Jerzy Grundkowski Śmierć w kosmolocie 1 Więc Vincent dąży do mojej śmierci, pragnie mojej zguby? Wniosek ten wydaje mi się tak absurdalny i groteskowy, że aż nie mogę (i nie chcę!) weń uwierzyć, chociaż sam go przed ułamkiem sekundy sformułowałem, opierając się na nie byle jakich przesłankach! Przecież znamy się z komandorem nie od dzisiaj, niejeden rok wspólnie spędziliśmy w kosmosie i w niejednym locie braliśmy razem udział! Vincent zawsze był moim najlepszym przyjacielem (raz mi nawet życie uratował), wierniejszego od niego nie miałem nigdy. Zatem dlaczego, dlaczego on zamierza mnie teraz zabić? Czyżbym się pomylił, nie dość dokładnie wszystko przemyślał? I tak być może. Winienem przeto powtórzyć cały mój tok rozumowania raz jeszcze, aby wykluczyć możliwość omyłki. W tym celu będę musiał najpierw opowiedzieć wydarzenia dzisiejszego dnia, siedemdziesiątego czwartego dnia lotu powrotnego z Piątej Vecatora. Zacząłem go jak zwykle od porannego obchodu pokładów. Jest to czynność, której od pewnego czasu nie cierpię (nie warto mówić, z jakiego powodu), ale której jednocześnie nie zaniedbuję – z poczucia obowiązku naturalnie. Dziś rano jednak sprzeniewierzyłem się swoim zasadom. Sprawdziłem tylko jeden generator niczego podejrzanego nie dostrzegając i zawróciłem. Po drodze natknąłem się na kałużę rozlanego oleju. Wyminąłem ją bez żadnej ubocznej myśli i poszedłem dalej. Wkrótce oczom moim ukazała się następna tego rodzaju kałuża. Tu zatrzymałem się i podumałem trochę, czy nie jest to dla nas niebezpieczne i czy nie warto by przywołać robota, by zrobił z tym porządek, lecz po namyśle poniechałem owego zamiaru. Uznałem, że szkoda zachodu na podobne głupstwo i skręciłem w kierunku mesy, gdzie spodziewałem się zastać dowódcę „Givenusa”, komandora Vincenta. Drzwi do mesy otworzyłem tak, żeby zdenerwować przełożonego, nie znoszącego niepotrzebnych hałasów i wrzasków. Zły byłem chyba na niego, na ten przydługi lot, a może i na cały świat. Oczywiście skarcił mnie za ten wybryk, co mnie rozwścieczyło jeszcze bardziej i uniosłem się odrobinkę – nie na tyle jednak, by wyprowadzić dowódcę z równowagi. Jestem człowiekiem rozsądnym i wiem, co mi wolno, a czego nie. Vincent spochmurniał i zapytał, jak tam obchód. „Dobrze” – powiedziałem. „Niczego nie przeoczyłeś?” „Na pewno nie”. Odprężył się. „Opowiem ci pewien kawał, chcesz?” „Chcę” – skłamałem. No i komandor opowiedział mi ten swój kawał. Słyszałem go od niego przynajmniej ze trzydzieści razy, lecz nie przerwałem mu ani słowem. Takie rzeczy niekiedy procentują w przyszłości. „Niezłe to było, no nie?” „Jasne, że niezłe”. „Pozwolisz się namówić na partyjkę?” Odparłem, że przykro mi bardzo, ale nie. „Dlaczego?” „Ponieważ nie mam czasu na grę”. „Czasu nie masz? A co właściwie zamierzasz robić?” Zwlekałem z odpowiedzią, a potem powiedziałem, że nic. Oburzył się. „Nic? Astronauta nie może pozostawać w stanie absolutnej bezczynności. To dla niego zgubne”. „Tak? – zdziwiłem się. – Niby z jakiej przyczyny jest to dla nas zgubne?” „Nie udawaj, że nie wiesz”. „Naprawdę nie wiem, Vincent”. Zasępił się. Po chwili rzekł: „Skoro nie masz ochoty na szachy, to nie będę cię do nich namawiał. Idź do swej kabiny i utnij sobie drzemkę, jak to zazwyczaj o tej porze czynisz. Nie myślę ci w tym przeszkadzać”. Tolerancyjny zwierzchnik z komandora, no nie? Łaskawie pozwolił mi odejść w spokoju, nie zmusił mnie siłą do gry. Na ogół bywa inaczej. Taki z niego fanatyczny szachista, że zupełnie nie liczy się z cudzym zdaniem i dopóty wierci człowiekowi dziurę w brzuchu, aż ten ulegnie i wyrazi zgodę, aby się dowódcy bez potrzeby nie narażać. Najgorsze, że Vincent, który był niegdyś zawodowym graczem i z tej racji uczestniczył w licznych turniejach, rozgrywanych na całym globie, pamięta moc szachowych dykteryjek i robi z owej wiedzy bezwzględny użytek, opowiadając je jedną po drugiej, aż nie wytrzymuję i błagam go, prawie na kolanach, żeby wreszcie raczył przestać. Wówczas komandor udaje zatroskanego i mówi, że on nie wiedział, iż mnie to w jakiś sposób drażni i irytuje. Rzecz jasna kłamie – podobne sytuacje zdarzają się za często, by mieć co do tego choćby najskromniejsze wątpliwości. Dowódca mylił się przypuszczając, że zaraz po obchodzie pójdę się przespać do swojej kajuty. Dzisiaj wyjątkowo czułem się rześki i wypoczęty, i planowałem skończyć lekturę zaczętej wczorajszego wieczoru książki. Było mi to jednak nie dane. Przejrzałem ledwie parę stronic i w tym momencie zgasło światło. Awarię usunąłem własnoręcznie, bowiem posiadam ku temu niejakie predyspozycje, lecz czytać już mi się odechciało. Wyszedłem zatem z kabiny i udałem się do biblioteki, ponieważ było to jedno z nielicznych miejsc na statku, gdzie Vincent zwykle nie zachodził. Poza tym pragnąłem przekonać się, czy znajdę w niej jeszcze jakieś inne powieści godne uwagi. Głównie zależało mi na literaturze sensacyjnej, ewentualnie również historycznej. Od razu gdy wszedłem do środka, rzucił mi się w oczy widok pociętych rysami półek, przypominających bardziej jakąś fantastyczną płaskorzeźbę niż solidne regały uginające się pod ciężarem prawdziwych książek, nie tych zmikrofilmowanych. Te rysy to robota Vincenta. Komandor pasjonuje się wszystkim, co ma jakikolwiek związek z drewnem: a więc rzeźbi, stuka młotkiem i zbija przeróżne zydle i taborety. Swego czasu udało mu się nawet wyprodukować porządne biurko, które mi natychmiast, na znak naszej przyjaźni, podarował i którego używam do tej pory. Jego samopoczucie, jak sądzę, zależy tylko od jednego: od postępów, jakie czyni w swej twórczej pracy. Gdy mu się wiedzie, chodzi po pokładzie radosny i rozpromieniony, i milczy na temat szachów. Gdy jest na odwrót, wtedy mój los, los podwładnego, jest nie do pozazdroszczenia. Niestety, nie mogłem znaleźć wśród starodruków żadnej interesującej pozycji. Wyglądało na to, że powieść, której lekturę przerwałem, będzie ostatnią przeczytaną na statku. – Więc to tutaj ukryłeś się przede mną, drogi Calenie? Trafnie przypuszczałem, że poszedłeś do biblioteki. Odwróciłem się twarzą w kierunku drzwi. Oczywiście stał w nich Vincent, jedyny oprócz mnie członek załogi „Givenusa”. Stał i uśmiechał się drwiąco, jakby chciał powiedzieć, że mój trud okazał się daremny. – Mylisz się, komandorze – zaprotestowałem. – Przyszedłem tu nie, aby uciec przed tobą, lecz w tym celu, żeby wybrać sobie coś do czytania. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – I co, zapewne niczego wartościowego nie znalazłeś? Wartościowego w twoim mniemaniu. – Istotnie nie – odparłem. Komandor z udawaną serdecznością poklepał mnie po ramieniu. – Spodziewałem się tego. Ale nie martw się. Przyszedłem tu po to, żeby ci pomóc i zaproponować małą partyjkę. Chyba się zgadzasz? Naturalnie, siłą do gry nie będę cię zmuszał, lecz skoro masz tyle wolnego czasu, że nie wiesz, co z nim począć, to protestować raczej nie powinieneś, nieprawdaż? – Jasne, że nie – powiedziałem. A po chwili dodałem: – Zauważyłem, iż brakuje ci już materiału do pracy. Zapasy drewna powoli się wyczerpują, czyż nie tak? – Niestety! – odparł, jakby nagle czymś zasępiony. – Możesz skorzystać z mojego biurka. Jakoś się bez niego obędę. Komandor wahał się przez moment. Potem rzekł: – Doceniam twoje do mnie przywiązanie, ale przecież nie wolno mi zabierać z powrotem mego własnego prezentu! To by nie miało sensu... – Nie krępuj się, Vincent – powiedziałem. – Nie będę gniewał się na ciebie z tego powodu. – Mimo to nie skorzystam z twojej propozycji. Nie zrozum mnie źle. Ja naprawdę... – Przepraszam – automat swoją masywną sylwetką niemal całkowicie zatarasował drzwi od biblioteki – nawigator Calen jest proszony do wykonania badań w laboratorium. Robot wyrzucił to z siebie jednym tchem, tym samym głosem bez intonacji, po czym zastygł w bezruchu. Pomyślałem, że nadarza mi się wyśmienita okazja do ucieczki przed Vincentem; pomyślałem również, iż ostatnio tylko ja jestem tam wzywany, a komandora jakoś kolejka omija... – Vincent, ty badałeś te próbki z Vecatora w zeszłym tygodniu? – Nie. – A dwa tygodnie temu? – Też nie. – To dziwne. – Dlaczego dziwne? – Bo ja robiłem to już trzy razy z rzędu. Vincent zastanawiał się przez chwilę. – To rzeczywiście jest zadziwiające. Nie umiem jednak tego wytłumaczyć. Wówczas jeszcze nie zwróciłem uwagi na te słowa; nie zabrzmiały one dla mnie tak absurdalnie jak teraz, gdy je sobie przypominam i gdy dostrzegam zawartą w nich złowrogą ironię. Pożegnałem się z dowódcą obiecując, że przyjdę na szachy natychmiast po zakończeniu badań i ruszyłem do laboratorium. Po drodze rozmyślałem o swym smutnym losie człowieka zagubionego wśród gwiazd, jakże obojętnych na nasze cierpienie, i doszedłem do przekonania, że nic w nim już mi się zmienić nie uda. Że jestem skazany na bycie astronautą aż do śmierci, że zawsze będę przebywał z dala od ludzi. Potwornie zagracone, pełne najrozmaitszych bań, przyrządów, kabli, stołów, szafek z preparatami i instrumentami wnętrze laboratoryjnej salki pogłębiło jeszcze moje przygnębienie. Nie zbliżałem się w ogóle do kabiny, z której w normalnych okolicznościach powinienem sterować badawczym procesem. Nie było to potrzebne. Przemyślnie skonstruowany system przewodów i kabli dawał mi szansę uniknięcia zbędnego trudu. Wcisnąłem przełącznik do oporu i z zadowoleniem stwierdziłem, że aparatura działa jak należy. Wprawdzie z niektórych przewodów zaczynała już złazić warstwa izolacyjna (omal nie zraniłem sobie dłoni), ale nie napawało mnie to specjalnym niepokojem. Wyszedłem stamtąd i prawie od razu zatrzymałem się. Dwa kroki przede mną rozpościerała się sporej wielkości kałuża jakiejś cieczy. Przedtem jej w tym miejscu nie było. Pewną myśl, która mi się niespodziewanie nasunęła, natychmiast odrzuciłem jako niedorzeczną. Ograniczyłem się tylko do wezwania aparatu naprawczego. Gdy nadszedł, rozkazałem mu zlikwidować kałużę i ustalić rozmiary awarii. Po otrzymaniu informacji, że są one nieznaczne, poleciłem robotowi oddalić się i poszedłem do siebie, zapominając o przyrzeczeniu danym komandorowi. Położyłem się i chyba na moment usnąłem; gdy się ocknąłem, zauważyłem, że w kabinie jest ciemno. Najpierw chciałem usunąć awarię sam, jak to na ogół czynię, potem jednak doszedłem do wniosku, że szkoda mego trudu. Połączyłem się z pokładowym komputerem i poleciłem mu, aby przysłał do mnie jakiś automat naprawczy. Następnie, nie myśląc już o tym więcej, wyszedłem na korytarz, żeby trochę po nim pospacerować. W trakcie chodzenia tam i z powrotem przypomniałem sobie o złożonej wcześniej komandorowi obietnicy i, niechętnie bo niechętnie, ruszyłem w kierunku mesy. Dowódca oczekiwał mnie wpatrzony w szachownicę. – Przyszedłem – oznajmiłem siadając naprzeciw niego. Odburknął coś niezrozumiale, po czym zapytał: – Wybierasz czarne czy białe? Pomyślałem, że to obojętne, jakimi figurami będę grał, ponieważ Vincent i tak mnie z łatwością pokona, i zaproponowałem zdanie się na przypadek. Komandor nieco się skrzywił, jakby pragnął w ten sposób wyrazić swoje zdziwienie, po czym, szczęściarz, wylosował białe i rozpoczął partię pionem hetmańskim. Oho! – pomyślałem – dowódca jest mocno zdenerwowany. Widocznie nie mógł się mnie doczekać. Specjalnie wybrał debiut wymagający precyzji i dokładności, aby przy jego rozgrywaniu się uspokoić. Odpowiedziałem identycznie, też pionem sprzed królowej, Vincent zagrał c2-c4, ja ofiary nie przyjąłem odpowiadając skoczkiem i po chwili bój rozgorzał na dobre. Po kilkunastu posunięciach sytuacja na szachownicy przybrała dla mnie niepomyślny obrót. Nie byłem tym zaskoczony. Groziła mi utrata lekkiej figury w zamian za jednego pionka, albo – gdybym rozpaczliwie bronił gońca – rozbicie mojego centrum pionowego i w konsekwencji tegoż umocnienie się białych na moim przedpolu, z realną groźbą mata w następnych ośmiu- dziesięciu ruchach. Po krótkim wahaniu postanowiłem jednak bronić pozycji i oddałem figurę. Komandor