy. Co przyniosą następne miesiące?" — zapytywały wybite grubymi czcionkami tytuły na pierwszych stronach „Morgenbladet" w połowie stycznia 1896 roku. „...Dwaj młodzi ludzie, Leon i Roald Amundsen, wyruszyli z domu w dniu Bożego Narodzenia z zamiarem przejścia płaskowyżu Hardanger. Widziano ich ostatnio w fermie Mogen na wybrzeżu jeziora Mos, skąd mimo ostrzeżeń gospodarzy skierowali się do Garen na zachodniej krawędzi płaskowyżu. Bezdroży tej pustyni, poprzecinanej wąwozami i szczytami, nikt nigdy dotąd nie próbował przejść zimą. Teren jest zupełnie bezludny. Niepokojem napełnia fakt — donosili dalej dziennikarze — że od chwili opuszczenia Mogen, to jest od dwóch tygodni, młodzi narciarze nie dotarli jeszcze do Garen. Na poszukiwanie zaginionych mają w najbliższych godzinach wyruszyć ekipy ratownicze..." Przez dwadzieścia dwa dni nazwisko Amundsenów nie schodziło ze szpalt pism. Na ryzykowną wycieczkę zimową namówił Leona niespokojny duch rodziny, Roald. Miała to być pierwsza próba prawdziwej wyprawy polarnej. Przygotowywali się do niej długo. Młody Amundsen starannie wzorował ekwipunek na wyposażeniu ekspedycji Nansena. Jesionowe narty z uchwytami z rzemienia, obszerne buty nie krępujące stóp, wełniana bielizna, skarpety, wiatrówki, spodnie pokryte brezentem, anoraki z kapturami, pod które na wełniane mycki nakładało się futrzane czapki. Dwie pary rękawic, wełnianych i futrzanych, chroniły ręce. Śpiwory kazał uszyć ze skór reniferów; suchary, parę tabliczek czekolady, niewielką ilość masła, kilkanaście kostek maggi, zupę grochową w proszku i kilka paczek suszonych owoców umieścił w dwóch brezentowych nieprzemakalnych workach. Reszty ekwipunku dopełniały kompasy, aneroid, termometr i szczegółowa mapa terenu. Roald obrał oczywiście szlak najtrudniejszy i nieuczęszczany, wiodący do stóp płaskowyżu Hardanger poprzez wysokie, zawalone śniegiem przełęcze gór Telemarku. Dopiero po czternastu dniach wędrówki, późnym wieczorem, bracia zastukali do okna niewielkiej samotne, chatynki. Gospodarz przez zaryglowane drzwi długo kazał im się tłumaczyć, kim są, skąd, po co i dokąd idą tym pustkowiem — a gdy wreszcie zdecydował się otworzyć, zobaczyli brodatego mężczyznę, z twarzą pełną nieufności, ze strzelbą w ręku. — Napędziliście mi porządnego strachu — powiedział wysłuchawszy narciarzy — byłem pewien, że to jacyś włóczykije, co nas wszystkich, mnie i moją rodzinę, wymordują, albo może samobójcy, bo trzeba chyba chcieć ze sobą skończyć, żeby pchać się dobrowolnie o tej porze roku na nasze pustkowie. Zimą jeszcze nigdy nikt tędy nie przeszedł. — Właśnie dlatego! — krzyknął zapalczywie Roald. — Cóż znaczy dla dobrego narciarza sto kilometrów, przejdziemy je w dwa dni. To wspaniała zaprawa. — Jak sobie chcecie, ostrzegałem was, pamiętajcie. Jeśli się upieracie, przenocujcie razem z nami, ciasno jest, ale dla gości miejsce zawsze się znajdzie; ot tam, koło komina będzie wam najcieplej. Na znak gospodarza jedna synowa zrobiła braciom miejsce i sięgnęła po placek owsiany, druga już nalewała do wielkich cynowych mis grzanego piwa. W nocy rozszalała się śnieżyca. Dziewięć dni i dziewięć nocy chatynka trzeszczała i jęczała pod jej uderzeniami, jakby za chwilę miała się rozpaść. Gospodarz nieraz jeszcze usiłował odwieść młodych sympatycznych narciarzy od szaleńczego zamiaru. Leon najchętniej zawróciłby od razu do Kristianii, ale Roalda nic nie mogło przekonać. — Cóż wart jest człowiek, który łatwo się zniechęca, ustępuje? Trzeba w sobie zwalczyć lęk, to świetna próba silnej woli — odpowiadał uparcie na nieśmiałe prośby Leona. — Uważajcie na siebie! — pożegnał ich wreszcie gospodarz, kiedy ustała zadymka. — Ludzie mówią, że tu złe nocą hula. Szkoda by was było! — Nie wierzymy w duchy — uśmiechnął się pobłażliwie Roald dziękując za gościnę. Szli cały dzień. Pod wieczór zaczęły gromadzić się ciężkie nawisy chmur, gasząc blask gwiazd na niebie. Nim bracia spostrzegli się, niespokojne, zrazu pojedyncze podmuchy przeszły w jednostajne wycie. Wiatr rzucał im w twarz kłęby zbitego śniegu. „... Duma nasza z odnalezienia w tej zawierusze szałasu pasterskiego była krótkotrwała. Żeby się tam dostać, musieliśmy odwalić wielką zaspę śniegu, używając nart jako łopaty, a potem gołymi rękami odrywać deski przybite wielkimi gwoździami do drzwi... W szałasie było trochę porąbanego suchego drzewa, ale sporo czasu minęło, nim zdołaliśmy rozpalić ogień, trzeba było przedtem wdrapać się na oślizły dach i zrzucić ciężką deską przykrywającą otwór komina" — pisał później Roald: „...Szczękając z zimna zębami, w kłębach gryzącego oczy dymu, patrzyli obaj z rozpaczą na leniwe płomyczki maszynki spirytusowej i menażkę, w której powoli tajał śnieg na wodę do picia. „... Zadymka trzymała nas dwie doby w niegościnnym szałasie. W kącie znaleźliśmy na szczęście worek żytniej mąki, przydała się bardzo, bo nie przewidując takiego przymusowego postoju, za mało zabraliśmy żywności. Mączna polewka, ani smaczna, ani pożywna, rozgrzewała jednak żołądek." Zmarznięty Leon długo przewracał się w nocy z boku na bok, nim odważył się szepnąć: — A może by tak jeszcze zawrócić? Do Mogen niedaleko. Pytanie brata Roald zbył jednak pogardliwym milczeniem. Śnieżyca ustała równie gwałtownie, jak przyszła. „... W dalszej drodze do Garen musieliśmy dokładnie wytyczyć kierunek marszu, gdyż po stronie zachodniej płaskowyżu były tylko dwa zejścia w dolinę. Nim zdążyliśmy odejść od szałasu, znów sypnęło śniegiem. Wielkie mokre płatki zamieniły szybko cienki papier mapy w mokre strzępy. Kierowaliśmy się więc tylko według kompasu i w końcu już sami nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Niewiele brakowało, a następna noc spędzona pod gołym niebem skończyłaby się katastrofą. Przed wpełznięciem do futrzanych śpiworów oba worki z żywnością umieściliśmy w nogach, wbijając tuż obok narty i kijki. Zwilgotniałe wnętrze śpiwora niewiele dawało ciepła, a temperatura zaczęła znów gwałtownie spadać. Obudziłem się w nocy, na wpół zamarznięty, wypełzłem, żeby rozruszać skostniałe nogi i dla rozgrzewki napić się trochę spirytusu z maszynki. Szukałem długo w ciemności, macałem na oślep, nim natrafiłem wreszcie na kijek. Plecaka z żywnością ani śladu. Daremnie przewracaliśmy sterty śniegu wespół z przerażonym Leonem. Narty i kijki były na miejscu, jedzenie znikło. W ciągu trzech długich godzin rozgrzebywaliśmy rękami wokół śnieg, wszystko na próżno. Do dzisiaj — opowiadał po wielu latach Roald — nie potrafię sobie wytłumaczyć, gdzie zapodziały się worki z prowiantem. Przecież nie duchy, a jednak? Sytuacja nasza z ciężkiej stała się od razu katastrofalna. Za wszelką cenę trzeba było jak najszybciej przedrzeć się do najbliższego osiedla, groziły nam zamarznięcie i głód. Co sił ruszyliśmy na zachód w nadziei, że przed nocą dotrzemy do krawędzi płaskowyżu Hardanger. Ale i tym razem szczęście nam nie dopisało. Sypnęło znów śniegiem, o parę kroków nic nie było widać..." — Ten stary miał rację, jakieś złe moce chyba się w to wdały — pojękiwał Leon. — Nie pleć bzdur! — krzyknął Roald, ale po chwili zrezygnowany dorzucił: — Nie ma rady, musimy zawracać do Mogen. Nie ciesz się, głupi! Dla mnie to ciężka porażka. ..... Noc postanowiliśmy spędzić pod jakimś załomem skalnym. Ubrania były na wskroś przemoknięte, śpiwory reniferowe także nie zdążyły przeschnąć. Mieliśmy jednak nadzieję, że odpoczniemy trochę. Nauczony doświadczeniem poprzedniej nocy, postanowiłem jednak wprowadzić pewne ulepszenie. Wykopałem głęboką pieczarę w śniegu i wpełznąłem do niej, wciągając za sobą śpiwór. Zacisznie tu było, cicho, ani jeden podmuch nie przedostawał się do wnętrza. Obudziłem się w środku, nocy; leżałem na plecach, dłonią zakrywając oczy. Było mi niewygodnie, chciałem się przekręcić na bok; ani mowy, nie mogłem się poruszyć, byłem żywcem pogrzebany. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Musiał widać chwycić większy mróz. Naniesiony u wejścia do pieczary, wilgotny śnieg stwardniał, a ja wmarzłem w moją jamę. Nie pomogły rozpaczliwe krzyki ani szamotania. Nie mogłem opanować przerażenia. «Leon jest na pewno w takiej samej sytuacji!» — pomyślałem zrozpaczony. Krzyczeć szybko przestałem, bo nie miałem czym oddychać. Robiłem rozpaczliwe wysiłki, żeby uspokoić się, opanować. Nie wiem w końcu — czy z braku powietrza, czy też z jakiejś innej przyczyny — straciłem przytomność..." Ocknąwszy się wreszcie z omdlenia, Roald usłyszał nad sobą jakiś chrobot. Może to Leon go szuka? Czy znajdzie? Z bijącym sercem nasłuchiwał. Nie śmiał pomyśleć, czy brat zdąży, powietrza było coraz mniej, oddychać coraz trudniej. „Byłem tak zmordowany, że nie miałem sił wykopać sobie jak Roald jamy śnieżnej. Na szczęście! — opowiedział później Leon. — Zbudziły mnie i dokuczliwy głód, i zimno, wypełzłem ze śpiwora. Ani śladu Roalda, ani śladu jamy, którą sobie wykopał, wszystko zasypane śniegiem. Ciarki przeszły mi po plecach. Jednej nocy zginęła żywność, drugiej brat. Zacząłem krzyczeć, biegać tu i tam. Wokół było cicho, pusto, martwo. W szarym świetle dostrzegłem wreszcie przypadkiem kilka sterczących spod śniegu włosków renifera. Śpiwór Roalda! Nie przestając krzyczeć, zacząłem odwalać nartą twardy, zlodowaciały śnieg, ryłem go rękami, nasłuchiwałem, czy brat się nie odezwie, ale wciąż było głucho. Tych trzech godzin, póki życia, nie zapomnę. Upłynęły bowiem trzy długie jak wiek godziny, nim wyciągnąłem Roalda, wyszarpałem go z tego grobu..." A Roald dalej tak pisał: „...Jakkolwiek obaj ledwie trzymaliśmy się na nogach, postanowiliśmy od razu, nie odpoczywając, uciekać z tego przeklętego miejsca. Wlekliśmy się w milczeniu, z trudem ciągnąc za sobą nogi. Kierunek wskazywały nam blednące aa niebie gwiazdy. Raptem Leon znikł mi z oczu, jakby go pochłonęła ziemia. Rzuciłem się na śnieg. Uświadomiłem sobie od razu, że mógł wpaść w lodową szczelinę, ale długa chwila minęła, nim usłyszałem jego rozpaczliwy krzyk: «Stój! Przepaść!» Biedaczysko zleciał z wysokości prawie trzeciego piętra, ale wyszedł cało, gdyż przytroczony do plecaka śpiwór osłabił siłę uderzenia. Cztery doby już nie mieliśmy nic w ustach. Byliśmy u kresu sił. Leon osłabł, uparcie powtarzał mi, że nie ruszy się ani kroku dalej, nalegał, żebym go zostawił i szedł sam szukać pomocy. Oczywiście, odmówiłem. Nad wieczorem trafiliśmy do jakiegoś szałasu pasterskiego. Głęboko zakopani w sianie, zasnęliśmy jak zabici. Skoro świt, zerwałem się pierwszy na nogi, chciałem zbadać okolicę, miałem nadzieję, że uda mi się natrafić na jakieś osiedle. Brat był tak wyczerpany, że pozostawiłem go śpiącego. Po paru godzinach daleko przed sobą spostrzegłem jakiegoś człowieka na nartach. Zacząłem krzyczeć. Obejrzał się i co sił w nogach rzucił się do ucieczki. Nie mogłem go dogonić, krzyczałem, błagałem, żeby się zatrzymał. Z głosu mego przebijało widać tyle rozpaczy, że w końcu powoli, nieufnie podjechał w moją stronę, zatrzymał się z daleka, przerażony, jakby spotkał ducha. Dowiedziałem się, że znajdujemy się zaledwie o parę godzin marszu od Mogen. Dotarliśmy tam wreszcie. Czekała nas przykra niespodzianka. Ci sami ludzie, co nas niedawno tak życzliwie gościli, tym razem byli zimni jak głaz. Nie mogłem pojąć przyczyny tej zmiany, zrozumieć, dlaczego tak się stało, co zawiniliśmy. Przypadkowe spojrzenie w lusterko wyjaśniło mi wszystko. Wyglądaliśmy obaj potwornie. Wychudzone, pokryte gęstym zarostem twarze niewiele miały ludzkiego. Głęboko zapadnięte oczy błyszczały gorączką. W niczym nie przypominaliśmy dwóch młodych, sympatycznych ludzi, którzy przed ośmiu dniami opuścili ich gościnne progi..." Brodaty gospodarz, z troską patrząc na obu braci, nie mógł powstrzymać się od cierpkiej uwagi: — Mam nadzieję, że ta nauczka posłuży wam na przyszłość. — Może pan być spokojny, już nigdy w życiu nie popełnię takiego szaleństwa — zapewnił gorąco Leon. — Ma pan słuszność, to była nauczka. Na drugi raz lepiej się przygotuję — odpowiedział z uporem Roald. Nieraz, po latach trudów i zwycięstw, wspominał lę pierwszą wyprawę, jeszcze nie polarną. Nauczyła go trudnej sztuki opanowania gorączkowego pośpiechu. Zrozumiał także, że niczego nie wolno pozostawić przypadkowi, o niczym zapomnieć, lecz przygotować wszystko w najdrobniejszych szczegółach i wszystko zawczasu przewidzieć. TAK ROZPOCZĘŁA SIĘ WIELKA PRZYGODA „...Nansen żyje, zdrów, cały, razem z Johansenem wylądowali już w Vardó!” — sensacyjna wieść lotem błyskawicy obiegła Norwegię, a wkrótce potem cały świat. Powitaniom nie było końca. I opowiadaniom, i wywiadom w prasie. Roald chodził dumny, tak jakby sam brał udział w tych wspaniałych czynach. Inni, ci, co Fridtjofowi przed wyprawą rzucali kamienie pod nogi, dziś przyznawali mu rację i wychwalali pod niebo. ..... Dzięki badaniom doktora Nansena na obszary podbiegunowe padło nowe światło. Zagadnienie powstawania lodów polarnych przedstawia się zupełnie inaczej, niż dotąd sądziliśmy. Dryf statku »Fram« i piesza wyprawa Nansena z Johansenem, która tak daleko, jak żadna na świecie, dotarła na północ Ziemi, są bez precedensu w historii poznania naszej planety. Doktora Nansena można by porównać tylko chyba... z nim samym!" Roald chciwie pochłaniał wszystko, co pisał wielki Fridtjof. „Po osiemnastu miesiącach dryf u zdałem sobie sprawę, że kapryśny prąd morski nie przeniesie »Frama« przez biegun północny, jak to sobie wymarzyłem — czytał w jednym z wywiadów. — Czy znaczyło to, że mam zrezygnować z badań na tych obszarach?... Biegun ciągnął jak magnes, był zbyt blisko, o kilka zaledwie stopni geograficznych. Pomyślałem sobie, że jeżeli nie dopłynie tam statek, niesiony lodowym potokiem, to może dotrze pieszo człowiek. Postanowiłem wyjść biegunowi naprzeciw. Zabrałem ze sobą Johansena i psi zaprzęg, jakkolwiek towarzyszyć mi chciała cała załoga. Dowództwo »Frama« złożyłem w niezawodne ręce starego druha Sverdrupa. W drogę wziąłem trzy pary lekkich sań własnego pomysłu, wykonanych na »Framie«, dwadzieścia osiem najsilniejszych psów i zapas żywności na sto dni. Obliczałem, że w tym czasie przejedziemy sześćset pięćdziesiąt kilometrów, jakie dzieliły nas jeszcze od bieguna, i z powrotem około tysiąca do wybrzeży Ziemi Franciszka Józefa. Na statek nasz zdany na łaskę i niełaskę prądów morskich Północnego Oceanu Lodowatego nie mogliśmy niestety powrócić. Już po kilku pierwszych dniach marszu zrozumiałem, że droga będzie trudna, znacznie trudniejsza, niż przewidywałem patrząc z pokładu »Frama« na powierzchnię lodu. Szliśmy na północ, do bieguna, ale prąd morski spychał nas uparcie z krą na południe. Walka nierówna. Niełatwo było także prześlizgiwać się między zwaliskami torosów, które co krok zagradzały drogę, a cóż dopiero przeciągać między nimi ciężko załadowane sanie. Nieraz w ciągu dnia musieliśmy zdejmować z nich skrzynię po skrzyni, wór po worze i przenosić po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych bryłach, układać wszystko z powrotem, żeby po przejściu zaledwie kilkuset kroków rozpoczynać od nowa. Z zazdrością patrzyliśmy na nasze psy. Po dwunastogodzinnym marszu padały jak martwe na lód i zwinięte w kłębek zasypiały od razu kamiennym snem. My także z Johansenem waliliśmy się z nóg, ale co dnia trzeba było rozbijać namiot, wyciągać śpiwory, rozpalać maszynkę i wytapiać lód. Czekając, aż zagotuje się zupa z pemikanu, zapadaliśmy w drzemkę, nieraz budząc się dopiero w chwili, kiedy na dnie garnka bulgotały już tylko resztki jedzenia. I wszystko trzeba było rozpoczynać od nowa. Wystarczało rozejrzeć się wokół, a opuszczała nas wszelka nadzieja. W lodowym chaosie, jaki ciągnął się przed nami, wszystko było skotłowane: i łańcuchy wzgórz, i głębokie wyrwy, i rozpadliny, i potrzaskana kra, i wielkie pojedyncze bryły, splątane w jedną masę, piętrzyły się, pięły jedne na drugie. Wyglądały jak wzburzony ocean, ścięty naraz tęgim mrozem. Chwilami myślałem, że bez skrzydeł nigdy nie zdołamy przebić się przez te przeszkody. Tęsknym okiem goniłem przelatujące nad głowami mewy. Gdybyż to mieć ich skrzydła! Zniechęcenie trwało jednak krótko, odnajdowaliśmy w końcu zawsze jakąś szczelinę, i znów otucha wstępowała w serca. Po dwudziestu czterech dniach marszu, 8 kwietnia 1895 roku, kolejny pomiar astronomiczny wykazał, że doszliśmy do osiemdziesiątego szóstego stopnia Nord. Tak daleko na północ — -nikt dotąd nie dotarł — to prawda, ale do bieguna pozostawało jeszcze czterysta pięćdziesiąt kilometrów. Kilometrów nie do przebycia! Mróz zelżał do 38° C, ale jak okiem sięgnąć, po horyzont piętrzyły się torosy... Nie starczyłoby żywności na resztę drogi i powrót. Przeżyłem straszną rozterkę. Pierwszą w życiu ciężką porażkę. Niełatwo było stawić jej czoło. Musiałem wybierać: zwycięstwo i śmierć czy odwrót? Przeważył rozsądek. Iść tak dalej nie sposób, to czyste szaleństwo. »Zawracamy!« — zanotowałem tego dnia, z ciężkim sercem, w dzienniku podróży. Każdy odwrót jest cięższy niż marsz naprzód... Po trzech miesiącach trudnej, pełnej niespodzianek i przeszkód wędrówki po polach lodowych i krze dotarliśmy wreszcie do skalnych brzegów jakiejś nieznanej wysepki. Na domiar złego stanęły nam chronometry, nie mogłem obliczyć współrzędnych geograficznych, nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy... Kres wędrówki w nieznane położyła noc polarna. Dalej iść nie było sposobu, musieliśmy próbować jakoś ją przetrwać. ... Naszego zimowania nie można przyrównać do żadnego z tych, jakie dotychczas znała historia podboju Arktyki. Ci, co się tu znaleźli, jeśli byli rozbitkami, mieli jakieś zapasy żywności ze zmiażdżonych lub opuszczonych statków, jakieś deski czy belki na sklecenie domu. My nie mieliśmy nic. Jedne jedyne sanie, podziurawione niczym sito kajaki, ubrania w strzępach, śpiwór sporządzony z resztek wełnianego koca, połatany namiot... Czasem udawało się wyłowić z morza jakieś kłody dryfującego drzewa. Zapasy żywności zabrane z »Frama« skończyły się dawno. Wszystko musieliśmy sami zdobyć. I to szybko, jak najszybciej, nim zapadnie ciemność, nim chwycą pierwsze siarczyste mrozy. Każdy dzień był cenny. Każda niemal godzina. Wiedziałem, że żadna wyprawa ratownicza nie będzie nas szukać wśród labiryntu wysepek tego niedostępnego archipelagu. Broniłem się przed myślą, że nasza sytuacja przypominała najbardziej położenie nieszczęsnego de Longa po wylądowaniu na pustynnych syberyjskich wybrzeżach. Ale nawet i on był w lepszej sytuacji. Szedł szukając ludzkich osiedli i wierzył, że do nich dotrze. Tutaj było rzeczą wiadomą, że wokół nas ciągnęła się bezludna pustynia. ...Gołymi rękami wyrywaliśmy z lodu bryły skalne, żeby z nich wznieść rodzaj lepianki nakrytej z góry wielką skórą morsa. Mięso i tłuszcz białych niedźwiedzi, morsów i fok żywiły nas, ogrzewały i służyły do oświetlania podczas tej niewiarygodnie długiej nocy polarnej. Na wiosnę ruszyliśmy dalej na południe. ...Pewnego wieczoru, ledwie żywi ze zmęczenia, dobiliśmy do krawędzi lodowego pola. Związane jak zawsze kajaki przymocowaliśmy rzemienną liną do lodowej bryły przy brzegu, a sami zaczęliśmy wspinać się na jakiś toros, by zobaczyć, jak daleko jeszcze ciągną się otwarte wody. Odwróciłem się przypadkiem i spostrzegłem, że lina pękła, a wiatr odgania kajaki na pełne morze. Nim zdążyliśmy dobiec do krawędzi lodowego pola — były już daleko. Z każdą chwilą coraz dalej. Katastrofa! Niewiele myśląc zdarłem z siebie część ubrania, buty i rzuciłem się do wody. Przemoczona, ciężka odzież utrudniała mi ruchy. Nie chciałem pozbywać się jej w obawie przed skurczem. Wiatr gonił wciąż kajaki. Nie marzyłem już sam, że uda mi się je pochwycić. Gdyby dopłynęły, stracilibyśmy wszystko, co niezbędne do życia. To byłby nasz koniec. Przy sobie nie mieliśmy nawet noży. Było mi już wszystko jedno, czy utonę, czy też powrócę na brzeg z pustymi rękami. Wytężyłem wszystkie siły, poczułem naraz, że słabnę, przewróciłem się na plecy. Johansen krążył niespokojnie po brzegu. Co ten biedak musiał wycierpieć wiedząc, że nie może mi dopomóc? Stracił chyba nadzieję, że powrócę. Opowiadał mi później, że te chwile bezsilnego wyczekiwania były najcięższymi, jakie kiedykolwiek przeżył. Po krótkim wypoczynku, a wydawał mi się wiecznością, popłynąłem znów dalej. Kajaki widziałem jakby bliżej. Odwaga wstąpiła mi w serce, zdwoiłem wysiłki. Zacząłem kostnieć. Zrozumiałem, że jeszcze chwila, a nie będę w stanie poruszać ani ręką, ani nogą. Płynąłem dalej. Uderzenia rąk o wodę stawały się coraz słabsze, wolniejsze. Odległość między mną a kajakami wciąż malała. To dodało mi znów otuchy. Jeszcze trochę, jeszcze jeden wysiłek! — powtarzałem sobie w myśli. Udało mi się wreszcie schwycić za nartę leżącą z tyłu kajaka. To już było coś. Po chwili nogą zaczepiłem o wystające poza burtę sanie. Do wnętrza wciągnąłem się goniąc resztkami sił. Nie mogłem utrzymać wiosła w zgrabiałych rękach, zimno pozbawiło mnie czucia. Miałem wrażenie, że wiatr chłoszcze mnie po nagim ciele, dygotałem, szczękałem zębami. Rozgrzać się, rozgrzać, za wszelką cenę! Czułem, że w przeciwnym razie zginę..." Przypadkowe spotkanie na półwyspie Flora w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa z ekspedycją angielską, jedno z tych niewiarygodnych, a jednak prawdziwych spotkań, położyło wreszcie kres piętnastomiesięcznej walce dwóch samotnych ludzi z krą, z okrutnym morzem, z widmem głodowej śmierci. „Co by było, gdyby Nansen nie spotkał Anglików?" — zadawał sobie pytanie Roald. W tej wyprawie, jak zresztą i w innych, decydowały nie tylko sprawność i wytrzymałość fizyczna. Jeszcze ważniejsze były: znajomość warunków życia na tych obszarach, szybka decyzja i wielki zasób wiedzy. Już nie zastanawiał się, czy dobrze zrobił. Wiedział, że jego wybór był trafny, że pływając wśród lodów zdobył potrzebne doświadczenie. Marzył teraz o wyprawie polarnej, jeszcze nie własnej, czuł, że wiele się musi przedtem nauczyć. Rozpytywał więc, gdzie mógł, czy się coś nie szykuje. — Płyń z de Gerlache'em. Wspaniała okazja! Belg zakupił właśnie w Norwegii stary trójmasztowiec myśliwski „Patria" dla swej wyprawy badawczej na wodach Antarktyki — powiedział mu któryś z przyjaciół. — Najlepiej poradzi ci Jacobsen, statek stoi w doku jego stoczni w Sandefiord. Wiem tylko, że po zmianie bandery otrzymał nową nazwę „Belgica". — Drogi chłopcze — uspokajał rozgorączkowanego Roalda stary przyjaciel kapitana Jensa, Jacobsen — chętnie bym ci pomógł, wiem, z kim mam do czynienia, ale werbunkiem załogi zajmuje się dowódca. Znasz francuski, najlepiej sam się z nim dogadasz. Mogę ci dać list polecający. Roald pływał wówczas na parowcu „Huldra", gdzie brat jego Gustaw był pierwszym oficerem. — Pojedź ze mną do Gerlache'a, we dwóch będzie nam raźniej — poprosił. Wieczorem, bez bagażu, z Antwerpii, gdzie „Huldra" zakotwiczyła na parę dni, pojechali obaj do Brukseli. Roald poprowadził brata do eleganckiego hotelu, pierwszego, jaki zobaczył nie opodal dworca. „Nie mam czasu szukać tańszego" — odpowiedział zdziwionemu Gustawowi. — Proszę o pokój dwuosobowy na jedną noc. Portier o wielkich bokobrodach, w obszytym złotem mundurze, jakiego nie powstydziłby się admirał, jednym spojrzeniem ocenił skromny wygląd młodych ludzi i bez słowa obrócił się do nich plecami. — Pokój dla pani dobrodziejki, proszę bardzo, ten sam co zwykle, oczywiście, pamiętam. Jakżebym śmiał zapomnieć — zgiął się w głębokim ukłonie na widok szeleszczącej jedwabiem, eleganckiej damy, która rozsiewała wokół silny zapach najlepszych perfum. — Dla pana hrabiego? Zawsze się coś znajdzie — pełen uśmiechów zajął się znów jakimś nowym klientem. — Prosiłem o pokój — zniecierpliwił się Roald nie zważając na Gustawa, który, onieśmielony, ciągnął go za rękaw. — Chwileczkę, pokój nie zając, nie ucieknie — zamruczał lekceważąco przez ramię „admirał" obsługując innego, dobrze ubranego klienta z pięknymi, błyszczącymi od nalepek walizkami. Z dworca napływali wciąż nowi goście. — Błagam cię, chodźmy stąd — denerwował się do głębi urażony Gustaw. — Nie, tu się właśnie zatrzymamy — brzmiała sucha odpowiedź. — Proszę numer czterysta siedemnaście, nie mam już innego pokoju — zwrócił się w końcu do braci „admirał" podając im od niechcenia klucz. — Ale trzeba się przedtem wpisać do rejestru, o tu. Gwałtownym gestem Roald wyrwał bratu z ręki pióro, szybko skreślił nazwiska, narodowość i zdecydowanym, pańskim gestem oddał księgę portierowi. Ten spojrzał, włożył zwisające na jedwabnym sznurku okulary, jakby jeszcze nie dowierzał własnym oczom, i — niby za pociśnięciem tajemniczej sprężynki — wyskoczył zza lady, gnąc grzbiet w głębokich ukłonach. Chwycił klucz z rąk oszołomionego tą niespodziewaną zmianą Gustawa i wręczył mu inny. — Boy, odnieś na górę teczkę wielce szanownych panów — krzyknął rozkazująco — pokój numer sto jeden, szybko. Gustaw, zdumiony, spojrzał na Roalda, ale ten z niewzruszonym spokojem kroczył tuż za chłopcem hotelowym. Pochód zamykał „admirał", który odprowadził „wielce szanownych panów" do samych drzwi pokoju, słodkim głosem zapewniając, że dyrekcja hotelu „Metropol" potrafi docenić wielki zaszczyt goszczenia tak znakomitych ludzi w swoich skromnych progach. — Coś mu powiedział, Roald? Nic nie rozumiem. Wytłumaczże mi wreszcie, co się stało? — Co powiedziałem? Nic, po prostu wpisałem do hotelowego rejestru, że zatrzymali się tu na jedną noc Fridtjof Nansen i Otto Sverdrup z Norwegii — zaśmiał się Roald, a po chwili dodał: — Obrzydzenie bierze mnie na myśl, że ludzie są tak obłudni, że trzeba im koniecznie imponować. Widziałeś, jak ten orangutan w admiralskim mundurze zmienił się w jednym oka mgnieniu? Roald nie przeczuwał jeszcze wtedy, że nim minie lat kilka, nie będzie musiał podszywać się pod cudze nazwisko, że jego własne na rozcież otworzy mu podwoje wszystkich królewskich pałaców. Rozmowa z de Gerlacheem nie przyniosła zawodu. Przystojny, trzydziestoparoletni, pewny siebie mężczyzna powitał życzliwie obu braci. Propozycję Roalda przyjął, pod warunkiem jednak, że przed zaciągnięciem się na „Belgikę" młody Norweg uzyska dyplom sternika. — Ma pan dużo czasu, moja wyprawa nie wyruszy przed rokiem, muszę jeszcze zdobyć pieniądze, wiele pieniędzy. Uprzedzam, że wynagrodzenie mogę zaofiarować panu niskie, śmiesznie niskie, może nawet żadnego. — To nieważne — usłyszał w odpowiedzi. Po wyjściu na ulicę Roald był gotów wszystkich przechodniów przycisnąć do serca, zerkał zaczepnie na zgrabne, młode dziewczyny, co mu się rzadko zdarzało, odpowiadał uśmiechem na ich zalotne minki — nie posiadał się z radości. — Pożegnamy się wkrótce — oświadczył bratu beztrosko po wejściu na pokład — opuszczam twoją łajbę. Podczas rozmowy z de Gerlache'em zdałem sobie sprawę, że mój francuski jest jeszcze trochę chropawy, muszę go wygładzić na jakimś francuskim statku. Jak powiedział, tak zrobił. Na parowcu „Rhóne" popłynął wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki, ale Czarny Ląd szybko mu obrzydł. Tropik zamienił wkrótce znów na Arktykę i ze wzruszeniem wszedł na pokład myśliwskiego szkunera „Jason", na którym ongiś Nansen dopłynął do wschodnich wybrzeży Grenlandii. Egzamin na sternika w Szkole Morskiej w Kristianii zdał celująco. Zadziwiał profesorów świetną znajomością arkanów morskich. Nie sposób było zaskoczyć go jakimś podstępnym pytaniem. Na każde znajdował szybko trafną odpowiedź. Natychmiast po egzaminie zaokrętował się na „Belgikę", która wciąż jeszcze stała w Sandefiord. Pewnego dnia na pokładzie statku pojawili się niezwykli goście: Nanseni Sverdrup. Ściskając dłoń niepozornego sternika o dziwnie jasnych oczach, Fridtjof nie wiedział, jak mocno biło serce młodego człowieka. Roald pożerał wzrokiem swego bohatera. Podziwiał jego uprzejme zachowanie, mądre spojrzenie, dobrotliwy uśmiech, czar osobisty, celowość uwag. Onieśmielała go wielkość Nansena. „Ileż pragnąłbym mu powiedzieć, zapytać, poradzić się, ale czy kiedykolwiek się odważę? Jeszcze nie czas. Muszę wpierw być kimś, czegoś dokonać, nie mogę iść do niego z pustymi rękami" — zanotował. POD ZNAKIEM KRZYŻA POŁUDNIA — Sprzęt i ekwipunek wyładować na brzeg! Ubrania, sanie, narty, czekany, instrumenty naukowe, wszystko!" — komenderował de Gerlache. — Na brzeg, a potem z powrotem do ładowni? Po co ta podwójna robota? — nie mógł powstrzymać zdziwienia Roald. — Zdecydowałem się zrobić wystawę. Płatne bilety wstępu jak do jarmarcznej budy — westchnął z goryczą Belg. — Wyprawa polarna to moloch. Brak mi wciąż pieniędzy. Muszę zdobywać je, jak mogę, wszystkimi dostępnymi sposobami. ..... I biegać po mecenasach, bankierach, fabrykantach, kupcach, dziennikarzach; organizować komitety do zbierania skąpo kapiących składek — pisał w książce „Wyprawy Polarne" Antoni Bolesław Dobrowolski, jeden z najwybitniejszych, jak przyszłość pokazała, uczestników belgijskiej wyprawy — ...tłumaczyć swoje plany ludziom, którym sprawy nauki w ogóle, a sprawa polarna w szczególności, były zupełnie obce; szukać poparcia u osobistości wpływowych w zarządach miast, w ministeriach, w parlamencie, u dworu... zaiste, ciężka to była praca." Tej odwrotnej strony medalu wypraw polarnych Amundsen jeszcze nie znał. Nie sądził nigdy, że organizator i dowódca musi walczyć z podobnymi trudnościami i tak się poniżać. Czyż mógł przypuszczać, że sam w przyszłości z tegoż powodu przeżyje niejedną gorzką chwilę i niejedno zniesie upokorzenie? — Do żagli! — Kurs Sud-West! — usłyszał nareszcie porucznik Amundsen, w połowie sierpnia 1897 roku. — Płyniemy na Południową Amerykę, pierwszy postój w Rio de Janeiro. — Wybierać fały! Wybierać szoty! — krzyknął po francusku, a po chwili powtórzył komendę po norwesku. Żałował wtenczas, że nie znał flamandzkiego, rumuńskiego, polskiego i serbskiego, bo sześć różnych języków rozbrzmiewało na pokładzie „Belgiki". Dowódca i część marynarzy byli Belgami, kapitan statku, Lecointe — Francuzem. Amundsen i kilku marynarzy — to Norwegowie, magnetolog wyprawy, Danko — Dalmatyńczyk, przyrodnik Rakowitza — Rumun i wreszcie Polacy: chemik Henryk Arctowski oraz student geologii, pełniący zarazem obowiązki meteorologa, Antoni Bolesław Dobrowolski. Istna pływająca wieża Babel! W Rio de Janeiro przyłączył się do niej jeszcze lekarz Amerykanin, Frederick Cook, który brał już udział w jednej z polarnych ekspedycji Peary'ego. Pojawienie się Cooka na pokładzie załoga powitała entuzjastycznie, gdyż poprzedni lekarz przeląkł się trudów rejsu w nieznane i w ostatniej chwili odmówił wzięcia udziału w wyprawie. „Belgica" płynęła powoli. Po sześciu miesiącach od chwili wyjścia z portu Antwerpii w południowej części horyzontu błękit nieba pojaśniał i dziwnie wyblakł. Tylko Cook i Amundsen — ci, co znali Arktykę — wiedzieli, że to odblask bieli lodów, zapowiedź polarnych obszarów, tylko oni zdawali sobie także sprawę, że zbyt późno dotarli na kraniec półkuli południowej. Żegnając wody Oceanu Atlantyckiego, obaj zżymali się bezradnie, widząc, że de Gerlache beztrosko na przeciąg miesiąca zatrzymał „Belgikę" przy brzegach Ziemi Ognistej, zamiast pełną szybkością płynąć do brzegów Antarktydy, gdzie w okolicy bieguna magnetycznego na Ziemi Królowej Wiktorii miało pozostać na zimę czterech ludzi, a wśród nich Amundsen. I przerazili się słysząc niespodziewanie rozkaz: — Kierunek: Ziemia Grahama! A więc nowe, nie przewidziane opóźnienie!... Amundsen pocieszał się, że tu czy tam zdobędzie jednak to doświadczenie polarne, po które popłynął z de Gerlache'em, ale coś buntowało się w nim na myśl, że nie znając niebezpieczeństw pułapki lodowej, dowódca igra z ogniem. Obaj z Cookiem odetchnęli, kiedy wreszcie po zbadaniu paru wysepek i odkryciu cieśniny, nazwanej imieniem de Gerlache'a, statek skierował się wreszcie na wschód. Pora roku była późna, a droga do Ziemi Królowej Wiktorii jeszcze bardzo daleka. Coraz częściej nad „Belgiką" przetaczały się sztormy, zwiastuny antarktycznej zimy, targały olinowaniem, wydymały oblodzone, twarde jak stalowa blacha żagle. Raz po raz potężne lodowe odłamki o ostrych jak brzytwy krawędziach, pędzone falą, napierały na burty statku. Nie sposób było między nimi lawirować, każde zderzenie mogło grozić katastrofą. Lecointe nie schodził z mostku kapitańskiego, nie krył jednak swego zaskoczenia, bezsilności i lęku. „Gdzieżeś ty, bracie, dotąd pływał, że lodu się boisz? To nie włoskie jeziora!" — kpił w duchu Roald ze swego zwierzchnika, chociaż i jemu nieraz przebiegały po grzbiecie ciarki. Na widok ciemnej wstęgi kanału wodnego prowadzącego na południe, podczas burzy, która zwaliła się na statek huraganowym wiatrem, de Gerlache przerażony zakomenderował: — Ster na burtę! Kurs Sud! Roald struchlał, nie dowierzał własnym uszom. Kurs Sud! W tych warunkach? To czyste szaleństwo! Jedynym ratunkiem dla „Belgiki" byłby obecnie przeciwny kierunek, kurs Nord. Trzeba uciekać stąd jak najdalej, jak najszybciej na pełny ocean, wyrwać się, póki czas, z lodowej pułapki. Biała zapora podpełzała coraz bliżej, wieńcem brył opasując statek. Doświadczenie polarne Amundsena, jego instynkt potomka Wikingów buntowały się przeciw lekkomyślnej decyzji de Gerlache'a. Rozkaz ten był karygodnym błędem, za który życiem mogła zapłacić cała załoga. Dyscyplina okrętowa zabrania udzielać rad zwierzchnikowi, ale w końcu młody porucznik nie wytrzymał: — — Płynąc dalej na południe, utkniemy na dobre w lodzie, panie kapitanie. Lecointe wlepił w niego ciężkie spojrzenie, w którym kryła się uraza. — Poruczniku, pan zapomina, że tu ja wydaję rozkazy. Proszę zachować swoje uwagi dla siebie. — Tak jest, panie kapitanie. „Mam nauczkę — pomyślał z goryczą Amundsen. — Niech będzie, jak chce, da Bóg, że i tak się jakoś wygrzebiemy." Gnana prądem morskim, popychana sztormem „Belgica" zapędzała się coraz głębiej, coraz dalej między lodowe pola. — Sami wchodzimy im w szpony, tylko patrzeć, jak się na nas zacisną — powtarzał Cookowi Amundsen, ale obaj wiedzieli, że muszą milczeć. Nieświadoma tego, co jej grozi, załoga była uszczęśliwiona, że pokładem nareszcie nie kiwało, że mroźne podmuchy osłabły. Tylko porucznik i lekarz chodzili wciąż posępni i milczeli nie odpowiadając na pytania. — Zawracamy! Kurs Nord! — padła wreszcie komenda. Padła, jak przewidywał Amundsen, zbyt późno. „Belgica" stała jak wmurowana w lód. I de Gerlache, i kapitan Lecointe teraz dopiero zrozumieli, że żadna siła nie wyzwoli ich statku przed wiosną. Norweg miał rację. Przymusowe zimowanie jak grom z jasnego nieba spadło na załogę. Wszyscy chodzili przybici. Z niejednych oczu wyzierało przerażenie. Nie na to się godzili marynarze, nie tego oczekiwali, za parę miesięcy mieli wszyscy powrócić do kraju. De Gerlache całe godziny spędzał teraz w bocianim gnieździe, pilnie przeszukując wzrokiem horyzont, ale w szkłach lornety iskrzyła się tylko biel, nic prócz jednostajnej, martwej bieli, ani skrawka wolnego od lodu morza. Nie o tym marzył ambitny Belg wypływając z Europy, nie tak wyobrażał sobie polarną wyprawę. Ekwipunek przygotował tylko dla czterech osób, które miały zimować. Przymusowe zimowanie — straszną treść kryły te proste słowa. Nikt nigdy dotąd nie ośmielił się zimować przy brzegach tajemniczej Antarktydy. Co kryła przyszłość, jaki los mogła mu zgotować? — Żywności mamy dość, zabrałem zapas na dwa lata, głód nam nie grozi — pocieszał ludzi, nie wiedząc, że Cook wymienia porozumiewawcze spojrzenia z Amundsenem. Żywności? Cóż za ironia! Konserwy w nie najlepszym gatunku, wciąż te same, nie urozmaicone, za kilka miesięcy obrzydną wszystkim, nikt nie będzie chciał na nie patrzeć, nie uchronią organizmu przed szkorbutem. Brak było jarzyn, owoców, brak świeżego mięsa. — O jarzynach i owocach musimy zapomnieć, ale mięsa mamy w bród, i to surowego, takiego, co najlepiej zwalcza szkorbut — Roald wskazał płowe cielska wielkich, sennych fok, wypełzających na lód z przerębli, i zbite w gromadkę pingwiny. — Szkoda, że to nie Arktyka! — odpowiedział mu Cook. — Tam kilka białych niedźwiedzi wystarczyło na długie tygodnie. Nie mów o szkorbucie. Nie wolno nam do niego dopuścić, to ciężka choroba, znam ją. Zimno mi się robi, jak sobie przypomnę to straszne osłabienie, te piekielne bóle mięśni i stawów, opuchnięte dziąsła, które krwawią bez przerwy, krew cieknie z nosa, rany nie chcą się goić. Człowiek marzy wtedy tylko o jednym — żeby umrzeć. I to jak najprędzej. — Dość, doktorze. Szkorbutu unikniemy! Od jutra zaczynamy robić zapasy. Tylko patrzeć, jak foki zejdą pod lód, a pingwiny odpłyną na pełny ocean — głos Roalda brzmiał energicznie. Przyciągając z trudem, mozolnie na statek ubitą zwierzynę, nie wiedzieli obaj, co ich czeka. De Gerlache wpadł w szał, kiedy po raz pierwszy Amundsen, dumny ze swego pomysłu, zaproponował mu pieczyste z foki. — Nie będę jadł ścierwa! Żeby mi nikt na statku nie śmiał wziąć do ust tej śmierdzącej padliny. Zabraniam! Rozkaz dowódcy przeciął jakąkolwiek rozmowę na ten temat. Ale Roald nie uznał się za pokonanego. — Polowania nie zabronił — stwierdził spokojnie, czyszcząc strzelbę. Cook był tego samego zdania. I dalej, póki foki nie pochowały się przed zimą, każdą swobodną chwilę obaj wykorzystywali na gromadzenie zapasów mięsa. Szary mrok nocy polarnej coraz gęstszą zasłoną spowijał biały ląd. Słupek rtęci w termometrze kurczył się gwałtownie, opadał, już ledwie można było dojrzeć srebrzystą kreskę na samym dole skali. Wiatr wył w olinowaniach masztów bez chwili przerwy, monotonna symfonia jęków niepokoiła, targała napięte jak struny nerwy. Kadłub statku drgał, trzeszczał w spojeniach, postękiwał żałośnie dzień i noc. Nie sposób było ani na chwilę zapomnieć, że lód wokół „Belgiki" żyje nieznanym, utajonym życiem. To napierał na burty, to z metalicznym chrzęstem się odsuwał, by za moment znów mocniej zacisnąć twardą obręcz. Ani chwili spokoju, ani chwili ciszy. Czas dłużył się nieznośnie. Chcąc odpędzić czarne myśli, naukowcy zabrali się do prac badawczych. Dobrowolski co trzy godziny niezmordowanie przeprowadzał obserwacje meteorologiczne, razem z Arctowskim badał śnieg i lód, Rakowitza z pasją wyciągał z przerębli siatkę z planktonem, jak traper w Klondyke przesiewający przez sito złotodajny piasek. Wspomagany przez Amundsena kapitan Lecointe robił regularne pomiary astronomiczne, gdyż uwięziona „Belgica" dryfowała bez przerwy z lodem, zmieniając nieustannie kierunek. Doktor Cook wespół z Roaldem obmyślali coraz to nową robotę dla marynarzy. Obaj zdawali sobie dokładnie sprawę, że tylko praca, tylko zajęcie umysłu i mięśni może uchronić przygnębionych ludzi od całkowitego załamania. Nie było to jednak proste. Załoga nie mogła pracować na pokładzie bez ciepłych ubrań. Żaden z marynarzy nie miał nawet wełnianej bielizny. Marzli zresztą i pod pokładem, gdyż niewielki zapas węgla oszczędzano na czarne godziny. Czas upływał powoli, każda doba ciągnęła się w nieskończoność. W połowie maja słońce zapadło pod horyzont, mróz stężał, noc polarna spowiła statek. Ciemno było także pod pokładem, nie było lamp, nie było nafty. Brak przezorności ze strony dowódcy mścił się na każdym kroku. De Gerlache przy lada okazji wyładowywał zły humor na załodze, co pogarszało jeszcze napiętą sytuację. — Jak daleko stąd do Szetlandów? — Roald spojrzał zdziwiony na zatroskaną twarz Cooka, zadającego to pytanie. — Około tysiąca mil, niewiele więcej, dlaczego pytasz? — Podsłuchałem dziś, mimo woli zresztą, rozmowę w kubryku. Przeraziła mnie nie na żarty. Marynarze rozprawiali między sobą, mówili po norwesku, nie wszystko zrozumiałem, ale i to mi wystarczyło. Zastanawiali się po prostu nad tym, co będzie, jeśli lód w końcu natrze mocniej i zmiażdży statek. Rozmawiali spokojnie, rozważali raczej szansę. Knut, ten wysoki dryblas, opowiadał, że już dwa razy w życiu uciekał ze zmiażdżonego naporem lodu statku. Ale to było na Morzu Białym, do brzegów mieli blisko. „Z dziesięć dni wlekliśmy się pchając przed sobą szalupę, ciężko było" — mówił. Chciałbym cię spytać, czy twoim zdaniem istnieje dla nas jakaś, choćby najmniejsza, szansa ocalenia? — Jedna na sto, nie więcej — brzmiała krótka odpowiedź. — Musielibyśmy iść po krze, a potem długo jeszcze płynąć po oceanie do brzegu Południowej Georgii, to szmat drogi. Na tych otwartych wodach sztormy zimą muszą być straszne. Powiedz lepiej, jak się ma Danko? — Danko? — w głosie doktora zabrzmiała troska. — Dalmacja, jego słoneczna ojczyzna, byłaby zapewne jedynym ratunkiem. Niestety, nieosiągalnym. Jest ciężko chory, płuca, serce, do tego depresja nerwowa. Nie ma na to lekarstwa. Wiatr zawodził jękliwie, targał ubraniem, ciskał bezlitośnie kłębami śniegu w twarze, w odkryte mimo mrozu głowy. Gwałtowny podmuch raz po raz wyszarpywał z ręki marynarza sztormową lampę, której mętny blask niespokojnymi smugami kładł się na pobladłej twarzy de Gerlache'a i białych kartkach otwartej Biblii. Gwałtowne podmuchy porywały słowa dowódcy i niosły daleko w ciemność nocy. Dwóch marynarzy podniosło obszyte w płótno żaglowe zwłoki zmarłego towarzysza i opuszczało je powoli do wykutej w lodzie przerębli. Przygnębieni wyczekiwali chwili, w której obciążony bryłami węgla wór zniknie wreszcie w morzu. ; — Temu już dobrze, nie będzie się męczył! — westchnął ktoś, z czyjejś piersi wyrwał się urywany szloch. Mroźny wicher ścinał łzy na wychudłych, zarośniętych twarzach. Pochyleni nad przeręblą, cofnęli się naraz stłoczeni. Zaszyte w płótno zwłoki do pół ciała nieruchomo utkwiły w przerębli, jakby Danko nie chciał opuścić towarzyszy, jakby wzbraniał się zejść w głębinę. Zdjęci zabobonnym lękiem, nie mieli odwagi ruszyć się z miejsca, zanim powoli, bardzo powoli, wór znikł w końcu pod lodem. „... Przez wiele dni nie mogliśmy odpędzić od siebie koszmarnej myśli, że zwłoki zmarłego płyną wciąż w pozycji stojącej, tak jak nas opuścił, pod zamarzniętą powierzchnią lodu, kto wie, może nawet pod kilem »Belgiki«?" — notował de Gerlache w pamiętnikach. Milczący, zamknięci w sobie ludzie jak cienie krążyli po statku, unikając się wzajemnie. Każde spojrzenie było wrogie, każde odezwanie nieprzyjazne. Napięte do granic wytrzymałości nerwy coraz częściej odmawiały posłuszeństwa. Ogromna antarktyczna cisza ciążyła każdemu, ale najdrobniejszy niespodziewany dźwięk także drażnił. Jednego z marynarzy doktor schwycił za ramię w chwili, kiedy przesadzał reling. Chciał uciekać, prosto przed siebie, do Antwerpii, do rodziny! Byle stąd jak najszybciej! — Dziś on postradał zmysły. A ilu będzie takich jutro czy pojutrze? — skarżył .się Cook Amundsenowi. Niedługo czekał. Już po paru dniach znalazł się następny. Wielkie, silne chłopisko — ni stąd, ni zowąd zaczął wymachiwać siekierą. — Skrócę cię o głowę! — wrzasnął wreszcie do Roalda i podniósł ramię do ciosu. Cook podskoczył błyskawicznie i schwycił go za rękę. — Co ja widzę, jakieś pęcherze na dłoniach? Czekaj, muszę obejrzeć, dam ci na to maść — powiedział spokojnie, nie rozluźniając mocnego uchwytu. Zaskoczony marynarz otworzył usta, spojrzał nieprzytomnie na doktora i wybuchnął histerycznym śmiechem; zawtórował mu głośno Roald, po chwili wszyscy trzej przyjaźnie poklepywali się po ramionach. — Gdybyś go nie obezwładnił, byłoby po mnie! — dziękował doktorowi Roald, kiedy zostali sami. Od paru tygodni obaj z niepokojem śledzili postępy szkorbutu wśród załogi. Puchły nogi, chwiały się zęby, bielały wargi i dziąsła, powoli goiły się rany, rosła wrażliwość na mróz, a co gorsza, pogłębiało się rozgoryczenie, na które nie było lekarstwa. De Gerlache, zobojętniały na wszystko, zamykał się w swej kabinie osowiały. Coraz częściej zapadał w długotrwałe otępienie, z którego nie mógł, a może i nie chciał się już wyrwać. Los doświadczył go ciężko: zamiast sławy polarnego odkrywcy w salonach Antwerpii czy Brukseli, zesłał mu udrękę nocy polarnej na martwym, zapomnianym przez Boga i ludzi krańcu świata. Własna bezsilność drażniła go, apatia załogi doprowadzała do rozpaczy. Któregoś wieczora z niewesołych rozmyślań wyrwał go szybki tupot nóg po trapie i ciężkie kroki. Czyżby znowu jakieś nieszczęście? Wypadł na pokład. Przy lewej burcie dostrzegł zbitą grupkę marynarzy. Milczeli wszyscy, wpatrzeni w jeden punkt, jakby wzrokiem chcieli przebić czerń polarnej nocy. Spojrzał i serce zabiło mu mocniej. Daleko przed nimi, na polu lodowym migotało jakieś dziwne błękitnawe światełko, drgało, falowało jak błędny ognik nad bagniskiem, sunęło wolno w stronę statku, nierzeczywiste jakieś, przerażające. Kapitan Lecointe nerwowymi gestami nastawiał morską lornetę. — Kto to może być? — rzucił niespokojnie de Gerlache. — Żaden z naszych — odpowiedział szeptem kapitan — sprawdziłem. Wszyscy na pokładzie. — Może jakiś Eskimos antarktyczny? — De Gerlache starał się nadać swemu głosowi naturalne brzmienie, ale wargi mu drżały. — Albo jakieś nieznane zwierzę? — To człowiek, z latarnią sztormową. — Skądże! Z pochodnią! — rozległy się szepty. — Brednie, skąd człowiek w tym pustkowiu? — Żadna wyprawa poza moją nie wypłynęła w te strony — w głosie de Gerlache'a brzmiał lęk. — Może... może któryś z was wyszedłby mu na spotkanie? Pytanie zawisło w powietrzu. Marynarze powoli przysuwali się jeden do drugiego, ramię do ramienia, jak pingwiny przed śnieżną zadymką zbili się w ciasną gromadkę. Za nic żaden nie oderwałby stóp od desek pokładu. Nagle ktoś gwałtownym ruchem porwał z haka sztormówkę, jednym skokiem przesadził reling i zsuwał się na lód. — Co pan robi, poruczniku? — przeraził się dowódca. — Idę zobaczyć, kto to — odparł Amundsen po prostu. Szedł długim krokiem narciarza, wymachiwał lampą, jakby chciał sobie dodać odwagi. Lód ożył. Żółtawe światło sztormówki zapalało na chropowatej powierzchni jakieś dziwne błyski, wydłużało niesamowicie cienie. — Patrzcie, tamten idzie wprost na porucznika, o Boże! — rozległ się trwożny szept i jakiś marynarz pospiesznym ruchem nakreślił znak krzyża na piersi. Nad pokładem wisiała cisza, każdy nasłuchiwał, każdy śledził oba płomyki: lampy Amundsena i ten drugi, tajemniczy. Przybliżały się, płonęły naprzeciw siebie, dziwne w tej czerni nocy, niesamowite w tej ciszy, budziły grozę. I naraz zwarły się jak w uścisku. — Patrzcie, biją się! — Żeby tylko nasz porucznik... — Sztormówka na wierzchu! — Nie, ten drugi! Zabłysło wreszcie światełko. Jedno jedyne, ale które? — Na ratunek! Trzeba porucznikowi iść na ratunek! — rozległ się wreszcie histeryczny szept. De Gerlache milczał. Zdawało mu się, że stracił już tego, co jedyny spośród całej załogi odważył się wyjść naprzeciw niebezpieczeństwu. Czy miał dopuścić, żeby teraz zginął następny?... W ciemności jaśniała już tylko jedna drgająca świetlna plama. Sunęła wyraźnie w stronę statku. — Porucznik? — szepnął z nadzieją w głosie któryś z marynarzy. — Czemu nie woła? — Amundsen! — krzyknął nie wytrzymując napięcia de Gerlache. Czekał chwilę na odpowiedź, złożył w tubę ręce. — A-m-u-n-d-s-e-n! Odpowiedziała mu cisza. — Żółte światło! Naszego porucznika, na pewno! Bogu niech będą dzięki! — Nieprawda, niebieskie, tamtego! Świetlna plama była już niedaleko. Na czoło de Gerlache wystąpiły krople potu. Światło tańczyło w czerni coraz bliżej i bliżej, niespokojnymi błyskami złociło lodową grudę. — Amundsen! — wrzasnęli wreszcie wszyscy jak na komendę. Kilka par rąk wyciągnęło się do przeskakującego reling porucznika. — Kto to był? Co pan z nim zrobił? — Z kim? Te tylko odłam lodu obrośnięty świecącymi wodorostami! Dryfuje po wąskim kanale wodnym, dlatego się porusza. — Proszę usiąść, poruczniku — głos de Gerlache'a brzmiał cicho. Twarz Belga zmieniona była nie do poznania, zapadnięte głęboko oczy błyszczały niezdrowym blaskiem, wychudłe ziemiste policzki pokrywała szczecina zarostu, obrzmiałe, spękane wargi zsiniały. Spojrzenie jego niechętnie prześliznęło się po starannie wygolonej twarzy Amundsena. Wyciągnął rękę, żeby rozjaśnić płomień naftowej lampki. Ręka ta była wychudła, prawie przezroczysta. — Czuję się źle, bardzo źle. Kapitan Lecointe także w nie najlepszym stanie. Obawiam się, że ani on, ani ja zimy nie przetrzymamy... — Ależ... De Gerlache ruchem ręki nakazał milczenie. — Musimy być przygotowani na najgorsze. Gdybym ja... Jeśliby i mnie, i kapitana zabrakło, mianuję pana, poruczniku, dowódcą wyprawy i statku. W tej kopercie znajdzie pan moją ostatnią wolę. Proszę przekazać ją mojej rodzinie natychmiast po powrocie do Europy — ciągnął dalej z wysiłkiem, wciąż nie patrząc na Roalda. — Statek doprowadzi pan do Rio. Tam, w porozumieniu z posłem Królestwa Belgii zwolni pan załogę. W kasie, tu są klucze, znajdzie pan pieniądze na wypłatę gaży. De Gerlache umilkł. Przymknął obrzmiałe powieki. — To byłoby wszystko. Może pan odejść... Poruczniku — zawołał jeszcze, kiedy Amundsen stał już w progu — dowódcą wyprawy jest pan od tej chwili, oczywiście tylko na czas mojej choroby. STRACIĆ NADZIEJĘ TO UMRZEĆ ZA ŻYCIA — Wszystkie ręce na pokład! Takiego rozkazu dawno już nie słyszała załoga „Belgiki". Marynarze spoglądali jeden na drugiego, jakby sami sobie nie dowierzali, ale dźwięki bosmańskiego gwizdka, natrętnie, bez przerwy wśrubowywały się w uszy. Ci, których szkorbut nie zwalił jeszcze z nóg, wygrzebywali się z koi, osłabieni, niechętni, wypełzali powoli na pokład i nie przyzwyczajeni do świeżego powietrza kulili się pod pierwszym mroźnym podmuchem. — Nie bójcie się! Nic wam nie będzie. Trochę ruchu dobrze wszystkim zrobi. Chodźcie! Sami się przekonacie! Niech każdy weźmie jakiś kilof, oskard czy łopatę — zachęcał marynarzy Amundsen i prowadził niewielką gromadkę pod prawą burtę, skąd widać było wielki śnieżny pagórek, przy którym stał Cook. — Kopcie tam! Nie pożałujecie! To nasza spiżarnia. Ten i ów niechętnie wzruszył ramionami. — Że też wam nie wstyd! Zamordować nas chcecie. Pozwólcie umrzeć spokojnie — rzucił niechętnie któryś z marynarzy. — Tam jest mięso fok i pingwinów, najlepsze lekarstwo na szkorbut, kopcie, mówię wam! Koniec z konserwami! — Ani mi się śni, do ust tego świństwa nie wezmę, choćbym miał zdechnąć z głodu. Sam dowódca zabronił — buntował się jeden z Belgów. — Zwariował nasz porucznik. A ten amerykański doktor chce chyba na nas jakieś próby robić — mamrotali inni pod nosem. — Dowódcą teraz jestem ja — zabrzmiał stanowczy głos Amundsena. — To rozkaz! — Czy nie dość tej mordęgi? Gdyby to nie pan mówił, poruczniku, to, jak Boga kocham, nie usłuchałbym — zgodził się na koniec któryś z Norwegów. Niechętnie, opieszale ten i ów zabrał się wreszcie do pracy. Po kilkunastu uderzeniach łopatą zadyszani ustali. Tylko Amundsen i Cook, chcąc dać dobry przykład, nie porzucili kilofów; jednostajnymi, wprawnymi ruchami kruszyli lodową powłokę, nie zwracając pozornie uwagi na resztę załogi. Sposób okazał się dobry, niektórzy ludzie powrócili do roboty. Rozluźniły się mięśnie, oddech stawał się głębszy, ruchy rozgrzewały zziębnięte ciała. Nim upłynęło pół godziny, wszyscy poszli ich śladem. Amundsen błogosławił teraz swoje kucharskie umiejętności. Nikt tak jak on nie potrafił poćwiartować i przyrządzić mięsa. „Miałem rację mówiąc, że każda umiejętność w życiu się przyda" — myślał. — Musimy być silni, inaczej zginiemy. Kto nam tu dopomoże, jeśli sami sobie nie poradzimy? — powtarzał załodze. I nikt nawet się nie spostrzegł, kiedy po mrocznym wyziębniętym statku rozszedł się smakowity zapach gotowanego jadła. W kotle zakipiała tłusta zupa, czerwone połacie mięsa spiętrzyły się na jednej patelni, na drugiej skwierczał foczy tłuszcz. Kok pociągnął nosem. — Pachnie nieźle — mruknął sam do siebie. — Ale i tak ja tego Staremu nie zaniosę. Jeszcze mi życie miłe, nawet takie parszywe jak nasze. — Sam to zrobię, bądź spokojny, odstaw tylko patelnię, bo przypalisz skwarki — komenderował Roald, w swoim żywiole. — Odsuń tamten garnek, to mięso na gulasz, musi się długo dusić na wolnym ogniu. Ten kawał pieczeni włóż do menażki, polej sosem. Więcej, jeszcze trochę, nie bój się! Może uda mi się Starego przekonać. Próbować zawsze trzeba. — Niech pan uważa, poruczniku, żeby nie rzucił panu tej foczyny w twarz. Dawno zapomniane smakowite zapachy zrobiły swoje — do kambuza cisnęli się teraz wszyscy. Przyciągnęły nawet opornych, co jak de Gerlache przysięgali, że „nigdy, przenigdy do ust tej padliny nie wezmą". Początkowo z obrzydzeniem, potem z coraz większym smakiem Belgowie, Polacy i Rumuni poszli śladem Norwegów. Ci ostatni niejedną już mrożoną fokę zjedli w swoim życiu i wiedzieli, jak Roald, że to prawdziwa „spiżarnia witamin". Chwalili także, dumni ze swego ziomka, sposób, w jaki przyrządzał niesmaczne, łykowate mięso pingwinów cesarskich, których smaku dotąd nikt nie znał. — Da się zjeść, jak Boga kocham! — Z początku w gardle mi stało, ale teraz jakoś lepiej idzie. — Panie poruczniku, proszę mnie nauczyć, jak pan to robi, może mi się kiedyś przyda. — Nie ma go. Poszedł Staremu zanieść pieczeń z foki. — Długo jakoś nie wraca — zaśmiał się kok. Doktor z niepokojem raz po raz zerkał na drzwi kambuza. Na widok wchodzącego zamilkł. Menażka była pusta. — Nałóż jeszcze taką samą porcję — powiedział spokojnie Roald do koka, a kąciki ust drgały mu od tłumionego śmiechu. — Co, wszystko zżarł? — kucharz otworzył szeroko oczy. — A tyś co myślał? I jeszcze się oblizywał! Poślij no tam którego, żeby odrąbał porządny kawał foki. I lodu niech mi przyciągnie do wytopienia na zupę. — A nie zabraknie tych waszych zapasów, poruczniku, jak będziemy tak jeść bez ograniczeń? — zaniepokoił się kok. . — Na dwa zimowania starczy! — rzucił Amundsen rad, że życie tak szybko pokazało, kto miał rację. — Zamęczy się nasz porucznik, jak będzie ciągle stał przy kuchni — mruknął ktoś z dezaprobatą. — Niech go który wyręczy, ja mogę najwyżej węgla przynieść, nic innego nie potrafię. — A kto przyrządzi to paskudztwo tak jak on? Nie każdy potrafi, niech porucznik robi, co chce — odpowiedział drugi. — Nic mu nie będzie, jest szczęśliwy, że wszystkim smakuje to, co ugotuje i usmaży — poparł go doktor. — Popatrzcie tylko, jak mu oczy błyszczą. Nikt tak jak Cook nie rozumiał, że przyrządzanie posiłków stało się dla Roalda ujściem tej nieposkromionej energii, jaka się w nim nagromadziła, a każda, skąpa choćby pochwała była mu najlepszą nagrodą. — Żeby jeszcze nie to przeraźliwe zimno w kubryku! — skarżył się któryś marynarz, z ustami pełnymi foczyny. — Musicie się więcej ruszać. Nikomu nie wolno leżeć w dzień na koi do góry brzuchem! — głos Roalda był twardy. — Bierzcie przykład ze mnie — dorzucił po chwili. — Czy któryś widział, żebym się wylegiwał! A chorymi zajmie się doktor. Następnego dnia w messie wokół rozpalonego do czerwoności piecyka zebrał się dziwny krąg. Nadzy, wynędzniali, wychudli ludzie z trudem utrzymywali się na opuchniętych nogach. Policzki, od długich tygodni nie tknięte brzytwą, były chorobliwie nabrzmiałe, włosy zmierzwione, długie brody spadały w brudnych strąkach na piersi. — Raz, dwa, trzy! — komenderował energicznie Cook i razem z Amundsenem pokazywał, jak należy się gimnastykować. — Przysiad, rozkrok, ramiona w górę — powtarzał. — I skłon. Jeszcze raz! Niektórzy chorzy zżymali się, każdy ruch sprawiał im nieznośny ból, ale doktor był nieubłagany, udawał, że nie słyszy skarg. — Po co nas tak męczycie? Dalibyście spokój! — I tak nic z tego nie będzie — sarkali marynarze. — Będzie dobrze, zobaczycie — podtrzymywał Amundsen lekarza. — Musimy was rozruszać. Stracić nadzieję to umrzeć za życia. Obiecuję wam, chłopcy, że to pomoże. A teraz uwaga, przysiad, głębiej, jeszcze głębiej! Zaraz dam wam coś przegryźć w nagrodę. — Może te pierożki nadziane foką, co pan nam obiecywał, poruczniku? — Oczywiście, jak obiecałem, to święte. No, jeszcze trochę. Raz, dwa, trzy, przysiad, rozkrok, skłon! Spocznij! Korzystając ze swych nowych uprawnień, Roald zrobił generalny (przegląd magazynów „Belgiki". — Wszystkie koce na górę! Wszystkie, co do jednego! — zakomenderował wzburzony, wybiegając na pokład. Cook spojrzał na niego ze zdumieniem. — Nasi ludzie marzną, nie mają co na grzbiet włożyć, a tu patrz, co znajduję. Dotknij tylko, miękka, puszysta szetlandzka wełna. Zapakowane, schowane na samym dnie! Skandal! — Uspokój się! Może de Gerlache zapomniał po prostu o tych kocach? — Albo schował, bo uważał, że za dobre dla takiej jak my hołoty. Po cóż ja ręce urabiam po łokcie, gotując, piekąc, smażąc całymi dniami? Mróz i tak wyssie z ludzi tę odrobinę życia, jaka się w nich jeszcze kołacze, jeśli nie będą ciepło ubrani — zżymał się dalej Amundsen. — Uszyjemy z tych koców wspaniały przyodziewek, zobaczysz. Ani słowa o tym nikomu. De Gerlache dowie się, jak wszystko będzie gotowe, nie wcześniej. I w ciągu kilku dni różowe, bladoniebieskie, seledynowe pledy z najlepszej wełny zamieniły się w polarne ubrania, szyte przez żaglomistrza według wskazówek Amundsena. On sam kierował krojem i sam nieraz chwytał za igłę. Z każdego koca powstawał obszerny, pozwalający na swobodę ruchów, długi anorak i szerokie, zaciskane w kostce spodnie, takie, jakie zalecał Nansen. Marynarze „Belgiki", ubawieni, chętnie przebierali się w ciepłą odzież. Przypominali bandę klownów z jakiegoś prowincjonalnego cyrku i patrząc na siebie nawzajem, zaśmiewali się do łez. Zwabione niezwykłymi na tej pustyni lodowej dźwiękami, całym stadem nadciągnęły cesarskie pingwiny. Zatrzymały się o parę kroków od burt, ciekawie popatrując na pokład. W swoich długich czarnych frakach, od których odbijała oślepiająca biel sztywnych, jakby nakrochmalonych gorsów, wyglądały dostojnie. — Patrzcie, pierwsze rzędy zapełnione, jak w teatrze na galowym przedstawieniu. Rozpoczynamy spektakl, zaśpiewamy im coś, chłopcy! — krzyknął Amundsen i pierwszy zaintonował starą piosenkę, którą niejeden z marynarzy nucił w portowej tawernie po paru kuflach piwa. Dobry humor jest zaraźliwy. Ludzie podchwycili ochoczo melodię i ryknęli niezbyt składnie, ale za to głośno. Pingwiny, jak na komendę, wyciągnęły długie szyje, zakołysały się w takt melodii i nie chcąc widać być dłużne, zagęgały donośnie. — Głośniej, chłopcy, głośniej! Nie dajmy się im przekrzyczeć! — zachęcał Amundsen, a marynarze, ci sami, co jeszcze przed kilku dniami snuli się po statku rzucając sobie spode łba ponure spojrzenia, zaśmiewali się teraz do łez. Nim minął tydzień, lekarz wyprawy mógł zameldować nowemu dowódcy: — Wszyscy na nogach, objawy szkorbutu cofają się wyraźnie, samopoczucie lepsze. Trudno wprost uwierzyć, że tak niedawno jeszcze mieliśmy ciężko chorych. — Rad jestem, że lekarstwo okazało się skuteczne. — Dokonałeś, mój drogi, czegoś więcej niż zwykły doktor. Ja w apteczce okrętowej nie miałem środków na wyrwanie ludzi z tej ciężkiej choroby. Czyś ty nigdy nie myślał o medycynie? Byłbyś świetnym lekarzem. — Tylko nie to! — żachnął się Amundsen, gdyż przypominały mu się puste oczodoły czaszki ze studenckich czasów. De Gerlache coraz częściej zwlekał się z łóżka i powoli podobnie jak inni, odzyskiwał siły. Nie przeszkadzał jednak Amundsenowi w jego rządach na statku. Zbyt wygodny był ten tryskający energią i pomysłami młody Norweg. — Zresztą — po co? Załoga nie wyglądała już jak gromadka straceńców, marynarze poruszali się żwawiej, naukowcy powrócili każdy do swoich zajęć. Ale nie trwało to długo. W pełni antarktycznego lata, w przededniu Świąt Bożego Narodzenia, Amundsen zakasał znów rękawy i długie godziny spędzał w kambuzie przy kuchni i piekarniku. Czuł, że ludzi trzeba czymś rozerwać, rozweselić, bo znów ogarniało ich przygnębienie, nieodstępny towarzysz przymusowego zimowania. Świadomość, że był tym, który mógł im pomóc — dodawała mu sił. Wynajdował więc coraz nowe zajęcia dla załogi. Z okazji świąt postanowił, że każdy musi się przyczynić do uświetnienia uroczystej kolacji. Nawet de Gerlache milczał na widok najprzedniejszych win, jakie porucznik ośmielił się wyciągnąć z kapitańskiej spiżarni. „Szklanka szlachetnego trunku dobrze wszystkim zrobi, będą za nią kiedyś chwalić wielkodusznego dowódcę, zapomną o tym młokosie, któremu oddałem rządy" — myślał zrezygnowany. Słońce chowało się już tylko na krótkie godziny pod horyzont, lód prawie całą dobę tonął w jasnym świetle dnia polarnego, ale wciąż spoisty był i twardy, jak zimą. Na statku zapanował niewesoły nastrój. — Nie puści nas! — Tylko patrzeć, jak minie lato, a co dalej? — Drugie zimowanie? Któż je przetrzyma? — Nikt nie przeżyje! — zaczęły się znów utyskiwania. Przygnębienie, rezygnacja to najwięksi wrogowie polarnika. Nie darmo Roald przeczytał dziesiątki pamiętników z wypraw. Jak dopomóc załodze? Jak zająć ludzi, żeby nie pogrążali się w czarnych myślach? — Znalazłem wielką skrzynię! — krzyknął któregoś dnia z takim zapałem, jakby wołał: „Przed nami Antwerpia" — Niedaleko, zaledwie kilometr stąd! — No to co? — rzucił niecierpliwie de Gerlache. — Jak to co? Przebijemy kanał od tej wolnej od lodu wody i wyswobodzimy statek! — Czym? Łopatami? — De Gerlache spojrzał na niego jak na wariata, kapitan Lecointe wzruszył tylko pogardliwie ramionami. — Łopatą się nie poradzi, lód trzeba piłować jak grube bele w stoczni mego ojca — tłumaczył spokojnie Roald, nie przejmując się tym brakiem zaufania. — Nie przesadzaj! Jak pociągniesz piłą od dołu? — spytał rzeczowo Cook. Jemu jednemu od razu trafił do przekonania śmiały projekt Norwega. — Zwyczajnie — wzruszył ramionami Roald — jeden będzie trzymać za rączkę, a drugi, stojąc obok, za linkę przymocowaną do zanurzonego w wodzie końca piły. Nie darmo mówi się, że potrzeba jest matką wynalazków. Ludzie rzucili się do pił i nie żałując trudu cięli wielkie pola na trójkąty, odciągając każdy na pobliskie jeziorko. Praca posuwała się jednak wolno, bardzo wolno, a radość z wyrąbania z takim trudem kanału okazała się przedwczesna. „..Dynamit zawiódł nas zupełnie: najstraszniejsze bomby podkładane pod lód wybijały tylko przeręble, cała siła wybuchu szła w górę, w kierunku najmniejszego oporu. Wzięliśmy się do pił — pisał Dobrowolski. — Wybraliśmy naturalnie drogę najkrótszą. Napotkaliśmy jednak ośmiometrowy lód. Stracony tydzień pracy! Po tym niepowodzeniu staliśmy się systematyczni i przezorni. Za pomocą przyrządu wiertniczego zmierzyliśmy grubość lodu w rozmaitych punktach między statkiem a szczelinami. Wytknęliśmy drogę najmniejszej grubości, nie przekraczającej dwu metrów, drogę krętą, długą, bo aż siedemsetmetrową, ale pewną... Zafalował, kanał! Pozostawało tylko doprowadzić go do okrętu i odpiłować lód od burt statku. Ta robota była okropna, bo po kolana, a czasem aż po brzuch w wodzie lodowatej. Jednak dopięliśmy swego. Kosztowało to nas około dwudziestu dni pracy bez przerwy, dzień i noc... I oto gdy «Belgica» ma już wyruszyć, zrywa się nagle wiatr wschodni, kra nasza pęka na dwoje, akurat wzdłuż kanału, oba jej brzegi przyciskają się do siebie, z całej naszej krwawej pracy pozostaje tylko wąska szczelina. Po tygodniu kanał znów się rozwarł. I pierwszy raz od trzydziestu miesięcy zahuczała maszyna, pierwszy raz od trzydziestu miesięcy Johansen rozpromieniony chwycił za ster. Weszliśmy w labirynt szczelin, z busolą na północ. Szczeliny były wąskie i często ich sieć kończyła się ślepo. Trzeba było staczać z lodami prawdziwe bitwy. Okręt przeistoczył się w żywego bojownika, cofał się, nacierał na kry, miażdżył je własnym ciężarem, znów się cofał, znów z rozpędu rozpychał lody i tak torował sobie drogę. Ciało jego ściskało się, dygotało, jęczało w uściskach lodu..." Niedługo jednak cieszyli się wolnością uczestnicy wyprawy. Przyszedł siarczysty mróz i lód zacisnął znów swe szpony wokół statku. „Belgica" znalazła się w gorszych jeszcze warunkach niż poprzednio. ..... Płaszczyzna lodowa poczęła nagle falować — wspomina dalej Dobrowolski — rytmicznie wzdymać się i opadać, wyginać się od widnokręgu do widnokręgu w potworne wzgórza i doliny, jak gdyby cielsko jakiegoś białego smoka oddychało miliardem piersi! A wtedy lody co dwadzieścia sekund uderzały w okręt jak taranem; co dwadzieścia sekund doznawał dreszczu wstrząśnięcia, kurczył się, a deski pokładu zginały się w pałąk. Dwa, trzy tygodnie takich wstrząśnięć wystarczy do zupełnego rozluzowania okrętu. Była to powolna, miarowa agonia." Dwaj ludzie tylko nie stracili nadziei w ciężkiej, wydawałoby się, beznadziejnej sytuacji. Amundsen i doktor Cook znali kaprysy prądów morskich i wiatru, wiedzieli, że trzeba cierpliwie czekać. Czekali długo, aż wreszcie z południa zadął mocny wiatr, przeszedł na wschód, rozpędził lodowe pola i wypełnił żagle. Droga do wolności stała otworem. W końcu marca przed „Belgiką" zaczerniały skały Cieśniny Magellana. Pierwsza antarktyczna wyprawa Eoalda Amundsena dobiegała końca. DLA NIEJ JEDNEJ, JEDYNEJ WYRZEKŁEM SIĘ MARZEŃ — Nie krępuj się, Roald, rozpakuj. Brunatne oczy Margarett z .nie ukrywaną tkliwością patrzyły na wychudłą twarz, w której silnie uwydatniał się orli nos. Roald, niezdecydowany, przez chwilę obracał w ręku dużą, ciężką paczkę. — Co to, już? Skąd to masz? — Kupiłam dawno, rok temu, jak tylko ukazały się pierwsze egzemplarze — powiedziała jednym tchem. — Z myślą o tobie — dodała ciszej. — „»Fram« na morzu polarnym" — odczytał głośno Roald. — Kiedy Nansen zdążył to napisać? — dorzucił z mimowolną zazdrością. — To jeszcze nie wszystko. Teraz rozpoczął właśnie druk wyników naukowych swojej wyprawy. Pracuje u siebie w domu. Ty też, Roaldzie, napiszesz o twojej niezwykłej podróży, prawda? Wszyscy tutaj mówią tylko o tobie. Podobno całą załogę uratowałeś od śmierci głodowej? Musisz mi o tym dokładnie opowiedzieć. Byłeś dowódcą belgijskiej wyprawy, która pierwsza w historii zimowała przy brzegach Antarktydy, wiem, wszystko wiem. To wspaniałe! Pamiętasz Carstena Borchgrevinka? Pozazdrościł ci i popłynął na Południe, żeby zimować jak ty. Ale ty byłeś pierwszy. — Młoda dziewczyna mówiła pośpiesznie, jakby chciała z siebie wyrzucić to wszystko, co nagromadziło się w ciągu długiego rozstania. Urwała naraz, widząc, że Roald zatopiony jest w czytaniu i wcale jej nie słucha. — Roald, jak możesz? — powiedziała z wyrzutem. — Odłóż książkę, później przejrzysz. Nie było cię strasznie długo, całe dwa lata. Opowiedz coś o sobie! Czyś tęsknił do... Norwegii? — Nie miałem na tęsknotę czasu. Wiele się uczyłem. Twarda szkoła, ale dobra. Przyda mi się bardzo w przyszłości. — Nie myślisz chyba o następnej wyprawie? — przeraziła się Margarett. — To znaczy, o takiej długiej, dalekiej, w nieznane — poprawiła się zaraz. — To szaleństwo. Twój brat Antonius też jest marynarzem, a nie ma takich wariackich pomysłów. No powiedzże coś wreszcie! — W głosie dziewczyny zabrzmiało rozdrażnienie, rumiane policzki przybladły. Roald spojrzał na nią zdumiony. Co jej się stało? Zawsze była taka słodka, cicha, uległa... — Gdybym nie miał dalszych planów, nie zaciągnąłbym się na „Begikę" — rzucił szorstko. Nie usłyszał, co Margarett odpowiedziała, bo drzwi rozwarły się z impetem. Na progu stanął Antonius. — Roald, jestem z ciebie dumny! — z szeroko otwartymi ramionami podbiegł do brata. — Czytałeś już gazety? W porcie nie mogę przejść paru kroków spokojnie, wszyscy o ciebie się dopytują. Mój szef, gdy tylko przejrzał pierwszą stronę „Aftenposten", z miejsca zaproponował, żebym poszedł na „Andromedę" jako kapitan. Rozumiesz? To nie byle jaki awans, marzyłem o nim od dawna. Pytał, czy ciebie nie można by jakoś do nas ściągnąć. Da ci od razu największy myśliwski statek, jaki tylko zechcesz. Jeszcze w tym sezonie chciałby cię wyprawić na foki i białe niedźwiedzie do zachodnich brzegów Spitsbergenu, tam się od nich roi, przyniosłoby ci te nielichy zarobek! — Roald, zgódź się. Błagam cię, zrób to dla mnie, dla twoich braci — wtrąciła się do rozmowy Margarett. — Zgódź się! Idź do Bjórnsona, jeszcze dziś. On cię ozłoci, da ci najlepsze warunki, mnóstwo pieniędzy! To największy armator Norwegii. Antonius, powiedz, ile on ma statków, pływają po wszystkich morzach świata... — Wpatrzone w Roalda brunatne oczy rozgorzały nadzieją, na policzkach znów zakwitły rumieńce. — Spróbuj, choćby na pewien czas. Jeśli ci to nie będzie odpowiadać, rzucisz. Zrób to dla mnie! Będziesz miał te swoje podróże, a powracając tutaj, własny dom, kochających cię ludzi... — nalegała Margarett z coraz większą energią. „Strzeż swej wolności! Jeśli choć raz ustąpisz, jesteś stracony! Nigdy jej nie odzyskasz. Margarett wykorzysta to drobne na pozór zwycięstwo, by zająć na zawsze dogodną .pozycję!" — ostrzegał Roalda jakiś głos wewnętrzny. Spojrzał na brata, potem na dziewczynę. Antonius zrozumiał od razu. Margarett nie chciała jednak tak łatwo się poddać. Złożyła ręce z wyrazem niemej prośby, ale zmroził ją wyraz oczu Roalda. Zacisnęła usta, brwi zbiegły się, twarz ściągnął grymas ścierając z niej cały urok; stała się naraz brzydka, zacięta. — Sam sobie będziesz winien! — krzyknęła ze złością i wypadła z pokoju. Zza drzwi dochodził już tylko z trudem hamowany szloch. — Czemu jesteś dla niej taki niedobry? Tonie teraz we łzach — powiedział z wyrzutem Antonius widząc, że brat pogrążył się znów w czytaniu. — Nie chcę się mieszać do twoich spraw, Roald, ale ty nie wiesz, jak ona na ciebie czekała. Nie pożegnałeś się z nią, ani słowa nie napisałeś z Belgii czy z Ameryki. Betty mówiła mi, że Margarett nie spojrzała na nikogo, czekała na ciebie. Zrozum, ona cię kocha — dodał widząc ruch zniecierpliwienia. — Nie dziw się jej! Jak każda kobieta marzy, żeby mieć swój dom, dzieci. Pomyśl tylko, znacie się już tyle lat. Wiesz, jak świetnie umie gotować, prowadzić gospodarstwo, jej ojciec lubi cię. Nie zapominaj, że ma duże udziały w niejednej stoczni. Nasz ojciec pragnął, żebyś i ty kiedyś budował statki... — Antonius mówił coraz wolniej. Słowa rwały mu się pod kamiennym spojrzeniem brata. Zamilkł wreszcie, stropiony. Roald przełknął ślinę, nabrał w płuca powietrza, widać było, że się ze sobą pasuje. — Nie przejmuj się jej płaczem. Rozczula się nad samą sobą. Łzy jej to broń wymierzona przeciwko mnie. Lubiłem Margarett bardziej niż inne dziewczęta, lubię ją nadal, życzę jej szczęścia, ale... Mam nadzieję, że przeboleje ten zawód. Zrozum, nie mogę wiązać się z żadną kobietą. Muszę być panem własnego losu. Żona byłaby mi przeszkodą. Już wiem z doświadczenia, jak krępują człowieka te miękkie kobiece ręce. Dla jednej poświęciłem się, dla niej wyrzekłem się najskrytszych marzeń, wiesz o tym najlepiej. Pięć lat straciłem poddając się jej woli. Ale to była matka. I nie żałuję, bo była szczęśliwa. Matka jest jedna na świecie, dla matki można zrobić wszystko, ale dla nikogo więcej. Ślubowałem sobie wtedy, że nie dopuszczę, ażeby kobieta — choćby nawet kochana — związała mi ręce, przykuła do siebie. Muszę strzec wolności; jeśli raz ustąpię, nie odzyskam jej nigdy. Twoja żona, Antonius, jest urocza, dobra, ale powiedz, czy puściłaby cię na paroletnią wyprawę w nieznane? Na pewno nie — i nie można by się było temu dziwić. Sam zresztą nie chciałbyś jej zostawić. Kobiety umieją narzucić swą wolę w ten sposób, że wydaje ci się, iż ty sam tak właśnie zdecydowałeś. Na tym polega ich przewrotna siła i to jest najgroźniejsze, tego się najbardziej obawiam. Rozumiesz mnie teraz? Jestem z tobą szczery, nigdy z nikim nie mówiłem o tych sprawach i gdyby nie Margarett, nie poruszałbym ich i dzisiaj. Pomyśl, przed pięciu laty mogłem już mieć stopień kapitana żeglugi wielkiej — w głosie Roalda zabrzmiał żal. — Przed pięciu laty mogłem przedsięwziąć własną wyprawę, jak Nansen... — Własną wyprawę? — powtórzył, jak echo, zdumiony Antonius. — A czemuż by nie? To moje marzenie. Nie od dzisiaj. Od dawna, od wielu lat przygotowuję się, żeby je urzeczywistnić. Mam prawie gotowy plan. — Czyste szaleństwo! — wybuchnął Antonius. — Czyś ty pomyślał o pieniądzach? Nigdy nie umiałeś liczyć. Co też ci się roi? Porównujesz się z Nansenem? Trzeba mieć albo wielkie zasoby, albo taką sławę jak on, no i jego umiejętności. Wiesz, że ostatnio Nansen został mianowany profesorem biologii na naszym uniwersytecie? A czym jesteś ty, ze swoim stopniem sternika? Kto ci dopomoże, kto będzie chciał ryzykować? — Złożyłem już podanie do Szkoły Morskiej, w przyszłym tygodniu zdaję egzamin. Będę kapitanem żeglugi wielkiej. Powiadasz, że nikt mnie nie zna. A nie pamiętasz już, jak to było przed wyprawą Nansena na Grenlandię? Jego też nikt nie znał, wszyscy tylko wydziwiali, szydzili, drwili z niego. Nie zapominaj, że mam już za sobą nielichą zaprawę. Niewiele brakowało, a nie wróciłbym wcale z Antarktyki. Nazwisko nasze jest znane w całej Norwegii. Tobie pierwszemu powiem, co zamierzam, o czym od lat dzień i noc myślę, tylko pamiętaj: ani słowa nikomu. Roald wielkimi krokami przemierzał pokój. Zdumiony Antonius patrzył na brata jak na kogoś obcego, jakby go teraz dopiero poznał. — Czy ty rozumiesz, w jakich czasach żyjemy? Niepowtarzalnych zapewne! Świat dowiedział się naraz o pustych miejscach na mapie... Świat interesuje się obu mroźnymi krańcami globu... To era wielkich odkryć. Peary organizuje jedną wyprawę za drugą, zimuje wśród Eskimosów, żeby się od nich uczyć, nie osiąga celu, zawraca i jeszcze raz próbuje, nic nie może go zniechęcić. Jak ćma do światła dąży do bieguna, na którym nikt dotąd nie był. Rozumiem go, Antonius, ten człowiek mi imponuje! Carsten Borchgrevink będzie zimował na Antarktydzie, on, co pierwszy w historii stanął przed paru laty na tym nieznanym kontynencie. Kapitan Otto Sverdrup na „Framie" szuka północnych granic Grenlandii. Nie mówię już o innych. Zaczyna być ciasno. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie będzie już dokąd płynąć, nie znajdę białej plamy na globusie. Od lat przygotowuję się do wyprawy polarnej, lepiej niż inni znam lód pokrywający ocean, a to wcale niełatwa sprawa. Szwedzki aeronauta Andree chciał biegun zdobyć z powietrza, ale niewiele o lodzie wiedział i to go zgubiło, nie potrafił przygotować zwycięstwa. Ja zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw, z trudów, ale zrozum, po to żyję, żeby je podejmować. Nic innego dla mnie nie istnieje! Antonius jak urzeczony wpatrywał się w zmienioną twarz Roalda Czuł, że nie pora przeczyć. Nigdy nie widział go w stanie podobnego podniecenia, nigdy nie słyszał, żeby tyle mówił, żeby dzielił się najskrytszymi myślami; żył dotąd nimi sam. — Chcę wyruszyć wzdłuż brzegów Kanady i Alaski, z Oceanu Atlantyckiego przepłynąć na Ocean Spokojny, zdobyć Przejście Północno-Zachodnie — ciągnął dalej Roald. — Nie, nie powtarzaj mi tylko, że to szaleństwo — nie dopuszczał brata do głosu. — Wiem z góry, co chcesz mi powiedzieć, w ciągu czterech wieków nikomu się to nie udało. Znam niemal na pamięć historię każdej wyprawy, i tych ostatnich pięćdziesięciu ośmiu, zdaję sobie sprawę z błędów, jakie popełniali dowódcy, ja ich nie powtórzę, bądź spokojny. Niewielki statek, o jak najmniejszym zanurzeniu, mała załoga złożona z twardych, takich jak ja, na wszystko zdecydowanych ludzi, duże zapasy żywności — oto, co mi zapewni zwycięstwo. Jak wrócę, będziesz mi mógł powiedzieć: „Jestem z ciebie dumny". I bez słowa sięgnął po stojącą na jego biurku fotografię matki; przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. Antonius słuchał z zapartym oddechem. Słowa Roalda jak wzburzony potok górski niszczyły tamy wszelkich zastrzeżeń, wszelkich argumentów, porywały swą siłą. A kiedy na zakończenie usłyszał pytanie: „Dopomożesz mi?" — zerwał się z krzesła i mocno objął brata. — Wspaniały jesteś! — wyrzucił z siebie jednym tchem. — Na pewno dokonasz tego, o czym marzysz! Wierzę w ciebie! Egzamin na stopień kapitana żeglugi wielkiej okazał się zwykłą formalnością. Zasób wiedzy teoretycznej, niezwykle bogata praktyka morska Roalda przekraczała znacznie wymagania regulaminu. Członkowie komisji, stare wilki morskie, nie od dzisiaj wiedzieli, jak wspaniałą szkołą dla marynarza są wyprawy polarne, ale ten, co stał przed nimi, pobił wszelkie rekordy. Egzaminatorzy interesowali się bardziej jego doświadczeniami z rejsu i dryfu „Belgiki", z przymusowego zimowania wśród lodów Antartyki, niż pytaniami, jakie zwykli byli zadawać na tej sali. Radosny był dla Roalda dzień, w którym po raz pierwszy zwrócono się do niego: „Panie kapitanie". Po zdaniu egzaminów odciął się całkowicie od świata. Ku utrapieniu Betty dnie i noce, zamknięty w swoim pokoju, spędzał nad notatkami, obliczeniami, stosami map, przełykając z roztargnieniem to, co mu przynosiła. Niecierpliwym ruchem dłoni przerywał nieśmiałe uwagi o Margarett, o tym, że tak zranił ją boleśnie i postanowiła wyjść za mąż za pierwszego lepszego. — Zapomni. Życzę jej wszystkiego najlepszego, to dobra dziewczyna, ale ze mną nie byłaby szczęśliwa. Zresztą nie powracajmy już więcej do tej sprawy — powiedział kiedyś, chcąc wreszcie położyć kres naleganiom ze strony piastunki. — A ty? — posłyszał pytanie. Machnął niecierpliwie ręką, jakby odpędzając uprzykrzoną muchę. Kiedy całował serdecznie Betty w oba policzki, myślami już był daleko. Przelękłaby się wierna, oddana piastunka, gdyby chociaż na ułamek sekundy mogła odgadnąć, jak bardzo daleko. Czuł, że nadszedł czas, aby poprosić Nansena o radę i pomoc. Pragnął tej chwili jak niczego na świecie i jak niczego na świecie jej się lękał. Miała być dla niego decydująca. Tak sobie postanowił. Dawno, od lat marzył o spotkaniu ze swym bohaterem, ale wielkie poczucie odpowiedzialności, jakie cechowało go od dzieciństwa, nie pozwalało mu stanąć przed wielkim Fridtjofem z głową nabitą zaledwie młodzieńczymi mrzonkami. Teraz, kiedy już zdobył stopień kapitana żeglugi wielkiej, kiedy miał za sobą bogactwo polarnych doświadczeń zebranych podczas antarktycznego zimowania, a przed sobą szczegółowo opracowany plan wyprawy na podbój Przejścia Północno-Zachodniego, mógł się wreszcie odważyć. CZĘSC DRUGA Z OCEANU NA OCEAN PRZEZ PÓŁNOCNY DACH ZIEMI WZOROWAŁEM SIĘ NA PANU, PROFESORZE Duża, wygodnie rozsiadła na zielonym wzgórzu Lysaker willa, otoczona starannie wypielęgnowanym parkiem, onieśmieliła w pierwszej chwili młodego Amundsena. Nim pociągnął za dzwonek u drzwi, z trudem opanował chęć ucieczki. Fertyczna pokojówka w białym fartuszku wprowadziła go do ogromnego salonu, w którym wszystko lśniło czystością i świeżością, tak jak te starannie przycięte trawniki za oknem, obmyte wiosennym deszczem. — Kogo mam zameldować panu profesorowi? Bardzo jest dziś zajęty, nie wiem, czy znajdzie czas — dorzuciła, jakby chcąc uprzedzić skromnego młodego człowieka, z góry osłodzić mu odmowę. Zmieszany Roald potknął się o puszysty dywan zaścielający podłogę, przysiadł na samym brzeżku fotela, najchętniej zapadłby się pod ziemię. Na skrzypnięcie drzwi zerwał się na równe nogi, serce biło mu mocno, ale zamiast wysokiej, znanej sylwetki w progu zobaczył małą dziewczynkę. Niebieskie oczy patrzyły na niego ciekawie. — Proszę, niech pan spocznie — powiedziała rezolutnie i chcąc ośmielić gościa, sama przysiadła swobodnie na poręczy fotela. — Będzie pan musiał niestety poczekać, ojciec zajęty, pracuje tam, w wieży, wysoko, żeby mu nikt nie przeszkadzał. Nawet mnie nie pozwolił zostać w gabinecie, a przecież wie, że umiem siedzieć w kącie cichutko jak myszka — dodała z urazą w głosie. — Jak oi na imię, panienko? — Liv, Liv Nansen. Nie jestem wcale taka mała. Skończyłam już siedem lat. Rozmowa z rezolutną dziewczynką potoczyła się beztrosko. Nieomylnym instynktem dziecka Liv wyczuła od razu, że ten młodzieniec, który nie bardzo wiedział, co począć z rękami, musi być dobrym człowiekiem, chciała mu więc jakoś pomóc. — Pójdę do ojca, przypomnę, bo jak się zapracuje, to o bożym świecie nie pamięta — powtórzyła zasłyszane widać od matki zdanie. Rozległ się tupot nóżek po schodach. Już po chwili, zeskakując naraz po kilka stopni, Liv wołała: — Ojciec czeka, proszę za mną na górę. Ale jak pan zejdzie, to sobie jeszcze porozmawiamy. Pokażę panu nasz ogród. „... Przekraczając próg gabinetu Nansena — napisał później Amundsen w swoich pamiętnikach — czułem się po trosze jak bohater Marka Twaina, mały nędzny karzeł, który ze dwa razy musiał wchodzić w drzwi, żeby go zauważono." — Roald Amundsen, kapitan żeglugi wielkiej... — Wiem, przypominam sobie doskonale... — szare oczy życzliwym spojrzeniem ogarnęły młodego człowieka. Dziwny kontrast: nieporadne, skrępowane ruchy, krok marynarza bardziej nawykłego do desek pokładu niż do posadzki — i śmiałe oczy w orlej twarzy, oczy mocnego człowieka. — Poznaliśmy się na pokładzie „Belgiki", był tam pan pierwszym oficerem i pierwszym Norwegiem, który przeżył noc polarną przy brzegach Antarktydy. Bardzo interesuje mnie ta wyprawa, proszę siadać, tu, w tym fotelu. Może pan mi powie, czemu de Gerlache dopuścił do przymusowego zimowania tak daleko od celu podróży? Patrząc w życzliwą twarz siedzącego za ciężkim, zawalonym papierami biurkiem, Amundsen opowiadał ó pierwszym niepotrzebnym postoju na Ziemi Ognistej, o następnym przy Ziemi Grahama, o odkrytej cieśninie, o kłopotach i troskach związanych z nie przewidzianym zimowaniem, o środkach, jakie przedsiębrali z doktorem Cookiem, żeby sprostać przeciwnościom. — Za pomocą jakich instrumentów prowadził Danko, a po jego śmierci Lecointe, pomiary pola magnetycznego ziemi? Ciekaw jestem, czy Rakowitza posługiwał się barometrami i jakiego systemu? A ten młody student Polak, Dobrowolski? Czy to prawda, że przez cały czas przeprowadzał regularne obserwacje meteorologiczne? Amundsen udzielał wyczerpujących odpowiedzi na każde pytanie, nie mogąc się nadziwić, że Nansena interesowało wszystko. — Co pana do mnie sprowadza? — posłyszał wreszcie dobrotliwe pytanie i serce zabiło mu mocniej. Zaczął mówić, z początku nieskładnie, chaotycznie, jakby chciał z siebie wyrzucić to wszystko, co latami w nim się nagromadziło. Potem głos zadźwięczał pewniej, popłynęły słowa oszczędne, precyzyjne, pełne ukrytej pasji. Przedstawiał dokładnie swój plan i starannie wytyczał na mapie projektowaną trasę swej wyprawy, długo uzasadniając jej wybór. Nansen przymknął oczy i słuchał uważnie, nie przerywając. Wydawało mu się przez moment, że widzi siebie sprzed kilkunastu lat, kiedy po raz pierwszy z bijącym sercem przedstawiał profesorowi Nordenskjoldowi plan swojej szaleńczej rzekomo przeprawy po lodowcach Grenlandii i szukał u niego słów zachęty. Spotkał go gorzki zawód, wielki polarnik poskąpił mu swego poparcia, zbył niczym. Ofiarował mu parę butów i na tym skończyła się cała pomoc, a przecież jedno jego słowo usunęłoby z drogi młodzieńca wszystkie przeciwności, z jakimi się borykał. Dziś temu kapitanowi o gorącym sercu słów otuchy nie powinno zabraknąć. Umie myśleć, rozumie, że o powodzeniu wyprawy decydują błahe czasem na pozór drobiazgi; zabiera się do rzeczy niczym doświadczony polarnik, trzeba go zachęcić, wesprzeć — notował w myśli. Sam odważny i przedsiębiorczy, Nansen umiał ocenić odwagę i upór. — Plan zuchwały, ale przemyślany. Chce pan postąpić zupełnie inaczej, niż dotąd postępowali wszyscy pana poprzednicy. Sądzę, że to właśnie jest najcenniejsze — zaczął ważąc każde słowo. Teraz on z kolei zarzucił Amundsena pytanami, z których każde było celne, każde sięgało głębi zagadnienia. I na każde otrzymywał wyczerpującą odpowiedź. — Dobrze, bardzo dobrze, niczego nie mógłbym dorzucić. Widzę, że pan pamięta o wszystkim, kapitanie, niczego pan nie przeoczył. — To dla mnie największa pochwała. Wzorowałem się na panu, profesorze. — Oczy Amundsena pałały. Nareszcie mógł mówić z kimś, kto go rozumiał, i tym kimś było bożyszcze jego młodzieńczych lat. — A pieniądze? — padło wreszcie rzeczowe pytanie. — Ta największa bolączka polarników? — Mam trochę własnych, zaoszczędzonych, bracia może mi dopomogą... — To nie wystarczy. Na poparcie nie może pan liczyć, jeżeli wyprawa nie będzie mieć poważnych celów naukowych. — Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę, panie profesorze, zamierzam zbadać obecne położenie bieguna magnetycznego, ustalić, dokąd zawędrował od chwili odkrycia przed siedemdziesięciu laty. Sprawdzę to za pomocą bardziej precyzyjnych niż James Ross instrumentów. Dlatego też chciałbym zimować gdzieś tu, na Półwyspie Boothia — palec Amundsena wparł się w ciemne punkciki archipelagu wysp kanadyjskich. — Zabiera pan magnetologa? — Tak, ale przedtem sam muszę opanować technikę pomiarów. — Oczywiście, dowódca musi znać się na podstawowym dla swojej wyprawy zagadnieniu. Najlepiej byłoby odbyć praktykę w Kew, w Anglii, to wspaniale wyposażone obserwatorium. Dam panu do nich list polecający. I zawsze chętnie we wszystkim dopomogę, proszę pamiętać. — A więc jest pan ze mną, ta świadomość doda mi sił! Godzina upływała za godziną, stygła kawa, dymiły fajki, wielka popielniczka na biurku wypełniała się popiołem. Pochyleni nad mapą, zapomnieli o czasie. „... Dla takich chwil warto było wiele wycierpieć, wiele przetrzymać — zapisał Amundsen w pamiętniku, po powrocie z pamiętnej wizyty w Lysaker. — Przeżyłem momenty niezapomniane. Nansen, sam wielki Nansen pochwalił mój plan. Dzień ten uważam za początek mojej wyprawy na podbój Przejścia Północno-Zachodniego." — Ten młody człowiek zajdzie daleko, dokaże czegoś wielkiego, wspomnisz moje słowa, to urodzony zdobywca, prawdziwy potomek Wikingów — powtarzał w zamyśleniu Fridtjof, opowiadając wieczorem żonie o wizycie Amundsena. „Czyż nie trzeba było go jednak uprzedzić, jak twarde, nieubłagane, pełne wyrzeczeń i trudów życie wybiera? — pomyślał. — Powiedzieć, że raz na zawsze musi się wyrzec domowego ogniska, że wędrując po białych szlakach nie zapewni szczęścia wybranej kobiecie, skaże ją na pełne goryczy lata wyczekiwań. Nierzadko daremnych. Któraż się na to zgodzi? Nie każda jest Ewą." Z tkliwością spojrzał na piękną twarz żony, oświetloną dogasającym na kominku płomieniem. Rozpalone do czerwoności polana brzozowe matowiały z wolna, popielały, jakby uchodziło z nich życie. — No i co? Spotkał się z twoją aprobatą? — usłyszał melodyjny głos, który nie przestawał go nigdy zachwycać. — Oczywiście. To trochę dziwak, pożera go pasja, rzuca się to w oczy. Jednocześnie trzyma ją na wodzy rozsądku, rozważa, przewiduje. — Jak ja to dobrze skądsiś znam! — roześmiała się Ewa. — A jaki miły, mamusiu, obiecał, że przyjdzie kiedyś, żeby ze mną porozmawiać. — Liv jak zwykle wtrąciła się do rozmowy dorosłych. Odpowiedź od dyrektora słynnego obserwatorium w Kew przyszła szybko, ale nie taka, jakiej się Amundsen spodziewał. Grzeczna, zimna i odmowna. „Jesteśmy przeciążeni pracą, nie możemy przyjąć nikogo na praktykę, nie jest pan specjalistą." Co począć? Nie sposób z tą drobną na pozór sprawą iść znów do Nansena. — Jedź do Hamburga do „Deutsche Seewarte", dam ci list polecający do profesora von Neumayera. Był przewodniczącym Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego, może on cię przyjmie, to dziś największy autorytet w dziedzinie magnetyzmu ziemskiego — poradził mu ktoś. W kilka dni później Amundsen zameldował się w Hamburgu u sekretarki profesora von Neumayera. Piękna, elegancka dziewczyna krótkim spojrzeniem oceniła skromną postać, czyste, ale podniszczone ubranie. „Jeszcze jeden z tych młodych ludzi, co niepotrzebnie zajmują czas szefowi" — pomyślała. — Herr Professor jest bardzo zajęty, przygotowuje nową pracę naukową, obawiam się, że nie znajdzie czasu, może pan powie, o co chodzi, postaram się przekazać. Nie? No to proszę próbować jutro. Następnego dnia powtórzyło się to samo. — Herr Professor właśnie wyszedł i dziś już nie wróci. Amundsen z urazą patrzył na wydęte pogardliwie wargi złotowłosej piękności; tym razem nie raczyła zaszczycić go nawet jednym spojrzeniem. Wiedział, że mówiła nieprawdę, za drzwiami gabinetu słyszał głosy. Był bezsilny, ale uparty. Trzeciego dnia powrócił i odetchnął z ulgą. W pokoju nie było nikogo. „Teraz albo nigdy!" — postanowił i nie namyślając się długo, wsunął list polecający przez szparę pod drzwiami gabinetu. Otworzyły się, kiedy jeszcze klęczał. Starszy siwy pan, o sympatycznej, mądrej twarzy, z nie ukrywanym zdziwieniem patrzył na młodego człowieka podnoszącego się spiesznie z podłogi. W chwilę później czytał z uwagą list polecający i wysłuchał petenta, który w tak oryginalny sposób usiłował się do niego dostać. — Cieszę się, że pan pragnie pogłębić swą wiedzę o magnetyzmie w naszym obserwatorium, ale proszę mi szczerze powiedzieć, po co to panu, kapitanie? Przecież nie do żeglugi? Pan nie powiedział mi wszystkiego? Życzliwe spojrzenie zrobiło swoje, Amundsen wyznał całą prawdę, mówił o wszystkim, tak jak Nansenowi. — Panie kolego! — profesor poderwał się z krzesła. — To wspaniałe! Jeżeli uda się panu ustalić obecne położenie bieguna magnetycznego i przeprowadzić dłuższą serię pomiarów, odda pan nauce nieocenione usługi, nieocenione, powtarzam — entuzjazmował się ściskając dłoń Amundsena. — Od dziś jest pan pracownikiem naszego obserwatorium, musi się pan zapoznać ze wszystkimi działami pracy. Ułatwię panu, co będę mógł, i chętnie zawsze dopomogę. Profesor nie zawiódł. Otoczył niezwykłego praktykanta serdeczną opieką. Roald pierwszy co rano przekraczał próg obserwatorium i ostatni je opuszczał. Pracując po swojemu, niemal dzień i noc, w ciągu sześciu miesięcy gruntownie zaznajomił się z techniką pomiarów magnetycznych i zgłębił co ważniejsze tajemnice instrumentalne precyzyjnych przyrządów. Po „Deutsche Seewarte", stosownie do rady profesora von Neumayera, przyszła kolej na praktykę w obserwatoriach: morskim w Wilhelmshaven i geofizycznym w Poczdamie. I tu, jak w Hamburgu, Roald wynalazł sobie tani, skromny pokój na poddaszu. Niewiele wydawał na jedzenie, wystarczyła mu bułka, szklanka mleka i parówka z musztardą. Każdy grosz był potrzebny na wymarzoną wyprawę. Na jednym tylko nie oszczędzał — na nafcie. Czytał tak długo, póki lampa przy łóżku nie zgasła sama lub świt nie przypomniał mu o następnym dniu pracy. Z kart pamiętnika wyprawy Johna Rossa, którą z zapałem teraz studiował, wyłaniał się obraz niełatwych lat, jakie przeżyli angielscy podróżnicy w poszukiwaniu punktu zwanego biegunem magnetycznym Ziemi. JAK JAMES ROSS ODKRYŁ BIEGUN MAGNETYCZNY — A więc nie zgadza się pan, sir Barrow, powierzyć mi dowództwa tej ekspedycji? To pana ostatnie słowo? — w głosie zabrzmiało wyzwanie. Siwy mężczyzna o energicznej pociągłej twarzy z trudem hamował wybuch gniewu. W przestronnym gabinecie zapadła cisza. Rozparty za biurkiem nestor geografów angielskich i zarazem sekretarz admiralicji, John Barrow, rozłożył bezradnie ręce. — Pan już pokazał, sir Ross, co pan potrafi, wszyscy to oceniamy — powiedział wreszcie z przymusem. — Zostawmy teraz pole do popisu młodszym. Oni także pragną wypróbować swych sił, to ludzie nieprzeciętni, ot, choćby taki Parry, Mac Clure czy Mac Clintock, każdemu musimy dać jakieś szansę. — Młodsi, młodsi, tylko to słyszę wokół siebie. Rokrocznie wysyłacie wyprawy odkrywcze do Arktyki, jeden po drugim wybijają się nowi, nie znani dotąd ludzie, a co robicie z zasłużonymi? Czy można wyrzucać ich na śmietnik? Obejdę się bez was, sir Barrow, nie będę dłużej zabiegać w admiralicji o powierzenie mi dowództwa — policzki Johna Rossa pokrywały się ciemnym rumieńcem, nie panował już nad sobą. — Do Arktyki i tak popłynę bez waszej łaski, odkryję nowe obszary, przywiozę ciekawe wyniki naukowe. Jeszcze nieraz pan o mnie posłyszy, a kiedy będzie mi pan wręczać ordery, proszę wspomnieć moje słowa, do zobaczenia! — powiedział gwałtownie i nie żegnając się wyszedł. — John, czym ty się właściwie trapisz? Czego chcesz od tej waszej admiralicji? Funduszów na wyprawę? To śmieszne, dam ci tyle, ile tylko zechcesz — oświadczył Rossowi jego serdeczny przyjaciel Feliks Booth, amerykański król whisky i dżynu. — Nie, nie krępuj się, mój drogi, mnie żadną kwotą nie przerazisz. Zresztą nie stracę na tym, bądź spokojny, wprost przeciwnie, zarobię. To świetna reklama, trudno o lepszą. Moi konkurenci, fabrykanci szkockiej whisky, wściekną się chyba z zazdrości, sam zobaczysz! Dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów w złocie wystarczyło na wyekwipowanie solidnego, mocnego statku o szumnej nazwie „Victory". Mając na względzie przede wszystkim reklamę, wbrew woli marynarzy milioner zażądał, by na statku zainstalowano pierwszą w dziejach Arktyki maszynę parową. John Ross zabrał ze sobą swego bratanka, młodego kapitana żeglugi wielkiej, specjalizującego się w zagadnieniach magnetyzmu ziemskiego, Jamesa Rossa, który od dzieciństwa marzył o polarnych pustkowiach. Od dawien dawna już zwracano uwagę na fakt, że igła kompasu magnetycznego nie zawsze wskazuje ten sam kierunek. W miarę posuwania się na północ różnica między jej wskazaniem a kierunkiem bieguna geograficznego stale wzrastała. Ślepą wiarę we wskazania kompasu wielu żeglarzy przypłaciło utratą statków, a nierzadko i życiem całych załóg. Odchylenia te z niepokojem sygnalizował już wielki polarnik angielski Parry, uskarżał się na nie gorzko podczas swych arktycznych podróży Franklin. W sposób żmudny i wielce skomplikowany najlepsi specjaliści świata obliczyli, iż biegun magnetyczny Ziemi nie pokrywa się z geograficznym i leży gdzieś między wybrzeżami Ameryki Północnej a północnym biegunem. Ale gdzie go szukać, jak odnaleźć na białym pustkowiu? Odpowiedź na to pytanie miał właśnie przywieźć James Ross. W lecie 1829 roku — wyekwipowany jak żaden dotąd, z zapasem żywności na tysiąc dni — statek o wyporności osiemdziesięciu pięciu ton wypłynął z Anglii na poszukiwanie słynnego Przejścia Północno-Zachodniego, z Atlantyku na Pacyfik. Pierwsza w dziejach Arktyki maszyna parowa, w której tyle nadziei pokładał jej ofiarodawca, szybko dała się wszystkim we znaki, zasługując sobie wśród marynarzy na przydomek „piekielnej". Kiedy spróbowano ją uruchomić, kocioł zaczął niespodziewanie przeciekać i mimo zakładania łat woda strumieniem zalewała palenisko. Kiedy indziej tłoki ruszyły wprawdzie od razu, ale korbowód poturbował ciężko kogoś z obsługi. „Victory" pełzła z szybkością zaledwie trzech węzłów, przedłużając rejs w nieskończoność. Chcąc nie chcąc trzeba było powrócić do poczciwych, niezawodnych żagli. Z nie ukrywanym wstrętem patrzyli marynarze na maszynę parową, zwaną podówczas cudem techniki, spluwali z .pogardą i obchodzili ją z daleka. Podczas pierwszego zimowania tak długo błagali kapitana Rossa, aż zgodził się wyrzucić ją na brzeg. „... Kiedy zamknął się wokół nas zimowy lód, pod 69°59' Nord — zapisał John Ross w dzienniku okrętowym — ja także z urazą myślałem o »piekielnej maszynie«. Gdyby nie ona, przypłynęlibyśmy tutaj o sześć tygodni wcześniej, można było jeszcze wtedy przeprowadzać wyprawy terenowe, a może, kto wie, w ciągu tego jeszcze roku odnaleźć wyjście na Pacyfik?" Pierwsze zimowanie przeszło spokojnie, ale wiosna przyniosła polarnikom gorzki zawód. Lód nie wypuścił „Victory" z uścisku, kładąc kres ambitnym planom Johna Rossa. Drugą z kolei zimę kapitan wykorzystał na zapoznanie się z obyczajami plemienia Eskimosów, którzy rozłożyli się obozem wokół statku. Stosunki załogi z tymi, co nigdy jeszcze dotąd nie widzieli białych, układały się przyjaźnie, na zasadzie wzajemnych usług. Sir Ross zaskarbił sobie ich wdzięczność i podziw, każąc cieśli okrętowemu sporządzić drewnianą protezę dla beznogiego łowcy. „Żadne skarby świata nie zaimponowałyby im tak, jak ten kawałek drewna, który pozwolił myśliwemu powrócić do czynnego życia" — zapisał w pamiętniku. Eskimosi chętnie dostarczali Anglikom świeżego mięsa karibu, wołów piżmowych i fok, wtajemniczali ich w arkana łowów, chętnie towarzyszyli młodemu Jamesowi w jego wyprawach badawczych w głąb półwyspu, nie opuszczali w potrzebie, wznosili igloo, jeżeli po drodze zaskakiwała go burza, zawsze pogodni, życzliwi, pomocni. Po wielu długich i uciążliwych wypadach, po dziesiątkach i setkach żmudnych pomiarów nadszedł wreszcie upragniony dzień, w którym igła inklłaometru, umocowana na osi poziomej, ustawiła się prostopadle do ziemi. Biegun magnetyczny został odnaleziony 28 maja 1831 roku pod siedemdziesiątym stopniem pięć minut szerokości północnej i dziewięćdziesiątym szóstym stopniem czterdzieści sześć iminut długości zachodniej. Na pamiątkę swego odkrycia James Ross wzniósł kopiec, nadając temu obszarowi nazwę Ziemi Króla Williama. „... Trudy, zmęczenie, niebezpieczeństwa, i te minione, i te, co nas jeszcze oczekiwały — notował uszczęśliwiony — wszystko poszło naraz w niepamięć. Z podniesioną głową mógłbym teraz powrócić do kraju i nie ruszać się stamtąd do końca moich dni." Wszystko wydawało się układać po jego myśli. Uwolniona wreszcie z lodowych więzów „Victory” z rozpostartymi żaglami wypłynęła z zatoki. Radość trwała jednak krótko. Morze wzburzyło się, zakotłowało pianą zmieszaną z wielkimi odłamami kry. Rozszalał się sztorm, kapitan przybił do brzegu. Ledwie ustała burza, ścisnął siarczysty mróz i scementował wodę wokół statku. Trzecie przymusowe zimowanie — przy nieznanych pustynnych wybrzeżach, bez pomocy życzliwych eskimoskich przyjaciół, bez wołów piżmowych, bez karibu — zapowiadało się ciężko. John Ross pozostawiał przezornie na czarną godzinę zabrane z kraju zapasy żywności. Anglicy głodując liczyli niecierpliwie dni, ale trzecie z kolei lato nie przyniosło żadnych zmian na lepsze. Biała pułapka mocno trzymała więźniów. Byli bezsilni, rozpaczliwie bezsilni. Czwarta zima tutaj byłaby każdy z uczestników wyprawy to rozumiał, wyrokiem powolnej śmierci. — Kapitanie, opuśćmy statek, spróbujmy pieszo przedrzeć się w głąb lądu, może spotkamy jakichś Eskimosów, jakąś zwierzynę — domagali się jednogłośnie marynarze. — Zostawić „Victory" na pastwę losu? Nigdy! — brzmiała niezmiennie odpowiedź Rossa. W ciągu czterdziestu lat służby stary wilk morski dowodził trzydziestoma kilkoma statkami i ani jednego nie opuścił. Serce mu się rozdzierało, serce marynarza. W końcu jednak zrozumiał, że nie ma prawa skazywać załogi na pewną śmierć. — W drogę! — padł wreszcie tak długo oczekiwany rozkaz. Padł za późno. Trzy szalupy wypełnione po brzegi ludźmi popłynęły w nieznane. Lepsze od powolnego konania tutaj, a może i gorsze? Zdradliwe wczesne mrozy, sztorm goniący sztorm, zadymka za zadymką — zmusiły rychło Anglików do zejścia na ląd. Na czwarte zimowanie, straszniejsze od wszystkich poprzednich, bez zaplecza statku, bez żywności, w lepiance wzniesionej z brył kamiennych, przewianej mroźnymi podmuchami. Wokół nich kłębiła się głęboka ciemność polarnej nocy, wicher zawodził, ciął śniegiem. W żołądku pustka, w sercu gorycz. Wielu marynarzy zgnębionych szkorbutem nie chciało po prostu dłużej żyć. Rankiem znajdowano ich zesztywniałe ciała; odchodzili cisi, zrezygnowani. Tylko ci, co postanowili za wszelką cenę przetrwać, bronili się do upadłego, nie dopuszczali zwątpienia. Było ich jednak niewielu. Nieśmiały pierwszy brzask na widnokręgu obudził znów nadzieję. „Próbujmy się stąd wydostać!" — postanowił Ross. Nawet chorzy pozwlekali się z barłogów, gorączkowo zabierali się do pracy i naprawiali łodzie błogosławiąc teraz dowódcę za to, że zabronił spalić je wtedy, kiedy kulili się z zimna. Byli wynędzniali, w podartym obuwiu, w łachmanach, niektórzy bezzębni po szkorbucie, wszyscy przedwcześnie posiwiali. Napinając zwiotczałe mięśnie, ustawiali żagle, chwytali za wiosła. Byle jak najdalej od tych przeklętych brzegów, byle przedostać się bliżej uczęszczanych szlaków. „Może wreszcie dopisze nam szczęście, może spotkamy jakiś statek?" — łudzili się nie mając odwagi głośno tego powiedzieć. Mijały tygodnie za tygodniami, mijały miesiące. Lato miało się ku końcowi. Topniała resztka nadziei. Wreszcie pewnego ranka z którejś szalupy rozległ się krzyk: — Żagiel na horyzoncie! Rzucili się do wioseł, rozpacz dodała im sił, wiosłowali bez chwili wytchnienia. Próżny trud. Statek oddalał się, malał, nikł z oczu. Czyżby tu, u celu, mieli marnie zginąć? Nie, na horyzoncie pojawia się drugi. Ciężki, duży wielorybnik. I znów powraca nadzieja. Anglicy to nastawiali żagle, to znów je zwijali, krzyczeli co sił w płucach, zapalali jakieś szmaty, wiosłowali bez przerwy. Na wielorybniku ktoś wreszcie dostrzegł rozpaczliwe sygnały, opuścił na wodę szalupę, podpłynął do czółna. — Rozbitkowie? — szyper ze współczuciem patrzył na wynędzniałe, słaniające się, zarośnięte brudem postaci. — Z jakiego statku? — Z „Victory" kapitana Johna Rossa. — Co wy pleciecie? Katastrofa pomieszała wam zmysły. „Victory" dawno zaginęła bez wieści, jeszcze przed czterema laty. Stary Ross nie żyje, nikt z jego załogi nie ocalał. Cóż odpowiedzieć na ten zaoczny wyrok śmierci, kiedy wzruszenie ściska gardło, odejmuje mowę? Jeden z wielorybników od kilku chwil uporczywie wpatrywał się w wyniszczoną cierpieniem twarz starca z długą siwą brodą. Widać było, że przewodził rozbitkom, chociaż nie powiedział dotąd ani słowa. Twarz zmieniona, postarzała, ale dziwnie znajoma, przypominała mu kogoś. Kogo? — Kapitan Ross! — wrzasnął naraz. Starzec zamrugał opuchłymi powiekami, po wychudłych policzkach spłynęła łza, jedna jedyna... Nie wstydził się jej, poznano go, nie zapomniano, nie pogrzebano jeszcze. Warto było takiej chwili doczekać. — No i cóż, sir Barrow? Jak pan widzi, słowa dotrzymałem. Przejścia Północno- Zachodniego nie odkryłem wprawdzie, to przekracza ludzkie siły, ale odznaczyć i mnie, i mego bratanka jednak musieliście! — Myślę, sir Ross, że po przebytych cierpieniach zrezygnuje pan z dalszych wypraw? — Skądże znowu? Niedługo pomyślę o następnej. Żeby tylko lata nie płynęły tak szybko! Nim się człowiek obejrzy, już dźwiga nowy krzyżyk na grzbiecie. Ale i tak jeszcze popłynę. I to znów bez pomocy waszej admiralicji, drogi lordzie, dam sobie radę! Czyżby John Ross przeczuwał, że mając na karku ósmy krzyżyk, sam poprowadzi jeszcze wyprawę ratowniczą na poszukiwanie zaginionego w Arktyce przyjaciela swego, Johna Franklina? BYŁA PIĘKNA JAK ŻADNA, NAZYWAŁA SIĘ „GJOA" — A cóż to za sędziwa łajba? Skąd on ją wyrwał? — Podobno szykuje się na jakąś polarną wyprawę. Ale to chyba bujda. — Najwyżej na Lofoty dopłynie tym gruchotem po śledzie, to każdy potrafi. — Albo ze swą ukochaną do Magdalena Bay. Spora gromadka dziewcząt i chłopców od paru dni już powracała na stos bali i rozsiadłszy się wygodnie, przyglądała się, jak Amundsen w roboczym kombinezonie, po wyciągnięciu niewielkiego starego kutra na brzeg, zabrał się do drobiazgowego przeglądu poszycia burt i dna. — Wolne żarty, takie coś nie dowlecze się nawet na Spitsbergen. Wody nabierze zaraz po wyjściu. — Bzika dostał, jak mamę kocham, popatrz, kładzie się na plecach, w błocie, dziurawi każdą deskę poszycia. Pocieszny facet! Jednomasztowy kuter o małym zanurzeniu liczył zaledwie czterdzieści siedem ton wyporności, dwadzieścia dwa metry długości i sześć szerokości. Takiego właśnie Roald poszukiwał, taki sobie od dawna wymarzył. Wybrał go spośród wielu innych statków, jakie w Tromso, stolicy północnej Norwegii, pokazywali mu łowcy fok, wielorybnicy i rybacy. Kuter pięknością nie grzeszył, ale solidny był i niedrogi, a to także odgrywało ważną rolę. Oszukać młodego Amundsena było trudno, niejeden statek rodził się na jego oczach w ojcowskiej stoczni. Trzydzieści lat służby na pełnym morzu pozostawiło na kutrze liczne ślady walk ze sztormem i lodem, ostrze noża tu i ówdzie zbyt szybko wchodziło w spróchniałe deski, ale wiedziony jakimś marynarskim węchem, bo nawet nie doświadczeniem, Roald wyczuwał, gdzie pod warstwą świeżej farby rdzewiało nie dość starannie pociągnięte minią żelazo, gdzie pod deską poszycia zagnieździła się wilgoć. Nie po raz pierwszy zresztą błogosławił w duchu starego Svenda, który uczył go cierpliwie, jak wycinać zbutwiałe kawałki deski i na ich miejsce zręcznie wpasowywać nowe. Jednomasztowiec od pierwszego wejrzenia przypadł mu dziwnie do serca, a kiedy po wejściu na pokład rzucił okiem na tabliczkę „Rok budowy 1872" — rok jego własnych urodzin, nie wahał się dłużej. Praca poszłaby znacznie szybciej, gdyby mógł przyjąć kilku doświadczonych szkutników, ale to kosztowało, a Roald, niczym stary chciwiec, dusił teraz każde óre. Mozolił się więc i biedził od wczesnego rana do późnego wieczora z jednym tylko pomocnikiem. W letnie jasne jak dzień noce, w pobliżu stoczni nieliczni przechodnie słyszeli monotonny stukot, jakby stado dzięciołów opukiwało pracowicie korę drzewa. Stukotem młotka dawał znać o sobie, a zarazem wzbudzał ciekawość mieszkańców Tromso młody armator i kapitan żeglugi wielkiej w jednej osobie. Nie odstraszała go ani mroźna bryza od morza, ani fale nieznośnej, upartej mżawki. Nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Kiedy deszcz zaczynał padać na dobre, a od Morza Barentsa ciągnęło chłodem, kto mógł, uciekał z portu do ciepłych, suchych mieszkań. On jeden tylko pozostawał pracując nadal uparcie. Gdyby ktoś go zapytał, jaka jest pogoda, nie umiałby zapewne odpowiedzieć. — Poproszę o jakieś dobre lekarstwo na przeziębienie. — Dla pana? — padło zza lady pytanie, a spoza szkieł z sympatią spojrzały bystre szare oczy. — Nie, ja jakoś szczęśliwie się trzymam, mój pomocnik przemókł wczoraj na tej ulewie, dziś przeziębiony kicha, kaszle. — Tak też od razu sobie pomyślałem — uspokoił się aptekarz. Szykując miksturę, raz po raz zerkał ciekawie na Amundsena. Nie wytrzymał wreszcie: — Czy pan kapitan doprawdy na tym kutrze wybiera się na Daleką Północ? Jestem Fritz Zapffe, pigularz z dziada pradziada, jeśli mogę być w czymś użyteczny, służę chętnie, znam tu wszystkich i wszyscy mnie znają. Rozmowa potoczyła się o sprawach codziennych: gdzie się należy zaopatrzyć w żywność, u kogo najlepiej zamawiać takielunek, kto najszybciej dostarczy żagli. Zapffe znał się na wszystkim. — Jutro niedziela, panie kapitanie, proszę przyjść do nas na obiad, moja żona będzie rada, a ja od lat pasjonuję się wyprawami i niejedną żegnałem w Tromso. Mam piękny zbiór polarnych książek. Samemu Nansenowi uzupełniałem apteczkę na „Framie", kiedy w dziewięćdziesiątym trzecim roku zatrzymał się u nas płynąc do bieguna — mówił pośpiesznie, jakby w obawie, że spotkać go może odmowa. A kiedy Amundsen był już na ulicy, dogonił go, z daleka potrząsając słoikiem brązowego smaru. — Ciągle pan stoi w wodzie, słyszałem, proszę tym wysmarować buty, nie przepuszczą ani kropli wilgoci. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Przypadkowo zawarta znajomość przerodziła się w prawdziwą przyjaźń, jakich niewiele było w samotnym życiu Amundsena. W niedzielę, w schludnym parterowym domku oplecionym krzakami pnących róż, w domku, który Roaldowi do złudzenia przypominał rodzinny, młody kapitan poznał zacną fru Zapffe, pulchną, rumianą kobietę o wesołym spojrzeniu. — Miło mi powitać pana, mąż tyle opowiadał i nie tylko on. Pan kapitan pozwoli, moja siostrzenica Nora, bardzo nieśmiała, uprzedzam. I małomówna. — Znamy się chyba nie od dzisiaj z panną Norą. Roald mocno, po męsku, uścisnął dłoń smukłej pięknej dziewczyny. — To pani chyba codziennie w licznym gronie przesiaduje na balach tuż nad moim kutrem, prawda? — Pan mnie poznał? Twarz dziewczyny spłonęła rumieńcem po koniuszki jasnych włosów. Zmieszana opuściła oczy. — Wyśmiewacie się ze mnie, drwicie, udaję tylko, że nie słyszę — przekomarzał się z nią dalej. — Ja, nie, nigdy! — zaprzeczyła z oburzeniem i znów się zarumieniła, kiedy spojrzał na nią z wdzięcznością. — Gdzież, u diaska, zapodział się ten wasz kapitan Amundsen? Szukam go i szukam po całym porcie. Nie po to przejechałem te dwa tysiące kilometrów, żeby go nie zastać. Igłę w stogu siana łatwiej znaleźć niż tego dziwaka. Gdzież on jest? Naczelny redaktor łeb mi urwie, jeśli dziś jeszcze nie wyślę wywiadu dla mojej gazety! Młody człowiek biegał po całym Tromso, pieklił się, rzucał, wszystko nadaremnie! Skądże mógł się domyślić, że na pierwszą wieść o przyjeździe przedstawiciela stołecznej prasy Amundsen czym prędzej zaszyje się do swej kryjówki — magazynku w stoczni? Czuł nieprzepartą niechęć do gazet. Nie mógł zapomnieć, jak bezlitośnie wyszydzały trudne początki Fridtjofa Nansena. Nie znosił pytań dotyczących wyprawy, jakie mu już próbowali zadawać mieszkańcy Tromso, a cóż dopiero jakiś pismak z Kristianii! Postanowił milczeć, zamknąć się jak ślimak w skorupie, nie dać z siebie wyciągnąć ani słowa. Zapomniał jednak o uporze dziennikarzy. Nie zrażając się przeciwnościami, Olav Ramm, młody, energiczny człowiek, wywęszył wreszcie jego kryjówkę, wdrapał się po stromych jak trap schodkach i dopadł Amundsena w zarzuconej pakami izdebce, z której nie było ucieczki. Początek rozmowy zniechęciłby niejednego. — Wyprawa pana kapitana budzi coraz większe zainteresowanie, chciałbym usłyszeć coś sensacyjnego — dziennikarz wyciągnął ołówek i notes. Odpowiedziało mu milczenie. — W ciągu jakiego czasu zamierza pan dopłynąć do Los Angeles? — Dokąd? Może życzyłby pan sobie, żebym na dodatek opłynął wokół obie Ameryki, Północną i Południową? Chcę przedostać się Cieśniną Beringa na Ocean Spokojny. Tylko tyle. Nikomu się to jeszcze dotąd nie udało. Pięćdziesiąt osiem wypraw próbowało nadaremnie przez jakieś ostatnie trzysta lat. — Ile czasu na to trzeba, panie kapitanie? To dla mnie bardzo ważne, kiedy pan zamierza wrócić? — Nie mam pojęcia, w każdym razie nieprędko. — Jak to? — ołówek bezradnie zawisł w powietrzu. — Na to niemądre pytanie nie umiem dać odpowiedzi, tego nikt nie wie, może za cztery lata, może za pięć, może nigdy? Nie wiem — odburknął niegrzecznie Amundsen i znów zamilkł. „Co ja mu będę tłumaczyć? Ludzie małej wyobraźni nie są zdolni zrozumieć, że w tym właśnie tkwi niebywały urok wyprawy" — pomyślał. Dziennikarz wzruszył ramionami. — Ile zabiera pan żywności? — zapytał. — Dużo, jak najwięcej i nie tylko żywności, wszystkiego, od igły do wideł, tysiące, tysiące drobnych na pozór rzeczy, których brak może okazać się katastrofalny, o niczym nie wolno zapomnieć — wyrzucił z siebie jednym tchem. Podobny los spotkał następne pytania. Odpowiedzi brzmiały szorstko, żadna nie nadawała się na pierwszą stronę „Morgenbladet". Dziennikarz wciąż jednak nie dawał jeszcze za wygraną. — Skąd pan ma pieniądze? Czy ma pan ich dosyć? — rzucił wreszcie. Pytanie było celne, dotknęło najbardziej bolesnego punktu. — Zebrałem wszystko, co tylko mogłem. Wszędzie kołatałem, wszystko muszę brać na kredyt — wyrwało się Roaldowi, a chociaż z jego głosu przebijała gorycz, młody człowiek odetchnął z ulgą, zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie na stołku. — Jesteśmy w domu. Proponuję, żeby mi pan wszystko opowiedział, wytłumaczył szczerze, otwarcie, bez ogródek. Wiele spraw jest dla mnie samego niejasnych, przyznaję, kapitanie. Obiecuję napisać długi artykuł o pana zamiarach i trudnościach. Mam nadzieję, jestem prawie pewien, że niejeden z naszych czytelników zgłosi chęć pomocy. Nieraz już tak bywało. Sprawa, jak widzę, godna jest poparcia, zresztą niczym pan nie ryzykuje, czemu nie spróbować? Mnie pan wyświadczy przysługę, a kto wie, może i ja panu? Po wielogodzinnej rozmowie rozstali się jak starzy znajomi. Zaskoczenie Amundsena — gdyż w głębi duszy niewiele się spodziewał — nie miało granic, kiedy w kilka dni zaledwie po ukazaniu się długiego wywiadu trzech czytelników, kupców z Halden, ofiarowało mu na cele związane z wyprawą poważną kwotę trzydziestu tysięcy koron. „Nigdy nie należy z góry się uprzedzać, a taką miałem ochotę wyprawić za drzwi uprzykrzonego natręta — zapisał uszczęśliwiony w swym notatniku. — Pomoc zjawiła się w samą porę. Już jutro przyjdzie kilku cieśli. Robota od razu ruszy z miejsca." — Popatrz, jaki dziś wesoły, popatruje coraz w naszą stronę, ślepia mu się jarzą, ładne, trzeba przyznać — szeptały między sobą dziewczęta w jasnych sukniach, które jak stado mew obsiadły znów stertę bali. — Zakochał się chyba ten odludek? — Ale w której? Która go usidliła? Ingeborga, Margarett, Nora czy Beata? Przyznajcie się! Nie wiedziały biedaczki, że tej, której Roald poświęcił wszystkie swe myśli, nie było wśród najładniejszych panien z Tromso. Była piękna jak żadna, nazywała się „Gjoa". Tak nazwał ją w swych marzeniach, taki napis wymalował sam na rufie i dziobie przed opuszczeniem na wodę ukochanego kutra. Teraz wreszcie mógł być o niego spokojny, można by szpikować statek setkami noży i nigdzie nie natrafić na zbutwiałe deski. Do ofiarnej pomocy kupców z Halden przybył kredyt państwowy w granicach czterdziestu tysięcy koron w zamian za przyszłe wyniki naukowe wyprawy. Od tej chwili szybko zaczęła postępować przebudowa wnętrza. Wspominając wciąż jeszcze ze zgrozą ponury, ociekający wilgocią kubryk na „Belgice", Amundsen chciał jak najwygodniej urządzić niewielkie pomieszczenie dla załogi „Gjoi". Na rufie umieścił silnik, maleńki naftowy „Dan" o mocy zaledwie trzynastu i pół konia. Poza napędem śruby przez zmyślne a proste przekładnie, mógł on obracać wszystko, co tylko na statku nadawało się do obracania. W warsztatach pobliskiej stoczni przygotowano już dla Amundsena specjalne zbiorniki na naftę, o zaokrąglonych bokach, dopasowanych dokładnie do wygięcia burt statku, tak żeby nie pozostawić ani centymetra wolnego miejsca w ładowniach. W ten sam sposób kazał Roald wykonać niektóre drewniane skrzynie na żywność. — Ani jednego gwoździka, ani grama żelaza, pamiętajcie, moi drodzy — upominał ciągle majstra — to nie są zwyczajne skrzynie, zbudujemy z nich, w Arktyce, ściany pawilonu magnetycznego. Codzienna trasa Roalda w wyścigu z czasem prowadziła ze stoczni do warsztatów, z warsztatów na pocztę i znów do stoczni. Gdy tylko znalazł wolną chwilę, biegł do gościnnego domu aptekarza. Nie zastanawiał się, czemu nigdy już więcej nie spotkał tam Nory. Nie miał czasu o tym myśleć, wystarczyło, że widywał ją często w porcie czy na ulicy. Zaaferowany, z głową nabitą terminami dostaw, nie zapytywał się, czy to zwykły przypadek, że drogi ich krzyżują się tak często. Uważał, że tak być powinno, przywykł do jej obecności bardziej, niż sam się do tego przyznawał, do jej pośpiesznego, przelotnego uśmiechu, do gestu, jakim zwykła odsuwać z czoła jasny pukiel włosów, do ciepłego spojrzenia. Niczego mu nie narzucała, niczego nie wymagała, nie prosiła, żeby poświęcił jej więcej czasu. Wydawało się, że rozumie go bez słów. Sama mówiła niewiele, a jeżeli rzucała jakieś pytanie, to tylko o sprawy związane z „Gjoą", jakby rozumiała, wyczuwała, że to dla niego najważniejsze. Opowiadał z zapałem o swoich kłopotach, o troskach i marzeniach. Zwierzenia przynosiły mu ulgę. Nikt tak nie umiał słuchać jak Nora, był jej za to wdzięczny. Czasem, kiedy stawała przed nim zdyszana biegiem, zarumieniona, lub kiedy zasłuchana patrzyła na morze, myślał: „Jaka ona prześliczna!", ale przez głowę mu nawet nie przeszło, żeby jej o tym powiedzieć. Pewnego dnia opanowując drżenie głosu, odważyła się spytać: — Kiedy pan wróci do nas, panie kapitanie? — Nieprędko — mruknął niechętnie. I nachmurzony czekał wymówek. „Czyżby była taka sama jak Margarett? Czyżby i ona chciała mi nałożyć jakieś więzy?" — przebiegło mu przez myśl. Milczała. Spojrzał na nią badawczo, ale pośpiesznie odwróciła głowę i zaczęła mówić o czymś obojętnym. Po chwili nieznacznie przebiegła wzrokiem po jego twarzy, jakby w niej czegoś szukała, jakby spodziewała się czegoś. Roald milczał. Pożegnała się szybciej niż zwykle i odeszła. Wzruszył nieporadnie ramionami. Czuł, że mimo woli sprawił Norze przykrość. Oczekiwała od niego czegoś więcej, jakiegoś wyznania, zawiódł ją, nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji. „Przeklęty brak czasu wszystkiemu winien — usprawiedliwiał się sam przed sobą. — Muszę znaleźć jakąś odpowiednią chwilę, pomówić z Norą poważnie, wtajemniczyć w moje plany, powiedzieć, że po powrocie pragnąłbym, aby została moją żoną. A jeżeli nie wrócę, jeśli zginę? Musi zrozumieć, że dziś nie wolno mi jej niczym wiązać." — Panie kapitanie! Ten kupiec z Hammerfest już odjeżdża, grozi wstrzymaniem dalszych dostaw. Od godziny wszędzie pana szukam. Co mam robić? Tylko pan potrafi mu wytłumaczyć. Chodźmy! — Zadyszany pomocnik ciągnął go za rękę. I tak powtarzało się stale. — Nora, nie zawracaj sobie głowy tym mrukiem. — Sądzisz, że o tobie myśli? Jego obchodzi tylko ta łajba. Gdyby żyli twoi rodzice, wybiliby ci go szybko z głowy. Nie wystarczy, że ciotka Zapffe ci tłumaczy? — mówiły przyjaciółki, których uwagi nie uszła zmiana w zachowaniu dziewczyny. — Jak byś ty zresztą z nim wyglądała, pomyśl tylko. Ty wysoka, smukła, a on co? Szeroki w barach, ale duży nie wyrósł — nie ustępowała Beata. — Nie każdy musi być taką tyką chmielową jak twój Nils — odcinała się Nora. — Jakby chciał cię w parku pocałować w usta, toby musiał chyba ławeczkę podstawić — śmiała się bezlitośnie inna koleżanka. — Głupie jesteście! Wielkości nie mierzy się na centymetry — obraziła się na dobre Nora. — A Napoleon? Coś mi mówi, że Roald to także człowiek niezwykły, daleko zajdzie, przekonacie się! — Niewykluczone, ale ciebie po drodze nie zauważy, moja kochana — odcięła się jej najserdeczniejsza przyjaciółka Beata, która nie mogła darować młodemu Amundsenowi, że w ogóle nie zwraca na nią uwagi. I biedna Nora zamilkła. GDY WIERZYCIELE ŚPIĄ SPOKOJNIE POD PUCHOWYMI KOŁDRAMI Ciężkie chmury od wczesnego ranka gromadziły się nad Kristianią. Opadały coraz niżej, czarne i groźne, jakby swym ciężarem miały całe miasto wgnieść pod ziemię. O północy zaczęła się ulewa. Zimne strugi zalewały wymiecione z ludzi ulice i jak rzeka przetaczały się po opustoszałym porcie. Niewielka gromadka skulonych pod parasolami ludzi stała wytrwale przy trapie przerzuconym na pokład zawalonego pakami, niewielkiego kutra. Jeszcze jeden pospieszny uścisk dłoni, jeszcze jedna przyciszonym głosem wydana komenda, ostatnie spojrzenie. Niemal bezszelestnie, jak spiskowcy marynarze zrzucili cumy. Naprężyła się lina, ciągnięty przez holownik dziób oderwał się z pluskiem od kamiennego mola. Stojący na rufie z odkrytą głową mężczyzna westchnął z ulgą. — Udało się — powiedział półgłosem. — Teraz nikt mnie już nie zatrzyma! Kilku marynarzy strzepując wodę z rybackich płaszczy schroniło się co prędzej pod pokład. Przy sterze pozostał tylko Amundsen, wpatrzony w ledwie widoczne światła pozycyjne holownika. „Jak przestępca, jak złodziej uciekam z kraju" — odganiał od siebie gorzką myśl. Powracała natrętnie jak uprzykrzona mucha. Nie żałował trudu, żeby zdobyć potrzebne dla swej wyprawy pieniądze, znosił niezliczone przykrości, ale niewiele brakowało, by cały plan spalił w ostatniej chwili na panewce: zabrakło pieniędzy. Trzeba było raz jeszcze próbować upokarzającej żebraniny u przedsiębiorców, kupców, bankierów. Znał już na pamięć ich piękne, przestronne gabinety wysłane puszystymi kobiercami, głuszącymi odgłos kroków. „Za jeden taki dywanik mógłbym nie czekając wyruszyć w drogę!" — myślał zawistnie. I te spasione brzuchy, na których trzęsły się złote breloki, i te syte, zadowolone gęby z podwójnymi podbródkami, i te pulchne wargi niedbale ssące hawańskie cygara. Słowa, które padały z ust możnych tego świata, miały smak piołunu. — Wolne żarty, drogi kapitanie, pomówmy wreszcie poważnie. Cóż mi z tego przyjdzie, że jakaś głupia skalista wysepka w archipelagu kanadyjskim, gdzieś na samym końcu świata, będzie nosić moje imię? Cóż ja z tego będę miał? Ile mi to przyniesie dochodu? Rzecz jasna, nic, sam to wiem. Proszę wybaczyć, ale doprawdy nie mam czasu. Na te pieniądze, które pan tak lekkomyślnie chce garściami wyrzucać za okno, ja muszę ciężko pracować. Przykro mi doprawdy tłumaczyć, żąda pan jednak rzeczy niemożliwych, kapitanie, ja w pana wieku... — — To są ogromne sumy, a jakąż gwarancję będziemy mieć ja i moi wspólnicy, że pan tam dopłynie? Proszę mnie źle nie rozumieć, to nie brak zaufania, chętnie jakimiś drobnymi kwotami popieramy różne pożyteczne imprezy, kilka razy ofiarowywaliśmy datki na zakup chustek do nosa dla Murzynów z Zanzibaru czy na zeszyty dla szkoły misyjnej w Nowej Gwinei. Jak pan widzi, nie żałujemy, ale zdaje pan chyba sobie sprawę... W interesach trzeba myśleć rozsądnie, ważyć „za" i „przeciw". Jeśli się panu nie powiedzie, kto zwróci wyłożone pieniądze?... Byli także i tacy, co nie wysłuchując nawet prośby do końca, mniej lub bardziej uprzejmie wskazywali drzwi, wymawiając się brakiem czasu. Przygotowania do wyprawy — mimo nadludzkich wysiłków, żeby obniżyć koszty, zakupywać tylko rzeczy niezbędne, rezygnując z wielu innych — niczym worek bez dna pochłaniały olbrzymie kwoty. Nie wystarczyła pożyczka wiernego aptekarza Zapffe, Antoniusa, Gustawa i Leona ani ciotki Olavy Amundsen, która, wierna pamięci kapitana Jensa, oddała, co tylko miała. Wszystkiego było za mało. W ostatniej chwili ci, co udzielili Amundsenowi kredytów na zakup żywności, wpadli w panikę po przeczytaniu jakiegoś artykuliku, w którym żądny sensacji dziennikarz zapytywał, czy potrzebne są Norwegii, nowe szkielety na pustyniach lodowych" wyśmiewał przy tym „nędzną łajbę »Gjoa«" i lekkomyślnego dowódcę, który chciał na niej dokonać tego, co nie udawało się wytrawnym polarnikom na wielkich, wspaniale wyposażonych statkach. — Daję panu dwudziestoczterogodzinny termin na zwrot pożyczki — syczał jeszcze w uszach Amundsena nabrzmiały złością głos zaniepokojonego dostawcy. — Dwadzieścia cztery godziny, ani chwili dłużej! Jeśli rachunki nie będą uregulowane co do grosza, zwrócę się do sądu o sprawiedliwość, nałożę sekwestr na kuter. Amundsen zdawał sobie sprawę, że i sto dni zwłoki nic by mu nie pomogło. I tak nie zdołałby zebrać tych głupich kilku tysięcy koron. Czyżby marzenia tylu lat, wyrzeczenia i trud ostatnich miesięcy miały pójść na marne teraz, kiedy wreszcie zgromadził na pokładzie swego statku wszystko, co potrzebne do wyprawy? Kiedy wynalazł tych sześciu chętnych, co zgodzili się z nim płynąć w nieznane? Wyjście było, szaleńcze może, ale jedyne — uciec. Uciec nocą, kiedy wierzyciele chrapać będą spokojnie pod puchowymi kołdrami. Amundsen czuł ciepło wokół serca na myśl, że wśród paru wtajemniczonych osób znaleźli się Fridtjof i Ewa. To jej biała chusteczka, powiewająca w ulewie, była ostatnim sygnałem z opuszczonej ukradkiem Kristianii. Parę lat upłynęło, nim dowiedział się, że wierzyciele tej nocy i następnych mogli spać spokojnie i nie zmartwili się zbytnio nagłym zniknięciem „Gjoi". Chcąc swemu młodemu przyjacielowi zaoszczędzić przykrości, Fridtjof Nansen poręczył za Amundsena, nic mu o tym nie mówiąc. Wczesnym rankiem „Gjoa" zatrzymała się na krótki postój. Z kazamat fortecy Horten z pomocą żołnierzy załoga wniosła na pokład dwieście kilogramów piroksyliny, która mogła się przydać w walce z lodem. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, kiedy z holownika zabuczała syrena — sygnał oddania holu. Gruba, ciężka lina z pluskiem obsunęła się do wody. Ostatnia więź z krajem została zerwana... Oswobodzona „Gjoa" na rozpostartych żaglach, jak samotna mewa na skrzydłach, wypłynęła na morze. Raz jeszcze Roald spojrzał za siebie. Tuż nad horyzontem majaczyły mgliste zarysy wysepek Hvaler, skąd wywodził się ród Amundsenów. Coraz dalej uciekały brzegi, siniały już tylko ciemnym pasmem, nikły, jakby pochłaniało je morze. Z uwagą wsłuchiwał się przez chwilę w monotonne dudnienie silniczka, jak lekarz w rytm serca pacjenta. Równomierny, czysty dźwięk działał uspokajająco. „...Jak cudownie! Żadnych zmartwień ani natrętnych wierzycieli, ani nudziarzy z ich głupimi przepowiedniami, z drwinkami pełnymi podejrzeń — notował uszczęśliwiony w dzienniku podróży. — Sami na kutrze! Siedmiu wesołych, uszczęśliwionych ludzi. Pełni nadziei i wiary płyniemy w nieznane. Ten świat, który tak długo wydawał mi się mroczny i ponury, teraz dopiero zajaśniał pełnią blasku, świeżości i uroku!" — Lód przed nami, lód! — wrzasnął któregoś dnia wachtowy z bocianiego gniazda, a krzyk jego wzbudził taki entuzjazm, jakby zagubieni od miesiący wśród fal oceanu żeglarze usłyszeli .naraz: „Ziemia na horyzoncie!" W milczeniu patrzył Roald na jaśniejącą w dali błękitną kopułę lodową Grenlandii, pociętą ciemnymi liniami. — Dobry z ciebie nawigator, Gotfred — poklepał po ramieniu swego zastępcę, porucznika. — Lepiej nie mogłeś nas wyprowadzić. — A ja, a my? — upominali się obaj sternicy, ciężki, masywny Anton Lund i nie mniej pokaźny Helmer Hanssen. — Razem przecież braliśmy co dzień w południe namiar słońca... — Słowa ich zagłuszyło ujadanie psów. — Słyszysz? Moi podopieczni też się domagają uznania! — zaśmiał się hałaśliwie Peter Ristvedt, umorusany po białka oczu, jak przystało na pierwszego mechanika. — Kiedy Anton i Helmer gapili się na słońce i gwiazdy, kiedy brali odczyty sekstansów, klnę się na brodę proroka, że co jakiś czas zerkali na moje psy, uważając, w którą stronę obracają pyski. One już dawno węchem, bez żadnych instrumentów, poczuły swoją ojczyznę. — Peter ma rację, nieraz sam podobne rzeczy widywałem — zawtórował szefowi głębokim basem Juell Viik, drugi mechanik. Nastrój na „Gjoi" panował pogodny. Nie było sztywnego podziału na załogę pokładową i maszynową, na oficerów i marynarzy; krto tyliko mógł, chętnie, bez napomnień, bez rozkazów przykładał się do pracy. „Każdy jest u nas kapitanem, a wszyscy uczestnikami wyprawy" — lubił powtarzać Amundsen, dumny, że dyscyplina panująca na „Gjoi" wynikała z wzajemnego szacunku i uznania. Od chwili wpłynięcia na Morze Grenlandzkie Henrik Lindstrom, jedyny członek załogi, który był już na tych wodach ze Sverdrupem na „Framie", stał się jeszcze bardziej ważny, niż zazwyczaj bywa kok wyprawy polarnej. Gdy tylko zawinęli do Godhavn, ażeby zabrać na pokład psy, sanie, kajaki i dwadzieścia beczek paliwa, od razu nawiązał rozmowę z Eskimosami i powrócił na statek z wielkim naręczem świeżych łososi. — Ileś zapłacił? — zaniepokoił się Amundsen w obawie o zbędną rozrzutność. — Niedużo, targowałem się, za jednego łososia chcieli trzy, dałem im po dwie. — Korony? — przeraził się dowódca. — Skądże znowu, te słodkie bułki, co to nam ofiarowała przed odjazdem cukiernia Jorgensena, trochę czerstwe, trochę spleśniałe, ale oni za takimi właśnie przepadają, dobrze pamiętam. Obiad wam zrobię, palce lizać, zobaczycie! — Zuch z ciebie, dobrze, że mówisz po eskimosku, to się nam jeszcze przyda — ucieszył się dowódca. Przyjazny wiatr dął w żagiel, silniczek dudnił wciąż energicznie, ale beztroska pierwszych tygodni nie trwała długo. Po opuszczeniu Godhavn kuter wpadł niespodziewanie na płaską, wadliwie naniesioną na mapę skałę, z daleka do złudzenia przypominającą grzbiet wieloryba. Mało brakowało, a byłoby po „Gjoi". Cieszące się niedobrą zasłużoną w ciągu wieków opinią Morze Baffina i Zatoka Melville'a przyjęły wyprawę spokojną jak tafla jeziora, wolną od lodu wodą. Amundsen jednak nie ufał pozorom, zbyt wiele złego naczytał się w dzieciństwie o tych obszarach. „Trzeba jak najszybciej przeskoczyć dalej, ta cisza nie może trwać wiecznie!" — pomyślał i ku zdumieniu całej załogi zakomenderował: — Stawiać żagle! Pełnym wiatrem! Uruchomić silnik! Kurs Przylądek York! Najbliższe godziny pokazały, że dobrze znał obyczaje tych zdradliwych wód. Niespodziewanie morze spieniło się i pobielało od niespokojnie tańczących na falach odłamów lodu. Siedem dni i siedem nocy trwała zacięta walka statku z krą i groźniejszym od kry, siwym kożuchem mgły; ósmego dnia wiatr ucichł, a niebo zajaśniało najczystszym błękitem. W Zatoce Dalrymphe Roch wielorybnicy szkoccy obiecali Amundsenowi zostawić żywność i paliwo dla „Gjoi". Czy aby nie zawiedli? Trzeba było przecież uzupełnić zużyte zapasy. Dowódca radośnie powitał na pokładzie kilku Eskimosów, którzy wypłynęli mu naprzeciw w kajakach. — Lindstrom, zapytaj ich, czy Szkoci zostawili coś dla nas... — Nie potrafię! — Nie wykręcaj się, mówisz przecież po eskimosku, sam słyszałem. — Ja? Ja gadałem do tamtych po norwesku, a oni do mnie po swojemu, zrozumieliśmy się jakoś, ale tam chodziło o łososie, a tutaj... — Gadaj z tymi, jak chcesz, na migi, byle prędzej — zniecierpliwił się dowódca. Szkoci nie zawiedli. Ogromne skrzynie, po sto osiemdziesiąt kilogramów wagi każda, czekały ułożone równo na brzegu. Cała osada eskimoska pospieszyła na pomoc Norwegom: myśliwi, kobiety, starcy, dzieci. Tam gdzie europejski robotnik kląłby, stękał i wyrzekał, eskimoska brać uwijała się szybko, zręcznie, żartując i śmiejąc się beztrosko. Po załadowaniu stu pięciu ciężkich skrzyń i beczek kuter osiadł głęboko w morzu i przypominali teraz raczej olbrzymi wóz meblowy niż statek, który miał płynąć nieprzetartym przez człowieka, groźnym szlakiem Dalekiej Północy. Po paru dniach uciążliwej żeglugi nie bez obawy Amundsen skierował „Gjoę" do słynnej Cieśniny Lancaster, grobowca Franklinowskiej wyprawy. Jak daleko wzrok sięgał, fale dźwigały na burych grzbietach wielkie, białe bloki kry. Tu, na tym pustkowiu przed sześćdziesięciu z górą łaty po raz ostatni w życiu zimował bohater dzieciństwa Roalda, nieulękniony i lekkomyślny sir John Franklin, którego tragiczne dzieje wypełniały wiele kart w kronikach Dalekiej Północy. Czy marząc o polarnych wyprawach młody Amundsen mógł się spodziewać, że kiedyś na własne oczy ujrzy złowrogie wybrzeża, że sam będzie płynąć tymi wodami, które pochłonęły już tyle ofiar? Wyspa Beechey, słynne cmentarzysko ludzi i statków, ponura była i martwa. „...Wydaje się, że dziś jeszcze wisi nad nią śmierć" — zanotował. Wspomnienia bezsennych nocy, spędzonych nad dziennikami podróży polarników angielskich, cisnęły mu się do głowy. JEGO GŁOS JAK DZWON ALARMOWY BIŁ NA TRWOGĘ — Czy nie czas by już pomyśleć o wypoczynku? — nie bez cienia zazdrości pytał serdeczny druh Franklina i zarazem jego rówieśnik, sekretarz admiralicji John Barrow. — Odpocznę w grobie. Nie jestem wcale taki znów stary, nie przesadzaj, mam lat zaledwie... — Sześćdziesiąt — odpowiedział mu z westchnieniem Barrow. — Skądże znowu? Zaledwie pięćdziesiąt dziewięć, nie dodawaj! — obruszył się siwowłosy marynarz. Mimo ciężkich doświadczeń był tak samo pełen wiary w swe siły jak wtenczas, kiedy raz i drugi mało życiem nie przypłacił słynnych wypraw arktycznych w dorzeczu Rzeki Miedzianej. Siedem ostatnich lat, które spędził spokojnie w Tasmanii jako gubernator, nie przyćmiło w nim tęsknoty za polarnymi morzami. Poznał je lepiej niż ktokolwiek inny i nieraz w snach powracały do niego niezapomniane obrazy majestatycznych gór lodowych, sunących na spotkanie statku. Entuzjazm, z jakim Anglia powitała wracające od brzegów Szóstego Kontynentu statki „Erebus" i „Terror", obudził we Franklinie uśpione dawno marzenia. Czyż wspaniałe osiągnięcia w Antarktyce nie powinny zachęcić Anglii do podjęcia wypraw polarnych na przeciwległym krańcu Ziemi, w Arktyce? — zapytywał wszystkich dookoła. Tajemnicze Przejście Północno-Zachodnie było wciąż nie zdobyte. Czemuż tam nie sięgniemy po palmę pierwszeństwa? Któż lepiej na świecie niż ja zna północne wybrzeża Ameryki i labirynt wysepek archipelagu kanadyjskiego? Na cóż czeka nasza admiralicja? Po długich namysłach sztab uczonych i admirałów zdecydował się wysłać wyprawę na podbój przejścia z oceanu na ocean, z Atlantyku na Pacyfik, i dowództwo jej powierzyć Franklinowi. Na wieść o tej decyzji tłumy najlepszych marynarzy zaczęły oblegać gmach admiralicji. Ci, co służyli kiedyś pod rozkazami Johna Frankłina, uwielbiali swego dowódcę i ufali mu bezgranicznie. Stary polarnik nie posiadał się z radości. — Odmowa zabiłaby chyba Johna na miejscu — oświadczyła zrezygnowana i pełna poświęcenia lady Franklin. — Odmłodniał przynajmniej o dziesięć lat — stwierdzili nie bez zazdrości przyjaciele i znajomi. A zazdrościć było czego! Rzadko kiedy wyprawy były tak starannie przygotowane i wyposażone. Stu trzydziestu czterech doborowych oficerów i marynarzy — kwiat żeglarskiej braci — przejętych swą misją i pełnych zapału. Zapasy różnorodnej żywności na przeciąg czterech lat, porcelanowe serwisy, srebrna zastawa stołowa, kryształowe kubki, zamiast zwykłych cynowych, dopełniały obrazu tej uprzywilejowanej, luksusowej ekspedycji. — Chcemy wygodnie i radośnie spędzać czas, nim powrócimy do kraju jako zwycięzcy — tłumaczył wszystkim Franklin. Instrukcja admiralicji ściśle wytyczyła trasę: — wzdłuż cieśnin Baffina i Lancastera. Wyspy Melville'a, wybrzeży Alaski, potem do Cieśniny Beringa, a stamtąd na Ocean Spokojny. Powrót z Pacyfiku do kraju przez Hawaje. W połowie maja 1845 roku statki „Erebus" i „Terror" wypłynęły z Anglii. — Nie niepokójcie się o nas! Jeśliby nawet przyszło zimować przymusowo parę lat, nic nam się złego nie przydarzy — zapewniał ufny w swą szczęśliwą gwiazdę John Franklin napotykane po drodze na Morzu Baffina załogi statków. — Żywności mamy w bród. I na pięć lat nam wystarczy. Minął rok. Lady Franklin oczekiwała spokojnie. I tak wiedziała, że przed upływem dwu lat nie może spodziewać się żadnej wiadomości od męża. Biegły miesiące za miesiącami, minęło ich pięćdziesiąt cztery. Pamiętając, jaki los zgotowała Arktyka jego wyprawie na statku „Victory", kapitan John Ross zaalarmował wreszcie admiralicję. — Trzeba spieszyć z pomocą Franklinowi. Warn tu dobrze, siedzicie wygodnie przy biurkach, nie zdajecie sobie sprawy, co mogą przeżywać tamci wśród lodów. Wiem, znam, sam ledwie uszedłem z życiem, żądam, aby... Z początku słuchano go niechętnie. Kłopoty, koszty... któż zresztą lepiej da sobie radę w tych arktycznych pustkowiach, jak nie sir John; zna je niemal jak własną kieszeń. Dokąd skierować ekspedycję ratowniczą? Dopiero teraz spostrzeżono, że w zamęcie entuzjastycznych przygotowań nikt nie pomyślał o najważniejszym, o ustaleniu miejsc, w których Franklin powinien był zostawić kolejne notatki, gdzie dotarł oraz dokąd stamtąd zmierza, jaką obrał dalszą trasę. A jeżeli „Erebus" i „Terror" uwięzły gdzieś w lodzie i załogi musiały schronić się na wybrzeżach — gdzie ich szukać? Nad biurkami zarzuconymi wielkimi stosami map i papierów długie godziny spędzał sztab specjalistów admiralicji. Radzili, sprzeczali się, kręcili na wszystkie strony olbrzymim globusem, szeleścili sztywnymi stronicami atlasów, wytyczali najdogodniejsze ich zdaniem trasy obliczali przypuszczalne koszty. I chwytali się za głowy, rozkładając bezradnie ręce. A czas upływał. John Ross wciąż nie dawał za wygraną. — Jeśli nie macie dowódcy, sam stanę na czele wyprawy ratowniczej! — unosił się zapominając o swych siedemdziesięciu ośmiu latach. Chodził po urzędach, apelował do sumienia lordów i admirałów, pisywał gorące artykuły w prasie i wreszcie dopiął swego. Opinia publiczna przyłączyła się do tego głosu, jak dzwon alarmowy bijącego uparcie na trwogę. Pragnąc przyjść Franklinowi z pomocą, John Barrow użył wreszcie najlepszego sposobu. W starannie przygotowanym przemówieniu zwrócił uwagę admiralicji na ogromne korzyści, jakie osiągnąć może Anglia wysyłając ekspedycję ratowniczą. Może wyprawa, która pośpieszy na pomoc zaginionym bez wieści statkom, dokona odkrycia Przejścia Północno-Zachodniego, czego właśnie oczekiwano od Franklina? Daleka podróż na nieznane obszary Arktyki z pewnością przyniesie bogate żniwo odkryć. Morza polarne są zresztą najlepszą szkołą charakteru. Ciężkie warunki pracy, konieczność stawiania czoła niebezpieczeństwu wychowują znakomitych ludzi, a tacy właśnie marynarce angielskiej są potrzebni. Przemówienie sir Barrowa znalazło w końcu oddźwięk w admiralicji. Jedna po drugiej zaczęły wyruszać do Arktyki ekspedycje ratownicze. Pozostawiały składy żywności, znakowały trasy jaskrawymi napisami. Wszystko na próżno. Wysiłki wyprawy pod wodzą Rossa spełzły także na niczym. Daremnie kazał chwytać żywcem w sidła setki lisów polarnych, zakładać im na szyje metalowe obroże, na których wyryte były wskazówki dla zaginionych. Daremnie puszczał z wiatrem tysiące baloników, które pękając wysoko w powietrzu, rozsypywały po śnieżnych pustkowiach ulotki przeznaczone dla uczestników ekspedycji Franklina. Wczesna zima zmusiła Rossa do powrotu, chcąc nie chcąc musiał uznać się za pokonanego. ... Pięć lat także wytrzymamy! — oświadczył wprawdzie butnie dowódca, czy nie była to jednak czcza przechwałka? Może zbytnio zawierzył własnemu doświadczeniu? A jeżeli udało mu się przedrzeć do bieguna północnego i tam oczekiwał pomocy? Poruszona białą tragedią opinia publiczna tak długo domagała się wszczęcia nowej akcji ratowniczej, że w 1849 roku admiralicja ogłosiła olbrzymią na owe czasy nagrodę w wysokości dwudziestu tysięcy funtów szterlingów dla tych, co odnajdą zaginionych. Lady Franklin poświęcając cały swój majątek zakupiła statek i ofiarowała od siebie drugą nagrodę. Słabnący zapał zniechęconych niepowodzeniami znów przybrał na sile. W ciągu jednego tylko roku 1850 szesnaście ekspedycji, cała armada wypłynęła na północne morze. Dwanaście statków skierowało się śladami Franklina, na Atlantyk, inne płynęły mu naprzeciw przez Cieśninę Beringa od strony Oceanu Spokojnego. Nikt już nie łudził się nadzieją odnalezienia żywych uczestników wyprawy. Szukano raczej przyczyn tragedii, jaka rozegrała się wśród lodów, ale i te trudno było odgadnąć z nielicznych śladów, na które natrafiały ekspedycje ratownicze. Tu szczątki pogruchotanego naporem lodów statku „Terror", tam zwłoki kilku ludzi pod śniegiem. Na wyspie Beechey kapitan wielorybnika pierwszy odkrył ślady zimowania — resztki namiotu, trzy groby — ale ani jednego słowa. W kilka lat później dopiero na Ziemi Króla Williama, marynarze odnaleźli dziwny kopiec z kamieni scementowanych mrozem, a w środku niewielką skrzynkę. Ostrożnie, jak największą świętość wyjęli z dna arkusz czerpanego papieru z wytłoczonym nadrukiem admiralicji. U dołu podpis „John Franklin, maj, rok 1847". Pierwszy pisany dokument dziesięć lat przeleżał ukryty pod lodem. Łamiącym się ze wzruszenia głosem oficer odczytał: „... zima na wyspie Beechey upłynęła nam szczęśliwie. Wszyscy zdrowi, pełni sił i zapału... wiosną wyruszamy dalej..." U dołu pożółkłego arkusza inną ręką skreślona notatka: „... Sir John Franklin zmarł w dniu 11 czerwca 1847 r. poza tym straciliśmy dziewięciu oficerów i piętnastu członków załogi". W rok później innym charakterem pisma ktoś dopisał: „Jutro, 28 kwietnia 1848 r. wyruszamy w kierunku Rzeki Wielkiej Ryby..." Zapytywani przez uczestników ekspedycji ratowniczej Eskimosi z wybrzeży kanadyjskich przypominali sobie kilkudziesięciu białych ludzi. Wynędzniali, brnęli po śniegu, widać było, że gonili resztkami sił. W jakiś czas później na innych szlakach odnajdywano zamarznięte zwłoki. Na pytanie, czemu nie dopomogli wędrowcom, Eskimosi wzruszali tylko ramionami. — Jakże można było wykarmić tylu ludzi? — odpowiadali. — Każdy poluje dla siebie i swoich. Zresztą na ich twarzach i tak wypisana była śmierć, a na to — mówili — nie ma ratunku. Co było powodem, że Franklin wraz z częścią załogi powziął decyzję opuszczenia statków i marszu po lodzie? Zbyt ciężkie musieli ciągnąć bagaże, bo jak wskazywały ślady, pozostawiali je częściowo po drodze. Brali ze sobą wszystko, obok niektórych szkieletów jak na pośmiewisko poniewierały się resztki srebrnej zastawy, a przecież niepewni jutra, powinni byli ograniczyć się wyłącznie do zabrania żywności. Część puszek z konserwami mięsnymi napełniona była żwirem. Karygodna pomyłka, złośliwość granicząca ze zbrodnią czy po prostu nieuczciwość dostawcy? A może Anglicy padli ofiarą jakiejś zarazy i uciekali przed nią w popłochu? Nie głód był z pewnością powodem śmierci wielu, bo przy niektórych zwłokach znajdowano żywność i tytoń, przy innych broń oraz amunicję. Czemuż nie polowali? Czemu nie szli wszyscy razem, jakby w obliczu śmierci dzieliły ich jakieś niesnaski czy zwady? Na te pytanie czas nie przyniósł odpowiedzi. Jeszcze jedna biała zagadka Arktyki. ŁATWIEJ CHYBA PRZEZ UCHO IGIELNE... „... Cały dzień płynąc w głąb Cieśniny Barrow, starałem się zachować spokój, w głębi duszy jednak nurtował mnie lęk. Nie kończącym się szeregiem wychodziły mi na spotkanie zastępy lodowych gór ogromnych jak wyspy. Może zbyt wiele naczytałem się o nich złego?" Obawy Amundsena okazały się płonne. Zapora icebergów skończyła się wkrótce. Lód był miejscami pokruszony, gdzie indziej pokryty siecią szerokich wodnych kanałów, którymi kuter mógł się łatwo prześliznąć. Kil „Gjoi" wchodził teraz na dziewicze wody. Nigdy dotąd w dziejach Arktyki nie płynął nimi żaden statek, nie widział ich żaden człowiek. Ze względu na bliskość bieguna magnetycznego igła kompasu zawodziła, Amundsen musiał więc żeglować według słońca i gwiazd, jak Wikingowie za