spojrzał na mnie z wyraźną dezaprobatą. – Coś nie tak? – zapytałem. – Oczywiście. – Niepotrzebnie poświęciłem gońca? – Owszem. – A co niby powinienem zrobić? – Kontratakować. Miałeś całkiem niezłą kontynuację na skrzydle królewskim. Musiałbym przejść do obrony. Zamyśliłem się. Zrazu niczego podobnego nie zauważyłem, lecz po pewnym czasie przekonałem się, że Vincent nie kłamał. Istotnie, gdybym ruszył do ataku, błyskawicznie skończyłyby się moje kłopoty w centrum. Kto wie, może po raz pierwszy w życiu wygrałbym z komandorem? Byłem wściekły na siebie za przegapienie takiej szansy. – Wydaje mi się – powiedział Vincent, jakby uprzedzając moje pytanie – iż partii byś chyba nie wygrał, mimo bardzo dobrej pozycji, ale – po serii uproszczeń – mógłbyś łatwo przejść do remisowej końcówki, co i tak byłoby dla ciebie niemałym osiągnięciem. – Dlaczego uważasz, że nie wykorzystałbym tej pozycji? Sam przecież mówiłeś, że była znakomita... – To prawda. Ty jednak jesteś zbyt niecierpliwy, nie dość dokładny, żeby nie przeoczyć takiej okazji. – Czyli że jestem słabym graczem. To chciałeś rzec? – Słabym to niewłaściwe określenie. Raczej nierównym, niekonsekwentnym. – Skoro tak twierdzisz, to dlaczego ciągle namawiasz mnie na szachy? Spokoju mi nie dajesz, a ten IBM stoi od dawna bezczynnie. Z nim graj, on jest na pewno o wiele lepszy ode mnie. Vincent jak gdyby się zawstydził, zmieszał, bowiem mruknął coś niewyraźnie, spojrzał gdzieś w górę, potem w bok i dopiero po chwili odpowiedział: – Nie sądziłem, że gra aż tak bardzo cię irytuje... Zdawało mi się, że lubisz szachy. Żal mi się go zrobiło (jego!), więc nie wyprowadzałem dowódcy z błędu i oświadczyłem, że rzeczywiście lubię, ale że nade wszystko cenię sobie umiar, gdyż uważam, iż każda przesada jest groźna. Komandor pojął od razu, co zamierzałem przez to powiedzieć, albowiem więcej do tematu nie wracał i przez parę minut graliśmy w milczeniu. Już myślałem, że on się do końca partii nie odezwie, lecz myliłem się. Usłyszałem, że Vincent coś do mnie mówi i odruchowo pokiwałem głową, a on bez wątpienia potraktował ów gest jako moje przyzwolenie, ponieważ powiedział: – Wybornie. Wobec tego zaraz ci wszystko wytłumaczę... Pomyślałem, że niechcący sprowokowałem Vincenta do zwierzeń, czego wcale nie pragnąłem. W duchu przekląłem siebie za ten zgubny pośpiech. – Słuchaj zatem. Te komputery są na pewno dobrymi szachistami, lecz gra z nimi jest nad wyraz nudna. Nie rozumiesz? Po prostu, gdy tylko zechcę, wygram z tym mózgiem każdą partię, wystarczy, że wybiorę odpowiedni debiut. Nasz IBM jest już niestety przestarzały – wypuszczono go na rynek bodajże przed ćwierćwieczem – a od tego czasu szachowa teoria poczyniła ogromne postępy. Jak wiesz, kompletuję literaturę szachową i jestem w nowościach na bieżąco. Widzę, że jednak nie rozumiesz, więc pozwól, że wyjaśnię ci to na przykładzie... – Mów dalej, chętnie tego wysłucham – skłamałem. – Załóżmy, że gram obronę wenusjańską. Jest tam taki wariant Barlssona-Zweiga, zresztą bardzo popularny. Do niedawna uważano, że nic nowego już nie można do niego wnieść. Ale, pamiętasz, co ci kiedyś opowiadałem o Cvetkowie? – Tak, pamiętam – skłamałem ponownie. – To jest ten sam Cvetkow. Zmienił on ów wariant tak, że w osiemnastym posunięciu czarne (komputer gra białymi) zamiast, jak dotychczas bywało, zrobić wreszcie roszadę, dalej z tym zwlekają i grają gońcem na c6. Ruch ten, z pozoru nonsensowny, boć przecież jest tam naturalne miejsce dla skoczka lub hetmana, wywołuje niesamowite komplikacje w grze białych, a jedynym dla nich skutecznym ratunkiem jest zagrać Sa4 – widzisz trudność dla komputera – skoczek musi iść na bandę, ponieważ w przeciwnym wypadku biały prędko przegra, a IBM nauczono, że na bandę szachownicy chodzić nie wolno, gdyż skoczek ma tam ograniczone możliwości manewru. Komputer oczywiście zna przykłady podobnych posunięć, ale w niczym nie przypominają one sytuacji, jaka się wytwarza we wzmocnieniu Cvetkowa. – Zgoda, Vincent – powiedziałem. – Czy jednakże IBM sam rozwiązania znaleźć nie jest w stanie? Wszakże myśli on milion razy szybciej od przeciętnego człowieka i oblicza poszczególne warianty posunięć na ogromną ilość ruchów naprzód... – I to jest właśnie dla niego zgubne – rzekł z zadowoleniem. – Komputer rozważa wszystkie możliwe posunięcia, a każde z nich pociąga za sobą następne; w końcu wariantów jest tyle (a IBM ma ambicję ogarnąć każdy z nich), że nawet komputer nie potrafi sobie z tym poradzić. Jego możliwości też są przecież ograniczone. Rozumiesz więc chyba; komputer w tej tak nietypowej sytuacji, zdany tylko na własne siły, zwyczajnie zawodzi. – Pięknie, komandorze – rzekłem. – Niemniej Cvetkow również przy swoich obliczeniach korzystał zapewne z usług mózgów elektronowych, może one zatem po prostu były lepsze, sprawniejsze od naszego IBM, który, jak sam twierdzisz, jest już mocno przestarzały. – Jasne, że tak, nawet miał do swej dyspozycji całą armię maszyn liczących, bez ich pomocy niewiele by zdziałał. – Słuszność jest przeto po mojej stronie? – Po twojej? – zaśmiał się Vincent.– Żartujesz chyba... Poruszyłem się nieco w fotelu. – Nie martw się, Calen, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Komputery, które pracowały dla Cvetkowa, były ukierunkowane, rozumiesz, ukierunkowane! Przeliczały tylko te warianty, którymi je tamten nakarmił, każdy z nich był pod ciągłą kontrolą Cvetkowa pilnującego, aby nie pogubiły się w morzu najrozmaitszych rozwiązań... No jak, czy teraz nareszcie to zrozumiałeś? – Tak, Vincent. Dziękuję ci za wspaniały wykład. Aha. Poddaję się. Komandor rzucił okiem na szachownicę i powiedział: – Istotnie, nie masz już szans. – Niestety, to prawda. – Może następną partyjkę? – Nie. Lepiej zróbmy przerwę. – Jak chcesz. Ociężale uniosłem się z miejsca. – Przyjdę niebawem – powiedziałem i opuściłem mesę. Wróciłem do swej kabiny w nastroju raczej podłym. Coś – dotąd nie wiem co – denerwowało mnie i złościło i nie pozwalało mi na spokojne rozkoszowanie się samym biegiem czasu tak ospale w rakiecie w porównaniu do ziemskiego płynącym. Nie sprawiła tego chyba moja szachowa porażka, jako iż z Vincentem przegrywałem praktycznie zawsze, o ile nie przyznawał mi forów. Bardziej skłaniałem się do przypuszczenia, że drażni mnie właśnie jednostajność i monotonia kosmicznej podróży, ten czas tak leniwie na statku płynący. Myśląc o tym nieomal bez przerwy, wszedłem do kajuty i spróbowałem zapalić światło. Nie udało mi się to. Spróbowałem znowu – też bez rezultatu. Pomyślałem, że to niemożliwe. Przecież automat usunął awarię – przynajmniej wydałem mu takie polecenie. Czyżby nie zostało ono wykonane? Jest to równoznaczne z buntem! Buntem robotów. Co na to komputer, nasz opiekun i prawdziwy dowódca „Givenusa”? Także wypowiedział nam posłuszeństwo? To oznacza katastrofę! Nonsens, pomyślałem. Trzeba sprawdzić, i to jak najszybciej, z jakiego powodu automat nie usunął awarii. – Nawigator Calen. Który z robotów wyruszył do mojej kabiny? – Automat naprawczy RX-00/9. – Dotarł do celu przeznaczenia? Komputer nie okazał zdziwienia. – Tak. Zawahałem się przez moment. Potem rzekłem: – Przyślij „dziewiątkę” do mnie! ENTAC potwierdził polecenie. Odszedłem od tasteru i zacząłem nerwowo krążyć po kajucie. Kroki robota usłyszałem już z daleka. Szedł ciężko, niespiesznie. Pomyślałem, że zaraz wszystko się wyjaśni i że powinienem się uspokoić. – Wejdź! – powiedziałem. – Dlaczego nie ma tu światła? – Naprawiłem kontakt. – Kłamiesz! Włącz światło... No i co teraz powiesz? – Awaria kontaktu. – Usuń ją – zażądałem. Odwrócił się do mnie tyłem. Spoglądając na jego potężny korpus, czułem, jak stopniowo ogarniają mnie dreszcze. Naraz w kabinie pojaśniało. – Możesz odejść – powiedziałem. Awarię usunął, mam zatem do czynienia tylko ze zwykłym automatem, a nie z robotem- buntownikiem żądnym ludzkiej krwi, lecz wyjaśnia to niewiele. On oczywiście nie kłamał meldując o usunięciu awarii, gdyż kłamać nie mógł, ale światła znowu nie było, a więc... co z tego wynika? Chwileczkę. Do awarii niewątpliwie doszło, a skoro kontakt był naprawiany przez automat, a nie przeze mnie, dyletanta, to po dwudziestu minutach zepsuć się jeszcze raz nie powinien. Wygląda to tak, jakby komuś zależało na tych idiotycznych usterkach. A dlaczego zależy? Co ja dotychczas czyniłem, gdy światło nawalało? Naprawiałem sam. Innymi słowy grzebałem przy wyłączniku. Często? Tak. Robiłem to wystarczająco często, aby przytrafił mi się jakiś nieszczęśliwy wypadek, na przykład porażenie prądem. Groźne porażenie? To rzecz wątpliwa, naturalnie do tragedii wcale by dojść nie musiało, lecz wykluczyć tej możliwości się nie da. Dalej – sprawa tych kałuż i wycieków. Spotykam je na swej drodze już od dawna, bodajże od miesiąca, co jest o tyle groźne, że łatwo się wtedy poślizgnąć i uderzyć głową o coś twardego, metalowego, a głowy nie mam z żelaza. A laboratorium? Byłem tam wzywany kilka razy z rzędu, w przeciwieństwie do Vincenta, który od jakiegoś czasu przestał je zaszczycać swoją obecnością, do czego skądinąd sam się przyznał. Jak sobie pomyślę o tym przewodzie, z którego złazi izolacja, robi mi się momentalnie niedobrze; tam jest przecież tak ciasno, że aby korzystać ze skonstruowanego przez nas przełącznika, trzeba działać formalnie po omacku, a napięcie panujące w tych przewodach jest dość wysokie, dla człowieka w zupełności wystarczy. Z rozważań tych płynie jeden wniosek: Ktoś (lub coś) chce cię zabić, pilocie; po prostu zabić. I tym hipotetycznym Kimś może być tylko twój współtowarzysz, komandor Vincent. Nikogo innego bowiem poza wami w kosmolocie nie ma. 2 Rzekłem przed chwilą, że wyłącznie Vincent może być tym, kto dąży do mojej zguby. Jest to takie jasne i oczywiste, że aż podejrzane. W sytuacji, w jakiej się znajduję obecnie, nie mogę zadowolić się rozwiązaniem najprostszym. Muszę szukać innych możliwości wyjaśnienia zagadki, choćby z pozoru najbardziej absurdalnych. Na przykład ingerencja sił pozaziemskich. Dlaczegóż by nie, wprawdzie już samo istnienie INNYCH jest mało prawdopodobne, lecz o próbach zabójstwa na kosmicznym statku kroniki także milczą. Czyli to Obcy byliby autorami tych wszystkich „przypadków”, które mi się dotychczas przytrafiały. Ale, na miły Bóg, jak oni to zrobili? Jest to problem niebłahy, gdyż na pokład nic materialnego dostać się nie może – „Givenus” jest otoczony anihilacyjnymi ekranami, przez które nic nie ma prawa się przecisnąć, nie mówiąc już o tym, iż każda najdrobniejsza nawet cząstka w promieniu trzech milionów mil jest natychmiast niszczona przez nasz miotacz antymaterii, urządzenie o wzorcowej wręcz niezawodności. Trzeba tedy przyjąć, że ONI są niematerialni, czyli że składają się z samej świadomości, energii, siły woli i tak dalej. Znakomicie. Ustaliłem zatem, że moimi prześladowcami są niematerialni INNI, którzy w jakiś tajemniczy sposób wtargnęli na pokład fotolotu. Dlaczego to uczynili? Niechybnie dlatego, ażeby opanować statek, to się narzuca od razu, samo przez się. Jak może coś niematerialnego zawładnąć materialnym? Owo hipotetyczne „coś” musi się po prostu zmaterializować. A że tego chyba zrobić się nie da, wybrali mnie jako swoisty przekaźnik, za pomocą którego ONI opanują fotolot i – w konsekwencji – całą naszą flotę, a ciąg dalszy łatwo już sobie wyobrazić... Wszystko się zgadza, jestem ich posłusznym sługą, więc z jakiej przyczyny tak sprawnego i potrzebnego agenta Obcy chcą się pozbyć? No, dlaczego? Tutaj ludzki umysł musi skapitulować. Możliwe jednak, że Tamci, działając z nieznanych pobudek, naprawdę dążą do mojej śmierci, a droga jaką sobie obrali, jest nieco zawiła i niejasna, co zaraz wykażę. Mianowicie dopuszczam możliwość, iż moi wrogowie posłużyli się bronią tajemną, psychiczną lub parapsychiczną i siłą swej woli sprawili, że olej zaczął mi się naraz rozlewać przed nosem, albo „namówili” pokładowy komputer do czynienia tego w ich przebrzydłym i nieludzkim interesie. Tylko po co to marnotrawstwo czasu, sił i środków? Skoro tak potężne przeszkody przebyli i z takimi potwornymi trudnościami się uporali, to czyż nie łatwiej by im było zabić mnie natychmiast, bez zabawy w kotka i myszkę? Sądzę, że koncepcja INNYCH upada bezpowrotnie. Komputer. Tym samym zdobyłem się na nie lada odwagę, jako iż nikt jeszcze żadnemu robotowi krwiożerczych skłonności nie dowiódł i w moim przekonaniu nigdy nie dowiedzie. Pójdźmy wszelako na to (już następne) nieprawdopodobieństwo. Komputer w roli kosmicznego tyrana, mordercy. Moim towarzyszem lotu jest przeto zbuntowany mózg pokładowy, bestia dybiąca na ludzkie życie. Przyczyna buntu? Chęć zawładnięcia kosmolotem. Bzdura. ENTAC i bez tego jest jego jedynym władcą. Czyli bunt bez powodów. Komputer zamierza mnie zabić, bo mu się nie podobam. Szkopuł w tym, że o tej hipotezie mogę powiedzieć to samo, co o poprzedniej. Mózg pokładowy, mający praktycznie nieograniczone możliwości zgładzenia każdego z nas, ucieka się do aż tak karkołomnych sztuczek? Nie jest to zbyt prawdopodobne, łagodnie się wyrażając. Krótko mówiąc, znalazłem się z powrotem w punkcie wyjścia – Vincent. Niepotrzebnie się zatem tyle trudziłem... Ale, ale czy to naprawdę musi być Komandor? Bynajmniej. Jest jeszcze inna ewentualność. Nikt ciebie nie prześladuje, pilocie – wszystko to jest wyłącznie wytworem twego przewrażliwionego umysłu, nie było nigdy żadnej awarii, nikt nigdy nie zastawiał na ciebie żadnej pułapki, jesteś po prostu chory, znużony monotonią i jednostajnością kosmicznej podróży. Koniecznie winienem dać się dokładnie zbadać – jeśli testy wykażą, że jestem absolutnie zdrów na umyśle, to wówczas istotnie pozostanie tylko jedna odpowiedź – Vincent. – Nawigator Calen. Nakazuję przeprowadzenie na sobie wszelkich badań niezbędnych do sprawdzenia, czy aby nie przejawiam jakichś aberracji psychicznych. Ukierunkować testy pod kątem podatności na halucynacje i urojenia. Początek badań: osiemnasta zero zero. Skończyłem. Leżę wygodnie na tapczaniku, trochę co prawda zmęczony badaniami, ale zarazem zadowolony, jak człowiek, który wykonał swój obowiązek. Prócz tego jestem też trochę głodny, lecz z tym problemem uporam się z łatwością. – Calen. Kolację do mojego pokoju za dziesięć minut. Kiedy będą wyniki? – O dziewiętnastej dwadzieścia. – Zawiadomisz mnie o tym. To na razie wszystko. Oczekując na przyjście stewarda, spacerowałem po kabinie. Gdy się pojawił, kazałem mu postawić tacę na stole i jak najszybciej się stąd wynosić, bowiem obawiałem się, że jego niechlujny wygląd – steward nie oliwił się od dawna, wyglądał więc nienadzwyczajnie i na domiar złego niemiłosiernie skrzypiał – do reszty zepsuje mi apetyt. Jedząc myślałem, że ta robocia niedbałość ma pewne dodatnie strony, ponieważ w zupie tym razem nie można było odkryć najmniejszych grudek smaru, a i herbata była wyjątkowo bez domieszki towotu. – Komputer. Wyniki badań nawigatora Calena. Niechętnie uniosłem się z krzesła – nie znoszę, jak mi się przeszkadza w czymkolwiek, a już najbardziej w jedzeniu. – Czytaj. – Wykonuję. Badania przeprowadzał zespół medyczny „Triumf” według testu opracowanego w pięćdziesiątym ósmym roku przez doktora Brenta Haidera... – Szczegóły możesz sobie podarować – przerwałem. – Proszę o samą konkluzję. – Zrozumiałem: Wniosek: „Automaty medyczne niczego nie wykryły. U badanego nie stwierdzono żadnych odchyleń od psychicznej normy. Nie wykryto też jakichkolwiek skłonności do halucynacji. Wyklucza się aberrację psychiczną, w obojętnej postaci”. – Dosyć – powiedziałem. – Rozłącz się. Sytuacja zatem wyjaśniła się całkowicie. Tym hipotetycznym KIMŚ jest jednak Vincent! I pomyśleć, iż przez lata całe uważałem go za swego przyjaciela! I, co gorsza, on nim był naprawdę. Położyłem się ponownie na tapczaniku. Ciekawe (zastanawiałem się) jakie on może mieć powody, by życzyć sobie mojej śmierci. Nic mi nie przychodziło na myśl, pomimo dość wytężonych wysiłków. Po pewnym czasie uprzytomniłem sobie, że z mojego punktu widzenia odgadnięcie motywów postępowania komandora jest nie tyle interesujące, co wręcz konieczne! Przecież, rozumowałem, skoro będę je znał, to może uda mi się wszystko jakoś wyjaśnić, zwłaszcza iż wobec niego nie czuję się winny. Postanowiłem działać metodycznie. Jakie przyczyny najczęściej popychają ludzi do zbrodni? Chęć zysku na przykład... Tak, to zdecydowanie należy postawić na pierwszym miejscu. Następnie zemsta, kobieta, urażone ambicje, pragnienie zajęcia czyjegoś stanowiska... Pieniądze – posiadam je naturalnie, ale nie w większej ilości niż Vincent i w dodatku są one w nader odległym miejscu, jakieś trzydzieści parseków stąd. Ubezpieczony rzecz jasna jestem, nawet na pokaźną kwotę, lecz nie na dowódcę „Givenusa”. Wykluczam także możliwość porozumienia się Vincenta z moim wspólnikiem; nikt by tego nie dokonał. Motywem poczynań komandora nie może być również zemsta, nikogo dotychczas nie skrzywdziłem, może nie tyle z dobroci serca, co raczej dlatego, iż nie miałem ku temu stosownej okazji. Trudniej będzie w charakterze motywu zbrodni wykluczyć kobietę, ponieważ takie sprawy każdy na ogół otacza tajemnicą i z braku wiarygodnych danych łatwo o pomyłkę. Czy istniała kiedykolwiek jakaś dziewczyna, którą obaj znaliśmy? Chyba nie, lecz warto na pewno się nad tym porządnie zastanowić, albowiem idzie tu wszakże o moją własną głowę. Więc po kolei. Kiedy poznałem komandora? Przed pięcioma laty, na wyprawie „Skorpiona”. Nie wcześniej? Nie. Podczas naszego wspólnego pobytu w Orionie mieliśmy oczywiście chwile wypoczynku, ja byłem na Alfie dwukrotnie, on tylko raz... O ile dobrze pamiętam, jego urlop wypadł między moimi, zatem niewielkie prawdopodobieństwo zajścia takiej sytuacji jednak istnieje... Ależ nie, Vincent też dwukrotnie odwiedzał Alfę, a ten drugi urlop nie poprzedzał mojego ostatniego... Oznacza to, że... Zaraz, kiedy wydarzył się ten wypadek na Almagro? Winienem to sobie koniecznie przypomnieć, to szalenie ważne! Komandor – wtedy jeszcze, podobnie jak ja, nawigator pierwszej klasy – wyciągnął mnie pewnego upalnego popołudnia z dna krateru, w którym się tak niebacznie znalazłem, choć robić tego nie musiał, nawet nie powinien, i gdyby w ogóle wówczas nie zareagował udając na przykład, że zmylił drogę, nikt nie miałby o to do niego najmniejszych pretensji, albowiem sytuacja rzeczywiście była paskudna, i ja sam, gdy schodził w dół czepiając się jak kot kruchych półek, gorąco przeciw owemu szaleńczemu krokowi protestowałem rozumując, że Vincent jest bez szans, a po co obaj mamy ginąć (wyznam jednak, że w duchu liczyłem na tę pomoc, przecież na nic innego liczyć wtedy nie mogłem!). Tak więc gdyby mnie już na Almagro nienawidził, to nie schodziłby na pewno, a jeżeli ponownie wyjechał na Alfę przed tym wypadkiem, to żadnej urazy do mnie nie żywił i kobietę jako motyw zbrodniczego postępowania zwierzchnika mogę śmiało wykluczyć, lecz jeśli było na odwrót... Kiedy to się wydarzyło? No, kiedy? Moment: zostały wówczas jeszcze dwa dni do końca tury, a potem przyleciał Pankov i zmienił Sjedberga, lecz to nic mi nie mówi... Pamięć ludzka jest jednak zawodna. Ale nie pamięć maszynowa! Rzuciłem się natychmiast do tasteru. – Nawigator Calen. Którego dnia przytrafił mi się ów wypadek na bazie w Almagro? – Szóstego października. – Czy komandor zdążył już wtedy powrócić ze swego drugiego urlopu? – Tak. A więc wszystko jest jasne. Gdyby Vincent chciał mnie zamordować z ambicjonalnych pobudek, to miałby tam, na Almagro okazję wręcz wymarzoną – wystarczyłoby, gdyby nie uczynił nic. Z pozostałymi potencjalnymi motywami uwinę się szybko. Nigdy żadnego donosu na dowódcę nie złożyłem, awansu mu nie odebrałem, na moje stanowisko ochoty on mieć nie może, gdyż ma wyższe, czyli komandor nie ma właściwie powodu, aby sobie życzyć mojej śmierci. Trzeba zatem skonstatować, stojąc w obliczu nieubłaganej wymowy faktów, że tym hipotetycznym Kimś on nie jest – skoro brakuje motywów, nie ma też zbrodni (po łacinie brzmi to zapewne znacznie efektowniej, ale już całą, niestety, zapomniałem). Głupia sytuacja, bo przecież Vincent jednakże jest moim wrogiem, czego sposobem dedukcyjnym przed chwilą dowiodłem, acz wróg to nietypowy, bo wszak w niczym mu, jako żywo, nie zawiniłem... Wstałem z kanapy i zacząłem chodzić od ściany do ściany. Przy którymś z kolejnych nawrotów olśniła mnie pewna myśl. Kim jest przestępca mordujący ot, tak sobie, dla przyjemności? Czy aby nie psychopatą, wariatem? Koncepcja owa, na pierwszy rzut oka absurdalna, jest zapewne słuszna, już choćby z tej przyczyny, że obłąkanemu do popełnienia zbrodni racjonalne motywy nie są potrzebne, a tylko ich brak sprawiał, że nie mogłem dotąd położyć znaku równości pomiędzy komandorem a osobą mego przypuszczalnego prześladowcy. Doszedłem zatem do przekonania, iż Vincent jest chory psychicznie... Szczerze mu współczuję; być wariatem, to musi być naprawdę przykre, lecz moje współczucie dla niego nie sięga aż tak dalece, żebym miał z założonymi rękami czekać spokojnie na moment rzezi! Walczyć mi trzeba, winienem starać się pokrzyżować jego mordercze zamiary, bowiem jest to dla mnie kwestia życia i śmierci. Ciekawe, swoją drogą, czemuż to ja wcześniej się w istocie rzeczy nie zorientowałem. Toż osobnik obłąkany nienormalnych właściwości swego charakteru ukryć raczej nie potrafi. Muszą być jakieś spostrzeganie objawy obłędu. Po czym zwykle poznać wariata? Taki nieszczęśnik biega zazwyczaj z pianą na ustach, rzuca się na każdego, kto tylko nawinie mu się pod rękę; gryzie, kopie, płacze i wyje. Wtedy wszystko jest oczywiste. Każdy domyśla się, że ma do czynienia z szaleńcem. Podobne przypadki medycyna określa bodajże mianem furiatów, lecz do końca nie jestem tego pewien. A co się dzieje, gdy objawów brak, gdy są one skrzętnie przez chorego ukrywane? Wówczas rozpoznanie jest trudniejsze. Łatwo nawet czasami o pomyłkę, o pozostawienie obłąkanego przez dłuższy czas na wolności. Najprawdopodobniej właśnie takim pomyleńcem jest i komandor. Inaczej mówiąc, Vincent jest psychicznie chory, ale ty tego nie spostrzegłeś, gdyż do jego dziwactw zdążyłeś się już przyzwyczaić. No tak, jestem chyba na właściwym tropie. Komandor rzeczywiście posiada pewne zastanawiające cechy charakteru i niekiedy postępuje nader nierozumnie. Przykład pierwszy z brzegu. Ten kawał o pijaku śpiącym nocą na cmentarzu. Opowiada go bez przerwy, dlaczego? Bo sprawia mu to przyjemność. Słyszałem to od niego przynajmniej trzydzieści razy, co mu do tej pory wybaczałem, ale teraz inaczej na to patrzę. Przecież ta anegdota ma swój niesamowity podtekst, z którego on przypuszczalnie w ogóle sobie sprawy nie zdaje! Jak mogę w inny sposób potraktować puentę tego rodzaju, iż grabarz mówi do unoszącego się z grobu śpiocha: „Skoro już wstajesz, to powinieneś się cieplej ubrać”, niż jako dowód na moją hipotezę? Mowa jest tam o śmierci, zmartwychwstaniu, grobach – czyż to nie wystarczy? A te hobby komandora? Stolarka i rzeźba zarazem – bardzo podejrzane połączenie upodobań! Drzewo? Kto dzisiaj rzeźbi w drewnie? Nikt; nikt poza osobnikami pokroju Vincenta. Wprawdzie to jeszcze o niczym nie świadczy, lecz co on z owego drewna wyrabia! Trumny produkuje! I to taśmowo, jakby pragnął je później sprzedawać hurtem. Zniszczył półki w bibliotece, pokrywając je siecią wizerunków mocno przypominających trumny. Każdy wykonany przez niego sprzęt domowego użytku jest po prostu trumną; mniej lub bardziej trumną. Nawet moje biurko (które nigdy nie budziło we mnie entuzjazmu) jest raczej trumną, aniżeli prawdziwym biurkiem. A jak się zachowywał, gdy rozpaczliwie szukał na statku jakichś drewnianych części? Dosłownie szalał, biegał po całym kosmolocie, nie pomijając żadnego pomieszczenia, wracając do niektórych wielokrotnie; spotykane po drodze automaty lżył, przeklinał, jakby nie wiedział, że one nic sobie z tego nie robią; jednym słowem