pradawnych czasów. Gdy tylko przycichał wiatr i opadały żagle, maszynista Viik zabierał się do silnika, który zaczynał grzechotać pracowicie, bez chwili wytchnienia, jakby przecząc tym, co nie szczędzili mu drwin w Tromso. Czasem zakrztusił się, czasem zasapał, ale wtedy spieszyli na pomoc mechanicy i znów Amundsen mógł z przyjemnością wsłuchiwać się, w regularne dudnienie poczciwego Dana. Silny, wstrząs — zderzenie kila ze skałą — w mgnieniu oka postawił wszystkich na nogi. Przeraźliwy jazgot puste wypełnił powietrze, wyły jeden przez drugiego, czuły śmierć. „Gjoa" weszła na mieliznę. Amundsen wypadł na pokład nie ubrany — skończył właśnie notatki i spokojnie szykował się da snu. Mocny podmuch napiął płótna jak skórę na bębnie, targnął raz i drugi. Zadudniły ciężko skrzynie, potężny przetoczył się przez pokład od dzioba po rufie. Uwolniona z zasadzki „Gjoa" lekko jak ptak spłynęła na wodę. Nim ochłonął z wrażenia, powietrze rozdarł krzyk: — Fosu! Fsuft się!. Z otwartgo łuku maszynowni w kłębach dymu biły pod niebo płomienne języki. — Wada! — wrzasnął i zamarł z przerażenia, widząc, że Bgslwćlt rzucił się wprost w ogień. Po chwili osmolony, ciągnął już za sobą nieprzytomnego. Yiika. Mocnym strumieniem wody Amundsea ugasić tlące się na nich ubrania. — Zalać maszynownię! — krzyczał. Ktoś; już ciągnął płótno żaglowe, ktoś inny narzucił je na ziejący otwór i przywalił jeszcze skrzynią, żeby odciąć dopływ powietrza. Reszta rzuciła się do pompy. W dół! W górę, w dół! — kiwali się monotonnie, patrząc, jak woda chluszcze wielkim strumieniem „Nagrzane zbiorniki z naftą mogą lada moment wybuchnąć; i zamienić, statek w wulkan ognia, a wtedy nieć!" — przemknęła dowódcy przez głowę rozpaczliwa myśl. Cóż jednak miał począć? Brezent pokrywający luk przestał wreszcie dymić, ludzie, z trudem łapiąc oddech, nie odstępowali jednak pompy, maszynownia tonęła pod wodą. Jeden rzut oka następnego ranka pozwolił Amundsenowi zrozumieć, komu on i cała załoga zawdzięczają życie. Na parę godzin przed pożarem maszynista Viik zameldował, że jeden z pięciuset litrowych zbiorników nafty przecieka. — Przepompuj paliwo do drugiego — rzucił Amundsen i powrócił do swoich obliczeń. Pracowity, sumienny Viik znany był z tego, że nigdy nie odkładał żadnej roboty „na później", tak też zrobił i teraz. Podczas pożaru kran urwał się w zepsutym zbiorniku. Gdyby był pełen, pięćset litrów paliwa wyciekłoby na podłogę maszynowni. Czy może być coś lepszego do podsycenia ognia? Jedna chwila — i „Gjoa" spłonęłaby jak fajerwerk. „... Dobrych towarzyszy sobie dobrałem, nie ma co mówić. Z takimi jak oni można patrzeć spokojnie w przyszłość" — zanotował Amundsen, ale spokoju na „Gjoi" nie było. Przeładowany, głęboko osiadły w wodzie kuter raz po raz ocierał się o skaliste mielizny. Któregoś ranka, popychany mocną zachodnią bryzą, mknął pod wszystkimi żaglami. Amundsen przy sterze pilnie wpatrywał się w lekko rozkołysane morze, które wydawało się spokojne jak jezioro; raptem wyczuł, że przez kadłub przebiegło delikatne, ledwie wyczuwalne drżenie. — Do licha, zawadziłem znowu kilem o skałę — zdążył mruknąć, zachwiał się i wparł mocno nogi w deski, z trudem utrzymując równowagę. „Gjoa" skoczyła do przodu. Położył gwałtownie ster na burtę, żeby jak najdalej obejść podejrzane miejsce. Za późno. Nowy, potężny wstrząs — kuter zadrżał od topów masztów po kil i znieruchomiał. Śpiący spokojnie w kojach ludzie w oka mgnieniu znaleźli się na podłodze. Oszołomieni wyskoczyli na pokład; Amundsen był już w bocianim gnieździe. Tuż pod powierzchnią wody zobaczył brunatno czarne, skłębione pasma raf. Jak chwytliwe macki mątwy-olbrzyma rozpościerały się we wszystkie strony, szczerzyły ostre niby kły szpikulce, plując z sykiem płachtami piany, zdradliwe, przerażające. Zawrócić? Stąd już nie było odwrotu. Jedyny ratunek to płynąć naprzód, ale jak zejść z rafy? — Pemikao dla psów za burtę! — wrzasnął Amundsen. Rozkaz wykonano błyskawicznie. Ludzie znali dowódcę, wiedzieli, że jego decyzje, na pozór szaleńcze, są przemyślane, nawet jeśli je podejmował w ciągu ułamka sekundy. Dwadzieścia pięć ciężkich skrzyń runęło za burtę. Fala zamknęła się nad nimi, jakby morze przyjęło ofiarę, ale kuter ani drgnął, tkwił nadal mocno w skale, niczym dobry jeździec w siodle. Pozostawało tylko czekać. Pod wieczór rozpoczął się odpływ, morze ucichło. Woda opadła o pół metra, odsłaniając głęboko burty. Amundsen nie schodził z pokładu. O północy zawiała wschodnia bryza, skłębiła nad statkiem chmury. Morze rozkołysało się znów, kil coraz mocniej walił o skały, jakby jakaś gniewna dłoń potrząsała „Gjoą", igrała z nią jak kot z myszą. — Rzucić kotwicę! Jak najdalej do przodu! — Rozwinąć żagle! — Silnik trzymać w pogotowiu! Z ciężkich, niskich chmur lunęło deszczem, olinowaniem szarpnął sztormowy podmuch. Fala przetaczała się za falą przez cały pokład, zatapiała ludzi i psy w kłębach piany. — Stawiać żagle! Pełnym wiatrem! — Uruchomić silnik! Kręcić windę kotwiczną! — przekrzykiwał wycie wiatru Amundsen. Przerzucana ze skały na skałę „Gjoa" — kołysząc się ciężko, w podrygach, jak chory wieloryb — sunęła do przodu, zalewana wciąż błyskającą białymi grzywami falą. Podskakiwała grzmocąc raz po raz całym ciężarem o podwodne zapory, jak sanie na lodowych strugach. Na wzburzone, skotłowane morze wypłynęły deski falszkilu. Czyżby nadchodziły ostatnie chwile? — Przygotować szalupy! — Załadować żywność! Broń! Śpiwory! — Kapitanie! Spróbujmy jeszcze odciążyć! — sternik nie chciał się poddać. Jego okrzyk podziałał na Amundsena Jak smagnięcie biczem. Odciążyć? Wyrzucić żywność? Brak żywności to śmierć... Wahanie trwało jednak krótko, ułamek sekundy. — Wszystkie skrzynie do wody! — jego głos zabrzmiał ochryple. I dwustukilogramowe ciężary, podważane przez dwóch ludzi, lekko jak snopy siana zaczęły wylatywać z pokładu za burtę. Nowy wstrząs, od którego zakołysał się świat cały; jeden, drugi, trzeci. Dźwignięta jakąś spiętrzoną falą, wyszarpnięta z uwięzi „Gjoa" spłynęła spokojnie na wodę. Amundsen nie zdążył odetchnąć, gdy powietrze rozdarł rozpaczliwy krzyk Hanssfens: — Ster nie działa! Nim Roald dobiegł do ruty, następny wstrząs targnął kutrem. — Działa! Pomogło! — darł się Hanssen. „...Nie wierzę w cuda, nigdy w nie nie wierzyłem — opowiadał później Amundsen — ale to, co się stało, można chyba tylko cudem nazwać. Wśród mielizn, raf podwodnych, podczas sztormu i na dodatek bez steru los nasz byłby przesądzony. Widać jednak na krawędziach i weszły z powrotem na miejsce, kiedy w rufę uderzyła silniejsza siła. Gdyby bolce przesunęły się choćby o parę milimetrów dalej, nasz ster wylądowałby na dnie. A my..." Burza powoli zamierała. — Kapitanie, a może by tak rzucić kotwicę i odsapnąć trochę? — zaproponował nieśmiało Hanssen. — Zaraz wam coś naprędce przygotuję ciepłego. — Masz rację, zapracowaliśmy na chwile spoczynku — zgodził się Roald. — Rzucić dwie cienkie, ostrożność nigdy nie zawadzi! — zarządził. W parę chwil później nowy alarm. — Wiatr zmienił kierunek! Spycha nas na brzeg! — krzyczał wachtowy. — Ster na burtę! Wszyscy na pokład! — odpowiedział rozkazem Amundsen. Na morzu szalały huraganowe uderzenia wichru. Napięte do ostatnich granic liny kotwiczne trzeszczały groźnie, „Gjoa" kładła się gwałtownie na fali. Nikt nie mógł utrzymać równowagi, ludzie czołgali się, pełzali, czepiali relingów. Przez pokład przelatywały z hukiem całe rzeki wody. I znów padł rozkaz: — Przygotować szalupy! Rozkaz rozpaczliwy. Piana przyboju na najbliższych skałach, lśniących szkliwem świeżego lodu, nie wróżyła łatwej przeprawy do brzegu ami spokojnego na nim schronienia. Tylko niezawodny silniczek terkotał pracowicie na pełnych obrotach i ten monotonny dźwięk w łoskocie burzy uspokajał, dodawał otuchy. Pięć dni i pięć nocy Norwegowie żyli w oczekiwaniu, co przyniesie następna chwila. Sztorm ucichł wreszcie, morze zalśniło w słońcu spokojną falą. — Czy nie pora pomyśleć o wybraniu miejsca na zimowisko, kapitanie? — zapytał nieśmiało porucznik Hanssen, kiedy w parę dni później „Gjoa" płynęła wzdłuż skalistych wybrzeży Ziemi Króla "Williama. — Poczekaj jeszcze trochę, chciałbym zatrzymać się na zimowanie jak najbliżej bieguna magnetycznego. Rozglądaj się tymczasem za jakąś spokojną zatoczką. TE SŁOWA NIE MIAŁY WSTĘPU DO „GJOAHAVN" Jak niedźwiedź w zimowym barłogu, po relingi wkopana w puszystą białą kołdrę „Gjoa" stała wmarznięta w lód małej zatoki przy południowym brzegu Ziemi Króla Williama, w odległości niecałych stu kilometrów od miejsca, w którym James Ross przed siedemdziesięciu laty dokonał swego odkrycia. Norwegowie dużo wysiłku i nie mniej pomysłowości włożyli w przygotowanie wygodnego zimowiska. Podwójne szybki w buląjach i piecyki naftowe w kajutach zapewniły znośną temperaturę. Przewidujący dowódca nie pozwalał jednak zbyt rozrzutnie szafować paliwem. Najcieplej było w ładowni, w której rozgościł się Lindstrom. Kuchnia, a zarazem messa, miejsce spotkań całej załogi, od wczesnego ranka przyciągała smakowitym zapachem świeżego pieczywa. Monotonne dni zimy, jeden podobny do drugiego jak kropla wody, mijały polarnikom szybciej, niż przypuszczali. Na brak zajęć żaden nie mógł się uskarżać. Amundsen zbyt dobrze pamiętał jeszcze koszmarną noc polarną na „Belgice", zbyt dobrze wiedział, do czego doprowadza bezczynność. Od pierwszych chwil zimowania wszyscy musieli zabrać się ostro do pracy. Celem naukowym wyprawy były badania pola magnetycznego, największą więc troską otoczył Roald Amundsen pawilon magnetyczny, wykonany z pustych skrzyń po żywności, zbitych już w Norwegii miedzianymi gwoździami. Tu, na Ziemi Króla Williama, raz jeszcze skrupulatnie za pomocą igły kompasu sprawdził, czy nie ma w nich choćby grama stali, który mógłby zakłócić wskazania przyrządów. Skrzynie kazał napełnić piaskiem, dach z desek obić brezentem, a ściany od wewnątrz i od zewnątrz paroma warstwami papy. Ciepły i suchy pawilon magnetyczny obwiedziony był ponadto głębokim rowem, chroniącym cenne instrumenty przed letnimi roztopami. Dzień po dniu w południe, brnąc czasem po pas, a nieraz i po ramiona w śniegu niezawodny Viik zmieniał światłoczuły papier na bębnie samopisu i od razu wywoływał go sprawdzając, czy wszystkie przyrządy dobrze pracują. Raz na miesiąc wspólnie z Roaldem przeprowadzał „bezwzględne pomiary pola magnetycznego Ziemi" w oddzielnym budynku, wzniesionym z brył śniegu na wzór eskimoskiego igloo. Ristvedt regularnie trzy razy na dobę przeprowadzał obserwacje meteorologiczne. Gotfred, astronom wyprawy, na krzyk „Niebo wolne od chmur!" rzucał wszystko i biegł co tchu do teodolitu. Podczas wielogodzinnych pomiarów przed mrozem i wichurą chronił go jedynie szaniec ze śnieżnych brył. — Anton! Nasz ster na długie miesiące bezczynny, mianuję cię więc dowódcą obrony przeciwpożarowej. O każdej godzinie doby musimy mieć pod dostatkiem wody do gaszenia — oznajmił Roald sternikowi. — — Wody? — przeraził się sternik. — A skądże ją wziąć? — Wyrąb przeręblę i pilnuj, żeby nigdy, pamiętaj, nigdy nie pokryła się lodem. To bardzo proste. Lund podrapał się w głowę i mrucząc pod nosem: „Dla naszego kapitana wszystko jest bardzo proste!", poszedł jak niepyszny przebijać przeręblę, a potem dzień w dzień z samego rana odgarniał pracowicie sterty śniegu, zrąbując narosłą w ciągu nocy skorupę lodu. Z tygodnia na tydzień „studnia" stawała się coraz głębsza, a kiedy wiosną pokrywa narosła do czterech metrów grubości, Lund musiał schodzić po wodę w dół po linowej drabince. Do jego zadań należała również opieka nad psiarnią, dla której wybudowano wygodne pomieszczenia. Z zadowoleniem popatrywał Amundsen na swych towarzyszy. Krzątali się po statku pogodni, gospodarni, przejęci zadaniami, jakie im zlecił... „Dobrze się stało, że zabrałem tylko kilku — zanotował — znam każdego lepiej niż on sam siebie, wiem, czego mogę od niego oczekiwać, jaką wynaleźć pracę, żeby go pochłonęła. To niezawodny środek na polarną noc. Pierwszy w historii odważyłem się zabrać na wyprawę tak nieliczną załogę i nie żałuję tego. Znajdą się chyba tacy, co pójdą kiedyś w moje ślady. Bo czymże mogli wypełnić czas swoim podwładnym podczas zimowania nieszczęsny Franklin, Ross czy Greely? Ich załogi liczyły po stu kilkudziesięciu ludzi. Skądże dowódca może wiedzieć, kto z takiej gromady stanie się rozsadnikiem zniechęcenia, goryczy, kto siać będzie niesnaski?" Jednego żądał Amundsen od swych towarzyszy, żądał bezwzględnie — żeby starannie wykonywali powierzoną im pracę. Z równowagi wyprowadzała go niedbała robota i brak wiary we własne siły. Słowa: „nie potrafię", „nie dam sobie rady", „nie wiem, czy podołam?" nie miały wstępu do „Gjoahavn", bo tak nazwał Roald zimowisko na Ziemi Króla Williama. Zagubieni w pustkowiach Północnego Oceanu Lodowatego Norwegowie nie mogli jednak długo uskarżać się na samotność. Jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły wokół „Gjoi" śnieżne eskimoskie igloo. Pierwsze spotkanie dla obu stron było wielkim zaskoczeniem. Przed zapadnięciem nocy polarnej Norwegowie gromadzili gorączkowo zapasy świeżego mięsa na zimę dla siebie i dla wiecznie głodnej psiej sfory. Polowali na ptactwo szykujące się do odlotu, na nieliczne przy tych wybrzeżach foki, a najczęściej na dzikie reny, karibu, których szlak corocznych wędrówek tędy właśnie prowadził. Pewnego dnia w szarym świetle nadchodzącej nocy polarnej zgromadzonych w messie porwał na nogi okrzyk Hanssena: — Karibu idą! Wypadli wszyscy na pokład. W dali, na szczycie odległego wzgórza, poruszały się jakieś niewyraźne ciemne punkty. Chwycili za broń i ruszyli naprzód. — Czekać, niech się przybliżą! — zakomenderował Amundsen. —Nie strzelać, to nie reny! — zawołał po chwili. — Viik, Hanssen, popatrzcie! Biegną na dwóch nogach. Eskimosi! Powoli, ociągając się obie grupy ostrożnie przybliżały się do siebie, nieufnie i zarazem pełne ciekawości. — Strzelać tylko na mój rozkaz! — zapowiedział Amundsen. Dzieliło ich już teraz niecałe dwieście metrów. Ubrani w futra Eskimosi podnieśli łuki, jedni naciągnęli cięciwy, inni mocniej zacisnęli dłonie na harpunach. Wyglądali groźnie, nieprzyjaźnie. — Stać! — Roald czuł, jak karnie zatrzymała się za nim tyraliera jego strzelców. Szukał gorączkowo w pamięci tych kilku słów z eskimoskiego narzecza, których nauczył go na „Belgice" Cook. — Tei-ma! — krzyknął co sił w płucach. To jedno zapamiętał, oznaczało to podobno przyjazne powitanie; a może brzmiało inaczej, może przekręcił? Daremnie jednak wysilał pamięć. Eskimosi przystanęli, jakby im nogi wrosły w ziemię. — Manik-tu-mi! — odkrzyknęli naraz. — Stać w miejscu! — powtórzył Roald swoim. Rzucił karabinek na śnieg i wykrzykując wciąż na przemian „Tei-ma!" i „Manik- tu-mi!" — odważnie ruszył naprzód. Eskimosi jakby tylko czekali na ten sygnał. Naśladując Amundsena, rzucili na ziemię łuki i harpuny, podbiegli bliżej i jeden przez drugiego zaczęli coś mówić, zaśmiewając się przy tym i poklepując Roalda po ramieniu. Przyjaznym gestem zaprosił ich na kuter. W messie pachniało świeżym pieczywem. Pragnąc odświętnie przyjąć gości, Lindstrom, jak każdy szanujący się kok, porozstawiał na stole kubki, z których dymiła gorąca czekolada, porozkładał wielkie pajdy słodkiego placka z rodzynkami i ze zgorszeniem patrzył, jak te „dzikusy" ociągając się biorą do ręki jego przysmaki, jak niechętnie ich próbują. Czarne skośne oczy łakomie zezowały za to na wiszące w kącie połacie wędzonej słoniny karibu. „... Zabrali się do niej ochoczo" — zapisał Amundsen. — Nie dziw się im — tłumaczył później zawiedzionemu kokowi. — Nigdy nie widzieli białych ludzi, nie znają smaku chleba, soli, nie mówiąc już o kawie, czekoladzie czy cukrze. Od pokoleń żywili się tylko surowym mięsem i tłuszczem. Wiedzą zresztą, co robią, instynkt im dobrze podpowiedział, lepszego lekarstwa na szkorbut nie znajdziesz. „Dreszcz przeszedł mi jednak po plecach — zanotował — kiedy zobaczyłem, jak ci «bezbronni» w moim pojęciu Eskimosi do krojenia słoniny powyciągali zza futrzanych cholew długie, ostre jak brzytwy noże. Pierwsze zetknięcie z nimi było — przyznam szczerze — pełne napięcia, ale później stosunki nasze ułożyły się bardzo przyjaźnie." W krótkim czasie wokół „Gjoi" wyrosła osada licząca ponad stu mieszkańców. W ślad za pierwszymi Eskimosami przybyli wkrótce inni. Znosili na pokład kutra, co tylko mogli — puszyste anoraki, przepysznie wyszywane w geometryczne wzory skórzanymi paskami, podbite skórkami niebieskich lisów, mięciutkie futrzane spodnie z karibu, wysokie do pół uda buty, wielkie jak czółna, wymoszczone ciepłą morską trawą. Inni ofiarowywali Norwegom stare piękne łuki, sporządzone z kości wielorybiej, o cięciwach z fiszbinu, harpuny z kła morsa, o misternie rzeźbionych rękojeściach, wielkie noże do wykrawania płyt śnieżnych na budowę igloo, ciepłe rękawice. W zamian prosili o parę igieł, gwoździ, o puste puszki po konserwach. Radość wzbudzały wszelkie świecidełka, barwne koraliki i tytoń. — Lindstrom, zdradź mi, jak ty to robisz? — nie mógł nadziwić się Viik, pełen uznania dla zdolności handlowych koka. — Nigdy nie potrafię doprosić się od Eskimosów tego, czego chcę. Czy słoninka z twoich rąk lepiej im smakuje? Przyznaj się! — Umiem po prostu z nimi rozmawiać. Jeśli chcesz coś zamówić, to najlepiej przeze mnie, rękawice, ubrania czy futrzane buty — przechwalał się, nie bez racji, Lindstrom. Jemu bowiem Eskimosi znosili, co tylko mieli najlepszego. Pewnego niedzielnego poranka zawitała do messy stara Ivaloo. — Henrikki — zapiszczała od progu — mam tu coś pysznego dla ciebie. Dasz mi za to dużo tytoniu, weź — wyciągnęła przed siebie zaciśniętą pięść, szczerząc w przyjaznym uśmiechu starte po dziąsła zęby. Nie mogła zrozumieć, czemu przerażony kok wyrzucił ją z krzykiem z messy. Dreptała jeszcze chwilę w korytarzu, niepewna, z bezradnie opuszczonymi ramionami, wreszcie podniosła dłoń do ust i smakowicie mlaskając zjadła odrzucony przez Lindstroma dar — garść wszy — największego przysmaku, jaki znało plemię Netsilik z Ziemi Króla Williama. OD ŁOWCÓW Z ZIEMI KRÓLA WILLIAMA WIELE MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ Jakież to proste, że też wcześniej sam nie wpadłem na ten pomysł..." — uradowany Amundsen chciał się zatrzymać, wyprostować, mocne uderzenie głową w śnieżny pułap przypomniało mu jednak, że pełznie na czworakach długim, niskim tunelem do nowego igloo Attikleurka — „najlepszego z najlepszych myśliwego, który nigdy z łowów nie wracał z pustymi rękami". Wnętrze śnieżnego domku Eskimosa swymi wymiarami olśniłoby niejednego architekta: pięć metrów średnicy i trzy wysokości. Nie pokryte dotychczas sadzą i kopciem ściany połyskiwały bielą. W półmroku rozświetlonym żółtym, migocącym światełkiem, na wysokiej śnieżnej ławie wymoszczonej skórami karibu Roald dostrzegł młodą kobietę. Nalungina powitała go miłym uśmiechem, jedną ręką poprawiając knot z mchu płonący w kamienne; lampie, drugą podtrzymując swego synka Tutiaka. Gościnnym gestem Attikleurk wskazał Norwegowi miejsce obok siebie. Obaj mężczyźni nabili fajki i w milczeniu, jak tego wymagał ceremoniał eskimoski, dłuższą chwilę siedzieli wydmuchując wielkie kłęby dymu. — Cieszymy się z twoich odwiedzin, Amunkhjenna — powiedział w końcu uroczyście myśliwy. Roald wiedział, że to ceremoniał powitalny, ale za każdym razem życzliwe słowa sprawiały mu przyjemność. Nalungina krzątała się już po igloo, wyciągając spod skór po kątach jakieś smakołyki. Futrzane spodnie z jasnych, puszystych cieląt karibu, sięgające poniżej kolan, poszerzały nieco sylwetkę, ale ruchy kobiety były sprężyste i pełne wdzięku. Odrzuciła na kark puszysty kaptur z niebieskich lisów, ukazując wysoki kok z czarnych, lśniących, jakby pociągniętych lakierem włosów. Śniada twarz o skośnych oczach i delikatnych rysach, mówiąca o silnej domieszce krwi indiańskiej, niewiele przypominała płaskie, grubo ciosane twarze grenlandzkich Eskimosek. „Nie minęło parę chwil, a na ławie pojawiły się długie płaty krwistego mięsa karibu i kostki mrożonego łososia, rozpływające się w ustach... — opowiadał później Roald. — Zagryzaliśmy te przysmaki kawałkami foczej słoniny i szpiku. Do wycierania palców, które zgodnie z obyczajem należało starannie oblizać, Nalungina podsunęła mi miękko wyprawione skórki błękitnego lisa. Zapewne, kiedy Tutiak był jeszcze niemowlęciem, służyły mu jako pieluszki; najlepszym tego dowodem była chyba woń, jaką wydzielały. Przywykłem już jednak do zapachów igloo. Za pierwszym razem myślałem, że źle się to dla mnie skończy. Byłem i tak rad, że teraz gospodarze nie poczęstowali mnie płynnym budyniem, którego przygotowanie wymaga dużej znajomości eskimoskiej sztuki kulinarnej. Żołądek zabitego karibu opróżnia się do połowy, pozostawiając w nim na wpół przetrawione mchy czy porosty, wymieszane uprzednio ze świeżą, nie zakrzepłą krwią. Danie to jest bez wątpienia znakomitym środkiem przeciwszkorbutowym, wspominam je jedna z obrzydzeniem. Nie chcąc urazić gospodarzy, musiałem kiedyś już zjeść coś podobnego, oblizywać palce i jeszcze wychwalać, chociaż oczy zachodziły mi łzami, a skurcz zamknął przełyk. Nauczony doświadczeniem rozrywałem mięsa jak Attikleurk i Nalungina palcami, wysysałem długo, starannie każdą kosteczkę i mlaskałem językiem, chcąc pokazać, że umiem należycie ocenić trud gospodyni i zalety jej kuchni. Po skończonej uczcie Attikleurk wyciągnął z jakiejś skrytki pięknie wyszywany ubiór ze skór karibu. Czarne oczy Nalunginy zalśniły radośnie na widok kilku sznurów barwnych szklanych paciorków, jakie jej w zamian podarowałem. Postąpiła tak, jak na jej miejscu uczyniłaby każda kobieta pod każdą szerokością geograficzną. Nałożyła paciorki na szyję i przeglądając się w kawałku wypolerowanej blachy, zalotnym ruchem odgarnęła z policzka kosmyk lśniących włosów..." Roald wstrzymał oddech. Coś mu ten gest przypomniał, coś bardzo odległego, świadomie odrzuconego, coś, od czego tajało serce: jak żywa stanęła przed oczami Nora. Daleka, nieosiągalna. Bronił się przed wspomnieniami. W czasie całego tego rejsu, nieustającej walki, nie pamiętał o dziewczynie, nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Teraz szarpnęła nim tęsknota i żal. Opuszczając Tromso, nic Norze nie powtediaiłń z tego, co sobie długo przygotowywał w myślach. Nie znalazł ani czasu, ani sposobności, nie wiedział, jak należało postąpić. Ale i tak był pewien, że to rozumiała, że będzie na niego czekać. Mówiły o tym Choćby jej oczy pełne oddania, zaczerwienione, długo musiała płakać po kryjomu. W chwili rozstania uśmiechnęła się żałośnie, wciskając mu do ręki jakąś paczuszkę, i zaraz znikłą w tłumie żegnających. Szybko, jak mógł najszybciej, żeby nie urazić zdumionych Attiklgupka i Nalunginy, którzy szykowali się na długie godziny uczty i pogawędki, Amundsen wypełzł z igloo. Chciał być sam. — Anton, Helmer, przynieście dwuosobowy namiot i ustawcie pośrodku messy! — wołał w parę chwil po powrocie statek. — A ty, Gustaw, znajdź mi w spiżarni jakiś pusty, mocno tkany worek. Rozpruj dno! Nie wytrzeszczaj tak oczu, pośpiesz się — dorzucił widząc, że się ociąga. — Skarżycie się nieraz, że podczas niewielkiej nawet zadymki, nim zdążycie zasznurować za sobą płótno namiotu, pełno jest w nim śniegu. Zaraz wam pokażę, jak można tego uniknąć. Lund, zeszyj oba kawałki, W, eo chronią wejście, i wytnij w nich okrągły otwór wielkości tego worka, przyszyj równo, gęstym ściegiem. A teraz popatrz, przez worek z rozprutym dnem tunel wchodzisz do namiotu i zawiązujesz go za sobą. — Dobry pomysł! Wspaniały! — Znakomicie! Śnieg nie dostanie się do wnętrza! — wołali uradowani. Wiedzieli, że to ulepszenie nieraz umili im życie podczas wiosennych marszów w poszukiwaniu bieguna magnetycznego. Żaden z nich nie mógł jednak przewidzieć, że namiot z takim wejściem znajdzie później szerokie zastosowanie nie tylko w Arktyce i na Antarktydzie, ale także podczas wypraw tropikalnych. — Kapitanie, skąd taki pomysł? — Nie mój, eskimoski — przyznał się szczerze Amundsen. — O mało sobie przy okazji nie rozbiłem głowy, ale od razu pomyślałem: „Coś dla nas". — Powiedz mi, jak zbudować igloo? Stary Ailennak uśmiechnął się chytrze i .wymownie spojrzał na niebieskawy słupek dymu snujący się z fajki Amundsena. Roald w mig zrozumiał, że za naukę na całym świecie trzeba płacić. Tutaj, na Ziemi Króla Williama, najlepiej — paczką tytoniu. Pod kierunkiem doświadczonego łowcy Amundsen długo uczył się niełatwej sztuki wznoszenia ze śniegu zacisznych, ciepłych domków. Jak wybrać odpowiedni, śnieg? Jak wycinać prostokątne bloki i jak je wygładzać. Szybko pojął, że pierwszą ich warstwę trzeba ustawiać w krąg, lekko nachylając do środka, potem dopiero ściąć umiejętnie w spiralę górną krawędź śnieżnego murku. Dalej sprawa była prosta, chociaż niełatwa: białe ściany rosły w ceraz węższym skręcie, aż wreszcie ostatnia bryła zamykała nad budowniczym sklepienie. Pozostawało tylko wyciąć umiejętnie otwór wyjściowy, żeby się z igloo wydostać. Nauka była żmudna, nauczyciel wymagający, trudno mu było dogodzić. Paląc, a częściej jeszcze żując tytoń Amundsena, Ailennak powtarzał: — Dzielny jesteś jak mało kto i jak mało kto mądry, Amunkhjenna, ale domu sam sobie nie potrafisz zbudować. Powiedz mi, czego uczył cię ojciec, jak byłeś mały? Spróbuj no jeszcze raz od początku. Pierwsze igloo Amundsena przepuszczało mroźne podmuchy, z drugiego zwaliła mu się na głowę ostatnia bryła śnieżna, w trzecim wyciął zbyt mały otwór wyjściowy i nie mógł się przez niego przecisnąć. Piąte i szóste były bardziej udane, ale dopiero dwudzieste dziewiąte i trzydzieste zadowoliły wreszcie srogiego nauczyciela. Jeszcze trudniejszą sztuką okazała się budowa sań eskimoskich, skleconych z paru kawałków drewna lub z kości wieloryba, powiązanych przemyślnie rzemieniami, bez jednego gwoździa czy śruby. Na obróbce drewna Roald na szczęście znał się jak nikt i tą umiejętnością zadziwił Eskimosów. Gorzej poszło z psim zaprzęgiem. Nieraz przeklinał te półdzikie zwierzęta z piekła rodem, które czując, że poganiacz był nowicjuszem, wcale nie zwracały uwagi na jego komendę ani na smagnięcia biczem. Przy każdej okazji rzucały się na siebie, gryzły bez litości, plącząc uprząż w prawdziwe gordyjskie węzły, których nie wolno było rozcinać, trzeba było natomiast cierpliwie rozplątywać gołą ręką, nie zważając na mróz. Amundsen z trudem przywykał do okrutnych praw tego świata, w którym nie było miejsca na litość. Nieraz bolało go bezwzględne traktowanie psów, którym człowiek na śnieżnych pustkowiach tak wiele zawdzięcza. Tu, na Ziemi Króla Williama, od Eskimosów z plemienia Netsilik uczył się tego, co nieraz poczytywano mu później za okrucieństwo, a co było tylko surową koniecznością. Początkowo sam się buntował patrząc na wiecznie zgłodniałe zwierzęta, na ich zjeżoną sierść. Dzikie, przerażające, z płomieniem w ślepiach rzucały się na twarde jak kamień płaty zmarzniętego mięsa, połykały je nie gryząc. — Taki kawał lodu długo musi poleżeć w żołądku, nim się rozpuści, jeszcze dłużej, nim pies go strawi, a przez ten czas wydaje mu się, że jest syty... — powtarzał cierpliwie Ailennak. — Nigdy zwierzęciu temu nie nastarczysz jadła, pożarłby wszystkie twoje zapasy i ciebie na dodatek, jeśli wcześniej nie zdechłbyś z głodu. Tak być musi. Niełatwo było także prowadzić zaprzęg, trudno dostrzec wśród zadymki, który pies udaje tylko, że ciągnie, smagnąć mu nad grzbietem długim biczyskiem, poprawić w biegu zluzowany rzemień czy w porę podtrzymać przewracające się sanie. Nielekko było mieszkać razem z Eskimosami, w nieopisanie brudnych, dusznych igloo, pełnych ciężkiej woni uryny, potu, foczego tłuszczu skwierczącego w lampie i gnijących odpadków jedzenia. Amundsen nieraz sypiał na śnieżnej ławie wymoszczonej skórami, a raczej męczył się nie mogąc zmrużyć oka, ściśnięty między pięcioma, sześcioma łowcami, którzy pochrapywali w najlepsze, nie zwracając uwagi ani na krople wody ściekające z sufitu, ani na wszy, które nocą nie próżnowały. Całymi tygodniami podczas marszów jadał sto samo, co jego eskimoscy przewodnicy, i w końcu tak, jak on, klepał się po brzuchu na znak, że nigdy nie miał w ustach nic podobnie smacznego, chociaż niejeden kęs stawał mu jeszcze w gardle. Tych długich, żmudnych godzin nie mogła zastąpić żadna książka, Amundsen rozumiał, że bezcenną nauką musiał okupić krwawym potem. Sam jeszcze o tym nie wiedząc, tu, na Ziemi Króla Williama dzień po dniu przygotowywał swoje wspaniałe zwycięstwo nad południowym biegunem ziemi. Bacznie obserwując plemię Netsilik, „o najbardziej upośledzone, żyjące w najcięższych na kuli ziemskiej warunkach", z całego serca zazdrościł nie zmąconej pogody ducha. „... Nieszczęśliwy Eskimos nigdy nie wygląda na nieszczęśliwego, chory na chorego, głodny na głodnego, przemarznięty i zmęczony nie da poznać po «obie, że jest u kresu sił" — notował w pamiętniku. — Czemu się stale uśmiechasz? — spytał kiedyś Ailennaka. — Stary jesteś, nieraz głodny, ci zimno, a nigdy nie widziałem cię skrzywionego, "nie Słyszałem, żebyś się skarżył. Łowca wyszczerzył w uśmiechu resztki pisńków startych od żucia skór. Nie rozumiał pytania. "Ci biali są dziwni — pomyślał rozbawiony — niby wiedzą wszystko, a nie pojmują najprostszych prawd życia," Kiwnął wreszcie głową, położył się na oblodzonych deskach pokładu i zamknął oczy. Teraz z kolei Amundsen popatrzył na niego pytająco, nie pojmował, co ma na myśli Stary łowca. Ailennak pociągnął go wówczas za Sobą na brzeg, wygrzebał podłużną jamę, ułożył się i znów przymknął powieki. Widząc, że ten dziwny Amunkhjenna jeszcze nie pojmuje, przysypał się cały śniegiem od stóp do głów. — Rozumiem! — krzyknął Roald. — Chcesz przez to powiedzieć, że na zmartwienia będzie dość czasu po śmierci? — Tak, tak! — przytaknął z radością eskimoski łowca i znów się promiennie uśmiechnął. Mijały dni. Czerń nocy arktycznej szybko bladła. W lutym czerwona tarcza wypełzła na moment spod horyzontu, zwiastując koniec zimy. Przykuci na długie miesiące do zimowiska Norwegowie z ulgą myśleli, że na wiosnę rozpoczną dalekie piesze wyprawy w poszukiwaniu bieguna magnetycznego, że będą nanosić na mapy zarysy nieznanych cieśnin, wysp i wodnych kanałów, że zacznie się wreszcie coś dziać. Wszystkie szczegóły dotyczące przygotowań, ekwipunku, sprzętu omawiali wspólnie. Amundsen umiejętnie rozniecał zapał współzawodniczenia w pomysłach, chętnie pozwalał na różne próby i zmiany, po czym wszyscy razem decydowali, czyje rozwiązanie było najlepsze. Jako doświadczeni polarnicy Norwegowie zdawali sobie sprawę, że najmniejsze przeoczenie, najdrobniejsza nieostrożność na szlaku mogą skończyć się katastrofą. Amundsen doszedł do wniosku, że futrzane ubrania eskimoskie jak żadne inne nadają się do wypraw z psim zaprzęgiem, pod warunkiem, żeby jak tubylcy nosić także futrzaną bieliznę zamiast wełnianej, szybko przesiąkającej potem. Wiele uwagi poświęcił również budowie i doborowi najodpowiedniejszych sań, lekkich i wytrzymałych na piekielną jazdę po ostrych zrębach lodowych. Starannie dobierał rzemienie; „muszę wypróbować, jakie najmniej smakują naszym pieskom" — mawiał nie bez racji. Słupek spirytusu w termometrze wędrował stale w górę. Z pięćdziesięciu paru stopni mrozu podniósł się wreszcie do czterdziestu. Amundsen nie czekał dłużej i z gromadką Eskimosów wyruszył na pierwszy zwiad. Był w swoim żywiole, wiecznie w ruchu, wiecznie w pogoni za celem, jaki sobie postawił. Potem przyszedł drugi zwiad, trzeci. Czas uciekał. Zanim się obejrzeli, minął miesiąc. Któregoś ranka przed talerzem dowódcy zabłękitniał na stole pęk niezapominajek. — Kwiaty! — ucieszył się i na moment sercem targnęła tęsknota. „W Tromso drzewa już chyba dawno w pąkach" — przebiegło mu przez myśl. — Podbieraliśmy edredonom jajka z gniazd; tam, pod skałami, niebiesko od niezabudek, lód ledwie puścił, a one już się pospieszyły — opowiadał z zachwytem Viik. — Wiem, że pan kocha kwiaty, kapitanie, ja też stęskniłem się diabelnie za moim ogródkiem. — Co tam dowódcy głowę suszysz jakimś zielskiem! — splunął pogardliwie Lindstrom. — To babskie sprawy! Amundsen uśmiechnął się. Gdybyż wiedzieli... Podczas spaceru w Tromso Nora zerwała parę drobnych fiołkowych kwiatków, które zastąpiły im drogę, opowiadała, jak się nazywają, czemu je lubi. Wsunął kwiaty do kieszeni, sam nie wiedząc dlaczego i trochę się wstydząc swego gestu. Pochłonięty zamętem odjazdu, zapomniał o nich i tu dopiero, na Ziemi Króla Williama, przypadkiem odnalazł w wiatrówce. Nieraz rozcierał w palcach ich kruche, delikatne listeczki i wdychał nikły zapach, który niósł mu wspomnienia. Nachodziły go wypełniając monotonię zimowania, budząc niepokój i tęsknotę. Dziesiątki razy układał sobie w myśli, co powie Norze, jak wytłumaczy swoje milczenie przed odjazdem. Nie rozstawał się teraz z jej darem, rękawiczkami podbitymi futrem. Znalazł je dopiero po kilku miesiącach, szukając czegoś w worze podróżnym. Przy rozstaniu zaledwie zwrócił uwagę na maleńką paczuszkę, którą pośpiesznie wetknęła mu do ręki. Nawet nie podziękował. Pośpiech, zawsze ten sam przeklęty pośpiech! Za to po powrocie... Podczas całego lata polarnego dwu, trzyosobowe grupy wszerz i wzdłuż przemierzały wysepki archipelagu w poszukiwaniu bieguna magnetycznego. Wiele żmudnych pomiarów przeprowadził Amundsen, nim wreszcie mógł zanotować: „Biegun magnetyczny półkuli północnej w ciągu lat siedemdziesięciu przesunął się o pięćdziesiąt mil na Nord-West, z Półwyspu Boothia na Wyspę Sommerseta pod siedemdziesiąty stopień trzydzieści minut Nord i dziewięćdziesiąty piąty stopień trzydzieści minut West". Pierwsze zadanie wyprawy zostało wykonane. POTĘŻNYM SZAMANEM JEST AMUNKHJENNA Psie zaprzęgi z błyskawiczną szybkością, niczym afrykańskie tam-tamy w tropikalnej puszczy, rozniosły w labiryncie wysp i wysepek archipelagu kanadyjskiego sensacyjną wieść o białych przybyszach, którzy nie znają głodu. Do „Gjoahavn" przybywali coraz inni łowcy karibu i wołów piżmowych, szerokim obozem rozkładając wokół statku swe zimowe leża. Amundsen wyjeżdżając obiecał wzbogacić zbiory Muzeum Historii w Kristianii nowymi okazami etnograficznymi, nie posiadał się więc teraz z radości na widok wciąż innych twarzy, wciąż nowych, odmiennych strojów, przemyślnie zdobionych. Długo bił się z myślami, nim postanowił dobrowolnie zimować po raz drugi na Ziemi Króla Williama, długo, samotnie przemierzał oblodzone deski pokładu. Co robić? Czy próbować jeszcze tego lata wyrwać statek z lodowego więzienia, czy też poczekać do następnego, może cieplejszego? Serce mówiło „płynąć!", rozum odradzał. Co będzie, jeśli „Gjoa" utknie gdzieś po drodze na Pacyfiku? Nieraz już gorączka pośpiechu zgubiła polarników. Zdobycie Przejścia Północno-Zachodniego główny geograficzny cel wyprawy, nie było łatwym zadaniem. Lepiej zimować, poznać obyczaje Eskimosów, prowadzić obserwacje, szkicować mapy nieznanych wysepek, a w dalszą drogę wyruszyć dopiero wiosną następnego roku, jak najwcześniej. Na pokładzie wszystko układało się pomyślnie, ludzie nie chorowali, nie nudzili się, nie rwali z powrotem, zżyli się ze sobą. Na pytanie, czy wszyscy zgadzają cię na jego decyzję, bez wahania odpowiedzieli „tak". W messie na statku gwarno było wciąż i rojno. Eskimosi przyzwyczaili się tam przebywać dzień w dzień pod byle pretekstem, zatruwając życie kokowi ciągłymi pytaniami i żądaniami: — Henrikki, daj spróbować! — Henrikki, pokaż, powiedz, co to jest? Wszystko musieli zobaczyć, wszystkiego dotknąć, wszystko pragnęli posiadać. — Co za upał, nie ma czym oddychać, czyście poszaleli, żeby tak nagrzewać messę? — zdziwił się któregoś dnia Amundsen. — Kapitanie, to podstęp — na okrągłej, rumianej twarzy Lindstroma pojawił się chytry uśmiech. — Nie pozwala pan naszych gości wyrzucać brutalnie za drzwi, zastosowałem więc ten delikatny sposób wypłaszania ich, okazał się wspaniały, dłużej niż dziesięć minut w swoich futrach" nie wytrzymują w tym upale. Ale i tak zjadają mi niewiarygodne ilości mięsa. Kiedy indziej kok wzburzony, bez pukania, wpadł do kabiny dowódcy. — Kapitanie, kradną! Przepraszam, źle się wyraziłem... — urwał widząc zmarszczone brwi dowódcy. Amundsen już nieraz tłumaczył załodze, że nie wolno stosować do Eskimosów przyjętych w Europie pojęć. — Nie kradną, kapitanie, powiedzmy, przywłaszczają sobie nasze konserwy. Co, jeszcze źle się wyraziłem? No to uważają, że mamy ich za dużo, i sami częstują się. Co mam począć? Ograbią nas ze wszystkiego. Wieczorem w messie odbyła się narada. — Eskimosi rozumieją na swój sposób, dla nas może obcy, to prawda, ale zupełnie godziwy — tłumaczył dowódca towarzyszom. — Pisał już o tym Nansen. Sami sobie jesteśmy trochę winni. Początkowo rozdawaliśmy prezenty, nic w zamian nie żądając. Nam się to wydaje dziwne, ale ci prymitywni ludzie, żyjąc w straszliwie ciężkich warunkach, przywykli do wymiany usług. Ty mnie, ja tobie. Jeśli dajesz Eskimosowi jedzenie, nic w zamian nie żądając, to znaczy, że nie przywiązujesz do tego najmniejszej wagi. Czemu w takim razie on, wiecznie głodny, nie ma sam sięgnąć po te bogactwa, których ty nie cenisz? Od dzisiaj, moi drodzy, za każdą puszkę konserw żądajcie jakiejś drobnostki. Tak będzie lepiej. Musimy zresztą pomyśleć, jak raz na zawsze odzwyczaić naszych przyjaciół od beztroskiego sięgania po cudzą własność. Działać trzeba ostrożnie, nikogo nie urazić, nas jest siedmiu, ich ponad dwie setki. Nie wolno nam dopuścić do zadrażnienia, nie wiadomo, czym mógłby się skończyć najmniejszy zatarg. — Ech, przesada, schwytać takiego, co sam się „częstuje", i ukarać go surowo, dla przykładu — upierał się Lindstrom. — Tak, żeby się innym odechciało — zawtórował mu Viik. Amundsen pokręcił przecząco głową. — Mylicie się, moi drodzy. Nie zrozumieją, za co zostali ukarani, i będą śmiertelnie urażeni, nie możemy mieć w nich wrogów, powtarzam. Zostawcie to mnie, mam już pewien pomysł. Lindstrom, zwołaj naszych Eskimosów na jutro, wszystkich, młodych, starych. Nie bój się, nie do messy, tam, na sąsiednie wzgórze. Chciałbym im coś powiedzieć — dodał z tajemniczą miną. Nazajutrz od wczesnego ranka na wzgórzu zaczął gromadzie się dziwaczny tłum zakutanych w futra ludzi. Zorza polarna rozpościerała na niebie swe widmowe światła, wzmagając jeszcze posępność krajobrazu. — Jestem wielkim szamanem, pokażę wam, co potrafię. Widzicie te bryły lodu? — krzyknął Amundsen wyciągając rękę w kierunku potężnych torosów spiętrzonych na wybrzeżu. — Jeżeli zechcę, zniszczę je, zmiotę z powierzchni ziemi — zamilkł i potoczył wzrokiem po śniadych policzkach, oblanych dziwnym, drgającym światłem zorzy, po skośnych oczach, w których malowało się niedowierzanie. — Wystarczy, że dam znak — zawołał, mocno skandując każde słowo, a głos jego niósł się daleko w mroźnym powietrzu. Opuścił głowę na piersi, zamamrotał coś jak szaman eskimoski, spojrzał na tłum, który trwożnie zafalował, podniósł rękę i gwałtownym ruchem opuścił. Powietrzem targnął ogłuszający huk, jakby w dali przetoczył się grzmot. Wielkie lodowe płyty wystrzeliły pionowo, rozsypały się w górze, zawisły przez moment nieruchomo jak olbrzymie stado mew i z chrzęstem, w setkach drobnych odłamków opadły na lód. Eskimosi runęli na ziemię. Przerażeni nie śmieli się poruszyć. — Wielkim Szamanem jest Amunkhjenna, jeżeli potrafi zmiażdżyć lodowe bryły twarde jak skała! — Największy z wielkich, nie wolno mu się narażać. Jeżeli zechce, jednym ruchem dłoni może zniszczyć, zetrzeć na miazgę każde igloo... — Wielki jest i groźny — szeptali między sobą, zrywając się i rzucając w popłochu do ucieczki. Czyż mogli wiedzieć, jak prosty był sposób, do którego uciekł się Amundsen, żeby zapewnić sobie ich szacunek? Pod bryłami lodu Hanssen położył duży ładunek dynamitu, przeprowadził do statku przewody elektryczne, starannie ukryte pod śniegiem, i na znak dowódcy włączył prąd. Od tej pory nikt nie ośmielił się wziąć czegokolwiek ze statku Wielkiego Szamana, odnalazły się nawet sanie, zabrane przed rokiem przez jednego z tubylców. Amundsen nie był jednak zadowolony ze swej czarodziejskiej sztuczki. Chodził markotny, czując, że utracił więcej może, niż zyskał. Z niemałym trudem w ciągu pierwszego zimowania zdobywał przyjaźń tych prymitywnych ludzi, a przyjaźń ustąpiła teraz miejsca lękowi. Nie sprawiało mu przyjemności, kiedy na jego widok pierzchali jak stado wróbli, przejęci zabobonnym strachem. Nie żałował więc trudu, żeby ich znów ośmielić, prosił o różne drobne usługi, sowicie je później nagradzając, i znów wiele czasu spędzał w ciepłych, dusznych śnieżnych domkach, słuchając opowiadań łowców. Eskimosi szybko zapominają złe chwile; po jakimś czasie ku radości dowódcy a rozpaczy koka zaczęli znów tłumnie odwiedzać „Gjoę". Słońce wędrowało już wysoko po niebie, kiedy wreszcie w sierpniu roku 1905 padł rozkaz podniesienia kotwicy. Prawie dwudziestoczteromiesięczny postój na Ziemi Króla Williama dobiegał końca. — Czemu odchodzisz od nas? Jak możesz nam wyrządzić taką krzywdę, Amunkhjenna? — Kiedy powrócisz? Będziemy czekać tutaj na ciebie! — Wielki Szaman nas opuszcza! Cośmy zawinili? — wzdychali szczerze zmartwieni młodzi i starzy Eskimosi z plemienia Netsilik. SZCZĘŚLIWY KONIEC WIELKIEJ WYPRAWY NA MAŁYM STATKU — Ten ma szczęście! — Jakie tam szczęście? Dobry marynarski węch, po dziadach, pradziadach! — Głupstwa pleciesz węch w tym piekle nie pomoże, po prostu wspaniały z niego żeglarz! Załoga z szacunkiem popatrywała na surowy, jak wykuty z granitu profil dowódcy, na wygasłą fajkę zaciśniętą w zębach, na te czujne oczy, co ani na chwilę nie schodziły z horyzontu. Z nieomylną pewnością Amundsen sam wybierał drogę w gmatwaninie wąskich kanałów, omijał zręcznie zasadzki podwodnych raf i ani razu nie zabłądził w labiryncie ledwie widocznych pod lodem wysp i wysepek. Czasem zdarzało mu się wpłynąć w jakiś zawalony krą ślepy zaułek, ale zawsze potrafił zatrzymać się w porę, zawrócić i jeszcze raz od nowa cierpliwie próbować. Dwudziestoczterogodzinna wachta na pokładzie „Gjoi" nie ciążyła teraz nikomu. Nawet mechanicy raz po raz wychylali się z maszynowni, żeby chociaż rzucić okiem na groźny krajobraz. Nie oglądały go dotąd ani z lądu, ani z morza ludzkie oczy, nikt nigdy jeszcze tędy nie płynął. Amundsen żył jak w gorączce, nie sypiał, nie jadał, nie odstępował steru, a mimo to nie czuł zmęczenia. Upajała go świadomość, że sam prowadzi swój statek i tych, co mu zaufali. Jak dowódca na polu bitwy piędź po piędzi wydzierał wrogowi każdy odcinek zdradliwej trasy. Wiedział, że nie czas cieszyć się zwycięstwem. Daleko stąd jeszcze było do Cieśniny Beringa, do Pacyfiku, setki przeszkód mogły stanąć na drodze, z tego zdawał sobie dobrze sprawę. Kiedy mgła grubym mlecznym kożuchem spowijała „Gjoę" bez chwili namysłu dawał rozkaz: „Rzucić kotwicę!" Jeżeli przekrwionymi z wysiłku oczyma na powierzchni morza dojrzał jakieś podejrzane wiry, opuszczał natychmiast szalupę i sam wypływał, ażeby mierzyć głębię sondą. W dwa tygodnie po opuszczeniu zacisznego „Gjoahavn" przed statkiem rozpostarły się wreszcie wody wolne od raf. — Pora się przespać — Roald przetarł dłonią zaczerwienione oczy i ziewnął szeroko. — Zbudź mnie tylko w razie alarmu — powiedział oddając Lundowi ster. — Zasłużyłem sobie chyba na parę godzin odpoczynku. Kurs trzymać! Nim zdążył zrzucić ubranie, posłyszał krzyk. — Przed nami żagiel! — darł się ktoś wniebogłosy. — Flaga na maszt! — wrzasnął uchylając drzwi. „... Poczułem jakiś dziwny ucisk w krtani. Nerwy, przemęczenie ostatnich tygodni wycisnęły mi łzy z oczu, nie wstydzę się do nich przyznać — notował później w pamiętniku. — »Przed nami żagiel!« Magiczne słowa. A więc Przejście Północno- Zachodnie zdobyte! I naraz kraj, i ci wszyscy bliscy, najdrożsi, przybliżali się, wyciągnęli do mnie ramiona... Żagiel na horyzoncie! Narzuciłem szybko kurtkę i wybiegając na pokład, zatrzymałem się przed fotografią Nansena. Przysiągłbym, że po jego twarzy prześliznął się cień uśmiechu, jakby mi mówił: »Wiedziałem, że zwyciężysz! "« Kapitan wielorybnika z San Francisco, Mac Kenna, z nie ukrywaną ciekawością przyglądał się niewielkiej szalupie, która odbiła od pękatego myśliwskiego kutra i zatrzymała się obok jego burty. Po trapie wspinał się jakiś brodaty, niewysoki mężczyzna. Ruchy miał tak sprężyste, jakby się składał z samych mięśni. Któż to mógł być? Na dziobie kutra napis „Gjoa" — czyżby to ten Norweg, co przed dwoma laty wyruszył przez labirynt wysepek archipelagu północno-arnerykańskiego, ażeby utorować tamtędy drogę z Atlantyku na Pacyfik? Od dawna nie dawał znaku życia, wszyscy sądzili, że zaginął wśród lodów jak tylu innych. Wzrok kapitana przykuło śmiałe spojrzenie jasnych oczu. — Czyżby Roald Amundsen? — spytał, jeszcze nie dowierzając. — We własnej osobie. Pana statek jest pierwszym, jaki zobaczyłem od dwudziestu czterech miesięcy. — Wielki to dla mnie zaszczyt, kapitanie. — Mac Kenna długo i serdecznie ściskał rękę Roalda. — Nie wierzyłem, że ktokolwiek i kiedykolwiek zdobędzie to diabelskie przejście, tylu już próbowało! Nikt w to nie wierzył. Na dobrą sprawę trzeba by tę zatokę, do której dopłynęliśmy, ja z Pacyfiku, pan z Atlantyku, nazwać zatoką Amundsena. — Sam jeszcze nie wierzę, niewiele brakowało... — Najgorsze ma pan za sobą, ale i dalej lód wyjątkowo cięcki, nigdy dotąd tyle statków nie stało na Morzu Beauiorta co tego lata, sam się ledwie wygrzebałem i wieję stąd, żeby nie wmarznąć. Bosman, zwołać załogę, gościmy aa naszej łajbie wielkiego Amundsena! Hucznie obchodziła załoga wielorybnika spotkanie z Norwegami. Na pożegnanie Mac Kenna ofiarował Roaldowi szczegółową mapę wybrzeży Alaski, pokrytą gęstwiną cennych zapisków, notatek naniesionych jego ręką, oraz — polarnym zwyczajem — worek cebuli i kartofli, których Norwegowie od dwóch lat nie jedli. — Przydadzą się wam, nie dopłyniecie tak prędko do Cieśniny Beringa. Doświadczony łowca miał rację. „Gjoa" z trudem przecisnęła się między polami lodowymi, zaścielającymi morze do ujścia rzeki Mackenzie. O dalszej drodze nie mogło być mowy. Amundsen postanowił zatrzymać się na trzecie zimowanie w King Point, gdzie uwięzło już kilka innych statków. Niechętnym okiem spoglądali ich szyprowie na norweski kuter i siedmioosobową załogę. — Mało to własnych gąb mamy do wyżywienia! — sarkali jedni. — A głodne musi być to bractwo po dwóch zimowaniach! — pokpiwali drudzy. — Że też nie mieli się gdzie zatrzymać, tylko właśnie koło nas! — biadał kok jakiegoś myśliwca. — Mają apetyt na nasze zapasy. Niedoczekanie ich! — odgrażał się grubas Mogg, dowódca wielorybnika „Bonanza". Zdumienie ich nie miało granic, kiedy podczas zimy okazało się, że załoga „Gjoi", zamiast żebrać o pomoc, wspomogła ich swoimi pokaźnymi zapasami mąki i kaszy. Z ciężkim sercem Norwegowie zabrali się do urządzenia trzeciego, tym razem przymusowego zimowiska. Wszyscy przekonywali się wzajemnie, że nie będzie to czas stracony, że przywiozą do kraju bogatszy plon materiałów naukowych z tych obszarów Arktyki, na których nikt dotąd nigdy nie przeprowadzał systematycznych, długotrwałych obserwacji meteorologicznych i magnetycznych, ale żadnemu nie było lekko na duszy. Zadanie wypełnili, odnieśli zwycięstwo i nawet nie mogli się nim pochwalić. Gnębiła ich także troska o rodziny. W Norwegii uważano pewnie całą załogę „Gjoi" za zaginioną... Amundsen postanowił za wszelką cenę dotrzeć do najbliższej stacji telegrafu, żeby zawiadomić rodziny choćby paroma słowami „zdrowi, cali!", a Norwegię i świat cały o zdobyciu Przejścia Północno-Zachodniego. Wprowadzenie w czyn postanowienia nie było jednak łatwe. Najbliższy telegraf znajdował się w słynnym Fort Yukon, odległym od miejsca zimowania Norwegów o sześćset kilometrów ciężkiej drogi, prowadzącej poprzez dzikie łańcuchy górskie i pustynną tundrę, tonącą pod śniegiem. Nie trudy jednak zatrzymały Amundsena, gotów był wyruszyć każdego dnia, o każdej godzinie. Na przeszkodzie raz jeszcze, nie pierwszy i nie ostatni, stanął brak pieniędzy. Nie sposób było przemierzyć tych pustkowi bez przewodnika znającego trasę, bez sań, bez psich zaprzęgów, a te pozostawił Eskimosom w „Gjoahavn". Z pomocą przyszedł mu przypadek. Nie chcąc patrzeć bezradnie na wyrzucony naporem lodu na brzeg wielorybnik „Bonanza", jego właściciel, kapitan Mogg postanowił zostawić statek na pastwę losu, zakupić psie zaprzęgi, wynająć przewodnika Eskimosa i przewędrować na saniach te kilka setek kilometrów, przez Fort Yukon do San Francisco. W następnym sezonie bogaty Amerykanin, nie znający trosk pieniężnych, zamierzał nabyć nowy statek i powrócić na te niegościnne wody w pogoni za wielorybami. Zgodził się łaskawie zabrać ze sobą Amundsena. Co za satysfakcja powiedzieć później przyjaciołom w San Francisco: „Zdobywca Przejścia Północno-Zachodniego był u mnie poganiaczem psiego zaprzęgu". Podróż stała się ciężką próbą cierpliwości dla Amundsena. Nienawykły teraz do posłuchu, z roli dowódcy i kapitana zszedł do tej na podrzędniejszej — człowieka, który ślepo musi wykonywać rozkazy. Rozkazy często nierozważne, nie przemyślane, zdradzające brak doświadczenia. — Pemikan? Co pan mi tu wygaduje, kapitanie Amundsen. Nie tknie tego paskudztwa żadne szanujące się psisko, a ja miałbym się nim w drodze odżywiać? Z jakiej racji? — tłuste policzki dowódcy „Bonanzy" zatrzęsły się z oburzenia. — Nie ma o czym mówić, weźmiemy dwa wory gotowanej fasoli. Do Fort Yukon musi wystarczyć — rzucił tonem nie znoszącym oporu. — Zabieram zresztą trochę kawy, powideł, poza tym cukier, herbatę... — Ale... — Nie ma żadnego „ale". Kto daje pieniądze? Ja czy pan, panie Amundsen? — I znów pieniądze, te przeklęte pieniądze! — Boaldowi oczy pociemniały z oburzenia, ale cóż miał począć? Przyzwyczajony do absolutnej władzy na swym wielorybniku, kapitan Mogg ani myślał słuchać jego rad. Okutany po nos w futra, rozparty w saniach, siedział wygodnie, niewiele przejmując się trudami podróży. Czyż trzeba dodawać, że zabrane suchary, powidła, kawę i cukier zachowywał jedynie dla siebie? Amundsen i Eskimos byli wiecznie głodni, garść przemarzniętej fasoli nie wystarczała zmęczonym ciężkim wysiłkiem mięśniom. Dzienna trasa czterdziestu kilometrów była wyczerpująca dla Roalda, który biegł na nartach przed Eskimosem, przecierając szlak. Śnieżyca goniła śnieżycę, mroźny wicher hamował marsz. Psy także cierpiały głód, bo Mogg uparł się, żeby zabrać dla nich tylko suszone ryby. Były jednak w lepszej sytuacji niż obaj poganiacze — "na postojach pożerały każdy rzemień, każdy kawałek skóry nieopatrznie pozostawiony na dworze. „Nieraz im zazdrościłem, nieraz sam miałem ochotę pójść ich śladem" — pisał później Amundsen. Tylko „tłusty kapitan" nie uskarżał się na pusty żołądek, zachowując dla siebie lepszą żywność, a co gorsza, bez powodu opóźniał marsz. — W tym tempie nigdy nie dotrzemy do Fort Yukon — protestował za każdym razem wyprowadzony z równowagi Amundsen. — Pan się zapomina, kapitanie, to nie „Gjoa", tu ja rozkazuję — brzmiała niezmiennie szorstka odpowiedź i Norweg milkł upokorzony. „Sam się na to zgodziłem, muszę wytrzymać" — powtarzał sobie, aż wreszcie kiedyś wyczerpała się jego cierpliwość. — Stać, nie mam sił, jestem piekielnie zmęczony, zatrzymamy się tutaj! Stać, mówię! — krzyknął Mogg zwalając się z sań na śnieg. — Idzie śnieżyca, musimy szukać schronienia, dotrzeć do chaty trapera, to już niedaleko, najwyżej dziesięć kilometrów! — przynaglał Amundsen. — Słyszał pan, co powiedziałem? Nie ruszę się z miejsca! — zaciął się Mogg w uporze. Leżał wciąż jeszcze na śniegu. — Ano, zobaczymy! — wyraz twarzy Roalda był nieprzenikniony. Suche klaśnięcie bicza przecięło niespodziewanie powietrze. Kapitan Mogg skulił się jak pod ciosem, zamrugał oczami, chciał krzyknąć, ale język odmówił mu posłuszeństwa. Skurcz lęku wykrzywi) twarz. — Pan mnie nie uderzy! — zachrypiał wreszcie. — Zobaczymy — powtórzył groźnie Roald i znów się zamachnął. Rzemień, raz po raz, z trzaskiem smagał śnieg. Ciemne pręgi przybliżały się do skamieniałego z przerażenia Amerykanina. Nie wytrzymał wreszcie napięcia, skoczył na równe nogi i z twarzą białą jak papier, z drgającą szczęką, posłusznie siadł w saniach. Amundsen miał rację. Ostatnie metry do chaty trapera przebyli .skostniali, oślepieni straszną, gorszą od wszystkich poprzednich zawieją. Po paru kawałkach wędzone go łososia i kubku gorącej jak ukrop herbaty zaczęli powoli odzyskiwać mowę. — Dziękuję, kapitanie Amundsen. To była trochę brutalna, ale dobra lekcja, zapamiętam ją na całe życie — Mogg zerknął spode łba na Roalda. — Teraz dopiero zrozumiałem, że pan mnie wyratował. Proszę mi jednak powiedzieć... jeżelibym nie wstał... czy doprawdy odważyłby się pan? — Byłem pewien, że pan wstanie! — uciął krótko Amundsen. W Fort Yukon dowódcę „Gjoi" czekał przykry zawód. Końcowa stacja linii telegraficznej znajdowała się o dwieście kilometrów na południe, w Eagle City. Na szczęście musiał do niej dotrzeć także i Mogg. W dalszą drogę wyruszyli bez przewodnika. Szlak był prosty, korytem rzeki Yukon. Z dnia na dzień mróz tężał, wicher hulał po otwartej, niczym nie osłoniętej powierzchni zamarzniętej rzeki, do celu dotarli ledwie żywi. Dowódca fortu Eagle City nie zwlekając wysłał dwie długie depesze do Nansena i braci Amundsen, zgadzając się udzielić Norwegowi kredytu. — Szczęściarz z pana, kapitanie — powitał go następnego ranka. — Dziś w nocy ten piekielny mróz zniszczył nam linię. Przewody popękały na ogromnej przestrzeni; sam nie wiem, kiedy da się je naprawić, nie mogę ludzi wysłać na taki cholerny mróz, pięćdziesiąt stopni, a barometr wciąż idzie w górę. — Teraz wiem przynajmniej, czemu gnałem jak wariat — roześmiał się Amundsen. Nie bez goryczy pomyślał przy tym, jak ciężko musiał się natrudzić, jakie znosić upokorzenia, żeby zapewnić sobie ów przysłowiowy łut szczęścia, którego zazdrościli mu ludzie. Radość powrotu na „Gjoę", po niezwykle ciężkiej podróży podczas sześćdziesięciostopniowych mrozów, została zatruta. Maszynista Viik był chory. Zarośnięta, rozpalona gorączką twarz rozjaśniła się na widok dowódcy. — Bałem się, że już pana nie zobaczę, kapitanie. Teraz przynajmniej mogę umrzeć spokojnie — wyszeptał. Zapalenie płuc, którego nabawił się podczas wielogodzinnych pomiarów pola magnetycznego Ziemi, zwaliło go z nóg. Chory, z gorączką, żadnej obserwacji nie chciał przepuścić. — Kapitan zawsze mi powtarzał, że najważniejsza jest ciągłość. Nie mogę go zawieść — upierał się, głuchy na wszelkie perswazje kolegów. I życiem przypłacił swój szlachetny upór. „A więc jednak ten okrutny szlak — z oceanu na ocean przez północny dach świata — z każdej wyprawy musi wyszarpnąć, wydrzeć jakąś ofiarę. Z każdej, nawet z mojej, nawet po trzech udanych zimowaniach, kiedy wydawało mi się, że wszystko już poza nami — notował z goryczą Amundsen i dalej wpisał zdanie, które często przewija się w jego pamiętniku: — Najciemniej jest przed brzaskiem." Mijały miesiące za miesiącami. O wypłynięciu w dalszą drogę nie było mowy. Upragniony lipiec, środek lata, nie przyniósł zmiany na lepsze. Lód mocno trzymał „Gjoę ", dopiero w sierpniu zdołała się z niego wyrwać. I znów rozpoczęły się gorączkowe dni i noce, walka ze sterem, grubym lodem najeżonym zębami torosów, z porywami sztormu, z lepkim kożuchem mgły. Jeden nieostrożny manewr pozbawił „Gjoę" łopatki śruby, odłamanej przy gwałtownym zderzeniu z krą. Na wprost wejścia do Cieśniny Beringa huraganowy wiatr pełną mocą, jak taranem, uderzył w dziób. Ale kuter dzielnie wytrzymał i tę ostatnią próbę. Po trzydziestu ośmiu miesiącach od pamiętnej chwili opuszczenia Kristianii Amundsen dał rozkaz rzucenia kotwicy w Nome na Alasce. Wielka wyprawa na małym statku dobiegała końca. CZĘSC TRZECIA: NA SZCZYCIE ŚWIATA — U SZCZYTU SŁAWY GDYBYŚ PRZED ODJAZDEM POWIEDZIAŁ CHOCIAŻ JEDNO SŁOWO! — Do diaska! Zwariować można! — gwałtownym szarpnięciem Amundsen zerwał z szyi sztywny kołnierzyk, pośpiesznie rozpiął śnieżnobiały gors frakowej koszuli i odetchnął z ulgą. Po chwili spokojnie, jak umiał najspokojniej, zabrał się znów do wiązania niesfornej muszki. Nie znosił krępującego ruchy fraka. Dość miał uroczystych przyjęć, które niezmordowanie urządzano na jego cześć. Kristiania wyrywała sobie słynnego na cały świat zwycięzcę Przejścia Północno-Zachodniego, zaproszenia sypały się za zaproszeniami, bankiets za bankietami, wokół wielkiego Roalda przelewało się morze pochwał. Sława nakładała mocne więzy na tego, co ponad wszystko cenił wolność. Od chwili powrotu do Norwegii nie miał dla siebie ani jednego wieczoru. Zaciskał zęby odpowiadając na pytania, udzielając wywiadów, zżymał się wiążąc białe muszki i czarne krawaty, nakładając frak czy surdut, starannie czyszczony co wieczór przez wierną Betty. Uciekłby najchętniej za dziesiątą górę od swych możnych prześladowców, gdyby nie obawa, że odmówią mu pomocy w następnych wyprawach, że odwrócą się od niego obojętni lub zrażeni, a wtedy koniec z marzeniami o podboju białych plam na mapie. ..Czyż mogłem kiedykolwiek sądzić, że stanę się tak wyrachowany?" — pomyślał z melancholią. Uporał się wreszcie z muszką i przysunął do lustra, żeby sprawdzić, jak jest związana. Jego oddech zmącił czystość zimnej tafli, odbicie sztywnego, połyskującego gorsu zatarło się, zmętniało, na jego miejscu zajaśniała biel lodowców. Gładka, nieskazitelna. Przymknął oczy, żeby dłużej pod powiekami utrzymać ten obraz. Nie lubił swojego odbicia, rzadko przyglądał się sobie. Po chwili z zaskoczeniem spojrzał na bruzdy, jakie biegły po policzkach, na przetykaną tu i ówdzie srebrnymi nitkami czuprynę. Wydatny nos zajmował teraz pół wychudłej twarzy. Głęboko osadzone oczy ani wspaniałe, wypukłe czoło też go nie zadowoliły. Próbował się uśmiechnąć, ale twarz nadal pozostała surowa. Wąskie, zacięte usta mówiły o sile charakteru, ale nie mogły chyba podobać się młodej, ślicznej dziewczynie. Czy Nora nie odczuje zawodu na jego widok? Zasępił się na myśl o niej. Co powie, gdy go ujrzy? Jak jej wytłumaczyć, że postarzał się przedwcześnie w walce z Arktyką? Że mając niespełna trzydzieści pięć lat wygląda na pięćdziesiąt? Kiedyż ją wreszcie zobaczy, weźmie w ramiona, jak o tym marzył? Kiedy zdoła się wyrwać ze stolicy do Tromso? Od chwili powrotu minęło już wiele czasu, a on wciąż jeszcze nie przesłał Norze ani słowa. Bo i jakże w liście wypowiedzieć tęsknotę, która nagromadziła się przez lata rozłąki? Im dłużej się milczy, tym trudniej milczenie wytłumaczyć. Nie, tu nie pomogą nieporadne słowa utrwalone na sztywnym kawałku papieru listowego, mogą tylko zaszkodzić. Lepiej odłożyć do rozmowy wszelkie wyjaśnienia, a wtedy wszystko stanie się łatwe, proste, razem ze łzami radości spłynie gorycz rozstania. Powinna być z niego dumna, nazwisko, które będzie wkrótce nosić jako jego żona, znane jest w całej Norwegii, pierwsze strony gazet pełne są wywiadów z „Wielkim Amundsenem", opisów jego „zmagań z Daleką Północą" — uśmiechnął się mimo woli na wspomnienie przyjęcia zgotowanego mu przez Kristianię. Doprawdy, nie różniło się od przyjęcia, jakiego doznał Nansen. I targające powietrzem salwy armatnie ze starych murów Akershuus, aż uciekały spłoszone hukiem mewy, i to morze ludzkich głów w porcie. W oczach stanął mu obraz wciśniętego w tłum młodego chłopca o gorącym sercu, który przed siedemnastu laty, witając Wielkiego Fridtjofa, ślubował pójść w jego ślady. Następne dni stały się jednym pasmem udręki: przyjęcie u króla Haakona, przyjęcie u burmistrza Kristianii, u jednego ministra, u drugiego... Przyjęcia, przyjęcia. Nie było im końca. Nieraz śmiać mu się chciało na widok tych samych bogaczy, którym tak niedawno musiał się ukradkiem wymykać. Prawili mu teraz komplementy, ze słodkimi, fałszywymi uśmiechami zapewniali o swej niezmiennej przyjaźni, uznaniu. Nie zamykały się im usta, te same, z których pod jego adresem padało tyle gorzkich słów. ... Ależ, drogi panie kapitanie, któż mówił o zwrocie pieniędzy? Żartuje pan czy co?... Nasz kraj jest z pana dumny. Każdy obywatel Norwegii mający zrozumienie dla potrzeb nauki jest szczęśliwy, jeżeli choć trochę mógł przyczynić się do tego wspaniałego zwycięstwa, które rozsławiło nasz kraj. Cenna to będzie nagroda, jeśli dzieci moje i wnuki zobaczą na mapie nazwisko dziadka. Będę mógł im opowiadać, jak w miarę swoich skromnych możliwości dopomogłem wielkiemu Amundsenowi w jego wielkich odkryciach... ... Mamy nadzieję, że zechce pan wyświadczyć nam ten zaszczyt, panie kapitanie, i przyjąć nasze zaproszenie na obiad. Żona będzie uszczęśliwiona poznawszy dowódcę wielkiej wyprawy... „Tak niedawno jeszcze, zaledwie przed trzema laty, żona żałowała, że nie rna czasu, a »wielką wyprawę nazwano po prostu »szaleńczym wypadem na dziurawej łajbie«" — myślał z goryczą Amundsen i ogarniało go coraz większe obrzydzenie do świata i ludzi. Jedyną ostoją, jedynym miejscem, do którego chętnie dążył w Kristianii, był dom Nansena. Uśmiechnął się na wspomnienie powitania z Liv, która wyrosła na śliczną panienkę. Wycałowała go na powitanie i uwieszona u jego ramienia, nie opuszczała go ani na moment podczas wizyty. A Ewa Nansen? Nie mógł myśleć bez wzruszenia o tej wyjątkowej kobiecie. Czy Nora będzie do niej podobna? Bił od Ewy jakiś nie wysłowiony urok, wydawało się, że wszystko zrozumiała bez słów. Zaprzyjaźnią się chyba obie? Nansen, jak to Nansen, po gorących słowach uznania, a każde miało dla Roalda wagę złota, przeszedł od razu do sedna sprawy: — Szkice topograficzne i wasze pomiary pozwolą nam wreszcie wypełnić te olbrzymie puste dotąd plamy na mapie Arktyki od Cieśniny Lancaster po Morae Beauforta. Wyniki waszych obserwacji meteorologicznych należy natychmiast przekazać do Instytutu. Trzeba będzie teraz pomyśleć o zdobyciu funduszów na uporządkowanie i opracowanie tych materiałów. Pomiary pola magnetycznego Ziemi stanowią doprawdy niezwykły wkład do nauki. Specjaliści nigdy dotąd niczego podobnego nie mieli w rękach. Dyrektor naszego Muzeum Historii nie ma dość słów zachwytu dla bezcennych zbiorów etnograficznych, które pozwolą Norwegom zapoznać się z obyczajami i kulturą Eskimosów kanadyjskich. Nie stracił pan czasu, Roaldzie. Jestem z pana dumny. Jakież obecnie ma pan plany? Co pan teraz szykuje? — Dajże mu spokój, Fridtjof. Najwyższy czas, żeby pomyślał wreszcie o sobie, o swoich osobistych sprawach — przerwała żywo Ewa. Twarz Amundsena rozjaśniła się na wspomnienie jej ciepłego spojrzenia. Sprawy osobiste?... Tak, Ewa ma rację, stokrotną rację. Dłużej nie sposób zwlekać. „Niech będzie, co chce, jutro jadę do Tromsó — postanowił. — Dość mam tych wszystkich przyjęć, ceremonii, konwenansów! Chcę być znów sobą!" Lekkie pukanie do drzwi przerwało tok jego myśli. — Powóz ministra już czeka — usłyszał przejęty szept Betty. Rzucił raz jeszcze okiem w lustro, sprawdził, czy frak dobrze leży, i z ciężkim westchnieniem sięgnął po wieczorową pelerynę. — Nie widziałem Nory. Może chora? — pytał niespokojnie Amundsen, kiedy ostatni przyjaciele opuścili wreszcie gościnny dom aptekarza Zapffe. Mimo późnej pory Fritz także naciągał płaszcz. — Wybacz, Roald, muszę zajrzeć jeszcze do apteki, mam pilną robotę, pacjent czeka na lekarstwo, poważny wypadek. Niedługo wrócę — tłumaczył niezręcznie, unikając jego spojrzenia i śpiesząc, jakby przed czymś uciekał. Zajęta przycinaniem knotów dopalających się pośrodku stołu świec, fru Zapffe nie odpowiedziała od razu na pytanie. — Tak się cieszyłem, że ją wreszcie zobaczę — dodał Amundsen. I poczuł naraz dziwny niepokój. Przez moment jeszcze wsłuchiwał się w suchy trzask płonących na kominku brzozowych polan, patrzył, jak jarzy się biała kora objęta płomieniem, jak rozpala się różowym światłem, skręca nagle z sykiem i spopielała opada. Fru Zapffe milczała. — Przywiozłem dla niej anorak z Ziemi Króla Williama — przerwał ciszę, która mu zaciążyła, i sam nie poznał swego głosu. — Niech pani spojrzy, fru Zapffe, jaki ładny! Nikt w Norwegii takiego nie ma, a lekki jak piórko. Eskimoski dłużej niż zwykle wyprawiały te skóry błękitnych lisów, nie żałowały trudu. „Twoja żona będzie wyglądać w nim jak królowa" — powtarzały mi. Gdzie Nora? Chciałbym... — urwał nie mogąc nad sobą zapanować. Rumiane policzki fru Zapffe przybladły, twarz jej spoważniała. — Nora? — powiedziała wolno, patrząc mu prosto w oczy. — Mieszka w Hammerfest. Razem ze swoim mężem. Upłynęła długa chwila, nim słowa jej doszły do świadomości Amundsena. — Musisz ją zrozumieć, Roald — usłyszał wreszcie, jakby z bardzo daleka. Milczał nie odrywając oczu od puszystego futra anoraka. Zapadła cisza. Cisza nie do zniesienia. Przerwał ją głos kobiety, opanowany, rzeczowy: — Nie sądziłam, że będzie to dla ciebie niespodzianką. Wyjeżdżając na wyprawę, ani jednym słowem nie prosiłeś Nory, żeby na ciebie czekała. Pytałam ją o to. Nie dałeś jej cienia nadziei, że pragniesz, aby dzieliła twoje życie. Łudziła się długo. Przez całe dwa lata nie chciała na nikogo spojrzeć, o nikim słyszeć. Ośmieszała się biegając wciąż na pocztę. Całe Tromso wiedziało, od kogo spodziewa się wiadomości. Jak długo miała czekać nadaremnie? Wiele razy rozmawiałam z nią o tobie. Od początku zresztą byłam temu przeciwna, od chwili, kiedy zrozumiałam, że ciebie, tylko ciebie pokochała pierwszą miłością. Starałam się jej wytłumaczyć. Wiedziałam, że jeżeli wrócisz, a mogłeś równie dobrze nigdy nie powrócić, czekają cię zaszczyty, sława. Czyż mogłam przypuszczać, że będziesz wówczas pamiętał o dziewczynie z Tromso? Czym miałam podsycać jej nadzieję? Gdybyś mnie lub Fritzowi przed odjazdem powiedział chociaż jedno słowo!... Wiedziałeś przecież, że kochamy to dziecko jak własną córkę. W oczach Roalda było tyle bólu, że głos jej złagodniał. — Prócz nas nie miała nikogo, nie jesteśmy młodzi, baliśmy się, żeby nie została sama... zrozum! Amundsen milczał. Coś nieznośnie przygniatało mu pierś, przytłaczało jak ciężki głaz. Czemuż nie umiał znaleźć wtedy, w chwili rozstania, tych słów, jakie powinny były paść? Takie wydawały mu się teraz proste. Nie miał czasu, nie umiał, nie pomyślał o tym. Czyż wszystko trzeba dopowiadać do końca? Był przekonany, że Nora go rozumie, że myśli ich i pragnienia biegną tym samym torem. Nie czuł potrzeby upewnienia się, że będzie na niego czekać, wiedziała o jego uczuciach i przecież go kochała. Był tego pewien... Powoli, staranniej niż zwykle, nabijał fajkę. Serce biło mu mocno. Fru Zapffe nie powinna się domyślić, jaki bolesny zadała mu cios. Nikt nie powinien o tym wiedzieć. — A teraz powiedz mi, Roald — usłyszał znów jak przez mgłę — gdyby teraz Nora czekała na ciebie, gdyby została, jak tego pragnąłeś, twoją żoną, powiedz, czy za rok lub dwa nie pozostawiłbyś jej znów samej na długie lata? A może nawet na zawsze? Czy potrafiłbyś dla niej zrezygnować ze swych wypraw? — głos fru Zapffe brzmiał twardo, jak głos matki walczącej o szczęście swego dziecka. — Czy masz prawo wiązać swoje życie, życie wiecznego podróżnika, z życiem dziewczyny marzącej przede wszystkim o szczęściu domowym? Zastanawiałeś się nad nią, nad jej losem? — Sam nie wiem... Może naprawdę o tym nie pomyślałem... — spojrzał na nią błagalnie, jakby prosząc o wybaczenie. — Ale ja wiem. Niedługo zagrzejesz miejsca w Norwegii. Tylko patrzeć, jak znów pociągniesz gdzieś w ten twój lód. Mało to widziałam takich ludzi tu, w Tromso? Zakładali rodziny, budowali domy, przysięgali, że już „nigdy", „przenigdy", a przy pierwszej okazji wypływali na dalekie morza i nie wracali długo, a czasem — wcale. Ot, choćby taki Birkeland. Wypłynął na jedno zimowanie, dziesięć zim minęło od tej pory, a on zagrzebał się na Spitsbergenie i ani myśli wracać. Jego narzeczona czekała długo, płakała, rozpaczała i wreszcie wyszła za innego. A mój Fritz? Gdyby nie ja, siedziałby pewnie gdzieś na Grenlandii wśród Eskimosów, kręciłby dla nich jakieś pigułki, mieszkał w igloo, polował z nimi na foki. Może zresztą byłby szczęśliwszy niż tu?... Zawsze wzdycha ciężko, szykując lekarstwa do okrętowych apteczek. Żadna kobieta nie wie, w jaki sposób naprawdę zapewnić mężowi szczęście — zakończyła sentencjonalnie. — Chciałem o coś zapytać, fru Zapffe, o coś bardzo dla mnie ważnego — Amundsen pochylił się, wpatrzony uważnie w jej twarz. — Czy... Nora jest szczęśliwa? Kobieta poprawiła się niespokojnie w fotelu. — Na pewno! — rzuciła porywczo, ale pod przenikliwym spojrzeniem jasnych, szczerych oczu opuściła powieki. — Na pewno! — powtórzyła po chwili. — Możesz być o nią spokojny. Karlsen jest dobrym chłopcem, aptekarzem, jak mój mąż. Norę kochał od dawna, chodzili razem do szkoły. Rad by jej nieba przychylić. Młodziutka jest, zapomni o swej pierwszej miłości i o pierwszym zawodzie, przyjdą na świat dzieci. Będzie miała spokojne, dostatnie życie, bez wielkich wzruszeń, to prawda, ale i bez rozczarowań. Tak będzie dla niej lepiej, wierz mi. Na kominku z wolna dopalały się zetlałe polana. W salonie mroczno było i chłodno. — Fru Zapffe, proszę oddać Norze ten anorak! Przywiozłem go dla niej. — Nie! — krzyknęła gwałtownie. — Nie powinna się dowiedzieć, żeś o niej pamiętał. Błagam cię, Roald, nie łam jej życia! Przyrzeknij mi, że nie będziesz się starał zobaczyć z Norą. Nigdy. Zależy ci przecież na jej szczęściu. — Przyrzekam — odparł z wysiłkiem, starając się nie dać poznać po sobie, ile go ta obietnica kosztuje. — Nie będę się starał... CZEMU NANSEN WYRZEKŁ SIĘ MARZEŃ O SZÓSTYM KONTYNENCIE? Na zamarzniętej jeszcze ziemi w parku Lysaker mocno dudniły pospieszne kroki. Zagłębiony w myślach Amundsen deptał zieleniący się nieśmiało trawnik. Nie widział piękna pałającego zachodem nieba, na którym zapalały się pierwsze gwiazdy, nie czuł słonej bryzy ciągnącej od fiordu, nie słyszał wrzaskliwych głosów mew, nie patrzył na rozmigotane w dali setkami światełek, maleńkie jak dziecinne zabawki domki Kristianii. Tajemnicza biel nieznanych wybrzeży oślepiała go, wypełniała świat. — Antarktyda! Z Fridtjofem na Antarktydę! — powtarzał sobie półgłosem, jakby się chciał upewnić, że to nie sen. Przyszedł dziś do Lysaker, zwierzyć się Nansenowi ze swych nowych planów, posłyszeć słowa otuchy, jak wtedy, jak przed wyprawą na „Gjoa". Wyszedł na wpół przytomny. Zachęcony serdecznym, jak zwykle w tym domu, przyjęciem, długo opowiadał o przeżyciach ostatnich dwóch lat, spędzonych poza krajem, o setkach spotkań we wszystkich niemal stolicach Europy i za oceanem, w największych miastach Stanów Zjednoczonych. Zataił jednak, że uciekł z Norwegii nie tylko dlatego, żeby zdobyć środki na pokrycie długów wyprawy, ale by w wirze nie kończących się zajęć nie mieć czasu na rozmyślania, zapomnieć o swej osobistej klęsce. Szczegółowo mówił o spotkaniach z najznakomitszymi polarnikami Anglii, Francji i Stanów Zjednoczonych. O tej pasji poznania nieznanego, która zataczała coraz szersze kręgi i obejmowała już nie tylko podróżników i badaczy, ale także ludzi nic na pozór nie mających wspólnego z gorączką zdobywców. — Na każdym spotkaniu proszono mnie: „Niech nas pan zabierze ze sobą, kapitanie", na każdym nieodmiennie zapytywano: „Co trzeba uczynić, żeby zostać polarnikiem?" lub „Kiedy pan znów wyrusza na nową wyprawę, dokąd?" — Odpowiedź na te pytania znalazłem — Roald rozpamiętywał teraz każde słowo swojej rozmowy z Nansenem — po przeczytaniu w duńskim piśmie „Nord Og Syd" streszczenia wykładu, jaki pan wygłosił, profesorze, przed rokiem w Royal Geographical Society w Londynie. „Chcąc wyjaśnić mechanizm zjawisk meteorologicznych i oceanograficznych dla całej naszej północnej półkuli — pisał pan — należy w jak najszerszym zakresie przeprowadzać badania naukowe nie znanych jeszcze dotąd obszarów Arktyki..." Żeby przepłynąć możliwie jak najbliżej bieguna północnego, należałoby zdaniem pana rozpocząć dryf od wybrzeży Alaski, bardziej jeszcze na wschód niż „Fram". Gorąco pragnąłbym poprowadzić taką właśnie wyprawę badawczą, przygotowaną na kilka, pięć czy nawet siedem lat pobytu poza krajem. Nie przeraża mnie to, nic mnie tu nie trzyma. Jestem wolny. Musiałbym jednak mieć do dyspozycji odpowiedni statek, w tej chwili na świecie jest jeden tylko taki, co sprostałby zadaniu: „Fram". „Jak dziwnie wtedy na mnie Fridtjof spojrzał — przypomniał sobie Roald. — Zamilkł na chwilę, zamyślił się, ta cisza wydała mi się wiekiem." — Chętnie spełniłbym pana prośbę, ale „Fram" i mnie może być potrzebny, kapitanie. — Wzrok Nansena pobiegł do wielkiej mapy wiszącej na ścianie, ziała pustką białej plamy Szóstego Kontynentu, niepewnymi konturami wpisanego w południowy krąg polarny. — Od dawna już myślę o zorganizowaniu wyprawy tam, na Antarktydę! — rozległ się jego ściszony głos. — Chwilowo projekt ten zachowuję w tajemnicy. Nikt prócz pana, kapitanie, o nim nie wie. I nikt nie powinien się dowiedzieć. — Zabierze mnie pan z sobą? — krzyknął Roald, nim pomyślał, co mówi. — Z radością, tym bardziej że jeśli wszystko się ułoży z moimi planami, próbowalibyśmy wspólnie dotrzeć do bieguna południowego — powiedział Nansen powoli, ważąc każde słowo. — Kiedy wypływamy? Po pięknej twarzy przemknął cień, Fridtjof rozłożył bezradnie ręce. — Jak pan wie, powierzono mi w tych niełatwych dla naszego kraju chwilach odpowiedzialną i uciążliwą misję reprezentowania w Londynie wolnej Norwegii przy rządzie Jego Królewskiej Mości. Nie potrzebuję chyba mówić, jak bardzo to zaszczytne zadanie pokrzyżowało wszystkie moje plany naukowe, a nawet i osobiste. Ale cóż, człowiek nie należy do siebie. Za kilka miesięcy, w jesieni, powrócę z Londynu na stałe, wtedy pomówimy sobie o Antarktydzie. Proszę jednak pamiętać, kapitanie, że nikt o tym projekcie jeszcze nie wie, nikt! — Nansen położył nacisk na ostatnie słowo. — Nawet fru Kwa? — Właśnie Ewa — westchnął ciężko Nansen i umilkł, jakby lękając się, że powiedział za dużo. Tego pamiętnego wieczora Amundsen nie chciał zostać na kolacji w Lysaker. Nie mógł. To, co usłyszał od Nansena, oszołomiło go całkowicie. W swoich własnych marzeniach nigdy dotąd nie wybiegał poza Arktykę. Pragnął jak najszybciej pozostać sam ze swymi myślami, objąć ogrom nowego zadania, jakie stawiała przed nim przyszłość. ... Antarktyda, daleka, nieznana Antarktyda... u boku Nansena — wydzwaniał każdy krok po zmarzniętej ziemi. I nagle Roaldem targnął lęk. Trzeba się śpieszyć! Biegun południowy zagrożony! Czy Fridtjof, jak zwykle zatopiony w swych pracach naukowych, zdaje sobie sprawę z tego, że nie wolno zwlekać? Tylko patrzeć, za rok, najdalej za dwa, jakiś rywal zatknie na południowym szczycie świata sztandar swego kraju. Nansen ma rację, po stokroć ma rację, że najważniejsze są wyniki naukowe każdej ekspedycji, ale coś buntowało się w Amundsenie na myśl, że norweska flaga nie będzie tą pierwszą, która tam załopoce. Dla niego zwyciężać znaczyło przede wszystkim być pierwszym! Trzeba się śpieszyć! Najgroźniejsi są Anglicy. Ci, co wychowują ludzi twardych i niezłomnych, od stuleci wysyłając ich na polarne morza. Przed oczyma Amundsena stanęła energiczna twarz Shackletona, o wystającym prostokątnym podbródku, o zrośniętych brwiach pod wypukłym czołem, o upartym spojrzeniu zdobywcy. Angielskiego polarnika spotkał przed paru zaledwie miesiącami w Londynie w Royal Geographical Society. „Celem moim jest biegun południowy" — usłyszał wtedy jego stanowczy głos i zrozumiał, że ten człowiek nie rzuca słów na wiatr. Przed kilkoma laty przeżył on straszne chwile na Szóstym Kontynencie, u boku porucznika Scotta. Trzykrotnie obaj próbowali wedrzeć się w głąb pustyni i trzykrotnie się cofali. Potworne mrozy, huraganowe wichury, sieć rozpadlin skryta pod lodem i głód zmuszały ich — za każdym razem — do odwrotu. Shackleton nie ustąpił jednak. Zwyciężony, postanowił raz jeszcze próbować. Ma zamiar teraz wypłynąć na statku „Nimrod". Nie cofnie się przed niczym! „Trzeba się śpieszyć!" — kołatała w głowie Roalda uporczywa myśl. Na wieść o zamiarach Shackletona porucznik Scott kategorycznie, ku zdumieniu wszystkich, odmówił mu prawa skorzystania ze swej bazy w Zatoce Mac Murdo. Widocznie sam zamierzał jeszcze raz stanąć do pojedynku o biegun i Shackletona uważał za niebezpiecznego rywala. Groźnym był przeciwnikiem, dwukrotnie zimował na Antarktydzie, wiedział, na co się waży. Trzeba się śpieszyć! Byli przecież jeszcze inni, wszyscy ci, co los swój związali z Szóstym Kontynentem. Uparty Szwed Nordenskjold mógł w każdej chwili stanąć znów w szeregach współzawodników, miał nad innymi przewagę ciężkich, pełnych tragicznych niespodzianek dwóch zimowań na Ziemi Grahama. A Francuzi? Oni także przed paru laty pośpieszyli do antarktycznych wybrzeży śladami swego ziomka Dumont d'Urville'a, a teraz ponownie, pod dowództwem słynnego „gentlemana polarnego", doktora Charcota, szykowali się do wyprawy odkrywczej na statku „Pourąuoi Pas?". Pragnąc zabić nurtujący go niepokój, natychmiast po powrocie do domu Amundsen zamknął się na cztery spusty i ze zwykłą pasją zabrał się do studiowania wszystkiego, co dotąd ukazało się drukiem w Anglii o nieznanym kontynencie. Nie widział przed oknami rozkwitłych przepysznie róż, nie słyszał śpiewu drozdów, zaniedbał ulubiony ogród. Robiąc gorączkowo notatki i sporządzając szczegółowe plany marszów, myślami był daleko. Niecierpliwie liczył miesiące, tygodnie, a wreszcie dni do powrotu Nansena z Londynu. Był gotów. Tego słonecznego jesiennego poranka, biegnąc znów do Lysaker, nie spodziewał się, co usłyszy. ... — Dla norweskiego badacza polarnego najważniejszym zadaniem jest dokładne poznanie wód naszego Północnego Oceanu Lodowatego, kontynuowanie narodowych tradycji Wikingów. Dla zrealizowania tych zaszczytnych celów powierzam panu, Roaldzie, mego „Frania" — usłyszał jakiś obcy, a zarazem uroczysty głos Nansena i sam sobie jeszcze nie dowierzał. Zmiana decyzji jak grom z jasnego nieba spadła na Roalda i wytrąciła go z równowagi. Projekt ekspedycji na Szósty Kontynent u boku Fridtjofa rozwiewał się bezpowrotnie. Jego miejsce zajmował inny, niemniej wspaniały — własnej wyprawy do Arktyki na podbój bieguna północnego. Urzeczywistnienie najskrytszych, najdawniejszych marzeń. Co jednak wpłynęło na tę raptowną zmianę? Czyżby Nansen uląkł się rywali? Nie, to niemożliwe. Czemu wobec tego zrezygnował ze swych długoletnich planów, ze swych przygotowań? Tych pytań, które cisnęły się na usta, Amundsen nie śmiał, nie potrafił sformułować. Z poważnej, jak nigdy, twarzy Fridtjofa niczego nie mógł wyczytać. — Nagromadziło się mnóstwo materiałów, przywiezionych przez szwedzką ekspedycję antarktyczną Nordens i naszą Borchgrevinka, i angielską Scotta. Wkrótce napłyną nowe. Każdy myśli tylko o Wielkiej Przygodzie, o wyprawach odkrywczych, nikt nie pamięta o opracowaniu naukowych wyników. Postanowiłem więc poświęcić się całkowicie tym zagadnieniom, zajmą mi wiele, wiele lat — usłyszał jakby przymuszony głos Nansena i zrozumiał, że to tylko część prawdy. Coś jeszcze kryło się pod tymi suchymi słowami, coś nie dopowiedzianego. Czyżby Ewa?... Zachowanie Fridtjofa nie upoważniało do zadawania pytań. Przystępując od razu rzeczowo do sedna sprawy, Nansen początkowo unikał niespokojnego spojrzenia Roalda, potem zagłębił się w analizę prac badawczych, jakie jego zdaniem były najważniejsze podczas wieloletniego zapewne dryfu z polami lodowymi, zalegającymi środkową część Basenu Arktycznego. Amundsen słuchał nieuważnie, wciąż jeszcze nie mógł się uspokoić. Czyżby stało się to za sprawą Ewy? Jej rozjaśnione szczęściem oczy upewniły go, że nie myli się w podejrzeniach. Tak, to ona musiała być przyczyną tej zmiany, to dla niej Fridtjof pogrzebał swe marzenia i plany odkrywcze, dla niej wyrzekał się nie znanych mórz, nie zdobytych lądów. Jak mogła odebrać mu tę niezastąpioną, nieporównywalną rozkosz stąpania po nie tkniętej ludzką stopą ziemi? Po raz pierwszy w życiu Amundsen spojrzał z urazą na piękną twarz Ewy. Czy nie zdawała sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządziła ukochanemu człowiekowi? Jak mogła?... „... Powiedz mi, Roald — zadźwięczał mu w uszach twardy głos fru Zapffe — czy dla szczęścia Nory potrafiłbyś się wyrzec swych wypraw?" I pomyślał: „Miała rację". NAJCIEMNIEJ BYWA PRZED BRZASKIEM Wieść o arktycznej wyprawie Amundsena, o tym, że wielki Nansen oddał mu swego „Frama", lotem błyskawicy obiegła miasta, miasteczka i osiedla rozrzucone w głębokich fiordach. Od roku 1905, od zerwania unii personalnej ze Szwecją, Norwegowie bardziej niż kiedykolwiek byli gotowi do każdej ofiary, byle tylko przysporzyć chwały swej niezależnej ojczyźnie. Pewni byli, że idąc śladami Fridtjofa Nansena, Amundsen raz jeszcze rozsławi ich mały kraj, o którym niewiele dotąd wiedziano na świecie. Jakkolwiek głośno mówiło się jedynie o naukowo-badawczych celach wyprawy, każdy — poczynając od najbiedniejszego rybaka, a kończąc na możnych kupcach i armatorach — święcie wierzył, że Amundsen pierwszy zatknie norweską flagę na północnym krańcu świata. Nie było to jednak łatwym zadaniem. Na Dalekiej Północy panował także niezwykły ruch, nie brakło groźnych współzawodników. Doktor Cook, towarzysz Roalda z „Belgiki", zimował na Grenlandii, na Ziemi Ellesmere'a, i stamtąd zamierzał wyruszyć daleij na północ, do bieguna. Kapitan de Gerlache pobił rekord, dopływając wzdłuż wschodnich wybrzeży Grenlandii do siedemdziesiątego ósmego stopnia szerokości północnej. O duńskiej wyprawie naukowej Myliusa Erichsona, która badała północne obszary wyspy, zaginął wszelki słuch. Najgroźniejszym przeciwnikiem był niezmordowany porucznik marynarki amerykańskiej, Robert Peary. Polarną zaprawę rozpoczął już dawno, przed dwudziestu paru laty, nie ukrywał nigdy, że za cel życia postawił sobie biegun północny. Jego wypady w głąb Grenlandii i na nie znane dotąd północne wybrzeża przynosiły bogaty plon naukowy, pozwalały sporządzać mapy łańcuchów górskich, wyżyn i fiordów, głęboko wcinających się w północny cypel wyspy. Amerykanin żył wśród Eskimosów ich codziennym, pełnym trudów życiem, mówił ich językiem, zabrał ze sobą do Arktyki żonę, wśród lodów przyszła na świat córeczka, którą nazwał eskimoskim imieniem Anighito — „Dziecko Śniegu". Opuszczał Grenlandię tylko na przeciąg paru miesięcy po to, by z pomocą powstałego w Stanach Zjednoczonych „Peary Arctic Club" organizować nowe wyprawy, i uparcie powracał na Daleką Północ. Wytrwałość Amerykanina budziła w Amundsenie głęboki, nie pozbawiony zazdrości podziw. Peary nie zawahał się przed niczym. Podczas jednej z wypraw sam zwykłym myśliwskim nożem amputował sobie osiem odmrożonych palców u nóg. Przymierał głodem, setki razy stawał twarzą w twarz ze śmiercią, która nie odstępowała go ani na krok całymi latami, nic nie potrafiło go jednak zniechęcić. W roku 1902 wraz z sześcioma towarzyszami podczas fali potwornych mrozów dotarł do osiemdziesiątego czwartego stopnia szerokości geograficznej, w trzy lata później osiągnął osiemdziesiąty siódmy. Zaledwie trzysta kilometrów dzieliło go od bieguna północnego. „Nie dotrze tam — pocieszał się Amundsen. — To przecież nie trzysta kilometrów, lecz sześćset, licząc drogę powrotną, a te sześćset gorsze są z pewnością od tysiąca dwustu na innym terenie." Wystarczyło zamknąć oczy, żeby pod powiekami zafalowało .morze, takie, jakie widział z pokładu „Gjoa", po horyzont zasłane zwaliskami lodu. Czy „Fram" wytrzyma, czy zdoła przedrzeć się na czas przez te martwe barykady? Z troską powracał Amundsen do myśli o swej wyprawie, o uciążliwym dryfie. Bodaj to być ptakiem! Któryż z polarników nie śledził z zazdrością szybkiego lotu mewy nad przeszkodami, przed którymi sam stawał bezsilny! „Droga do poznania Arktyki wiedzie przez powietrze" — powtarzał coraz częściej. Nadzieję na urzeczywistnienie tych marzeń rozbudził w nim wspaniały sukces pilota Bleriot. W czerwcu roku 1909 Francuz pobił ówczesny rekord świata, przelatując na jednopłatowcu nad kanałem La Manche z Francji do Anglii. Daremnie tłumaczono Amundsenowi, że za wcześnie jeszcze myśleć o zastosowaniu aeroplanu do badań polarnych. Wespół z asem norweskiego lotnictwa, Jacobsenem, i z lotnikiem Engelstadtem skonstruowali olbrzymi latawiec z płótna oraz lekkiego drewna. „... Wypuszczony wraz z pilotem z pokładu »Frama« na wysokość pięciuset metrów, pozwoli mi na zwiad lodowy, pożyteczny dla żeglugi" — notował. Pragnąc wypróbować przydatność latawca, nieraz sam wzlatywał na wysokość kilku pięter. Kapitana Engelstadta zamierzał mianować swoim zastępcą na „Framie", pokreślając tym samym wagę, jaką przywiązywał do powietrznego zwiadu. Pewnego ranka, spiesząc na pole, z którego miano wypuścić latawiec, patrzył z niepokojem na czarne, nabrzmiałe deszczem chmury, jakie wiatr skłębił niespodziewanie nad Kristianią. Nim spadły pierwsze krople, w dali zahuczał grom. Nadciągała burza. „Chyba Engelstadt nie będzie dziś przeprowadzać prób — pomyślał niespokojnie. — To byłoby czystym szaleństwem!" Zanim dobiegł do lotniska, wielkie, barwne płaty latawca z zawrotną szybkością pomknęły w górę. Z podziwem, pełnym lęku, Amundsen patrzył, jak prąd powietrza porwał lekko latawiec i niby piórko uniósł wysoko, pod samo niebo. — Pobiję dziś chyba własny rekord! — zdążył z dużej wysokości wrzasnąć uszczęśliwiony lotnik. Z czarnej chmury wystrzeliła raptem potężna iskra, na ułamek sekundy błękitnym łukiem spięła latawiec z chmurą i zgasła. Śmiertelnie porażony człowiek odpadł od liny i runął ciężko na ziemię. Pewnego upalnego letniego poranka do zapracowanego, jak zwykle, w swoim gabinecie Amundsena niby szarańcza wdarła się chmara dziennikarzy. Nie zważając na protesty, od progu zarzucili go pytaniami: — Kapitanie, znał pan świetnie doktora Cooka, prawda? — Przyjaźnił się pan z nim na „Belgice". Co może pan o nim powiedzieć? Prosimy o jak najwięcej szczegółów. — Czego chcecie, panowie, ode mnie? Kto was tu wpuścił? Zapowiedziałem przecież, że pracuję. — Jak to, kapitanie, nie czytał pan dzisiejszych gazet porannych? Jeden z dziennikarzy rozłożył przed Amundsenem wielką płachtę „Morgenbladet". — „... W dniu 10 marca 1908 roku doktor F. A. Cook, badacz amerykański, w towarzystwie paru Eskimosów pierwszy w dziejach świata dotarł do bieguna północnego Ziemi" — odczytał na głos. — Co pan o tym myśli, kapitanie? Amundsen prześliznął się wzrokiem po pałających ciekawością twarzach, po zawieszonych w pogotowiu ołówkach. Spojrzał na rozłożoną pod szkłem na biurku mapę. Według ostatnich doniesień Cook zimował w Etah na wybrzeżu północno- zachodniej Grenlandii. Do dziewięćdziesiątego stopnia szerokości północnej szlak długi był i niezwykle uciążliwy. Wykluczone, żeby Cook zdołał go przebyć w tak krótkim czasie. To nieprawda! — miał już odpowiedzieć, ale powstrzymał się w porę. Nie chciał źle mówić o człowieku, któremu wiele zawdzięczał, z którym się zaprzyjaźnił podczas pamiętnego zimowania na „Belgice". Mówił więc dziennikarzom o doktorze Cooku jako o człowieku dzielnym, przedsiębiorczym i uczynnym, dla siebie zachowując swój sąd i swoje wątpliwości. Prawda jednak wyszła wkrótce na jaw. Niejeden z wybitnych polarników świata miał podobne jak Amundsen wątpliwości, nie każdy jednak był tak dyskretny. Nikogo nie zadowoliły przesłane do Europy przez Amerykanina materiały pod postacią odpisów i wyciągów z jego obserwacji. Sprawa była zbyt poważna, by można ją było lekko traktować. O ten punkt astronomiczny walczyli nadaremnie od dawien dawna najznakomitsi badacze. Zwołana w Kopenhadze specjalna komisja zażądała od Cooka oryginałów dziennika podróży oraz wyników przeprowadzonych na samym biegunie pomiarów astronomicznych. W odpowiedzi otrzymała jakiś dziwny list ze stemplem „Marsylia", bez daty, w otwartej kopercie. Cook zapewniał w nim, że oryginały przesłał już dawno do Europy inną drogą, jaką — nie napisał. Nie trzeba dodawać, że dokumenty te nigdy nie dotarły do komisji. W świecie naukowców wybuchła wrzawa i trwała niejeden dziesiątek lat, rozpętując namiętności, służące jako pretekst do wyrównywania jakichś zadawnionych porachunków, niewiele mających wspólnego i z Cookiem, i z biegunem. Orzeczenie Komisji Kopenhaskiej było jednak dla doktora miażdżące: „Not proved" — „Nie udowodnione". Wyrzucony sromotnie z „Explorers Club" Cook musiał opuścić Stany Zjednoczone i powrócił do kraju dopiero w roku 1911 po definitywnym uznaniu zwycięstwa swego rywala Peary'ego. Skandal jaki wybuchł wokół jego osoby, nie zaszkodził mu w niczym, raczej dopomógł. Świetnie napisana książka „Jak zdobyłem biegun?" długie lata cieszyła się ogromnym powodzeniem. Amundsen głęboko przeżył sprawę Cooka. „Historia odkryć polarnych nigdy jeszcze nie notowała podobnej próby oszustwa, jeżeli to było istotnie tylko oszustwem. Trudno mi wprost w nie uwierzyć. Jakiż szatan pychy mógł popchnąć tego szaleńca do podobnego czynu? Czy nie zdawał sobie sprawy, że okrył się hańbą? Po co, w imię czego?" — notował Amundsen w swoim dzienniku. Pragnąc przyspieszyć dopływ funduszów na przygotowanie wyprawy, Amundsen za poradą Nansena przedstawił swe plany w Norweskim Towarzystwie Geograficznym. — Atlantykiem wzdłuż wschodnich wybrzeży Ameryki opłynę przylądek Horn i wodami Oceanu Spokojnego skieruję się do Cieśniny Beringa. Po uzupełnieniu paliwa" w Point Barrow wyruszę na północ, starając się jak najdalej wpłynąć w lód między Alaską a Wyspą Wrangla. Stamtąd rozpocznę badawczy dryf. Ile czasu zajmie dryf? Na to pytanie nikt nie może odpowiedzieć, w każdym razie długie lata, pięć, siedem... Poparty gorąco przez Nansena projekt został przyjęty. Parlament Norwegii na wniosek rządu przyznał Amundsenowi poważną pomoc w kwocie kilkuset tysięcy koron, traktując jego wyprawę jako wydarzenie wielkiej wagi dla nauki.… Snów całymi nocami świeciły okna gabinetu Roalda. Od zgiełku stolicy uciekł do niewielkiego drewnianego domku w Sarpsborg nad Bunnefiordem i na pamiątkę rodzinnego, sprzedanego przed wyprawą na „Gjoi", nazwał go „Uranienborg II". Tu, w chwilach wolnych uprawiając ogród pełen róż, takich, jakimi w Tromsó opleciony był dom aptekarza Zapffe, pracował w spokoju pod troskliwą opieką Betty. Zrezygnowana, nie napomykała mu jak dawniej o ożenku, nie mówiła o Margarett, która dochowała się już szczęśliwie trójki dzieci, z troską popatrywała tylko na wychudłą twarz swego pupila, na zaciśnięte usta, z których rzadko padało jakieś słowo. Szanowała pracę Roalda, cieszyła się jego wielkością, ale nieraz patrząc na niego wzdychała smutnie. W gorączce przygotowań do swej wieloletniej arktycznej ekspedycji, podczas zimowych nie przespanych nocy, Amundsen nieraz przemierzał w wyobraźni razem z Peary'm drogę do północnego bieguna. Jesienią uparty Amerykanin osiągnął Półwysep Sheridan na Ziemi Granta, tam zimował z gromadką Eskimosów i wielką, liczącą ponad dwieście sztuk sforą psów. Stamtąd, z północnego cypla Grenladii wiosną zamierzał raz jeszcze zaatakować biegun. Ten człowiek był groźnym rywalem. Głębokie poczucie sprawiedliwości kazało Amundsenowi przyznać, że nikt bardziej niż Peary, mający za sobą tyle lat wytrwałych wysiłków, nie zasłużył na zwycięstwo, ale duma narodowa nakazywała mu dążyć do tego, aby norweska flaga była pierwszą na północnym szczycie świata. Do ambicji dołączył się także niepokój. Jeśli Peary będzie pierwszym, znajdą się tacy, co powiedzą, że wyprawa Amundsena jest niepotrzebna. Może nawet cofną obiecaną pomoc? Powoli, bardzo powoli wlokły się dni grudnia, stycznia i lutego. Przyszedł marzec i kwiecień, o Peary'm nie było żadnej wiadomości. Aż wreszcie pięknego majowego poranka na pokład „Frama" wpadł z krzykiem cieśla: — Biegun północny zdobyty! Coś jeszcze wołał wymachując gazetą. Czcionki tytułu na pierwszej stronie zatańczyły przed oczyma Amundsena. Wiadomość wstrząsnęła nim, nie usiłował nawet tego ukryć. „... Amerykańska flaga na północnym szczycie świata! Inżynier Robert Peary dnia 6 kwietnia 1909 roku dotarł do bieguna. W dniu 23 kwietnia był już z powrotem na Półwyspie Columbia." Mimo niespodziewanie szybkiego, rekordowego tempa powrotnego marszu, tu już nie mogło być mowy o oszustwie, każde słowo było prawdą. Peary pozostał na biegunie zaledwie trzydzieści sześć godzin, przeprowadził tam jednak trzynaście pomiarów astronomicznych i jeden głębokości oceanu. Na wieść o zwycięstwie Peary'ego Amundsena opadł znowu tłum dziennikarzy. — Tym razem zrezygnuje pan chyba ostatecznie, kapitanie, ze swych arktycznych planów? Bo i po co? — W tej sytuacji nie widzi pan chyba potrzeby organizowania tak kosztownej ekspedycji? — Za te pieniądze można by nie byle jaką stocznię postawić, dawałaby przynajmniej zyski udziałowcom — mówili wielcy przemysłowcy i przedstawiciele świata finansów. Na domiar złego prasa przynosiła nowe, niezwykłe wieści. Do ekspedycji antarktycznej na podbój południowego bieguna Ziemi zaczynał szykować się porucznik marynarki angielskiej Robert Scott na największym wielorybniku szkockim „Terra Nova". Wyprawa norweska do Arktyki została odarta z uroku sensacji. Wyschło nagle źródło, z którego dotychczas płynęły zasilające fundusze. I to nie tylko w kraju. Z przyrzeczonych dwudziestu dwu ton pemikanu Stany Zjednoczone dostarczyły Amundsenowi zaledwie jedną tonę. „Pana wyprawa przestała być atrakcją dla publiczności, nie zapewni naszym wyrobom dostatecznie głośnej reklamy" — odpowiedziano mu z brutalną szczerością. . Amundsen odmówił przyjęcia tej jałmużny i rozgoryczony stanął wobec zagadnienia „co dalej?" Raz jeszcze w tej ciężkiej sytuacji przyszedł mu z pomocą Nansen. Jego przemówienie obiegło całą Norwegię, poruszyło umysły, przemówiło do serc, otworzyło kieszenie. — ...Krótki, zaledwie kilkudziesięciogodzinny pobyt Peary'ego na biegunie północnym był wprawdzie wspaniałym wyczynem, ale niewielki wniósł wkład do wiedzy o podbiegunowych obszarach. Światu nauki potrzebne są długotrwałe, mające ciągłość, systematyczne obserwacje i pomiary z terenów polarnych. Tylko one pozwolą rozwiązać zagadnienia, stanowiące dotąd zagadkę — mówił Nansen na zebraniu Norweskiego Towarzystwa Geograficznego. — ...Czyż nie powinniśmy być dumni, że to właśnie synowie naszej ziemi pierwsi dostarczą cennych materiałów z naszych arktycznych mórz? Czyż nie powinniśmy Amundsenowi dopomóc w tym wielkim dziele poznania, któremu poświęcił życie?... Nie wolno nam się już zresztą cofnąć, zbyt daleko posunięte są przygotowania, zbyt dużo obiecuje sobie nauka po materiałach, jakich dostarczy jej norweska wyprawa badawcza pod dowództwem człowieka tak doświadczonego, jak Amundsen... Apeluję do was, panowie, o poparcie tej wyprawy. Przekonywające argumenty uwielbianego przez Norwegów Nansena, jego światowy rozgłos i czar osobisty odniosły skutek. Królewska para wkrótce po tym przemówieniu zaszczyciła odwiedzinami zakotwiczonego w porcie „Frama", w ślad za nią pośpieszyła cała śmietanka towarzyska Kristianii. Świat handlu i przemysłu nie pozostał w tyle. I znów popłynęły fundusze na wyprawę Amundsena, jakby chciano wynagrodzić mu chwile niewiary. On sam jednak z trudem ukrywał rozgoryczenie, jakie wywoływała w nim ta zmienność nastrojów. „... Na czym im właściwie zależy? Z pewnością nie na zdobyczach nauki, jak to wyobraża sobie Fridjtof. Nie, to zwykła pogoń za sensacją, po prostu znów stałem się modny" — notował w swym dzienniku. Sposępniał, unikał ludzi, odpowiadał im szorstko i zamykał się jeszcze bardziej w sobie. Suchą, pociągłą twarz poorały jeszcze głębsze bruzdy, oczy przygasły. Do głębi wstrząsnęła nim ciężka żałoba, jaka okryła Lysaker. Dobry duch domu, Ewa, odeszła na zawsze. Roald odczuł stratę boleśniej, niż sam się tego spodziewał. Nie mógł znieść także widoku załamanego Fridtjofa. „... Jedynym ratunkiem dla niego byłaby ucieczka w lód, nowa wyprawa polarna" — myślał z rozpaczą, wiedział jednak, że ten ratunek jest nieosiągalny. Nansen nie mógł, nie chciał opuścić osieroconej przez matkę gromadki dzieci. Śmierć Ewy przykuła go do domu na zawsze. Amundsen sam musiał uporać się ze swymi wątpliwościami, z planami zrodzonymi z goryczy; nie dawały mu spokoju, dręczyły, aż wreszcie coś się w nim przełamało. Rzucił się w wir dalszych przygotowań do swej wyprawy, pracował z zaciekłym skupieniem, spieszył jak nigdy. Pożerała go niecierpliwość. — Przepłynięcie Atlantyku z północy na południe, a później Pacyfiku w odwrotnym kierunku zajmie mi mnóstwo czasu. Muszę jednak przed zapadnięciem zimy przeprowadzić „Frama" przez Cieśninę Beringa, a to nie jest takie proste. Pierwszy postój przewiduję w Funchal na Maderze, następny dopiero po przecięciu w poprzek Oceanu Atlantyckiego, w Rio de Janeiro — tłumaczył, kiedy zapytywano go o powód tego pośpiechu. Bardziej spostrzegawczy niż inni obserwator dopatrzyłby się może w jego surowej twarzy jakiejś pobłażliwej wzgardy, którą z trudem ukrywał udzielając wyjaśnień. Jego oczy stały się zimne, patrzyły na ludzi nie dostrzegając ich. Amundsen wsłuchiwał się już jakby w to, czego inni nie potrafili usłyszeć, dostrzegał to, czego nie mogli zobaczyć. Teraz, kiedy przygotowania dobiegały końca, z melancholią patrzył poprzez szpalery róż na zakotwiczonego w Bunnefiordzie „Frama". Osiągnął szczyt swoich marzeń. Wyruszał w lód na statku wielkiego Nansena, a jednak zamiast radości czuł tylko ogromne znużenie. „Najciemniej bywa przed brzaskiem" — powtarzał nie chcąc myśleć, co przyniesie przyszłość. JEŚLI POWRÓCĘ ZWYCIĘZCĄ, WYBACZĄ MI WSZYSTKO Ciemna plama pękatego trójmasztowca, ciężko osiadła na lazurowej fali, raziła swą surowością, przyciągała na zalane słońcem nadbrzeże Funchalu tłumy ciekawych. Kontrastowała z doskonałym pięknem wygiętej wdzięcznym łukiem zatoki, z kipiącymi bujną roślinnością stokami górskimi, z wyblakłym od żaru niebem. Ruchliwi, ciemnowłosi Portugalczycy z trudem odczytywali na rufie niezwykłego statku napis „Fram" i popatrywali na jasnowłosych olbrzymów, którzy w uroczystym milczeniu, zbici w gromadkę na pokładzie, słuchali długiego przemówienia swego dowódcy; naraz wszyscy zaczęli wykrzykiwać coś w nieznanym języku. — Pokłócili się chyba? — Jeszcze jak! Patrz, rzucają się na kapitana! — Bunt załogi! Zawiadomić policję portową! — Lepiej chyba dowództwo marynarki wojennej! Portugalczycy przerazili się nie na żarty, ale ciekawi tego, co stanie się za chwilę, nie ruszali się z miejsca. — Patrzcie, już się śmieją! Ściskają go! Może to jakieś ich święto? — Lepiej się nie wtrącać, kto ich tam zrozumie? — Ależ dziwaczny statek! I jak śmiesznie zaokrąglony ma dziób! — Po cóż im te psiska, słyszysz, jak wyją? — nasłuchiwali żałosnego skowytu szarpiących się na uwięzi zwierząt. Żaden z nich nie domyślał się, że jest świadkiem historycznych chwil, tych, co zmieniają bieg wielu spraw, jednym niosąc sławę, innym klęskę. Na dwie godziny zaledwie przed podniesieniem kotwicy kapitan „Frama" Nilsen wydał rozkaz: — Wszyscy na pokład! Wszyscy bez wyjątku! Dowódca chce wam coś ważnego powiedzieć. Zaciekawieni marynarze, zbierając się wokół masztu, nie wiedzieli, po co wzywają ich teraz, w ostatniej chwili. Ci, co już trzy lata pływali na „Gjoi" pod rozkazami Amundsena, patrzyli uważnie na jego pełną napięcia twarz. Może przeczuwali, że nadchodzi jakaś niezwykła chwila? — Nasz kapitan taki uroczysty, chyba coś szykuje? j Nie pamiętam go takim — szepnął Hanssen do Lindstroma. Kok wzruszył tylko ramionami. — Już on wie, co robi — mruknął. Na zalanym potokami słońca pokładzie zapadła cisza, przerywana tylko pluskiem fali, miękko bijącej o burtę. Amundsen milczał. Czujnym, bacznym spojrzeniem objął ludzi, jakby z ich twarzy chciał wyczytać odpowiedź na to, co za chwilę usłyszą. — Jak wiecie — rozpoczął wreszcie, a głos jego zabrzmiał twardo — wypłynęliśmy w kierunku Arktyki, z zamiarem przeprowadzenia długofalowych badań Północnego Oceanu Lodowatego. Po namyśle jednak postanowiłem zmienić plan. Kraj oczekuje od nas wielkiego wyczynu, takiego, który by raz jeszcze okrył go sławą. Północny biegun został zdobyty, nim zdążyliśmy do niego i dotrzeć. Nic już na to nie poradzę. Ale jest jeszcze drugi, nie tknięty ludzką stopą, dziewiczy, na przeciwległym krańcu Ziemi. Biegun południowy! Popłyniemy do bieguna południowego! Niełatwe to zadanie — ciągnął po chwili dalej, prześliznąwszy się wzrokiem po osłupiałych twarzach. — Przed paroma laty z tej drogi cofnął i się Anglik Scott, przed niespełna rokiem zawrócił Shackleton, jeden z najdzielniejszych polarników, jacy chodzą po ziemi, nie wspominam już o innych. Scott ponawia próbę na statku „Terra Nova", płynie już na Antarktydę. My także tam podążymy. Niech w wyścigu do bieguna nie zabraknie Norwegii, niech na południowym krańcu świata załopoce nasz sztandar. Zrobimy wszystko, żeby stanąć tam pierwsi! To nie rozkaz, moi drodzy — głos Amundsena złagodniał. — Każdy z was, rzecz jasna, i sam zadecyduje o sobie. Ci, co nie zechcą pójść ze mną, mają zapewniony powrót. Niech przejdą od razu na sterburtę. Zabierze ich pierwszy statek, który stąd odpłynie do kraju. Głos teraz macie wy. Zaskoczona załoga milczała, ale cisza trwała krótko, zaledwie parę sekund. — Niech żyje Królestwo Norwegii! — Niech żyje nasz Amundsen! — Z panem, kapitanie, choćby do samego piekła! — wybuchły naraz okrzyki. Marynarze jeden przez drugiego tłoczyli się wokół dowódcy, ściskali mu ręce. — A nie mówiłem?! — zawołał Hanssen do Lindstroma klepiąc go po plecach. — Zapomnij teraz, drogi koku, o niedźwiedzich szynkach! Tak się na nie szykowałeś, a tam, dokąd płyniemy, nie ma ich co szukać. Musisz nauczyć się przyrządzać pingwinią pieczeń. — Mnie tam wszystko jedno gdzie, byle z kapitanem. Choćby na koniec świata. Tylko wiesz, Helmer, co mnie dziwi? My dwaj znamy go na wylot, ale ci inni? — Tym innym wystarczy, że to Amundsen, czują, że można mu ufać, też nie nowicjusze. Hjalmar Johansen wędrował z Nansenem do bieguna północnego, a taki Prestrud albo i Wisting — gdzie ich już nie nosiło? Stubberuda, Bjaalanda i Hassela nie znam bliżej. Tam, na miejscu, przekonamy się, co są warci. — Teraz dopiero rozumiem, czemu od samej Kristianli męczymy się z setką grenlandzkich psów z piekła rodem. Dzień i noc wyją w tym upale, aż uszy więdną, a ja się dziwiłem, po co wieziemy je przez tropiki i przez równik zamiast kupić psy na Alasce — stuknął się w czoło Lindstrom. — Dawno musiał nasz Roald wiedzieć, co robi. Nie teraz wpadł na taki pomysł, nie teraz — mówił z uznaniem Hanssen. — Łeb to on ma nie od parady. — — Głowili się ludzie w Kristianii, po co nam ta składana chałupa, którą wieziemy w ładowniach. Jedni mówili, że Amundsen chce postawić ją na dryfującej krze, drudzy, że liczy na odkrycie jakiegoś nieznanego lądu i od razu założy na nim stację naukową pod norweską flagą... — Pod norweską flagą, powiadasz? Zatkniemy ją na biegunie południowym. To dopiero będzie sensacja! Nasz kapitan nie będzie mieć kłopotu z forsą, jak znów gdzieś w przyszłości pociągniemy — Hanssenowi zaśmiały się oczy. — Ech, ty, włóczęgo, nie czas ci już w domu posiedzieć? — Próbowałem zagrzać miejsca — poskrobał się w głowę porucznik — ale to jakoś nie wychodzi. Narzeczona mnie rzuciła po tych trzech zimowaniach w Arktyce, a dom rodzicielski nie zając, nie ucieknie. Co zobaczę jeszcze świata, to moje. — Mnie stara ledwie puściła, rada będzie, jeśli wrócę wcześniej niż po pięciu latach. — Pisać listy do rodzin, kto ma ochotę, pośpieszyć się za dwie godziny najdalej podnosimy kotwicę! — przerwał im donośny głos kapitana Nilsena. Przez otwarty bulaj gorący podmuch wnosił do kajuty ostry korzenny zapach nieznanych kwiatów. Ciszę mącił tylko skrzyp pióra szybko biegnącego po papierze. — Co tak dużo piszesz, skończ prędzej! — niecierpliwił się Leon Amundsen. — Z tego wszystkiego nie zdążę zejść na ląd. — List do Fridtjofa — rzucił przez ramię brat — muszę go przecież zawiadomić o... — Jak to, dopiero teraz? Mówiłeś, że już dawno... — Nie mogłem się zdecydować, ciężko mi do niego pisać, kosztowało mnie to wiele bezsennych nocy. Mam wyrzuty sumienia. Parę razy próbowałem — żachnął się Roald. — Nie mogłem — powtórzył — zrozum, Leon Fridtjof to chodząca dobroć, szlachetność, to uosobienie j sprawiedliwości. Wiem dobrze, czego by zażądał, mogę J ci z góry powiedzieć — chciałby, żebym przyłączył się do wyprawy Scotta, żebyśmy poszli ramię w ramię i wspólnie pracowali dla dobra nauki. To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Ani Scott nie zgodziłby się aa podobną propozycję, ani ja bym go o to nie prosił. To przerasta moje siły. Nie każdy jest Nansenem, zrozum! Moje argumenty znasz, jeśli uda mi się zwyciężyć, nie będę miał żadnych trudności z następną wyprawą, z tą, o której marzę od dawna — arktyczną. W tej chwili, sam najlepiej wiesz, postawiłem wszystko na jedną kartę. I tak w ładowniach mam prowiantu i ekwipunku na rok, najwyżej dwa, nie na siedem; nie mógłbym z tym skromnym zapasem płynąć do Arktyki. A jakbym zaczął czekać, nim się znajdą pieniądze... Spróbuję zdobyć ten biegun, skoro oczekują ode mnie sensacji, skoro sensacją mam zapłacić. O większą trudno chyba, sam przyznaj. Flaga norweska na południowym krańcu ziemi! Któż powiedział, że Anglicy mają zawsze zwyciężać? — A nie lękasz się utracić zaufania tych, co i tak niechętnie dawali pieniądze na wyprawę do Arktyki? Czy cię zrozumieją? Nie zasięgnąłeś ich rady, nie wyrazili zgody na taką zasadniczą zmianę — niepokoił się Leon. — Zdajesz sobie sprawę, na co się ważysz? Wiesz, co cię może spotkać, jeśli przegrasz? Los tych wielkich, którym powinęła się noga: poniżenie, wzgarda, kto wie, może nawet więzienie za długi? — Nie kracz, bracie, nie dopuszczam do siebie myśli o porażce. Jeśli wrócę zwycięzcą, wybaczą mi wszystko, na rękach mnie będą nosić, pod niebiosa wychwalać. A jeżeli nie wrócę, i tak nikt po mnie nie zapłacze — ton jego był cierpki. — Oto list, oddaj go Nansenowi natychmiast po przyjeździe do Kristianii. Mam nadzieję, że on zrozumie, musi zrozumieć moje postępowanie. I że mi wybaczy. A to telegram do Scotta, jest już chyba w Melbourne, w drodze na Antarktydę. Otworzysz kopertę w czterdzieści osiem godzin po naszym wypłynięciu na morze. Treść pisma nadasz natychmiast kablogramem do Australii. Uprzedzam Anglika, że płynę na Szósty Kontynent i że moim celem jest także południowy biegun. — Po co go uprzedzasz? Czy to nie przesada? Nikt nie ma monopolu na odkrycia, kto pierwszy, ten lepszy. Twój kablogram będzie dla niego przykrym zaskoczeniem. — Przykrym, mówisz? On i tak ma nade mną olbrzymią przewagę. Przeżył dwie zimy na Antarktydzie, poznał wybrzeża, klimat, wdzierał się w głąb lądu, wie, jakie napotka przeszkody. Ja tam będę nowicjuszem, na każdym kroku będę się musiał uczyć, za każde doświadczenie ciężko płacić. — Powiedz, Roald, czy ty czasem nie przeceniasz swoich sił? — Taki już wybrałem los. Może gorszy, może lepszy od innych? Nie wiem, nie mogę po prostu inaczej żyć... Słyszę, że Nilsen już wydaje rozkazy. Bywaj, bracie, pozdrów ode mnie wszystkich, opiekuj się domem, a... nie zapomnij o moich różach. DROGO ZAPŁACI SCOTT ZA SWÓJ SZALEŃCZY UPÓR Godzina płynęła za godziną, Amundsen nie mógł oderwać oczu od oślepiającej bielą ściany na horyzoncie. Rosła, ogromniała, przytłaczała, rozmigotana na krawędziach wszystkimi barwami tęczy, dymiła jak wulkan kłębami podrywanego wiatrem śnieżnego pyłu. „Żadne słowa, żaden opis nie oddadzą wielkości tego krajobrazu, jest wspaniały i zarazem przerażający" — powiedział mu kiedyś Carsten Borchgrevink, który zasłynął na cały świat po powrocie z pierwszego w historii antarktycznego zimowania. Reszta załogi, ci, co niejedną już zimę przeżyli w Arktyce, milczeniem powitali ogrom prostopadłej lodowej bariery sterczącej w niebo na wysokość wielu dziesiątków pięter. Nawet psy — stłoczone w klatkach na pokładzie, udręczone żarem tropików, noc i dzień napełniające „Frama" żałosnym skomleniem — ucichły, chciwie wciągając szeroko rozwartymi nozdrzami mroźny powiew, ciągnący od Białego Lądu. Im także, podobnie jak marynarzom, dało się we znaki pięć miesięcy powolnego, uciążliwego rejsu „Frama", trzydzieści kilka tysięcy kilometrów rozchybotanych sztormami, pustynnych oceanów. Zdążając śmiało w kierunku Zatoki Wielorybów, którą nieraz widział już w marzeniach, Amundsen znów z uczuciem wdzięczności wracał myślą do Lysaker. Gdyby nie Fridtjof i nie jego zamiary, sam nie poświęciłby tyle bezsennych nocy na dokładne poznanie historii badań Szóstego Kontynentu, który miał stać się teraz widownią jego zwycięstwa lub klęski. Nie zamarzyłby o południowym biegunie. Ślęcząc nad dziennikami podróży antarktycznych wypraw, obrał sobie za punkt wyjścia tę właśnie zatokę, którą Shackleton nazwał Zatoką Wielorybów. „Znajdą się z pewnością tacy, co mnie wyszydzą, suchej nitki na mnie nie zostawią — zanotował wówczas. — »Niby to doświadczony polarnik — powiedzą — a usadowił się na lodowcu szelfowym Rossa. Wariat, szaleniec, wyniesie go na pełny ocean!« Nie wiedzą, naiwni, że w tym miejscu lodowiec wspiera się na mieliźnie czy na jakiejś podwodnej skale, że nie pływa swobodnie na wodzie, nie spełza do morza, że zarysy tej zatoki, odkrytej przez Jamesa Rossa, nie uległy żadnym prawie zmianom od przeszło siedemdziesięciu lat." — Nie wpłyniemy, kapitanie, zatoka zawalona zbitą krą — meldował Nilsen schodząc z bocianiego gniazda. — Co robić? — Czekać! Kra odpłynie — odpowiedział krótko Amundsen nie zwracając uwagi na pełne niepokoju spojrzenie kapitana. W parę godzin później biała powierzchnia zatoki zadrgała, początkowo powoli, potem coraz szybciej, pola lodowe kłębiąc się i piętrząc ruszyły gnane jakąś potężną siłą, która w krótkim czasie wymiotła je do czysta na pełny ocean. Twarze rozjaśniły się, rozwiązały języki. — Skąd Stary mógł wiedzieć o tym prądzie morskim, czekał na pewniaka? — dopytywał ciekawie Hassel. — On wszystko wie. Skąd? Nie mam pojęcia. Z książek chyba, z głowy, z nim tak zawsze. — A jak było na „Gjoi"? Przelazł przez to diabelskie ucho igielne, tam gdzie inni ginęli — odpowiadali z poczuciem wyższości Lindstrom i Hanssen. Nikt się już nie dziwił, że „Fram” prosto, jak zwykłym, przetartym nawigacyjnym szlakiem, zmierzał do niewielkiej przełęczy w groźnej Barierze Rossa. Jak szeroko rozwarta brama zapraszała do wejścia na kontynent. — Patrzcie, i to nawet przewidział! — Płynie jak do siebie, jakby sobie zamówił to wejście na ląd — śmiali się marynarze dźwigając ciężkie kotwice i zerkając łakomie na podłużne, ogromne niby torpedy cielska pogrążonych w drzemce fok antarktycznych. — Widziałeś? Wielkie jak krowy, chyba ze cztery razy większe od tych z Morza Barentsa. — I nie uciekają! Dobra nasza. Z głodu nie zginiemy. — Przystąpić natychmiast do wyładunku! O cztery kilometry stąd postawimy budynek, miejsce znalazłem wspaniałe — rzucił Amundsen, po krótkim wywiadzie na nartach. Był w swoim żywiole, skupiony i czujny. Nikt z takim zapałem nie powitał lądowania, jak psy. Przyszło nareszcie wyzwolenie z hamujących ruchy klatek, zejście z tego przeklętego pokładu, na którym się tyle wycierpiały. Jedne przez drugie, skłębioną, wyjącą masą cisnęły się na brzeg, ale trzask długich biczysk szybko przywrócił porządek. Poganiacze ustawili je od razu w zaprzęgi. Poczuwszy śnieg pod łapami, tarzały się, przewracały zapominając o swarach i nie załatwionych porachunkach, nie domagały się nawet jedzenia. Wydawało się, że wypoczęte i spasione, rwały się do pracy, ale to było tylko złudzenie. Amundsen na czele pierwszego zaprzęgu nie ubiegł nawet kilkudziesięciu kroków, a już pies-przodownik zarył się raptownie łapami w śnieg. W ślad za nim poszły inne. Żadna siła, krzyki ani razy nie mogły ruszyć ich z miejsca. Przez pięć miesięcy przyzwyczaiły się do nieróbstwa, jakże im wytłumaczyć, że teraz mają zdobyć się na duży wysiłek? Każdego psa z osobna musieli poganiacze stawiać na nogi, ciągnąć do przodu sanie, popychając od tyłu i nie żałując przy tym bicza. Skończyły się bezpowrotnie dni psiego lenistwa. W ciągu miesiąca zwierzęta przebiegły tysiąc razy trasę prowadzącą od statku do obozu i z powrotem, przewożąc składany domek, dziewięćset skrzyń żywności, węgiel, naftę, wagon desek i setki bel suszonego dorsza. — Szybciej! — nawoływał niezmordowany Amundsen, sam zresztą pierwszy dając wszystkim przykład. — Szybciej! Każda godzina pogody jest tu cenna! Szybciej! — poganiał ledwie zipiących ze zmęczenia ludzi i zwierzęta. Pewnego ranka, powracając na brzeg, dostrzegł ze zdumieniem obok „Frama" jakiś nieznany żaglowiec. Mocniej podciął biczem psy. „Terra Nova" — statek Scotta... Czyżby tu właśnie Anglik chciał założyć bazę? I dlaczego dopiero teraz, tak późno? Wypłynął przecież z Europy znacznie wcześniej od nich. Gdzie przebywał dotychczas? „Nie, Scott nie przypłynął. Pokład żaglowca pusty, ludzi na nim niewielu." — Amundsen uspokajał się powoli, ale serce biło mu wciąż jeszcze przyspieszonym rytmem, kiedy ściskał dłoń kapitana „Terra Nova". — Przybywamy z Mac Murdo, gdzie nasz dowódca, Robert Falcone Scott, założył główną bazę swej wyprawy. Mam wysadzić paru ludzi na Ziemi Króla Edwarda VII, latem będą tam przeprowadzać badania. Nie spodziewałem się kogoś spotkać w tym pustkowiu, to wielka niespodzianka — usłyszał nieufny głos Anglika. — A dla mnie to wielka przyjemność, kapitanie. Zawiadomiłem przecież waszego dowódcę, że płynę na Antarktydę. — Wspominał mi coś o tym, nie sądziłem jednak, że jesteście, panowie, już na miejscu, i to jak zagospodarowani... — Kapitan „Terra Nova" z trudem krył zaskoczenie. Słuchając w milczeniu wyjaśnień Amundsena, zaciskał ręce na poręczy krzesła, aż bielały mu końce palców. — Trudno istotnie o lepsze miejsce na start do bieguna. I droga do celu o sto dziesięć klinometrów krótsza niż nasza — obliczał szybko w myśli. — Zadziwiająco duża sfora, chyba ponad sto zwierząt, a do lata będzie ich jeszcze więcej — dodał nie bez goryczy. — Wierzę w psy! Podobnie jak Nansen, jak Peary, stawiam na ich pomoc — mówił gorąco Amundsen, a widząc głęboką bruzdę na czole Anglika, dorzucił: — Mam ich dużo, jeżeli tylko pan zechce, kapitanie, gotów jestem oddać waszemu dowódcy choćby kilkadziesiąt, mogą mu się przydać. W warunkach polarnych są niezastąpione, proszę mi wierzyć. Jeśli podczas marszu grozi głód, można, jak to robił Peary, zabijać co słabsze i karmić nimi te, co jeszcze ciągną. Kapitan „Terra Nova" wstrzymał się chwilę z odpowiedzią. — Dla nas psy nie wchodzą w rachubę — wycedził wreszcie, patrząc chłodno na Norwega. — Perspektywa zaplanowanej masakry nieszczęsnych zwierząt jest wprost odrażająca. Nasz dowódca właśnie dlatego ich nie zabrał, ma zaledwie dwa zaprzęgi, to mu, jak twierdzi w zupełności wystarczy. Jego zasadą jest „jak najwięcej ludzi, jak najmniej psów". Zresztą Scott liczy przede wszystkim na nowoczesne sanie motorowe jako na główną siłę pociągową w pierwszym etapie marszu. A dalej na islandzkie kucyki — przywieźliśmy ich ze sobą kilkadziesiąt. „Brak logiki, gorzej, szaleństwo! Scott zapomniał, że próba z saniami o mało nie zgubiła Shackletona" — pomyślał w duchu Amundsen, a głośno powiedział: — No cóż, każdy ma swoją metodę. Moja, wypróbowana w Arktyce, jest inna. Krańcowo różna — zabieram jak najmniej ludzi i jak najwięcej psów. Nauczyło mnie tego doświadczenie. Stara to prawda, że podróżuje najlepiej ten, co ma lekki bagaż. Po pierwsze, pasza, jaką macie zabrać dla kucyków, zajmie wiele miejsca, a człowieka w razie nagłej potrzeby i tak nie wyżywi. Po drugie, jeśli pies runie w przepaść — przepaści chyba nie zabraknie w drodze do bieguna — z łatwością wyciągnie go jeden człowiek, a kucyka? Poza tym kucyk, nawet islandzki, jest mniej wytrzymały niż pies i zbyt ciężki na ten zdradliwy teren, zapadnie się pod nim niejeden lodowy pomost. A przecież i tak nie obejdzie się bez ofiar, w końcu wasi ludzie będą zmuszeni zabijać kucyki, podobnie jak ja psy. Takie jest prawo białych szlaków, okrutne prawo, lecz nieuniknione. Anglik spojrzał na niego nieprzyjaźnie. „Szatan, nie człowiek — przebiegło mu przez głowę. — Jak mógł odgadnąć, że lód nadbrzeżny zarwał się już w czasie wyładunku pod trzema kucykami?" — Do bieguna, na ostatnich stu, dwustu kilometrach — odpowiedział podnosząc dumnie głowę — dotrą oczywiście tylko ludzie. Wprzęgną się do sań i będą je ciągnąć. Kapitan Robert Falcone Scott uważa, i słusznie, że niegodne człowieka jest zwycięstwo, którego sam nie okupi najwyższym wysiłkiem. Tylko od istoty mającej wytknięty cel wymagać można poświęceń i wyrzeczeń, nie zaś od nieświadomego zwierzęcia. Postanowił więc, że sam, z paroma towarzyszami, podejmie ten zaszczytny trud. — Mogę tylko z szacunkiem skłonić głowę przed tak godną postawą — uciął krótko Amundsen, myśląc, że za nic w świecie nie chciałby znaleźć się w takiej ekipie, co na własnych barkach, będzie musiała ciągnąć po nieznanym pustkowiu setki kilogramów ładunku. Po co? W imię czego? „Drogo zapłaci Scott za swój szaleńczy upór" — przebiegło mu jeszcze przez głowę, gdy skierował rozmowę na inne, mniej śliskie tory. Rozstali się chłodno. Wbrew pierwotnym zamiarom kapitana „Terra Nova" zawrócił natychmiast do Mac Murdo, aby powiadomić dowódcę angielskiej wyprawy o tym, co widział i słyszał w Zatoce Wielorybów. JAK W BIAŁYM PIEKLE WYGRAĆ WYŚCIG Z CZASEM? Zaprawione ciężkim treningiem do wysiłku psy gnały jak szatany, Amundsen nie potrzebował ich popędzać, sam ledwie za nimi nadążał. Zsiekana grudami śniegu twarz piekła, słońce oślepiało, ale dawno nie czuł się tak szczęśliwy. Nie mógł dość oczu nasycić tym majestatycznym krajobrazem, o którym z dumą mógł już powiedzieć „mój". Po horyzont, jak daleko wzrok sięgał, rozpościerało się przed nim białe jednolite pustkowie, oko nie natrafiło na żaden ciemniejszy punkt. Jakie zasadzki kryje w swym wnętrzu, jakie przeszkody spiętrzy podczas marszu na biegun? Nie zatrzymując zaprzęgu, obejrzał się jeszcze raz za siebie. Ostatnie spojrzenie, pożegnalne. W oślepiającym blasku nadbrzeżnych lodowców ciemniały kreski masztów przygotowującego się do odwrotu statku. Za rok dopiero ma powrócić tu, do Zatoki Wielorybów, za trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Co przyniosą te dziwne dni, do innych niepodobne? „»Fram« przemierzać będzie oceany, stawiać czoło sztormom, a ja w tym czasie muszę dotrzeć do bieguna. I stamtąd powrócić. Czy zobaczę kiedyś jeszcze Nilsena?" Odgonił od siebie tę natrętną myśl, jak wszystko, co było zwątpieniem czy słabością. Nabrał pełne płuca powietrza czystego jak woda źródlana. Rad był, że nie czekając końca rozładunku wyruszył, ażeby założyć pierwszy skład żywności pod osiemdziesiątym stopniem. Gnała go gorączka czynu. Pragnął przekonać się, czy jest dobrze przygotowany do wiosennego ataku na biegun, zmierzyć swe siły, odkryć tajemnice nieznanych szlaków, z których inni zawracali z niczym. Ciężko załadowane sanie sunęły szybko w suchym ohirzęście ciętego płozami śniegu. Łapy psów znajdowały pewne oparcie. Byle tak dalej! Niebo zwisało nad nimi przeogromne, wymiecione z chmur, jakie rzadko widywał w Arktyce. Tarczę słoneczną przesłoniła raptem lekka iiazu mgiełka, gęstniała z chwili na chwilę, cały świat wokół posrebrzał jak zalany mleczną poświatą, skrzącą milionami iskierek. Zatrzymał się niezdecydowany, przetarł rękawicą oszronione brwi, odsunął na moment okulary ochronne. Dziwny blask chlasnął go po oczach, oślepił. Nie, to nie złudzenie, zniknął gdzieś horyzont, nie sposób odróżnić wzgórka od zagłębień, bryły lodu nie mają zarysów, nie dają najmniejszego cienia. Zrobił krok naprzód po omacku, potknął się o śnieżny kopiec. Psom także plątały się łapy. Daremnie wytężał wzrok, wszystko wokół rozmigotane było przedziwną bielą. Nie, takich zasadzek nie spotykał w Arktyce. Biała ciemność tam jest nieznana. Na szczęście — przewidujący jak zawsze — w obawie przed śnieżycą zastosował dobrą metodę marszu. W mlecznej połyskującej bieli raz po raz rozlegał się donośny głos Hanssena, który prowadził pierwszy zaprzęg: — W lewo, w lewo! — to znów: — W prawo! Naprzód! Były to rozkazy dla Prestruda, który na czele karawany sunął przed psami na nartach, ale sam nie potrafiłby utrzymać kierunku. Hanssen, uważnie niczym sternik na statku, pilnował, żeby igła róży kompasu zamocowanego na jego saniach ani na chwilę nie zeszła z kursu. Cztery dni i cztery noce trwał marsz. Piątego dnia, po przejściu stu siedemdziesięciu kilometrów, karawana dotarła do osiemdziesiątego stopnia szerokości południowej, gdzie miał powstać pierwszy skład żywności, pierwsze oparcie dla wiosennej biegunowej wyprawy. Powrót do Zatoki Wielorybów był prawdziwym wyścigiem z czasem. Pierwszy dzień zamknął się siedemdziesięcioma kilometrami, drugi już setką. Przy tej szaleńczej szybkości Norwegowie zdążyli całą trasę oznaczyć dziwnymi znakami — co kilometr wbijali pionowo w śnieg ogromnego suszonego dorsza. — Droga znakowana jak żadna. Żywność dla psów zbierać będziemy tutaj jak grzyby po deszczu! — cieszył się Hanssen. — Nie brak naszemu kapitanowi pomysłów. Ani humoru! — dorzucił Lindstrom. — On jest taki tylko tu, w lodach. Żebyś go widywał tak często jak ja w Kristianii, tobyś się przeraził. Chodził ponury jak chmura gradowa. Płakać mi się chciało, słowo daję. — Nim zima przejdzie, dom musi być gotów, nazwiemy go „Framheim" — rozległ się energiczny głos Amundsena. — Poza tym musimy jeszcze, nim zapadnie polarna noc, założyć w głębi lądu, na południu, trzy składy żywności i paliwa. Nigdy nie jest się dość ostrożnym. To nie Arktyka, brak żywności i paliwa tutaj to pewna śmierć. W końcu marca Amundsen mógł spokojnie spojrzeć w przyszłość. Na biegunowej trasie czekało ponad trzy tony żywności i ekwipunku w trzech składach. Psie zaprzęgi w ciągu krótkiego czasu przebiegły ponad półtora tysiąca kilometrów. Zorganizowanie punktów pomocniczych nie było jedyną troską Amundsena. Każdy z nich powinien być widoczny z daleka, łatwy do odnalezienia. Już po pierwszym rekonesansowym wypadzie zrozumiał, jak łatwo przejść obok składu nie zauważywszy go wcale. Kazał więc wbijać długie bambusowe tyki z flagami na wierzchołkach. Co kilometr, przy każdym składzie, dziesięć na wschód i tyleż na zachód, wszystkie numerowane. „Jeśli natrafimy choćby na jedną, od razu będziemy wiedzieli, w jakim kierunku i w jakiej odległości znaleźć skład. A żywność w tym pustkowiu to zwycięstwo" — powtarzał nieustannie towarzyszom. Za każdym pociągnięciem hebla cienkie, poskręcane wióry sypały się na podłogę, pokrywając ją złocistą warstwą. Ramiona Bjaalanda pochylały się rytmicznie, bez chwili odpoczynku. Nie czuł, jak krople potu spływały z czoła, po szyi i policzkach, wsiąkając w kołnierz grubego marynarskiego swetra. — Olav, czy aby te płozy nie będą za słabe, za kruche? — usłyszał tuż za sobą głos Amundsena. Nie wypuszczając hebla z mocnych, twardych dłoni Bjaaland wyprostował się z widoczną ulgą, wypełniając sobą całe ciasne pomieszczenie. — Skądże? Pierwsza para sań gotowa, kapitanie. Hanssen oplótł rzemieniami wszystkie złącza, po eskimosku, jak mówi. Mocniejsze będą, niż były, może pan być spokojny, a ważą zamiast siedemdziesięciu pięciu zaledwie pięćdziesiąt trzy kilogramy. Oczy Amundsena zabłysły. — Każdy zaoszczędzony kilogram pozwoli nam zabrać więcej żywności, a... — Wiem, wiem — przerwał Bjaaland — wczoraj obciążyliśmy je na próbę dziesięcioma skrzyniami pemikanu, razem ponad pół tony, i zepchnęliśmy w dół z wysokości dwóch metrów. Zdrowo walnęły o lód, ale nic nie pękło, nie rozluźniło się wiązanie. Za te sanie odpowiadam jak za siebie. — To rozumiem! — powiedział z uznaniem dowódca, prowadząc ręką po gładko obrobionej powierzchni hikorowej płozy. — Najlepszy stolarz nie powstydziłby się takiej roboty. Podobałeś mi się od pierwszego wejrzenia, tam, w Holmenkollen na skoczni, jakeś pobił rekord świata. Nie wiedziałem jednak wtedy, żeś także mistrz w stolarce. — Takich nart, jak ja wyrabiam, nie znajdzie pan w całej Norwegii, co mówię, w świecie — zaśmiał się z przechwałką w głosie. Jeszcze coś chciał dodać, ale Amundsen znikł już za kocem zasłaniającym wejście dci korytarza. Budynek przywieziony w częściach z Norwegii, liczący zaledwie osiem metrów długości i cztery szerokości, z trudem pomieścił kuchnię, królestwo Lindstroma, oraz izbę, która służyła jednocześnie za sypialnię, jadalnię i pracownię naukową. W lodowcu na szczęście dało się łatwo wykuć niewielkie groty i korytarze. Wprost z drzwi budynku, nie wychodząc na zewnątrz, można było dostać się do magazynów i warsztatów. Gdy nadeszły długie zimowe miesiące, wrzała w nich gorączkowa praca. „Byliśmy ustawicznie zajęci, a kiedy człowiek ma ręce pełne roboty, czas płynie aż za szybko" — notował Amundsen. Jesienne wypady w teren okazały się znakomitą próbą przydatności sprzętu i ekwipunku, z której dowódca umiał wyciągnąć pożyteczne wnioski. Na pierwszy ogień do przeróbki poszły sanie, potem dwuosobowe namioty, które uznano za niewygodne i niepraktyczne. Bez chwili wahania Wisting zabrał się do nich pod śmiałym hasłem: „z dwóch zrobić jeden". Całymi dniami z jego warsztatu rozlegał się nieprzerwany warkot maszyny do szycin. Dziesiątki metrów kwadratowych sztywnego, ścisłego brezentu zaścielały podłogę, piętrzyły się wokół krawca w wielkie kopce. — Patrzcie, popruł wszystkie namioty, co to będzie? — Żeby tylko nie zszył podłogi jednego z dachem drugiego! — poszepty wali nie na żarty przestraszeni koledzy. Ale wszystkie obawy okazały się płonne; Wisting, pracowity i sumienny, jak ongiś Viik, pozszywał namioty bezbłędnie. Amundsen nie cofnął się nawet przed przeróbką butów. Hamsun, słynny w Kristianii mistrz szydła i dratwy, zapłakałby chyba gorzkimi łzami, gdyby zobaczył teraz swe dzieło, z którego był tak dumny, poprute i rozłożone na „elementy pierwsze". Zimowe miesiące upływały we „Framheimie" pod hasłem walki z każdym niemal gramem bezużytecznego ciężaru. Blaszane lutowane pudła, zabezpieczające przed upałem i wilgocią podczas morskiej podróży, były zdaniem Amundsena zbyt ciężkie. Po długich naradach Stubberud, Bjaaland i Hanssen podjęli się wykonania z cieniutkich deszćzułek mocnych drewnianych skrzynek, długości jednego metra, wysokości prawie pół i dopasowanych do szerokości sań. Najwięcej troski przysparzały Amundsenowi sprawy odżywiania w drodze. — Urozmaicone nie będzie, nie ma się co łudzić, ale lekkie, bardzo pożywne, łatwe do przygotowania i do strawienia. Podstawę stanowi pemikan, specjalnie spreparowany. Do zwykłej mieszanki suszonego mięsa i tłuszczu kazałem dodać trochę jarzyn, kaszy owsianej i soli. Pół kilograma naszego pemikanu dziennie na każdego powinno wystarczyć. Poza tym sześćdziesiąt gramów specjalnych sucharów, sto dwadzieścia pięć sproszkowanego mleka, czterdzieści czekolady, piętnaście herbaty. I po sto osiemdziesiąt gramów nafty lub spirytusu do gotowania. Dla psów zabieram po pół kilo pemikanu mięsnego i rybnego na zmianę. Kiedy wszyscy rozchodzili się po swych pracowniach, Amundsen zasiadał nad stertami notatek i obliczał. Godziny przechodziły za godzinami, a on dodawał, odejmował, mnożył, dzielił, kreślił i zaczynał od nowa. ... Dla tylu ludzi, dla tylu psów, na tyle dni i kilometrów jakie powinno być obciążenie sań? Ile zwierząt w zaprzęgu? W obliczeniach swoich przyjął nieubłagane polarne prawo Archimedesa. Jeden pies uciągnie tyle, ile sam waży, jeżeli zatem na saniach ubywa trzydzieści pięć kilogramów, pies w zaprzęgu staje się niepotrzebny, zjada żywność ciągnioną przez inne zwierzęta, musi więc zginąć. Zastrzelony, posłuży jako pożywienie dla innych. Bezlitosne, twarde prawo szlaku. Ile zwierząt musi wyruszyć w drogę? Ile dotrzeć powinno do bieguna? Ile z nich powróci do „Framheimu"? Uśmiechnął się pobłażliwie na myśl o dumnym, lekkomyślnym Angliku, który ludzi zamierzał wprząc w sanie i kazać każdemu ciągnąć ciężar stu dwudziestu kilogramów, żeby zwycięstwo nad przyrodą nazwać pełnym. Czyżby słuszniej było traktować psy jak ludzi, a ludzi jak psy? Czemu zresztą Scott nad psami litował się bardziej niż nad kucykami islandzkimi? Czekała je ta sama okrutna śmierć. Myśl o Anglikach niepokoiła jednak, spędzała sen z powiek. A chociaż Amundsen sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać, nieustannie głowił się czy szlak, jaki obrał, będzie łatwiejszy czy trudniejszy niż szlak Scotta? Dręczyła go świadomość, że angielski dowódca myśli zapewne o tym samym, że spieszy jak on, że zrobi wszystko, aby go wyprzedzić. — Kapitanie, co widzę, znów pan liczy? — Lindstrom wsunął nieśmiało głowę przez drzwi. — Zastanawiam się właśnie, ile psów byłoby potrzeba i ile żywności, jeśli wyruszylibyśmy teraz nie na biegun, lecz na Księżyc — zbył żartem zafrasowanego koka. — Co, naprawdę? A zabierze mnie pan ze sobą? — usłyszał pełen zapału szept i ogarnęło go wzruszenie. Takie słowa trzeba było zachowywać w sercu jak skarb, pamiętać o nich wtedy, kiedy przychodziło zwątpienie, kiedy człowieka dręczyła rozpacz. Jego towarzysze poszliby za nim wszędzie, z góry zgadzali się na wszystko. Byli wdzięczni za każde dobre słowo i ślepo wierzyli, że to, co on postanowi, jest słuszne. „Dobór odpowiednich ludzi w wyprawie polarnej to jeden z najważniejszych warunków zwycięstwa"... — pisał później nieraz w pamiętniku. — Nie przeszkadzaj. Każdy ubity pies to dwadzieścia pięć kilogramów świeżego mięsa dla reszty zwierząt, a w razie potrzeby i dla ludzi. — I jak zawsze pochłonięty bez reszty tym, co robił, powrócił do swych obliczeń. Nie schodziło mu z myśli te kilka garści sucharów, jakich zabrakło Shackletonowi, żeby dotrzeć do bieguna. Doszedł tak blisko jak nikt, zaledwie sto kilkadziesiąt kilometrów dzieliło go od celu — i z drogi zawrócił go głód. Amundsen wzdrygnął się na to wspomnienie, zacisnął pięści i znów zagłębił się w obliczeniach. Mógł spokojnie pracować nie zaprzątając sobie głowy tym, co robili inni. We „Framheimie", podobnie jak w „Gjoahavn", nikt nie rozkazywał, nikt nikogo do niczego nie zmuszał, nikt nikogo nie pilnował. Każdy z tych doświadczonych polarników wiedział, że najmniejsze przeoczenie może stać się nieobliczalne w skutkach. Lindstrom także nie szczędził trudu i jak umiał, urozmaicał posiłki. Wszyscy razem opiekowali się troskliwie psią sforą, która zaprowadzić ich miała do zwycięstwa. Karmili zwierzęta mrożonym mięsem, tłuszczem i wnętrznościami ubitych fok, których sterty piętrzyły się w pobliżu „Framheimu". Zbudowali im wygodne pomieszczenia, wyrębując w lodzie dwumetrowej głębokości doły, pokryte namiotami. Patrzyli z radością, jak syte, zadowolone zwierzęta zasypiały spokojnie, dotykając nosami kawałków soczystego mięsa, którego nie miały już chęci pożreć. Nad Zatoką Wielorybów hulały jeszcze zimowe sztormy, termometr niezmiennie wskazywał minus pięćdziesiąt osiem stopni, a przygotowania do wiosennego biegunowego marszu dobiegały we „Framheimie" końca. Po sta dwudziestu dniach ciemności, dwudziestego czwartego sierpnia wypełzł wreszcie nad horyzont wąski purpurowy rąbek tarczy słonecznej, zapalił na martwej bieli niespokojne błyski, wzbudził nadzieję na szybki powrót, światła i znikł. „Framheim" ogarnęła gorączka, a chociaż nikt nie mówił głośno o wymarszu, o niczym innym nie myślano. — Upał dziś nie do wytrzymania, zaledwie minus trzydzieści — rzucił głośno któregoś wrześniowego poranka Johansen i spojrzał pytająco na Amundsena. W izbie wszyscy w mig zrozumieli, co kryło się pod tymi słowami. Osiem par oczu spoczęło na surowej twarzy dowódcy. „Czy nie czas już na nas?" — zdawały się pytać. Zaprzeczył ruchem głowy. Po paru dniach jednak najśmielszy ze wszystkich Prestrud nie wytrzymał. — Dużo bym za to dał, żeby wiedzieć, jak daleko już zaszedł Scott? — rzucił z niewinną na pozór miną, zasiadając do stołu. Amundsen niechętnie zmarszczył krzaczaste brwi. Jemu także to pytanie nie dawało spokoju, odbierało sen. Czekać jeszcze czy wyruszyć? Trudno siedzieć bezczynnie, z założonymi rękami, kiedy niespokojna myśl raz po raz wybiega na biały szlak, po którym wędruje już może rywal, ale czy można ryzykować? — Czekać! — zadecydował pamiętając z zimowania na „Belgice" orgię sztormów i mrozów, która rozpętała się właśnie pod koniec antarktycznej zimy. Wspominali o nich także doświadczeni Borchgrevink i Shackleton, i Nordenskjold, i Scott, ci wszyscy, co już tutaj zimowali. W połowie września słupek rtęci w termometrze podskoczył gwałtownie w górę i przez kilka dni uparcie wskazywał dwadzieścia parę stopni. Ulegając atmosferze gorączkowego wyczekiwania i niepokoju, jakie wkradły się do „Framheimu", Amundsen zarządził wymarsz. — Idziemy wszyscy. Tylko Lindstrom zostaje na gospodarstwie. Światła dziennego wprawdzie jeszcze niewiele, etapy muszą być krótsze, ale każda wygrana doba też coś znaczy. „...Pośpiech nie wyszedł nam na dobre — zapisywał w kilka dni później, po powrocie do »Framheimu« — a niepokój i gorączka wymarszu były mi złymi doradcami. Nie rozumiem po prostu, jak doświadczony polarnik, za jakiego się uważam, mógł coś podobnego uczynić." W cztery zaledwie dni od chwili opuszczenia „Framheimu" schwyciły nagle siarczyste mrozy, pięćdziesiąt pięć, sześć stopni, pełny nawrót ciężkiej antarktycznej zimy. Na domiar złego rozhulała się zadymka. Bicze śniegu smagały bezlitośnie, oślepiały, dały się straszliwie we znaki ludziom i zwierzętom. Zamarzł nawet spirytus, widać zbyt rozwodniony w kompasach. Każdy krok był krokiem w niewiadome. Amundsen dał rozkaz opróżnienia sań w pierwszym składzie pod osiemdziesiątym stopniem i zarządził błyskawiczny odwrót. Trzech ludzi i tak ledwo dowlokło się z powrotem z powodu ciężkich odmrożeń nóg. — Twardą dostaliśmy szkołę, ale i pożyteczną — oświadczył dowódca po powrocie. — Zbyt wielu nas wyruszyło, za dużo zabraliśmy psów. Zwijanie obozu trwało, jak sami widzieliście, ponad cztery godziny. Na taką stratę czasu podczas marszu nie możemy sobie pozwolić. Do bieguna pójdzie nas pięciu: Hanssen, Bjaaland, Wisting, Hassel i ja. Zabierzemy tylko pięćdziesiąt dwa psy i osiem sań. Lindstrom zostanie we „Framheimie", Johansen i Stubberud pod kierunkiem Prestruda wyruszą na Ziemię Króla Edwarda VII i tam przeprowadzać będą badania do chwili naszego powrotu... — Nie martwcie się, moi drodzy — dorzucił widząc markotne twarze pozostających. — Prestrud, pamiętaj, że waszą trójkę obarczam nie byle jaką misją. My idziemy w nieznane, na niepewne, gdybyśmy nie wrócili, wasza praca i wyniki waszych badań będą po prostu bezcenne. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że „Fram" daremnie wypłynął na Dalekie Południe. Wymarsz odbył się błyskawicznie. Amundsen, jak zwykle, chciał mieć szybko za sobą niełatwe chwile rozstania. Pośpieszny uścisk dłoni, wzruszenie zamaskowane jakimś żartem, z którego nikt się nie śmiał, radosny skowyt psów, jeden trzask bicza, drugi. Ciemne sylwetki ludzi i sań znikły w srebrzystej kurzawie. — Co ich tam czeka?... — Lindstrbm pociągnął żałośnie nosem. — Ani słowa więcej na ten temat! — krzyknął gwałtownie Prestrud, a po chwili łagodniej dodał: — Umówmy się, moi drodzy, że dopóki oni nie wrócą, nie będziemy sobie zadawać podobnych pytań. I tak nie ma na nie odpowiedzi. Niczego się nie dowiemy, nic im nie możemy pomóc. Musimy zacisnąć zęby i czekać. — Żeby tylko... — mruknął Stubberud. — Znów zaczynasz? Amundsen zawsze wraca — przerwał mu szorstko Prestrud. DO SALI BALOWEJ DIABŁA" PROWADZĄ PIEKIELNE WROTA Głuchy trzask. Sanie zakołysały się .jak łódź na grzbiecie wysokiej fali, rozpędzone psy jednym rozpaczliwym szarpnięciem wyrwały je do przodu w chwili, kiedy tył sań zsuwał się już w gardziel przepaści. — Widziałeś, Wisting, chciała nas połknąć! Ciebie, mnie, zwierzęta — głos Amundsena był spokojny, ale dreszcz przebiegł mu po krzyżu, kiedy spojrzał na niknącą za nimi czarną krechę szczeliny. Kilka godzin zaledwie minęło od chwili opuszczenia „Framheimu". Wypoczęte, zahartowane poprzednim marszem psy pędziły unosząc sanie lekko jak piórka. Pierwsza rozpadlina była ostrzeżeniem, ale Amundsen nie zwolnił. Nieraz podczas tego zimowania jak przestroga dźwięczało mu w uszach żartobliwe oświadczenie Peary'ego: „Zdobycie bieguna północnego zawdzięczam spirytusowej maszynce, na której zagotowanie herbaty trwało zaledwie dziesięć minut zamiast godziny. Moje powodzenie zależało od temp?.". Roald przyznawał Amerykaninowi całkowitą rację. Instynkt bardziej może niż rozum dyktował potomkowi Wikingów, że trzeba ostro wziąć się za bary z białym pustkowiem. Ani na moment mu nie zaufać i jak najszybciej stąd uciekać. Następnego dnia niebo groźnie napęczniało chmurami. Norwegowie pamiętali, że pokryty niewielkimi wzgórkami, przypominającymi olbrzymie bąble, teren był bardzo niebezpieczny. Mimo zachowania ostrożności pierwsze, ciężko naładowane sanie znikły raptownie z oczu, jakby się pod nimi rozstąpiła ziemia. Jednym skokiem Bjaaland dopadł psa-przodownika i chwycił za uprząż. Zwierzęta brzuchami wparły się w lód, darły go rozpaczliwie pazurami, skowyczały, ale ciężar ładunku ściągał je powoli w przepaść. — Szybciej, nie utrzymam, puszczę! — charczał Bjaaland. Żyły na czole nabrzmiały mu jak postronki, wydawało się, że lada moment pękną. Amundsen z Wistingiem dopadli go w ostatniej chwili. Hassel i Hanssen błyskawicznie zaczepili linę za wiszące nad rozpadliną sanie. Przestała je wciągać, ale zdobyczy nie puściła. Na próżno napinali mięśnie, nie mogli wydźwignąć tych kilkuset kilogramów z przepaści. Po chwili opasany liną Wisting zjechał w dół po gładkiej, śliskiej ścianie. — Zarzuć pętlę na skrzynkę, rozluźnij zamocowanie — komenderował Amundsen, gdy wszyscy trzej odbierali od Wistinga ładunek po ładunku. „...Szczęście mieliśmy fantastyczne, natrafiając na to właśnie miejsce — opowiadał później Wisting. — Gdybyśmy zjechali trochę w lewo albo w prawo, żaden z nas nie uszedłby z życiem. Warstewka lodu nad przepaścią cienka jest jak papier, a do dna... lepiej nie mówić..." Postój przy pierwszym składzie trwał dwie doby. Psy odpoczywały, Norwegowie przygotowywali do dalszej drogi sanie, obciążając każde ładunkiem o wadze czterystu kilogramów. Mknąc dalej szlakiem wytyczonym flagami, bez trudu pokonywali dwadzieścia osiem, trzydzieści kilometrów dziennie. Składy żywności, oznaczone dwumetrowej wysokości kopcami, w pogodne dni były z daleka widoczne. — Co dziesięć, piętnaście kilometrów zbudujemy podobne, na całej trasie. Lepiej teraz stracić trochę czasu niż potem, w drodze powrotnej, błądzić i zdychać z głodu — zdecydował Amundsen. „...Wystawiliśmy sto pięćdziesiąt takich kopców, zużywając na ich budowę dziewięć tysięcy bloków lodowych" — zanotuje później, zawsze skrupulatny, w dzienniku podróży. Koła liczników przymocowanych do każdych sań z dokładnością najbardziej precyzyjnego zegarka odmierzały siedem i pół kilometra przebytej drogi na godzino. Dzień za dniem, postój za postojem, skład za składem malała odległość do bieguna. Wzrastało nieustannie tempo dziennych przebiegów. Trzydzieści, trzydzieści pięć kilometrów, czasem nawet ponad czterdzieści. Sanie były coraz lżejsze. Na każdym stopniu geograficznym Amundsen pozostawiał zapas żywności na drogę powrotną. Jak z góry przewidywał, część psów życiem przypłaciła przebyte kilometry. Pozostała na zawsze wśród lodów wierna, dobra Yala, która powiła osiem szczeniąt na białym pustkowiu, i nieznośny Uranus, który nikogo nie chciał słuchać. Śladem ich poszły inne. Każde rozstanie z tymi dzielnymi towarzyszami codziennego trudu było ciężkie lecz nieuniknione. Wszyscy rozumieli, że nie może być inaczej. W połowie listopada Norwegowie podeszli do podnóża gór, już od dawna rysujących się na widnokręgu. Spowite w sinawą mgiełkę, przerażały ogromem, niepokoiły zagadką. Surowy majestat poszarpanych szczytów, martwota i biel spływająca po zboczach języków urzekały, zapierały dech w piersi. — Przeszliśmy prawie połowę drogi. Do bieguna zostało nam już tylko pięćset pięćdziesiąt kilometrów — oświadczył któregoś dnia Amundsen. — Resztę musimy przebyć w ciągu miesiąca, nie dłużej, żywności zabierzemy na dwa. Wszystko, co zbędne, tu pozostawimy, sanie muszą być jak najlżejsze. Niewesoły był to postój. Zmieniając ubrania na cieplejsze, futrzane, segregując ładunek, rozstając się na zawsze z większością psów, Norwegowie popatrywali w milczeniu na niebotyczny skalisty szaniec, który zastąpił im drogę. To nie był lęk, nie bali się go, mierzyli po prostu siły, zdając sobie sprawę z potęgi wroga. Aimundsen lepiej niż inni widział trudności wyboru drogi w nieznanym paśmie górskim. Podświadomie wracał myślą do swej pierwszej wyprawy sprzed piętnastu lat na płaskowyżu Hardanger. Każdy nieostrożny krok i teraz mógł być ostatnim. Pasmo górskie, którego nie oglądały dotąd nigdy ludzkie oczy, pociągało Amundsena. Jak wyzwanie stanęło mu na drodze do zwycięstwa, podniecało do czynu. Każda nowa przeciwność wyswobadzała w nim zawsze jakieś niespożyte zapasy sił i woli. Tak było i teraz. „...Zmusić ten dziwny, milczący ląd, co dotąd tak zaciekle się bronił, żeby zaczął mówić, żeby odkrył wreszcie przed człowiekiem swoje tajemnice. Czyj może być coś piękniejszego?" — zapisał. Nastrój Amundsena udzielił się towarzyszom. W dalszą drogę ruszyli pełni otuchy. Nie przerażały ich sinawo-czarne turnie, ostrymi szczytami bijące w niebo, nie zniechęcało mozolne szukanie przełęczy. Huczące grzmotem lawiny na krótko tylko zatrzymywały ich w marszu. Wiedzieli, że muszą pokonać te góry za wszelką cenę, i to pokonać jak najszybciej. Rozbijając namiot na postojach, każdy z nich, nieludzko zmęczony, łudził się nadzieją, że przebyty tego dnia łańcuch górski jest może ostatnim, że za nim ujrzą wreszcie upragnioną równinę płaskowyżu, a następnego ranka musiał godzić się z gorzką rzeczywistością. Jak wroga armia wychodziły im naprzeciw coraz nowe przełęcze, coraz inne, ukryte dotąd szczyty, jak ścięte mrozem fale, co nagle zastygły. Dwa tysiące nad poziomem morza, dwa i pół, trzy, trzy trzysta. Czy nigdy nie będzie .kresu? Wyścig z czasem nie kończył się na postojach. Każdy, jak mógł najszybciej, najsprawniej, wykonywał swoje zadanie. Bjaaland wbijał siekierą kołki w lód twardy jak skała. Hassel przynosił śnieg do topienia i rozpalał prymus, Hanssen i Wisting karmili psy, Amundsen sięgał po mapę. Podczas dnia marzył o tej chwili spokoju, kiedy umilknie wreszcie skrzyp płóz, ucichną nasycone zwierzęta, monotonnym głosem zaszumi prymus roztaczając wokół ciepło, zabulgoce w garnku zupa, jedyny w ciągu doby gorący posiłek, a ulatująca spod pokrywy para gęstym obłokiem wypełni wnętrze namiotu. Któregoś wieczora Hassel tuż u wejścia namiotu walnął mocno siekierą w lodowy pagórek, żeby odrąbać bryłę na wodę do picia, i zbladł. Siekiera wbiła się po drzewce. Pagórek był pusty, jak pomost zawieszony nad próżnią, parę odłamów lodu spadło do mrocznego wnętrza, leciały długo. O dwa kroki od namiotu ział otwór bez dna... Od tego czasu uważniej niż dotąd Norwegowie wybierali miejsce na obozy. A kiedy już wypili gorącą jak ukrop zupę, kiedy wymietli starannie z menażek gęstą papkę pemikanu, stłoczeni wokół swego dowódcy z przejęciem patrzyli na sztywną biel mapy, która ożywała pod jego ołówkiem. Wyrysowywał na niej starannie nowe łańcuchy górskie, doliny, przełęcze, lodowce, nadawał im nazwy. Góry Królowej Maud, pasmo Fridtjofa Nansena, przełęcz Helmera Hanssena, Olava Bjaalanda, Oscara Wistinga, Sverre Hassela i kapitana Nilsena. Nie zapomniał o żadnym. Pamiętał nawet o Betty, z rozczuleniem myśląc, że poczciwa piastunka ucieszy się wiadomością, że na dalekiej Antarktydzie znajduje się wzgórze nazwane jej imieniem. Nieraz, patrząc na niedostępne przełęcze, ludzie dodawali sobie otuchy: — Cóż to wielkiego? Na tej samej wysokości w Tybecie pasterze wypasają stada i jakoś żyją. Tutaj jednak, wśród nieznanych szczytów, nieznanych przełęczy, byli jedynymi żywymi istotami. Oni i te psy ze zjeżoną sierścią, z wystraszonymi ślepiami. Kiedy czasem cichł poświst wiatru i gniewny ryk burzy, zapadała cisza, martwa, nieludzka. Słychać było tylko zgrzytanie psich pazurów po lodzie i przyspieszone oddechy. Rozrzedzonym powietrzem trudno było oddychać, przemrożone raniło płuca. „...Marsz po omacku wśród szczelin i przepaści miał w sobie coś niesamowitego — notował Amundsen. — Po pas zapadając miejscami w puszystym śniegu, wyciągaliśmy z trudem sanie i popychali je pod górę, dopomagając zwierzętom. Przy ostrzejszych zjazdach, kiedy nie pomagały nawet sznury, którymi owijaliśmy płozy, trzeba było przytrzymywać sanie na linach i hamować ich pęd, bronując przez długie godziny śnieg nartami." Etap po etapie, dzień po dniu, pięli się Norwegowie w górę. Nieraz, po zdobyciu trudnej, wysokiej przełęczy, musieli zawracać po śladach, kluczyć, krążyć, schodzić z powrotem w dół setki metrów, żeby odnaleźć pewniejsze przejście, a każde mogło zaprowadzić w głąb przepaści. „...Na jeden metr drogi nakładało się co najmniej dziesięć... wpadliśmy w taką plątaninę bezdennych rozpadlin, że dalszy marsz stawał się wprost niemożliwy. Nie pozostawało nic innego, jak wyszukiwać jakiś mniej spękany szczelinami obszar i rozstawiać namiot" — notował Amundsen. Kiedyś nad obozem rozpętała się burza. Huraganowy wicher szarpał płótnem namiotu, topił świat w kłębach śniegu. Nie sposób było ruszyć z miejsca. Pięć dni i pięć nocy wył nad głowami bez chwili przerwy, przy wtórze skowytu przerażonych psów. Bezczynność ciążyła, nasuwała beznadziejne myśli. „Scott ma zapewne teraz piękną pogodę, ciekawe, dokąd już dotarł?" — rzucił na domiar złego Hanssen. Zdanie to podziałało jak smagnięcie biczem, jak zapałka ciśnięta w stóg suchego siana. I chociaż ranek kłębił się wciąż śnieżycą, Amundsen dał rozkaz zwinięcia obozu. Wszystko będzie lepsze niż ta przymusowa bezczynność, co wysysa z człowieka tyle sił, nasuwa czarne myśli gorsze niż zadymka... Marsz trwał. Niektóre nazwy nadawane przez Amundsena podczas tych ciężkich dni najlepiej mówią o tym, co Norwegowie przeżywali. „Lodowiec Diabelski" o tysiącach zdradliwych szczelin i gładkiej, śliskiej jak lustro powierzchni, wymiecionej z najdrobniejszej pylinki śniegu. „Piekielne Wrota" prowadzące w jakąś czeluść lodową przez głębokie zaspy lekkiego jak puch, sypkiego jak piasek Sahary śniegu. Grzęzły w nim zwierzęta, zapadali po szyję ludzie. .....Osiągnęliśmy wysokość dwóch tysięcy sześciuset dziesięciu metrów nad poziomem morza... Słońce oświetlało wielkie, pełne majestatu masywy górskie. Krajobraz jak z bajki, biel, lazur, czerwień i czerń. Tej gry barw nie odda żaden opis... Nigdy nie widziałem nic piękniejszego niż Góry Nilsena. Szczyty najrozmaitszego kształtu pięły się wysoko w górę, skryte częściowo w obłokach. Niektóre wierzchołki rysowały się ostro niby turnie, inne były zaokrąglone. Gdzie tylko spojrzeć, połyskiwały spękane lodowce, martwe, surowe, zalegały w bezładzie strome zbocza. Najdziwniejsza była jednak Góra Hanssena. Okrągły jej wierzchołek przypominał odwróconą filiżankę, a nakryty był osobliwym lodowcem, tworzącym coś W rodzaju czapy, porwanej, poszarpanej, ostre płyty sterczały z niej na wszystkie strony niby igły jeża, a każda błyszczała, połyskiwała w słońcu. Drugiej takiej góry nie ma na pewno na całym świecie. Lodowiec, po którym pięliśmy się, biegł coraz wyżej pomiędzy pasmem olbrzymich szczelin szerokości setek metrów i głębokości tysięcy. Jak daleko sięgał wzrok, na drodze naszej spiętrzały się, jeden za drugim, olbrzymie zwały lodów, kryjące za grzbietami szerokie rozpadliny, które trzeba było okrążać. Brnęliśmy wciąż dalej i dalej, chociaż nowe przeszkody wymagały uciążliwego kluczenia. Humor dopisywał jednak wszystkim. — Jak tam szczelina? — pytam kiedyś Bjaalanda. Leży na brzuchu i wyciąga z trudem sanie zwisające nad krawędzią przepaści. — Jak zawsze, bez dna! — śmieje się nie pamiętając, że otchłań lada moment i jego może pochłonąć." Najbardziej wryła się wszystkim w pamięć straszliwa „Sala Balowa Diabła". Takiego labiryntu zwalisk, rozpadlin, wąwozów bez wyjścia, czeluści bez dna, takiego lodowego chaosu nie widzieli dotąd i nigdy sobie nie wyobrażali. Nigdy też Amundsen nie słyszał takiej diabelskiej orkiestry hulającej bez ustanku wichury. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że lada moment cały ten zamarły w majestacie wiecznego trwania świat ruszy z piekielnym hukiem, przewali się po nich, zmiażdży, zniesie z powierzchni ziemi. „Sala Balowa Diabła" była na szczęście pożegnaniem groźnego lodowca. Odetchnęli z ulgą, widząc wreszcie przed sobą równy po horyzont obszar biegunowego płaskowyżu. — Diabeł spał chyba albo miał jakieś poważne kłopoty z żoną, inaczej nie wypuściłby nas z tego piekła — mruknął Hanssen oglądając się za siebie. — Nie żartujcie, nasi .przyjaciele Eskimosi nieraz tak mówili. JEDNA NOC I JEDEN DZIEŃ TUTAJ TO CAŁY ROK „...Usłyszałem za sobą krzyk, obróciłem się raptownie — zanotował w Kilka dni później Amundsen. — Kolumna stała w miejscu. Nad saniami Hanssena łopotała na wietrze błękitna flaga. Zrozumiałem. Ogarnęło mnie uczucie szczęścia. Przekroczyliśmy osiemdziesiąty ósmy stopień, dwadzieścia trzy minuty Sud. Dotarliśmy na południe kuli ziemskiej tak daleko, jak nikt jeszcze dotąd. Nie wstydziłem się łez, które spływały rai po policzkach, nie mogłem ich powstrzymać. Kiedy uścisnęliśmy sobie wszyscy mocno dłonie, myśl moja pobiegła do Shackletona. Przed dwudziestu dwu miesiącami musiał cofnąć się ze swej drogi do bieguna, zawrócić. Zabrakło mu garści sucharów. Ale i tak nazwisko jego płomiennymi zgłoskami zapisane będzie na zawsze w historii badań tego kontynentu. Odwaga i silna wola mogą zdziałać cuda. Nikt nie potrafi dać lepszego przykładu tych cnót niż właśnie Shackleton." Amundsen z dumą patrzył na swych towarzyszy. Po pięćdziesięciu dniach forsownego marszu nie groził im głód. Syci, pełni zapału, sunęli szybko po biegunowym płaskowyżu, pozostawiając za sobą pełne żywności składy. Strasznie wyglądały i brodate twarze, zsieczone wiatrem, spalone słońcem, z policzków płatami schodziła przemrożona skóra, z ran ciekła ropa, ale któż by się tym przejmował, skoro zaledwie sto mil dzieliło od celu? W tej wielkiej chwili żaden z pięciu ludzi nie czuł w mięśniach tysiąca straszliwych kilometrów, jakie mieli za sobą, każdego coraz bardziej ogarniała gorączka pośpiechu. I niepokoju, który starannie jeden przed drugim ukrywali. Gdzie są Anglicy, czy ich nie wyprzedzili, dokąd dotarli? Nie umawiając się skracali nocne postoje, każdy na monotonnej bieli podświadomie wypatrywał jakiegoś ciemniejszego punktu. Scott czy nie Scott? Zarys pagórka na widnokręgu, cień chmury sunącej nad głową przyśpieszały bicie serc. Milkły rozmowy, napinały się mięśnie. Szybciej, szybciej! Dziewiąty, dziesiąty, jedenasty grudnia. Już tylko dwie doby marszu. Jeszcze dwie doby... Dwunastego grudnia, ledwie rozbili biwak nocny, Bjaaland wpadł do namiotu ze zmienioną twarzą. — Psy coś czują, węszą! Jednym skokiem Amundsen zerwał się na równe nogi. Wypadli wszyscy na dwór. Bjaaland się nie mylił: oszronione pyski zwierząt zwrócone były na południe, rozwarte nozdrza węszyły niespokojnie, sierść zjeżyła się na karkach; któryś pies szczeknął, warknął, od razu zawtórowała mu zajadle cała zgraja, nie spuszczając wzroku z zamglonego horyzontu. Czyżby Scott?... Bjaaland i Wisting spojrzeli po sobie i nie czekając rozkazu, schwycili gwałtownie za uprząż. Hansen i Hassel bez słowa rzucili się do pomocy. Amundsen powstrzymał ich gestem ręki. Twarz miał surową, spojrzenie chłodne. — Wykluczone, bez psów nie mogli iść tak szybko jak my. Zostajemy — powiedział stanowczo. — Ależ, kapitanie, one coś czują, na pewno! — gorączkował się Hanssen. — Może Anglicy wyszli wcześniej niż my? Może drogę mieli łatwiejszą? — Psy mogli im dowieźć w ostatniej chwili, nie ma na co czekać, ruszajmy! — zawtórowali mu inni. — Nie, zostajemy! — powtórzył Amundsen. — Musimy odpocząć! Uchylając płótna namiotu, raz jeszcze niespokojnie spojrzał w kierunku południowym. Opadły go wątpliwości. „A jeśli się pomyliłem? Może jednak lepiej pospieszyć? Iść choćby do upadłego? Nie, to byłby absurd!" — odpowiedział sam sobie, ale tej nocy daremnie zmuszał się do snu. Chwilami wydawało mu się, że południowy wiatr niesie jakieś naszczekiwania, że pusty dotąd szlak zaludni się tymi, co wyprzedzą go na ostatnich kilometrach. Wytrzymał jednak do rana. W południe dwoma sekstansami razem z Wistingiem zmierzyli wysokość Słońca. Szybkie obliczenie wykazało, że dotarli do osiemdziesiątego dziewiątego stopnia, trzydzieści siedem minut szerokości południowej. A więc już niedaleko. „...Szliśmy szybko — wspominał Amundsen. — Mówiło się niewiele, ale tym pilniej pracowały oczy utkwione w widnokrąg. Szyja Hanssena wydłużyła się chyba dwukrotnie, tak ją wyciągał i wykręcał, żeby wybiec wzrokiem choćby o kilka milimetrów dalej niż nasze spojrzenie. Mimo że wypatrywał sobie oczy, nie mógł dostrzec niczego prócz monotonnej, bezkresnej równiny. Psy zachowywały się teraz spokojnie, widocznie poprzedniego wieczora węszyły po prostu wiatr, który ostrym podmuchem ciągnął od bieguna. Okolica osi ziemskiej zupełnie ich nie interesowała. Tego wieczora osiągnęliśmy osiemdziesiąty dziewiąty stopień czterdzieści pięć minut Sud. W namiocie panował niezwykły nastrój. Jak w przededniu Bożego Narodzenia. W nocy budziłem się kilkakrotnie z uczuciem, jakiego doznawałem ongiś w dzieciństwie oczekując świątecznych podarków. Czułem, że za progiem stoi coś wielkiego." Nigdy jeszcze tak sprawnie, tak prędko, nie zwinęli obozu jak następnego ranka. Amundsen uroczyście wyjął z futerału jedwabną flagę Norwegii. W południe dał rozkaz wykonania pomiarów. Pozostało dziesięć kilometrów... pięć... trzy... Coraz częściej spoglądał na licznik, pożerała go niecierpliwość. O godzinie piętnastej spojrzał raz jeszcze i twarz mu się zmieniła. — Stać! — krzyknął. Hanssen i Bjaaland podnieśli w górę ramiona. Wszyscy zerwali czapki .z głów. Wokół ziała oślepiająca w słońcu biel, czysta, nieskażona. Biegun południowy Ziemi. Stanęli tu pierwsi. Pierwsi w dziejach świata. I nie było teraz wokół nich południa ani wschodu, ani zachodu, we wszystkich kierunkach rozciągała się północ. Gdziekolwiek spojrzeli, wzrok ich biegł na północ, gdziekolwiek się skierowali, szli w kierunku północnym. Każdy podmuch wiatru, skądkolwiek by nie zawiał, był wiatrem północnym, a obłok na niebie, skądkolwiek płynął, nadciągał z północy. Stali w najbardziej południowym punkcie świata, w tym dziwnym miejscu, w którym pojęcie czasu przestaje istnieć. Jedna noc i jeden dzień tutaj i jeden rok, a sto dni i nocy — jeden wiek. „...Radością i dumą promieniało pięć par oczu wpatrując się w sztandar Norwegii. Rozwinąłem go na wietrze, żeby pierwszy załopotał nad biegunem południowym — pisał później Amundsen wspominając historyczną chwilę. — Postanowiłem, że flagę zatkniemy razem, jednocześnie. Należało się to nie jednemu z nas, lecz wszystkim tym, co narażali w walce życie i poszli ze mną na złą i dobrą wolę. Był to, na tym odludnym pustkowiu, jedyny sposób okazania im wdzięczności... Pięć szorstkich, zniszczonych mrozem dłoni zacisnęło się mocno na drzewcu, pięć par ramion zatknęło norweską flagę na południowym krańcu Ziemi." Po krótkiej chwili upojenia zwycięstwem, po kilku uściskach, które lepiej niż słowa wypowiadały radość, Amundsen wrócił do rzeczywistości. „... Zdawałem sobie sprawę, że nasze niedoskonałe instrumenty nie pozwalają dokładnie określić matematycznego punktu przecięcia wszystkich południków, poprosiłem więc moich towarzjszy, żeby przeszli jeszcze dodatkowo po dwadzieścia kilometrów każdy w trzech kierunkach. Pragnąłem mieć przynajmniej tę niezbitą pewność, że w tym ogromnym trójkącie zamknęliśmy południowy biegun." Trzy dni i trzy noce, równie jasne jak dni, Amundsen spędził pracowicie. Co godzina razem z Wistingiem dokonywał pomiarów wysokości Słońca, następnie przesunął obóz o dziesięć kilometrów, żeby w innym jeszcze miejscu przeprowadzić serie podobnych pomiarów astronomicznych. Niewiele czasu spędził dowódca w namocie, który nazwał „Domem Biegunowym” — „Polheim". Na szczycie zawiesił niewielką flagę Norwegii, a pod nią wimpel z napisem „Fram", i z dumą wsłuchiwał się w łopot tańczącego na biegunowym wietrze sztandaru. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia „Framheimu” pozwolił sobie na zapalenie fajki. W „Polheimie" pozostawił dwa pisma, jedno do króla Haakona VII, którego imię nadał odkrytemu obszarowi, drugie do Scotta, tej treści: „Polheim, 15 grudnia 1911 r. Drogi kapitanie! Będzie Pan zapewne tym pierwszym, co dotrze tu po nas, pragnę więc prosić, żeby Pan zechciał przekazać załączony list Jego Królewskiej Mości Haakonowi VII. Jeżeli jakieś z pozostawionych przez nas przedmiotów mogą się Panu przydać, proszę nimi rozporządzać i przyjąć jednocześnie wyrazy głębokiego szacunku oraz najlepsze życzenia szczęśliwego powrotu. Oddany Roald Amurtdsen" Czy kreśląc te słowa, zdawkowe i zimne, zdawał sobie sprawę, że pisze jak zwycięzca do zwyciężonego? Ze list jego pozbawiony jest jakichkolwiek ciepłych akcentów polarnego braterstwa? Czy nie stać go było na inny? Może w tym strasznym wyścigu z czasem, nie chcąc ulec, musiał odrzucić od siebie, odepchnąć wszystko, co nie było instynktem przetrwania? W dziwnym musiał być nastroju, jeśli jednocześnie w dzienniku podróży zanotował inne, gorzkie słowa: „... Nie mogę wcale powiedzieć, że osiągnąłem cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o wiele wspanialej, byłoby jednak dużą przesadą. Wolę być szczerym i wyznać, że zapewne nikt nie był bardziej oddalony od celu swego życia niż ja w tej chwili. Od dzieciństwa marzyłem o biegunie północnym, a zdobyłem... południowy". Dzięki znakomitej organizacji droga powrotna Norwegów przypominała jazdę rozstawnymi końmi. Od składu żywności do składu, od jednego źródła energii dla ludzi i psów do drugiego. Magazyny żywności, łatwe do odnalezienia dzięki pomysłowemu znakowaniu, były tak obficie zaopatrzone, że Amundsen polecił część tych zapasów zostawić „dla tych, co tu dotrą w przyszłości". Rozhukana łoskotem „Sala Balowa Diabła" tym razem przyjęła Norwegów martwą ciszą. Labirynt znanych już przejść i przełęczy nie hamował marszu, ostrożnie wymijane szczeliny nie pochłonęły żadnych ofiar. Po przebyciu prawie trzech tysięcy kilometrów, po dziewięćdziesięciu dziewięciu dniach wędrówki, o godzinie czwartej rano karawana podchodziła do zawalonego śniegiem, uśpionego „Framheimu". Amundsen mimo woli przyśpieszył kroku. — Co wam się dziś, do diaska, stało? Porządnym ludziom nie dajecie spokoju! — zaspany głos Lindstroma pełen był oburzenia. — Jeden zwala kubek na ziemie, drugi człapie po ciemku. Pobudzili mi psiska! — sapnął gniewnie, nasunął poduszkę na głowę i odwrócił się na drugi bok, do ściany. Łoskot padającego taboretu obudził już jednak i Prestruda. Rozległ się trzask zapałki, w żółtym, mętnym świetle polarnik zobaczył pośrodku izby jakąś dziwną postać. Stała nieruchoma, buchająca parą, ogromna, obca. Przetarł oczy, sam sobie nie wierzył. — Nie poznajesz? — usłyszał zachrypły głos. — Roald! — wrzasnął. Zerwali się z posłań wszyscy naraz, ktoś zapalił świecę. Dindstróm z lękiem wpatrywał się w czarną, nabrzmiałą twarz, pokrytą jednym wielkim ropiejącym strupem, spod którego ledwie wyzierały wąskie szpary oczu. Nieśmiało dotknął oszronionego ramienia, jakby chcąc się upewnić, że to nie sen. — A inni? — w głosie Johansena słychać było źle ukrywane przerażenie. — Wszyscy zdrowi, cali — Amundsen nie zdążył dokończyć, a już w progu stanęły cztery znajome sylwetki. Na czarnych jak u Murzynów, spalonych mrozem twarzach malował się wyraz szczęśliwej błogości. — Co z „Franiem"? — Jest, przypłynął przed czternastoma dniami, czeka na nas. — Co u was? — Jak najlepiej, i na statku, i w stacji. Niedawno wróciliśmy z Ziemi Króla Edwarda, mamy wiele materiałów — meldował Prestrud, widać było, że z trudem powstrzymuje pytanie, jakie cisnęło się mu na usta. Zdobył się wreszcie na odwagę. — A... biegun? Odpowiedział mu wybuch śmiechu. Był to śmiech zwycięzców. — Jak myślisz, czy wrócilibyśmy, gdyby nie został zdobyty? — w głosie Amundsena brzmiała duma. Padli sobie w ramiona, poklepywali się po plecach, krzyczeli jeden przez drugiego. Lindstrom dwoił się i troił; to biegł rozpalać ogień, szczękał chwilę w kuchni rondlami, to znów wracał posłuchać Amundsena. — Niech mi który pomoże — zawołał wreszcie — sam już nie wiem, co przygotować na takie święto! — A co ze Scottem? — Hjalmar Johansen długo namyślał się, nim zadał to pytanie. Amundsen rozłożył ręce. — Nie wiem, jesteście pierwszymi ludźmi, jakich spotykamy po trzech miesiącach. — Kawa na stole! — krzyknął kok. Izbę napełniła odurzająca woń napoju, Którego od dziewięćdziesięciu dziewięciu dni żaden z pięciu zwycięzców nie miał w ustach. Zapachniało domem. WSZYSTKO PRZYGOTOWAĆ, WSZYSTKO PRZEWIDZIEĆ, A WTEDY PRZED NICZYM SIĘ JUŻ NIE COFNĄĆ — „Jak widać, Amundsenowska droga do bieguna północnego prowadzi przez biegun południowy" — tłumaczyłem innym, kiedy z Madery nadeszła wiadomość, że niespodziewanie zmienił pan kierunek o sto osiemdziesiąt stopni! Gestem ręki Nansen zapraszał do zajęcia miejsca stojącego wciąż na środku pokoju Amundsena. — Nie mówmy już o tym, drogi kapitanie — przerwał, kiedy z ust zdobywcy bieguna południowego padły pierwsze słowa skruchy, kiedy próbował się usprawiedliwić. — Może i słusznie pan postąpił wtedy, ukrywając przede mną tę nagłą zmianę decyzji. Nie jestem pewien, czy wówczas, przed dwoma laty, zrozumiałbym powody, czy nie usiłowałbym odwieść pana od tego na pozór szaleńczego kroku. Żelazna logika czynu nieraz w pierwszej chwili wydaje się nam paradoksem. Nie wracajmy zresztą do przeszłości. Amundsen odetchnął z ulgą. W słowach Nansena była odpowiedź na ukryte, męczące go od dawna pytanie. Lękał się tego spotkania, myślał o nim z niepokojem od chwili, w której przed dwoma laty odbijał od brzegów Norwegii. Przepełniło go uczuciem bezgranicznej wdzięczności dla Fridtjofa. Wszystko potrafił zrozumieć i wybaczyć, bronił go przed napaściami zawistnych... „Zawsze ten sam, sprawiedliwy, opiekuńczy Nansen. Jak on się postarzał" — przebiegło mu przez głowę, kiedy patrzył na zbielałe skronie, na bezgranicznie smutną twarz. Znał przyczynę tej zmiany, wiedział, jakim ciosem po stracie Ewy była śmierć ukochanego synka. Nielekki los zgotowało wielkiemu Nansenowi życie. — Co pan przywiózł z Szóstego Kontynentu, kapitanie, oczywiście oprócz sławy? Jakie materiały naukowe? — posłyszał i ogarnęło go uczucie ulgi. Krótkimi, precyzyjnymi zdaniami mówił o zebranych materiałach, o przeprowadzonych obserwacjach meteorologicznych, klimatologicznych, magnetycznych, grawimetrycznych, o wykonanych mapach nieznanych obszarów, wreszcie o trudach i niespodziankach marszu do bieguna. — Nie zaskoczyły mnie one — ciągnął — starałem się być przygotowany na wszelkie możliwości, w najdrobniejszych, błahych nawet szczegółach z góry przewidywałem najgorsze. Pan pierwszy nauczył mnie, profesorze, że nie ma spraw błahych, kiedy się pragnie zwycięstwa. Raz jeszcze wprowadziłem w życie pana zasadę: „wszystko przygotować, wszystko przewidzieć, niczego nie pozostawić na łaskę losu, a wtedy, gdy przyjdzie moment ostateczny — przed niczym się nie cofnąć". Przesadne, jak mógłby mi ktoś zarzucić, znakowanie składów, zbyt obfite ich zaopatrzenie w żywność i paliwo pozwoliły nam wyjść cało. Nikt nie chorował, nie odczuwaliśmy braku lekarza. Nie znajduję doprawdy dość słów uznania dla moich towarzyszy, niejeden raz jeszcze pragnąłbym z nimi wyruszyć, a co ważniejsze — oni też tego pragną. Nansen słuchał uważnie, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. Oczy jego, gdy mówił czy milczał, zachowywały ten sam skupiony wyraz, nie spuszczał wzroku z Amundsena. Z tym garbatym nosem, co silniej niż ongiś uwydatniał się w wychudzonej, pooranej bruzdami, surowej twarzy, ze śmiałym, czujnym spojrzeniem, Roald bardziej niż kiedykolwiek przypominał drapieżnego orła. „Wyryła na nim swoje piętno Antarktyda" — pomyślał Nansen. — A Scott? — rzucił wreszcie pytanie, której od długiej już chwili obydwóm cisnęło się na usta. Gabinet zaległa cisza. — Nie brak takich, co mówią, że nie powinienem był wchodzić mu w drogę, że postąpiłem niewłaściwie — rzucił Roald ze źle ukrywaną pasją, twarz mu pociemniała, nie starał się ukryć wzburzenia. — Nie wiem, czy pan widział, co piszą Anglicy, jak kłamią? — wyszarpnął gniewnie z kieszeni zgniecione wycinki. — „Amundsen donosi, że Scott jest na biegunie, czyli że Anglik dotarł pierwszy." Tyle „Daily Express". Na wiadomość o moim zwycięstwie „Times" zamieścił podobną wzmiankę: „Nie jest wykluczone, że Norweg dotarł do bieguna, spostrzegł jednak, iż został wyprzedzony przez angielskiego rywala. Źle obliczywszy widocznie swoje możliwości, nie dotrzymał Scottowi kroku". Skąd oni wzięli podobne brednie? Co pan na to, profesorze? — Czy doprawdy to pana boli, Roaldzie? Niejedną jeszcze przykrość będą chcieli panu wyrządzić i niejednej dozna pan krzywdy. Czyż zawiść nie jest odwrotną stroną medalu za sławę? Dawno to panu tłumaczyłem. Nie mają racji, to absurd, żaden naród, żaden człowiek nie może rościć sobie prawa do wyłączności badań nieznanych obszarów. Obaj jednocześnie sięgnęli po kapciuchy, wolno nabijali fajki. Kłęby niebieskawego dymu skryły ich twarze. — Scott? — zaczął Roald, już spokojniej. — Jak wynika z podawanych ostatnio wiadomości, wyruszył do bieguna o dziesięć dni później niż ja, nie wiem dlaczego, bo bazę założył znacznie wcześniej. Pogardził psami, sanie motorowe zawiodły, kucyki islandzkie padały jak muchy. Zabrał ze sobą piętnastu ludzi, odział ich tylko w wełnę, nie w futra. Na swej drodze przygotował jeden jedyny większy skład żywności, daleko od celu, pod siedemdziesiątym dziewiątym stopniem. To także szczyt nierozwagi. Cała ta olbrzymia, kilkunastoosobowa kawalkada przechodziła zaledwie czternaście do piętnastu kilometrów dziennie — ciągnął dalej rzeczowo, z opanowaniem, ale znieruchomiałe rysy twarzy mówiły, że był to spokój pozorny. — Cóż więcej jeszcze można powiedzieć? Scott odprawiał kolejno grupy pomocnicze. Ostatnia wróciła do bazy z początkiem stycznia, w chwili kiedy zespół biegunowy znajdował się jeszcze daleko od celu, o dwieście siedemdziesiąt osiem kilometrów. Z czterema towarzyszami sam ciągnął do bieguna ciężko naładowane sanie. Moim zdaniem, popełnił wielki błąd sądząc, iż trud psiego zaprzęgu można bezkarnie przenieść na barki człowieka. Do kwietnia, do chwili odbicia „Terra Nova" od brzegów Antarktydy, Scott z towarzyszami nie powrócili do swej bazy w Mac Murdo. — Lękam się o niego — na twarzy Nansena malowało się przygnębienie. — Był u mnie przed wyruszeniem na tę wyprawę, słuchał rad, jakich mu nie szczędziłem z całego serca, ale czułem, że i tak nie zastosuje się do nich. A przecież każdy z nas czerpał swą mądrość z doświadczeń innych. Uparty jest, trudny, miał swoją własną koncepcję i w nią tylko wierzył. Oby go nie zawiodła: Na obszarach podbiegunowych nie wystarczą święty zapał i szaleńcza śmiałość. Osiągnięcia Peary'ego i pana, kapitanie, raz jeszcze dowiodły, jaką wagę ma doświadczenie i jakie wartości zwyciężają. Scott zbytnio liczył na własne siły. Jego błędy mogą się zemścić na całej wyprawie... Czy... znając warunki antarktyczne sądzi pan, że mimo późnej pory roku Anglicy mogli powrócić z bieguna do Mac Murdo już po odbiciu statku? — Nadzieja mała — czoło Amundsena przecięła gruba bruzda. — Na Północy odważny, doświadczony człowiek może długo utrzymać się przy życiu, sam pan wie o tym najlepiej, profesorze, ale tam, w tym nieludzkim pustkowiu Antarktydy ominięcie jednego składu żywności grozi katastrofą. Tym bardziej że Anglicy w powrotnej drodze musieli sami ciągnąć sanie z ładunkiem. — Nie traćmy nadziei, nie wolno jeszcze dopuścić myśli o najgorszym. Poczekajmy przyszłego lata... — westchnął Nansen. — Tak, poczekajmy — w głosie Amundsena brzmiało zwątpienie. Wzrok jego pobiegł do okna, za którym mewy krzykliwie toczyły bój nad wodami fiordu. Letnie słońce zapalało nad nim niespokojne iskierki. — Co za szczęście, że oba bieguny Ziemi już odkryte, zapanuje może wreszcie spokój. Opamiętają się ludzie i zaczną przeprowadzać rozsądne badania, które coś więcej przyniosą nauce. Jakie pan ma teraz projekty? — przerwał ciszę głos Nansena. — Kiedy stanąłem na biegunie południowym, profesorze, wydawało mi się, że jestem już wpół drogi do północnego. Nie zrezygnowałem z zamiaru arktycznego dryfu — odpowiedział zdecydowanie Amundsen. Od początku wizyty czekał na to pytanie. — „Frama" zostawiłem w Ameryce Południowej, chciałbym po opłynięciu Przylądka Horn zatrzymać się w San Francisco, tam przeprowadzić remont, a po załadowaniu żywności i sprzętu na przeciąg siedmiu lat razem z załogą zabraną z Norwegii wyruszyć do Cieśniny Beringa. W tym roku jeszcze, najdalej w przyszłym, pragnąłbym wpłynąć w lód na północ od Alaski i stamtąd wreszcie rozpocząć dryf. Nie bez pewnej zazdrości wpatrywał się Nansen w zmienioną twarz Roalda; naraz odmłodniała, znikły z niej zmarszczki, rozjaśniły się przygaszone oczy. — Sądząc po salwach armatnich z Akershuus, po owacyjnym przyjęciu, jakie znów zgotowała panu Norwegia, nie będzie pan mieć chyba trudności z zebraniem odpowiednich funduszów, kapitanie? Cieszy mnie, że się nie zawiodłem, że nie myśli pan spocząć na laurach. Tacy jak pan zatrzymują się w drodze, jaką obrali, po to tylko chyba, by zaczerpnąć oddechu — powiedział serdecznie. — Jeśli moja pomoc się przyda, zawsze może pan na mnie liczyć. Norwegom potrzebne są badania najbliższego nam Północnego Oceanu Lodowatego. Zaniedbano je, niestety, ostatnio. Świat ogarnęła gorączka Szóstego Kontynentu. Wszyscy najwięksi tam dążą jak ćmy do światła. Tylko niemieccy badacze Wegener i Lauge-Koch są jeszcze w Arktyce, na Grenlandii, duńska ekspedycja Mykkelsena zaginęła bez śladu, Knut Rassmussen wyruszył na poszukiwania. Rosjanin Brusiłow wypłynął z Archangielska na podbój bieguna północnego, ale sądzę, że nie dotrze. Jeszcze jeden lekkomyślny, źle zorganizował wyprawę. Z góry skazana jest na zagładę. Arktyka czeka na pana, kapitanie! NIC TU PO MNIE, MOIM DOMEM JEST ARKTYKA „Arktyka czeka..." — powiedział Nansen, ale jakże daleka do niej droga! Skąd wziąć środki na kosztowną wyprawę? Wbrew optymistycznym przewidywaniom Nansena brak ich odczuwał Amundsen bardziej niż kiedykolwiek. Wyprawa na biegun południowy pochłonęła olbrzymie sumy. Sława i rozgłos nie wystarczyły na pokrycie długów. Jak zdobyć pieniądze? Prasa, wywiady? Miał tego dosyć. Nieraz zżymał się czytając opisy, jakimi dziennikarze zapełniali szpalty pism, wyciągając na światło dzienne najrozmaitsze szczegóły z jego dzieciństwa, z młodości, z wypraw. Niesmakiem napełniały go zwłaszcza pseudoromantyczne szczegóły o grozie Białego Lądu, o „bohaterze sunącym wśród niezmierzonej bieli pustyń lodowych za olbrzymim teamem dzikich huskies". „Ignoranci! — złościł się. — Po pierwsze, sfora psów nie mogła być »olbrzymia«, bo nie nastarczyłbym dla niej żarcia, po drugie, czyż oni nie rozumieją, że prawie nigdy na nartach nie biegłem za zaprzęgiem, lecz zazwyczaj na przedzie, aby przecierać szlak." Na każdym przyjęciu, chcąc dostąpić zaszczytu zamienienia choćby paru słów z wielkim Amundsenem, ludzie zanudzali go byle głupstwami. — Ciekaw jestem — pytał pewnego razu prokurator generalny — jakie kary przewidywał pan, kapitanie, za niewykonanie rozkazu podczas biegunowego marszu? Amundsen, zaskoczony tego rodzaju pytaniem, spojrzał na czcigodnego rozmówcę jak na człowieka z innego świata. — Kary? Niewykonanie rozkazu? — powtórzył bezwiednie. — Nie znam tych słów, nie wiem po prostu, co znaczą. Dobierałem sobie takich ludzi, że nigdy nie potrzebowałem się nad tym zastanawiać. — No, ale załóżmy, że któryś z nich nie posłuchał, co pan wtedy robił? — nie ustępował prokurator. — Ależ takie sytuacje nie istniały! Łączyła nas wspólna sprawa, każde moje życzenie było dla nich rozkazem. — Czyżby? A gdyby pan kazał któremuś skoczyć do przepaści? — Roześmiałby się zapewne, sądząc, że to głupi żart. — Amundsen wzruszył ramionami, po chwili jednak twarz mu spoważniała. — A może by i skoczył? Sądziłby, że tak trzeba... Ci ludzie mieli do mnie bezgraniczne zaufanie. — Pan chyba nie wie, co to lęk, po przejściu tej nieludzkiej lodowej pustyni? — spojrzenie młodej dziennikarki, która przerwała rozmowę, pełne było uwielbienia. — Jeszcze jak! Znajomość ze strachem zawarłem dawno temu, sam nie pamiętam nawet, kiedy. Musiałbym być kawałkiem drewna, żeby się nie bać. Czy to raz lęk chwytał mnie za gardło, dusił, paraliżował ruchy? — Amundsen uśmiechnął się pobłażliwie na widok rozczarowania w błękitnych oczach. — I wcale się tego nie wstydzę. Ważne jest jedno, proszę pani, umieć lęk przezwyciężyć! Przykro mi niezmiernie, jeśli sprawiłem pani zawód, ale ja zawsze mówię prawdę, taki już jestem. — Mistrzu — pytała innym razem, wdzięcząc się, pokryta diamentami dama. — Co począłbyś, gdyby panu i pańskiemu zaprzęgowi groziła śmierć głodowa? Roald zapatrzył się przez chwilę w tęczową grę barw jej naszyjnika, przeniósł wzrok na wysadzane bogato brylantami bransoletki, na ogromne butany w uszach, rozsiewające wokół niespokojne błyski. „To, co dźwiga na sobie ten babsztyl, wystarczyłoby na pokrycie kosztów nie jednej, ale chyba dwóch wypraw" — przebiegło mu przez głowę. — Zjadłbym psy, droga pani, żeby one mnie wcześniej nie pożarły — rzucił krótko. I już miał o jednego wroga więcej. A tych nie brakowało. Kiedy raz i drugi zmroził chłodnym spojrzeniem prawiących mu banalne komplementy, odchodzili zniechęceni. — Pyszałek! — mówili o nim. — Wszystkiego mu za mało. Gdy szedł ulicą czy zatrzymywał się przed wystawą księgarni lub, co się rzadziej zdarzało, wstępował do jakiejś piwiarni, nie miał także chwili spokoju. Ludzie przerywali rozmowy, potrącali się łokciami, co śmielsi podchodzili, żeby mu powiedzieć, jak bardzo są dumni z jego zwycięstwa. Nikt jednak spośród wielbicieli nie mógł, nie potrafił zrozumieć pośpiechu, z jakim mówił o konieczności wyruszenia na nową wyprawę. Czyżby sławny Roald nie chciał zagrzać miejsca w ojczyźnie? Czy nic nie istniało dla niego poza obszarami podbiegunowymi? Dlaczego nie założył domowego ogniska, tak jak Nansen? Niejedna córa Norwegii byłaby szczęśliwa, gdyby mogła stanąć u boku człowieka, który po dalekim świecie roznosi sławę swego kraju. Entuzjazm nie malał, brakło w nim jednak tej gorącej, pełnej zrozumienia sympatii, jaką cały naród darzył wielkiego Fridtjofa. Podobnie rozumowali ludzie świata finansów. Wystarczyło, żeby Amundsen zaczął rozmowę o swej nowej wyprawie, a uprzejme dotąd twarze przybierały maskę chłodnej obojętności. W mgnieniu oka pomiędzy nim a tymi, których próżność zadowalał swymi zwycięstwami, wyrastał mur obojętności. Amundsenowi słowa więzły w gardle, wiedział, że i tak nie przekona tych ludzi, że daremnie traci czas i siły. Nie chciał się jednak uznać za pokonanego. Rozgoryczony zmienił system, poniżył się do schlebiania tym „workom napchanym złotem", jak ich nazywał, ale i tu czekała go porażka. Ci ludzie czuli, że w głębi duszy nimi pogardzał. „Żadna bryła lodu nie jest tak twarda, jak ich serca — myślał nieraz Amundsen. — Lodu? Jaki zaszczyt czynię tym sknerom, przyrównując ich do lodu!" I pod powiekami stawała mu biel podbiegunowych obszarów, zimna, surowa, czysta. Czuł znów, jak wiatr smaga mu policzki. Zdawało mu się, że słyszy skrzyp płóz trących o śnieg, i mimo woli prostował się postanawiając za wszelką cenę wytrwać w swych zamiarach. Pieniądze, przeklęte po stokroć pieniądze! Od dawna już zrozumiał, że aby być wolnym, trzeba być bogatym. Wahał się niedługo. Cały świat — Europa, Ameryka — po jego zwycięstwie nad niedostępnym biegunem południowym ciekaw był wielkiego Amundsena. „Skoro w kraju zabrakło zrozumienia dla moich zamiarów, fundusze na wyprawę zdobędę poza granicami" — zanotował. Nie przerażał go ciężki trud w pogoni za pieniędzmi na arktyczną ekspedycję, przerażały natomiast tłumy obcych ludzi, przed którymi miał się spowiadać ze swych przeżyć, wyznawać, co zamierza, sprzedawać zwycięstwo. Tego nigdy nie potrafił. Mżył dokuczliwy drobny deszcz, przezroczystą mgiełką przesłaniał żółtawe światło latarni, rozmazywał kurz, podeszwy przyklejał do wilgotnego, lepkiego błota na chodnikach. Amundsen szedł wielkimi krokami, prosto przed siebie, nie wiedząc nawet, dokąd i po co. Z niechęcią patrzył na zatłoczoną ulicę. „Czemu oni tak wszyscy spieszą?" — myślał prześlizgując się obojętnym wzrokiem po skulonych przechodniach. Naraz drgnął. W obcym tłumie mignęła mu skryta do połowy za parasolką kobieca twarz, o drobnych, delikatnych rysach. Ta sama, zamglona wspomnieniem, której obraz, odpychany powracał uparcie, towarzyszył mu tam daleko, w lodach Północy i Południa, dręczył swą bliskością podczas powrotów do kraju. Nora. Nadając nazwy odkrytym lodowcom, górom, przełęczom i dolinom, w chłostanym śnieżycą namiocie, na dalekiej Antarktydzie, wahał się, czy i tego imienia nie uwiecznić na mapie. Z trudem odpędzał wtedy od siebie chwile słabości, nie mógł sobie na nie pozwolić. Po powrocie do kraju myślał jednak coraz częściej o Norze. Rzucił się naprzód, przedarł przez tłum, ale kiedy był już blisko kobiety, znów się zawahał. Jak automat szedł za nią krok w krok, zatrzymywał się, kiedy stawała, przyspieszał kroku, kiedy tracił ją z oczu. Stanęła przed wystawą, wysoka, smukła, niecierpliwym ruchem odgarnęła jasny kosmyk włosów, który opadał jej na policzek. Roaldowi serce załomotało w piersi. To ona. Obiecał, że nie będzie się starał z nią zobaczyć, ale to był przecież przypadek, zrządzenie losu. I naraz poczuł, że zbrakło mu odwagi. Cóż Norze powiedzieć? Że nigdy nie zdołał wymazać jej z pamięci? Że za nią tęskni i tęsknić nie przestanie? Przez moment poczuł się młody, tak jak wówczas, kiedy się poznali. „Ile to już lat?" — pomyślał z melancholią. Dużo, bardzo dużo, osiem, dziewięć, nie chce się wprost liczyć. „Czy mnie pozna?" Przeraził się na myśl o swym wyglądzie, o pooranej bruzdami twarzy, na którą z rozmokłego kapelusza lały się strugi, o starym płaszczu ociekającym deszczem. Rozglądała się beztrosko po założonej kolorowymi swetrami wystawie. „Zaraz odejdzie" — pomyślał i przezwyciężając nieśmiałość, dotknął jej ramienia. Zmarszczone gniewem brwi, pogardliwie wydęte na moment wargi złożyły się naraz w radosny, pełen niedowierzania uśmiech. — — Roald Amundsen! — Proszę mi wybaczyć — szepnął nie mogąc ochłonąć. — To pomyłka. Pani do złudzenia przypomina moją znajomą z dawnych lat. — Jakże się cieszę! Od razu pana poznałam. Tyle portretów, tyle fotografii na wszystkich wystawach. Na tej tutaj, niech pan tylko spojrzy, albo na tamtej, w księgarni. Podejdźmy, to zaledwie parę kroków — mówiła szybko, zarumieniona i przejęta. — Proszę mi wybaczyć — powtórzył uchylając kapelusza. — Oczekują mnie. — Bardzo żałuję — zmartwiła się szczerze. — A może pana odprowadzić kawałek? Mam parasolkę, a pan przemókł. — Cóż to dla mnie... — uśmiechnął się blado. — Niestety, nie mogę skorzystać z miłej propozycji, spieszę się bardzo, raz jeszcze przepraszam. Odszedł szybko. Poczuł się naraz bardzo znużony i bardzo samotny. „Co ci się przyśniło, stary dziwaku — wymawiał sobie gorzko. — Myślałeś, że czas się nagle cofnął? Przeszłości nie wskrzesisz. Życie toczy się zwykłym trybem wokół ciebie — i bez ciebie. Ludzie pozakładali rodziny, mają własne troski, własne radości. Nora wychowuje pewnie dzieci w Hammerfest, a ty zaczepiasz na ulicy młode kobiety w pogoni za jej cieniem. Nie tutaj twoje miejsce, musisz iść dalej swoją drogą, przecierać nowe szlaki, a jeśli tego nie uczynisz, zdejmą pewnego dnia z wystaw twoje fotografie, ze ścian w szkołach portrety, odstawią do lamusa i wkrótce zapomną. Może nawet Nora już nie pamięta? Zresztą tej Nory, którą kochałeś, nie ma, na jej miejscu jest zapewne tęga, rumiana, zadowolona z życia pani aptekarzowa, przejęta swym domem, ogródkiem czy choćby ostatnim modelem szczotki do czyszczenia ryb — znęcał się dalej nad sobą. — Koniec z Norą, koniec ze wspomnieniami, niepotrzebnie szarpię serce, raz na zawsze wyrzucę z pamięci tę zadrę!... Był samotny i musiał się z tym pogodzić. Za wolność zapłacił samotnością — wśród tego zaaferowanego tłumu zagubił się, nie wiedział, co ze sobą począć. „Uciekać stąd, uciekać jak najszybciej! — pomyślał ze smutkiem. — Nic tu po mnie." LORD CURZON MŚCI SIĘ NA ZWYCIĘZCY BIEGUNA POŁUDNIOWEGO ... Sztormy „Ryczących Czterdziestek"... pierwsze icebergi, pływające przedmurze Szóstego Kontynentu, ogrom lodowej Bariery Rossa... Pierwszy wypad w głąb lądu, pierwszy bieg za psim zaprzęgiem. Urządzanie składu żywności podczas czterdziestopniowych mrozów. Majestat nieznanych łańcuchów górskich w drodze do bieguna... „Piekielne Wrota"... Przed zapełnioną po brzegi, nabitą ludźmi salą Roald Amundsen roztaczał niepojętą grozę Szóstego Kontynentu, wyświetlając jednocześnie film z antarktycznego marszu. Mówił o trudach powszedniego dnia swej ekspedycji, o zimowych przygotowaniach do skoku na biegun. 0 psich troskach i kłopotach, o pomocy, jaką wierna zwierzęta niosły polarnikom. I raz jeszcze podkreślał, jak ważnym elementem zwycięstwa jest odpowiedni dobór towarzyszy. Wsłuchani ludzie z zapartym oddechem chłonęli obrazy. Z ekranu wychodził im na spotkanie tajemniczy świat. Tu na niesionych falą odłamkach kry, jak na promach, płynęły dziwnie dostojne pingwiny, tam po krawędzi lodowego pola mocnymi skurczami mięśni, niby dżdżownica, podciągała się ciężka foka o groźnym wyglądzie i łagodnym spojrzeniu, w oceanie przetaczały się potężne cielska wielorybów, to znów w pyle zamieci mknęły maleńkie sylwetki tych, co odważyli się z psim zaprzęgiem wyruszyć w nieznane. Po burzy oklasków pytania sypały się za pytaniami. Udzielając chętnie wyjaśnień, Amundsen ukradkiem zerkał na zegarek Za godzinę odjazd do następnego miasta. Tam znowu dozorował przed odczytem ustawienia epidiaskopu i kinematografu, najnowszych podówczas zdobyczy techniki, wieczorem wdziewał żakiet i innym tłumom opowiadał, co widział, co przeżył, co zamierzał. I tak dzień po dniu, wieczór po wieczorze, nowi ludzie, nowe miejsca, te same słowa, honory, zaszczyty. W Paryżu ogromna gwiazda Legii Honorowej, uroczyste wystąpienie w Sorbonie. W Berlinie cesarz Wilhelm II zawiesił mu na piersi Wstęgę Komandorską, w Wiedniu dekoracji dokonał cesarz Franciszek Józef, w Londynie nowe medale, odznaczenia Royal Geographical Society, wykłady, prelekcje. Potem Sztokholm, Kopenhaga, Hamburg, Amsterdam, Rotterdam, Rzym i Moskwa, gdzie cesarz Wszechrosji Mikołaj II osobiście udekorował zdobywcę bieguna południowego najwyższym odznaczeniem państwowym. W żadnym mieście nie było sali tak wielkiej, żeby zdołała pomieścić tłumy ciekawych. Nie tylko naukowcy, ale i zwykli ludzie pragnęli u boku Amundsena przeżyć Wielką Przygodę, jakiej poskąpiło im życie, zobaczyć na własne oczy tego śmiałka, który niczego się nie lękał; inni chcieli zapewne zdobyć temat do rozmów, a damy uważały, że nie zobaczyć i nie usłyszeć wielkiego Norwega byłoby co najmniej w złym tonie. W Warszawie — na kolejnym, dwusetnym odczycie — tłumnie zebranej w sali Filharmonii publiczności Amundsena przedstawił jego towarzysz z zimowania na „Belglce”, profesor Antoni Bolesław Dobrowolski. „... Dreszcz jakiś przeniknął nas, gdy na ekranie pojawił się sztandar, zatknięty tam, na biegunie, a przed sztandarem garść zdobywców z obnażonymi głowami, z twarzami pooranymi przez lodowaty wicher... tak Amundsen zwyciężył Antarktydę!" — pisał później w książce „Męczennicy polarni". Następnego dnia, kiedy w „Kurierze Warszawskim" ukazało się entuzjastyczne sprawozdanie ze spotkania z wielkim Norwegiem, Amundsen wyjeżdżał już w dalszą drogę. Bezradnie rozkładał ręce, tłumacząc tym, co pragnęli zatrzymać go dłużej, ugościć, że musi się spieszyć. Wiedział, że nikt nie rozumie przyczyny tego morderczego pośpiechu, ale jakże tu wszystkim tłumaczyć, że koszty postoju „Frama" w Buenos Aires były bardzo wysokie, a honorarium za wspomnienia z antarktycznej wyprawy pt. „Sydpolen" i błyskawiczne przekłady tej książki na kilkanaście języków obcych nie mogły pokryć wszystkich wydatków, uregulować olbrzymich długów, a cóż dopiero zgromadzić fundusze na następną wyprawę. Po Europie przyszła kolej na Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. I znów odznaczenia w Waszyngtonie, odczyty w Nowym Jorku. Dalsza droga prowadziła w poprzek całej Ameryki, od wybrzeży Atlantyku po Ocean Spokojny. Wszędzie triumfy, wszędzie uznanie i sława. Coraz częściej Amundsen niespokojną myślą powracał do Scotta. Lato antarktyczne w pełni, statek „Terra Nova" musiał już dobić do brzegów Szóstego Kontynentu. Czemu nie ma wiadomości o losach wyprawy? Wszystkie pytania zawisamy w próżni, milczenie nie wróżyło nic dobrego. Bankietom i oficjalnym przyjęciom nie było tymczasem końca; prezesi i ci, co byli ongiś prezesami, i ci, co mieli nimi w przyszłości zostać, mówili długo, kwieciście i pompatycznie o zasługach Amundsena. Niby fale oceanu przelewały się potoki słów podobnych lub takich samych. Co gorsza, trzeba było na nie odpowiadać, uśmiechać się jadąc na bankiet w otwartym powozie, sunącym wolno ulicami miast i miasteczek, dziękować za naręcza kwiatów, kłaniać się i pozdrawiać wiwatujące tłumy, chociaż uszy pękały od hałaśliwych dźwięków dętych orkiestr i coraz większe ogarniało znużenie. — Jutro rano przejedzie pan, kapitanie, przez całe miasto, na karym koniu przybranym kwiatami, na czele szwadronu naszej młodzieży, orkiestra dęta będzie także na koniach, sensacja niebywała! — oświadczył kiedyś Amundsenowi przedsiębiorczy impresario. — Mamy tu sporą kolonię Skandynawów, jak pana zobaczą w tym triumfalnym pochodzie, sala wieczorem będzie nabita. — Tego już było za wiele. Do bójki wprawdzie nie doszło, kiedy oświadczyłem, że natychmiast wyjeżdżam, ale mało brakowało... — opowiadał później Amundsen, traktując niewiarygodną propozycję humorystycznie, tak jak na to zasługiwała. „... Polarna tragedia... Kapitan Robert Falcone Scott zmarł z głodu przed rokiem, w drodze powrotnej z bieguna południowego, zaledwie o siedemnaście kilometrów od bogato zaopatrzonego w żywność składu. Ekspedycja ratownicza znalazła przy jego zwłokach dziennik podróży, prowadzony do ostatniego dnia... Wszyscy uczestnicy biegunowego marszu zginęli... Wiadomość przekazana depeszą dnia 12 lutego 1913 roku z Nowej Zelandii..." Amundsen odrzucił na peron zmiętą gwałtownie gazetę. A więc stało się! Wbrew wszelkiej logice do ostatniej chwili nie dopuszczał jeszcze do siebie myśli o katastrofie. Przeciągły gwizd lokomotywy przywrócił go do rzeczywistości. Wskoczył na stopień wagonu. W głowie miał pustkę. Jednym szarpnięciem otworzył okno. Do przedziału wtargnął mroźny podmuch wiatru niosącego pył śnieżny ze szczytów Gór Skalistych. Znikły z oczu oszronione lasy, przybrały kształty i barwy tamtych dalekich, wysokich, ostrych jak iglice turni, strzelających pod niebo Antarktydy, i tej bezlitosnej pustyni, która pochłonęła Scotta. Wieczorem znów przemawiał publicznie — opowiadał o Szóstym Kontynencie, o tragicznym losie angielskiej wyprawy, która męstwo swe przypłaciła życiem. Nigdy jeszcze nie kładł takiego nacisku na bezlitosne warunki, marszu, na czyhające zewsząd na człowieka niebezpieczeństwa. Bez ustanku miał przed oczyma pięć ludzkich postaci, drobnych jak ziarenka piasku, zagubionych na białym pustkowiu, chłostanych wichrem, tonących w śniegu i uparcie ciągnących ciężkie, zbyt ciężkie dla nich sanie. Uroczysty bankiet, wydany na cześć zdobywcy bieguna południowego przez Royal Geographical Society w Londynie, dobiegał końca. Po długim przemówieniu Amundsena głos zabrał prezes, znany polityk lord Curzon: — Nie powinniśmy, jako Anglicy, żywić urazy do naszego gościa Norwega, potomka naj świetniejszych tradycji, Wikingów, urodzonych odkrywców i zdobywców — za osiągnięte przez niego wspaniałe zwycięstwo. Sądzę jednak, że w chwili, kiedy gościmy go w naszych progach, rnyśli wszystkich tu zebranych pobiegną do kapitana Scotta... Składając gratulacje kapitanowi Amundsenowi, chciałbym wyrazić również najgłębsze uznanie dla wspaniałej postawy psów, prawdziwych przyjaciół człowieka, bez których kapitan nie zdobyłby nigdy bieguna. Wznoszę więc po trzykroć toast na cześć psów!..." W sali zapadła cisza. Na twarzach malowało się osłupienie. Wiekowe mury tego pałacu nie pamiętały, aby ktoś z gospodarzy ośmielił się w ten sposób obrazić gościa. „Obelga była zbyt brutalna, żebym pozwolił sobie na nią zareagować — skarżył się później Nansenowi Roald — tym bardziej że lord Curzon swe wystąpienie podkreślił jeszcze gestem ręki, który rzekomo miał mnie powstrzymać od odpowiedzi. Udałem więc, że nie dostrzegam obraźliwej intencji ani złośliwych uśmieszków na niektórych twarzach. Mści się każdy, jak potrafi. Anglicy nie mogą odżałować, że wcześniej nie docenili roli psów w badaniach polarnych." — Błagam, panie kapitanie, niech pan nie zwraca uwagi na ten nietakt jego lordowskiej mości, nie pierwszy zresztą i nie ostatni — Amundsen usłyszał za sobą szept jednego z angielskich polarników. — Gdyby Scott powrócił szczęśliwie z bieguna, pierwszy gratulowałby panu wspaniałej organizacji wyprawy. Nie dopuściłby nigdy do takich niewybrednych wyskoków. — Na pewno — przytaknął poważnie sir Shackleton. — Ja także przepraszam za Curzona, trzeba mu wybaczyć, to nie polarnik, to polityk, nie rozumie wielu naszych spraw. Pan nie miał oczywiście najmniejszego obowiązku uważać biegun za rodzaj angielskiej kolonii, to czysty absurd! Byłem dotychczas zdania, że najstaranniej obmyślone projekty bywają niewykonalne w praktyce polarnych wypraw. Słuchając pana, kapitanie, wiele skorzystałem. Nie doceniałem dotąd wagi gruntownego przygotowania ekspedycji polarnej. Sądziłem, że kilka godzin niekiedy wystarczy, by zmienić od podstaw cały program, a po półtorej dobie ten nowy może okazać się nie lepszy. Pan swoją wyprawą dowiódł niezbicie, że byłem w błędzie. To bardzo dla mnie cenne. Będę o tym pamiętał przygotowując następną wyprawę. Życzliwe słowa Shackletona nie zdołały jednak zagoić rany, jaką zadał Amundsenowi mściwy lord. ZA TAKIE BŁĘDY PŁACI SIĘ NAJWYŻSZĄ CENĘ Z otwartego okna żółtawa smuga światła biegła w noc, zapalała błyski w kroplach rosy zwisających z krzaków róż i dalekim pasmem kładła się na wodzie Bunnefiordu. Błękitnawa smużka dymu fajkowego zataczała leniwie wokół lampy dziwne koła i spirale. Amundsen ciężko westchnął. Już od wielu godzin siedział przy biurku zasłanym stertami wycinków z londyńskich gazet, podających pełny tekst dziennika podróży kapitana Roberta Falcona Scotta. Długo przyglądał się fotografii Anglików na biegunie. Z twarzy ich przebijało nieludzkie znużenie, zniechęcenie, ani śladu wymuszonego choćby uśmiechu. Jakby już wtedy przeczuwali czekającą ich tragedię, jak gdyby, jeśli tak rzec można, byli świadkami własnej śmierci. Analizował uważnie każdy wiersz dziennika, każde niemal słowo. „...Jeżeli Amundsen dotrze do bieguna, dotrze pierwszy — notował w dniu trzydziestego grudnia w dzienniku podróży Scott. — Nie ulega wątpliwości, że wyruszył w drogę wcześniej i poruszać się będzie szybciej niż my... dzięki psom." A więc jednak dowódca angielskiej wyprawy zrozumiał swój błąd, zrozumiał za późno. Amundsen pochylił się znów nad wycinkami. „Czwartek, 4 stycznia Pięćdziesiąty siódmy postój. Do bieguna zostało dwieście czterdzieści kilometrów. Dałem rozkaz odwrotu ostatniej grupie pomocniczej. Niełatwe pożegnanie... Piątek, 5 stycznia Temperaturę — 26°, wysokość 3129m n.p.m. Dzień potwornie męczący, z chmur sypią bez przerwy lodowe kryształki. Płozy ślizgają się po nich z trudem. Najcięższy z dotychczasowych etapów... Szybkość nasza nie przewyższa dwóch kilometrów na godzinę." — Dwa kilometry... Jak Scott mógł do tego dopuścić? Czas, który był moim sprzymierzeńcem, dla niego stał się wrogiem — wyszeptał Roald. — Anglicy szli prawie czterokrotnie wolniej niż my... Nie wypuszczając z ust wygasłej fajki, podkręcił knot naftowej lampy i pogrążył się znów w czytaniu dziennika podróży Scotta. Anglicy spodziewali się, że będą szli obszarem równym, gładkim, a natrafili na najeżony pazurami zastrug. Zrozpaczeni odrzucali narty, ale już po kilku godzinach musieli po nie zawracać, tracąc bezcenne godziny marszu. Po sześciu tygodniach po raz pierwszy z notatek Scotta zaczyna przebijać zwątpienie. Dzień po dniu niemal w dzienniku podróży, jak żałosny refren, powtarzają się zdania: „Potwornie ciężko ciągnąć sanie..." „... Teren okropny, nie da się wprost opisać, dziewięć kilometrów zaledwie w cztery godziny..." „...Każdy kilometr marszu to najwyższy wysiłek..." „... Prześladuje nas niepowodzenie..." „... Któż mógł przewidzieć?" „Czwartek, 11 stycznia Siedemdziesiąty drugi postój. Wysokość 3162 m n.p.m. ... Do bieguna pozostało sto osiemdziesiąt kilometrów. Powinniśmy iść z szybkością szesnastu, żeby w ciągu tygodnia dotrzeć do celu... Czy będziemy zdolni do takiego wysiłku? Ta myśl doprowadza do szaleństwa. Żaden z nas nigdy dotąd nie był w tak ciężkiej sytuacji... Musimy za wszelką cenę iść szybciej!" A później: „... Prowadzenie karawany męczy potwornie, często nic nie widzę... Marzniemy, obuwie nasze jest w opłakanym stanie... Dzisiejszy odcinek drogi był straszny, posuwamy się wciąż zbyt wolno... Ciągle ta sama wysysająca siły równina... Nigdy dotąd nie byliśmy tak strasznie wyczerpani... Co nas jeszcze czeka?... Poniedziałek, 15 stycznia Temperatura —32° i —33°. Jakie to szczęście, że już tylko dwa etapy dzielą nas od bieguna. Pozostawiliśmy w składzie żywność na dziewięć dni, powodzenie jest więc zapewnione, nurtuje nas tylko niepokój, czy Norwegowie nas nie wyprzedzili... Już tylko czterdzieści trzy kilometry dzielą nas od celu. Musimy teraz zwyciężyć! Wtorek, 16 stycznia Siedemdziesiąty ósmy postój. Dotarliśmy do osiemdziesiątego dziewiątego stopnia czterdzieści dwie minuty. Temperatura —30°, wysokość 2928 m n.p.m. Pełni nadziei, z myślą, że jutro dotrzemy do celu, ruszamy naprzód." A kilka wierszy dalej: „... Katastrofa. O godzinie drugiej bystre oczy Bowersa dostrzegają w dali jakiś kopiec... W pół godziny później przed nami jakaś ciemna plama... czarna chorągiew... wokół ślady płóz i bardzo wyraźne odciski łap... Jeden rzut oka wystarczył... Amundsen ze swymi ludźmi wyprzedził nas, pierwsi osiągnęli biegun!... Straszny zawód, boleję nad tym, zwłaszcza ze względu na moich dzielnych towarzyszy. Norwegowie musieli oczywiście znaleźć łatwiejszą drogę..." — Łatwiejszą drogę! — żachnął się mimo woli Amundsen. Przed oczyma stanęły mu niebotyczne szczyty, strome zbocza, po których pięli się bez tchu, przepaści zastępujące drogę, „Diabelski Lodowiec", „Piekielne Wrota", „Sala Balowa Diabła". Tego Anglicy nie zaznali, tamtędy bez psów nie przeszliby, nikt by nie .przeszedł!... Zaskakujące były temperatury powietrza, jakie podawał Scott — od kilku do kilkunastu stopni niższe niż te, jakie Norwegowie notowali na biegunie o miesiąc wcześniej, a przecież styczeń to najcieplejszy miesiąc antarktycznego lata. Anglicy zatrzymali się na biegunie krótko, zaledwie półtora dnia. Dziewiętnastego stycznia 1912 r. wyruszyli w powrotną drogę. „... Żegnajcie, piękne marzenia! — zapisał w tym dniu Scott. — Wielki Boże, cóż za potworna kraina! Tyle męki, żeby tu dotrzeć, i żadnej zapłaty, jaką daje sława pierwszeństwa... Przed nami jeszcze tysiąc dwieście osiemdziesiąt trudnych kilomertów. musimy wytężyć wszystkie siły. żeby nie zaskoczyła nas DÓźna nora. Przed nami nowy trud. wyjątkowo ciężki... Walka będzie zażarta. Czy podołamy?..." Już po kilku dniach sprawdzają się jego obawy. Niedojadanie, ośmio czasem nawet dwunastogodzinny, zabójczy marsz podczas siarczystych mrozów dokonują swego. Stan Evansa coraz bardziej niepokoi Scotta. Nikt tak głęboko nie odczuł klęski jak dzielny podoficer. Ciężkie odmrożenia pogłębiają depresję. Evans milczy teraz przeważnie, a gdy się odzywa, ze słów jego przebija przygnębienie. Oates także ledwo ciągnie za sobą okaleczone stopy, lekarz wyprawy Wilson cierpi w milczeniu na silne bóle stawów. Coraz częściej wszyscy powracają do tematów kulinarnych, a to nieomylna oznaka głodu. Na domiar złego z trudem odnajdują źle znakowane składy żywności. Błądzą często, nie mogąc zdecydować, którędy pójść, w lewo czy w prawo. Niepewni cofają się, kluczą, a gdy wreszcie odnajdują właściwą drogę, są wyczerpani do ostatnich granic wytrzymałości fizycznej i nerwowej. Scott ciągle wspomina w swym pamiętniku o przerażającym ubytku sił, na który nie ma lekarstwa. Zęby Amundsena zacisnęły się mocniej na ustniku fajki. Ci ludzie sami zgotowali sobie ten potworny los. Złe oznakowanie składów, niedostatek żywności to błędy, które się mszczą. Jak Scott mógł nie przewidzieć trudności powrotu? W miesiąc po wymarszu z bieguna umiera Erans, siłacz nad siłacze, olbrzym stukilogramowej wagi, dla którego od początku marszu racje żywności musiały być zbyt skąpe. Z chwilą jego śmierci zaczyna się powolna agonia angielskiej wyprawy. Czy Evansa zabił tylko głód? Pemikan, zwykły pemikan, bez jarzyn — na śniadanie, na obiad i kolację, do tego garść sucharów, czasem herbata. Nieodporność na odmrożenie kończyn, do których nie dochodzi krew, osłabienie, bóle stawów, głęboka depresja, na jaką się skarżył, to klasyczne objawy szkorbutu. Czemu Scott dopuścił do tej strasznej choroby? Znał niebezpieczeństwo, czyżby je zlekceważył? I znów dla angielskiej wyprawy przychodzą dni wypełnione nieludzkim wysiłkiem. Już tylko czterech ludzi ciągnie sanie. Trzech na przedzie, Oates — dzielny rotmistrz kawalerii, chluba swego pułku — ledwo nadąża za innymi, cierpi dotkliwie na odmrożenie nóg i rąk. Na domiar złego w kolejnym składzie żywności czeka Anglików straszna niespodzianka. Na dnie przewróconej blaszanki bulgoce resztka nafty. Uszczelka widocznie skurczyła się na mrozie i bezcenny płyn wsiąkł w śnieg. Nie mogą się rozgrzać, muszą ograniczyć ilość ciepłej strawy. Początki marca są koszmarne. Czterdziestostopniowy mróz wysysa siły. „... Boże, spraw, żebyśmy mogli szybciej posuwać się naprzód! Zima nadciąga wielkimi krokami..." — notuje Scott. „... Nieszczęsny Oates cierpi w milczeniu, bez słowa skargi, żaden jęk nie wyrywa mu się z ust, kiedy półtorej godziny męczy się naciągając obuwie na spuchnięte, obolałe stopy. Wie, że opóźnia marsz. To prawdziwa udręka. Postoje nocne nikomu już nie dają wypoczynku, ubrania wilgotne, wilgotne śpiwory, mróz w namiocie, niewielka ilość ciepłej strawy. ... Boże, zmiłuj się nad nami! Ciągnięcie sań w tych warunkach jest ponad ludzkie siły. Biedny Oates coraz bardziej zostaje w tyle. Odwagi! Na pewno w składzie żywności One Ton Depot czekać na nas będą psie zaprzęgi" — dodaje otuchy towarzyszom Scott. I sam łudzi się nadzieją. „Cóż za ironia losu! — zżyma się Amundsen. — W tym samym dokładnie dniu, w którym opadający z sił Anglik kreślił te słowa, niedaleko od niego, zaledwie o sto kilometrów, istotnie oczekiwały psie zaprzęgi grupy pomocniczej, która wyszła z Mac Murdo na spotkanie Scotta i nie doczekawszy się go, zawróciła do bazy." „Niedziela, 11 marca. Oates bliski jest końca. Poleciłem doktorowi Wilsonowi, żeby każdemu z nas wydał z apteczki środki na położenie kresu cierpieniom. Po trzydzieści pastylek opium. Sami wiemy, co z nami zrobić i kiedy. Do tego już doszliśmy. Droga jest nadal straszna, siły nas opuszczają... Oates nie dopomaga w ciągnięciu sań, stracił właściwie władzę w rękach i nogach... Śmierć się przybliża. Oby nie była zbyt okrutna!... Któż mógł przypuszczać, że napotkamy podobne mrozy o tej porze roku i te straszliwe wiatry... potworne... Żywności starczy nam jeszcze na siedem dni. Będziemy walczyć do ostatniego suchara, ale nie sposób zmniejszyć dziennych racji. Piątek, 16 lub 17 marca Po raz pierwszy straciłem rachubę czasu. Tragedia w pełni tego słowa... Nieszczęsny Oates, nie mogąc iść dalej, prosi, żeby zostawić go własnemu losowi. Oates, który nie wiedział, co to rezygnacja, który chlubił się przydomkiem »No surrender« — »Niezwyciężony« Odmówiliśmy energicznie. Ostatkiem sił ruszył z nami i mimo strasznych cierpień zdołał przejść jeszcze kilka kilometrów... Wieczorem stan jego pogorszył się, biedak miał nadzieję, że rano nie otworzy już oczu. Nie skarżył się, prosił tylko, żeby powiedzieć matce i dawnym towarzyszom, jak umarł, chciał, aby wiedzieli, że nie przyniósł wstydu swemu pułkowi i bliskim. Niestety, nazajutrz obudził się jeszcze. Szalała burza. Wywlókł się ze śpiwora ze słowami: »Wychodzę, zostanę może chwilę na dworze« i znikł w kłębach zawiei śnieżnej. Wiedzieliśmy, że nie wróci, że wybrał taką właśnie śmierć. Staraliśmy się go zatrzymać, ale odsunął nas. Zdawaliśmy sobie sprawę, że postąpił jak człowiek odważny, jak angielski dżentelmen. Wszyscy pragnęliśmy wyjść naprzeciw śmierci z podobną jak on odwagą. Środa, 21 marca Sześćdziesiąty postój od bieguna. Od dwóch dni jesteśmy zaledwie o jedenaście mil od składu żywności. Unieruchomiła nas gwałtowna burza... Dziś nie ma nadziei, żeby Wilson i Bowers tam dotarli... Wczoraj nafty wystarczyło nam zaledwie na przygotowanie sześciu kubków herbaty. I to już koniec paliwa." A dalej: „... Żywności najwyżej na dzień, dwa. Rozwiewa się resztka nadziei... Śmierć nie musi być daleko, postanowiliśmy zgodnie nie przyspieszać jej nadejścia". Nazajutrz zadymka biła wciąż wściekle kłębami śniegu, targała płótnem namiotu, jakby chciała znieść go z powierzchni ziemi. Drugi dzień i trzeci nie przyniosły zmian, burza spowiła Anglików białym, śmiertelnym całunem, zamurowała ich w mroźnym więzieniu. W tych strasznych warunkach Scott zdobywa się na ostateczny wysiłek. Pisze do żony: „... Tak bardzo pragnąłbym sam ci mówić o tej podróży, lepszej od wygodnego życia w domu. Wiele będziesz mieć do opowiadania naszemu chłopcu... Któż mógł przewidzieć, że przyjdzie mi za nią płacić tak straszliwą cenę?" Nie zapomina także o towarzyszach, kreśli kilka słów do matki doktora Wilsona i do matki oddanego Bowersa, żeby im powiedzieć, jak wytrwali byli i jak dzielni do ostatniego tchu. W długim liście do swego przyjaciela dorzuca na końcu: „... Wybacz, że bazgrzę, ale termometr od tygodni wskazuje minus czterdzieści stopni... Zajmij się moim synem, wychowaj go na człowieka energicznego. Ty najlepiej wiesz, jak sam musiałem się przezwyciężać, od dzieciństwa miałem przecież skłonności do lenistwa..." Zwraca się także do narodu angielskiego: „Wokół nas szaleje burza... ledwie mogę utrzymać pióro w palcach... Nigdy ludzkie istoty nie wycierpiały tego, cośmy wycierpieli w ciągu ostatniego miesiąca. Nie żałuję jednak, że przedsięwziąłem tę wyprawę". Po tygodniu, 29 marca, Scott z trudem kreśli ostatnie wiersze w swym dzienniku podróży: „... Znikła resztka nadziei, słabniemy z chwili na chwilę, śmierć już blisko. To potworne, nie mogę dłużej pisać..." Skostniałą ręką, rozchybotanymi literami podpisuje „R. Scott" i dorzuca rozpaczliwe post scriptum: „Na miłość Boga, zajmijcie się naszymi bliskimi!" w zieleniejącej nieśmiało brzezinie, kos gwizdał poranną pieśń, na parapecie ćwierkał wesoło wróbel dopominając się o codzienną porcję okruchów. Zmęczonym ruchem Amundsen zgasił dopalającą się lampę. Coś ściskało go za gardło, dławiło, odsunął od siebie szorstko stos wycinków, spiętrzyły się w wysoką piramidę. Do złudzenia kształtem przypominała lodowy kopiec, pod jakim tam daleko, na Szóstym Kontynencie, spoczywał teraz Scott. Nie, nie sposób było uwolnić się od ciężaru tej tragedii. Do końca musiał razem ze Scottem przeżyć jego ostatnie, koszmarne chwile. Miał wrażenie, że czas się nagle cofnął, że wspólnie z Anglikiem w chłostanym burzą namiocie zamyka oczy doktorowi Wilsonowi, potem Bowersowi, zaciągając śpiwory na ich zastygłych ciałach, a w ciemnościach dogasającej lampki widzi opuchniętą od mrozu, pokrytą ropiejącymi ranami rękę, która na okładce kajetu z trudem dopisuje: „...Dziennik ten przeznaczony jest dla mojej żony". Słowo „żony" przekreśla ostatnim wysiłkiem i zastępuje słowem „wdowy". Dalej już tylko puste kartki... Fajka już dawno wygasła. Niebo zaczyna szarzeć. Okno wypełniało się brzaskiem wstającego dnia. CZĘŚĆ CZWARTA OD KRZYŻA POŁUDNIA DO POLARNEJ GWIAZDY HUK DZIAŁ ROZWIAŁ MARZENIA O WYPRAWIE POWIETRZNEJ W miarą jak narastał terkot silnika, śmigło coraz szybciej cięło powietrze. Pilot w skórzanej kurtce, w wielkich zasłaniających pół twarzy okularach, krzyknął coś przez ramię do siedzącego za nim mężczyzny, ten kiwnął tylko głową i mocniej jeszcze wparł się plecami w zbiornik paliwa. Aeroplan ruszył z miejsca, żółte płótna pokrywające skrzydła drgały coraz silniej w miarę rosnącej szybkości, cienkie kółka podskakiwały na wzgórkach i dołach łączki, zastępującej lotnisko. Pęd powietrza szarpał ubraniami nie osłoniętych kabiną mężczyzn, ostrym podmuchem ciął twarze, stalowe linki sterów dzwoniły wysokim tonem. Jeszcze kilka metrów, jeszcze metr. W chwili gdy koła zawisły wreszcie w powietrzu, jakaś linka pękła z gwizdem, mignęła tylko i wciągnięta wirem owinęła się wokół wału silnika. Śmigło raptownie zwolniło obroty, aeroplan zachybotał w powietrzu, przechylił się w lewo, potem w prawo, opadł i zarył się w ziemię, wzbijając wysoki tuman pyłu. Przerażeni ludzie, którzy z dala ciekawie przyglądali się startowi, rzucili się na miejsce katastrofy. Obaj piloci wygrzebywali się powoli spod stosu drewnianych listew i płótna w strzępach. Otrzepując z kurzu ubranie, oszołomiony katastrofą Amundsen spostrzegł nagle, że z pobliskiego hangaru wyprowadzają aeroplan zupełnie podobny do tego, co się przed chwilą rozbił. Bez namysłu podbiegł do właściciela. — Ukończyłem kurs pilotażu, pozostaje mi tylko zdanie egzaminu. Czy nie zechciałby mi pan wypożyczyć swego samolotu? Na pół godziny najwyżej. Popatrując na szczątki rozbitej maszyny właściciel myślał zapewne, że podobny los może spotkać i jego aeroplan, ale czyż mógł odmówić prośbie wielkiego Amundsena? W godzinę później w księdze Aeroklubu Norwegii zapisano: „... Kapitan żeglugi wielkiej, zdobywca Przejścia Północno-Zachodniego, zdobywca bieguna południowego... Roald Engelbrekt Gravning Amundsen, urodzony w 1872 r. ... po dwudziestu godzinach lotu szkoleniowego i pomyślnie zdanym egzaminie otrzymał w dniu 1 czerwca roku 1914 międzynarodową licencje, nr 1, jako pierwszy cywilny pilot Królestwa Norwegii". We wszystkich swoich ekspedycjach, poczynając od najwcześniejszych, Roald Amundsen wytrwale dążył do samodzielności. Umiejąc wybiegać myślą w przyszłość i jak nikt inny znając z praktyki ciężkie warunki polarne, zdawał sobie jasno sprawę z tego, jak wielkie usługi na podbiegunowych obszarach, a zwłaszcza w Arktyce, oddaje samolot. W ciągu bardzo krótkiego czasu pilot może dostarczyć dowódcy statku cenne wiadomości o stanie lodów w zasięgu wielu dziesiątków kilometrów. Z dużej wysokości może także dojrzeć, w jakim kierunku prąd morski znosi krę, na czas uprzedzić kapitana o niebezpieczeństwie lodowego ataku. W marzeniach swych Roald szedł jeszcze dalej. „... Tam, gdzie przez zapory lodowe północnych mórz nie przedrze się najsilniejszy statek, dotrze wszędzie z łatwością powietrzna maszyna, może lądować na krach i zakładać stacje naukowe" — pisał wkrótce po otrzymaniu licencji pilota. Ale sprawa zdobycia własnego samolotu nie przedstawiała się w owym czasie prosto, tym bardziej że nieodłączni towarzysze całego życia Amundsena, kłopoty pieniężne, nie opuściły go i teraz. Ciężką sytuację finansową pogłębił fakt, że Kanał Panamski był wciąż jeszcze zamknięty dla żeglugi, a „Fram" nie mógł dłużej czekać na zaszczyt przejścia nim jako pierwszy w historii statek. Z ciężkim sercem Amundsen musiał zdecydować się na wysłanie statku w kosztowny, długi rejs do Cieśniny Beringa wokół Ameryki Południowej. Długotrwały postój na ciepłych wodach Morza Karaibskiego okazał się na nieszczęście fatalny dla poszycia. Przegląd dna w suchym doku w Montevideo nie był pocieszający. „Nie ma mowy, żeby tego lata »Fram« mógł popłynąć wokół Ameryki do Cieśniny Beringa" — orzekli stanowczo najlepsi urugwajscy specjaliści. — Wobec tego zmieniam plan, wyruszę do Arktyki Przejściem Północno- Wschodnim, jak Fridtjof Nansen, z tą tylko różnicą, że dryf rozpocznę bardziej na wschód — oświadczył bez wahania Amundsen. Oczekując powrotu „Frama" do Norwegii, w lipcu 1914 roku rozpoczął żmudne przygotowania sprzętu, ekwipunku i żywności, szukając jednocześnie ludzi, których chętnie widziałby jako członków załogi swej arktycznej wyprawy. — Deski poszycia przegniły w wielu miejscach... nie wytrzymają naporu lodów... wymiana jest konieczna. „Fram" przed wyprawą wymaga gruntownego remontu — zdecydowali po długich naradach norwescy stoczniowcy w Horten. — Koszta wyniosą ponad sto pięćdziesiąt tysięcy koron. I to tylko jak dla pana, kapitanie Amundsen. Ten olbrzymi niespodziewany wydatek przekraczał wszelkie możliwości Roalda. Skąd wziąć pieniądze? Niezawodny przyjaciel, Fridtjof, raz jeszcze pośpieszył mu z pomocą. — ... Wyprawa badawcza na obszary arktyczne, pod kierunkiem doświadczonego kapitana żeglugi i zarazem znakomitego polarnika, którego imię zasłynęło na cały świat i okryło nasz kraj chwałą, jest wydarzeniem wielkiej miary. Musimy zrobić wszystko, żeby dopomóc Roaldowi Amundsenowi w doprowadzeniu do końca jego wielkiego dzieła... — oświadczył publicznie. W odpowiedzi na apel Nansena parlament Norwegii zdecydował uchwalić kredyty na remont zasłużonego „Frama" w wysokości dwustu tysięcy koron. Wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie do urzeczywistnienia marzeń Amundsena. Wierny swym powietrznym planom, zapożyczył się jeszcze, obciążył po raz drugi hipotekę swego domu w Sarpsborg i zakupił aeroplan najnowszego typu, wymarzony od dawna ...Farman". Uważał bowiem za konieczne wyposażyć swą ekspedycję w nowoczesny sprzęt, tym bardziej iż latem tego roku, po raz pierwszy w historii, maszyna cięższa od powietrza wzniosła się ponad lodami Arktyki. Pilotował ją młody Polak, oficer marynarki rosyjskiej. Jan Nagórski pięciokrotnie startował z zachodnich wybrzeży Nowej Ziemi do lotów wywiadowczych w poszukiwaniu zaginionych wypraw polarnych Brusiłowa, Rusanowa i Siedowa. Wszystkie trzy wypłynęły na podbój bieguna północnego i o wszystkich trzech słuch zaginął. Ze zrozumiałym zainteresowaniem