było to typowe zachowanie człowieka niespełna rozumu. Najgorsze, że on właśnie w tych dniach po raz pierwszy zrzucił z siebie maskę, a ja w ogóle nie zwróciłem na to uwagi. Wyrzucam sobie obecnie ten brak przenikliwości. Być może wydarzenia potoczyłyby się w innym kierunku, gdybym już przed miesiącem doszedł prawdy. Wariat! I pomyśleć, że ktoś taki jest moim towarzyszem podróży! Znienacka ogarnął mnie chłód; dostałem dreszczy i poczułem, że drżą mai palce u rąk. – Calen. Doprowadzić do porządku klimatyzację w mojej kabinie. Osobnik chory na umyśle na pokładzie fotonowca to fakt niemal kuriozalny, w najwyższym stopniu zadziwiający, ale niestety prawdziwy i wypadałoby jakoś się z tym pogodzić... Pogodzić! Bzdura, powinienem przystąpić do działania, bo w przeciwnym wypadku nigdy nie powrócę na Alfę! Czy aby na pewno Vincent jest obłąkany? Bezpośrednich dowodów na to nie posiadam, wszystko to są jedynie moje domysły. Może komputer by mi pomógł? Pytanie tylko, w jaki sposób ja go przekonam do swojej wersji. Jak dla mózgu elektronowego jest ona chyba niezbyt precyzyjnie uargumentowana. Sprytny jest ten Vincent, sprytny... Niemniej ze mną tak łatwo sobie nie poradzi. Nie dam się zarżnąć jak ofiarne cielę. Załóżmy optymistycznie, że udałoby mi się jednak nakłonić komputer do poddania dowódcy odpowiednim testom. Załóżmy również, że wypadłyby one po mojej myśli. Co bym przez to zyskał? Niewiele. Jedynie pewność, że komandor jest rzeczywiście nienormalny. ENTAC bowiem nie podjąłby przeciwko Vincentowi żadnych kroków. Nie mógłby tego uczynić. Działanie komputera na moją korzyść byłoby możliwe tylko wówczas, gdyby mój towarzysz zaatakował mnie bezpośrednio, na przykład z bronią w ręku, a nie za pomocą chytrze obmyślonego planu (którego ogólnych zarysów zaczynam już się powoli domyślać). Mózg pokładowy musi chronić życie człowieka za wszelką cenę, ale wyłącznie w sytuacji krytycznej, wręcz zagrażającej jego życiu lub zdrowiu. Wcześniej nie może zrobić nic. Zatem mój pojedynek z Vincentem toczyć się będzie na razie bez udziału maszyny. Niemniej zdobycie dowodów na chorobę komandora jest dla mnie dalej szalenie ważne. Ryzyko omyłki trzeba mi bowiem zredukować do minimum. Powinienem przeto szukać innych dróg, innych możliwości. Inaczej mówiąc, muszę wybrać się do naszej pokładowej biblioteki. Przypuszczam, iż znajdę tam jakieś podręczniki z zakresu psychologii i psychiatrii i dowiem się wreszcie, jak na temat postępowania osobników pokroju komandora wypowiada się nauka. Ostrożnie uchyliłem drzwi i wyszedłem na pusty korytarz. Niespokojna wyobraźnia podsunęła mi natychmiast obraz Vincenta uzbrojonego w drewnianą pałkę i czyhającego na mnie za najbliższym zakrętem... Tłumaczyłem sobie, iż to niemożliwe, bo skoro próbuje zamordować swego kolegę za pomocą tak perfidnych i wyrafinowanych środków, to niby dlaczego miałby naraz uciekać się do sposobu niewątpliwie prymitywnego i wbrew pozorom mało skutecznego; lecz strach mnie nadal nie opuszczał. Bałem się; niemal fizycznie czułem na czole ciężki dotyk drewnianej maczugi, specjalnie przez komandora na tę okazję przyszykowanej. Nagle olśniła mnie pewna zbawcza myśl. Podszedłem do tasteru. – Nawigator Calen. Proszę podać mi miejsce aktualnego pobytu komandora Vincenta. – Sterownia. – Skończyłem. Uspokojony tą wiadomością wyminąłem sporej wielkości kałużę, która znalazła się na mojej drodze i skręciłem w bok, myśląc o tym, że nawet zwykły spacer po kosmolocie w obecnych warunkach rodzi wciąż nowe problemy. Na przykład teraz: wybrać schody, czy raczej posłużyć się windą? Na schodach można niekiedy poślizgnąć się i upaść, co nie wzbudza we mnie zbytniego entuzjazmu, a windy potrafią czasem i znienacka się zatrzymać, a powietrza w nich za dużo nie ma, tyle tylko, ile jest naprawdę konieczne; tlen w kosmosie jest za bardzo deficytowym towarem, aby go bezmyślnie trwonić. Postanowiłem jednak wybrać schody. Zmęczyłem się nieco tą wędrówką, serce mi wali niczym młotem, ale to chyba bardziej ze strachu niż z przemęczenia. Zaraz będzie sterownia, którą niepodobna obejść, trzeba niestety przejść obok niej. Niekorzystne to dla mnie, ponieważ w jej drzwiach może przypadkowo pojawić się Vincent, a do spotkania z nim mi niespieszno. Komandor przecież mógłby zorientować się przedwcześnie, iż rozszyfrowałem jego plany, a tego wolałbym uniknąć. Sterownię minąłem szczęśliwie, znowu schody, tym razem prowadzące w dół, jest i biblioteka. Ciekawe, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo może się tu czaić... Przypuszczalnie jednakże niełatwo byłoby w jej drzwiach zainstalować jakąś pułapkę, można zatem śmiało wchodzić. Katalog. Astrofizyka. Medycyna... Dział IV. Choroby psychiczne. Sporo tego, aż ręce opadają, nigdy nie sądziłem, że wariaci mogą być tak zróżnicowani. Niemniej od czegoś należy zacząć. Pozycji moc, najlepiej uczynię, jeśli będę szukał wśród najcieńszych, czasu wszakże za dużo nie mam, kto wie, jakie niespodzianki mnie jeszcze oczekują. Zwangler S. Psychiatria. Zarys ogólny. Wnosząc po tytule jest to swoiste kompendium naszej wiedzy o chorobach psychicznych, powinienem przeto coś interesującego dla siebie znaleźć. Schizofrenia... Schizofrenia prosta, przewlekła, powikłana, dziecięca... Stop – komandor już dawno wyrósł z wieku dziecięcego. Jest nawet trochę starszy ode mnie, bodajże o dwa lata. „Chory przestaje zajmować się czymkolwiek, nie przejawia chęci do jakiejkolwiek aktywności, nie dba o swój wygląd zewnętrzny, chodzi obszarpany, potrafi całymi miesiącami nic nie robić, o swoją przyszłość się nie martwić, staje się leniwy i niepunktualny...” Przerwałem lekturę. W zasadzie nic tu do Vincenta nie pasowało. Komandor zawsze ubiera się starannie, zgodnie z wymogami regulaminu; do pracy, chociaż z natury leniwy, pewną ochotę jednak przejawia, twierdząc przy tym, że winienem obrać go sobie jako wzór do naśladowania, tak że jakby na to nie patrzeć, trudno uznać dowódcę „Givenusa” za schizofrenika. Charakteropatia starcza i miażdżycowa... Nie to nie to. Charakteropatia poencefalityczna. „Przestępca – zapowiada się ciekawie – jest w stanie dokładnie opisać szczegóły popełnionego czynu, ale nie umie wyjaśnić, dlaczego w danym momencie nie uświadamiał sobie karalności i następstw czynu przestępczego; osobnicy ci popełniają z reguły czyny impulsywne”. Ponieważ postępowanie Vincenta nosi wszelkie znamiona planowości, głębokiego i starannego namysłu, będę musiał i tę hipotezę odrzucić. Zmieniłem rolkę w aparaciku i ponownie wbiłem wzrok w tekst. „Cyklofrenia – czytałem – czyli psychoza maniakalno-depresyjna. Najbardziej symptomatycznym jej objawem jest to, że posiada ona jak gdyby okresowy charakter. Okresy wzmożonej pobudliwości przeplatają się tu z okresami całkowitego zaniknięcia choroby. Nauka nazywa to remisjami. Cyklofrenia jest chorobą trudną do wykrycia i niełatwą w leczeniu. Chory nie zdradza tendencji agresywnych wobec innych ludzi...” Wielka szkoda, że oni nie są agresywni, bo dotychczas wszystko się zgadzało. „Psychopatie – czyli wrodzone odchylenia struktury osobowości od przeciętnej normy, włącznie z nieprawidłowościami życia uczuciowo-popędowego, uczuciowości wyższej i temperamentu. Psychopatia jest raczej uważana za stan prawidłowy, można o niej mówić dopiero wówczas, gdy nasilenie odchyleń od przeciętnej normy jest tak duże, iż zagraża harmonijnemu współżyciu jednostki z otoczeniem. Psychopaci mają skłonność do wchodzenia w kolizję z prawem...” Natychmiast wyostrzyłem uwagę. Coś podpowiadało mi, że niebawem już definitywnie upewnię się w swoich podejrzeniach. Czytałem w pośpiechu dalej: „Zdarza się nawet, że dopuszczają się oni przestępstw najcięższych, ze zbrodnią włącznie. Ponieważ charakter, temperament, sposób uczuciowego doznawania są to wszystko dyspozycje przejawiające się dopiero po zetknięciu się z podnietami otoczenia, rozpoznanie psychopatii jest bardzo utrudnione”. Doskonale, pomyślałem. Przynajmniej teraz wreszcie rozumiem, dlaczego nikt dotąd poza mną nie zauważył, że komandor jest szaleńcem. Po prosta starannie ukrywał przed ludźmi swoje zbrodnicze skłonności, co mu się w pełni udawało. Sytuacja właściwie jest jasna. Vincent, mój współtowarzysz, z nie znanych mi przyczyn zwariował i zapragnął nagle mojej śmierci. Jego psychopatyczne ciągoty są na nieszczęście znane tylko mnie, nikt inny o tym nie wie, toteż mogę liczyć wyłącznie na własne siły. Lot potrwa jeszcze około siedmiu miesięcy; jeżeli przez ten czas Vincent nie dopnie swego, to epilog tej historii będzie niezmiernie pouczający – złożę przed komisją odpowiedni raport, lekarze go w końcu zbadają i niewątpliwie szeregi astronautów zmniejszą się o jednego człowieka. Niemniej równie dobrze może być inaczej; aby do tego nie dopuścić, muszę zacząć nareszcie działać. Od jutra zabieram się uczciwie do pracy; z takim postanowieniem udałem się na spoczynek i z tą myślą zasnąłem. Jak na człowieka, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, wyspałem się zupełnie przyzwoicie. Na dobrą sprawę niesłusznie wpadłem wczoraj w panikę, przede wszystkim jeszcze żyję, co już jest coś warte. Powinienem jednak dotrzymać danego sobie wcześniej przyrzeczenia i zastanowić się serio nad swoim położeniem. A więc: dlaczego Vincent sięga do tak wyrafinowanych metod, zamiast rzucić się na mnie z dłutem czy jakimś innym śmiercionośnym narzędziem, których posiada przecież pełno z racji swych niecodziennych upodobań? Być może odpowiedź na to jest prosta. Komandor przypuszczalnie spodziewa się, że w ten sposób powiedzie mu się dokonanie czegoś w rodzaju zbrodni doskonałej, ale ja już jego marzenia niechybnie rozwieję. Ciekawe jednakże, czy szaleniec jest zdolny do obmyślenia tak demonicznego planu? Chyba jest, ponieważ autor podręcznika, który przeglądałem w bibliotece, zauważył na jednej ze stron, że wśród psychopatów zdarzali się i tacy osobnicy, którzy odznaczali się wybitną inteligencją. Vincent co prawda nigdy nadmierną błyskotliwością się nie wyróżniał, lecz całkiem możliwe, iż dotychczas swych talentów w pełni nie ujawniał... – Wejść! – krzyknąłem słysząc pukanie do drzwi. – Przyniosłem śniadanie – powiedział automat, zatrzymując się dwa kroki przede mną. – Widzę. Dziękuję. Robot oddalił się. Wstałem z tapczanika, uruchomiłem dźwigienkę przywracającą kabinie normalny wygląd i podszedłem do stołu. Jedząc pokaźnych rozmiarów befsztyk, poprawnie przyrządzony, dalej snułem swoje rozważania. Komandor zapewne nic nie stracił ze swych umiejętności logicznego myślenia, doszedł zatem do słusznego wniosku, iż metodami bezpośrednimi, tymi najpospolitszymi, wskóra niewiele, gdyż przed takimi zamachami na moje życie komputer mnie z łatwością obroni. Nasz mózg pokładowy ma dostatecznie jasny obraz sytuacji na statku, aby nie dopuścić do, dajmy na to, rozbicia głowy nawigatorowi Calenowi przez komandora Vincenta. Dowódca wiedział o tym, zaczął więc szukać innych możliwości. Najzabawniejsze, że poszukiwania komandora uwieńczył w końcu sukces. Postanowił on, sądzę, wykorzystać komputer jako nieświadome narzędzie zbrodni! Rzeczywiście, pomysł był wyśmienity. Wydaje mi się, że potrafię odtworzyć tok jego rozumowania. Prawdopodobnie rozmyślał nad rozmaitymi sposobami zgładzenia mnie i spostrzegł, iż skoro automaty muszą człowieka chronić przed każdym niebezpieczeństwem, to najlepiej będzie, jeżeli one same „brudną robotę” zrobią za niego, albowiem nikt ich w ogóle „podejrzewać” nie będzie! A kto kieruje wszystkimi robotami na pokładzie? Komputer. Ten również ma zakodowane w programie zalecenie ochrony człowieka przed obojętnego rodzaju zagrożeniem, byle nie jedynie pozornym, lecz nie posiada nakazu bezwzględnej jego ochrony! Jest to całkowicie uzasadnione, gdyż gdyby mózg elektronowy podobny nakaz miał wpisany w program, to nawet nikomu wyjść z własnego pokoju by nie pozwolił; nie wspominając już o tym, że ENTAC wtedy bezsprzecznie nikogo by z fotolotu