Amundsen analizował sprawozdania Nagórskiego z jego pionierskich wypraw na maszynie nie przystosowanej do walki z silnymi wiatrami, z mgłą i mrozem, raz jeszcze utwierdzając się w słuszności swej decyzji. Pod koniec lipca dostarczono mu „Farmana" do Kristianii. Niedługo się nim jednak cieszył. Wybuch pierwszej wojny światowej położył kres marzeniom o dalekiej arktycznej wyprawie. Amundsen ofiarował samolot państwu. — Betty, nie przeszkadzaj, proszę. Nie widzisz, że pracuję? Pochylony nad stosem papierów Roald z tkliwością spojrzał na przygarbioną postać. Zmalała chyba przez te lata rozstania, wydawała się drobna, krucha, oczy przygasły, białe rogi chusteczki na głowie, które kiedyś powiewały przy najmniejszym ruchu, były teraz starannie związane. Na twarzy piastunki nie było dziś uśmiechu. — Gdzie postawić? — spytała szorstko. — Co? — Udajesz, że nie wiesz? — wzruszyła niecierpliwie ramionami. — Wiadomo, kosz róż, jak co dzień, siedemdziesiąt, dziś dla odmiany purpurowe, coś jakby to mięso wielorybie, z którego kotlety tak ci wczoraj smakowały. Nie wiem już, gdzie te kwiaty stawiać, wszędzie ich pełno, i w salonie, i w sypialni, i na werandzie, jakbyś nie miał swoich w ogrodzie... Może komuś oddasz? — Betty, kochanie, nie waż się tego robić! Postaw, gdzie chcesz, i daj mi spokój! — Roald mężnie wytrzymał błyskawice rozgniewanych oczu. — Czego ona od ciebie chce? Rozumu nie ma żeby takie pieniądze wydawać na kwiaty? Na świecie wojna, ludzie giną z głodu, a jej w głowie zbytki. Ja na twoim miejscu powiedziałabym raz na zawsze, że sobie tego nie życzę! — rozzłościła się nie na żarty piastunka. Ubawiony, daremnie starał się ją udobruchać. Betty była nieprzejednana. — Posłuchaj — powiedział wreszcie poważnie — pragniesz mego szczęścia, wiem o tym, narzekasz, że jestem samotnikiem, że zamykam się w gabinecie i piszę, powiadasz, że marnuję sobie życie, a jeśli zostanę trochę dłużej w mieście, gniewasz się i zrzędzisz. Teraz wymawiasz mi pewną, nie pierwszej młodości wprawdzie, ale piękną i bogatą wdowę, która marzy tylko o tym, żeby się za mnie wydać. Zdecyduj się wreszcie, Betty, kiedy będziesz ze mnie zadowolona? — Jak się ożenisz, nie z tą od róż. Ona by tu zaraz przyszła ze swoimi pokojówkami, kucharką, lokajem, uprzedzam cię Roald nie zostałabym wtedy w twoim domu. Żebyś mnie nie wiem jak prosił, nie zostałabym! — Dobrze, dobrze, nie ma obawy. Jaka szkoda, Betty, że jesteś ode mnie starsza o te dwadzieścia kilka lat. Wyszłabyś za mnie i byłby wreszcie spokój. A wiesz co, moja droga? Głodny jestem jak wilk, może byś coś znalazła w spiżarce? — Czemuś od razu nie powiedział, zamiast pleść głupstwa, tam mi się ryby rozgotują, na śmierć zapomniałam. Boże, co ja z tobą mam! — I Betty co prędzej podreptała do kuchni. Amundsen z tkliwym uśmiechem popatrzył na niknącą w drzwiach piastunkę. Jedynym sposobem, żeby się jej pozbyć, było wspomnieć o pustym żołądku. Wiedział, jak bardzo jest mu oddana, pozostał dla niej na zawsze małym chłopcem, o którego trzeba było dbać, czasem skarcić, rzadziej pochwalić. Za oknem gęstniała mgła. Słońce wzeszło szybko i utonęło w mlecznym oparze. Rad był, że nie widzi zamkniętego przeciwległym brzegiem Bunnefiordu. Kochał ten cichy dom, daleki od rozgwaru Kristianii, i te spokojne wody, ale chwilami dusił się tutaj. Wybuch wojny położył kres jego marzeniom, przygotowaniom, zahamował działalność. Obrzydło mu już wszystko. I to biurko, przy którym pisał całymi dniami, i to ulubione pianino, na którym lubił czasem pograć, i salon pełen wygodnych, krytych skórą foteli, zapraszających do wypoczynku, i nawet portrety rodzinne w sczerniałych złoconych ramach, i nawet te kosze róż, jakie przysyłała mu najwierniejsza z licznych wielbicielek fru Helge. Bogata, niezależna, chciała zatrzymać przy sobie raz na zawsze wielkiego Roalda, sławę Norwegii. Nie żartował mówiąc Betty, że piękna wdowa pragnęłaby zostać fru Amundsen. — Jakiż on jest wspaniale męski! — wzdychała opowiadając przyjaciółkom o Roaldzie. — Oczy ma przezroczyste jak woda górskiego strumienia, zdumiewająco jasne, a spojrzenie kamienne. Robi wrażenie oschłego, ale to tylko pozory. Nie ustanę, póki nie zdobędę, nie oswoję tego samotnego białego niedźwiedzia, który chadza własnymi drogami. Warto się potrudzić! I ku utrapieniu Betty przysyłała kosze róż za koszami, nie zrażona zapraszała wciąż Roalda na przyjęcia, na które nie chodził, bo śmiertelnie nudziły go puste, nieciekawe rozmowy. Inteligentna i ambitna fru Helge chwyciła się wreszcie innego sposobu — zaczęła udawać gorąco zainteresowanie sprawami wypraw polarnych, remontem „Frama", planami związanymi z arktyczną wyprawą, do której w głębi serca postanowiła nie dopuścić. Metoda okazała się dobra. „Biały niedźwiedź" zapominając o zwykłej nieufności oswajał się pomału z uroczą poskromicielką. Widząc, ile trudu wkłada, żeby go zrozumieć, coraz częściej się z nią widywał, zapraszał — ku rozpaczy Betty — do Sarpsborg, zabierał na długie spacery nad Bunnefiordem, pokazywał jej chętnie swoje trofea polarne, skóry białych niedźwiedzi, rogi renów i czaszki wołów piżmowych, futrzane stroje Eskimosów z Ziemi Króla Williama, wypchane pingwiny cesarskie z wybrzeży Zatoki Wielorybów, czytywał także, rad słuchając uwag, fragmenty swych pamiętników, które przygotowywał właśnie do druku. I sam się nawet nie spostrzegł, kiedy uwierzył, że może istotnie coś więcej ich łączy niż zwykła przyjaźń, że może Helge jest tą kobietą, o której wciąż jeszcze marzył w skrytości ducha. Gdyby nie lękał się chorobliwie o swą wolność, byłby ją zapewne poślubił, ale wciąż jeszcze wahał się przed tym ostatecznym krokiem, odkładając go „na później". Potrzebował tej serdecznej atmosfery zrozumienia, tej tkliwości kobiecej, jaką umiała go otoczyć piękna wdowa. Z natury nieśmiały, wyniosły i chłodny dla obcych, zamknięty w sobie, niełatwo przystawał na przyjaźń. — Może się wreszcie opamięta nasz Roald, okazja, jakich mało! — cieszył się brat jego Gustaw, który rzucił morze i był znanym przedstawicielem wielkiej francuskiej firmy „Cognac" na całą Norwegię. — Po zdobyciu bieguna i tak nie dokona już niczego więcej. Teraz zresztą wojna położyła kres wszystkim wyprawom. Najlepiej byłoby, żeby się wreszcie ożenił i ustatkował — przytakiwał mu skwapliwie Antonius. Podobnie jak brat, uważał Roalda za upartego dziwaka, który marnuje najlepsze w życiu okazje i nie wiadomo za czym goni, zamiast cieszyć się sławą, stanąć na czele jakiegoś wielkiego przedsiębiorstwa i urządzić się wygodnie na resztę życia. Jeden tylko Leon, utrzymując najbliższe stosunki z bratem, wiedział, że Roald nie zamierza mimo wszystko rezygnować ze swych polarnych planów. — Jeżeli fru Helge nie powstrzyma go od dalszych wypraw, nikt tego nie dokona. Obawiam się jednak, że trafiła kosa na kamień. Roald nie ustąpi, a piękna pani nie zechce czekać na małżonka pięć czy siedem lat jako słomiana wdowa. Tylko nic nie mówcie Roaldowi, nie namawiajcie go do tego małżeństwa. Czas jest naszym sprzymierzeńcem. Fru Helge nie jest głupia, nie odkrywa chwilowo kart, póki nie będzie całkowicie pewna wygranej — mówił. „Biały niedźwiedź" nie przeczuwał, jakie sidła zastawiają na niego najbliżsi. Nie brakowało mu poważniejszych trosk. Ilekroć rozpoczynał z kimś rozmowę na tematy podbiegunowych badań, patrzono na niego jak na szaleńca. — Tam, na polach Flandrii, w Galicji, giną dziennie tysiące ludzi, a pan zawraca nam tu głowę jakimiś wyprawami? Cierpliwości, jeszcze parę tygodni, najwyżej miesiąc, i będzie koniec, Niemcy, Francuzi, Rosjanie i Anglicy wyczerpią zapasy amunicji, wykrwawią się, zabraknie im po prostu ludzi. Nowoczesny karabin maszynowy szybko strzela... — Co to ma jedno do drugiego? Tym bardziej powinniście mi dopomóc, zamiast rzucać kłody pod nogi — tłumaczył Roald właścicielowi wielkiej stoczni. — Anglia prowadzi wojnę, a Shackleton, angielski badacz polarny, wypłynął na Antarktydę. W dniu wybuchu wojny wysłał z morza depeszę do swojej admiralicji, zapytując, czy ma zawrócić. „Co mam robić? Czekam rozkazów" — zakończył radiogram. I wie pan, co mu odpowiedział Winston Churchill? „Płynąć na Szósty Kontynent!" — To niechże pan płynie, kapitanie. Na co pan czeka? Fundusze teraz łatwo zdobyć, nikogo o nic nie prosząc. Pieniądze leżą na ziemi, trzeba się tylko po nie schylić. Nie zauważył pan tego? Ech, ci polarnicy, marzyciele... Po dłuższym zastanowieniu Amundsen zrozumiał, że właściciel stoczni ma rację. Cała flota handlowa Norwegii, kraju nie biorącego udziału w wojnie, trudniła się w owym czasie przewozem sprzętu i żywności dla aliantów. Niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż niemieckie łodzie podwodne polowały chętnie na transportowce neutralnego państwa, ale ryzyko opłacało się sowicie. Możni armatorzy norwescy, a nawet właściciele niewielkich jednostek morskich z dnia na dzień dorabiali się ogromnych fortun. Amundsen doszedł wreszcie do przekonania, że cel w tym wypadku uświęci środki. Zdobyć pieniądze na wyprawę bez upokarzającej żebraniny — to go zachęcało. Pieniądze, wszystkie, jakimi rozporządzał, umieścił jako swój udział u jednego z największych armatorów Norwegii. Statki tego przedsiębiorstwa, a było ich wiele, przynosiły udziałowcom ogromne zyski. Po niecałych dwóch latach Roald stwierdził z radością, że stał się milionerem. Jednym z wielu w tym czasie w Norwegu, lecz z pewnością jedynym, który zdobył pieniądze nie po to, by je pomnażać lub zachować na czarną godzinę, ale czym prędzej wydać. Uszczęśliwiony wycofał z przedsiębiorstwa swoje udziały, jakkolwiek łatwo mógł sumę miliona koron podwoić lub nawet potroić w niedługim czasie, i postanowił wybudować własny statek, wygodny, mocny, odporny na wszelkie ataki lodu. Po dwudziestu dwóch latach służby „Fram" nie nadawał się już do ciężkiego dryfu po wodach Północnego Oceanu Lodowatego. Właściciel stoczni, Oscar Jensen, przyjaciel ojca Roalda podjął się budowy statku za sumę trzystu tysięcy koron. Trudności były jednak widocznie nieodstępnymi towarzyszami Amundsena. Zgromadzenie ekwipunku osobistego, sprzętu, a co najważniejsze zapasu żywności na pięć do siedmiu lat okazało się w roku 1916 jeszcze trudniejsze niż zamówienie polarnego statku. Jedynym państwem na świecie, gdzie wszystkiego było w bród, gdzie wszystko można było dostać za pieniądze, były Stany Zjednoczone. Tam też po namyśle zdecydował się pojechać świeżo upieczony milioner. „... Musiałem odwiedzić nie kończącą się ilość fabryk, próbować tysiące gatunków przeróżnych wyrobów gastronomii amerykańskiej — zapisał w pamiętniku. — ... Przez kilka następnych tygodni patrzeć nie mogłem na żywność, ale udało mi się wreszcie wszystko skompletować." Powrót do Norwegii przyniósł nową przykrą niespodziankę. Ceny na wyroby metalowe podskoczyły w dwójnasób, na drzewo w trójnasób. Trzeba było jednocześnie liczyć się z dalszą zwyżką. — Budowa statku wyniesie niestety znacznie drożej, dwa albo trzy razy tyle, nie mogę w tych warunkach brać żadnych zobowiązań — oświadczył Roaldowi zmartwiony szczerze Jensen. — Wojna przyniosła, wojna zabrała — odparł filozoficznie Amundsen. — Z wyprawy i tak nie zrezygnuję. Muszę do niej doprowadzić. Pragnąc zmniejszyć koszty, za zgodą czynników oficjalnych postanowił zdjąć z „Frama" maszty i część olinowania i przenieść je na swój nowy statek. Na tę wiadomość zerwała się fala oburzenia. W błyskawicznym tempie powstał „Komitet Ochrony »Frama«", który oskarżył Amundsena o chęć lekkomyślnego zniszczenia pamiątki narodowej, o „świętokradztwo". Daremnie, zdumiony gwałtownością nieoczekiwanego ataku, Amundsen tłumaczył, że „Fram", o którego zabezpieczeniu nikt dotąd nie pomyślał, niszczeje bezużytecznie. Daremnie tym razem jego argumenty podtrzymywał sam Nansen. Ożywiony pseudo-patriotycznym zapałem „Komitet Ochrony" zwyciężył. „Fram" gnił dalej w stoczni Herten, bo nikt nie wiedział dokładnie, co z nim począć, a Amundsen chcąc nie chcąc musiał z trudem zdobywać pieniądze, żeby płacić bajońskie sumy za nowe maszty, na które drewno trzeba było sprowadzać z Holandii. „... Życie jest jednym nieprzerwanym pasmem przykrych niespodzianek" — zapisał w dniu, w którym Ameryka przystąpiła do wojny. Jednocześnie bowiem rząd Stanów Zjednoczonych wydał zakaz eksportu żywności do państw neutralnych, które utrzymywały stosunki handlowe z Niemcami. W liczbie ich znajdowała się także i Norwegia, związana z Berlinem przedwojennymi umowami handlowymi, na mocy których dostarczała ryb. Zerwanie tych umów równoznaczne byłoby z przystąpieniem do wojny. Z ciężkiej sytuacji raz jeszcze wyratował ojczyznę jej mąż opatrznościowy, Fridtjof Nansen. Udał się natychmiast do Waszyngtonu, gdzie nie bez trudu zdołał przekonać Amerykanów o konieczności uchylenia zakaża w stosunku do Norwegii. Dzięki jego energicznej interwencji zamówiona dla wyprawy Amundsena żywność dotarła do Kristianii w chwili, gdy w całym kraju wprowadzono kartki żywnościowe. Nigdy jeszcze Amundsen nie miał tylu przyjaciół co wówczas, kiedy błyskawicznie rozniosła się po mieście wieść, że trzyma pod kluczem zapas żywności na siedem lat dla dziesięciu ludzi. — Chyba mi nie odmówisz, Roald? Siedzieliśmy na jednej ławce, nieraz dawałem ci ściągaczki z łaciny. Potrzeba mi trochę mąki, kaszy, no i masło przydałoby się. Niewiele tego, nie odczujesz braku — nalegał jakiś starszy, dobrze ubrany pan, którego Amundsen w ogóle sobie nie przypominał. — Na narty chodziłeś tylko ze mną, pamiętasz — mówił inny, łysy, w wielkich okularach na nosie. — Nie pozwolisz chyba, żebym umarł z głodu. Zawsze byłeś koleżeński. Sam rozumiesz, z kartek przecież nie wyżyję. — Jestem serdeczną przyjaciółką żony brata pana, Leona, myślę, że zechce mnie pan poratować choćby kilkoma puszkami konserw — wdzięczyła się jakaś nieznajoma. — Mój mąż, przewodniczący komisji finansowej parlamentu, tej samej, co przyznała panu kredyty na budowę statku... Mam nadzieję, że pan o nas nie zapomni... I tak było bez końca. Jedni prosili tylko o kilkadziesiąt puszek konserw mięsnych, kompotów, o ser, cukier kaszę czy choćby pół worka pszennej mąki, inni wręcz się ich domagali. Byli i tacy, co grozili bliżej nie określonymi konsekwencjami. Dla wszystkich Amundsen miał jedną, kategoryczną odpowiedź „nie". Nie mógł wszystkim po kolei powtarzać, że żywność otrzymał wyłącznie dla swej wyprawy polarnej. „Sam z tych zapasów także nie korzystam" — tłumaczył zdając sobie sprawę z tego, że i tak nikt mu nie wierzy. NIM UMILKŁA WOJENNA ZAWIERUCHA Jeg dóper deg „Maud". Ma heli og tykke folgę deg pa alle hov! ...Nadaję ci imię „Maud". Niech szczęście i pomyślność wiodą cię przez wszystkie morza!... Powstałaś do walki z lodem. Lód jest twym przeznaczeniem... — mówił uroczyście Roald Amundsen nie ukrywając wzruszenia. Ciszę, jaka zapadła po wypowiedzeniu tej tradycyjnej norweskiej formuły chrztu statku, zmącił suchy trzask rozbijającej się o dziób bryły lodowej. — Nie jestem przeciwnikiem wina — zaśmiał się po chwili — ale mój piękny statek zasługuje chyba na chrzest lodowy, szampanem za to wypijemy zdrowie najjaśniejszej pani, która łaskawie wyraziła zgodę na nadanie jej imienia... — Niech żyje królowa Maud! Niech żyje Amundsen! — rozległy się okrzyki głusząc ostatnie słowa. W niewielkiej grupce przyjaciół, zebranych na uroczystości wodowania w stoczni Asher, zaszumiało. — Trzeba być zakochanym w tym statku, żeby powiedzieć, że jest piękny. Wygląda jak wielka balia, szerszy niż dłuższy. — Zakochany w statku, to dobrze powiedziane, bardziej niż w pięknej Heldze. Jak to, nie wiecie? Przegrała z kretesem, po tylu latach wszystko między nimi skończone. — Niemożliwe! Miała być przecież matką chrzestną „Maud", myślała, że Roald zgodzi się zorganizować wyprawę i wysłać statek z załogą, a sam zostanie przy niej, mieli się pobrać... — Nic z tego. Przeceniła swe siły, nie oswoiła „białego niedźwiedzia". Arktyka jest groźną rywalką, Helge w porę widać zrozumiała, że jej nie pokona. — Tak, to prawda, on za tą swoją „Maud" świata nie widzi. Helge sama mi mówiła, zamiast do teatru czy na przyjęcie prowadził ją tu, na stocznię, i kazał podziwiać każdy kawałek drewna oddzielnie. „Patrz, co za niezwykły rysunek kadłuba — mówił — a żebyś wiedziała, jak ster słucha ręki nawet tutaj, w suchym doku!" — Ten człowiek ma chyba lód w żyłach. Roald Amundsen nie zwracał uwagi na szepty, nie słyszał, co wokół niego mówiono. Przeżywał swój wielki dzień, długo na niego czekał, dawno o nim marzył, wiele się dla niego wyrzekł. Przed dwudziestu laty posłuszny „chłopak do wszystkiego", kuchcik czy łowca fok na przygodnych statkach, potem zbuntowany w duszy oficer „Belgiki", ślepo wykonujący rozkazy na cudzym statku, przed czternastu laty szyper starego, mozolnie reperowanego kutra „Gjoa", przed ośmiu dowódca wspaniałego Nansenowskiego „Frania" i wreszcie uwieńczenie całego życia — „Maud". Dla niego zbudowana, za jego pieniądze. Miał z czego być dumny! Ten statek stanowił teraz cały jego majątek, nic poza nim nie posiadał własnego. Nic prócz długów. W czterdziestym szóstym roku życia, wypływając w długoletni rejs, wszystko postawił na jedną kartę, ryzykując jednocześnie i mieniem, i życiem. O rozpoczęciu dryfu z Cieśniny Beringa teraz już nie mógł myśleć. W czwartym roku pierwszej wojny światowej północny Atlantyk stał się zbyt niebezpieczny. Niemieckie łodzie podwodne jak stada wilków rzucały się na każdą napotkaną ofiarę. W październiku roku 1917 załoga jednej z takich łodzi zatopiła spokojny norweski statek handlowy i ogniem karabinów maszynowych bestialsko ostrzelała szalupy ratownicze, do których schronili się marynarze. Przez Norwegię przetoczyła się fala oburzenia. Roald Amundsen raz jeszcze spojrzał na rozłożoną przed nim gazetę, raz jeszcze ze ściągniętymi brwiami odczytał komunikat o niesłychanej zbrodni na morzu, wielkimi literami wydrukowany na pierwszej stronie. Daremnie szukał przytoczenia jakichś słów protestu ze strony tych naukowców niemieckich, którym wiele zawdzięczał, których poważał, i nic nie znajdując, zdecydowanym gestem położył zamaszysty podpis na liście, który od poprzedniego wieczoru leżał na jego biurku. Wsiadając do powozu, rzucił krótko: — Ambasada niemiecka. Sztywny lokaj w bogatej liberii na widok wielkiego polarnika zgiął się w głębokim ukłonie. — Jego ekscelencja znajdzie zawsze czas dla pana, panie kapitanie — oświadczył wprowadzając Amundsena do wysłanego puszystym dywanem salonu, w którym na honorowym miejscu wisiał wielki portret Wilhelma II. — Cieszę się, że pana widzę u nas — zaczął od progu uśmiechnięty ambasador, ale uśmiech zamarł mu na ustach. Udając, że nie widzi wyciągniętej na powitanie ręki, Amundsen stał pośrodku pokoju, blady i poważny. — Przyszedłem w bardzo istotnej sprawie — zaczął z kamienną twarzą i odczytał list, w którym wyraził swoje najwyższe oburzenie z powodu nieludzkiego postępku Kriegsmarine. Otworzył teczkę — po biurku potoczyły się z brzękiem złote medale, gwiazdy, krzyże; ordery i pamiątkowe plakiety. — Zwracam wszystkie te odznaczenia, otrzymane od cesarza Niemiec, od waszych instytucji naukowych, od uniwersytetów. Proszę, ekscelencjo, wyrazić moje ubolewanie i poinformować zainteresowanych, że jeżeli solidaryzują się z polityką cesarza i, nie zgłaszając żadnych protestów, tę haniebną formę prowadzenia wojny uważają za właściwą, zrzekam ,się wszystkich przyznanych mi zaszczytów. Nie patrząc na oszołomionego ambasadora, w milczeniu opuścił salon. Czyn Amundsena i jego słowa głośnym echem rozniosły się po całym świecie. Rząd Stanów Zjednoczonych w uznaniu dla jego postawy zaprosił Norwega do odwiedzenia oddziałów amerykańskich walczących na frontach Francji i Belgii. Było to wyróżnienie, jakim mogło się poszczycić niewielu tylko cudzoziemców. W kilka miesięcy później „Maud" szykowała się już do swej dalekiej podróży. Od dowództwa alianckiej floty wojennej Amundsen otrzymał ściśle tajną informację, w jakim czasie powinien wypłynąć z Tromsó na wschód, żeby nie natrafić na niemieckie łodzie podwodne, czyhające na wodach Morza Barentsa. Wiadomość była tym bardziej cenna, że w tym samym czasie ambasador Norwegii w Berlinie doniósł mu, iż niemieckie władze wojskowe byłyby skłonne wydać „zezwolenie" na bezpieczne przepłynięcie północnymi wodami, pod warunkiem jednak, że kapitan Roald Amundsen zwróci się do nich z odpowiednią prośbą. „W przeciwnym razie — oświadczono ambasadorowi — łodzie podwodne patrolujące ten obszar w każdej chwili mogą zaatakować »Maud« jako statek nieprzyjacielski." Amundsen z oburzeniem odrzucił perfidną propozycję „żelaznego glejtu" wydanego przez Berlin i zanim w Europie ucichł huk dział, wypłynął w arktyczny rejs. — Uwaga, torpeda! — Peryskop! Od chwili wypłynięcia z Vardo każde niespodziewane załamanie odległej fali, każdy ciemniejszy punkt czy wir na morzu przyspieszały bicie serc i stawiały na nogi całą załogę „Maud". Mimo tajnych informacji alianckiej marynarki Norwegowie żyli ustawicznie pod grozą ataku Kriegsmarine. I nigdy chyba dotąd na wodach Morza Barentsa marynarze nie witali z taką ulgą sztormowej pogody, jak ci z „Maud". Najsroższa burza była dla nich niczym w porównaniu ze zdradliwym podwodnym wrogiem. Co odważniejsi mimo sztormu pozrzucali pasy ratunkowe, z którymi się do tej chwili nie rozstawali, i poszli spać. Czuwali tylko Amundsen i kapitan „Maud" Helmer Hanssen, stary kompan Roalda z „Gjoi" i „Frama". Wiatr tężał, kładł statek coraz głębiej na burty. Rosła fala, z hukiem przetaczała się po pokładzie, uderzała w skrzynie i beczki, groziła zerwaniem lin. — Zmyje nam wszystko! — krzyknął Hanssen mocując się z jakąś uciekającą mu z rąk beczką. Na dźwięk sygnału alarmowego ludzie błyskawicznie powyskakiwali na pokład. Jedni boso, w bieliźnie, inni w pełnym futrzanym ekwipunku, reszta w ubraniach, chyba cudzych, bo z trudem dopinali przyciasne kurtki i luźno opadające spodnie. Dziwny korowód zamykał maszynista w jesionce, w meloniku, ze skórzaną walizeczką w ręku. Każdy myślał, że alarm jest sygnałem opuszczenia statku, że prująca już wodę nieprzyjacielska torpeda zniszczy za chwilę „Maud". Lęk przed Kriegsmarine ustąpił dopiero w Cieśninie Jugorskiej. Amundsen uzupełnił tam zapas paliwa do silnika i z miejscowej stacji meteorologicznej zabrał w dalszą drogę radiotelegrafistę Olonkina. Półkrwi Norweg, oprócz języka swej matki znał dobrze rosyjski oraz i kilka narzeczy ludów północnej Syberii. Radiostacja I iskrowa na pokładzie „Maud" była dopiero wprawdzie i w sferze marzeń, ale Amundsen umiał jak zawsze patrzeć I w przyszłość i obiecał sobie nabyć na Alasce ten cud I nowoczesnej techniki. Dalszy rejs zapowiadał się niełatwo. Ledwie statek wpłynął we wrota Morza Karskiego, drogę zagrodziła mu gęsta kra. Z trudem udało się Norwegom przedrzeć do Półwyspu Czeluskin, najbardziej na północ wysuniętego cypla Azji. W niespełna cztery dni później, ku rozpaczy Amundsena, „Maud" uwięzła w lodzie. Cios był ciężki, niespodziewany. ..... Przed dwudziestu pięciu laty na tych wodach Nansen miał więcej szczęścia — zanotował z goryczą — jeszcze całe dwa tygodnie „Fram" płynął wolnym od lodu j morzem i dotarł aż po siedemdziesiąty dziewiąty stopień szerokości północnej." Niewielka, spokejna zatoka przy wschodnim wybrzeżu półwyspu Tajmyr na przeciąg roku stała się dla Norwegów domem. Zgodnie z tradycją poprzednich wypraw Amundsen nazwał ją „Maudhavn", a budynek, w którym założył zimowisko — „Maudheim". Jak przed piętnastu laty na Ziemi Króla Williama, tak i teraz budowę stacji rozpoczęto od pawilonu magnetycznego. Słowo „pamiętasz?" wisiało w powietrzu. Z weteranem swych dwóch wypraw, Helmerem Hanssenem, Amundsen niejedną wspólnie przeżył chwilę. Wśród dziesięcioosobowej załogi płynęło jeszcze dwóch dawnych towarzyszy: żaglomistrz Rónne z załogi „Frama" oraz wierny Wisting z biegunowego marszu, duszą i ciałem oddany Amundsenowi. Naukę na pokładzie po raz pierwszy reprezentował młody przyrodnik, doktor Harald Sverdrup. Oprócz wielu innych zalet doktor znał się znakomicie na kuchni i rywalizował z Roaldem w przyrządzaniu posiłków. Zaopatrzenie w świeże mięso nie przedstawiało tu zresztą najmniejszych trudności. „Maudhavn" leżał na szlaku wędrówek białych niedźwiedzi, ciągnących tu z półwyspu Tajmyr. Pierwszego dnia, bez wielkiego trudu, Norwegowie ubili pięć ogromnych sztuk na zapas, na zimę. — Szynki dla ludzi, reszta dla psów. Wątrobę natychmiast utopić w przerębli, niech się nią lepiej ryby strują niż ludzie, albo zakopać pod lód — polecił Amundsen, a widząc zdziwienie Sverdrupa dorzucił: — Wy, naukowcy, nie wiecie zapewne, że to diabelna trucizna. Niedźwiedziej wątroby nie ruszy najgłodniejszy Eskimos, nie pożre żadne zwierzę. Zjedzenie najmniejszego kęsa powoduje bóle głowy, mdłości, wymioty, gorączkę, skóra na dłoniach zaczyna się łuszczyć i odpada całymi płatami. — Nie oddalać się od statku bez broni! — wołał w chwilę później, lękając się jakiegoś wypadku, ale i tak w „Maudheim" na brak wypadków nie można się było uskarżać. Pewnego ranka Amundsen pozostał na statku tylko z Wistingiem. — Idę się przejść. Wypuść psy, niech sobie pobiegają po lodzie — powiedział biorąc na ręce ulubioną sukę Swart, która za parę dni miała zostać matką, i ostrożnie zaczął schodzić po trapie. Z oswobodzonej sfory wyrwał się naraz drugi jego faworyt, olbrzymi Jacob rzucił się do swego pana, radośnie szczekając, podciął mu nogi. Nie mogąc uchwycić się poręczy, Amundsen runął na lód z wysokości trzech metrów. Porażony dotkliwym bólem, leżał chwilę nieruchomo i z trudem zmusił się do uśmiechu, kiedy przerażony Wisting dopomagał mu wejść na sztormtrap. Marynarz schwycił nóż i bez namysłu rozciął kurtkę dowódcy, sweter, koszulę. Ciarki przebiegły mu przez grzbiet: podwójne złamanie prawego barku. Na „Maud" nie było doktora; funkcje lekarskie pełnił Wisting, który przeszedł paromiesięczne przeszkolenie w Kristianii, pod kierunkiem chirurga w szpitalu szybko nauczył się składać złamane kości, opatrywać rany, ale tu musiał sam decydować o wszystkim. I to natychmiast. Wielkie krople potu spływały mu po twarzy, z trudem powstrzymywał drżenie ogromnych jak bochny dłoni, składając kości, zaciskając w łupki i delikatnie niby najtroskliwsza pielęgniarka bandażując opuchnięty bark. Wiedział, że każde dotknięcie musi sprawiać dokuczliwy ból, z niepokojem spoglądał na pobladłą, ściągniętą, poszarzałą twarz dowódcy, na zaciśnięte wargi. Nie padło z nich słowo skargi. Ani tej nocy, ani wielu następnych o śnie nie mogło być mowy, nie zmrużyli oka ani Wisting, ani Amundsen— jeden niespokojny, czy zrobił wszystko, co należało, drugi przywołując na pomoc całą siłę woli, żeby wytrzymać ból i uspokoić swego pielęgniarza. Z ręką na temblaku Amundsen nie pozostawał bezczynny. Co dzień odwiedzał towarzyszy w pracy: tu doradził, tam zwrócił na coś uwagę, coś zganił lub pochwalił, a gdzie tylko mógł, chętnie dopomagał zdrowym ramieniem. Nie zaprzestał także, bez względu na mróz czy mgłę, porannych forsownych marszów. — Czemuż mam się wyrzekać tych cudownych, najlepszych w ciągu doby chwil, kiedy nogi same niosą, a pędzona szybkim krokiem krew podsuwa głowie najlepsze myśli, najcelniejsze rozwiązania, pozwala snuć najśmielsze plany — mawiał. Od wypadku z Jacobem upłynęło już pięć tygodni. W przeddzień uroczystego zdjęcia łupków, korzystając z nieobecności dowódcy, który wyruszył na małą przechadzkę, Sverdrup szykował wystawny obiad niespodziankę. W niezdarnych podskokach Jacob krążył jak zwykle koło Amundsena, to wybiegał parę kroków naprzód, to znów zawracał. Raptem zatrzymał się, zawęszył niespokojnie i z głośnym ujadaniem wpadł między torosy. Po chwili ze stulonymi uszami, szorując brzuchem po śniegu, mknął z powrotem na statek. W ślad za nim zza bryły lodu wypadł wielki biały niedźwiedź. Na widok Amundsena zahamował gwałtownie i zdumiony przysiadł na zadzie. Zaskoczeni człowiek i niedźwiedź przez moment mierzyli się spojrzeniem. Groźny ryk wstrząsnął naraz powietrzem — zwierzę stanęło na tylnych łapach. Było olbrzymie, przerażające. Roald rzucił się do ucieczki, gnał co tchu, na szyi czuł gorący oddech. Dopadł sztormtrapu, sięgał już poręczy, w tej samej chwili poczuł druzgocące uderzenie w plecy. Runął na lód. „Już po mnie!" — przemknęło mu przez głowę. Nieraz widywał, jak pod ciosem niedźwiedziej łapy pękały focze czaszki. I taki byłby zapewne koniec wielkiego Roalda, gdyby nie Jacob. Pies zdążył zatoczyć wielki łuk i teraz zajadle oszczekiwał ukrytego wśród torosów małego niedźwiadka. Słysząc trwożliwy pisk dziecka, matka skoczyła w pogoń za napastnikiem. Amundsen z krzykiem „Bjorn!" wdrapał się po sztormtrapie na pokład. Wisting pierwszy schwycił broń i w paru susach zbiegł na brzeg; na ułamek sekundy niedźwiedzica zawahała się, zawróciła i rzuciła się w jego stronę. Nie miał czasu wycelować, pociągnął za spust, ale zamiast wystrzału rozległ się suchy trzask spadającej iglicy. — Karabin! — wrzasnął nieswoim głosem. Rozpaczliwy krzyk oszołomił zwierzę. Ułamek sekundy wystarczył. Nadbiegł na pomoc Sverdrup. Huknął strzał. W messie koło Amundsena zebrała się cała wystraszona załoga. Chory bark nie ucierpiał, na szczęście, podczas upadku, pękła tylko kość napięstka. Zdejmując z rannego poszarpaną kurtkę, Wisting zdrętwiał. Niedźwiedzie pazury rozorały futro, ubranie i bieliznę, pozostawiając na skórze głębokie, krwawe bruzdy. „... Żeby dogonić białego niedźwiedzia, trzeba gnać co tchu, ale uciekający przed rozjuszoną niedźwiedzicą człowiek czuje skrzydła u ramion. Tego dnia śmierć była blisko" — zanotował Amundsen. Mimo gorących kąpieli, mimo masaży Wistinga długo nie władał prawym barkiem. Zniecierpliwiony, widząc, że mięśnie nie chcą być posłuszne jego woli, postanowił zmusić je do posłuszeństwa. Zamknięty w kabinie, zdrową ręką gimnastykował chorą, podnosił co dnia wyżej i wyżej, obracał, zginał i mimo strasznego bólu zmuszał do wysiłku. — Nie każdy by taką końską kurację wytrzymał — mawiał z podziwem Wisting, jedyny, który o niej wiedział. Skutki leczenia były jednak zadziwiające. W ciągu kilku miesięcy cierpliwy pacjent odzyskał całkowitą swobodę ruchów. W trzy lata później znakomity rentgenolog w Seattle nie posiadał się ze zdumienia, oglądając serię zdjęć chorego barku. — Nie wierzę w cuda, panie kapitanie, ale tu cud stwierdzam jako lekarz i oświadczam, że nie powinien pan był nigdy odzyskać władzy w prawym ramieniu. Proszę mi się teraz przyznać: ile morfiny zażył pan starając się samemu rozruszać ten staw? Amundsen spojrzał chłodno na lekarza. — Morfiny? Nie miałbym krzty szacunku dla samego siebie, gdybym się do niej uciekał. Bolało piekielnie, ale to drobiazg. Złość ludzka silniej boli. CZYŻBY WSZYSTKIE ZŁE MOCE SPRZYSIĘGŁY SIĘ PRZECIW NIEMU? Pierwsze zimowanie w „Maudhavn" nie było pomyślne dla Roalda Amundsena. Jakby przyjazny los nagle odwrócił się od niego. W kilka tygodni po pamiętnej przygodzie z niedźwiedziem wiele godzin przesiedział w pawilonie magnetycznym, cechując wariometry. Wisząca pod sufitem naftowa lampa żarowa płonęła jasnym światłem, ale dziś bardziej niż zwykle dokuczały mu oczy, piekły, bolały, wszystko widział jak przez mgłę. Zajęty precyzyjnymi pomiarami, długo nie zwracał uwagi na wzrastające zmęczenie. Myśl rwała się jednak i plątała nieznośnie, ruchy stawały się coraz powolniejsze. Z trudem wreszcie dowlókł się do drzwi. Fala mroźnego powietrza orzeźwiła go i przyniosła ulgę, ale niezawodne dotychczas serce Zaczęło wyprawiać dziwne harce: to zamierało, to znów zaczynało walić, jakby miało rozsadzić klatkę piersiową. Objawami choroby przeraził się na dobre Wisting nie mówiąc dowódcy, że zatrucie dwutlenkiem węgla bywa nieodwracalne w skutkach. Szczelne ściany i drzwi pawilonu magnetycznego, bez żadnej wentylacji, nie dopuszczały świeżego powietrza, a lampa żarowa pochłaniając wiele tlenu wydzielała jednocześnie dużą ilość spalin. Silny organizm Amundsena wytrzymał jednak zwycięsko i tę próbę. A może przede wszystkim jego silna wola? Amundsen wiedział, że dowódca wyprawy nie może sobie pozwolić na żadną słabość. Przeciwności losu, wypadki, nieszczęścia w niczym nie zmieniły ustalonego trybu życia w zimowisku. Wszystkie obserwacje przeprowadzano regularnie, bez zakłóceń, pomiary przebiegały w ustalonych terminach. Bardziej jednak niż nieznośna kołatanina serca niepokoiło Amundsena zachowanie jednego z uczestników wyprawy, Tessena. Młody, dzielny, pełen energii marynarz zamilkł nagle, posmutniał, zamknął się w sobie, najchętniej przebywał samotnie, na pytania odpowiadał opryskliwie. Polecenia wykonywał wprawdzie nadal starannie, ale widać było, że myślami wybiega daleko, że coś go dręczy. Amundsen znał podobne objawy z „Belgiki" — wiedział, iż choroba polarna, jak zakaźna, udziela się łatwo. Sprawa zaczynała wyglądać groźnie. Nadszedł wreszcie dzień, w którym Tessen bez powodu zaczął się kłócić z towarzyszami. — Kapitanie, chcę wrócić do domu! — oświadczył w końcu. — Mózg zamarza mi na kość. Na myśl, że mogą jeszcze trzy, cztery lata zostać wśród tych przeklętych lodów, ogarnia mnie jakieś szaleństwo. Proszę mnie puścić, jestem dobrym narciarzem, dojadę do Wyspy Dixon, a jak będzie trzeba, to choćby i do samego Archangielska. Byle jak najdalej stąd! Nie wytrzymam dłużej! — Nie będę cię zatrzymywał, pójdziesz, ale nie sam, to niebezpieczne, musi ci ktoś towarzyszyć. Knudsen mówił, że też chętnie zobaczyłby coś innego niż lód. Dam wam psi zaprzęg i żywność na drogę do Dixon. Zabierzecie przy sposobności sprawozdania nasze, listy i wyniki niektórych obserwacji i pomiarów. I tak się stało. „...Tessen ani razu się nawet nie obejrzał, kiedy wylegliśmy żegnać odjeżdżających — zanotował z goryczą Ajmundsen. — Dotychczas sukces moich wypraw zawdzięczałem w wielkiej mierze odpowiedniemu doborowi ludzi. Czyżbym się teraz zaczął mylić? Nie sądziłem, iż kiedykolwiek będę musiał zadać sobie podobne pytanie." W kilka dni później, w uroczyście obchodzoną rocznicę założenia zimowiska, „Maud" wyrwała się wreszcie z lodowych kleszczy na wolne od lodu wody. Amundsen z radością wsłuchiwał się w czysty, mocny, równomierny dźwięk silnika, dźwięk, co jak żaden inny odpędzał od niego wszelkie obawy, uspokajał. Zaokrąglony kadłub „Maud" lekko rozgarniał krę, która posłusznie rozkładała się wzdłuż burt. Ale radość trwała krótko. Na wysokości ujścia rzeki Leny morze zbielało, pola lodowe w pobliżu Wysp Nowosyberyjskich dzień po dniu zwierały się coraz mocniej, a szybkość statku zastraszająco malała. Przy brzegach wyspy Ajon „Maud" znieruchomiała. I rozpoczęło się drugie, przymusowe, zimowanie. Zimowanie przedwczesne, nie o takim Roald marzył. „Cierpliwość jest jedną z najważniejszych cech polarnika" — powtarzał sobie, ale jakże trudno było się na nią zdobyć! Z każdym rokiem coraz trudniej. Utracił już z latami te niewyczerpane zapasy cierpliwości, jakimi szczycił się w młodzieńczym wieku. Pożerała go gorączką czynu, dyktowała posunięcia, których później gorzko żałował. Zmiana trasy wyprawy arktycznej, która miała być uwieńczeniem całego jego życia, była błędem. Zbyt wiele zaryzykował płynąc wzdłuż wybrzeży północnej Syberii zamiast, jak pierwotnie zamierzał, Oceanem Spokojnym przez Cieśninę Beringa. Błąd był jednak nie do naprawienia. Zbyt późno zdał sobie z niego sprawę. Musiał teraz zrobić wszystko, żeby mimo przeciwności osiągnąć cel. Najpilniejszym zadaniem w ciężkiej sytuacji, w jakiej się znalazł, było zawiadomić Norwegię o miejscu przymusowego postoju „Maud". W kilka dni później trzech ludzi pod wodzą Wistinga pomknęło na nartach za psim zaprzęgiem do najbliższej, odległej prawie o dwa tysiące kilometrów radiostacji w Anadyr. Forsowny marsz w obie strony trwał sześć miesięcy. — Tessen i Knudsen nie dotarli do Dixon, nikt nie widział ich także w żadnej osadzie. Lękam się, że nie żyją — oświadczył po powrocie Wisting — powiadomiliśmy Kristianię. Nasz rząd zwrócił się do rządu Związku Radzieckiego z prośbą o wszczęcie poszukiwań. Akcja ratownicza potwierdziła jego obawy. Na wpół zwęglone ciało marynarza Knudsena odnaleziono w dwa łata później w okolicy Półwyspu Stierlegowa. Widać wyczerpany głodem, osłabiony, upadł umierając w rozpalone ognisko. Na zwłoki nieszczęsnego Tessena natrafiono dopiero w rok później, w odległości zaledwie czterech kilometrów od radiostacji na wyspie Dixon. Wyniszczoną głodem, spaloną mrozem twarz młodego marynarza rozjaśniał uśmiech, jakby przed ostatnim tchnieniem zdołał w myśli przynajmniej uciec od zabójczego lodu. W początkach lipca „Maud" wyrwała się wreszcie szczęśliwie ze swego białego więzienia i po trzech tygodniach zawinęła do brzegów Alaski. Ze wzruszeniem Amundsen patrzył na Cieśninę Beringa. Docierając tutaj, pobił jeszcze jeden rekord. Był pierwszym w historii człowiekiem, który opłynął kulę ziemską powyżej północnego kręgu polarnego. „... Sześć lat przygotowań, dwa nie przewidziane, uciążliwe zimowania. To niewesoły bilans. Nie uznam się jednak za pokonanego, nie ustąpię, muszę zwyciężyć!" — postanowił Amundsen po dobiciu do Nome. W błyskawicznym tempie uzupełnił nadszarpnięte zapasy żywności, paliwa i sprzętu. „Maud" była gotowa do dalszego rejsu. Czy całkowicie gotowa? Czterech uczestników wyprawy zeszło w Nome na ląd. Wśród nich znajdował się Helmer Hanssen. Tym razem i on dość miał już polarnej włóczęgi. Na pokładzie prócz Amundsena pozostało tylko trzech wiernych; doktor Harald Sverdrup, Oscar Wisting i Gienadij Olankin. I znów — wbrew swym zasadom — Amundsen dał się ponieść niecierpliwości, którą tak surowo potępiał u innych. Wbrew radom szyorów. Wbrew kaDitanom etaików stojących, w oorcie Dostanowii od razu wyruszyć aa morze. — Po co się spieszyć? Lepiej poczekać do zimy, wtedy z łatwością uzupełni pan załogę, kapitanie, będzie w czym wybierać. Marynarze sami się będą prosić, i to ci najlepsi z najlepszych. Teraz nikogo pan nie dostanie, za żadną cenę. — Nie będę dłużej czekać, damy sobie radę w czterech! — brzmiała stanowcza odpowiedź. Cieśnina Beringa okazała się łaskawa dla „Maud", ale już w kilka dni później ławica grubego lodu zamknęła drogę na północ. Gwałtowne sztormy i uszkodzenie śruby okrętowej zadecydowały o dalszych losach wyprawy. Gnana bezlitośnie morskim prądem, popychana naporem kry „Maud" wciśnięta została do niewielkiej zatoki Sierdce Kamień. Trzecie zimowanie w odległości zaledwie stu kilometrów od Cieśniny Beringa, trzecie i najcięższe. Sztorm gonił za sztormem, a każdy mógł być ostatnim w zatoce nie osłoniętej od strony pełnego oceanu. Wokół burt nieustannie spiętrzały się z hukiem miliony ton białych brył. Kiedy słabł ich napór, olinowaniem targała wichura niosąc z daleka, od zamarzłego morza, grzmot pękającego lodu, spychała statek na przybrzeżne skały. Z nastaniem polarnej nocy spotęgował się mróz, ciął twarze piekącym oddechem, wślizgiwał się w najmniejszą szparę, przenikał najgrubsze ubrania. Na wyiskrzonym niebie gwiazdy świeciły martwym, lodowym blaskiem, z rzadka gaszonym niespokojnymi błyskami polarnej zorzy. Jeszcze jedno zimowanie przy brzegaRi Syberii... Czy ostatnie? Marzenia o biegunowym dryfie znów się oddalały. Jeszcze jedno rozczarowanie... Roald Amundsen nie dawał poznać po sobie, ile kosztowały go te nie spełnione nadzieje. „...Na pokładzie »Maud« — pisał w swych pamiętnikach doktor Harald Sverdrup — mogłem dokładnie poznać niezwykłą postać Amundsena, nie takiego, jakim go widywano od święta podczas uroczystości, ale takiego, jakim był naprawdę. Zawsze bardzo starannie ubrany, wygolony, chociaż na tym pustkowiu tak łatwo było o zaniedbanie. Jego kabina co dzień od samego rana wyglądała odświętnie, jakby przygotowana na przyjęcie gości. Każdy dzień był z góry co do minuty zaplanowany. W messie dowódca był zawsze pierwszy. Z wybiciem godziny ósmej zasiadał do śniadania, wyprzedzając innych. Jeżeli któryś z nas czasem zaspał, witał go z niezmiennym uśmiechem, ale kilka na pozór niewinnych, uszczypliwych słówek wystarczyło, aby delikwent stracił kontenans. Dowcip Amundsena był cięty i celny; nie szczędził innych, ale nie szczędził także samego siebie. Bez względu na pogodę, w mgłę, śnieżycę czy podczas siarczystych mrozów, przynajmniej kilka godzin spędzał na powietrzu i innym to zalecał: »Nawyk dzieciństwa, któremu zawdzięczam zdrowie. Kiedyś byłem chorowitym dzieckiem, tak na dobrą sprawę, groziło mi cherlanie i siedzenie przy jednym biurku przez całe życie. Zrozumiałem widać w porę, że w takiej sytuacji umarłbym chyba z nudów« — mawiał. Wiele godzin poświęcał pisaniu, w chwilach wolnych sam naprawiał swoją garderobę, prał, chętnie gotował dla nas wszystkich, jeśli nie był zajęty obliczeniami lub nie przeprowadzał pomiarów. Zachłannie pożerał książki, z łatwością zapamiętywał najdrobniejsze szczegóły. Interesowało go wszystko, wszystko chciał zrozumieć, wszystkiego się nauczyć. Na przykład godzinami wypytywał mnie o sprawy związane z biologią. Wieczory chętnie spędzał w naszym towarzystwie. Opowiadał niezwykle ciekawie, a tematów mu nie brakło. W każdym z uczestników naszej wyprawy umiał rozniecić jakieś zainteresowanie. Miał po temu wybitne zdolności, powiedziałbym po prostu, talent. Byłby znakomitym pedagogiem, uwielbianym przez studentów. Za dobrze wykonaną pracą, za postępy nie żałował słów pochwały, wychodząc ze słusznego założenia, że nic tak nie zachęca do dalszych wysiłków jak uznanie. Z całego serca kochając dowódcę wszyscy byli mu bezwzględnie posłuszni i dokładali wszelkich starań, żeby naszemu kapitanowi nigdy niczym nie sprawić przykrości. Towarzyskie talenty Amundsena były tym cenniejsze, że na naszym pustkowiu, nie mając wciąż radia, byliśmy całkowicie odcięci od świata. Umiał także trzymać ludzi w ryzach, dbał o czystość, nie tylko w sensie dosłownym — na pokładzie »Maud« nigdy, ani razu nie padło słowo czy zdanie, którego by nie można powtórzyć w niedzielny poranek po wyjściu z kościoła. A przecież ani Roald Amundsen, ani żaden z nas nie był ponury. Wprost przeciwnie. Na statku panował zawsze, w każdej okoliczności, pogodny, pełen humoru nastrój koleżeńskiej życzliwości. Podczas tych paru zimowań na »Maud« miałem sposobność poznać bliżej towarzyszy Roalda Amundsena z jego poprzednich wypraw. Wszyscy jak jeden mąż podkreślali, że z nim czują się bezpiecznie. Miał on jakąś dodatkową umiejętność przewidywania trudności, przeszkód, jakich nikt prócz niego nie przeczuwał, i stawiania im odważnie czoła. Nigdy nie wychodził nie przygotowany na spotkanie nieznajomego. Nie kusił losu. Uwielbiali go też wszyscy i gotowi byli pójść za nim do samego piekła. Wiedzieli, że darzy ich głębokim braterskim uczuciem, i odpłacali mu z nawiązką. Nigdy go nie krytykowali, nic od niego nie żądali. »Wśród ciężkich, odmiennych od codziennego życia warunków uczył nas, bronił, opiekował się nami. To złote serce ukryte pod stalowym pancerzem — powiedział mi kiedyś Helmer Hanssen. I tak było istotnie. Lód zastępował Amundsenowi dom, a towarzysze wypraw rodzinę. Jeśli nawet nasz kapitan nie miał własnej, to miał tyle rodzin, ilu przyjaciół na statku. Znał życie każdego jak swoje własne, dzielił nasze troski i radości. Kiedy wracał do kraju, nasze domy były jego domem, a nasze oddanie zastępowało mu brak kobiecego serca, które biłoby tylko dla niego." W zatoce Sierdce Kamień niewielka gromada tubylców Czukczów, żyjąca na brzegu w trzech nędznych jarangach, które przypominały z daleka czapki borowików- olbrzymów, powitała z entuzjazmem niespodziewanych przybyszów. Prowadzący badania antropologiczne wśród ludów Dalekiej Północy doktor Sverdrup przeniósł się do nich na brzeg. Trzech ludzi z trudem mogło uporać się z codziennymi pracami na statku, Amundsen korzystał więc często z pomocy tubylców, chętnych, życzliwych, jak Eskimosi, z Ziemi Króla Williama. Jeden z nich, imieniem Kakot, stał się niemal członkiem załogi „Maud". Za łyżkę strawy wykonywał każdą pracę zręcznie i szybko. Pewnego ranka wzburzony Olokin wpadł do kabiny dowódcy. — Kapitanie, Kakot uciekł, zabrał z kuchni worek żywności. Amundsen nie dowierzał własnym uszom. — Żywność nieważna, mamy jej pod dostatkiem, ale czemu tak postąpił? Dałbym sobie za niego rękę uciąć. Minęło kilka dni. Szalała zadymka, kiedy młody Czukcz powrócił na pokład „Maud". Nie otrzepując śniegu z ubrania, jak to zazwyczaj czynił, stanął w progu messy. Jego śniada, płaska twarz wyrażała rozpacz. Bez słowa rozchylił poły futrzanego ubrania. Spod szmat i strzępów skór wyjrzały ogromne, czarne, pełne przerażenia oczy. Kakot nie był sam, przyniósł ze sobą małe, wychudzone jak szkielet dziecko. — Przybyłem za późno. W jarandze nic nie było do jedzenia; moja kobieta już nie żyła, ostatnie kęsy oddała Kakonicie, przywiozłem ją do ciebie, kapitanie — mówił martwym, drewnianym głosem. Niczego nie oczekiwał, o nic nie prosił. Jakby domyślając się, że o niej mowa, paroletnia dziewczynka, mrużąc oczy oślepione jaskrawym światłem lampy, wyciągnęła chude ramionka do Amundsena. Bez chwili namysłu podniósł ją na wysokość głowy. W zetknięciu z tym drobnym, lekkim jak piórko dzieckiem jakoś dziwnie zrobiło mu się na sercu. — Miałeś rację, Kakot — głos jego zabrzmiał poważnie, ale oczy śmiały się na widok dziecka. Od tej pamiętnej chwili Kakonita stała się najważniejszą osobą na „Maud". Wiedząc, że mała Czukczenka godzinami potrafi stać na pokładzie wyczekując go, Amundsen powracał szybciej niż zwykle z wypadów w teren. Podczas jego nieobecności żadna siła nie mogła zmusić dziewczynki do przełknięcia najsmaczniejszego placka czy kawałka ulubionej czekolady. — Jak kapitan wróci — odpowiadała niezmiennie, powtarzając zasłyszane od innych słowa. Kakot z radością patrzył na wypełniające się z każdym tygodniem policzki dziecka i na wielkie czarne oczy, w których nie było już smutku. — Jeśli chcesz, zabiorę ją ze sobą do Norwegii, wychowam, ukończy szkołę — oświadczył mu pewnego dnia Amundsen. Młody Czukcz spojrzał na niego z wdzięcznością. — Zrób tak, kapitanie, sam nie wiem, co z nią począć, jak odpłyniecie stąd, będzie znów głodować. — Zrób tak, kapitanie — powtórzyła jak papużka mała nie rozumiejąc sensu rozmowy. — Dobrze, od tej chwili jesteś moja — odpowiedział Amundsen i ogarnęło go uczucie jakiejś gorzkiej tkliwości. Po paru tygodniach na „Maud" zjawił się traper, Australijczyk, handlujący futrami. Żona jego, córka wodza jednego z syberyjskich plemion, powiła mu siedemnaścioro dzieci. Widząc, jak troskliwą opieką otaczano na „Maud" Kakonitę, poprosił Amundsena, by zechciał, płynąc w jesieni do Europy, zabrać jego dwunastoletnią córeczkę Kamillę i umieścić ją w jakiejś dobrej szkole w Kristianii. Kamilla o śniadej cerze matki i niebieskich oczach ojca zaprzyjaźniła się od razu z małą Czukczenką, zdobywając sobie szybko serce Amundsena i sympatię załogi. — Pana paszport? Szybkim ruchem urzędnik otworzył książeczkę, rzucił okiem na fotografię — na długą, przetykaną srebrem brodę, na wielkie ciemne okulary skrywające oczy pasażera — i zmieszany powiedział: — Sorry, mister Johnson, to pomyłka, pan jest tak bardzo podobny do kogoś, przez moment sądziłem, że... bardzo przepraszam. Jakie ładne córeczki — dorzucił patrząc ciekawie na obie dziewczynki, których egzotyczna uroda rzucała się w oczy. Mister Johnson, mieszkaniec Nowego Jorku, schodził już po trapie na ląd, a urzędnik raz jeszcze zerknął w jego stronę. — Te szerokie bary, ta postawa, ten nos, dałbym sobie rękę uciąć, że to nasz Amundsen — zamruczał do siebie. Urzędnik celny dobre miał oko. Z wielką brodą, w okularach, z amerykańskim paszportem na cudze nazwisko, w Norwegii zjawił się Amundsen. Po raz pierwszy wracał do kraju, nie mogąc pochwalić się sensacyjnymi zwycięstwami, nie chciał poza tym nikogo wtajemniczać w nowe, śmiałe plany. Pragnął mieć spokój. Nie przestawała nurtować go myśl o samolotach. „Może to i dobrze, że wybuch wojny uniemożliwił mi wtenczas, w roku 1914, użycie maszyny zbudowanej z drzewa i płótna" — powtarzał. Obecnie najnowszy model firmy „Junkers", wykonany z duraluminium, pobił rekord świata, utrzymując się w powietrzu dwadzieścia siedem godzin. Wyczyn ten obudził uśpione marzenia Amundsena. Zafascynowany wczytywał się w opisy tego wspaniałego lotu. „W sam raz coś dla mnie — myślał — taka maszyna wystarczyłaby mi w zupełności na przelot nad Północnym Oceanem Lodowatym, z Point Barrow na Spitsbergen. Przekonałbym się, czy na oceanie nie ma jakichś nie odkrytych wysp, kto wie, może nieznanego kontynentu?" „... Czyżby rzeczywiście szczęście znów uśmiechnęło się do mnie? — zanotował po przyjeździe do Kristianii na wieść, że tym razem bez próśb, błagań i żebraniny parlament Norwegii przyznał mu kredyty w wysokości pół miliona koron. — Co na to wpłynęło? Przecież, jak dotychczas, dryf »Maud« nie przyniósł jeszcze żadnych sensacyjnych wyników." Wkrótce Amundsen zrozumiał. W roku 1922 Europa wchodziła w okres kryzysu ekonomicznego, wartość pieniądza malała z każdym niemal dniem. Hojny gest parlamentu okazał się wkrótce niewystarczającą pomocą. Amundsen nie tracił jednak nadziei, że czegoś jeszcze w życiu dokona, jakkolwiek światowej sławy kardiolog, którego porady zasięgnął w Londynie, nie ukrywał przed nim, że stan jego zdrowia jest wręcz niepokojący. — Czy nie czas już pomyśleć o wypoczynku, panie kapitanie? To nie sprawa wieku, zmarnowały pana lata ustawicznych nadmiernych wysiłków. Zatrucie dwutlenkiem węgla pozostawiło poważne ślady na pańskim sercu. Trzeba mu teraz oszczędzać zbyt gwałtownego zmęczenia. Musi pan bardziej dbać o siebie i raz na zawsze pożegnać się z wyprawami polarnymi. W przeciwnym razie nie odpowiadam za pana serce. Proszę o tym pamiętać i wyciągnąć z tego, co mówię, odpowiednie wnioski. — Co za szczęście, że Hanna Henrikke nie żyje, oczy wypłakałaby ze zgryzoty na widok tych twoich córek! Coś ty najlepszego zrobił, Roald! Mało to panien za tobą wzdycha u nas, a ty... — Betty energicznie poprawiła biały wykrochmalony czepek, który przekrzywił się w momencie powitania. — Ależ, moja droga... — próbował przerwać potok jej słów Roald. — To nie są moje córki, to przybrane... Stara piastunka machnęła tylko ręką. — Znam ja się na takich sprawach, wystarczy spojrzeć, mnie nie zwiedziesz. Jakżeś ty mógł? Czemuś mi nic dawniej nie mówił? Przecież to już duże dziewczynki. Ładne są nawet, trzeba przyznać, ta maleńka z czarnymi ślepkami rzuciła mi się na szyję, a ta starsza oczy ma twoje, tylko że w ciemnej oprawie. Dałam im po kawałku ciasta, bawią się na werandzie. Jak myślisz, który pokój im damy? Amundsen daremnie usiłował dojść do słowa. — Jedna pociecha, że ustatkujesz się wreszcie, będziesz siedział w domu, zamiast ganiać po świecie. I to dobre. Jak myślisz, co przygotować im na obiad, nie mogę się z nimi dogadać, dowiedzieć, co lubią? — Wszystko będzie im smakować, Betty, wszystko, co zrobisz, i mnie także! Odetchnął z ulgą, kiedy przygarbiona ciężarem lat piastunka znikła za drzwiami. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Dobrze było w domu, cicho, spokojnie. W nawisłej nad oknem czapie śnieżnej zapalało kolorowe iskierki, w ogrodzie krzaki ulubionych róż skryły się pod białą puszystą kołdrą. Ogołocone z liści gałęzie wina śmiałymi pędami podeszły pod sam parapet. Na kominku płomień obejmował suche brzozowe polana, z którycii rozżarzonymi płatami, skręcając się z trzaskiem, odpadały białe płaty kory, odbijał się w cynowych misach zawieszonych na ścianie, w złotej ramie portretu matki nad biurkiem. Roaldowi wydawało się przez chwilę, że Hanna Henrikke uśmiechnęła się do niego dobrotliwie, jak za dawnych lat, kiedy przybiegał na jej wołanie ze stoczni, tych lat, w których wszystko wydawało się proste, łatwe. Z przyjemnością wsłuchiwał się w brzękanie rondli na kominie i w wesołe głosy dziewczynek. Szybko widać doszły do porozumienia z Betty. Łagodny uśmiech opromienił twarz Amundsena, ścierając z niej piętno surowości. Po kilku dniach domowej sielanki — podczas których Kakonita i Kamilla z kretesem zawojowały oddaną piastunkę — wybuchła tragedia. Amundsen oświadczył, że wyjeżdża, a obie dziewczynki musi oddać do najlepszej szkoły w Kristianii, że muszą zamieszkać w internacie. — Jesteś bez serca, Roald! — oświadczyła rozgoryczona Betty. — Nie podejrzewałam cię o to. Całe życie marzyłam, żeby piastować twoje dzieci, stara jestem, to prawda, ale któż zajmie się nimi lepiej niż ja? Gdyby to Hanna Henrikke widziała... Daremnie tłumaczył, że jego przybrane córeczki muszą się uczyć, że on sam przyjechał na krótko, że... Betty nie mogła się z tym pogodzić. W chwili pożegnania, tłumiąc westchnienie, spytała cicho: — Roald, ale jak wrócisz, przywieziesz ich matkę, przyrzeknij mi, dobrze? W nic nie uwierzyła, niczego nie zrozumiała, o niczym nie chciała już wiedzieć, pokochała obie dziewczynki z dalekiej Czukotki serdecznym, macierzyńskim uczuciem i była oburzona na tego niepoprawnego „chłopaka", co znów opuszczał dom i gnał, Bóg sam wie, za czym, w daleki, nieznany świat. O SAMOLOTY PROSZĘ SIĘ NIE KŁOPOTAĆ, ANI O PIENIĄDZE... Gasły na niebie ostatnie gwiazdy, kiedy błyszczący srebrem metalowy ptak zatoczył pierwsze wielkie koło i zaczął wznosić się coraz wyżej nad ziemię. Za każdym skrętem drapacze chmur Manhattanu wydawały się niższe, malały w oczach. Jeszcze jedno pożegnalne okrążenie i zarysy Nowego Jorku rozpłynęły się w porannej mgle. Amundsen ze wzruszeniem patrzył, jak igła kompasu ustawiła się w kierunku Nord-West. Marzenie ostatnich lat .przyoblekło wreszcie kształt rzeczywisty. „Budując »Frama« Nansen dokonał przewrotu w badaniach polarnych, jego lekkie sanie i psie zaprzęgi pozwoliły i mnie, i Peary'emu osiągnąć oba bieguny Ziemi. Mój pomysł wprowadzenia maszyn cięższych od powietrza nad obszary podbiegunowe będzie także początkiem nowej ery" — uświadomił sobie nie bez dumy. Rad był z siebie. Udało mu się wreszcie nabyć upragnionego „Junkersa", a firma Curtiss ofiarowała mu ponadto w celach reklamowych awionetkę typu „Oriole". Dalszy plan wydawał się prosty: załadować awionetkę na „Maud", by nawigator, podczas krótkich lotów wywiadowczych badając stan lodów, ułatwił Wistingowi Drowadzenie statku. Amundsen wraz z Oddem Omdalem, młodym lotnikiem norweskim, który teraz pilotował Junkersa" do Seattle, pragnął pozostać jakiś czas na Alasce a stamtąd drogą powietrzną ponad Północnym Oceanem Lodowatym, nad Archipelagiem Spitsbergeńskim, próbować dotrzeć na dryfującej z krami „Maud". Plan prawdziwie Amundsenowski, mający cechy niezwykłego rozmachu, godny zdobywcy Przejścia Północno-Zachodniego i zwycięzcy bieguna południowego. Roalda Amundsena upajała teraz możliwość nadania szybkiego tempa odkryciom i badaniom. Powolność dryfu „Maud" znużyła go i zniechęciła do morza bardziej, niż się do tego przyznawał. „... Jedna godzina lotu to przynajmniej pięć dni forsownego, zabójczego marszu, pięć nocnych postojów, pięciokrotne rozbijanie obozowiska, ustawianie i zwijanie namiotu, przygotowanie jedzenia, karmienie psów..." Ćmiąc nieodłączną fajkę Amundsen poprawił się w fotelu. Pod przymkniętymi powiekami zamajaczyły setki kilometrów białego pustkowia. Z ulgą pomyślał, że nie będzie już musiał przemierzać ich pieszo, że nie będzie już z nimi walczyć. Silnik grał równym, monotonnym tonem, uspokajał, usypiał. Gdy przelatywali nad stanem Pensylwania, w ciszę kabiny wtargnął niespokojny krzyk Omdala: — Silnik się zagrzał! Monotonny warkot urwał się raptownie. „Junkers" opadał w dół z wysokości dwóch tysięcy metrów. Na nic się nie przydały rozpaczliwe wysiłki pilota, nic nie mogło zatrzymać maszyny. Ziemia przybliżała się z błyskawiczną szybkością — jeszcze dwieście metrów, sto pięćdziesiąt, sto... Potworny wstrząs targnął samolotem. Wyrzuceni jak z katapulty, ludzie runęli na trawę. Amundsen, ogłuszony, z trudem otworzył oczy. Poruszył jedną ręką, drugą, nogami — całe! Co za szczęście! Rozejrzał się przerażony szukając pilota i odetchnął z ulgą widząc, jak dźwiga się opodal z ziemi. Obaj bez słów skoczyli do maszyny — leżała strzaskana o gruby pień drzewa. Amundsen uśmiechnął się pogodnie. — Szczęście dopisało nam i tym razem — usłyszał zdumiony Omdal. — Ta sama katastrofa mogłaby się przydarzyć w Arktyce, a wówczas z pewnością nie uszlibyśmy z życiem. W Seattle oczekiwała Amundsena depesza z wytwórni samolotów „Junkers": „Czy w związku z katastrofą rezygnuje pan z dalszych polarnych wypraw lotniczych?" „Nie!" — odpowiedział krótko. I odwrotną depeszą otrzymał zawiadomienie, że wytwórnia wysyła mu do Seattle nową maszynę tego samego typu. Z początkiem czerwca roku 1922, odnowiona, lśniąca bielą świeżego lakieru, w niczym nie przypominająca steranego w walce z Arktyką weterana, „Maud" odbiła od brzegów Alaski. Poza zwykłym sprzętem na pokładzie leżały dwie skrzynie z awionetką, trzy z nowym „Junkersem" i wiele galonów paliwa. Tym razem Amundsen postanowił uderzyć na Arktykę z dwóch stron równocześnie. „Podczas gdy »Maud« będzie dryfować w głąb Północnego Oceanu Lodowatego, my razem z Omdalem wyruszymy drogą powietrzną z Alaski na Spitsbergen" — postanowił. Skompletowana załoga „Maud" liczyła dziewięciu ludzi. Wierny Oscar Wisting doczekał się w tym rejsie rangi kapitana, kierownik naukowy wyprawy, doktor Harald Sverdrup, zabrał ze sobą w podróż młodego, obiecującego geofizyka, Szweda Finna Malmgreena. Pomiędzy masztami po raz pierwszy zabłysły wreszcie linki anteny. Wymarzona od tylu lat przez Amundsena nowoczesna aparatura radionadawcza w rękach doświadczonego Gienadija Oloirkina miała zapewnić załodze łączność ze światem i raz na zawsze położyć kres forsownym marszom z pocztą. Psią sforą zajmował się wytrawny poganiacz Eskimos. Ale i tego lata Morze Czukockie powitało wypływającą z Cieśniny Beringa „Maud" zaporą ciężkiej, zwartej kry. Statek przedzierał się przez nią z trudem, metr za metrem, powoli torując sobie drogę. Roald Amundsen obliczył ze smutkiem, że nim zdoła dotrzeć do Point Barrow na Alasce, nim wyładuje na ląd swego nowego „Junkersa", upłynie wiele cennego czasu — „Maud" nie mogła zbyt późno wejść w lodowy potok, który miał zanieść ją do bieguna... Długo zastanawiał się, jak znaleźć wyjście z tej trudnej znów sytuacji. Z operesji wyratowało go radio. Polujący na wieloryby w okolicy Point Hope szyper, za sowitą opłatą, przystał na zmianę kursu i zgodził się zabrać na swój pokład Amundsena, Omdala oraz samolot. Na morzu zasłanym polami lodowymi i odłamami kry, w gorączce niełatwego przeładunku, nie było czasu na wzruszenia pożegnań z wierną załogą „Maud". Schodząc z pokładu Roald Amundsen nie przewidywał, że i tej zimy nie rozpocznie się jeszcze wymarzony dryf, że „Maud" trzy długie lata będzie się tułać po północnych morzach i bieguna nie osiągnie nigdy. Czyż mógł przypuszczać, że nigdy już więcej w swym życiu nie ujrzy tego statku, w którym tyle pokładał nadziei? — Kapitanie, proszę spojrzeć na nas jeszcze z powietrza — zdążył szepnąć mu na pożegnanie Wisting, który nie ukrywał wzruszenia. — Nikomu nie powierzyłbym „Maud" z takim spokojem jak tobie, mój stary — usłyszał w odpowiedzi stłumiony głos dowódcy i zrozumiał, jak trudne jest dla niego to rozstanie. Trzy krótkie urywane ryki syren, pożegnalny salut flag — i „Maud" popłynęła na północ, a wielorybnik wschodnim kursem wzdłuż brzegów Alaski. Ale tutaj Arktyka wzięła go wkrótce w obroty. Ciężkie, nieustępliwe zwały lodu przeraziły szypra. Nie ukrywał niepokoju; pewnego dnia oświadczył Amundsenowi kategorycznie: — Dość tego dobrego! Dajcie mi święty spokój! Nie będę przez was ryzykował zimowania w tym piekle. Nie płynę dalej, zawracam. Wyładujcie się na brzeg, gdzie chcecie, byle natychmiast. Nie lada sensację dla garstki Eskimosów z małego alaskańskiego osiedla Wainwright stało się przybycie dwóch białych ludzi z dziwnym, ogromnym bagażem. „... Żaden robotnik za żadne pieniądze nie dopomógłby nam przy wyładunku z takim oddaniem, tak ofiarnie i chętnie, jak ci nasi, nowi, przygodni znajomi" — zanotował w dzienniku podróży Amundsen. W ciągu kilku zaledwie dni pod jego kierunkiem z przywiezionych części Eskimosi wznieśli hangar, a obaj Norwegowie z zapałem zabrali się do składania „Junkersa". Wczesne mrozy szybko jednak położyły kres marzeniom Roalda o locie transpolarnym. Trzeba było znów uzbroić się w cierpliwość, a tej Amundsenowi już nie starczało. Nie chciał bezczynnie, odcięty od świata, przesiedzieć w głuszy kilku miesięcy, marnować cennego czasu. Pozostawił więc Omdala na zimę w osiedlu eskimoskim, a sam wyruszył do Nome. Przez tamtejszą radiostację mógł nawiązać łączność z załogą „Maud", poza tym z Alaski miał możność łatwego porozumienia się z Norwegią, a tego wymagały coraz bardziej zawikłane jego sprawy finansowe. Łatwo powiedzieć „wyruszył". Z Wainwright do najbliższego osiedla Kotzebue było tysiąc kilometrów, a stamtąd do Nome jeszcze czterysta. Słynny kardiolog londyński straciłby wiarę w swą wiedzę, zobaczywszy owego „skazanego na śmierć" pacjenta, który sunął za psim zaprzęgiem z zawrotną szybkością stu kilometrów na dobę. — I jak tu wierzyć lekarzom? — śmiał się Amundsen, kiedy pełen sił i energii stanął wreszcie u celu podróży. ... na pokładzie wszystko w porządku stop zmarzła w pole lodowe na wschód od wyspy wrangla stop rozpoczęła z nim dryf stop kierunek nor i stop szybkość cztery kilometry na dobę stop nie możemy się doczekać wiadomości o pana starcie stop — donosił telegrafem Morse'a Olonkin. … musiałem odłożyć lot do następnego lata stop zawiadomię was o terminie stop — odpowiedział depeszą wprost z radiostacji Amundsen. „... A więc wreszcie, po trzech zimowaniach pole lodowe porwało »Maud« jak ongiś Nansenowskiego »Frama«. Kiedy doniesie ich na biegun? Za późno przyszedł ten radosny dzień, za wolno postępuje dryf, dobiegam już pięćdziesiątki" — notował z melancholią. Wczesną wiosną roku 1923 wrócił do Wainwright, gdzie Omdal czekał już z gotowym do lotu „Junkersem". Tym razem Amundsen już jak nigdy pewien był zwycięstwa. Przy szybkości stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, którą mógł z łatwością wyciągać „Junkers", przelot trzech tysięcy czterystu kilometrów, dzielących go od Spitsbergenu, powinien trwać zaledwie dziewiętnaście godzin. Samolot mógł utrzymać się w powietrzu około trzydziestu pięciu lotnicy mieli więc olbrzymią rezerwę czasu na wypadek przeciwnych wiatrów lub niepogody. Amundsen przygotował uprzednio trzydziestu eskimoskich łowców — rozstawieni co dwadzieścia kilometrów, sygnałami świetlnymi mieli powiadomić o jego starcie odległą o sześćset kilometrów radiostację w Nordwick. Przewidując możliwość przymusowego lądowania, zabrał na pokład „Junkersa" potrzebne do pieszego marszu po lodach sprzęt, żywność i ekwipunek. Nie wiedział nawet, iż na wieść o jego powietrznej wyprawie z Norwegii wypłynęły na Spitsbergen dwa okręty i wyleciały trzy samoloty pod dowództwem porucznika Riiser-Larsena, by w razie potrzeby pospieszyć mu z pomocą. Pierwszy próbny lot „Junkersa" w maju roku 1923 był jednak zarazem jego lotem ostatnim. Podczas lądowania, przy zetknięciu z lodem, rozleciała się płoza. Uszkodzenie było poważne, trzeba było sprowadzić z Nowego Jorku części zamienne oraz specjalistę, żeby zmienił zbyt słabe zamocowania. Amundsen wysłał do Nome Omdala. — Przegrałem z kretesem! Możesz mnie opuścić, nie będę do ciebie mieć żalu — powiedział mu na pożegnanie. — Odejdę, jeśli pan tego zażąda, kapitanie, ale może trochę później, zaczekam, aż się pan odegra. I tak przecież w końcu zwyciężymy — usłyszał w odpowiedzi. I to dodało mu otuchy. „Czy aby Omdal zdąży powrócić z Nome na czas? Czemu los zawziął się na mnie, czemu mnie ciężko doświadcza?" — pisał dając upust rozgoryczeniu, gdyż katastrofa „Junkersa" była dla niego ciężkim ciosem, jednym z najcięższych, jakie przeżył. Pragnąc dokonać śmiałego, pionierskiego przelotu nad Północnym Oceanem Lodowatym, opuścił ukochany statek, wyrzekł się morza, tego morza które było jego żywiołem od najmłodszych lat. Zdradził morze. Czyżby powietrze, któremu zaufał, miało go teraz zawieść? Mimo woli dźwięczały mu w uszach słowa, jakie usłyszał na pożegnanie od pięknej Helgi: „Pożałujesz jeszcze, Roald, żeś mnie nie usłuchał, trzeba umieć cofnąć się w porę, odejść samemu u szczytu sławy". Czyżby miała rację? Cierpliwość Amundsena dobiegała kresu w chwili, kiedy niby wysłannik losu zjawił się u niego jakiś Eskimos z Kotzebue, z depeszą dziwnej treści: …mam dla pana trzy nowe samoloty stop proszą natychmiast przyjeżdżać stop hammer stop. Jaki Hammer? Amundsenowi przypomniał się mgliście rodak, którego poznał przygodnie w konsulacie Norwegii w Seattle na jakimś przyjęciu. Makler, pewny siebie, wygadany, oddał mu wówczas jakieś drobne usługi podczas remontu „Maud". Skąd jednak teraz ta zaskakująca propozycja? Trzy samoloty to przecież olbrzymi majątek! Nie tracąc czasu na rozmyślania, tego samego jeszcze dnia Roald wyruszył do Kotzebue, tam zafrachtował jakiś przygodny wielorybnik, dopłynął nim do Nome, zabrał Omdala i obaj, pożerani ciekawością, dotarli do Seattle. — Niedawno wróciłem z Berlina, na moją prośbę fabryka „Junkersa" wykańcza dla pana, kapitanie, maszyny najnowszej konstrukcji. Zaskoczony Amundsen z nie ukrywanym zachwytem patrzył na maklera. Wiele widział w swym życiu, wiele przeżył, ale taki dar losu? — Spadł mi pan chyba z nieba, panie Hammer! — powiedział wzruszony, sam nie wiedząc, jak dziękować swemu dobroczyńcy. — Samolot typu „Junkers" nie nadaje się właściwie do lotów polarnych, przekonałem się o tym na własnej skórze. Dla moich celów potrzebny byłby raczej hydroplan specjalnej konstrukcji, nadający się do swobodnego lądowania i startu nie tylko z powierzchni morza, lecz także z pokrytych śniegiem lodowych pól. — Nic prostszego, panie kapitanie, nie widzę najmniejszej trudności, chętnie poszukam takiej właśnie maszyny, to będzie dla mnie prawdziwy zaszczyt. — No a... pieniądze? — Proszę się tym nie kłopotać. Środki na tę wspaniałą imprezę zdobędziemy z łatwością. Myślałem już o tym — odpowiedział przygotowany na to pytanie makler. — Można by na przykład wydrukować pocztówki na specjalnym cieniutkim papierze, tak zwanym biblijnym. Zabierze pan ze sobą na biegun całą pocztę, ludzie każdą cenę zapłacą za możność przesłania swym przyjaciołom lub swym wrogom pozdrowień z samolotu, który po raz pierwszy w historii odbędzie lot nad biegunem północnym. Cóż to za sensacja dla całego świata! Myślę, że dziesięć dolarów za pocztówkę nie byłoby sumą wygórowaną. Z czasem taka pocztówka stanie się jeszcze cenniejsza. Zajmę się tym chętnie, a pan ze swej strony, kapitanie, musi spowodować w Norwegii wydanie specjalnej serii znaczków pocztowych z jakimś samolotem czy efektownym białym niedźwiedziem, budzących dreszcz w filatelistach. Ludzie z całego świata zabijać się będą o takie znaczki. Wiem, co mówię. Sympatyczna, gładko wygolona twarz Hammera promieniała życzliwością, z ust sypały się dalej okrągłe zdania, omijały trudności, przewidywały rozwiązania, roztaczały ponętne perspektywy. Amundsen był uszczęśliwiony. Nareszcie trafił na człowieka, który zamiast piętrzyć jak inni przeszkody, odsunie wszelkie kłopoty pieniężne, z którymi nigdy nie umiał dać sobie rady. Bez chwili wahania położył swój podpis u notariusza na dokumencie upoważniającym Hammera do prowadzenia w imieniu Roalda Engelbrekta Gravninga Amundsena wszystkich spraw finansowych — spokojny, szczęśliwy, że wreszcie znajdą się w dobrych rękach. SPRYTNY OSZUST, BANKRUCTWO, CIOS PADA ZA CIOSEM Ostatnie zeschłe liście rdzawym pokrowcem zaścielały ścieżki ogrodu, poranne słońce ledwie przedzierało się przez opar mgły nad Bunnefiordem, kiedy Amundsen powrócił wreszcie do Sarpsborg. Tym razem, przekraczając granicę Norwegii, nie uciekał się już ani do przybranego nazwiska, ani do ciemnych okularów. „... Jeszcze jeden rok stracony — zanotował w pamiętniku, ale zaraz dodał: — Cóż znaczy rok w życiu poiamego badacza? Przyszłość rysuje się przede mną w jasnych barwach." Rząd norweski, nie bez trudności wprawdzie, wyraził wreszcie zgodę na emisję dwóch i pół miliona specjalnych znaczków pocztowych z wizerunkiem białego niedźwiedzia. Nieoceniony Hammer miał rację: w ciągu jednej zaledwie doby znaczki pocztowe zostały wykupione, przynosząc na cele wyprawy ćwierć miliona koron. Cichy domek nad Bunnefiordem ożył. Trzaskały drzwi, brzęczały w kuchni rondle i garnki energicznie przestawiane przez Betty, na kominku wesoło huczał ogień, na stołach pyszniły się bukiety ostatnich jesiennych róż. Gwar dziewczęcych głosów przerywały raz po raz dźwięki pianina. Kakonita i Kamilla prześcigały się w serdeczności, chwaliły przed przybranym ojcem wszystkim, czego nauczyły się w oczekiwaniu na jego powrót. Razem z nim starannie otulały słomą na zimę krzaki róż zwarzonych pierwszym zdradliwym przymrozkiem i pomagały w gospodarstwie Betty, która wodziła za nimi oczyma pełnymi zachwytu. Milkły dopiero wtedy, kiedy Amundsen zasiadał przy biurku. Ze smutkiem myślał o swych wiernych towarzyszach, którzy jeszcze jedno zimowanie wśród lodów przecierpieć musieli na „Maud". Pracował jak zawsze wiele godzin dziennie; tym razem jednak gorzkie doświadczenia poprzednich lat podyktowały mu jak najdalej idącą ostrożność w podawaniu szczegółów przygotowań do powietrznej wyprawy. W tajemnicy przed dziennikarzami wyjechał do Kopenhagi, gdzie Hammer w jego obecności podpisał dla firmy Dornier zamówienie na budowę trzech hydroplanów o specjalnej konstrukcji. Amundsen myślał wprawdzie tylko o dwóch ale makler gorąco zaprotestował. — Pieniędzy nie zbraknie nam, panie kapitanie, musimy mieć jedną maszynę w zapasie — oświadczył kategorycznie. Z nie ukrywanym podziwem Amundsen przysłuchiwał się rozmowom swego plenipotenta z dyrektorami firmy. Makler bez trudu zdołał nakłonić zarówno inżynierów, jak i konstruktorów, żeby natychmiast przystąpili do budowy. Na poczet zamówienia w wysokości stu dwudziestu tysięcy dolarów, gotówką wpłacił zaledwie dziesięć. — Dalszych wpłat dokona pan wkrótce, panie Hammer? — upewnił się raz jeszcze Amundsen. — Ależ oczywiście, panie