ani na krok nie wypuścił – przecież prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś nieszczęśliwego wypadku podczas przebywania na obcym globie jest niemałe; a astronautyka bynajmniej na chowaniu się po kątach nie polega. Słowem musi on posiadać tak skonstruowany program, żeby człowieka chronił, ale nie do przesady, czyli że na pewne niewielkie niebezpieczeństwa, jakich można się w kosmolocie spodziewać, zgadzać się powinien. A Vincent postanowił tę lukę wykorzystać do swych celów. Zaprogramował więc (nie wiem tylko, w jaki sposób) komputer tak, ażeby mnie przytrafiały się te niewinne z pozoru „przypadki”. Rozlewający się tu i ówdzie olej trudno wszak uznać za zagrożenie dla życia człowieka! A już bezspornie nie mogą być dla mnie niebezpieczne badania w laboratorium, ponieważ z tego nieszczęsnego wynalazku korzystać wcale nie muszę i niby zawsze mogę wejść spokojnie do kabiny, na nic wówczas nie będąc narażonym. Przyznaję – świetnie obmyślone. W zasadzie powinienem niezwłocznie pójść do Vincenta i pogratulować mu jego pomysłu, lecz coś mnie od tego powstrzymuje. Czyżbym kierował się wąsko rozumianym interesem osobistym? Zasługujesz na słowa nagany, nawigatorze; tak postępować się nie godzi. Przeciwnika należy docenić. Chwilowo wystarczy już tych rozważań. Niestety jestem zmuszony wykonywać różnego rodzaju czynności, do czego zobowiązuje mnie program lotu, a ponieważ nie zamierzam przedwcześnie budzić w dowódcy najmniejszych podejrzeń, powinienem do tego jak najszybciej się zabrać. Wczoraj sprawdzałem funkcjonowanie głównego generatora destylatorowi, dzisiaj kolej na co innego. Ruszyłem do drzwi i w tym momencie dobiegło mnie buczenie tastera. – Tu Vincent – usłyszałem. – Co się z tobą dzieje, dlaczego nie jadłeś razem ze mną śniadania? Źle się czujesz? – Nie – odpowiedziałem. – Samopoczucie mam wyborne. Dowódca udał zdziwienie. – W takim razie nie pojmuję przyczyn twej nieobecności w mesie. Coś cię trapi? Pomóc w czymś? – To niepotrzebne, komandorze. – Cieszę się, że nie potrzebujesz mojej pomocy. Pozwolisz jednak, że powrócę do swego poprzedniego pytania. Z jakiego powodu odstąpiłeś od swoich zwyczajów i nie pojawiłeś się dziś rano na śniadaniu? Zawsze jedliśmy przecież wspólnie... – Przestań mnie w końcu o to nagabywać! – uniosłem się. – Robię to, na co mam w danej chwili ochotę i ani myślę komuś się z tego tłumaczyć! – Nie denerwuj się, Calen – powiedział. – Wszakże nie czynię ci żadnych wyrzutów, możesz robić co tylko ci się żywnie podoba. Natomiast jeżeli obawiasz się szachów, to wiedz, że... Wybuchnąłem ponownie. – Przestań opowiadać bzdury! Nie boję się nikogo i niczego! – Zgadzam się z tobą, ale... – Skończyłem. Powinienem nareszcie iść na ten obchód, zanim nie stracę nerwów do reszty. Wezwać automat? – nie warto, sam się potrafię obronić. Idę wolno, ostrożnie, rozglądając się na boki... Jest! Potężna kałuża. Miejsce zostało znakomicie wybrane, na samym skraju półpiętra, poniżej znajduje się kilkanaście schodków, w sumie niezła stromizna, z łatwością można się stąd stoczyć i zwalić jak kłoda na podłogę, która nie posiada niestety właściwości amortyzujących. Automat! Auutooomat!! Nigdzie ani śladu robota. Dalej nie pójdę, być może przesadzam z tą ostrożnością, lecz lepiej mieć się zawczasu na baczności, niż później ponosić konsekwencje braku rozwagi. Zażądam przysłania automatu naprawczego; niech robot usunie awarię. Najbliższy taster jest na górnym poziomie, muszę się więc odrobinkę cofnąć. No proszę – kałuża pojawiła się i tutaj. Na szczęście jeszcze nie zdążyła urosnąć, postaram się zatem ją przeskoczyć. Powiodło się. Coś takiego, łączność szwankuje? Ten Vincent czyni kolejne postępy. Teraz drogę schodami mam już odciętą, skorzystam przeto chyba z usług windy, która stoi otworem, jak gdyby zapraszała mnie do środka. Czy to czasami nie jest pułapka? Zaraz się o tym przekonamy. Ruszyła... no tak, doigrałeś się, pilocie, winda stanęła. Nie wierzę w żadne przypadki, to niechybnie nowy wyczyn Vincenta. Myliłem się jednakowoż, winda znowu ruszyła z miejsca. Korytarz pusty? Owszem, można śmiało zabierać się do pracy... Oczywiście wszystko jest w porządku, inaczej zresztą być nie może, wracajmy więc... Nie, jeszcze nie teraz, korzystając z okazji sprawdzę najpierw zapisy w księdze rejestrów, dzięki czemu powinienem się dowiedzieć, czy Vincent czasami nie wydawał pokątnie jakichś poleceń komputerowi, poleceń o wiadomej treści. Wszedłem do pomieszczenia z taśmami. Rozejrzałem się naokoło, by spenetrować wnętrze, ale nic tu nie budziło mojego niepokoju. Fonogramy odnalazłem tam, gdzie się zawsze znajdowały: pod jednym z rejestrujących pulpitów. Zastanowiłem się, czy przejrzeć wszystkie zapisy od razu, czy też skoncentrować się głównie na tych ostatnich. Po chwili namysłu opowiedziałem się za tą drugą ewentualnością. Czytałem: „Kontrola zapasów żywnościowych”, „Pomiary odległości”, „Kontrola zespołów napędowych”; słowem nic ciekawego, nic, co mogłoby mi cokolwiek wyjaśnić. Zmuszony byłem zatem do zapoznania się z wszystkimi fotogramami, z całym materiałem. Gdy to uczyniłem, doznałem nieodpartego wrażenia bezgranicznej pustki. Przyczyna tego była banalna. Ponownie niczego nie odkryłem. Przed moim wzrokiem przesuwały się i zaraz znikały zapisy o identycznej treści jak poprzednie. Jeszcze raz! – pomyślałem. Nic, nadal nic. Stałem jak ogłupiały na środku salki, wpatrzony w bezlik poplątanych ze sobą taśm fonogramowych, nie rozumiejąc nic. Przecież te rozkazy, uderzające we mnie, wydane przez komandora być musiały, bowiem ENTAC sam z siebie owych „zagrożeń” stwarzać nie może, a skoro tych poleceń brak, to widocznie dowódca, przy obmyślaniu swego zbrodniczego planu komputera w rachubę nie brał i z jego (nieświadomej) pomocy nie korzystał, co z kolei jest kompletnym absurdem, jako że bez woli ENTACA nic istotniejszego na statku zdarzyć się nie może! Vincent nie mógł nie uwzględnić w swych zamierzeniach, niezależnie od ich moralnej kwalifikacji, obecności pokładowego komputera, to jasne. Jak zatem postąpił? Wprowadził te polecenia do pamięci maszyny. Dokonał tego w sposób niezrozumiały i tajemniczy, niejako „po drodze” zmieniając komputerowi program! Wszelako zmienić zasad funkcjonowania mózgu elektronicznego dopiero podczas lotu zwyczajnie nie można. Obejść ich również się nie da. Z rozważań tych wynika, że komandor nie jest moim prześladowcą, wracam przeto do punktu wyjścia, bogatszy tylko o wielki ból głowy... Chwileczkę. O czym może świadczyć brak tego typu rozkazów? Na pewno o tym, iż nikt ich nigdy nie wydawał. Pozornie jest to odpowiedź jedyna, lecz tak wcale być nie musi. Jak ja bym postąpił na miejscu Vincenta? Starałbym się chyba zabezpieczyć przed ewentualnością wykrycia przez potencjalną ofiarę moich zamysłów. Zatarłbym więc za sobą ślady, czyli, po pierwsze, wydałbym wspomniane polecenia, a po drugie, rozkazałbym je z pamięci maszyny jej samej wymazać... No tak, lecz tą metodą nie osiągnąłbym niczego. Zrobiłbym tedy inaczej. Ukradłbym – jest to bardzo łatwe – obciążające mnie fonogramy, po czym naturalnie zniszczyłbym je. W takiej sytuacji, gdybym pragnął przekonać się o wiarygodności moich domysłów, trzeba by mi było najpierw „rozbabrać” cały komputer, dotrzeć do jego wnętrza, co jest wręcz niewykonalne, nie mówiąc już o tym, że byłby to niezmiernie wyrafinowany sposób na popełnienie samobójstwa! Sądzić należy, że akurat tak Vincent uczynił. Zaprogramował stosownie do swych celów komputer i następnie zniszczył obciążające go taśmy... I jeszcze coś. Tego rodzaju postępowanie dowodzi również, że dowódca zamierza mnie naprawdę zabić i wyklucza hipotezę, iż on chce mnie tylko, przysparzając mi tych wszystkich trosk, z niewiadomych przyczyn nastraszyć. Gdyby bowiem to drugie wchodziło w grę, to niechybnie komandor nie zadawałby sobie tyle trudu, żeby zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Odpoczywam w kabinie, tutaj przynajmniej czuję się względnie bezpieczny. Przeżycia ostatnich dni wywarły na mnie swoje piętno, ogarnęła mnie apatia, straciłem ochotę do działania. Jestem jakiś pusty, osowiały, godzinami mogę uporczywie wpatrywać się w sufit – co zresztą cały czas czyniłem – lub też rozmyślać o latach mego szczęśliwego dzieciństwa. Pragnę jedynie leżeć spokojnie na łóżku, które jest przecież tak wygodne, że opuszczenie jego byłoby niewybaczalnym błędem. W postanowieniu owym utwierdza mnie przekonanie, że i tak nie mogę się przed Vincentem obronić. Odpowiednio zaprogramowany komputer działa wszakże wyjątkowo sprawnie, stopień zagrożenia wciąż rośnie, tych „przypadków” będzie niewątpliwie coraz więcej, aż w końcu któryś z nich okaże się ostatnim, który mi się przytrafi... Moje rozmyślania przerwał nagle pewien przenikliwy dźwięk. Nie zareagowałem. Po chwili taster ponownie zabarwił się na niebiesko. Wolno uniosłem się z łóżka i zbliżyłem do ściany. – Calen, słucham – powiedziałem. – Komandor Vincent. Przepraszam, jeżeli ci w czymś przeszkodziłem, lecz chciałbym zamienić z tobą parę słów. Możesz wpaść do mnie za chwilę? – Wolałbym nie – odpowiedziałem. – Ale dlaczego? Tylko się nie unosić. Żadnych wybuchów gniewu. – Jestem bardzo zmęczony. Dowódca umilkł na moment. – Czyli nie pragniesz ze mną porozmawiać? – A o czym mielibyśmy ze sobą mówić? – O twoim zachowaniu, na przykład – powiedział. – Od kilku dni jest ono co najmniej dziwaczne. – Doprawdy? – zdziwiłem się. – A cóż niby jest w nim takiego dziwnego? – Właściwie wszystko – odpowiedział. – Każdy twój gest, każde twoje słowo, świadczą o tym, że coś się wydarzyło, coś, o czym ja w ogóle nie wiem. – A chciałbyś się dowiedzieć? – No... raczej tak. – To zabawne, bo mnie na tym bynajmniej nie zależy. – Nie rozumiem... Przerwałem połączenie, z zadowoleniem wpatrując się w stopniowo tracący zabarwienie przycisk tastera. Gdy zbladł zupełnie, odszedłem stamtąd i usiadłem wygodnie w foteliku; na nowo wzbudziła się we mnie chęć do życia. W głębi duszy czułem wdzięczność do Vincenta za wyrwanie mnie z apatii. Pomyślałem, iż powinienem ponownie przeanalizować swoje położenie. Nie uważałem już, że jest kompletnie beznadziejne. Postanowiłem zacząć od tego, co dotąd ustaliłem. Zatem: dowódca „Givenusa” dąży do mojej zguby; to pewne. Jako nieświadomym narzędziem zbrodni komandor posługuje się naszym mózgiem pokładowym. Prawdopodobnie Vincent zabezpieczył się przed ewentualnością, że ja postąpię identycznie i też wydam stosowne polecenia komputerowi. Tak więc skopiować jego pomysłu nie mogę i trzeba mi wymyślić coś nowego. A gdybym tak spróbował go zgładzić? Myśl to przednia, ten drań na śmierć niewątpliwie zasłużył. Interesujące jednakże, czy ENTAC będzie wówczas, gdy zabraknie rozkazodawcy, dalej mnie prześladował. Chyba tak, chociaż być może jakoś go od tego odwiodę. Łatwe to nie będzie, lecz nie widzę powodu, aby przedwcześnie się tym zamartwiać. Zresztą, nawet jeżeli nadal wtedy jakieś „przypadki” będą mi się przydarzały, to i tak usunięcie mego towarzysza z grona żywych ma swoje zalety. Przede wszystkim nikt mnie wtenczas nie dobije, gdy znajdę się w krytycznym położeniu, a obecnie nie jest to wykluczone – załóżmy, że stracę nagle przytomność w miejscu, gdzie niemożliwa jest szybka kontrakcja automatów i „Vincent mnie tam odnajdzie i zamorduje. Koniecznie zatem powinienem wymyślić jakiś skuteczny sposób na definitywne pozbycie się komandora. Najprościej byłoby wezwać pierwszego lepszego robota i rozkazać mu rozwalić głowę dowódcy, ale automat takiego rozkazu nie wykona, czego szczerze żałuję. Może inaczej. Wykradnę skądś palnik albo laser i zamienię Vincenta w kupkę popiołu... Nie, komputer mnie nie wpuści bez potrzeby do magazynu. Roboty jak na złość wykonują tylko takie polecenia człowieka, które mu w niczym nie zagrażają, a przecież laserem mógłbym się niechcący sam zranić, nie mówiąc już o zabiciu kogoś innego. Bardzo ubolewam, że wciąż jesteśmy na statku, a