kapitanie, proszę nie zaprzątać sobie tymi sprawami głowy, od czegóż tu jestem? „Chciałbym mieć tyle czaru osobistego, tyle umiejętności obcowania z ludźmi, co ten makler" — myślał nie bez zazdrości Amundsen i rad, że nie musi zaprzątać sobie głowy sprawami finansowymi, ostro zabrał się do opracowania szczegółowych planów wyprawy. I znów okna gabinetu od zmierzchu do brzasku płonęły światłem lampy naftowej, i znów zaczerwienione obwódki oczu mówiły o bezsennych nocach, jakie pracowity polarnik spędzał nad stosami papierów. Z niecierpliwością czekał Roald na wiosenne próbne loty, wiele nadziei pokładał w tych hydroplanach, co mu niemal, jak sam pisał, „z nieba spadły". Pojechał wreszcie obejrzeć je do zakładów Dornier, które mieściły się we Włoszech w Marino da Pisa. Samoloty wyglądały wspaniale. Dwupłaty z duraluminiową kabiną w formie łodzi, przystosowaną zarówno do wodowania, jak i lądowania na śniegu. Dwa silniki Rolls-Royce, po 360 KM każdy, zmontowane były w tandem; przedni ciągnął hydroplan, tylny popychał go do przodu. Chłodnicę silników wypełniono mieszanką wody z gliceryną, obniżając tym samym punkt zamarzania do minus siedemnastu stopni. Celem uruchomienia silników przy niskich temperaturach konstruktorzy fabryki Dornier zastosowali dwanaście podgrzewaczy katalizatorowych według najnowszego wynalazku Louis Lumiere'a. — Pański przyjaciel Hammer był tu już u nas kilka razy i znów ma niedługo przyjechać — oświadczył Amundsenowi naczelny konstruktor. — Jest także bardzo zadowolony z naszych maszyn. Ten człowiek zna się na wszystkim, opowiadał nam wiele o dwudziestu lotach, jakich dokonał w Arktyce na różnych typach samolotów. Z takim specjalistą przyjemnie mieć do czynienia. Nie dziwię się, że pan mu powierza prowadzenie jednego z naszych hydroplanów, panie kapitanie. Zaskoczony Amundsen z trudem się pohamował. „Cóż za brednie? — pomyślał. — Hammera poniosła widocznie fantazja, no cóż, ostatecznie to nie grzech" — pocieszał się w duchu. Bardziej zaniepokoiły go różne dodatkowe zamówienia, jakich, bez jego wiedzy, dokonał w firmie Dornier rzutki makler z Seattle. „Muszę go upomnieć, żeby nie działał zbyt samowolnie" — postanowił. Katastrofa przyszła nagle, jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Z końcem czerwca wytwórnia Dornier zawiadomiła Amundsena o terminowym wykonaniu zamówienia, żądając jednocześnie wpłaty należności w sumie stu dziesięciu tysięcy dolarów. „... Poza pierwszą zaliczką żadnych dalszych wpłat nie otrzymaliśmy" — czytał Roald i sam sobie nie dowierzał. „... Zbyt późno zrozumiałem, że padłem ofiarą oszusta, Od chwili wejścia Hammera w moje życie zostałem wciągnięty w wir wydarzeń upokarzających i tragicznych w skutkach — zanotował później. — Firma Dornier żąda natychmiastowej wpłaty całej należności. Sprzęt, ekwipunek i paliwo do mojej wyprawy wysłałem już do Tromsd, Hammer zamówił wszystko na kredyt. Jak pokryją te olbrzymie zobowiązania? Nie mam ani grosza, jestem bezsilny. Oszust znikł zacierając po sobie ślady, a jeszcze niedawno zapewniał mnie, że same tylko wpływy ze sprzedaży pocztówek wystarczą na pokrycie wszystkich kosztów. Stoję w przededniu bankructwa." W tragicznej chwili nikt nie pośpieszył Amundsenowi z pomocą. Ani rząd Norwegii, ani żaden wzbogacony podczas wojny armator, któremu taki wydatek nie przyniósłby wielkiego uszczerbku, ani rodzina. Antonius i Gustaw dawno już odsunęli się od brata, potępiając jego „niezrozumiałe dziwactwa". Pozostał jedynie Leon, któremu od wielu lat Roald powierzył prowadzenie swoich spraw finansowych. Na ręce Leona wpływały wszystkie dochody za odczyty, książki, a także dary i subwencje państwowe, z tych olbrzymich sum on regulował dotychczas wydatki na wyprawy. „Leon dopomoże, coś doradzi, pożyczy pieniędzy, wie, że mu to spłacę z pierwszych wpływów" — pocieszał się Roald, zagubiony w sprawach, które zawsze były mu obce. Czyż mógł przypuszczać, że i z tej strony czeka go nowy cios? — Dopomóc ci? Co ty sobie wyobrażasz? Przegrałeś z kretesem, teraz się już nie wydźwigniesz, to koniec. Oświadczam ci, że mam tego dość, jesteś mi winien sto tysięcy koron, żądam natychmiast zwrotu tej sumy, natychmiast, rozumiesz?! — oświadczył mu brutalnie Leon. Roald słuchał nie rozumiejąc, wydawało mu się, że śni jakiś koszmarny sen, nie dowierzał własnym uszom. Spojrzał na brataj jakby go nie poznawał. To chyba jakieś nieporozumienie! Potrząsnął głową, jakby czemuś zaprzeczał. — Sam wiesz najlepiej, że nie mam ani grosza — powiedział bezradnie. — Sprzedaj dom w Sarpsborg, spłać mnie, zostanie przynajmniej w rodzinie, potem możesz sobie ogłosić upadłość, nie obchodzą mnie inni twoi wierzyciele, niech się martwią, niech się dzielą tym, co pozostanie — usłyszał. — Żądasz, żebym oszukał innych, byłeś ty swego nie stracił? Chcesz ze mnie zrobić zwykłego przestępcę? — wybuchnął Roald. Spojrzenie jego zaczerwienionych od bezsenności oczu było groźne. — Nie po to całe życie byłem uczciwy, żeby uciekać się teraz do podobnych szalbierstw. Tego się po tobie nie spodziewałem. Od dzisiaj nie mamy ze sobą nic wspólnego, a może wobec tego coś przed chwilą powiedział, nigdy nie mieliśmy. Jeszcze jedna omyłka w życiu, nie pierwsza i nie ostatnia! — machnął ze zniechęceniem ręką. Widać było, że gniew odpłynął, pozostała tylko gorycz. Adwokat, do którego udał się po rozmowie z bratem, pochwalił jego decyzję i zażądał od Leona wydania ksiąg rachunkowych. Leon odmówił, przedstawił żądane dowody dopiero pod przymusem, na wezwanie sądu, który w księgach znalazł wiele niedokładności. Ogłoszenie upadłości, rozprawa sądowa, wyznaczenie przymusowego zarządu nad tym, co pozostało z jego majątku do podziału między wierzycieli, przygnębiły Amundsena. Wydawało mu się, że nigdy już nie podźwignie się spod ciosów, jakie jeden za drugim spadały na jego głowę. Sędziowie okazali się jednak bardziej ludzcy niż rodzony brat, pozostawiając mu dach nad głową. „...Zrujnowany... przegrałeś z kretesem..." — dźwięczały Roaldowi w uszach bezlitosne słowa Leona. Nie potrafił ich zapomnieć, wydrzeć z pamięci. „... Wydawało mi się, że rośnie przede mną mur nie do przebycia, że to już koniec. Odwaga, siła woli, niezachwiana wiara w słuszność sprawy, o jaką walczyłem, te wszystkie cechy, które dotąd pozwoliły mi przezwyciężyć niezliczone przeszkody na mojej drodze, wydały mi się naraz bez sensu, bez wartości. Nigdy dotąd jeszcze, jak w tej tragicznej chwili, nie poznałem smaku beznadziejnej goryczy" — pisał. Współczucie, jakie ludzie chcieli mu okazać, boleśnie raniło, dręczyły wypowiedzi prasy. Dla żądnych sensacji pism brukowych bankructwo Wielkiego Roalda stało się smakowitym żerem. Prześcigały się w wyciąganiu na światło dzienne tego, co wydawało się najbardziej na czasie pod hasłem ..powalonego można bezkarnie kopać". Jedni nie wierzyli w ostateczne zerwanie z Leonem, podejrzewając jakieś konszachty mające na celu uratowanie dla rodziny części majątku, inni, ośmieleni milczeniem Amundsena, szli jeszcze dalej, podając w wątpliwość katastrofę „Junkersa" w Wainiwrlght... „Może po prostu Amundsen i Omdal w ostatniej chwili przelękli się pionierskiego przelotu transpolarnego i sami spowodowali uszkodzenie maszyny?" — zapytywano. W końcu jakieś brukowe pismo w imię „czystości obyczajów" zajęło się gorliwie sprawą Kakonity i Kamilli, zarzucając kapitanowi Amundsenowi przywiezienie do Norwegii dzieci z nieprawego łoża, a tym samym szerzenie zgorszenia. Amundsen pragnął wzbudzić w sobie gniew, ale zalewało go obrzydzenie. Grubiańskość ataków, bezduszność zarzutów, pod którymi stawiała go jak pod pręgierzem opinia publiczna — przerażały. „... Nie potrafię nigdy wyrazić słowem tragizmu mojej sytuacji. Po trzydziestu latach pracy uwieńczonej powodzeniami, nigdy niczym nie splamionej, zaufałem oszustowi. Świadomość, że to jedno wystarczyło, aby rozpętać przeciw mnie burzę oszczerstw, narazić na podłe podejrzenia, jest nieznośnie upokarzająca. Popełniłem także poważny błąd, oddając w ręce brata moje sprawy majątkowe, ale któż mógł przypuszczać?... Za błąd ten zapłaciłem bankructwem. Czyż zasłużyłem sobie jednak na niewdzięczność i obelgi ze strony moich ziomków? Skorzystali z pierwszej okazji, żeby opluć nieszczęśliwego, którego jedyną zbrodnią było osiągnięcie rozgłosu, jakiego oni nie osiągnęli. Szerzyli kłamstwa i plotki w nadziei, że mnie zmiażdżą, bo wyrosłem ponad nich. Odczuwam dla tych ludzi niewypowiedzianą pogardę" — pisał w pamiętniku. Rozgoryczony gwałtownością napaści, z trudem zmuszał się do milczenia. Chcąc sprowokować Amundsena i pognębić go ostatecznie, któryś z żądnych sensacji dziennikarzy posunął się jeszcze dalej. „...Może pan kapitan zechce nam powiedzieć, co dzieje się z »Maud«? Gdzież obiecywane od tylu lat zwycięstwo? Dlaczego na pokładzie statku walczącego z lodem zabrakło dowódcy? Czemu siedzi bezpiecznie w Sarpsborg, I pozostawiając swoich towarzyszy na pastwę losu?" — zapytywał zjadliwie. Cios był celny, jedyny celny w steku kłamstw i oszczerstw. Co działo się z „Maud"? Na to pytanie Amundsen nie mógł odpowiedzieć. Zimą roku 1923—1924 niespodziewanie urwała się łączność radiowa. Operatorzy ze Spitsbergenu, z Point Barrow, z Anadyru i z Dixon bez przerwy nasłuchiwali starając się z chaosu sygnałów, jakimi dźwięczała Arktyka, wyłowić znajome uderzenia klucza. Wszystko nadaremnie. Nikt nie słyszał Olonkina. Radiostacja „Maud" milczała. Amundsen zamknął się w domku nad Bunnefiordem, do nikogo się nie odzywał. Czekał. Każdy dzwonek telefonu rozbudzał nadzieję, szarpał nerwy. Cisza w słuchawkach przywodziła najgorsze myśli. Czy lód nie zdruzgotał statku? Czy towarzysze żyją? Wyobraźnia podsuwali koszmarne obrazy. Nie, to niemożliwe, „Maud" nie może ulec, na pokładzie jest samolot, zapas żywności na pięć lat. Może to tylko jakieś zwykłe uszkodzenie radiostacji? I Ale przecież taki specjalista jak Olonkin dałby sobie radę z każdą awarią. Milczenie przeciągało się. „... Czyż nie ma kresu cierpieniom bezradnego wyczekiwania? Skąd przyjdzie jeszcze nowy cios, skoro wszystko sprzysięgło się przeciw mnie?" — pisał Amundsen w pamiętniku. W radiostacji Stavanger telegrafista zamarł w oczekiwaniu. Od dłuższej chwili nie śmiał drgnąć, nie śmiał i oderwać palców od gałki odbiornika, żeby nie zagubić I ledwie dosłyszalnych, cichych jak brzęczenie komara sygnałów. Pewien był, mógłby przysiąc, że schwycił znajomy stuk klucza Olonkina. Poprawił słuchawki na uszach, J wytężył słuch, chciwie chłonął każde uderzenie: ...maud wyszła szczęśliwie stop najcięższy napór lodów jaki dotąd... stop wszyscy zdrowi stop nasze położenie siedemdziesiąty piąty stopień dziesięć minut nord i sto pięćdziesiąty dziewiąty stopień trzydzieści minut est... — sygnały oddalały się, cichły i zamilkły wreszcie, jakby je wchłonęła przestrzeń. „...A więc żyją, zdrowi! »Maud« ocalała! To najważniejsze! Kamień spadł mi z serca, jakkolwiek wiadomość ta jest dla mnie zarazem klęską" — notował Amundsen w przeddzień świąt Bożego Narodzenia. Nie potrzebował rozwijać mapy, aby stwierdzić tę klęskę. Przed czterema laty na pokładzie „Maud" zapisywał prawie takie same współrzędne. Tyle lat, i wciąż na tych samych wysokościach geograficznych! Marzenia o dryfie, który miał porwać statek i przenieść go na lód bieguna północnego, rozwiewały się bezpowrotnie. Czyż nigdy prąd morski nie pochwyci „Maud" i nie poprowadzi jej tą trasą, którą przed czterdziestu paru laty wędrowały szczątki zmiażdżonego naporem lodu statku de Longa? Ileż lat trzeba na to czekać?... Następna radiodepesza z „Maud" uspokoiła nieco przejętego losem towarzyszy Amundsena: ...dryfujemy bardzo powoli stop znosi nas ustawicznie na północ stop prowadzimy jednak bez przerwy obserwacje oraz pomiary stop — żaden lód nie zdruzgoce naszej maud stop — donosił doktor Sverdrup tymi samymi sygnałami, ledwie dosłyszalnymi, jakby biegły z krańca świata. Morze zawiodło, z tym musiał się Amundsen wreszcie pogodzić. Pozostawało jedynie powietrze. Trzy nie wykupione hydroplany czekały w fabryce Dornier. Czyżby nadaremnie? A jeśli sięgnie po nie jakiś rywal?... Z różnych stron świata dochodziły wciąż nowe, niepokojące wieści. W Ameryce Richard Byrd, na Alasce Hubert Wilkins, we Francji Darcy czynili przygotowania do powietrznego .skoku na biegun północny. Te wiadomości wyprowadzały Amundsena z równowagi, były nie do zniesienia. „... Musiałem za wszelką cenę odnaleźć w sobie siłę woli do wyjścia z impasu. Zdobyć pieniądze na wykup samolotów — i raz jeszcze próbować. Zdobyć pieniądze, ale jak? W tym kraju, który tak łatwo się mnie wyparł? Nie, na Norwegii nie kończy się świat! Ruszam za ocean, tam może uda mi się zdobyć fundusze odczytami" — postanowił wreszcie i wiosną 1924 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. LOS NAJDZIWNIEJSZE PŁATA NIESPODZIANKI Nikt chyba z podróżnych nie domyślał się, kim był wciśnięty w kąt wagonu trzeciej klasy, skromnie, ale schludnie ubrany mężczyzna o srebrzystej czuprynie i mocno posiwiałej, ostro ściętej bródce. Nikt nie przypuszczałby, ilu premierów, prezydentów i królów chyliło przed nim głowy z podziwem i szacunkiem. Zajęci codziennymi sprawami pasażerowie amerykańscy nie zwracali na nieznajomego uwagi, podobnie jak portierzy w tanich hotelikach, jakie wybierał, żeby nie wydawać dużo pieniędzy. Tym razem droga wielkiego Amundsena nie wiodła, jak przed laty, od zaszczytów do zaszczytów, od stolicy do stolicy, ale po prostu z miasta do miasta, miasteczka czy większego osiedla. Zgadzał się na wszystko pod warunkiem, żeby odczyt przyniósł mu kilkadziesiąt dolarów. „... W małych prowincjonalnych dziurach patrzyłem na przechodniów nie tylko jak na przyszłych słuchaczy, ale jak na tych, co pozwolą mi urzeczywistnić moje zamiary" — wyznawał później w pamiętniku, z goryczą wspominając te niewesołe czasy. Odczyty i artykuły powoli jednak, denerwująco powoli przynosiły dochody. Niektóre plotki przenikały widać z brukowej prasy norweskiej i tutaj, do Nowego Świata, podkopując zaufanie do nowych planów powietrznych wielkiego Norwega. Nie budził już sensacji. W Stanach Zjednoczonych zaczynano traktować go raczej jako ciekawy zabytek przeszłości niż jako potencjalnego zdobywcę. Do tego nie mógł dopuścić. Z prowincji do Nowego Jorku powrócił głęboko rozgoryczony. Nie tak wyobrażał sobie podróż, która miała raz jeszcze ugruntować jego wielkość i zapewnić fundusze na nową wyprawę. Nie umiał pogodzić się z porażką; tym razem była dotkliwa i bolesna jak nigdy dotąd — kładła kres wszystkim jego planom. Zamknięty w pokoiku skromnego hotelu, z ołówkiem w ręku, pogrążył się w obliczeniach. „... Wynika z nich niezbicie, że na utrzymanie »Maud« W dryfie oraz na wykup hydroplanów, zarabiając w tym tempie odczytami, musiałbym pracować jeszcze lat... pięćdziesiąt osiem... Cel osiągnąłbym więc licząc sobie... sto dziesięć. Trochę to za późno. Czyż doprawdy zamknęły się przede mną wszystkie drogi? Czy mam już zrezygnować i zamknąć moje życie wielką przegraną?..." Wzdrygnął się słysząc naraz ostry dzwonek telefonu, niechętnie wyciągnął rękę po słuchawkę. „Znów pewno jakaś propozycja wywiadu albo zawiadomienie, że odczyt odwołany, albo co gorsze, jeden z wierzycieli, których szczodrą dłonią namnożył mi Hammer" — pomyślał z odrazą. Jego „słucham" nie brzmiało zbyt zachęcająco. — Pan kapitan Ajnundsen? — Tak. — Pan mnie sobie zapewne nie przypomina. Miałem zaszczyt poznać pana podczas wojny, we Francji, na froncie. Przybył pan tam na zaproszenie naszych władz wojskowych. Byłem wtedy porucznikiem saperów... — Bardzo mi miło — odpowiedział Amundsen, a w duchu pomyślał: „Zaczyna się... Wiedziałem. Znów jeden z tych tysięcy nudziarzy. Czy nigdy nie dadzą mi spokoju?" Miał już pod byle pretekstem odłożyć słuchawkę, kiedy dobiegły go słowa: — ... Interesuje mnie bardzo projekt pana powietrznej wyprawy polarnej. Wydaje mi się, że mógłbym panu dopomóc... „Dopomóc? Czyżby... znów jakaś matnia?... Nowy Hammer?... A może jednak...?" — Kto mówi? — rzucił niecierpliwie. — Lincoln Ellsworth. Jeśli pan pozwoli, kapitanie, wpadnę do pana na chwilę do hotelu. Oszołomiony Amundsen nie odrywał oczu od siedzącego swobodnie na niewygodnym hotelowym krzesełku, wytwornego, dobrze ubranego mężczyzny o lekko siwiejących skroniach. Nieufny, bronił się przed mimowolną sympatią, jaką budził w nim ten człowiek. — Chciałbym się panu bliżej przedstawić — usłyszał miły, spokojny głos — jestem inżynierem, mam czterdzieści cztery lata, nie zmarnowałem ich, uwielbiam podróże. Nie znam dotąd niestety obszarów polarnych, a pasjonują mnie one, przyznaję, od dzieciństwa, dzięki książkom Nansena i pana, kapitanie. Byliście bohaterami moich najmłodszych lat. Ostatnio pracowałem przy wytyczaniu i budowie linii kolejowej prowadzącej przez Kanadę do wybrzeży Oceanu Spokojnego. Mam też na moim koncie „kartę awanturniczą", jak by powiedział mój ojciec, zajmowałem się jakiś czas poszukiwaniem złota na Alasce, ale mi się to szybko znudziło, nic w tej pracy nie znalazłem twórczego; lubię widzieć cel Wielkiej Przygody, a tam go nie dostrzegłem. Teraz wracam z Ameryki Południowej, .gdzie dokonałem przekroju geologicznego od brzegów Pacyfiku, poprzez Andy, do górnych dopływów Amazonki. I marzę w przyszłości o arktycznych lotach. Przechodząc do rzeczy: gorąco pragnąłbym wziąć udział w projektowanej przez pana wyprawie. — A widząc wciąż jeszcze nieufność w oczach Amundsena, dorzucił szybko: — Zdaję sobie doskonale sprawę, że takich jak ja kandydatów może pan liczyć na setki. Chciałbym oczywiście wnieść swój wkład, w chwili obecnej posiadam zaledwie dziesięć tysięcy dolarów, ale ojciec mój, człowiek zamożny, chętnie zgodzi się na częściowe pokrycie wydatków związanych z lotem do bieguna północnego, pod warunkiem, że jego syna, niepoprawnego podróżnika, zabierze pan ze sobą. Rozmowa z multimilionerem Ellsworthem-ojcem była krótka i rzeczowa, jakkolwiek starszy pan, o suchej, energicznej twarzy i ostrym spojrzeniu, w pierwszej chwili niezbyt przyjaźnie przyjął Norwega. — Co będzie, jeśli panu odmówię pomocy, kapitanie? Amundsen nie spuścił oczu pod przenikliwym spojrzeniem. — Niczego to nie zmieni w moich planach. Będę dopóty dążył do celu, dopóki go nie osiągnę. Twarz milionera rozjaśniała się w uśmiechu. — To mi się podoba! — oświadczył. — Postawa godna szacunku. I ja przez całe życie starałem się tak samo... widzę teraz, że Lincoln nie mylił się mówiąc mi o panu z zachwytem. Chciałem jednak sam pana poznać. Proszę, oto czek na osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Mam nadzieję, że przyda się panu. Warunki moje pan zna: zabierze pan ze sobą Lincolna, obaj będziecie na równych prawach dowódców wyprawy, oficjalną jej nazwę proponuję „Amundsen-Ellsworth Expedition". Odpowiada to panu? Zgadzam się, oczywiście, żebyście lecieli pod flagą Norwegii. Uważam to za słuszne. Nie, to nie był Hammer. Rzetelna, życzliwa pomoc w dramatycznej chwili zwątpienia stała się dla Amundsena zbawieniem, przywróciła mu energię, wzbudziła nowy zapał. Nauczony gorzkim doświadczeniem, tym razem za cel wyprawy postawił sobie nie północny biegun geograficzny, lecz „zbadanie obszarów arktycznych na północ od Archipelagu Spitsbergeńskiego". I tak właśnie sformułował na piśmie oficjalne oświadczenie, które pozostawił w konsulacie Królestwa Norwegii w Nowym Jorku. — Ten dokument „kryje nas", jeżeli nie uda się nam dotrzeć do bieguna — stwierdził cierpko. Ellsworth spojrzał na niego uważnie. — Niejedno musiał pan przejść rozczarowanie, skoro pan uważa za stosowne tak się zabezpieczyć — powiedział ze współczuciem. Amundsen nie bronił się już przed sympatią jaką budził w nim ten niezwykły Amerykanin. Im bardziej go poznawał, tym więcej cenił jego zalety. Kulturalny, inteligentny, zdumiewająco stanowczy, a zarazem pełen szacunku i zrozumienia dla śmiałych planów. „... Nigdy, póki życia, nie wolno tracić odwagi — notował w tym czasie. — Czyż mogłem spodziewać się podobnego daru losu? »Maud« nadal dryfuje po oceanie, wierna załoga przeprowadza pożyteczne dla nauki badania, a my z Lincolnem na dwóch hydroplanach wyruszamy wkrótce powietrzem ze Spitsbergenu na północ." Raz jeszcze Norwegia witała powracającego z Nowego Jorku Roalda Amundsena. Witała znów owacyjnie. Ale on z nie ukrywaną pogardą przeglądał pisma pełne hymnów pochwalnych na jego cześć i wydawało mu się nieraz, że przezierają poprzez nie potoki oszczerstw, jakich mu tak niedawno nie oszczędzono. — Wystarczy mieć uznanie Ameryki i pełny wór pieniędzy, żeby rodacy przypomnieli sobie znów o moich zasługach — mówił do Nansena. W myśl niepisanej zasady „pomóż sam sobie, a wtedy i my ci dopomożemy" cisnął się teraz wokół niego tłum wielbicieli i każdy zapewniał gorąco, że nigdy nie utracił wiary w wielkiego Roalda. W Tromso czekały już na przyjazd Amundsena oba hydroplany, eskortowane przez naczelnego dyrektora fabryki Dornier oraz przez sztab konstruktorów i mechaników. Niebo skotłowane chmurami, grożące burzą przejaśniło się wreszcie i rozbłysło nad głową Amundsena najczystszym błękitem. Wszystko układało się pomyślnie. Mógł dobierać sobie dowolnie najlepszych pilotów. Każdy z nich marzył, żeby mu towarzyszyć, mógł grymasić, odrzucać różne propozycje, wszystkie jego żądania były błyskawicznie spełniane, wypowiedzi w prasie oceniane znów jako niezwykle śmiałe i oryginalne. I już kumoszek i świętoszków nie raziła obecność przybranych córek w domku nad Bunnefiordem, wprost przeciwnie, zaczęto wychwalać dobre serce Amundsena. To serce, w którym lekkomyślna zmienność ludzkich nastrojów pozostawiła niezatarty ślad goryczy. W pierwszych dniach kwietnia 1925 roku do Kings Bay przebiły się z trudem przez lód statki „Hobby" i „Fram" wioząc na pokładach olbrzymie skrzynie z dwoma hydroiplanami Dornier typu „Wal", czyli „Wieloryb". Bo tteż jak "wieloryby szerokimi piersiami swych gondoli samoloty mogły kłaść się na fali, na śniegu czy lodzie. Entuzjazm Amundsena udzielił się wszystkim. Od każdego żądał najwyższego wysiłku, takiego, jaki sam dawał. W Ny Aalesund, w bazie wyprawy, panował nastrój podniecenia, każdy chciał jak najwięcej zdziałać... Nie zwracając uwagi na siarczysty mróz kąsający poprzez najgrubsze ubrania, mechanicy i piloci przygotowywali do lotu obie maszyny. Pogoda wciąż jednak nie dopisywała. Radiotelegrafiści z Kings Bay i z Green Harbour u wejścia do Eisfiordu pracowali na zmianę dzień i noc, wysłuchując komunikatów meteorologicznych z wielu stacji półkuli północnej. Nawet Olonkinowi udawało się od czasu do czasu przekazać wyniki obserwacji z „Maud", uwięzionej znów w lodzie przy brzegach Wysp Nowosyberyjskich. Doktor Bjerknes, znakomity meteorolog norweski, przygotowywał wciąż nowe mapy synoptyczne z prognozą pogody dla całej Arktyki. Sztab jego asystentów kilka razy na dobę wypuszczał — wielką na owe czasy nowość — balony sondażowe, notując szybkość i kierunki wiatrów górnych. Do żadnej chyba wyprawy Roald Amundsen nie przygotowywał się tak starannie, jak do tej powietrznej. Z pomocą pospieszyli mu dawni przyjaciele. Aptekarz Zapffe z Tromsó, mianowany głównym intendentem, przeżywał gorączkowe dni, pilnując przyrządzania specjalnie pożywnego pemikanu, ważył i pakował suchy prowiant w dzienne racje po jednym kilogramie na osobę, kompletował starannie apteczki podręczne, wciąż dokładając jakieś słoiczki z maściami własnego wynalazku. A co się przy tym nawzdychał zazdroszcząc Roaldowi! Żegkwnistrz Rónne z „Frama" sporządzał śpiwory, namioty i składaną łódź, która mogła udźwignąć jedną tonę, a ważyła zaledwie jedenaście kilogramów. Prześcigał się z aptekarzem w pomysłach i ulepszeniach możliwie lekkiego i ciepłego osobistego ekwipunku. W otwartych kabinach hydroplanów nikt nie powinien był przemarznąć. Dla pilotów i nawigatorów przewidziano futrzane anoraki i spodnie, dla mechaników obsługujących silniki — ciepłe wełniane ubrania. Buty zabrał Amundsen nie skórzane, lecz brezentowe, pamiętając, jakie usługi oddały mu na Antarktydzie. Wielkie jak czółna, mogły pomieścić pod spodem dwie pary filcowych pończoch, trzy futrzane i warstwę trawy, używanej przez Lapończyków do wyściółki mokasynów. Poza ubraniem, które każdy z podróżników miał na sobie, zabrano worki z zapasową bielizną, odzieżą i butami narciarskimi, przesyconymi wodoodpornym smarem przyrządzonym przez zacnego aptekarza. Jedno tylko zawiodło: radioaparatura zamówiona dla obu hydroplanów nie nadeszła w porę. Piloci i obserwatorzy tym baczniej przez cały czas lotu musieli uważać, żeby trzymać się razem i w potrzebie udzielić sobie wzajemnej pomocy. Zbyt doświadczonym polarnikiem był Amundsen, żeby przygotowując wszystko do zwycięstwa, nie przewidzieć jednocześnie możliwości katastrofy. Przed opuszczeniem Spitsbergenu, jak to zwykł czynić przed każdą wyprawą, pozostawił lakoniczne, ale szczegółowe instrukcje dla kapitanów „Hobby" i „Frama", wyznaczając dokładnie obszary, na których mieli prowadzić poszukiwania, gdyby hydroplany nie powróciły w przewidzianym czasie, oraz terminy i zakres późniejszej akcji ratowniczej. Na zakończenie podawał, kiedy i jak w przypadku katastrofy należałoby zlikwidować bazę „Amundsen-Ellsworth Expedition", oraz zalecał przewieźć cały sprzęt do Tromso, gdzie wierny Zapffe miał zająć się likwidacją mienia. „... Sytuacja meteorologiczna wyjątkowo przyjazna. Wiele dni może upłynąć, nim podobna się powtórzy." Wyczekiwany od paru tygodni meldunek doktora Bjerknesa lotem błyskawicy rozniósł się dwudziestego pierwszego maja po Ny Aalesund, budząc nadzieję. — Startujemy! — zdecydował Amundsen. Powietrzem targnął huk zapuszczanych silników, uderzył o lód zatoki i głośnym echem przetoczył się po okolicznych turniach. Martwa biel śniegu ożyła; ze sztolni długim łańcuchem ciągnęli czarni od pyłu węglowego górnicy, starzy przyjaciele Amundsena; każdy chciał być świadkiem niezwykłego wydarzenia — pierwszego powietrznego startu Roalda na północ. I ZNÓW W DROGĘ POD ZNAKIEM POLARNEJ GWIAZDY Próba silników. Pełny gaz. Rozmigotane w słońcu śmigła pod samo niebo wzbiły tuman srebrzystego pyłu. — Gotowe! — Czekamy was jutro! — przedarł się przez szum silników czyjś głos. Pierwszy wyruszył na start hydroplan N-25 z pilotem Riiser-Larsenem, nawigatorem Amundsenem i mechanikiem Feuchtem. W ślad za nim sunął N-24 pilotowany przez Dietrichsona, z nawigatorem Ellsworthem na pokładzie i mechanikiem Omdalem. Obie przeciążone maszyny z trudem ślizgały się po szorstkiej powierzchni lądowiska w Ny Aalesund. Pilot N-25 zwiększył obroty, silniki zawyły głuchym basem. Amundsen do bólu zacisnął dłoń na poręczy fotela, widząc, jak błyskawicznie przybliża się do nich czarna wstęga wodnego kanału, przecinającego pole startowe, ale nie darmo Riiser- Larsen cieszył się sławą najlepszego pilota marynarki norweskiej. Jeszcze chwila, jeszcze dwie i — zawiśli w powietrzu, tuż nad groźną krawędzią. Jedno okrążenie nad zatoką, jeden rzut oka, żeby upewnić się, czy N-24 już wystartował, i rozkaz: — Kurs Nord! Obie maszyny lekko przeskoczyły łańcuch górski i miękko sunęły wzdłuż zakutych w lód fiordów. Amundsen dobrze znał te obszary. Czy to raz pływał tu na statkach myśliwskich? Jakże inaczej wyglądały teraz, z powietrza, Wyspa Duńczyków i Wyspa Amsterdamska, do brzegów której przed czterystu laty dobijały setki statków pod różnymi banderami. Gromadziły się tu tysiące ludzi rozmaitych narodowości w pogoni za tłuszczem wielorybim, zwanym złotem Arktyki. Szybko nikły mu z oczu ciemne ostrza turni i błysk lodowców, roziskrzona biel matowiała powoli, zarysy zatoki malały, wzrok ogarniał swobodnie coraz większe obszary, aż po horyzont mętniejące we mgle. Równomierny, spokojny rytm silników uspokajał, dawał poczucie bezpieczeństwa. Zbrużdżona latami przeżyć twarz wypogodziła się wreszcie, odmłodniała. Amundsena ogarnęło poczucie szczęścia. „... Nie ma na świecie człowieka, bez którego nie mógłbym się obejść, ale są takie obszary, bez których nie mógłbym już żyć, jak bez powietrza" — myślał. Znów wolny, daleko za sobą pozostawiał kłopoty, zmartwienia, udrękę ostatnich lat. Przed nim cały horyzont od krańca do krańca jaśniał jednostajną bielą. Ale dla Roalda biel ta nie była martwa. Czytał w niej jak w otwartej księdze. Powierzchnię morza zaścielała gęsta, zbita kra, po widnokrąg pocięta siecią drobnych pęknięć. Doświadczenie marynarza pozwoliło mu od razu ocenić sytuację. „Tędy nawet »Maud« nie zdołałaby się prześliznąć" — przemknęło mu iprzez głowę i myśl pobiegła do statku, który, unieruchomiony przy brzegach Wysp Nowosyberyjskich, znów czekał bezsilnie na letni ruch kry. Amundsen czuł jeszcze na uszach ciepło słuchawek. Przed samym odlotem z Ny Aalesund chciał sam posłyszeć znajomy stukot klucza Olonkina. Do radiostacji pobiegł w ostatniej chwili, żeby powiedzieć tym wiernym z „Maud", iż myślą jest wciąż z nimi. Daremnie jednak operator słał w przestrzeń znaki wywoławcze. Olonkin milczał. „... Nic dziwnego, dzień polarny utrudnia łączność, można by schwytać »Maud« tylko przypadkiem" — pocieszał Amundsena operator widząc błysk niepokoju w jego oczach. Kanały wodne, głęboko wcinające się w biel lodowych pól, znów zbudziły żal w sercu Roalda. Tyle lat żył nadzieją, łudził się, że prąd morski zaniesie na te właśnie wody „Maud", którą z takim trudem powołał do życia, ukochał jak kogoś bliskiego, tę „Maud", która zawiodła... Siwe strzępy mgły przesłaniały chwilami N-24, zniekształcały jego kontury, jakby jakiś niewidzialny mur wyrastał między dwoma hydroplanami. „Co czuje teraz Ells-worth?" — myślał Amundsen. Zawdzięczał mu ten lot, rozumieli się bez słów, jakby się znali i przyjaźnili od lat. „Czy nie ogarnia go uczucie zawodu na widok jednostajnego, martwego krajobrazu?" Kłąb mgły przesłonił na moment lodowe pole pod maszyną. „Lądowanie tutaj byłoby niemożliwe, kanały wodne zbyt wąskie, kra zbyt drobna" — zaniepokoił się naraz Roald. Czarno-biała mozaika pod samolotem zmętniała nagle, pojedyncze chmurki zaczęły zwierać się, gęstnieć w jedną szarą masę. Bure kłaki niesione przeciwnym wiatrem zahaczały o skrzydła, ześlizgiwały się po kadłubie, mielone śmigłami na strzępy, zlewały się z niebieskim płomieniem, bijącym z rur wydechowych, i wlokły się za maszyną długą rozedrganą wstęgą. W ciągu paru chwil jednolity kożuch okrył cały hydroplan, oddzielił od świata. Któż lepiej niż Amundsen znał polarną mgłę i jej zdradliwą natarczywość? Dobrze pamiętał, jak potrafi znienacka zaskoczyć żeglarza i długo więzić w gęstym, dławiącym oparze. „Diatali niech porwą Bjerknesa z jego prognozą pięknej pogody! Tyle tygodni wyczekiwania i teraz ta mgła! Możemy przelecieć nad biegunem i nic nawet o tym nie wiedzieć" — pomyślał gniewnie. Spojrzenie jego zetknęło się na chwilę z oczyma pilota, zasłoniętymi przez wielkie okulary. Riiser-Larsen bez słów zrozumiał obawy Amundsena. Ręka jego oparła się na gałce dźwigni. W odpowiedzi oba silniki zagrały wyższym tonem. Jak psi zaprzęg, nad którym świśnie bat, hydroplan skoczył naprzód. Pilot podciągnął do siebie wolant. Posłuszny jego woli dziób „Wala" poszedł ostro w górę. Niespodziewany blask jak biczem chlasnął po oczach, oślepił Amundsena. Z morza mgły maszyna wyskoczyła wprost w słońce, zanurzyła się w błękicie, pozostawiając daleko pod sobą spiętrzoną, skłębioną jak u „Wrót Piekielnych" biel. „Takiej sztuki nie dokona żaden statek!" — pomyślał z uznaniem Amundsen chwytając w okular sekstantu słońce. Po chwili już w dzienniku pokładowym zanotował: „Ósma godzina lotu, położenie osiemdziesiąt stopni Nord..." — i z radością patrzył; jak groźny front chmur i mgła zaczęły przerzedzać się, rozpadać na strzępy. W wyrwach pod nimi zaciemniała plama jeziora, od którego promieniście, niby macki ośmiornicy, ciągnęły się wąskie, długie ramiona kanałów wodnych. — Zużyliśmy połowę benzyny — zameldował nie kryjąc niepokoju mechanik. — Czy zawracać? — Nie. Lądować! Zdecydowanym ruchem ręki Amundsen wskazał pilotowi pole lodowe nie opodal jeziora. Dziób maszyny skierował sŁę do przodu, pochylił w dół. Jeden rzut oka na N-24 wystarczył: wszystko w porządku, Dietrichsen zrozumiał sygnał, także obniżył lot. „... Wodowanie na jeziorze byłoby zbyt niebezpieczne, krawędzie kanału mogą się zewrzeć lada moment. Lepsze już chyba pole lodowe. Określimy nasze współrzędne, zmierzymy głębokość oceanu, potem zdecydujemy, co dalej" — Amundsen układał w myśli plan działania. Tylny silnik zakrztusił się raz i drugi, wystrzelił gniewnie — i zamilkł. Na tle rozjarzonego słońcem nieba znieruchomiałe raptownie śmigło zaczerniało jak pochylony krzyż. Na wybór miejsca nie było czasu. Maszyna szybko traciła wysokość, opadała nie zmniejszając obrotów drugiego silnika. Omdal skierował ją na najbliższą odnogę jeziora. Woda wzburzyła się, zakotłowała pod sześciotonowym ciężarem gondoli, mknącej wciąż jeszcze z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę. Czubek prawego skrzydła prześliznął się tuż ponad uzębioną ostrymi zrębami krawędzią torosu, przemknął nad drugą, wyższą, podrywając w górę tuman śnieżnego pyłu. Przód gondoli nieubłaganie parł w stronę wyiskrzonych słońcem, zacieśniających się zwalisk, które jak barykada zamykały kanał. Amundsen odetchnął z ulgą, kiedy hamowany gęstą kaszą lodową hydroplan zwolnił bieg, zatrzymał się wreszcie i łagodnie wparł w ścianę lodu. Żaden muskuł nie drgnął na twarzy Riiser-Larsena, chociaż nikt lepiej niż on nie zdawał sobie sprawy z grozy sytuacji. — Obracamy maszynę przodem do wylotu kanału! — zakomenderował. Chaos lodowych płyt, spiętrzonych po obu krawędziach kanału, budził trwogę. Najmniejszy podmuch wiatru wystarczyłby, żeby zwarły się miażdżąc samolot swym ciężarem. — Stąd nie wystartujemy! — pilot wskazał na ciemny pas wody; ścinała się w oczach, krzepła, jak pazury wczepiała się w burty gondoli. Z lodowej pułapki nie było ucieczki. — Wyładować żywność, śpiwory, namiot, sanie, broń — wydawane suchym tonem rozkazy padały jeden po drugim, jak seria z karabinu maszynowego. Riiser-Larsen nieraz latał nad lodem Arktyki, w mgnieniu oka pojął, czego lękał się dowódca, ale długa chwila minęła, nim mechanik Feucht, nowicjusz, także zrozumiał, że życie „Dornier Wala" liczyło się już może tylko na minuty. — Wypatrujcie N-24 — rzucił im Amundsen. Daremnie jednak wszyscy trzej wspinali się na okoliczne torosy, na próżno wytężali oczy. Wokół jaśniała niczym nie skażona biel, jednolita, martwa, przerażająca. — Dietrichson nie może być daleko, sam widziałem, jak zniżał lot. Może udało mu się wylądować bezpieczniej niż nam na jakimś lodowym polu? Pomyślcie, chłopcy, niewiele brakowało, a osiągnęlibyśmy biegun, dzieli nas od niego zaledwie dwa stopnie i szesnaście minut — westchnął Amundsen po dokonaniu pomiaru wysokości Słońca. — Boczny wiatr zniósł nas z kursu o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Zresztą co tu mówić, i tak mieliśmy szczęście, mogło być gorzej. Nie dawał poznać po sobie, jak bardzo nurtuje go niepokój o Ellswortha, Dietrichsona i Omdala. Wiele dałby za to, żeby mieć ich przy sobie. Czuł się za nich odpowiedzialny. „Przy odrobinie szczęścia o tej porze moglibyśmy wracać już spokojnie do Ny Aalesund..." — pomyślał nie bez goryczy. Minęły następne dwadzieścia cztery godziny. Lód był w nieustannym ruchu, wiatr nie ustawał, przechodził czasami w jękliwą skargę, to znów cicho zawodził pod skrzydłami hydroplanu. Niespokojną myślą Amundsen wybiegał wciąż do nieobecnych. Jaki los ich spotkał? Dopiero nazajutrz rano... — Są! Żyją! — wrzasnął Feucht. Dowódca wyrwał mu lornetkę z ręki. W okularach ciemniała targana wiatrem flaga, obok hydroplan, a co ważniejsze, ludzie. Wszyscy trzej. Zauważyli go. Dawali znaki. Riiser-Larsen i Dietrichson nawiązali natychmiast łączność semaforem. — Powiedz, że muszą się tu przedostać, pomogą nam przygotować pole startowe, wyciągnąć naszą maszynę na lód, potem zajmiemy się N-24 — polecił Amundseo. — Liczymy na ich pomoc. Niech pospieszą! — dorzucił jeszcze. Wyciągnąć ciężki hydroplan z kanału wodnego na lód?... Chcąc tego dokonać, trzeba było przedtem w krawędzi kanału wykuć, wyrąbać jak w granicie równię pochyłą. Tego nie wziął pod uwagę nawet przewidujący Roald. Czym wyrąbać? Do dyspozycji Norwegowie mieli dwie drewniane szufle, kotwicę zastępującą kilof i trzy zwykłe, krótkie myśliwskie noże. Na szczęście znalazł się niespodziewanie czwarty, długi nóż, najlepszy, roboty Ronnego. W ostatniej chwili żaglomierz ofiarował go Amundsenowi, a ten, z jednej strony nie chcąc obciążać hydroplanu, z drugiej — sprawić przykrości przyjacielowi, ukrył nóż pod siennikiem posłania. Skąd znalazł się teraz w maszynie, nikt nie wiedział, ale przydał się jak żaden. Ludzie kuli zajadle lód, nie mając chwili czasu, żeby otrzeć pot spływający strugami z twarzy. I zrozumieli, że sami nie dadzą rady. Dzień mijał za dniem. Trzeci, czwarty... — Ruszyli, idą w naszą stronę — krzyknął wreszcie Riiser-Larsen. — Dopomogą nam, szybciej pójdzie robota! — Wypłyń im naprzeciw — polecił Amundsen zabierając się do montowania składaka. Pilot był już na środku kanału, kiedy powietrzem targnął przejmujący krzyk, odbił się w skroniach bolesnym echem. Tak wzywa pomocy człowiek w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Krzyk znów się powtórzył. — Na ratunek! Na ratu-u-u-u-u-nek! — wołał ktoś. Co działo się za lodowym murem? Cisza, jaka zapanowała, była nie do wytrzymania. Amundsen bezsilnie wpatrywał się w spiętrzony zwał torosów, za którym rozgrywał się polarny dramat, minuty wyczekiwania wydały mu się całym wiekiem. Naraz zza białej krawędzi ukazała się jedna postać, druga, trzecia. Dietrichson i Omdal wlekli się z trudem, przemoczeni, w twardniejących na mrozie, ubielonych lodowymi soplami ubraniach, ale cali, zdrowi. Pochód zamykaj Ellsworth. — Zabraliśmy, co się dało, i z ciężkimi plecakami powędrowaliśmy do was — opowiadał przebrany w zapasowe ubranie, rozgrzany kieliszkiem czystego spirytusu Dietrichson. — Nagle lód ustąpił mi pod nartami, zapadłem po szyję. Na szczęście nie przywiązałem desek, same zleciały mi z butów, ale plecak wciągał w głębię. Zacząłem krzyczeć, na pomoc przybiegł Omdal. Po chwili zanurzył się w lodowej kaszy, niewiele brakowało, a byłoby po nas, gdyby nie on — wskazał na Ellswortha. — Widziałem, jak lód się załamał — wtrącił Lincoln — podpełzłem powoli, na brzuchu, z daleka podałem nartę Dietrichsonowi. Na szczęście miał jeszcze tyle siły, żeby się jej uchwycić i wyciągnąć na lód. Gorzej było z Omdalem, zsiniał, zdrętwiał, do pół głowy zanurzony w lodowatej wodzie, nie mógł zacisnąć palców na desce. Podczołgałem się, schwyciłem go za rękę, ale nie starczyło mi siły, aby go wyciągnąć. Dietrichson z drugiej strony pełzł aż do krawędzi przerębli, ciachnął nożem po szelkach plecaka i jakoś wspólnymi siłami wyciągnęliśmy Omdala. — Lincoln, uratowałeś nie tylko ich dwóch, ale chyba nas wszystkich. Przed nami diabelnie ciężka robota. Sami nie dalibyśmy rady! — Amundsen mocno uścisnął Ellswortha. Raport Dietrichsona o stanie N-24 nie był pocieszający. — Start miałem zły, bryła lodu rozpruła mi dno gondoli, zdecydowałem się jednak ryzykować nie chcąc zawracać, przerywać wam lotu. Po paru godzinach temperatura wody chłodzącej tylny silnik zaczęła raptownie wzrastać. Przy stu piętnastu stopniach termometr pękł. Leciałem dalej na zwolnionych obrotach z duszą na ramieniu, wiedziałem, że lada moment mogę być zmuszony do lądowania i wtedy nie będę mieć czasu na wybór dogodnego miejsca. Na dodatek ta cholerna mgła! Przetrwałem jakoś, a kiedy wasza maszyna poszła w dół, i ja obniżyłem lot. Siadałem ostrożnie, i tak miałem diabelne szczęście. Tylny silnik dławił się, kaszlał, aż wreszcie zamilkł. Omdal wymienił przepalone zawory, ale silnika nie zdołaliśmy uruchomić, nagrzane tłoki zatarły się widać w cylindrach. Naprawa potrwa co najmniej siedem dni. Do gondoli naszej maszyny przedostaje się woda. Start w tych warunkach z powierzchni jeziorka wykluczony. Równego, nadającego się do rozbiegu pola lodowego nie widziałem nigdzie w pobliżu. — I tak nie ma czasu, żeby zająć się obiema maszynami. Musimy stąd jak najszybciej uciekać! — zdecydował Amundsen. — Nasz hydroplan, jak z tego widzę, jest w lepszym stanie, zabierzcie z waszego, co się tylko da uratować, i przychodźcie do nas. Odlecimy stąd wszyscy w N-25. Musimy się jakoś pomieścić, ale nie ruszymy, zanim pole startowe nie będzie gotowe. Zabieramy się natychmiast do dzieła, najważniejsze teraz to wydobyć z kanału nasz hydroplan i przepchnąć go na pole lodowe. Nie potrzebuję wam przypominać, że każda godzina jest cenna. To Arktyka! Od dziś racje żywnościowe zmniejszam z tysiąca do trzystu pięćdziesięciu gramów. „... Teraz, kiedy jesteśmy wreszcie razem, powracają dobry nastrój i śmiech. Gdyby nas ktoś zobaczył, nie pomyślałby nigdy, że ma przed sobą więźniów z takiego więzienia, jakiego nikt dotąd jeszcze na świecie nie zbudował. Głębia oceanu pod nami według dzisiejszego pomiaru wynosi ponad trzy tysiące siedemset metrów" — zanotował tego dnia. Rozpoczęły się godziny walki, zaciekłej walki sześciu ludzi z lodem. Walki o życie... Pracowali jak automaty, niezmordowanie, bez chwili wytchnienia, ale wieczorem mogli z dumą spojrzeć na maszynę wydobytą z wody, przeciągniętą na wskazane przez Riiser-Larsena miejsce. To był jednak dopiero początek. — A teraz — pas startowy! I znów z uporem przez siedem dni odłamkami lodu wypełniali dziesiątki dołów, ścinali setki pagórków, nie pozwalając sobie na chwilę wytchnienia. Padali ze zmęczenia, ustawali po to tylko, żeby odpocząć i od nowa wczepić się w lodową powłokę. I wreszcie dokonali swego: załadowany ciężko hydroplan z podgrzanymi silnikami stał gotów do startu. Czujne ucho Amundsena uchwyciło raptem lekki, niedosłyszalny prawie trzask. Lód zaczął pękać pod gondolą, rozpadać się niby zbutwiałe drzewo. Rozwiała się nadzieja — wszystko trzeba było zaczynać od nowa. W TYM LOCIE TOWARZYSZYŁA NAM ŚMIERĆ Wyczerpanych, przemarzniętych, głodnych ludzi otoczyła mgła, zagłuszyła dźwięki, skryła lepkim całunem, wciskała się do oczu, dławiła w gardle jak kłak waty, dokuczliwa, natrętna. Ledwie odeszła, schwycił siarczysty mróz, w mig ściął wodę wokół gondoli lśniącym szkliwem młodego lodu. Norwegowie zrozumieli niebezpieczeństwo. Rzucili się do hydroplanu i miarowymi ruchami rozkołysali sześciotonową maszynę, chroniąc ją przed katastrofą wmarznięcia. Praca trwała wiele godzin. Upadali w końcu ze zmęczenia, ledwie żywi wpełzali do śpiworów. W środku nocy obudził ich nowy alarm. W stronę hydroplanu z chrzęstem sunął biały zwał. Bezradni ze zgrozą patrzyli, jak wypychane potworną mocą płyty spiętrzały się, wystrzelały pionowo w górę i waliły z hukiem, a na ich miejsce wypełzały już nowe. Potężna barykada powoli, nieubłaganie sunęła naprzód, trzask pękającego lodu pulsował w skroniach niespokojnym wyczekiwaniem. — Nie dojdzie — w głosie Amundsena brzmiała pewność. Jego doświadczone ucho z chaosu dźwięków wyłowiło niedosłyszalną dla innych zmianę tonu, zwiastującą koniec ataku. Nie mylił się. Lodowy mur przystanął raptownie, zakołysał się jak spętany niewidzialną dłonią. Z sześciu piersi wyrwało się westchnienie, ale nie było to westchnienie ulgi. Dzieło zniszczenia, jakiego dokonał napór lodu, przekraczało wszelkie granice wyobraźni. Ani śladu po wyrównanym z takim nakładem sił polu startowym. Przed nimi, jak kolumny greckiej świątyni, długimi, harmonijnymi szeregami wystrzelały w górę parometrowej grubości lodowe płyty. „Sytuacja wydawała się beznadziejna. Nigdy jeszcze dotąd nie czuliśmy się tak wyczerpani i co tu dużo mówić, zniechęceni. Na każdy nasz wysiłek lód odpowiadał zniszczeniem" — pisał później Amundsen. Od chwili startu z Ny Aalesund mijały już dwa tygodnie. Po mozolnych poszukiwaniach Roald odkrył wreszcie w pobliżu obozu długie pole lodowe. — Stamtąd podjąłbym się startować choćby zaraz — oświadczył mu Riiser- Larsen. Stamtąd — ale jak przetoczyć wkopaną w śnieg maszynę przez trzystumetrowej szerokości pas młodego lodu? Jak ją obrócić w kierunku startu, jak wyrównać wysoki wał spiętrzonych lodowych odłamków? Jak zbudować równię pochyłą? Czym? Obszaru, z którego Riiser-Larsen obiecywał start, strzegły dwa głębokie wklęśnięcia i dwa olbrzymie lodowe zwaliska. Pierwsze do zakopania, drugie do ścięcia. „... Racje żywnościowe zmniejszyłem do dwustu pięćdziesięciu gramów na dzień, przy wysiłku, jaki musimy dawać, są to racje głodowe. Godziny snu skróciliśmy, trzeba było nieustannie czuwać. Naj straszniejsza jednak ze wszystkiego była bezowocność naszych wysiłków. To, czego zdołaliśmy dokonać w ciągu całej dobry, prąd morski niszczył w parę godzin zaledwie. Towarzyszy mam wspaniałych, nie usłyszałem od nich słowa skargi, pracują zawzięcie, z ochotą, nie tracąc humoru, tacy jak oni przynoszą ludzkości prawdziwy zaszczyt" — notował Roald Amundsen. Dwadzieścia cztery doby, prawie sześćset godzin ciągnących się w nieskończoność, trwała walka z Arktyką. Trzydzieści razy ludzie rozpoczynali od nowa budować lądowisko, sześciokrotnie usiłowali z niego startować. Wszystko na próżno. Po ostatniej próbie gondola hydroplanu uwięzia w lodowym błocie. — Jeszcze raz spróbujemy przygotować pole startowe. Ostatni — zdecydował Amundsen. — Jeśli i tym razem się nie uda, pójdziemy pieszo do brzegów Grenlandii, na Ziemię Granta. Niełatwo było powziąć taką decyzję — żaden kapitan nie opuszcza statku, zanim nie utraci resztki nadziei — niełatwo zrezygnować i szukać ocalenia w przemarszu tysiąca kilometrów po chybotliwej krze, bez zapasów żywności, bez sił. Amundsen był zbyt doświadczany, żeby nie zdawać sobie sprawy, że byłaby to ostateczność. „... Nie mieliśmy wyboru, wyjście było jedno: usunąć całe to grząskie, topniejące błoto polarne grubości prawie metra i dokopać się do twardego lodu. Jak ołów ciężki był ten mokry śnieg, każdy ruch szuflą wymagał największego wysiłku zmęczonych do granic wytrzymałości mięśni..." W drobnej mżawce, we mgle, raz jeszcze z rozpaczliwą determinacją ludzie rzucili się do morderczej pracy. — Nic z tego, nie wystartuję, powierzchnia wciąż zbyt miękka. — Z głosu Riiser- Larsena przebijało znużenie. Myśl Amundsena pracowała błyskawicznie. — Ubijemy nogami pas startowy, udepczemy! Nocny przymrozek dokona reszty. Wystartujesz! Jego postawa, jego niezłomność dodała sił reszcie załogi. Nie padł żaden protest. Sześciu osłabionych głodem ludzi, jak w jakimś dziwacznym tańcu, zaczęło podrygiwać udeptując metr po metrze rozmiękłe, grząskie polarne błoto. Dwie próby rozbiegu znów się nie udały, ale Amundsen postanowił walczyć do upadłego. I wreszcie... „... Ranek 15 czerwca zapowiadał się dobrze, trzy stopnie mrozu. Powierzchnia pola startowego stwardniała wreszcie, chociaż Rilser-Larsen wciąż jeszcze nie jest z niej zadowolony. Niebo, zaciągnięte szarymi chmurami, przepuszcza rozproszone światło, nikną w nim niebezpieczne cienie. Wzdłuż linii startu ułożyliśmy ciemne przedmioty, wszystko, co tylko mieliśmy pod ręką. Najdrobniejsze zboczenie z wydeptanego wąskiego pasa zakończyłoby się katastrofą. Wiem jedno — teraz albo nigdy!" Po naradach raz jeszcze dokonali przeglądu ładunku. Hydroplan nie mógł być przeciążony, zabierał przecież sześciu ludzi zamiast trzech. Na lądowisku Amundsen pozostawił cały sprzęt obozowy, śpiwory, resztkę żywności. Nigdy jeszcze nie znalazł się w Arktyce tak doszczętnie ogołocony z wszystkiego, co było potrzebne do życia. Podgrzane silniki, krótka próba na pełnych obrotach. Pięciu ludzi stłoczonych w gondoli z napięciem śledziło ściągniętą skupieniem twarz pilota, każdy jego ruch. Czy zdoła oderwać się od lodu? Czy przeskoczy tę szczelinę, co niespodziewanie, niby łakoma paszcza, rozwarła się przed hydroplanem, szczerząc lśniące krawędzie, ostre jak kły? — Tromso domaga się wiadomości o Amundsenie — operator radiostacji w Kings Bay zaczerwienionymi od bezsenności oczyma powiódł po stojących wokół niego ludziach. — Co mam odpowiedzieć? — spytał kapitana statku „Hobby". Wysoki, chudy oficer przejechał dłonią po ciemnej szczecinie nie golonego od wielu dni zarostu. — Gdybym to ja wiedział! Powtórz im jeszcze raz to samo — wzruszył bezradnie ramionami. — Zgodnie z instrukcją kapitana Amundsena i mój kuter, i „Fram" przez czternaście dni krążyły wokół wysp Duńczyków i Arnsterdamskiej. Potem popłynęliśmy do brzegów Ziemi Północno-Wschodniej, poza osiemdziesiąty pierwszy równoleżnik, i nigdzie nie odnaleźliśmy ani ludzi, ani maszyn. Cóż mogę więcej powiedzieć? Pewnie musieli lądować pod biegunem i idą teraz do Przylądka York. Jeśli utknęli gdzieś bliżej, skierują się zapewne do brzegów Spitsbergenu, ale to dłuższa droga... — To przecież wszyscy już wiedzą na całym świecie, nauczyli się chyba na pamięć, żądają czegoś nowego — przerwał mu niecierpliwie telegrafista. Nie mylił się. Brak wieści o wyprawie Amundsena wstrząsnął całym światem. Ludzie, których nigdy dotąd nie interesowały sprawy polarne, którzy nie odróżniali Antarktydy od Arktyki, bieguna południowego od północnego, co dnia rano chwytali teraz za gazetę, szukając gorączkowo na pierwszej stronie wiadomości o losach lotniczej wyprawy. Co dzień reporterzy z pokładów statków patrolujących wyznaczone przez Amundsena obszary musieli wysilać fantazję, żeby przekazać do Kings Bay lub Stavanger jakąś wiadomość, jakąkolwiek. W braku nowych sięgali po dawne, podawali nie publikowane lub zapomniane opisy niezwykłego życia wielkiego Roalda, przypominali, jak ratował od szkorbutu załogę „Belgiki", jak przedzierał się przez rafy niezdobytego Przejścia Północno-Zachodniego, jak śmiało i zarazem rozważnie poprowadził towarzyszy po dziewiczych obszarach Szóstego Kontynentu. Raz jeszcze na łamach prasy odżyły zwycięskie akordy marszu na biegun południowy, nabrały nowych barw i „Sala Balowa Diabła", i „Piekielne Wrota". Co dnia tysiące Francuzów, Włochów, Skandynawów, Rosjan, Amerykanów, Polaków, Anglików, rozczytując się chciwie w artykułach, sięgały po książki Amundsena. Zaciekawieni, domagali się szczegółów jego życia, razem z nim przebywali trudy i rozczarowania długotrwałego dryfu „Maud" i kolejne katastrofy „Junkersów". W jego niepowodzeniach odnajdywali często cień swoich własnych, z jego uporu czerpali siły i wreszcie zaczęli stawiać go za przykład. Fala życzliwości dla Roalda Amundsena przetoczyła się szeroko przez świat. — On jest nasz, dobra krew z dziada pradziada — przechwalali się rybacy norwescy — z mlekiem matki wyssał słony smak morskiej wody. — Skądże znowu, myśmy go wychowali, to u, nas, na stoczni, zapachniał mu daleki świat — upominali się o swoje robotnicy portowi. — Nikt go nie zna tak jak my — twierdzili łowcy polarni — razem skakaliśmy z kry na krę w pogoni za fokami i żaden nie wiedział, który krok będzie ostatnim. Razem składaliśmy się do strzału, polując na białe niedźwiedzie. A któż podczas burzy stawiał potargane sztormem żagle, jak nie my z Roaldem? Fale wpadające na pokład mogły zmyć każdego z nas, a gdy burty trzeszczały już pod naporem lodu, śmierć każdemu jednakowo zaglądała w oczy. To wśród nas, Amundsen poznał smak Polarnej Przygody. Nasze twarde życie nauczyło go męstwa, które teraz wszyscy podziwiają. — Co wy o nim wiecie? My dopiero coś możemy powiedzieć o naszym kapitanie, znamy go takim, jaki był naprawdę. Czy to jedną złą chwilę przeżyliśmy razem? — mówił Hanssen, ten sam, który osiemnaście lat pływał pod rozkazami Amundsena. Mówili Lindstrom, Rónne, Wisting i inni weterani wypraw na „Gjoi", na „Framie" czy na „Maud": — Twardy był dla nas, to prawda, ale i siebie nigdy nie oszczędzał. Pracował za trzech, jego energia była zaraźliwa. Mieliśmy do niego bezgraniczne zaufanie, zawdzięczamy mu wiele, był dla nas przykładem. Nie było rozkazu, którego każdy z nas nie wypełniłby bez chwili wahania, wystarczyło tylko, że spojrzał! Uwielbialiśmy go i po dziś dzień uwielbiamy. Lata całe lód był nam domem, a w tym domu on najlepszym naszym opiekunem! Zabrali głos także i profesorowie: — Prace odkrywcze Amundsena były głównym motorem jego wypraw na podbiegunowe obszary. Wiele nowego wniósł do nauki o krainach polarnych, dokonał tytanicznego dzieła. — Walczył o dobre imię naszego kraju, na cały świat nas rozsławił — powtarzał teraz z dumą każdy szary człowiek w Norwegii. Wszystko, co mówili, co pisali o Roaldzie Amundsenie, nabierało cech patosu i melancholii pożegnania, jakby ten, którego wynosili pod niebiosa, nie miał już nigdy powrócić. Wiadomości — przekazywane z północnych stacji norweskich do Kopenhagi, Sztokholmu, Londynu, Warszawy, Paryża, Moskwy czy Waszyngtonu — przybliżały do wielojęzycznych tłumów niezwykłą sylwetkę Roalda Amundsena, jego wzloty i upadki, budziły sympatię. Niepokój o los pionierskiej wyprawy powietrznej zataczał coraz szersze kręgi. Ludzie pałali chęcią niesienia pomocy załodze i zarazem ich samych wzruszała własna altruistyczna gotowość. Z lamusa polarnych kronik wyciągnięto na światło dzienne pożółkłe karty dawnych tragedii polarnych Greely'ego, Franklina, Rossa i te niedawne, współczesne Amundsenowi: męczeński los porucznika de Longa na statku „Jeannette" zmiażdżonym przez lody, zawiedzione nadzieje na lot nad Arktyką szwedzkiego aeronauty Andre'ego, śmierć Scotta i jego towarzyszy w drodze powrotnej z południowego bieguna... Najwybitniejsi specjaliści w długich, uczonych wywodach na łamach gazet snuli dociekliwe przypuszczenia, zastanawiając się, jaki los spotkał lub spotkać może wielkiego Amundsena. Tylko Fridtjof Nansen zachował równowagę. „Wierzę w mego przyjaciela i ucznia. Póki Roald ma w kieszeni choćby pudełko zapałek, nie zginie w Arktyce" — uspokajał wzburzoną Norwegię. Nazwisko Amundsena nie schodziło z ust w luksusowych willach i w biednych rybackich osiedlach, w sklepach, kawiarniach, fabrykach, w szkołach, na wyższych uczelniach. Wszyscy mówili o niezwykłym człowieku, który poświęcił życie na poznanie tajemnic świata, o „Maud" cd lat walczącej z lodem, uwięzionej wciąż w pobliżu Wysp Nowosyberyjskich. Mijały dni, tygodnie, malała nadzieja, opinia publiczna coraz dobitniej żądała wszczęcia poszukiwań, wielkim głosem domagała się wysłania do Arktyki wyprawy ratowniczej. Do Advent Bay na Spitsbergenie wpłynął transportowiec norweskiej marynarki wojennej „Haimdal" wioząc na pokładzie hydroplany i duży zapas benzyny. Francuski badacz polarny, doktor Jean Charcot, na swoim statku „Pourąuoi Pas?" wyruszył ku północno-wschodnim wybrzeżom Grenlandii. Do jego wyprawy przyłączył się Isachson, najlepszy norweski specjalista nawigacji w lodzie. Stary Ellsworth, zaniepokojony losem syna, coraz usilniej wzywał rząd Stanów Zjednoczonych do skierowania na Daleką Północ największego amerykańskiego sterowca wojskowego. Dwadzieścia osiem dni minęło od chwili startu hydroplanów N-24 i N-25 z Ny Aalesund. W Kristianii, w Tromso, w Bergen, w Hammerfesit i wielu innych miastach Norwegii dzień w dzień, od samego rana, ludzie oblegali agencje telegraficzne. Odpowiedź brzmiała jednak niezmiennie: „Brak wiadomości". W Kings Bay na naradę zgromadzili się któregoś późnego wieczora dowódcy hydroplanów oraz statków biorących udział w akcji ratowniczej. — Stacja meteo w ostatnim komunikacie zapowiada na jutro bezchmurną i bezwietrzną pogodę. Nie można dłużej czekać, startujemy — zdecydowali piloci. — Podnosimy kotwice! — zawtórowali jak jeden mąż kapitanowie i szyprowie. Koło pierwszej nad ranem wszyscy ruszyli do portu. — Szedłem z kapitanem „Hobby" — opowiadał później jeden z pilotów — gdy nagle wpadł na nas umorusany po białka oczu górnik. „Amundsen — bełkotał z przejęciem — Amundsen!" — i co tchu pognał w kierunku sztolni, nie przestając wciąż wykrzykiwać. „Regulamin zabrania picia wódki w kopalni, ale ten widać za głęboko zajrzał do butelki..." — mruknął kapitan i urwał zaskoczony. Na przystani czarno było od ludzi. Tłum krzyczał, wiwatował, w górę leciały czapki. Co sił w nogach rzuciliśmy się w tamtą stronę i przystanęliśmy jak wryci. Sześciu ludzi, brudnych, zarośniętych, stało wspartych i o reling niewielkiego kutra „Sjoliv". Na wychudzonych, sczerniałych, obrzękłych twarzach malowało się przeogromne znużenie. — Nasz Amundsen — wrzeszczeli jednym głosem zebrani na brzegu, a zmienione do niepoznania rysy Roalda promieniały szczęściem. — ... Ten start wreszcie był udany. Silniki na pełnych obrotach przeniosły nas nad rozwartą niespodzianie paszczą szczeliny. Odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy dno gondoli przestało trzeć o lód — opowiadał później Amundsen. — W tym locie towarzyszyła nam śmierć. Nigdy jeszcze nie była tak blisko. Odciążając maszynę przed startem, wyzbyliśmy się ekwipunku i żywności, nie mieliśmy nic. Gdyby nawet Riiser-Larsenowi udało się gdziekolwiek lądować, zginęlibyśmy z głodu i nic nie upolowali, bo nigdzie nie dostrzegłem ani jednego zwierzęcia, ani jednego ptaka. W ciągu pierwszych dwóch godzin otaczała nas mgła, lecieliśmy jak ślepcy, według kompasu magnetycznego. Udało nam się wreszcie wyskoczyć szczęśliwie z tego mlecznego oparu, nabrać wysokości za cenę benzyny, a tej nie mieliśmy zbyt wiele... Ponad chmurami dopiero zdałem sobie sprawę, że lecimy z zawrotną szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Pod nami bielało morze pokryte drobną krą, o lądowaniu nie mogło być mowy, nigdzie nie dojrzałem ani jezior, ani kanałów nadających się do wodowania. Godzina biegła za godziną. Byliśmy wciąż na łasce i niełasce losu — najdrobniejsze choćby uszkodzenie, jakieś zwarcie w obwodzie elektrycznym czy choćby przepalenie zaworów, tak jak to było w N-24, groziło katastrofą. Wszystko mogło skończyć się przymusowym lądowaniem lub, co gorsza, strzaskaniem maszyny o lód. W zbiorniku został już tylko niewielki zapas paliwa. „Najwyżej na pół godziny!" — zameldował mu Riiser-Larsen. Na szczęście poprzez morze chmur dostrzegłem w tejże chwili znajome zarysy gór ipółnocnego Spitsbergenu. W dole czerniało morze wolne od lodu. Radość trwała krótko. W chwilę później Larsenowi zaciął się ster stabilizacji, musiał przymusowo wodować. Gdyby ten defekt przydarzył się wcześniej, bylibyśmy zgubieni. Riiser-Larsen to nie tylko najlepszy z pilotów, to także pierwszorzędny marynarz, więc na wzburzonej fali siadł lekko niby mewa i poprowadził hydroplan jak łódź motorową. Niestety, benzyna była na ukończeniu, musieliśmy dobić do jakiejś skały i tam czekać wybawienia. Kamień spadł mi z serca, kiedy na horyzoncie zabielił się żagiel. Zawróciliśmy czym prędzej do maszyny, silniki zaskoczyły od razu, a w parę chwil potem znaleźliśmy się na kutrze „Sjoliv" wśród łowców z Balsfiordu. Zdrowi i cali. „Bieguna północnego wprawdzie nie zdobyłem, ale odnalazłem chyba wreszcie drogę do serc rodaków" — mógł śmiało tym razem powiedzieć sobie Roald Amundsen. Nigdy jeszcze rejs powrotny wzdłuż wybrzeży Norwegii nie był, jak teraz, jednym nieprzerwanym pasmem hołdów. Miasta, miasteczka, najskromniejsze osiedla witały bohatera narodowego łopotem flag, szkoły wysyłały do portów delegacje, stocznie przerywały pracę, rybacy połowy. Każdy na swój sposób święcił powrót wielkiego Roalda. I już nie bolało go serce na myśl o tym, że „Maud" do bieguna nie dotarła, że nie zbliżyła się nawet do tych wysokości geograficznych, do jakich przed trzydziestu łaty dopłynął Fridtjof Nansen. Dryf „Maud" nie był jednak daremny. Obserwacje i pomiary przeprowadzane regularnie, pracowicie, przez cały czas kilkuletniego dryfu, zebrane i opracowane w parę lat potem przez doktora Sverdrupa w pięciu grubych tomach, przyniosły nauce niezwykle ciekawe materiały. Ale ten wielki wkład został oceniony dopiero później. W roku 1925, po szczęśliwym dotarciu „Maud" do Nome, żaden z wierzycieli Amundsena nie myślał o zdobyczach cennych dla nauki. Wszyscy żądali jednego — pokrycia swych należności, i to jak najszybciej. Pochłonięty przygotowaniami do nowej wyprawy powietrznej Roald nie mógł sprostać tym żądaniom. Zasłużoną, jak żaden dotąd statek, w bojach z Arktyką „Maud" zakupiła z licytacji Hudson Bay Company, jako zwykły transportowiec. Pierwszy rejs zakończył się katastrofą. „Maud" osiadła ciężko na mieliźnie w Zatoce Cumberland przy brzegach Alaski i tam pozostała na zawsze, przeznaczona początkowo na magazyn, a później po prostu porzucona na pastwę losu. Eskimosi z okolicznych osiedli nie pozostawili jej w spokoju — rozebrali statek kawałek po kawałku. W 1930 roku władze kanadyjskie wydały polecenie wysadzenia wraku dynamitem, żeby nie przeszkadzał kutrom rybackim w żegludze. Ale dynamit nie zmógł „Maud". W trzydzieści lat później, w 1960 roku, amerykańscy inżynierowie, wznosząc linię radarową wzdłuż wybrzeży Alaski, ze zdumieniem dostrzegli szczątki statku wystające spod lodowej skorupy. „Maud" zwycięsko odpierała coroczne napory lodu, przetrwała i grabieże, i ataki dynamitu. Przetrwała wielkiego Roalda. MOJE WYPRAWY LĄDEM, MORZEM CZY POWIETRZEM WYRUSZAJĄ POD FLAGĄ NORWEGII — Zwinie pan już chyba teraz żagle, kapitanie, i zakotwiczy na stałe nad Bunnefiordem? — spytał żartobliwie dziennikarz. Ręka z ołówkiem zawisła w powietrzu w oczekiwaniu odpowiedzi. — Skądże znowu, dopiero je rozwinąłem — uśmiechnął się Amundsen — na przyszły rok wyruszam na nową wyprawę ze Spitsbergenu na Alaskę. Tym razem jednak wybiorę sterowiec. — Poleci pan zapewne z profesorem Eckenerem na „Grafie Zeppelinie"? Niemiecki sterowiec ma już za sobą piękną kartę lotów wokół ziemskiego globu. Wielki Nansen zamierza podobno wziąć udział w tej powietrznej ekspedycji o charakterze międzynarodowym i stanąć na jej czele. — Ale ja nie. Wie pan dobrze, że moje wyprawy wyruszają tylko i wyłącznie w barwach Norwegii. — Jedno jeszcze niedyskretne pytanie, czytelnicy naszego pisma są ciekawi... proszę wybaczyć nieudolne może sformułowanie: „po co to wszystko panu?" Osiągnął pan sławę, ma pan życie wypełnione po brzegi, marzenia wprowadził pan w czyn, po co raz jeszcze ryzykować? — Po co? — dziennikarzowi odpowiedziało chłodne spojrzenie mądrych oczu, jakby wznosząc barierę przed ciekawością natręta, który za wszelką cenę żądał odpowiedzi. — Po co? — powtórzył łagodniej Amundsen. — Nie pojmie pan, jeśli odpowiem: „Żeby wypełnić puste plamy na mapie, żeby napaść oczy widokiem białych przestrzeni, których nie tknęła ludzka stopa, przestrzeni, na które od setek tysięcy czy milionów lat patrzyły tylko gwiazdy. Być tym pierwszym, co zmąci ich ciszę. — Amundsen zapalał się coraz bardziej, w miarę jak mówił. — Zwycięstwo odkrycia napełnia uczuciem szczęścia. Nie może go pojąć ktoś, kto nigdy nie dostrzegł we mgle przed dziobem statku czy ponad oszronionymi grzbietami psów, czy też poprzez wirujące śmigła samolotu zarysów nieznanej ziemi, ziemi czystej, nie skalanej zdradą, podłością. Ona przyciąga jak magnes, przywołuje. Nie, drogi panie, nie warto nastawiać ucha, nie każdy wołanie to usłyszy". W kilka godzin później radiostacje i dalekopisy po wszystkich zakątkach świata rozniosły sensacyjną wieść o nowych planach niespożytego Norwega. Każdy odczyt, każde jego publiczne wystąpienie kończyło się wybuchami powszechnego entuzjazmu. Jak z rogu obfitości posypały się znów zaproszenia do stolic Europy i Nowego Świata. Odznaczenia, wyróżnienia, dyplomy kaligrafowane na pergaminie, pamiątkowe plakiety, złote, platynowe, wysadzane brylantami... Spośród setek wzruszających spotkań Roald najlepiej zapamiętał sobie jednak przyjęcie, jakie mu zgotowali robotnicy stoczni na jednej z wysepek Hvaler, z której wywodził się ród Amundsenów. Przyszli tam i młodzi, i ci, co pamiętali jeszcze wątłego chłopaka o płonących ciekawością oczach. Wszystko chciał wiedzieć, o wszystko pytał, pochłaniał wzrokiem reje, olinowania i maszty statków, nieraz pokrwawił się pomagając im ociosywać lepkie od żywicy pnie, niejeden gwóźdź wbił sobie w palec, ale nigdy nie zapłakał. Teraz jednak, kiedy cieśle i szkutnicy nieśli go na ramionach do stoczni, a matki pokazywały dzieciom ze słowami „Bierzcie z niego przykład, bądźcie jak on!" — łzy cisnęły mu się do oczu. Był znów w swoim żywiole. Wykańczał gorączkowo zbiór wspomnień z wyprawy na hydroplanach N-24 i N-25 pod tytułem „Mój lot do osiemdziesiątego ósmego stopnia Nord", udzielał wywiadów, uczestniczył w zebraniach, chętnie zabierał głos, czego dotychczas starał się unikać, i nadal konsekwentnie i uparcie zabiegał o fundusze na transpolarną ekspedycję. Dowiedziawszy się, iż rząd włoski gotów jest sprzedać za niezbyt wygórowaną cenę sterowiec N-l zbudowany na wzór niemieckiego „Grafa Zeppelina", natychmiast wezwał telegraficznie do Sarpsborg, celem pertraktacji, konstruktora sterowca, Umberto Nobilego. — ... Benito Mussolini, wódz naszego wielkiego włoskiego narodu, przysyłając panu, kapitanie, pozdrowienia, upoważnił mnie do zakomunikowania radosnej wiadomości: w uznaniu pana niezwykłych zasług dla nauki rząd nasz ofiarowuje panu sterowiec N-l ... Zaskoczony Norweg wpatrywał się bacznie w butnego, młodego oficera w galowym mundurze, pobłyskującym dziesiątkami medali. Po zbrużdżonej twarzy przemknął cień nieufności. „Co się pod tym kryje?" — myślał wysłuchując dalej napuszonych wywodów, sławiących wielkość gestu Mussoliniego. Rzucił okiem na milczącego Ellswortha, ale Amerykanin twarz miał także zimną. — ... Zgodnie z projektem Duce wyprawa nasza zdobędzie północny biegun geograficzny Ziemi pod flagą Italii — dobiegły go wreszcie słowa oficera. I zrozumiał. — Jaka jest cena waszego sterowca? — przerwał mu szorstko. — Ależ to dar, panie kapitanie, bezinteresowny, wspaniały dar — obruszył się Nobile. — Jaka jest wasza cena? — powtórzył chłodno Amundsen. — Proszę przekazać Benito Mussoliniemu moje serdeczne podziękowania za jego piękny „bezinteresowny" — słowo to podkreślił z ironicznym uśmiechem — gest, a jednocześnie przypomnieć mu, że usług Roalda Amundsena nie można nabyć za cenę sterowca. Za żadną cenę! Jestem Norwegiem. Każda wyprawa, jaką prowadzę lądem, morzem czy powietrzem, wyrusza pod flagą Norwegii. Nie traćmy czasu. Pragnę nabyć wasz sterowiec dla mojej norweskiej wyprawy, pytam więc o cenę. Jeśli nie jest do nabycia, nie mamy o czym dłużej mówić — Amundsen skandował wyraźnie ostatnie słowa, z trudem już powściągając wzbierający gniew. Pułkownik Umberto Nobile nie ukrywał roczarowania. Jego także porywał gniew. Prostym postawieniem sprawy ten „nieokrzesany Norweg" burzył cały misternie wypracowany w Rzymie efekt faszystowskiej propagandy, zamierzającej przekonać świat o wspaniałomyślności Benito Mussoliniego i zarazem po wieczne czasy związać zwycięstwo nad biegunem północnym z flagą Italii. Gdy po wielu godzinach pułkownik zrozumiał, że nic nie zdoła zmienić zdania Amundsena, zgodził się wreszcie sprzedać sterowiec N-l za siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Nieoceniony Lincoln Ellsworth i tym razem przyszedł Norwegowi z pomocą, ofiarowując sto tysięcy dolarów na cele powietrznej wyprawy. Ustalili jednocześnie, że Włosi dokonają przeróbki balonu na półsztywny, co pozwoli zakotwiczać sterowiec do masztów, bez potrzeby niełatwego wprowadzania go do hangaru. Amundsen i Ellsworth, jako dowódcy wyprawy transpolarnej, zaproponowali Nobilemu objęcie stanowiska kapitana sterowca, zdając sobie sprawę z tego, że nikt tak jak on nie zna statku, który sam projektował i sam wielokrotnie już prowadził w powietrzu. Włoch postanowił od razu wykorzystać sytuację i zażądał olbrzymiej sumy tytułem poborów dla siebie oraz zaangażowania wyłącznie włoskiej załogi. „Pod norweską wprawdzie flagą, ale na włoskim sterowcu, z Włochami na pokładzie, jako kapitan poprowadzę wyprawę na podbój bieguna północnego. Duce będzie zadowolony" — myślał z satysfakcją. Ostatni warunek Nobilego był jednak nie do przyjęcia. Oprócz Ellswortha Amundsen chciał widzieć u swego boku wiernych i wypróbowanych towarzyszy Riiser-Larsena, Omdala, Wistinga i Olonkina. Targ w targ, bo trudno było nazwać inaczej tę rozmowę, ustalili wreszcie, iż w skład załogi sterowca wejdzie tylko pięciu Włochów, obeznanych z silnikami i układem zaworów gazowych. Pomoc finansowa Ellswortha umożliwiła zakup N-l, któremu nadano imię „Norge" — „Norwegia", ale na resztę olbrzymich wydatków związanych z organizacją wyprawy Roald Amundsen musiał sam zdobyć pieniądze. Tłumaczone w błyskawicznym tempie na dwanaście języków wspomnienia z ostatniej wyprawy przyniosły pół miliona koron. W kinach całego niemal świata wyświetlano filmy z przygotowań do wyprawy hydroplanów w Kings Bay, w kioskach sprzedawano fotografie z połarnego lotu. Gazeta „New York Times" zaproponowała Amundsenowi i Ellsworthowi trzysta tysięcy koron za pierwszeństwo i wyłączność druku relacji z transpolarnej wyprawy. Obaj dowódcy wyrazili chętnie zgodę na tę niezmiernie korzystną dla nich propozycję. Ale to jeszcze nie wystarczyło. Resztę funduszów trzeba było zdobyć odczytami. I znów stolica po stolicy witały entuzjastycznie Roalda Amundsena. Tylko Berlin nie zapomniał mu zwrotu odznaczeń. Gmach, w którym odbyło się spotkanie ze społeczeństwem, musiano otoczyć podwójnym kordonem policji, gdyż w końcu omal nie doszło do zamieszek. Szowiniści niemieccy nie puścili tak łatwo w niepamięć dawnych uraz z czasów wojennych, a odmowę wzięcia udziału w wyprawie na niemieckim sterowcu „Graf Zeppelin" poczytywali Amundsenowi za nowy afront i dotkliwą obelgę. Po Europie, jak zwykle, przyszła kolej na Stany Zjednoczone. Tu jednak sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Podczas pobytu w Kansas City Amundsen dowiedział się przypadkiem, iż w pobliskim więzieniu Fort Levenworth przebywa skazany na długoletnią karę jego druh z wyprawy na „Belgice" doktor Cook. — Dlaczego? Za co? Jakież ten człowiek mógł popełnić przestępstwo? — pytał do głębi wstrząśnięty. — Więzienie za długi — brzmiała odpowiedź. — Przed paru laty Cook założył towarzystwo naftowe, ale na skutek złej gospodarki nie mógł wypełnić swych zobowiązań finansowych. Wielu ludzi zostało zrujnowanych. Całą odpowiedzialność za to bankructwo sąd zrzucił na Cooka, który dostał czternaście lat więzienia. Ciężki to wyrok i niewspółmiernie wysoki do przewinień. — Muszę