nie na lądzie stałym, bo tam astronauta wreszcie jest prawdziwym zdobywcą, a nie byle marionetką posłuszną na każde skinienie mózgu pokładowego. Mogę więc liczyć wyłącznie na siebie samego. Żałuję, że nie jestem zawodowym mordercą, bo taki coś by wymyślił na pewno. W jaki sposób zabić komandora? Może po prostu go udusić? Odpada, Vincent siłą fizyczną znacznie nade mną góruje. Nożem czy innym śmiercionośnym narzędziem też go nie zgładzę, gdyż komputer wtedy niechybnie zdąży dowódcę odratować. Z identycznego powodu nie mogę działać także przez zaskoczenie – byłoby to bezcelowe, albowiem gdyby nawet udało mi się dostać niespodziewanie w nocy do jego kabiny, to i tak zawsze czuwający mózg elektroniczny zauważyłby, iż z pracą serca Vincenta, czy też z jego tętnem coś nie jest w porządku i momentalnie wysłałby mu na pomoc automaty, z którymi już bym sobie nie poradził... Wstałem z krzesła i zacząłem krążyć po kajucie. Straciłem już poprzedni zapał, stałem się znowu osowiały i obojętny, ponownie przyszło mi na myśl, że sieć, w której skutkiem iście wariackiej chytrości komandora się znalazłem, jest zbyt misternie utkana, ażebym potrafił się z niej wydostać... Jestem w potrzasku, pomyślałem. Niestety, nie jest łatwo zabić kogoś na statku, gdzie sprawujący nad nami nadzór mózg pokładowy jest dysponentem broni wszelkiego rodzaju... Ale czy naprawdę każdej? Nie, absolutnie nie! Jest pewien nieznaczny wyłom w tej ochronnej barierze. I jest to pewna, choć znikoma szansa na zrealizowanie moich zamysłów. Automaty Walki... Automaty Walki są jednym z najdoskonalszych narzędzi służących do niszczenia materii żywej i nieożywionej, jakie człowiek kiedykolwiek wymyślił... Nie podlegają one dowódcy statku. Komputer im rozkazów wydawać nie może. Ponadto mają one jeszcze wiele innych zalet. (Zaczynam myśleć o nich z rozrzewnieniem, jakby z czułością). Automaty Walki są znakomicie wyposażone i uzbrojone. Zainstalowane na nich lasery i niewielkie miotacze antymaterii potrafią zamienić w parę wody dużego jeziora. Ich zasięg rażenia jest przynajmniej kilometrowy. A nade wszystko – taki automat może zabić człowieka (modeli tych prawa robotyki nie dotyczą), czego zwyczajny robot uczynić nie jest w stanie. Niemniej wykorzystać ich do moich celów nie będzie łatwo. Automaty Walki są w zasadzie przeznaczone do działania wyłącznie w warunkach planetarnych i w trakcie lotu spoczywają w ładowni, bezradne niczym niemowlęta, a dostępu do niej, do ukrytych tam skarbów, komputer będzie mi zapewne wzbraniał... Automaty Walki! Po prawdzie budowano je chyba nie tylko z myślą o ochronie gwiezdnych ekspedycji. Wybornie się przecież też nadają do tłumienia najróżniejszych zamieszek i rozruchów (aczkolwiek jakoby na Ziemi ich nie ma), albo do usuwania zagrożenia ze strony nieodpowiedzialnych, nieoczekiwanie tracących zmysły astronautów, bo i takie rzeczy się niekiedy zdarzają, jak chociażby ten wypadek na Piacenzie, do którego doszło zaledwie przed kilkoma laty, kiedy to załoga tamtejszej bazy, snadź niebotycznie znudzona i sfrustrowana, wpadła na zadziwiający pomysł zniszczenia sąsiedniego księżyca, a trzeba wiedzieć, że ów satelita był siedzibą innej stacji, wprawdzie bezludnej, automatycznej, będącej radiolokatorownią i magazynem paliw jednocześnie, tak że gdyby ci pomyleńcy z Piacenzy dzieło swe doprowadzili do końca i w żadne rokowania się nie wdawali, to szkody byłyby wręcz niewyobrażalne, a zatem ich nagłej śmierci nie należy się zbytnio dziwić. Niewątpliwie był to przykry incydent – zginęło wtedy siedmiu ludzi, cała załoga bazy, włącznie z uwięzionym przez podwładnych dowódcą, komandorem Olafssonem, który starał się, bezskutecznie, buntowników powstrzymać – ale dobro ludzkości i interes zagrożonej w promieniu paręnastu parseków kosmolocji tego – niestety wymagały. Stoi więc przede mną zadanie nadzwyczaj trudne – znalezienie sposobu na prędkie dostanie się do wnętrza ładowni. Jedno jest w każdym razie oczywiste – dostać się tam po prostu muszę. Tylko pewien drobiazg – jak? Może pod pozorem kontroli? Pomysł byłby niegłupi, gdyby nie to, iż tych automatów się podczas lotu nie sprawdza – nie ma takiej potrzeby. Siłą? Absurd. Miałbym wówczas na karku wszystkie pokładowe roboty. Wprowadzić do programu ENTACA informacji o zagrożeniu na fotonowcu wymagającym aż interwencji Automatów Walki również mi się nie uda... Właściwie mógłbym to zrobić, lecz skutek byłby niechybnie mizerny, jako że w tak prymitywny sposób komputer się oszukać nie pozwoli... Nie jest dobrze, nie jest! Mam! Wymyśliłem coś. Mój pomysł wymaga jednakże podjęcia pewnych kroków wstępnych. Błyskawicznie zerwałem się z miejsca i podszedłem do tastera. Równie impulsywnie nacisnąłem przycisk. – Nawigator Calen – powiedziałem. – Przysłać do mojej kabiny podręczny zestaw narzędziowy. – Zestaw osobistego ekwipunku? – zapytał komputer. Gdyby był człowiekiem a nie bezduszną maszyną, przypuszczalnie uznałbym, że w jego głosie pojawiły się nutki zdziwienia. – Tak – odpowiedziałem stanowczo. Po chwili, trochę rozzłoszczony własną nieuwagą, znów nawiązałem łączność z centrum dyspozycyjnym kosmolotu. – Jeszcze raz Calen. Polecenie: sprowadzić do mnie automat kierujący pracami w laboratorium. Gdy wezwany robot wreszcie się pojawił, rzekłem mu, nie wdając się przy tym w żadne zbędne wyjaśnienia, aby przyniósł niezwłocznie do laboratorium wszystkie próbki zabrane z Piątej Vecatora (punktu docelowego naszego nieistotnego rekonesansu), z wyłączeniem tych znajdujących się w ładowni. Po odejściu automatu doszedłem do przekonania, iż należałoby właściwie ponownie rzecz przemyśleć. A więc, rozumowałem krążąc niecierpliwie po kajucie, roboty dostarczą do laboratorium przedmiot mojego zainteresowania. Wtedy wydam im rozkaz zniszczenia próbek. Powinny to wykonać. Co prawda może się w to wszystko wtrącić ENTAC i pokrzyżować mi plany, lecz wcale nie jest to takie jasne ani nieuniknione. Ostatecznie automat nie będzie strzelał do człowieka, a tylko niszczył materię nieożywioną, nie licząc paru śmiesznych bakterii i drobnoustrojów. Potem zażądam odtworzenia zapasów w ich pierwotnym stanie. Powiem, że naszła mnie ochota na zrobienie pewnego eksperymentu. Albo inaczej: niczego nie będę wyjaśniał. Zniszczone próbki trzeba będzie zastąpić nowymi. A te można czerpać jedynie z zapasów znajdujących się w ładowni. Pójdziemy tam przeto: ja i roboty. Pomieszczenie z Automatami Walki wprawdzie nie zostanie otwarte, ale mnie wystarczy, jeżeli same drzwi od ładowni staną przede mną otworem. Dalej będzie mi już znacznie łatwiej. Przynieśli narzędzia. – Idziemy – powiedziałem. Ruszyliśmy: przodem automaty, ja za nimi. Podczas marszu do laboratorium nie wydarzyło się nic szczególnego, godnego uwagi. W środku oczekiwał nas automat, którego poprzednio wezwałem do siebie. Zapytałem go, czy wykonał mój rozkaz. Odpowiedział, że tak. Powiodłem wzrokiem dokoła. Na stojącej nie opodal „skrzyni” znajdował się duży, szary pakunek. Wskazałem nań ręką i rzekłem: – Czy na pewno wszystkie próbki z Piątej tu się znajdują? – Tak – odparł robot. – Bardzo dobrze – oświadczyłem. – Spal to! Automat nie zareagował. Zaskoczony, powtórzyłem polecenie. Dopiero wówczas powoli, jakby z niechęcią zbliżył się do tych materiałów i bez trudu podniósł pakunek w górę. W tej pozycji znieruchomiał. – Dlaczego nie wykonujesz rozkazu? – Polecenie jest nieprecyzyjne – odpowiedział. – Nie mówi, gdzie mam to uczynić. Doznałem wtedy uczucia pewnej ulgi, przyznaję. Powiedziałem: – Obojętnie gdzie. Automat oddalił się natychmiast. Dwa pozostałe natomiast nadal znajdowały się w pomieszczeniu. Przez kilka sekund stałem nieruchomo, po czym wyjrzałem na korytarz. Ujrzałem robota wracającego do laboratorium. – Zniszczyłeś próbki? – zapytałem. – Tak! Odwróciłem się i wezwałem tamte dwa automaty. Zatrzymały się pół kroku za mną. – W takim razie – oznajmiłem spokojnie – ruszamy do magazynu po nowe materiały. Zrozumiałeś? Zawahał się na moment, jak gdyby uzgadniał to polecenie z komputerem, a potem odpowiedział potwierdzająco. – Wy dwaj idziecie również – powiedziałem niedbale. – Nie zamierzam męczyć się dźwiganiem tych narzędzi. Zeszliśmy jeden pokład niżej i stanęliśmy przed wejściem do ładowni. Z zaciekawieniem przyjrzałem się klapie. Sprawiała wrażenie odpornej nawet na działanie lasera o wielkiej mocy, tak że pogratulowałem sobie swego pomysłu. Klapa otworzyła się. We wnętrzu panowały niepodzielnie ciemności. Któryś z towarzyszących mi robotów uruchomił agregat. Stopniowo robiło się jaśniej. Włożyłem aparat tlenowy. Automaty w tym czasie mocowały się z wejściem do kolejnej grodzi. Ich poczynaniom przyglądałem się z obojętnością. Naraz drzwi ustąpiły; znaleźliśmy się na długim, pogrążonym w półmroku korytarzu z niewyraźnie zarysowującymi się kształtami pancernych płyt. – To tutaj – rzekł robot zatrzymując się. – Połóż torbę z narzędziami w tym miejscu – powiedziałem. – I wracaj na górę – dodałem po chwili, gdy już pozbył się swego ciężaru. – Odszedł. – Wy dwaj – zwróciłem się do pozostałych – zabierzcie stąd tyle eksponatów i próbek gruntowych z Piątej Vecatora, żeby wystarczyło to w zupełności do końca lotu, jakby komuś przyszła ochota nad nimi pracować. Później także wrócicie do laboratorium. Tam będziecie na mnie czekali. Roboty wykonały polecenie, weszły do magazynu, pobrały stamtąd próbki. Po chwili znikały już w korytarzyku prowadzącym do wyjścia z ładowni. Odetchnąłem. Teraz pozostawało mi jedynie doprowadzić mój plan do końca. Otworzyłem torbę z narzędziami. Zamek od drzwi, za którymi ukrywały się Automaty Walki, nie sprawił mi większych trudności. Z łatwością dostałem się do środka, namacałem kontakt i zapaliłem światło. Gdy wzrok mój przywykł do zmienionych warunków, zobaczyłem je. Stały pod ścianą, jeden przy drugim, w idealnie równym szeregu. Podszedłem do najbliższego. Czułem się jak zwycięzca: jakby udało mi się przezwyciężyć już wszystkie przeszkody. Pomyślałem, iż niebawem moja sytuacja, dotąd nie najlepsza, radykalnie się odmieni i że z uzbrojonym w miotacz antymaterii automatem u boku będę mógł stawić czoła nawet komputerowi i jego sforze. Odszukałem we wnętrzu machiny bojowej jej bank pamięci i zabrałem się do sprawdzania działania poszczególnych zespołów automatu. Pospiesznie kontrolowałem jedno ogniwo po drugim, na podręcznym kalkulatorze obliczałem potencjalne zasięgi rażenia atomowym ogniem, zachłannie wpatrywałem się w wyskakujące w okienku tarczy wyniki, sprawdzałem stopień zużycia akumulatorowych baterii, ponownie wracałem do przebadanych poprzednio podzespołów, z radością odnotowując sprawne ich funkcjonowanie; słowem, przygotowywałem automat do walki. W pewnym momencie uznałem, że mogę już zacząć programowanie. Zrobiłem to: miarowym, jak gdyby mechanicznym głosem jąłem dyktować pierwsze polecenia... Mówiłem: „Rażenie celów wyłącznie na moje, nawigatora Calena, wyraźne polecenie. Cel ataku: człowiek. Przedziały: osiemdziesiąt – sto dziesięć, sto dziewięćdziesiąt – sto dziewięćdziesiąt osiem. Wykonanie G + 1. Roboty stawiające opór niszczyć, inną materię nieożywioną niszczyć tylko na mój rozkaz... Dyktowałem tak jeszcze przez niecałą minutę. Potem – powodowany niewytłumaczalnym impulsem – odstąpiłem o krok od automatu. Był piękny, ogromny, niezwyciężony. Czułem, jak przepełnia mnie radość. Podszedłem do niego z powrotem. Zamierzałem po raz ostatni przekonać się, czy wszystko przebiegło tak, jak przebiegać powinno. I wtedy uderzył we mnie grom. W banku pamięci programowanego przeze mnie automatu brakowało mojego zapisu! Byłem zgubiony: nic i nikt nie mogło mnie już uratować. Ta przerażająca prawda dotarła do mnie z całą jaskrawością. Osłabiony, z niemałym wysiłkiem utrzymałem się na nogach. Poczłapałem do jakiejś skrzyni, usiadłem na niej. Zrozumiałem w tej chwili dwie rzeczy: jedną, że Vincent na pewno dopnie swego, i drugą, że komputer dlatego nie przeszkodził mi w dostaniu się tutaj, ponieważ doskonale orientował się, iż ja i tak nic nie wskóram. Wiedział, że w żaden sposób nie uda mi się zerwać z Automatów Walki blokady, tej blokady, która następuje automatycznie z chwilą ich zamknięcia w ładowni kosmolotu... A ja, nieszczęsny astronauta, niegodny owego dumnego miana, o tym na śmierć zapomniałem. 