Cooka odwiedzić — oświadczył Amundsen. „Więzienie za długi... — pomyślał. — Niewiele brakowało, a mnie mógłby spotkać podobny los." — Niech pan tego nie robi, niepotrzebnie się pan narazi, kapitanie — odradzał mu życzliwie rozmówca. — Doktor Cook jest u nas w Stanach bardzo niepopularny. Twierdzą, że sąd wymierzając tak wysoką karę brał pod uwagę jego spór z Peary'm o zdobycie bieguna północnego. — Tym bardziej uważam za swój obowiązek odwiedzić Cooka i wyrazić mu swoje współczucie. Sam wiem, jak boli niezasłużona krzywda. Znałem go dobrze, był odważny i życzliwy dla ludzi, a to są zalety, które wysoko cenię. Czyż Amundsen mógł, choć przez moment, przewidzieć, jaką burzę rozpęta swym szlachetnym gestem? Już następnego dnia część prasy amerykańskiej w krzykliwych artykułach doniosła, iż wielki Norweg „bierze stronę Cooka", podważając tym samym zwycięstwo Peary'ego. Niesławny spór Peary — Cook pod hasłem „kto pierwszy stanął na biegunie północnym" trwał w Stanach Zjednoczonych od długich lat i stał się pretekstem do załatwiania najrozmaitszych porachunków osobistych między ludźmi. Porachunków nic nie mających wspólnego ze sprawami polarnymi. Nie zważając na sprostowanie, jakie zaskoczony tym niespodzianym kłamliwym atakiem Amundsen umieścił w prasie, Waszyngtońskie Towarzystwo Geograficzne z dnia na dzień odwołało jego ogłoszony od dawna odczyt. Dotknięty do żywego, nie wdając się w dalsze tłumaczenia, Roald Amundsen odpowiedział na ten afront rezygnacją z praw honorowego członka Towarzystwa i opuścił szybko Stany Zjednoczone. Nie wiedział, że w kraju czeka go nowa przykrość. Przed wyjazdem do Ameryki prowadzenie związanych z wyprawą na „Norge" spraw finansowych oraz organizacyjnych powierzył Aeroklubowi Norwegii. Wybór ten okazał się niestety mało trafny. Prezes Aeroklubu — człowiek prosty i prymitywny, oszołomiony audiencją u Mussoliniego podczas podpisywania umowy o kupno sterowca, urzeczony krzykliwą scenerią bankietów i przyjęć — stał się gorącym rzecznikiem Włochów w późniejszych pertraktacjach i rozmowach. „... Pochłonięty przygotowaniami do wyprawy, zbyt późno zrozumiałem, że trudno było gorzej trafić powierzając temu człowiekowi obronę spraw Norwegii. Liczyłem na sprzymierzeńca, okazał się wrogiem. Czyż do końca pozostanę naiwny?" — pisał później urażony Amundsen. Oddając Riiser-Larsenowi dozór nad przeróbkami sterowca dokonywanymi we Włoszech, Amundsen wziął na swoje barki najcięższe zadanie — organizację budowy hangaru w Kings Bay oraz masztów kotwicznych w Kristianii i Vadso. Polecił, aby późną jesienią statki przewiozły dwa tysiące ton drzewa, cementu i stali z Norwegii na Spitsbergen. Czas naglił. Polarna noc nie przerwała prac. W oślepiającym blasku reflektorów robotnicy rozrabiali cement gorącą wodą z kotłów elektrowni, podgrzewali przywieziony z kraju żwir i piasek na prymitywnych koksowych piecykach. Wiosną wzmogło się jeszcze tempo. W pośpiechu odrzucano setki ton śniegu z cylindrów z wodorem, pozostawionych od jesieni na wybrzeżu. Amundsen wiele czasu poświęcił na skompletowanie ekwipunku dla uczestników wyprawy „Norge": sam zamawiał wełnianą bieliznę i ubrania własnego pomysłu, przeciwwiatrowe spodnie podbite barankiem i sięgające pod pachy, kurtki futrzane, swetry, wszystko jak najcieplejsze i najlżejsze, wszystko pod hasłem walki z nadmiernym obciążeniem i walki z mrozem w czterech nie ogrzewanych gondolach powietrznego statku. W Tromsó niezastąpiony przyjaciel aptekarz czuwał nad przygotowaniem środków opatrunkowych, lekarstw i zapasów żywności na wypadek przymusowego lądowania i marszu po lodzie. Na czas przelotu — znając upodobania Roalda — miał z pomocą fru Zapffe przyszykować smakowite kanapki z łososiem, jajka na twardo, herbatę i kawę w czterdziestu termosach dla całej załogi. — Postarzał się, wyłysiał mój Fritz, ale gdybyś mu, Roald, szepnął „zabieraj się z nami", rzuciłby wszystko bez chwili wahania, i mnie, i dom, i tę swoją aptekę... — kiwała z politowaniem głową siwiuteńka jak gołąb fru Zapffe. Patrząc na nią, Amundsen nieraz z trudem powstrzymywał pytanie, jakie cisnęło mu się na usta, ale aptekarzowa uparcie milczała. Nie dowiedział się więc nigdy, czy spokojna egzystencja dała Norze to szczęście, którego on nie mógłby zapewnić żadnej kobiecie. Jego życiem niepodzielnie zawładnęła Arktyka, nie znająca litości, nęcąca urokiem Wielkiej Przygody. Jawiła mu się w snach, kiedy od niej odchodził, przyzywała, póki nie uległ, a gdy powracał, nie szczędziła mu zawodów, okrutna, bezwzględna. I zawsze jednakowo upragniona. Odlot „Norge" z rzymskiego lotniska przekształcił się w wielką uroczystość. Wieczne Miasto zakwitło flagami, dźwięki orkiestr i salwy armatnie wstrząsały powietrzem, ulice zalało morze czarnych faszystowskich mundurów. Rozentuzjazmowane tłumy skandowały niezmordowanie: „Duce, Duce, Duce"... W długim, kwiecistym przemówieniu Mussolini pod niebiosa wynosił zasługi Włochów, nawiązując do chlubnych tradycji arktycznych księcia Abruzzi na statku „Stella Polare" i wysławiając zalety konstruktora, pułkownika Umtberto Nobilago. Nazwiska Amundsena i Ellswortha nie wymienił ani razu, jakby w tym podniosłym momencie pragnął wykreślić ich z ludzkiej pamięci. Odetchnęli obaj z ulgą w dniu 7 maja 1926 roku, kiedy po długim powietrznym rejsie, wynoszącym ponad siedem i pół tysiąca kilometrów, wprowadzono wreszcie „Norge" do hangaru w Kings Bay na Spitsbergenie. Ale i tu czekała ich nowa, przykra niespodzianka. — Kapitanie Amundsen, Amerykanie nas ubiegną, dotrą do bieguna pierwsi! Do tego nie można dopuścić za żadną cenę, to katastrofa! Mógłbym przyśpieszyć start, obejdziemy się bez niektórych napraw, jakoś tam będzie. Nie dajmy się tylko wyprzedzić! Twarz pułkownika Nobilego pałała, ręce mu drżały, kiedy składał je w błagalnym geście, czekając, co powie Norweg. Amundsen spojrzał z politowaniem na rozgorączkowanego Włocha. — No to co, że Amerykanie nas ubiegną, że będą pierwsi? Ileż razy mam panu powtarzać, że celem mojej wyprawy jest nie tylko przelot nad biegunem północnym, lecz badanie olbrzymiego obszaru nieznanej Arktyki między biegunem a wybrzeżami Alaski? Proszę nie nalegać. Jeszcze wczoraj meldował mi pan, że jeden z silników wymaga dokładnego przeglądu, główny zawór gazowy jest, jak słyszałem, nieszczelny. Pośpiech, pułkowniku, mógłby się źle dla nas skończyć, nie mogę do tego dopuścić, nie chcę wyruszyć w drogę nie przygotowany, nigdy tego nie uczyniłem i nigdy, daj mi Bóg, nie uczynię. — Ale co powie Duce, jeżeli... — krzyknął z rozpaczą w głosie Włoch. — A cóż Duce ma do powiedzenia? Tutaj ja decyduję; drogi panie, to moja wyprawa — przerwał mu gniewnie Amundsen. — Ja się z Byrdem ścigać nie będę, nie mamy o czym mówić. Proszę zarządzić przegląd sterowca. Nie spiesząc się, dokładnie. Czy Roald Amundsen był całkowicie szczery mówiąc Nobilemu: „Cóż z tego, że Amerykanie będą pierwsi"? W każdym razie starannie ukrywał przed Włochem, a nawet przed Ellsworthem, przykre zaskoczenie na widok amerykańskiego statku „Chantier", wpływającego niespodziewanie do Kings Bay. Na pokładzie znajdowali się Evelyn Richard Byrd i jego przyjaciel, pilot Bennett, który miał poprowadzić nad biegun trój silnikowy samolot typu „Fokker". O swoim zamiarze lotu do bieguna północnego Byrd wspominał Amundsenowi już przed paroma miesiącami w Stanach Zjednoczonych. Zamierzał jednak wtenczas, jak sam mówił, startować z północnego cypla Grenlandii. Co spowodowało nagłą zmianą, decyzji, ten pośpiech, ten lot do bieguna ze Spitsbergenu 0 kilkadziesiąt godzin zaledwie wcześniejszy od norweskiego? Dziwny zaiste zbieg okoliczności. Jakby los chciał przypomnieć Amundsenowi jego własny postępek sprzed lat, jego raptowną decyzję wstąpienia w szranki rywalizacji ze Scoititem. Wówczas na wieść o groźnym norweskim współzawodniku angielski dowódca dał się ponieść ambicji i wyruszył za wcześnie, nie przygotowany, nie przeczuwając, że wybiera drogę śmierci. Amundsen zrozumiał tę przestrogę i dobrze ją zapamiętał. Całe życie marzył wprawdzie, że pierwszy stanie na biegunie północnym, ale los jakby się na niego zawziął. Przed laty Peary, teraz Byrd. Jeden lądem, drugi powietrzem... Z rezygnacją patrzył, jak gorączkowo Amerykanie szykowali się do startu. Obrzucali go nieufnymi spojrzeniami, lękając się widać, że w ostatniej chwili pierwszy oderwie się od lądowiska i zechce ich ubiec. Zalecając swemu meteorologowi, Finnowi Malmgreenowi, ścisłą współpracę z Byrdem, Roald Amundsen raz jeszcze dał dowód wewnętrznej uczciwości. Pułkownik Nobile bezsilnie zaciskał pięści, niezdolny pojąć, jak można pomagać rywalowi. Teraz Amundsen jednego się tylko lękał — żeby Amerykanie nie ulegli jakiemuś wypadkowi. Musiałby wówczas spieszyć im na pomoc, przekreślić swoje plany. Innego wyjścia nie widział. Obawy te okazały się jednak płonne. W rekordowym tempie — w piętnaście godzin 1 czterdzieści minut od chwili startu z Kings Bay — Byrd był już z powrotem. Zatoczył nad biegunem trzy kręgi, zrzucił medalion, który jego ziomek Peary nosił na szyi podczas swego pamiętnego marszu, i zawrócił na Spitsbergen. TEN CZŁOWIEK NIE ZASŁUŻYŁ NA ZASZCZYTNE MIANO POLARNIKA Amundsen pierwszy pośpieszył uścisnąć dłoń rywala i winszował mu zwycięstwa; daremnie jednak na młodzieńczej twarzy Byrda szukał śladów wzruszenia. — Dzisiejszy lot, panie kapitanie, traktuję raczej jako wyczyn sportowy — usłyszał. — Jakie teraz ma pan projekty? — odpowiedział pytaniem Amundsen. Podobał mu się Byrd. Odwagi swej dowiódł już przed paru laty, podczas przelotu nad Atlantykiem z Nowego Jorku do Europy. Wybrzeża francuskie okrył wtedy niespodziewanie gęsty kożuch mgły, zawiódł kompas, skończyła się benzyna, widzialność była zerowa. Na swój sygnał SOS Byrd nie dostał żadnej odpowiedzi, bez namysłu zawrócił więc nad morze, zatopił samolot i razem z załogą w maleńkiej gumowej łódce dotarł do wybrzeży Normandii. — Marzę o biegunie południowym! — usłyszał pełen zapału głos. Spojrzał na Amerykanina z jeszcze większą sympatią. — Czy to nie dziwne? Pan marzy o południowym, a zdobył pan północny. Ze mną było na odwrót. Od dziecka marzyłem o północnym, a pierwszy stanąłem na południowym... Wierzę, że dopnie pan celu. Proszę o jednym tylko pamiętać, ze wszystkich polarnych niebezpieczeństw najstraszliwszy jest zły dobór ludzi. To klęska. — Ale jak sprawdzić, kto się nadaje, kto nie zawiedzie? Pan umiał zawsze dobrać sobie wspaniały zespół, wiem. Niech mi pan zdradzi, kapitanie, jacy to byli ludzie? Skąd pan wiedział, że nie zawiodą? Amundsen uśmiechnął się mimo woli na widok gorącej prośby w oczach Byrda. — Nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi na to pytanie. Wiem jedno tylko: najlepszą szkołą charakteru dla człowieka są polarne obszary, zaprawa polarna — odpowiedział poważnie. — Mogę wskazać panu ludzi pewnych, wypróbowanych, mam poza tym sporo map i część mego ekwipunku antarktycznego, chętnie zawsze służę radą. Nam, starym, łatwiej będzie odejść, jeśli zostawimy po sobie takich jak pan następców. Nie ucichł jeszcze huk motorów amerykańskiego „Fokkera", a już czystym tonem zagrały silniki „Norge". Rankiem 11 maja 1926 roku wielkie cygaro o pojemności osiemnastu tysięcy metrów sześciennych wzbiło się ponad lód Kings Bay i majestatycznie popłynęło na północ. Jak życzył sobie Amundsen, na pokładzie sterowca znaleźli się wierni towarzysze jego polarnych doli i niedoli: Riiser-Larsen, Wisting i Omdal. Zabrakło tylko Olonkina. Tuż przed startem „Norge", rzucony jakimś szarpnięciem gondoli, wpadł na przewody wysokiego napięcia czynnej stacji nadawczej. Chorego zastąpił oficer marynarki norweskiej Gottwaldt. Radioaparaty o dużej mocy, zainstalowane na pokładzie statku, umożliwiały stałą łączność ze światem, urządzenie goniometryczne pozwalało wykorzystywać podczas lotu sygnały kierunkowe, nadawane ze Stavanger i z innych stacji norweskich. Amundsen wielkie nadzieje pokładał w młodym szwedzkim geofizyku Malmgreenie, któremu powierzył odpowiedzialną funkcję meteorologa wyprawy na „Norge". Przedstawicielem prasy podczas lotu został znany dziennikarz norweski Ramm, ten sam, co nie szczędząc trudu, przed wielu laty odszukał w Tromso Roalda pochłoniętego przygotowaniami do podróży na „Gjoi", przełamał jego opór i wydarł zwierzenie o braku pieniędzy. Przypadkowo zawarta znajomość przetrwała próbę lat. Wszystkie radiostacje o wielkiej mocy z Europy i Stanów Zjednoczonych trzy razy na dobę przekazywały prognozę pogody opracowaną przez sztab specjalistów z Norweskiego Instytutu Meteorologicznego. Nawigator wyprawy Riiser-Larsen ani na chwilę nie przerywał pomiarów astronomicznych wytyczając kierunek lotu, poza tym wespół z Malmgreenem obliczali, na jakiej wysokości powinni się utrzymywać, żeby uniknąć silnych, czołowych wiatrów hamujących szybkość. Wisting nie odstępował steru kierunkowego. Przy sterze wysokościowym jeden z norweskich oficerów zmieniał często Nobilego, na którym ciążyła odpowiedzialność za utrzymanie „Norge" na odpowiedniej wysokości. Pułkownik nie umiał ukryć gorączkowego podniecenia, jakie ogarnęło go w powietrzu. Rzucał się niespokojnie po kabinie, wydawał sprzeczne często rozkazy. Przed odlotem z Kings Bay sprzeciwił się startowi. — Protestuję! Podczas tej wietrznej burzy to samobójstwo! — krzyczał. — Ten słaby zefirek nazywa pan burzą? — zadrwił Riiser-Larsen. — Nie biorę żadnej odpowiedzialności! — upierał się Włoch. — To ja ją wezmę — odpowiedział krótko nawigator i z pomocą norweskich marynarzy wyprowadził sterowiec z hangaru. „Norge" leciała dawnym szlakiem N-24 i N-25, tak jak one, spychana z trasy upartym bocznym wiatrem. Pod osiemdziesiątym ósmym stopniem Nord — w miejscu pamiętnej katastrofy hydroplanów — Amundsen, Ellsworth, Riiser-Larsen i Omdal uścisnęli sobie ręce. A chociaż na bieli lodu nie dostrzegli ciemnej plamy jeziora ani zasypanych śniegiem szczątków N-24, zamajaczyło im przed oczyma tych sześć postaci, uparcie, wytrwale ubijających grząski śnieg na pole startowe. Przed północą załoga wychyliła lampkę wina za zdrowie Ellswortha, który tu, nad lodami podbiegunowymi, rozpoczynał czterdziesty szósty rok życia. O godzinie dwunastej radiotelegrafista nadał wiadomość: „Nasze współrzędne osiemdziesiąt dziewięć stopni Nord i jedenaście stopni West. Zbliżamy się do bieguna północnego. Na pokładzie wszystko w porządku". Ster przejął teraz Oscar Wisting. „Należy mu się ten zaszczyt za marsz do bieguna południowego, za lata walki z lodem na »Maud«" — zdecydował Amundsen nie przywiązując wagi do protestów Nobilego. Riiser-Larsen wziął namiar, chwytając słońce w okular sekstansu. Podniósł rękĘ. — Pod nami biegun! — oświadczył uroczyście. Plagę norweską zrzucili razem: Roald Amundsen i Oscar Wisting — zdobywcy przeciwległego krańca Ziemi, później amerykańską Lincoln Ellsworth, a wreszcie włoską Umberto Nobile. Przymocowane do aluminiowych, ostro zakończonych prętów, wbiły się kolejno w białą powierzchnię lodu. Długą chwilę ludzie z odkrytymi głowami patrzyli, jak wiatr rozwiewa barwne płótna sztandarów. Riiser-Larsen skierował sterowiec w stronę wybrzeży Alaski, do Point Barrow, nad nieznane, najtrudniejsze do zdobycia obszary, zwane „biegunem niedostępności". „Zasługuje on w pełni na tę nazwę — notował w dzienniku podróży Ellsworth — wydaje się, że jakieś gigantyczne złe moce staczały tu od wieków zaciekłe walki. Najodważniejsi z nas, najbardziej żądni przygód, byli uszczęśliwieni, że nie potrzebują przedzierać się pieszo lub przebijać statkiem przez ten nieopisany lodowy chaos." Szare pojedyncze pasma mgły zgęstniały naraz, zwarły się szczelnie wokół olbrzymiego cygara, jakie kształtem swym przypominał statek powietrzny. Gondola i całe pokrycie niepostrzeżenie zabłysło przezroczystym cieniutkim szkliwem, szyby zmatowiały. Jeden rzut oka na zatroskaną twarz Riiser-Larsena wystarczył Amundsenowi... Oblodzenie! Jakaś niewidzialna siła przyhamowała lot, motory pracowały teraz ciężej, głuchym, obcym tonem. Lód gromadził się szybko. Grubość białej powłoki rosła w oczach, przygniatała olbrzymim ciężarem „Norge" do niewidocznych w dole torosów. Amundsen z niepokojem patrzył na wysakościomierz. Strzałka przyrządu powoli, nieubłaganie pełzła w lewo, ku zeru. I raptem się zaczęło. Ostra bryła lodu uderzyła w powłokę balonu z suchym trzaskiem wystrzału karabinowego. Pierwsza, ale nie ostatnia. Odrzucane wirującymi leniwie śmigłami, jak nieprzyjacielskie pociski trafiały w napięte płótno poszycia, dziurawiły je, przebijały zbiorniki wypełnione gazem, atakowały mechaników, którzy pośpiesznie łatali dziury. Przez sterowiec raz po raz przebiegało drżenie. „... Lód znów stał się nam wrogiem — zapisał później Amundsen w dzienniku podróży. — W każdej niemal chwili groził straszną perspektywą przymusowego lądowania i przejścia pieszo czterystu kilometrów dzielących nas od wybrzeży Alaski." Kabinę sterowca wypełnił niespodziewanie żałosny lament. Śpiący dotychczas spokojnie w śpiworze obok swego pana piesek-maskotka Nobilego, Titina, zawył raptem, jakby w przeczuciu nieszczęścia. Pułkownik zbladł, rzucił się do steru. Bombardowanie lodowymi bryłami nie ustawało, napełniało wnętrze hukiem kanonady. „Norge" pełzła z trudem, jak zranione zwierzę. Pilot polecił mechanikom przestawić gaźnik na najbogatszą mieszankę. Silniki zapracowały pełną mocą, ale szybkość spadła do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Niewiele brakowało, a lot podczas obmarzania zakończyłby się tragicznie. — Pułkowniku, musimy wznieść się ponad chmury! — zalecił Riiser-Larsen. Nieopanowanym gestem Nobile zbyt raptownie szarpnął sterem. Dziób „Norge" poderwał się ku niebu. Pnąc się w górę, statek powietrzny przestał słuchać steru wysokościowego. — Na pomoc! — krzyknął przerażony Włoch nie panując nad sytuacją. — Wszyscy na dziób! Wszyscy! — Bez paniki! Trzech wystarczy! — odpowiedział mu Wisting. I trzech Norwegów skoczyło do przodu po wąskiej kładce, biegnącej pod komorami gazowymi wzdłuż sterowca. Ciężar ich wystarczył do wyrównania lotu. Nobile ze zmienioną twarzą wpełzł do śpiwora rozciągniętego na pokładzie gondoli, nie zwracając na nikogo uwagi. Nie pierwszy raz podczas lotu popełnił błąd. Cierpiała na tym jego ambicja, ale przeważał lęk przed tą straszliwą, wrogą bielą, przed tymi ludźmi o twardych, jak z granitu twarzach, na których nie malowało się żadne wzruszenie. Nic nie mogło wyprowadzić ich z równowagi. Bezsilnie gryząc pięści, z trudem powściągał uczucie nienawiści, jakie w nim wzbierało na ich widok. Przez kilka zaledwie godzin przeżył tu niejedno upokorzenie, a upokorzeń nie wybaczał. Obserwując z przedniej gondoli nawigacyjnej stan morskiego lodu i wypatrując zarazem na nie zbadanych dotąd obszarach oceanu jakichś nieznanych wysp czy lądów, Amundsen spostrzegł z przerażeniem, że dziób sterowca opada ostro w dół... Kra pokrywająca morze rosła w oczach. Jeszcze chwila, a... Zaskoczony obejrzał się za siebie. Przy sterze wysokościowym jak porażony strachem zastygł Nobile. Zaciśnięte kurczowo na kole ręce nie wykonywały żadnego ruchu. Riiser-Larsen błyskawicznie skoczył do przodu, odepchnął brutalnie Włocha i powoli, jak najostrożniej wyprostował powietrzny statek. Amundsen odetchnął z ulgą. „Niebezpieczeństwo zażegnane, a było już blisko — zanotował w dzienniku pokładowym. — Gondola rufowa przeszła zaledwie o kilkanaście cali ponad powierzchnią lodu." W czterdziestej szóstej godzinie lotu znużeni ludzie przez zamglone szronem szyby zobaczyli wreszcie ubielone płatami śniegu wybrzeża Alaski i powitali je westchnieniem ulgi. Niski pułap chmur nie pozwolił jednak nawigatorowi określić dokładnie położenia. Nie był pewien, czy nadlecieli na wschód od Point Barrow, czy też na zachód, wiedział jedno: warstwa lodu narastała wciąż i ciężarem swoim przygniatała sterowiec do ziemi. W przerwie między chmurami Amundsen dojrzał jakieś małe, wciśnięte w śnieg domki osiedla. Serce zabiło mu mocniej. Wainwright, miejsce pamiętnej katastrofy „Junkersa", miejsce niezapomnianej klęski — dziś miejsce zwycięstwa! Radość trwała krótko. Silny wiatr ciskał sterowcem jak zabawką, szarpał, to przygniatał w dół, to znów podrzucał do góry. Lot w tych warunkach nad mało znanymi szczytami północnych wybrzeży Alaski był niebezpieczny. — Skręcić na wschód na otwarte morze! — wydał natychmiast rozkaz Amundsen. Tam nie groziły granitowe turnie, ale szalejący w dole sztorm uderzył gwałtownie w wielką powierzchnię balonu. Wydawało się, że lada moment tańczącą w powietrzu „Norge" porwie na strzępy. Gdy wreszcie niebo przejaśniło się, pomiar astronomiczny wykazał, że sterowiec zniosło daleko od brzegu. Nikt przez te długie godziny nie zmrużył nawet na chwilę oczu, nikt się nie położył. Nikt, poza radiotelegrafistą i nawigatorem, nawet nie usiadł. Ludzi ogarnęło straszne znużenie. W sześćdziesiątej szóstej godzinie lotu byli już wszyscy u kresu sił. Gdy czerwonym światełkiem na tarczy sygnalizacyjnej zabłysł rozkaz „uruchomić silnik", włoski mechanik przez długą chwilę nie mógł podnieść ręki. Amundsen zdawał sobie sprawę, że lot do samego Nome, przy tym zmęczeniu załogi, mógł być nieobliczalny w skutkach. Na widok jakiegoś niewielkiego, ledwie widocznego spod śniegu osiedla dał rozkaz: — Lądować! Kotwica długo ślizgała się po przemarzniętym gruncie. Pędzona wiatrem „Norge" parła wprost na budynki. Paru ludzi z niewielkiej wysokości zeskoczyło na ziemię i zawisło na linach, obciążając je swym ciężarem. Na pomoc pośpieszyli mieszkańcy osiedla. Już następnego dnia psi zaprzęg popędził do najbliższej radiostacji, wioząc długą depeszę: „Pierwszy w historii lot transpolarny z Europy do Ameryki ponad biegunem północnym zakończył się szczęśliwie lądowaniem w Teller na Alasce, w odległości dziewięćdziesięciu kilometrów od Nome. Wyprawa Amundsena na sterowcu »Norge« w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin przebyła ponad pięć i pół tysiąca kilometrów". Entuzjastyczne powitanie tych, co pamiętali Amundsena z poprzednich wypraw, było sowitą zapłatą za trudy. Do Nome wracał jak do siebie. Przed dwudziestu trzema laty przypłynął tu na skromnym kutrze, okryty sławą pokonania Przejścia Północno-Zachodniego; przed sześcioma — na wspaniałej „Maud" jako zdobywca Przejścia Północno-Wschodniego. Tym razem zwyciężył powietrze. Wielorybnicy, marynarze, myśliwi polarni, cała ludność miasta witała go więc jak swego. Nie w smak to było Nobilemu. Natychmiast po wylądowaniu wstąpił w niego szatan pychy, uśpionej lękiem podczas lotu. Każdy chętnie zapomina o własnych błędach, Włoch w jednej chwili puścił swoje w niepamięć. Nie chciał sobie przypomnieć, jak płakał, gryzł bezsilnie pięści, jak wzywał pomocy, napełniając kabinę histerycznym krzykiem, i lekkomyślnie popełniał niewybaczalne błędy. Ledwie stanął na lądzie, z podziwu godną beztroską zaczął podkreślać swoje zasługi i nie przebierając w środkach, wysuwać się na pierwsze miejsce. W Seattle na przykład olśnił zebrany w porcie tłum wspaniałym, kapiącym od złota galowym mundurem, który przywiózł z Italii. Nic dziwnego, że mała dziewczynka z olbrzymim bukietem róż jemu wręczyła kwiaty, nie zauważywszy nawet Amundsena, który stał obok w roboczym ubraniu, kupionym w Teller. „Trzeba było widzieć, jak w tym momencie zalśniły Włochowi oczy — wzięto go za dowódcę" — opowiadał później dziennikarz Ramm. Efekt był podstępnie przemyślany. W Rzymie, przed startem „Norge", pułkownik Nobile zabronił wszystkim uczestnikom powietrznego rejsu wzięcia zapasowych ubrań i bielizny, by nie obciążać zbytnio sterowca. Do siebie jednak, jak widać, zakazu tego nie zastosował, by zabłysnąć przed otoczeniem. Amundsen i Ellsworth, którzy wykonali skrupulatnie jego zalecenia, zaskoczeni patrzyli teraz na Włocha. W zdziwieniu tym kryły się niesmak i gorycz. — Coś mi się wydaje, że nie udał się nam ten nowo kreowany polarnik — westchnął wreszcie Ellsworth. — Podczas lotu wydawał mylne rozkazy, rzucał ster, wzywał pomocy. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby nie przytomność umysłu Riiser- Larsena i Wistinga! A teraz puszy się jak paw. Nie, ten człowiek nie zasługuje na miano polarnika. Lękam się, że to dopiero początek komedii, jaką zacznie odgrywać, początek przykrości, jakie czekają nas jeszcze z jego strony. — Może tak źle nie będzie — ujął się za Nobilem Amundsen — może to po prostu dziecinada? Ale Ellsworth nie mylił się.. Kristiania po królewsku przyjęła Roalda Amundsena. Raz jeszcze wielki polarnik przeżył radość triumfu. — Chcecie wiedzieć, czemu całe życie poświęciłem badaniom polarnym? — powiedział witającym go entuzjastycznie wielotysięcznym tłumom. — Co było mi drogowskazem we wszystkich moich wyprawach, pytacie... — Zdecydowanym ruchem rozwinął flagę Norwegii i patrzył chwilę, jak łopotała na wietrze. — Oto mój drogowskaz! Wypiło z niego barwy słońce obu biegunów, przeżarła go mgła polarna, zniszczony jest w bojach, stargany, ale czysty, bez skazy! Uroczystości w Norwegii po zwycięskim powrocie Amundsena nawet w części nie dorównywały jednak tym, jakie Rzym zgotował „wielkiemu synowi odrodzonej Italii, zdobywcy bieguna północnego, niezrównanemu pułkownikowi Umberto Nobilemu". W pompatycznym przemówieniu Benito Mussoliniego padało raz po raz słowo „włoski". Włoski był genialny konstruktor, włoski sterowiec, włoska załoga, która szczęśliwie przeprowadziła „Norge" ponad lodem bieguna. Nieprzebrany tłum czarnych koszul wiwatował jak podczas święta narodowego, las wzniesionych w faszystowskim powitaniu ramion pozdrawiał zwycięzcę, posypały się odznaczenia, awans z pułkownika na generała, portretowali Nobilego najwięksi malarze, najwięksi rzeźbiarze w marmurze utrwalali jego rysy. Ellsworth bardziej jeszcze niż Amundsen zżymał się na wieść o uzurpowaniu sobie przez Włocha monopolu sławy. Lojalnie jednak we wspomnieniach, wydanych pod tytułem „Z Europy do Ameryki ponad biegunem północnym" obaj ani słówkiem nie wspomnieli o przykrych zajściach podczas lotu, o atakach histerii Nobilego, o poważnych błędach w kierowaniu sterowcem. Ambitny generał nie ocenił jednak tej wspaniałomyślności i biorąc ją za dobrą monetę, tym butniej parł do sławy, wspomagany przez prezesa Aeroklubu Norwegii, który po otrzymaniu wysokiego odznaczenia z rąk króla Italii do reszty stracił głowę i jak rodowity Włoch bronił kłamliwych oświadczeń. Nie uważając za właściwe honorować umowy na pierwszeństwo druku wspomnień z lotu — jaką z „New York Times" zawarli obaj dowódcy „Norge" Amundsen i Ellsworth — Umberto Nobile wyprzedził ich, dając wreszcie upust podrażnionej ambicji osobistej i narodowej w licznych artykułach i wywiadach w prasie. Wbrew prawdzie głosił, iż pomysł historycznej transpolarnej wyprawy powietrznej był dziełem Benito Mussoliniego. Nie zapomniał przy tym o własnych zasługach, pomijając milczeniem Norwega i Amerykanina lub traktując ich lekceważąco w krótkich wzmiankach, jak zbytecznych pasażerów. Amundsen i Ellsworth wobec niedotrzymania umowy z „New York Times" stracili ogromne sumy, nie mówiąc już o goryczy, jaką odczuwali wobec ogromu kłamstw. Po końcowym obliczeniu wydatków wyprawy do uregulowania pozostało siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Drażliwy i ambitny Amundsen zobowiązał się sam do pokrycia tej sumy. Raz jeszcze przed steranym człowiekiem stanęło widmo długów, jakie przyniosła mu wymarzona od tylu lat powietrzna wyprawa transpolarna. „Poświęciłem wszystko, żeby być wolnym, i oto skutek: całe życie jestem niewolnikiem pieniądza" — zapisał w pamiętniku. Zamiast spocząć na laurach, musiał znów troszczyć się o pokrycie swoich zobowiązań. Pozostawała jedyna, znana tak dobrze, gorzka droga odczytów w Stanach Zjednoczonych, ale i tam wyprzedził go Nobile. Amundsen czuł, że generał najchętniej usunąłby go ze swej drogi jak zbyteczną zawadę. Czyż faszyzm nie nauczył go, jak pozbywać się ludzi niepożądanych? Część brukowej pracy norweskiej bezkrytycznie podchwyciła za prasą włoską hymny pochwalne na cześć Nobilego, pomijając swego rodaka. Tego już było za wiele. Po raz pierwszy w życiu Amundsen wystąpił publicznie przeciw generałowi. — Jeśli się ma kogoś nazwać oszczercą, to lepiej mu to powiedzieć w oczy — oznajmił twardo. Postąpił tak wbrew radom Fridtjofa Nansena, który niejednokrotnie powtarzał: „Po co przejmować się tymi kłamstwami, tym marionetkowym »polarnikiem«? Niech sięga po laury gdzie indziej, nie w Arktyce... Mała podłość nigdy nie zdoła przyćmić tego, co wielkie. Jesteś drogi przyjacielu, człowiekiem, na którego zwrócone są oczy całego świata, musisz więc być przygotowany na najgorsze ataki. Umieć przegrywać to wielka i niełatwa do opanowania sztuka. Czyżbyś ty, nie znający lęku, miał ugiąć się teraz pod brzemieniem ludzkiej zawiści? Dopuścić do siebie jej jad to znaczy zginąć". TAKI JEST NASZ AMUNDSEN Jesienny deszcz zacinał o szyby wielkimi kroplami, smużki wody łączyły się w szerokie strugi i spływały po szkle szybko, jakby się dokądś spieszyły. Wiatr szarpał bezlistnymi gałęziami drzew w ogrodzie, wciskał się natrętnie w okienne szpary, od czasu do czasu niecierpliwie zadzwonił oderwaną rynną, załomotał o ściany, jakby przyzywał pochylonego nad biurkiem człowieka o zoranej bruzdami twarzy i przygaszonych oczach. Przyzywał nadaremnie. Nansen miał rację, Roald Amundsen ugiął się pod brzemieniem ludzkiej zawiści. Bronił Się tak długo, jak mógł, przed narastającym znużeniem, aż wreszcie uległ. „Ustąpić teraz to ustąpić na zawsze, przyznać się do porażki" — myślał, ale obrzydzenie odbierało mu siły do dalszej walki, poczuł się naraz stary, daleki od tego świata i jego małostek. Wycofał się z czynnego życia i zamknął na cztery spusty w domu nad Bunnefiordem. Dzwoniła w nim cisza. Wierna Betty odeszła na zawsze. Długo chorowała. Rozstanie, nieoczekiwane, okrutne rozstanie z Kamillą i Kakonitą, do których przywiązała się jak do własnych córek, przyśpieszyło zapewne koniec. Nie miała o kogo dbać, na kogo czekać, Roald — wiadomo, jak zawsze był gdzieś daleko. Rozgoryczony zmiennością opinii swoich ziomków, lękał się, że jeśli kiedyś nie powróci z wyprawy, obie Czukczenki czeka w Norwegii niewesoły los. Przed wyruszeniem na Spitsbergen powziął więc ciężką dla niego decyzję odesłania dziewczynek do Stanów Zjednoczonych, gdzie zapewnił im u przyjaciół życzliwą opiekę i naukę. Listy Kamilli i Kakonity mówiły o ich tęsknocie za przybranym ojcem, ale życie i młodość mają swoje prawa. Starsza, Kamilla, wyrosła wkrótce na piękną pannę i wyszła za mąż za hodowcę lisów na Alasce; miała dom, dzieci, własne troski i radości. Tylko wierna mała Kakonita nie zapomniała ukochanego kapitana. Pisywała do niego z Ameryki, nieraz proponując, że powróci i zajmie się domem. Amundsen jednak nie mógł przyjąć tej ofiary, nie chciał, żeby jego ulubienica zaszyła się w pustkę domu nad Bunnefiordem i przesiąkła jak on goryczą. Z radością też przyjął wiadomość o tym, że się zaręczyła, i solennie obiecał swej pupilce, że odwiedzi ją kiedyś na Alasce. Nieraz myślał ze smutkiem, iż nawet tej radości, jaką wniosły w jego dom Czukczenki, pozbawiła go ludzka złość. Teraz, żeby wypełnić dręczącą pustkę, zarobić na utrzymanie, na pokrycie ciążących na nim wciąż jeszcze długów, Roald Amundsen zabrał się do pisania. Praca nie dawała mu jednak zapomnienia. Tylko żelazna siła woli nie pozwalała mu z niej zrezygnować. Wydawcy z wielu krajów dopominali się o nowe dzieła. Tym razem postanowił więc napisać coś więcej o sobie, przywołać wspomnienia lat walki. I kiedy tak cofał się po własnych śladach, nie potrafił opanować rozgoryczenia, dał się unieść poczuciu głębokiej krzywdy, w pracy swej, ostatniej, jaką napisał, pod tytułem „Moje życie badacza", zbyt wiele miejsca poświęcił nieciekawej, małej postaci włoskiego generała, który odebrał mu radość wielkiego osiągnięcia. Świadczy o tym, między innymi, choćby zdanie: „Byłoby może lepiej, gdyby moja wymarzone ekspedycja transpolarna na »Norge« nie doszła nigdy do skutku". Był teraz sam. Przeraźliwie sam. Po śmierci wiernej Betty nie miał już przy sobie nikogo, kto by o nim pomyślał. Zima zastała go w pustym, chłodnym domu, położonym z dala od rybackiego osiedla. Nie miał mu kto podać choćby szklanki gorącej herbaty. Chwilami, kiedy pogrążony w pracy siedział przy biurku, wydawało mu się, że jak dawniej z kuchni dobiega znajome szczękanie rondli, a przez szpary w drzwiach sączy się gorzki aromat kawy. Nastawiał ucha. Nie, to tylko szumiał wiatr albo cykał ukryty w deskach ściany świerszcz. Monotonne ćwierkanie rozpoczynało się o zmierzchu i kończyło o brzasku. Na kominku wygasły spopielałe polana brzóz, w pokoju było coraz chłodniej, ołówek coraz wolniej biegł po papierze. „Rondle zadźwięczą, jeśli sam je ruszysz, kawa zapachnie, jeśli ją zaparzysz, palce przestaną ci grabieć, rozpal kominek" — drwił sam z siebie. Wybierając samotność, nie sądził, że będzie mu tak ciążyła. Tęsknił chwilami do wypełnionego czynem życia, z którego dobrowolnie zrezygnował, wydawało mu się, że już nikomu nie jest potrzebny. Zadłużony, nie mógł sobie pozwolić na służbę, zrażony do ludzi, "nie chciał dopuścić do siebie nowych, nieznajomych. Niejednokrotnie pukano do jego drzwi, do zawsze zamkniętej furtki ogrodu w Sarpsborg, zaglądali i dziennikarze z różnych stron świata, i dawni wielbiciele. Nikt im nie otwierał. Byli jednak tacy, których oczekiwał niecierpliwie — dawni towarzysze broni spod polarnego znaku. „...Moje drzwi zawsze stoją dla was otworem, kochani!" — powtarzał, a przygaszone oczy płonęły znów młodzieńczym blaskiem. Słowo „pamiętasz?" wypełniało pustkę samotnego domu, świat nabierał nowych barw, zapachów, wszystko stawało się naraz urzekająco piękne. Sverdrup, Lindstrom, Olonkin, Hanssen, Riiser-Larsen i Dietrichson wnosili ze sobą atmosferę polarnego braterstwa, w której się odradzał. Ich życzliwość, ich serdeczne przywiązanie wypełniały pustkę i zaspokajały potrzebę tkliwości, której brak odczuwał boleśnie. Nie potrafił schwycić w porę, wymykała mu się z rąk w ciągu całego życia. Może żądał zbyt wiele? Może zbyt mało godził się dawać z siebie? Roald nakładał fartuch Betty i przywoływał w pamięci zapomniane arkana sztuki kulinarnej. W domku nad Bunnefiordem pachniało smażoną rybą i wędzonym łososiem, tradycyjnym norweskim zwyczajem na stole płonęły świece, buzował wesoło na kominku podsycany wciąż ogień. W kąt szły troska i gorycz. Odwiedziny towarzyszy w domu, w którym gościły tylko wspomnienia, dodawały otuchy Wielkiemu Samotnikowi; młodniał, nabierał wiary w siebie i chęci do życia. Kiedy fiord zaszumiał znów wiosenną falą, kiedy pierwsze szpaki powróciły do gniazd, a brzozowy gaj pozieleniał, w te radosne dni przyjacielskich spotkań Roald Amundsen coraz szerzej otwierał drzwi swego domu. Przychodzili do Sarpsborg młodzi i starzy, szkutnicy i cieśle ze stoczni, i rybacy z okolicy, coraz częściej przyjeżdżali z daleka dawni znajomi. Pierzchła gdzieś bezpowrotnie zmora samotnej starości. Lękał się jej jak niczego w życiu, bo niosła ze sobą niedołęstwo. Na tłocznej, gwarnej ulicy Kristianii zobaczył kiedyś popychanego przez tłum staruszka. — Czemu nie siedzisz, dziadku, w domu? Po co się ludziom pod nogami plączesz? — krzyknął niecierpliwie jakiś młody głos. Staruszek skulił się, zamrugał bezradnie powiekami, jakby przepraszał, że chodzi jeszcze po świecie. — Boże, spraw, żebym nigdy tego nie dożył! — wyszeptał poruszony Amundsen. Pozazdrościł Shackletonowi jego śmierci na statku płynącym na Szósty Kontynent i miejsca ostatniego spoczynku na skalistym cmentarzu Południowej Georgii, do którego docierały tylko ryk fal i krzyki mew. Zazdrościł Omdalowi, który zginął w czasie polarnego lotu, na posterunku. A Scottowi jego śmierci podczas marszu. I lodowego grobowca na krańcu świata... — Jaki jest naprawdę ten wasz Amundsen? Niech mi pan powie, kolego, pan go zna. Zaskoczony dziennikarz norweski Ramm spojrzał na przedstawiciela prasy angielskiej, przyłożył palec do ust i ruchem głowy wskazał na przemawiającego Roalda. — ... Po moich doświadczeniach nie wierzę w przyszłość sterowców jako środka polarnego transportu powietrznego, zawiodły niestety, podobnie jak balon szwedzkiego aeronauty, Andre'ego. Jestem jednak głęboko przekonany, że już niedługo, za parę dziesiątek lat, najbezpieczniejszym i najszybszym środkiem łączności pomiędzy Europą, Ameryką i Azją stanie się samolot. Nie zapominajmy, że najkrótsza droga między tymi kontynentami prowadzi ponad Północnym Oceanem Lodowatym. Znakomici polarnicy Wilkins i Kielson, których tak serdecznie witamy dziś tutaj, swoim odważnym przelotem — z Point Barrow na Spitsbergen w ciągu zaledwie dwudziestu godzin — potwierdzają w pełni moje przypuszczenia... W ciszy, jaka zapanowała na sali bankietowej, wszystkie spojrzenia skupiały się na suchej, ascetycznej twarzy mówcy, oświetlonej migotliwym blaskiem świec stojących w wysokich świecznikach na stole. — ... Jestem z was tym bardziej dumny, kochani — zadźwięczał znów mocny głos Amundsena — że lecąc nad Północnym Oceanem Lodowatym nie ulegliście pokusie skierowania waszej maszyny nad biegun. To dowód wielkiej odwagi cywilnej. Nie szukaliście poklasku tłumu, dla którego nic przecie nie istnieje poza sensacyjnym rekordem... Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, zebrani wiedzieli, o czym mówił Amundsen, do czego czynił aluzje, tylko angielski dziennikarz pokręcił niechętnie głową. — Wygląda mi coś na to — zwrócił się do Ramma — że stary orzeł znowu odżył — i zrywa się do lotu. Który to już raz? Twarda sztuka, trzeba przyznać! Czy to prawda, że ma objąć kierownictwo wielkiej etnograficznej wyprawy, która będzie badać wzajemne związki dawnych kultur po obu brzegach Cieśniny Beringa? Podobno wyraził już nawet zgodę? No cóż, nie jest taki znów stary, do sześćdziesiątki brak mu jeszcze czterech lat... Jaki on właściwie jest? — powrócił do swego pytania. — Tak na co dzień, od podszewki. Pan go zna od dawna, latał pan z nim, kolego, na „Norge", niech mi pan powie. Rad bym raz dowiedzieć się prawdy. Słyszałem, że obwarował się w tej swojej samotni w Sarpsborgu nad jakimś fiordem i do reszty zdziwaczał obrażony na cały świat. Z nikim się nie liczy, to fakt. Wystąpił z naszego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, potem zadarł z Waszyngtońskim. Co on sobie właściwie wyobraża? — Musiał mieć po temu ważne powody — ujął się za nim Ramm. — Ten człowiek wie, co robi. To mądra głowa i gorące serce. — Gorące serce? — obruszył się Anglik. — Niech mi pan tego nie próbuje wmówić. On ma chyba kawał lodu zamiast serca! Jak postąpił ze Scottem? A co było z tymi nieszczęsnymi psami w drodze do bieguna południowego? A jego niechęć do Nobilego, której dał świadectwo w swojej ostatniej książce? Moim zdaniem generał Nobile to uroczy człowiek, a jaki gościnny! Urządził w Nowym Jorku wspaniałe przyjęcie dla dziennikarzy, obdarował hojnie każdego, zaprosił do Italii, a ile wypiliśmy szampana! Jak umie mówić! Pokładaliśmy się ze śmiechu, kiedy opowiedział parę świetnych kawałów o tym waszym odludku. Wyobrażam sobie minę Amundsena, kiedy się dowiedział, że teraz Nobile sam chce pokazać, co potrafi, że bez Norwega poleciał znów na biegun. Rad jest pewnie, ten wasz bohater narodowy, że od czterdziestu ośmiu godzin brak wiadomości o sterowcu „Italia", że coś się widać Włochom nie szczęści... — naraz urwał, nastawił ucha. Do Amundsena podszedł lokaj podając na tacy depeszę. — To pewnie gratulacje dla was. Proszę przeczytać, wszyscy chętnie posłuchamy — zwrócił się Amundsen do Wilkinsa. Uśmiechnięta twarz australijskiego pilota spoważniała. Nie podnosząc oczu znad gęsto pokrytego literami blankietu, powiedział: — To do pana, panie kapitanie, wasz minister Marynarki. — Proszę przeczytać na głos — usłyszał w odpowiedzi. — „... Stwierdzając oficjalnie zaginięcie wyprawy generała Nobilego na sterowcu »Italia«, rząd włoski zwrócił się do rządu norweskiego z prośbą o pomoc w poszukiwaniach" — czytał głośno Wilkins; przygryzł wargi i z przymusem dokończył: — Minister Marynarki zapytuje, czy pan, panie kapitanie, zgodziłby się pokierować norweską akcją ratowniczą dla „Italii"? Cisza trwała nie dłużej niż kilka sekund, ale to były długie sekundy. Wszystkie oczy zawisły na pobladłej, kamiennej twarzy Amundsena. Podniósł powieki i wzrok jego pobiegł daleko ponad głowami zebranych, jakby wychodził już na spotkanie Nieznanego. — Zgadzam się — oświadczył krótko. Odpowiedziała mu burza oklasków. Wszyscy powstali z miejsc. — Ma pan odpowiedź na swoje pytanie! Taki jest nasz Amundsen! Właśnie taki! — krzyczał podniecony Ramm prosto w twarz osłupiałego angielskiego dziennikarza. — Niech pan się przyjrzy temu człowiekowi. Wyrusza na ratunek rywala, co mówię, wroga! Ani chwili się nie I zawahał. Sam pan widział! Niech mu się pan dobrze przyjrzy! — wyciągnięta ręka wskazywała Amundsena. A on wciąż stał milczący, skupiony, pełen godności, jakby za życia zakuty w granit pomnika. TROMSO — MIASTO WSPOMNIEŃ, MIASTO WZRUSZEŃ Wiosenna bryza niosła od morza słony zapach. Ranek wstał pogodny. Na jasnym niebie, jak nie napięte wiatrem żagle, znieruchomiały białe plamy obłoków. Po opustoszałych uliczkach Tromso, wiodących do portu, głośno dzwonił ciężki krok. Zamyślony mężczyzna zatrzymał się przed jedną wystawą, przed drugą... Z każdej spoglądały na niego śmiałe, władcze, dziwnie jasne oczy i sucha twarz przeorana fałdami. Pokręcił z niezadowoleniem głową, rozprostował mimo woli ramiona. — Mogliby jakieś inne zdjęcia wystawić, dawniejsze, na tych wyglądam doprawdy jak starzec — mruknął do siebie. Przyleciał do Tromso o brzasku i nie chciał zbyt wcześnie budzić zacnego aptekarza. Kad był zresztą pospacerować samotnie po tych uliczkach, które przemierzył setki razy. Setki? Chyba tysiące! Na każdym kroku wspomnienia wychodziły mu na spotkanie. Świeżo ciosane belki piętrzyły się przed nim wielkim stosem, jak wtedy, jak przed laty. Na tym nabrzeżu wśród roześmianej młodzieży siadywała Nora. Przez zieleniejącą nieśmiało trawę tu i ówdzie przebijał błękit pierwszych kwiatków, takich samych zapewne, jak te, które jej niegdyś podarował. Tromso, miasto wspomnień, miasto wzruszeń, jak kamień milowy znaczyło drogę jego życia. Nigdy z niej nie zboczył. Tego dnia właśnie mijało ćwierć wieku od chwili, w której po raz pierwszy wyruszył na podbój Nieznanego. Wydawało mu się, że pod nożem szkutniczym wyczuwa jeszcze spróchniałe deski poszycia „Gjoi" i zastępuje je nowymi, pragnąc, by mały kuter wytrzymał wielką podróż. Wzrok jego prześliznął się po zmąconej smarami wodzie portu, po lesie masztów. Wszystkie statki myśliwskie miały takie same bocianie gniazda jak „Maud". Dziesięć lat upływało od pamiętnego dnia, kiedy stąd właśnie, z tego portu, odbiła „Maud", z którą wiązał tyle nadziei. Tu, także na tym nabrzeżu, załadował oba hydroplany do swego pierwszego powietrznego lotu. Stąd, z Tromso, wypłynął, żeby ze Spitsbergenu na „Norge", tej „Norge", na którą niepostrzeżenie, po raz pierwszy w jego wyprawach, wśliznęła się ludzka zawiść i na której rozpoczął się dramat. Dramat, który wyrwał go z ciszy Bunnefiordu. „Nie sposób było odmówić. Na okrzyk »człowiek za burtą!« każdy marynarz śpieszy z pomocą — odpowiadał tym, co się dziwili, że wyrusza na ratunek Nobilego. — Czy zawsze jednak muszę mieć do czynienia z rywalami, których spotkał tragiczny los, gdyż nie dość rozważnie przygotowywali swe wyprawy, licząc na zawodny łut szczęścia i nie umiejąc przewidzieć przeciwności?"... Tak niedawno jeszcze oświadczył jakiemuś dziennikarzowi, że ma dosyć, że nie zamierza nigdy sam organizować własnej ekspedycji, gotów jedynie odpowiedzieć na apel. I apel przyszedł. Nie takiego jednak Amundsen oczekiwał. Nie spodziewał się, że zadźwięczy sygnałami trwogi — SOS... Sytuacja rozbitków włoskich ze sterowca „Italia" była groźna, groźniejsza, niż myślał przed trzema tygodniami, biorąc na swe barki ciężar przygotowań do akcji ratowniczej. Na niewielkiej krze dryfowało dziewięciu niedoświadczonych ludzi, nie zdających sobie sprawy z powagi sytuacji. Czym jest Arktyka wiedzieli tylko z obrazków, może z jakichś opowiadań o polowaniach na białe niedźwiedzie. Jeden Malmgreen spośród tych dziewięciu znał podbiegunowe obszary, pływał na „Maud" z doktorem Sverdrupem, latał na „Norge". Amundsen gorzko żałował teraz, że nie odradził swemu meteorologowi wzięcia udziału w wyprawie „Italii". Przygotowując ją, Nobile chciał zabrać ze sobą wszystkich członków norweskiej załogi z wyprawy na „Norge" i wszyscy jak jeden odmówili. Widząc, że Malmgreen pragnie raz jeszcze spróbować swych sił, Roald Amundsen powiedział mu: „leć!". Czyż mógł przypuszczać, że lot skończy się katastrofą? Raz jeszcze uważnie, skrupulatnie przebiegł myślą poszczególne etapy tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się teraz włoscy rozbitkowie. Tuż po północy, dwudziestego czwartego maja 1928 roku radiostacja „Italii" podała wiadomość, że sterowiec krąży nad biegunem północnym. Na lód zrzucono flagę włoską, krzyż ofiarowany przez papieża Piusa VI i banderę miasta Mediolanu, które objęło protektorat nad wyprawą. Mgła i wiatr przeszkodziły w sensacyjnym opuszczeniu na lód pneumatycznej gondoli z ludźmi, które głośno zapowiadał w prasie włoskiej generał pragnąc na wszelką cenę dokonać „czegoś więcej" niż Amundsen. W drodze powrotnej z bieguna, wbrew komunikatom meteorologicznym Instytutu Geofizycznego w Tromso, zapowiadającym niepogodę na wschód od dziesiątego południka długości wschodniej, Nobile skierował na ten obszar „Italię". Przyszły burze śnieżne, nieuchronne oblodzenia. O godzinie dziesiątej następnego dnia operator Biaggi nadał radiodepeszę: ...przebijamy się z trudem przez śnieżycę stop silny wiatr północno zachodni spycha nas na wschód stop nasze przypuszczalne położenie osiemdziesiąt stopni nord piętnaście est stop wieczorem będziemy z powrotem w kings bay stop słuchajcie nas za godzinę stop nobile. W chwilę później „Italia" pod ciężarem lodu zaczęła gwałtownie opadać w dół. Nobile polecił zatrzymać silnik. Ster wysokościowy zaciął się raptownie. Defekt szybko usunięto, statek powietrzny z trudem piął się w górę, przez krótki moment, szarpany wichurą, utrzymywał wysokość. I naraz z błyskawiczną szybkością opadł. Strzałka wariometru cofała się do zera. Oficer nawigacyjny kazał wyrzucać wszystko za burtę. Nobile chwycił za ster, chwycił za późno. Przednia kabina nawigacyjna uderzyła raptem w lodowe pole. Z rozprutego wnętrza runęła część ludzi i sprzętu. Uwolniony od ogromnego ciężaru balon poderwał się w górę, pędzony wiatrem pożeglował na południe i znikł w śnieżycy. Nim wyrzuceni brutalnie na lód zdołali się ocknąć i zebrać myśli, gdzieś w dali białą zasłonę przeciął potężny błysk, a potem długo jeszcze w powietrzu wisiał czarny słup dymu. Taki był koniec „Italii". Generał Nobile wciąż nie mógł ogarnąć rozmiarów katastrofy. Apel, jaki zarządził odzyskawszy przytomność, był apelem klęski. Brakowało ośmiu ludzi uniesionych w nieznane na sterowcu, jeden zabity na miejscu, dziewięciu żywych. Mechanik Ceccioni z połamanymi nogami, Nobile ranny w rękę i w stopę, Malmgreen ze zwichniętym barkiem, profesor Behounek, operator Biaggi i paru innych — też mocno poturbowanych. Wokół kontuzjowanego ciężko radiotelegrafisty, który wiele godzin mozolił się nad aparaturą, zebrali się wszyscy, nawet ranni. Nawiązanie łączności nie było jednak sprawą prostą. Biaggi uruchomił odbiornik dopiero po paru dniach. To, co poprzez szum wiatru i trzask pękającej kry usłyszeli rozbitkowie, napełniło ich rozpaczą. Poszukiwania szły w złym kierunku, skierowano je o tysiąc kilometrów na zachód od miejsca katastrofy. Teraz dopiero, na krze, po przeprowadzeniu pomiarów astronomicznych zrozumieli, że podane w ich ostatniej radiodepeszy współrzędne były fałszywe. Katastrofa wydarzyła się pod osiemdziesiątym pierwszym stopniem, czternaście minut szerokości północnej i dwudziestym piątym stopniem, dwadzieścia pięć minut długości wschodniej, o pięćdziesiąt siedem kilometrów od Wyspy Króla Karola XII w Archipelagu Spitsbergeńskim. Daremnie niestrudzony Biaggi wystukiwał sygnały SOS, podając właściwe położenie. Świat go nie słyszał. Generał Nobile stracił głowę, już to szalał z niecierpliwości, już to i popadał w apatię i godzinami leżąc bezczynnie w namiocie, raz jeszcze przeżywał od nowa swą klęskę. Malmgreen zdawał sobie sprawę, że czas nagli. Rozumiał, że akcja ratownicza sprowadzała się do daremnych poszukiwań, a prądy morskie mogły tymczasem wynieść topniejące pole lodowe na pełny ocean. Co począć? Malmgreen nie wahał się długo. Rzucając na szalę całe swe polarne doświadczenie, postanowił zabrać ze sobą dwóch Włochów i pieszo wyruszyć po krach do Wyspy Króla Karola XII, a stamtąd próbować przedrzeć się do Kings Bay, gdzie znajdzie pomoc. Brak wiadomości z „Italii" wstrząsnął całym światem. Wkrótce na Spitsbergen zawinęło kilkanaście statków, lądowało kilkanaście samolotów. Ponad półtora tysiąca ludzi sześciu narodowości śpieszyło na pomoc zaginionym. Tymi, którzy niepokoili się najmniej lub najmniej okazywali niepokój, byli sami Włosi... Na statku bazie „Citta di Milano" rojno było, gwarno i beztrosko. Zjechali tam włoscy dziennikarze i dygnitarze faszystowscy. Radiostacja pracowała bez wytchnienia, po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czy dlatego jednak, toy prowadzić nasłuch na częstotliwościach trzech zwykłych nadajników „Italii" i czwartego, awaryjnego? Bynajmniej. Wysocy urzędnicy wysyłali do Mussoliniego długie raporty o wszystkim, co się tylko dało, dziennikarze zachłystywali się niezwykłą dla nich egzotyką polarną, nadając barwne reportaże o nie zachodzącym słońcu, o górach lodowych, o białych niedźwiedziach. Od czasu do czasu tylko w eter biegł banalny frazes: ... „Załoga «Italii», trzymajcie się, nie traćcie nadziei, organizujemy pomoc". I to było wszystko. Słowa te do szału doprowadzały radiotelegrafistę na krze. Biaggi nie odstępował od aparatury, nie zdejmował z uszu słuchawek, niezmordowanie wystukiwał współrzędne. I zrozpaczony chwytał wciąż w odpowiedzi obojętny stukot klucza nieznanych kolegów, którzy nadawali: „... Nikt nie zdołał dotąd wyłapać sygnałów rozbitków włoskich... może już w ogóle nie nadają... »Cita di Milano« o niczym nie wie..." „... Cisza w eterze pozwala wysnuwać najgorsze przypuszczenia o losie rozbitków.." „... Czemu rozbitkowie »Italii« milczą? Czy ktoś z załogi pozostał jeszcze przy życiu?..." ..... Od dziesięciu dni już trwają daremne poszukiwania. Trzeba zastanowić się, czy w tych warunkach celowa jest dalsza akcja ratownicza, czy nie należałoby przerwać poszukiwań?" I jak na pośmiewisko na krę rozbitków powracał ten sam natrętny refren, to samo znajome uderzenie klucza radiotelegrafisty z „Citta di Milano": „...Załoga »Italii«, trzymajcie się, nie traćcie nadziei..." Biaggi płakał z bezsilnej wściekłości, gryzł pięści, nie chciał jednak uznać się za pokonanego. — Moja aparatura działa, muszą mnie kiedyś w końcu usłyszeć — powtarzał Nobilemu. — Muszą! I wreszcie... Czwartego czerwca lotem błyskawicy świat obiegła sensacyjna wiadomość. Jakiś przygodny radioamator spod Archangielska między koncertami Bacha i Beethovena schwytał niezrozumiałe na pozór, nadawane alfabetem Morse'a strzępy sygnałów; uderzyło go nazwisko „Nobile". Zanotował, co usłyszał, i przesłał do Moskwy. Na krze sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, żywności było coraz mniej, dokuczał mróz. Żeby się rozgrzać, Włosi beztrosko palili wszystko, co się dało, aparaty fotograficzne, rolki ze zdjęciami. I coraz większa ogarniała ich rozpacz. — Biaggi dostał pomieszania zmysłów. To już koniec — wyszeptał kiedyś ze zgrozą Nobile na widok radiotelegrafisty, który zerwał się raptem na równe nogi, ściągnął z uszu słuchawki i rozpoczął jakiś obłędny taniec. — Posłyszeli nas!... jakiś Rosjanin... Moskwa powiadomiła Rzym... Jesteśmy uratowani! — wykrzykiwał co sił, nie wiedząc już sam, jak wyrazić radość. Prasa włoska nie przywiązywała większej wagi do wiadomości nadesłanej przez „jakiegoś nieuka, chłopinę z Wozniesienska, gdzieś z wiatskiej guberni, w archangielskiej tundrze. ... Czyż mógł swoim nędznym aparacikiem rosyjskiej produkcji schwytać sygnały, których nie odebrały najnowocześniejsze odbiorniki naszej »Citta di Milano«? — powątpiewały gazety wietrząc podejrzliwie jakiś propagandowy chwyt komunistyczny, wymierzony przeciw chwale faszystowskiego państwa. Dowództwo „Cita di Milano" oprzytomniawszy w końcu jednak postanowiło nie lekceważyć wiadomości ze Związku Radzieckiego i wydało odpowiednie zalecenia. I o dziwo, nieosiągalna dotąd przez długie tygodnie łączność z rozbitkami na krze została nawiązana w rekordowo krótkim czasie. Gdyby nie rosyjski radioamator, dziewięciu rozbitków mogłoby życiem przypłacić lekkomyślną beztroskę dowództwa włoskiego statku. Czas naglił. Popychana szerokim strumieniem lodowym, kra dryfowała po oceanie, topniała, lada moment grożąc rozpadnięciem się. Ale teraz już Włosi żyli nadzieją. Z komunikatów radiowych Nobilego przebijała wielka radość na wieść o decyzji Amundsena. Zapewne generał, lubiący jak zawsze efekty teatralne, wyobrażał już sobie, w milionowych nakładach, zdjęcia na pierwszych stronach gazet całego świata i artykuły „o wzruszającym do łez pojednaniu dwóch wrogów, którzy padli sobie w objęcia na topniejącej krze arktycznej". I jak zawsze lekkomyślny, nie doceniał powagi sytuacji. Ucieszył się także na wieść, iż z Murmańska i Leningradu na poszukiwanie jego wyprawy wyruszyły dwa wielkie, zasłużone w bojach z Arktyką łamacze lodu „Krassin" i „Małygin", że na ich pokładzie płynęło dwóch asów lotnictwa polarnego, Czuchnowski i Babuszkin, oraz dwusilnikowe samoloty na płozach. Wiadomość o tej wielkiej ekspedycji ratowniczej zaskoczyła wszystkich na całym świecie, tym bardziej iż rząd włoski mimo beznadziejnej sytuacji rozbitków — nie zdecydował się jednak zwrócić o pomoc do Związku Radzieckiego. I UPOMNIAŁO SIĘ O NIEGO MORZE — Taki już widać mój los, że wszystko muszę sam wywalczać — westchnął z melancholią Amundsen, kiedy otrzymał wiadomość, że Benito Mussolini, prosząc Norwegię o pomoc dla włoskich rozbitków, odmówił jednocześnie pokrycia kosztów wyprawy ratowniczej. Na targi nie było czasu, wysłał więc Dietrichsona do fabryki Dornier z poleceniem, aby jak najszybciej przygotowała dwa hydroplany typu „Wal", i jednocześnie zatelegrafował do Ellswortha, prosząc o pomoc finansową i udział w wyprawie. Ten jednak, bardziej pamiętliwy niż Norweg, nie zapomniał urazy, odmówił swego udziału, przekazując jednocześnie do dyspozycji przyjaciela dziesięć tysięcy dolarów. Ale Roald Amundsen potrzebował pięciokrotnie więcej. Zakup hydroplanów stawał się nieaktualny. W Norwegii też nikt się nie kwapił, żeby przyjść z pomocą, nikt nie potrząsnął kiesą. Dumni z wielkiego Roalda, jego możni ziomkowie głuchli, jak zawsze, kiedy chodziło o pieniądze. „Niech Włosi sami płacą" — powtarzali nie rozumiejąc powagi sytuacji. Nie brak było jednak dobrych synów Norwegii rozsianych po całym świecie. Jeden z nich, Peterson, gorący wielbiciel Amundsena, zamieszkały od lat w Paryżu, bez chwili zwłoki zwrócił się do największej francuskiej fabryki samolotów i już w kilka godzin później mógł doniec telegraficznie, że dyrekcja oddaje do dyspozycji Amundsena dwa największe samoloty na kołach. „Jestem wzruszony — zadepeszował Roald — ale do tej akcji ratowniczej niestety nadają się tylko hydroplany." Lakoniczna odpowiedź nie zraziła ofiarnego przemysłowca; Peterson zameldował się niezwłocznie u ówczesnego ministra lotnictwa Francji, Polaka z pochodzenia, Bokanowskiego, i w ciągu paru zaledwie godzin wyjednał dla norweskiej wyprawy ratowniczej wielki hydro-plan wojskowy „Latham 02". Francuska maszyna nie była wprawdzie przygotowana do lądowania na łodzie czy śniegu, ale Amundsen nie miał wyboru. Liczył zresztą na wiosenną porę. — Przy brzegach Spitsbergenu powinienem w czerwcu znaleźć obszary wolnego od lodu morza, na których będzie można wodować — oświadczył zdecydowany na wszystko, tym bardziej że dowódca „Lathama", kapitan Guilbaud — as lotnictwa francuskiego mający za sobą całe lata trudnych lotów, z tych niejeden o sławie światowej — budził pełne zaufanie. Poza załogą francuską Amundsen zdecydował się zabrać ze sobą Dietrichsona i Wistinga. Od tej chwili wypadki potoczyły się z błyskawiczną szybkością. Wiedząc, że każde opóźnienie może pociągnąć za sobą tragiczne skutki dla rozbitków włoskich, Amundsen zostawił Francuzom zaledwie trzy doby na przygotowanie maszyny i wyznaczył spotkanie w Bergen na dzień szesnastego czerwca. Przez ten krótki okres sam także nie próżnował. Futrzana odzież dla całej załogi, żywność, ekwipunek, sprzęt polarny, o wszystkim trzeba było pomyśleć, wszystko zorganizować. Zapasy benzyny dla hydroplanu wysłał drogą morską na Spitsbergen. Pragnął także, jak przed każdą swą wyprawą, uregulować osobiste sprawy. — Na północ muszę wyruszyć wolny od długów. Wiem, że w mojej sytuacji jest to trudne Ile jeszcze na mnie ciąży? — zwrócił się do swego radcy prawnege Ten odpowiedział cyfrą: — Pięćdziesiąt siedem tysięcy koron, tyle Jesteś dłużny wierzycielom po ostatniej wyprawie n» „Norge". Proszę cię, Roald, nie przejmuj się tym, zaczekają, masz czas, uregulujesz po powrocie. — Nie, raz wreszcie muszę się od tych długów uwolnić, ciążą mi, rozumiesz? — rzucił szorstko Amundsen — Siedem tysięcy otrzymasz wkrótce za moją ostatnią książkę, trzy razy tyle powinno wpłynąć z zagranicy za Uiimaczenie. Resztę postaram się jakoś zdobyć. Zdobyć? ... Po powrocie do Sarpsborg AmunAiei powyjmował z gablot ułożrnne w ozdobnych pudłach ordery, otarł je starannie z kurzu. Czy już wszystkie? ... Chyba tak, było ich pięćdziesiąt, najwyższych odznaczeń państwowych, medali towarzystw geograficznych całego Świata, złotych gwiazd i krzyży — od królów, premierów, prezydentów. Rozejrzał się po pokoju. Nie, był jeszcze jeden: wysadzany drogimi kamieniami dar cesarza Japonii. Bolesne było rozstanie z tymi wiernymi towarzyszami — każdy z nich mówił e niełatwo osiągniętych zwycięstwach. Cóż jednak począć? Za wszelką cenę Roałd pragnął uwolnić się od zmory długów. Znany, bogaty obywatel Krystianii już dawno proponował, że zakupi te bezcenne zbiory i przekaże uniwersytetowi. Amundsem bronił się długo przed tą decyzją, wolałby sam ofiarować do muzeum. W tej sytuacji nie widział jednak innego wyjścia niż sprzedaż drogich dla niego pamiątek. Nie po raz pierwszy wyruszał w świat bez grosza przy duszy, pierwszy raz jednak bez długów. Nigdy wiosenne pąki nie wydawały mu się tak piękne, a niebo tak błękitne. Patrząc w wody fiordu lśniące w słońcu milionami srebrzystych iskierek, poczuł się nareszcie wolny jak ptak. — ... Czy dziś jeszcze chcesz wystartować? Zaskoczony Amundsen spojrzał na wchodzącego do pokoju aptekarza. W jego głosie wyczuł jakąś dziwną nutę niepokoju. — ... Wracam właśnie z portu, absolutny sztyl, najmniejszego podmuchu — ciągnął dalej Zapffe. — Hydro-plan fiński dwukrotnie już próbował startować, nie mógł jednak oderwać się od wody. — Ale Włosi na swojej „Savoi" wylecieli z Vadsó, nie mogę być na Spitsbergenie ostatni — mruknął niechętnie Amundsen. Dietrichson ze zdumieniem spojrzał na nagle spochmurniałą twarz dowódcy i nie kończąc obiadu zerwał się od stołu. — Proszę mi wybaczyć, fru Zapffe, biegnę do Guilbauda, dowiem się, co myśli o starcie dziś jeszcze. Ciszę domku aptekarza zakłócały teraz co chwila niespokojne dzwonki telefonów. Obsługa radiostacji w Tromso na zmianę z Instytutem Geofizycznym przekazywały nieustannie wiadomości meteorologiczne. — ... Na całej trasie lotu wypogodzenie. Mgła utrzymuje się jeszcze tylko nad Wyspą Niedźwiedzią, ale i tam po południu powinna chyba ustąpić. Przygotowujemy szczegółową prognozę pogody na godzinę czternastą... — Guilbaud gotów do startu, zatankował już benzynę i oliwę. Czeka tylko na rozkazy — meldował Dietrichson. — Jakie wiadomości od rozbitków? — W ostatniej depeszy Nobile alarmuje, że wokół pola lodowego pootwierały się szerokie kanały wodne. — Spodziewałem się tego. Przynajmniej będę miał gdzie wodować. Co w Kings Basj? — Zebrało się mnóstwo statków i samolotów. Świetni piloci, ale każdy próbuje na własną rękę, jak dotychczas bez skutku, brak tam jednolitego zdecydowanego kierownictwa — uśmiechnął się znacząco Dietrichson. Amundsen w milczeniu wciągnął się dymem, nie spiesząc opróżniał fajkę, oczyścił ją dokładnie i prostując ramiona rzucił: — Czas na mnie! — Roald, a może byś jednak odłożył ten start? Nie spiesz się! Jutro rano sprawdzisz jeszcze, czy wszystko w porządku. Nie spiesz się, błagam! — powtórzył Zapffe. 23 — Człowiek... Mówił z przejęciem, jakby jakieś niedobre przeczucie kazało mu zatrzymać przyjaciela. — Może jutro wiatr ułatwi wam start? Zastanów się! Polecicie we trzy maszyny, razem z tymi Szwedami i Finami. — Mój drogi — błysk tkliwości rozjaśnił twarz Amundsena. — Tam każda godzina jest cenna. Tam na krze pragnąłbym także bardzo odnaleźć Malmgreena, dziwnie się o niego lękam. A może żyją jeszcze i tamci, porwani na sterowcu? Czeka nas wiele pracy. Na Spitsbergenie także chyba się przydam. Trzeba by koniecznie jakieś statki czy samoloty skierować do Wyspy Króla Karola, nikt dotąd nie pomyślał o założeniu tam składów żywności. A to ważne. Zapffe nie nalegał dłużej. Roald myślami i tak był już daleko. Do portu wyległa cała ludność Tromso — starzy, młodzi, dzieci, kto żyw przybiegł żegnać Amundsena. Kiedy wsiadał z załogą do motorówki, poleciały w górę czapki, posypały się bukiety i bukieciki wiosennych kwiatów, z których kobiety ogołociły ogródki. — Niech żyje nasz Roald! — wołali wszyscy zgodnym chórem. Pogodna twarz Amundsena zasępiła się na moment. — Po co to? Krzyczeć i wiwatować będą, jak wrócimy — mruknął niezadowolony. Stojąc już na przedzie gondoli „Lathama" pomachał kilka razy ręką. Zebranych na molo ogarnął szał. — Roald... Roald... Roald! — skandowali na różne tony. Obracające się na pełnych obrotach śmigła cięły, rwały nie milknący ani na chwilę gwar głosów. Gondola coraz szybciej pruła wodę, wlokąc za sobą jak kometa długi ogon, migocący w słońcu bielą piany. Punktualnie o godzinie szesnastej „Latham 02" oderwał się ciężko od spokojnych, wygładzonych jak jezioro wód fiordu, nabrał wysokości, zatoczył wielki łuk i majestatycznie popłynął na północ. — Przed wieczorem wylądują w Kings Bay. Mógłbym przysiąc, że dziś jeszcze Roald wystartuje na zwiad. — Dziś? Skądże, on lubi wszystko dziesięć razy sprawdzić. Pamiętasz, jak długo szykował tę swoją łajbę przed zdobyciem Przejścia Północno-Zachodniego? Umie wyczekać odpowiedniego momentu. — A ja ci mówię, że jeszcze dziś! O północy słońce wydłuża cienie, łatwiej z powietrza dostrzeże namiot rozbitków. Ma rację, czasu nie wolno tracić. Już on pokaże tym rozbitkom porządną Amundsenowską robotę! Pykając z fajek starzy rybacy rozprawiali jeszcze jakiś czas, a potem z wolna zaczęli rozchodzić się do domów. — Nie podoba mi się ta mgła nad Wyspą Niedźwiedzią — z głosu aptekarza przebijała troska. — Da sobie radę, da! — pocieszali go inni. — Któż jak nie on? — A ty co, Nils? — Zapffe ze zdziwieniem spojrzał na wyrostka, który uparcie wpatrywał się w bezchmurne niebo, jakby jeszcze widział na nim wsiąkające w błękit zarysy hydroplanu. — Nie idziesz do domu? Myślisz tu może nocować, co? — A cóż w tym złego? Pierwszy zobaczę, jak nasz Roald wraca — usłyszał w odpowiedzi. ... halo latham halo latham podajcie swoją pozycję podajcie swoją pozycją tu tromso tu trorysó halo latham... Palce operatora coraz szybciej uderzały w klucz. Z nadawania błyskawicznie przechodził na nasłuch, ale w chaosie sygnałów, zgrzytów i pisków, jakie huczały w eterze, daremnie starał się wyłowić znajomy ton nadajnika hydroplanu. Zaniepokojony wystukał po chwili znaki wywoławcze stacji na Wyspie Niedźwiedziej, potem w Ny Aalesund. ...czy nie wiecie co z lathamem stop do godziny osiemnastej czterdzieści pięć byłem z nim w stałej łączności st o p przerwałem połączenie na piąć kwadransów i żeby nadać jak co dzień komunikat meteo dla rybaków na morzu barentsa stop od tego czasu nie słyszę ich stop czekam odpowiedzi... …latham nie nawiązał dotąd z nami łączności — zanotował wkrótce pierwszy, a po chwili usłyszał drugi, taki sam sygnał: latham nie nawiązał dotąd z nami łączności... Szef radiostacji w Tromso zaniepokoił się nagłym zamilknięciem Amundsena. „Może to tylko jakieś zwykłe uszkodzenie? Radioaparaitura hydroiplanu mogła się popsuć" — usiłował się pocieszyć, ale jednocześnie polecił operatorowi: — Nadawaj CQ! W jednej chwili w eter pobiegły sygnały, które setki rąk w chwilę później wpisywało do dzienników: CQ... CQ... CQ... …do wszystkich do wszystkich do wszystkich stacji naziemnych i okrętowych na morzu barentsa prowadzić nasłuch i niezwłocznie przekazywać do tromsó każdą wiadomość o hydroplanie latham 02... CQ... CQ... CQ... do wszystkich do wszystkich stacji naziemnych i okrętowych na morzu... W porcie Kings Bay zebrał się dziwny tłum. Górnicy norwescy, ci, którzy byli świadkami dwóch poprzednich startów Amundsena, i ci, co przybyli później, piloci, mechanicy, marynarze, uczestnicy międzynarodowej akcji ratowniczej od kilku godzin już wypatrywali „Lathama" na południowym skłonie horyzontu. Wszyscy milczeli natężając słuch — każdy chciał pierwszy wyłowić uchem dudnienie silników. Nad wieczorem operator węglowca s/s „Marita" zaalarmował radiostację w Kings Bay: ... mając wyspę niedźwiedzią na trawersie schwytałem sygnały SOS stop bardzo słabe stop znaków rozpoznawczych stacja nie podała stop ani swego położenia stop Przez całą, jasną jak dzień, noc letnią niewielu ludzi spało w Kings Bay i w Tromsó. Wszyscy wyczekiwali. Jeden dzień, drugi, trzeci. Na próżno. Nikt poza radiostacją węglowca s/s „Marita" nie schwytał sygnałów SOS, nikt niczego nie wiedział o Amundsenie. Jak zwykle w podobnych przypadkach, do Kings Bay zaczęły napływać wiadomości od „naocznych świadków". — Widzieliśmy hydroplan przy południowym cyplu Spitsbergenu. Pływał po morzu — twierdzili jedni. — We mgle przeleciał nad nami jakiś wielki samolot, na niskim pułapie — przysięgali drudzy. Powoli narastał niepokój, jakkolwiek zażegnywany bezgraniczną wiarą w szczęśliwą gwiazdę Amundsena. W prasie pojawiły się komentarze: „... Zapewne wielki Roald zmienił plan działania w powietrzu. Nie pierwszy to raz. Płynąc do bieguna północnego, w drodze zdecydował się na południowy. Nie jest wykluczone, że i teraz skierował hydroplan na krę rozbitków". „...Przypuszczać należy, że Amundsen udał się przede wszystkim na poszukiwanie swego przyjaciela, geofizyka szwedzkiego Malmgreena. Trudno mu się dziwić, przed odlotem wspominał podobno, że na Wyspie Króla Karola XII trzeba jak najszybciej założyć bazę żywnościową dla rozbitków." Godzina upływała za godziną, dzień za dniem. Niepokój zataczał coraz szersze kręgi. — Co z Amundsenem? — Co z Amundsenem? — Co z Amundsenem? — płynęły gorączkowe pytania z Oslo, z Bergen, z Hammerfest, ze wszystkich miast i osiedli Norwegii. — Co z Amundsenem? — dopytywał się niecierpliwie cały świat. Któregoś dnia z portu Tromso zaczęło ubywać kutrów rybackich i myśliwskich statków. Przez nikogo nie wzywani, bez żadnego rozkazu, jeden po drugim szyprowie podnosili kotwice i wypływali, żeby piędź po piędzi przemierzać wody Wyspy Niedźwiedziej i Archipelagu Spitsbergeńskiego. Pojawiły się tam także okręty marynarki wojennej Norwegii i Francji. W krótkim czasie ponad trzysta jednostek morskich przyłączyło się do poszukiwań. Riiser-Larsen wiele razy startował z Kings Bay do lotów wywiadowczych, inni piloci poszli za jego przykładem. Na próżno. Ani śladu „Lathama", ani śladu Amundsena. Polarne morza nie dawały odpowiedzi. — Szukajcie naszego Roalda! — błagały tłumy Norwegów załogę „Krassina", kiedy łamacz lodu w drodze do kry włoskich rozbitków zakotwiczył w Bergen. — Ratujcie naszego Roalda! — niosło się rozpaczliwe wołanie po całym kraju. Mijały dni, potem tygodnie, wreszcie miesiące. Od dawna już oczy ludzi odwróciły się od nieba, tego nieba, które nie było Amundsenowi przychylne. Wszyscy patrzyli na morze i wyczekiwali, co niesie od horyzontu każda nowa fala. Rybacy i myśliwi polarni nie ustawali w uporczywych poszukiwaniach. Załoga łamacza lodu „Krassin" — po uratowaniu rozbitków „Italii" — przyłączyła się do nich, ale i ona nie odnalazła śladów „Lathama". Milczenie przeciągało się, słabła nadzieja, jeszcze wciąż jednak nie wygasała. Norwegowie wierzyli ślepo, że Roald musi powrócić do nich, tak jak wracał już tyle razy, przezwyciężając wszelkie przeszkody. Pierwszego września 1928 roku szyper kutra rybackiego przerwał połów i pośpiesznie zawrócił do Tromso. Na pokładzie wiózł metalowy pływak. Wyłowił go z morza, w okolicach Ptasiej Wyspy. Czyżby pływak „Lathama"? Czas mijał. Od północy szła ostra zima, po Morzu Barentsa coraz częściej przeciągały sztormy, pierwsze mrozy ubieliły wodę odłamkami kry, ścięły szkliwem młodego lodu, ptaki odleciały na południe. W październiku w sieć jakiegoś trałowca zaplątał się zbiornik na benzynę z wygrawerowanym napisem: „Paliwo. Zawartość 600 litrów. »Latham«". Trudno się było dłużej łudzić. — To jeszcze nic nie znaczy! Nansen z Johansenem przeżyli przecież na pustkowiu długie miesiące. Amundsen wśród lodów nie zginie, z każdej najcięższej sytuacji zawsze znajdzie wyjście — upierali się ci wszyscy, którzy znali jego życie. Kuląc się pod mroźnymi uderzeniami wiatru marynarze i rybacy martwili się tylko, że tam, pod biegunem, ich Roald zimuje w przewiewnym namiocie, że może mu zbraknąć żywności... Mijały tygodnie za tygodniami, mijały lata. Ludzie przestali czekać i pogodzili się wreszcie z myślą, że Amundsen już nigdy nie zasiądzie wśród nich, nie opowie, co przeżył. Dziś jeszcze rybacy z wysepek Hvaler nieraz wspominają Roalda i mówią po prostu: „Upomniało się o niego morze". Alina i Czesław Centkiewiczowie Człowiek o którego upomniało się morze - 292 -