3 Vincent nie jest wariatem!! I, być może, nie jest nawet dybiącym na moje życie przestępcą. Oto, w jaki sposób doszedłem do tak zadziwiających wniosków. Nieudana wyprawa po Automaty Walki zostawiła bardzo silne ślady w mojej psychice. Z wielkim trudem dobrnąłem do swojej kabiny. Natychmiast po powrocie rzuciłem się na łóżko i postanowiłem jak najszybciej zasnąć. Sen jednak nie przychodzi. Pod moją czaszką nieustannie kłębiły się najprzeróżniejsze myśli. Nie były one radosne, zapewniam. Momentami, choć zabrzmi to zapewne absurdalnie i groteskowo, chciałem po prostu skończyć ze sobą, zabić się. Wiedziałem, że ten zamiar jest niewykonalny, ale uporczywie trzymałem się tej myśli. Cały mój organizm domagał się chwili spokoju. Rozumowałem, że może to być wyłącznie spokój wieczny. Pragnąłem tego z całej siły. Pomimo tych katuszy w pewnym momencie nareszcie zmorzył mnie sen. Moje przebudzenie także nie było najradośniejsze. Znowu powróciły natrętne myśli z poprzedniego dnia. Długo rozpamiętywałem swoją porażkę, tym boleśniejszą, iż zrazu nic jej nie zapowiadało i długo rozmyślałem o swoim wrodzonym pechu. W końcu uczucie głodu, które mnie nagle ogarnęło, zmusiło mnie do opuszczenia kajuty. Zszedłem na pokład spacerowy, tam zatrzymałem się, czego nigdy dotąd nie czyniłem i rozejrzałem się dokoła. Spostrzegłem go nie od razu, lecz widok ten zaskoczył mnie nader niemile. Zawołałem: „Czego znowu chcesz ode mnie, bydlaku!” i odwróciłem się do niego tyłem, jednoznacznie dając mu do zrozumienia, iż nie życzę sobie z nim rozmawiać. Nie speszyło go to jednak. Dogonił mnie i zapytał drwiąco: „Znowu źle się czujesz?”, po czym zamilkł. Też nie mówiłem ani słowa, czekając, aż wreszcie zniechęci się i odejdzie. Ale on nie odchodził. Stał metr de mnie i nie spuszczał wzroku z mojej twarzy. Nieswojo się poczułem pod tym badawczym spojrzeniem. Powiedziałem: „Wolałbym z tobą nie rozmawiać”. A on na to: „Dlaczego, Calenie? Przecież zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi”. Ja: „To nie ma nic do rzeczy, dowódco”. A Vincent: „Chyba to jednak o czymś świadczy, tak mi się przynajmniej wydaje”. Nie odpowiedziałem. Komandor chrząknął raz, potem ponownie (niegdyś było to u niego oznaką dużego zakłopotania) i rzekł: „Ostatnio zachowujesz się dziwacznie, kolego. Jakbyś nagle stracił zmysły...” Absurdalność owego oskarżenia wstrząsnęła mną. Jeżeli ktoś tu jest szalony, to na pewno nie ja! Niemniej zbyt byłem wzburzony, żeby wypowiedzieć to słowami; milczałem rozmyślając o jego przewrotności. Po chwili Vincent wznowił rozmowę: „Obawiam się, nawigatorze, że między nami zaszło coś nieodwracalnego, coś, czego cofnąć nam już się nie uda, choćbyśmy czynili nie wiadomo jakie wysiłki. Przykro mi z tego powodu. Dotąd, mimo pewnych nieporozumień, pracowało się nam razem dobrze, chyba zgodzisz się z tym stwierdzeniem, więc przykro mi z owego powodu podwójnie... Nie mam pojęcia, jak sprawy się potoczą dalej. Co by się jednak nie stało, musisz pamiętać o jednym: że zawsze byłem twoim najwierniejszym przyjacielem”. Czułem, jak stopniowo opada ze mnie zacietrzewienie. Uspokajałem się. Vincent stał nieruchomo, wpatrzony gdzieś w bok. Mojego wzroku unikał. Ja też starałem się nie patrzeć w jego kierunku. Czułem się niezręcznie, jakbym w czymś zawinił. I wówczas przyszło mi na myśl (po raz pierwszy tego dnia), że moje podejrzenia są niesłuszne! Czyżby to wszystko było tylko wytworem mojej wyobraźni? Ale, na miły Bóg, od kiedy zacząłem się tak panicznie bać! Toż nigdy dotąd, do chwili wstąpienia na pokład „Gwenusa”, nie zawodziłem! Z trudniejszych sytuacji, rzeczywiście niebezpiecznych, wychodziłem obronną ręką! I nigdy nie byłem tchórzem! I nie jest to wyłącznie moja opinia. Tak uważał Vincent, tak sądzili również inni moi koledzy. Więc dlaczego? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Milczałem. – Przepraszam cię – powiedział nagle komandor. – Niepotrzebnie się tobie narzucam, przepraszam cię za to. Więcej tego czynić nie będę. – I wyciągnął do mnie nieśmiało rękę. Machinalnie uścisnąłem ją. Vincent i przeprosiny? To wręcz niewiarygodne! Ten wysoki, barczysty mężczyzna, odważny aż do szaleństwa, a w razie potrzeby – spokojny i niesamowicie opanowany, jest zbyt dumny, nazbyt przekonany o swej nad innymi wyższości, ażeby posuwać się aż do takiego kroku! W każdym podobnym czynie jest bowiem coś upokarzającego, ohydnego. A Vincent nigdy dotychczas upokarzany nie był. To raczej on górował nad innymi, zmuszał ich do czynów i postępków mniej lub bardziej im nienawistnych. A teraz łamie własne, uświęcone przyzwyczajeniem zasady. Dlaczego? I natychmiast nasuwa się pytanie następujące: Na ile jest on w tym wszystkim szczery? Tego, niestety, nie wiedziałem. – To wreszcie pogodziliśmy się? – zapytał. Odniosłem wrażenie, iż nie jest całkowicie pewien mojej reakcji. – Tak – odrzekłem. Odetchnął z ulgą. A może był to tylko dalszy ciąg gry? Gry rozpoczętej przez niego w momencie bezprawnego przeprogramowania naszego mózgu pokładowego? Roześmiał się krótko. Postąpiłem identycznie: także zdobyłem się na niewyraźny, nieco wymuszony uśmieszek. Powiedział: – A zatem nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli znowu wspólnie jadać posiłki w mesie? – Nie, Vincent – odparłem. Jakby się trochę uspokoił. – Od czasu do czasu – rzekł – możemy również zagrać w szachy, no nie? Przytaknąłem. Komandor uśmiechnął się ponownie i powiedział: – No to do rychłego zobaczenia! Jeszcze raz przytaknąłem. Dowódca, nie zwlekając już dłużej, pożegnał się ze mną ostatecznie i oddalił się, znikając w korytarzyku prowadzącym do jego kabiny. Obserwowałem go przez moment, a potem także udałem się do siebie. Tam, w tych czterech obleczonych dźwiękoszczelną wykładziną ścianach, czułem się nieodmiennie najlepiej. Kilka następnych godzin spędziłem na kolejnych rozważaniach nad swoją tutaj, na pokładzie fotonowca „Givenus”, sytuacją. Uznałem (nie wiem, czy słusznie), że zaszły w niej pewne zmiany. Nie mogłem być już absolutnie przekonanym o winie komandora. Traciłem stopniowo pewność, iż chce mnie zabić, korzystając z pomocy (to nic, że bezwiednej) naszego komputera. Nie wiedziałem też, czy przydarzające mi się od paręnastu dni rozmaite „przypadki” są w istocie częścią wyreżyserowanego przez Vincenta planu, a jeżeli nie, to czemu zawdzięczam owe „przywidzenia”? Tylko mojej chorobliwej wyobraźni? Jedynie mojemu długotrwałemu odosobnieniu? Słowem, i kałuże oleju, i psujące się co rusz kontakty, i groźba porażenia prądem w laboratorium, to wszystko nic nie znaczy? I są to po prostu normalne nieprawidłowości w funkcjonowaniu statku kosmicznego, koniec końców tworu dość skomplikowanego i na sprawy tego rodzaju niezmiernie podatnego? I tak być może – odpowiadałem sobie. Więc to ja, a nie dowódca, oszalałem? Toż to jawny absurd! Przecież automaty zbadały mnie i żadnych oznak obłędu nie wykryły! A może namówić komandora do poddania się testom? Wyjaśniłoby to wiele... Niestety, jest to nierealne. Natychmiast obraziłby się na mnie i nic więcej bym już nie wskórał. Ciężko by go było potem nakłonić do jakiejkolwiek rozmowy, a ja wszakże chcę pertraktować. Rozmowa z Vincentem może mi coś niecoś wyjaśnić. Ponieważ nadal o niczym nie jestem bez reszty przekonany, muszę coś zrobić, by to przekonanie uzyskać. Rzecz w tym jednakże, iż nie wiem do tej pory, co powinienem uczynić. A jakby tak poddać się nowym badaniom, bardziej specjalistycznym? Aż strach pomyśleć, co taki test może wykazać. Może naprawdę zwariowałem i jak paranoik szukam wszędzie dziury w całym? Nieprzyjemna ewentualność. Niemniej od czegoś trzeba mi rozpocząć. Najlepiej od rozmowy z dowódcą. Vincenta zastałem pogrążonego w lekturze. Prawdopodobnie było to coś związanego z szachami. Na mój widok wyraźnie się ucieszył i poprosił mnie, ażebym usiadł. Potem zaczął mówić o czymś nieistotnym. Słuchałem komandora uważnie, w skupieniu, aby go niepotrzebnie nie drażnić. Po pewnym czasie zaproponował mi partyjkę. Od razu się zgodziłem i Vincent rozpoczął grę pionem hetmańskim. Zanosiło się na długą partię. Wybrałem obronę staroindyjską, gdyż spostrzegłem kiedyś, że dowódca jej nie znosi. – Nie lubię tej partii – powiedział. – Właśnie dlatego się na nią zdecydowałem – rozwiałem jego wątpliwości. – Domyślam się. Ale i tak nic ci to nie pomoże. – Zobaczymy – mruknąłem. – Nie wierzysz mi? – zapytał ironicznie, atakując mego białopolowego gońca. Cofnąłem go aż na ostatnie pole. Vincent nacierał konsekwentnie dalej. Broniłem się dosyć umiejętnie, tak mi się w każdym razie wydaje. Swoimi pionami zagrodziłem dostęp do mojego centrum jego lekkim figurom, a zwłaszcza szczególnie silnie niepokojącemu moją pozycję skoczkowi, nie ograniczając się bynajmniej do biernej obrony (dowódca zawsze mi powtarzał, aż do znudzenia, że w szachach, podobnie jak i w życiu, najlepszą obroną jest atak), ale próbując zarazem zmontować jakieś przeciwnatarcie na skrzydle królewskim, po drugiej stronie pola walki. Doskonale pamiętałem wynik poprzedniego pojedynku, kiedy to przez swoją asekurancką grę straciłem szanse przynajmniej na remis. Wprawdzie komandor uważał wówczas, że i tak bym końcówkę przegrał, mimo lepszej pozycji, bo on końcówki opanował wybornie, jak przystało na rutynowanego szachistę, lecz do tego wcale dojść nie musiało, jak sądzę. Vincent na dobre zaangażował się w bój o przełamanie mego pionowego centrum. Ściągnął w ten rejon nawet hetmana i przygotowywał się do manewru wieżami. Zamierzał – było to widoczne jak na dłoni – odtworzyć sobie linię „c”, ażeby później wtargnąć przez nią swymi ciężkimi figurami na moje tyły. Postanowiłem mu w tym pomóc. Sam nie wiem dlaczego. – Zabijam z „d” na „c” – oznajmiłem. Wymieniliśmy skoczki. Dzięki temu pozbyłem się owego irytującego mnie konika, ale jednocześnie linia „c” została otwarta. Z dużym niepokojem oczekiwałem na nieuchronny szturm białych. Atak ów jednakże nie nastąpił! Komandor nie zdwoił swych wież i nie ruszył nimi na wolne pole. Zaczął natomiast przegrupowywać swe siły, czego się zupełnie po nim nie spodziewałem... – Vincent – zapytałem – czemu to uczyniłeś? – Coo!? Speszyłem się odrobinkę. – No, dlaczego – rzekłem niepewnie – nie skorzystałeś z otwarcia linii „c”? Wzruszył ramionami. – Nie zależy mi na remisie. – To w efekcie tego partia byłaby nie rozstrzygnięta? – Tak. Po pewnych uproszczeniach, tak. Ale odpowiedź komandora mnie nie przekonała. Zacząłem intensywnie wpatrywać się w szachownicę. Starałem sobie wyobrazić teren niedoszłej potyczki. Mnogość nasuwających się tu wariantów, ich niesamowite powikłanie, aż odebrało mi oddech. Do ładnych rzezi by tutaj doszło, pomyślałem z radością. (Nie cierpię bowiem gry pozycyjnej, statycznej, lubię ostrą, bezpardonową walkę, czego z kolei nie znosi dowódca). Niemniej taki znakomity szachista jak Vincent niechybnie by sobie ze mną poradził... A jeżeli on nie jest wcale takim dobrym graczem, za jakiego pragnie uchodzić? I jego zwycięstwa nade mną są tylko efektem większego ogrania, lepszej znajomości szachowej teorii? I tak być może. – Szach – powiedział nagle komandor. Zorientowałem się momentalnie, że jego atak jest niegroźny. Zasłoniłem się skoczkiem. Dowódca wykonał manewr hetmanem. Zlekceważyłem go. Sam ruszyłem do natarcia – jednym ruchem wieżą zapanowałem nad linią „c”! – Szach – powiedział Vincent ponownie. – Odchodzę królem – poinformowałem go z nie tajonym zadowoleniem. – Widzę. – Nie denerwuj się, Vincent. – Nie denerwuję się. – Co myślisz o moim ataku w centrum? – Twój atak w centrum to pomysł maniaka. Lepiej broń się. Ja jednakowoż robiłem nadal swoje. Zawzięcie szturmowałem jego pozycję. Niespodziewanie na twarzy komandora zagościł uśmiech. Przestraszyłem się. Czyżbym popełnił jakiś błąd? Zapytałem go o to wprost. Odparł, że... nie. A po chwili dodał: – Skoczek bije na e5. Vincent poświęcił skoczka w zamian za pionka. Nie zastanawiając się ani trochę, przyjąłem tę ofiarę. I wtedy rozpoczął się wielki atak białych. Natychmiast znalazłem się w poważnych opałach. Groziło mi kolejno: rozbicie pozycji, strata wieży, wtargnięcie nieprzyjacielskiego hetmana w moje szyki obronne, wreszcie przegranie partii. Lecz do najgorszego nie doszło. Po kilkunastu posunięciach sytuacja na szachownicy ustabilizowała się. Obydwaj mieliśmy pozycje rozbite doszczętnie. Partia wkraczała teraz w fazę manewrową. Skończyła się gra pozycyjna, wymagająca sporej dokładności i wielkiej cierpliwości z naszej strony. Teraz można było sobie pozwolić nawet na niejaką improwizację. Vincent siedział milczący, zachmurzony. Nie odzywał się ani słowem. Wiedziałem dlaczego. Mógł przegrać; trapiło go to niepomiernie. Zapytałem komandora, czy się poddaje. – Jeszcze nie – odburknął. Jeszcze nie! Czyli że powinienem wygrać tę partię! Przedtem pytałem właściwie żartobliwie, obecnie uwierzyłem w możliwość pokonania dowódcy. Grałem jak z nut, w natchnieniu, kolejne posunięcia wykonywałem bez specjalnego namysłu, instynktownie. W końcu Vincent skapitulował! Powiedział ociągając się nieco: – Chyba już nie mam szans... – zamyślił się. – Zrobię ci tę przyjemność – mówił skrzywiony – i poddam partię... Aż podskoczyłem na krześle. – Poddajesz się? Nie żartujesz? Poddajesz się rzeczywiście? – Tak! – warknął. Rozradowany uścisnąłem mu nieoczekiwanie dłoń. I nie odniosłem wrażenia, jakbym ściskał rękę zbrodniarza czy wariata. Czułem się wyśmienicie. Uściskałbym go znowu, gdyby nie to, iż w dalszym ciągu siedział naburmuszony i milczący. Wreszcie odezwał się do mnie: – Życzysz sobie rewanżu? – Ja? Rewanżu? Po co? – roześmiałem się. – Nie należy kusić losu. Wystarczy mi jedno zwycięstwo. Mogę teraz odejść w przekonaniu, iż jestem lepszym od ciebie graczem. Zdenerwował się potwornie. Krzyknął: – Ty! Ty masz być niby lepszy ode mnie!? Chyba oszalałeś! – podniósł się z fotelika i począł krążyć po mesie. Obserwowałem go z życzliwą uwagą. Chodził tam i z powrotem, obijał się o sprzęty, mruczał coś niewyraźnie, słowem, zachowywał się jak człowiek głęboko dotknięty w swej zawodowej dumie. Nagle powiedział zatrzymując się równocześnie: – Przecież na podstawie jednej partii nie wolno ci w ten sposób wyrokować! To w najwyższym stopniu nierozsądne! – Uspokój się, Vincent – rzekłem. – Wcale tak nie myślę. – Nie? To w jakim celu opowiadasz podobne brednie? – Dla żartu – wyjaśniłem ochoczo, czym go zirytowałem jeszcze bardziej. – Stroić sobie żarty z takiej poważnej gry, jaką są szachy! – wybuchnął. – A niech cię... – i machnął ręką zrezygnowany. Potem usiadł. Przez pewien czas milczeliśmy. Ciszę przerwał komandor, wstając z miejsca i mówiąc, że musi iść do siebie. – Ciekawe, czy korki ponownie nawaliły – powiedział na odchodnym. – Ostatnio w mojej kabinie bezustannie coś się psuje... Poszedł. Znaczenie tych paru słów dowódcy, wypowiedzianych jakby od niechcenia, mimochodem, bardzo wolno torowało sobie drogę do mojej świadomości. Kontakt? U niego również? To nie wyłącznie mnie takie rzeczy się zdarzają? A jeżeli kłamie? A jeżeli kłamie – celowo? Potrząsnąłem bezradnie głową. Niczego już nie byłem pewien. Znowu opadły mnie wątpliwości. Dlaczego on o tym wspomniał? Czy naprawdę był to po prostu przypadek? A może zrobił to umyślnie? Absolutnie nie mogłem się uspokoić. Wracając do swojej kajuty, myślałem o tym nieprzerwanie, lecz z identycznym efektem jak uprzednio. Z westchnieniem ulgi położyłem się na łóżku. I nadal rozważałem wszystkie za i przeciw, dalej niczego nie byłem całkowicie pewien. Raz skłaniałem się ku jednej ewentualności, raz ku drugiej. Męczyłem się tak dość długo, może godzinę. Przyniesiono mi kolację. Zapytałem robota o Vincenta. Powiedział, iż nie wie, gdzie komandor się w tej chwili znajduje. Kazałem mu porozumieć się z komputerem. Samemu nie chciało mi się zwlekać z łóżka. Poinformowano mnie, że dowódca nie przybył na posiłek do mesy i że także je u siebie. Ponownie miałem nad czym rozmyślać. Nie pragnie się ze mną widzieć? Przedtem mówił coś zupełnie odmiennego. Vincent jednak dalej zachowuje się dziwacznie. Niby chce pojednania, ale nie do końca. Odnosi się do mnie z pewną rezerwą. Przejął się tą przegraną, czy co... A jeżeli udaje? I kłamie? Kłamie, aby rozwiać moje podejrzenia... Przewidział to raczej nagle, z przebiegu rozmowy to w każdym razie nie wynikało... Wstałem i zacząłem krążyć po pokoiku, naśladując niedawne zachowanie komandora. Nawet chyba również mruczałem coś pod nosem, albo wręcz gadałem do siebie. Niemniej w końcu optymizm wziął u mnie górę. Przykazałem sobie stanowczo więcej się nad tym nie zastanawiać. Postanowiłem, iż poddam się nowemu badaniu. Jego wynik mógł mi bowiem wyjaśnić wiele. Wezwałem automaty, rozkazałem im przygotować aparaturę. Potem połączyłem się z mózgiem pokładowym. Powiadomiłem go o swoim zamiarze. Jak zwykle nie wyraził zdziwienia. Pomyślałem, że jest to niewątpliwie przejaw wyższości robotów nad ludźmi i rozpocząłem długie oczekiwanie. 4 Wiem już wszystko! (Albo mi się wydaje, że wiem). Vincent nie jest psychopatą. I ja jeszcze do końca nie oszalałem. Obaj jesteśmy jednakowo zdrowi na ciele i umyśle. Vincent jednak chce mnie zabić! Do wysunięcia takiego przypuszczenia upoważnia mnie pewne odkrycie, którego niechcący dokonałem. Test okazał się dla mnie niejakim zaskoczeniem. Zaskoczyły mnie nie jego rezultaty (które wobec dalszego rozwoju wydarzeń są najzupełniej nieistotne), ale sam sposób przeprowadzania badań. Leżałem zanurzony w jakiejś cieczy, dziwnie lekki, beztroski, zobojętniały i śniłem. Wiedziałem, że śnię, lecz nie umiałem uzmysłowić sobie treści tych majaków. Z kolei byłem absolutnie przekonany, że powinienem je pamiętać i że wystarczy tylko niewielki wysiłek, żeby sobie dany sen przypomnieć. Próbowałem to zrobić i zawsze bez żadnego, efektu. Trudno mi powiedzieć, jak długo przebywałem zanurzony w tej bezbarwnej i bezwonnej cieczy, ale sądzę, że nie dłużej aniżeli godzinę. Wspomniałem uprzednio, iż w trakcie poddawania się czynnościom przewidzianym testem, a dla mnie całkowicie niezrozumiałym, czułem się wybornie: byłem jakiś lekki, beztroski i odprężony. Niemniej po zdjęciu ze mnie całego kilometra najrozmaitszych przewodów i drucików i po opuszczeniu ambulatorium moje samopoczucie pogorszyło się niezwłocznie. Taki byłem zmęczony i wyczerpany, jakbym przebiegł w pełnym ekwipunku, z blasterem obijającym się o biodro, najmniej trzy mile nierównego, pagórkowatego terenu. Toteż potrzebowałem czasu, by dojść do normalnej sprawności. Zajęło mi to kilkanaście minut, które spędziłem w swej kabinie, odpoczywając wyciągnięty na tapczaniku i oczekując na wyniki badań. Ponieważ jednak komputer nie spieszył się z ich podawaniem, opuściłem kajutę i udałem się na mały spacerek po kosmolocie. W pewnym momencie znalazłem się nie opodal wejścia od naszego pokładowego archiwum. Uprzytomniłem sobie, że dawno tam nie zaglądałem. Pomyślałem również, że zanim zostanie wydane orzeczenie co do stanu moich władz umysłowych, to zapoznanie się ze zgromadzoną w nim dokumentacją, jest takim samym dobrym zajęciem, jak każde inne. Wszedłem więc do środka. Prowadzenie archiwum należy do obowiązków Vincenta, jako dowódcy statku. Pamiętałem, iż na początku lotu robił to w miarę starannie i regularnie, i ciekaw byłem, czy nadal to czyni. W pomieszczeniu nie zastałem nikogo. Zlustrowałem ściany, jakbym spodziewał się odkryć na nich coś interesującego, po czym zasiadłem za stołem i wziąłem do ręki pierwszą lepszą księgę. Traf chciał, że był to dziennik pokładowy. Zazwyczaj dokonuje się w nim zapisów najrozmaitszego rodzaju czynności, odnotowuje się tam położenie jednostki względem biegunów Galaktyki, jej odległości od portu macierzystego (lub punktu docelowego podróży); i można w nim spotkać niekiedy uwagi na temat zachowania poszczególnych członków załogi. Przyznaję, iż najbardziej intrygowało mnie to ostatnie. Rozczarowałem się jednak. Mimo usilnych starań nie znalazłem w dzienniku o sobie najmniejszej wzmianki. Nieco tym zdziwiony, zacząłem oglądać mapy. Stwierdziłem, że jeszcze szmat drogi przed nami i że wygląda to na przynajmniej cztery miesiące lotu. Zauważyłem też, że szkice są wykonane nader niedbale. Zastanowiłem się więc nad przydatnością Vincenta jako dowódcy „Givenusa”. Po głębokim namyśle uznałem jednakowoż wielkodusznie, że może on nadal tę funkcję sprawować – głównie dlatego, iż sam nie miałem na to ochoty. Po chwili wyciągnąłem na stół wszystkie papierzyska. Powstał z tego stos wcale pokaźnych rozmiarów. Z coraz większym znużeniem przeglądałem dokumenty, zatrzymując się tylko przy niektórych, ciekawszych. Wykazy surowców, normy ich zużycia, całe mrowie najprzeróżniejszych instrukcji, redagowanych zresztą nie przez ludzi, a przez komputery pośledniejszego autoramentu, instrukcji, których nikt nigdy, o ile wiem, nie przestrzegał, dzięki czemu skądinąd wielu moich kolegów żyje do tej pory; opinie ekspertów, protokóły komisji zwyczajnych i nadzwyczajnych, specyfikacje, armator... Postanowiłem rzucić okiem chociażby na jedną z ekspertyz. ..Obiekt badany – czytałem – kosmolot o napędzie fotonowym, klasa F-04, typ II, nazwa: «Ghenus», armator: Zarząd sx d/s Zagospodarowania Przestrzeni Kosmicznej, miejsce startu: Alfa Minor, punkt docelowy podróży: planety układu XP-1543-LCV, zadanie specjalne (tu moja uwaga wyraźnie się wyostrzyła) – zbadanie możliwości stworzenia wahadłowej komunikacji na trasie Alfa Minor – baza C-14 na Volancie – układ XP-1543-LCV – Alfa Minor. Ocena wyposażenia technicznego statku: standardowe. Uzbrojenie: miotacz antymaterii wielkiego zasięgu, cztery baterie laserowe, jeden zespół Automatów Walki (tutaj lekko, czy raczej: gorzko uśmiechnąłem się). Automaty pokładowe: dwanaście robotów uniwersalnych, trzydzieści jeden naprawczych i specjalistycznych. Trzy automaty do prac górniczych (uzbrojone w lasery średniej mocy) typu SAVI-41. Ocena sprawności wszystkich środków walki: zadowalająca. Wniosek: mało prawdopodobne wystąpienia jakichkolwiek zakłóceń podczas trwania lotu, absolutna gwarancja – czytałem ze wzrastającą irytacją – prawidłowości funkcjonowania wszystkich urządzeń pokładowych. Wniosek kolejny: zadania postawione przed astronautami zostaną wykonane bez większych trudności”. Pod koniec śmiałem się już zupełnie głośno. Jak to wspaniale sformułowano: „Żadnych niedostatków w wyposażeniu fotolotu nie zauważono”, czy coś w tyra rodzaju. W tym starym pudle – myślałem posępnie – przecież wszędzie tego pełno; gdzie by nie spojrzeć, wszędzie wychodzi tandeta i brakoróbstwo. Aż dziw bierze, że statek w ogóle jeszcze leci! Moim zdaniem to, iż „Givenus” jak dotychczas nie rozleciał się na kawałki, jest niezbitym dowodem na poparcie tezy o przypadkowości wszystkiego, kosmicznych podróży nie wyłączając. Najlepiej o tym wcale nie myśleć, bo można nabawić się niestrawności. Uznałem, że myliłem się sądząc, iż lektura zgromadzonych w archiwum instrukcji nie będzie zbyt interesującym zajęciem. Przeciwnie – stwierdziłem teraz, iż ma to na mnie wprost dobroczynny wpływ i że powinienem zaglądać tu częściej. Czytałem więc dalej. Wzrok mój obojętnie prześlizgiwał się po przerzucanych niedbale dokumentach. I nagle uderzył we mnie grom: jakbym otarł się o wiązkę laserowego światła skierowaną we mnie. Benzohyl wśród zapasów wody! To się wszakże zdarzyć nie mogło! Oszołomiony uniosłem się wolno z krzesła. I zaraz opadłem na nie z powrotem. Woda jest skażona! Przetarłem dłonią piekące powieki. Potem przymknąłem je. Po chwili ponownie otworzyłem powieki. Tekst nadal był niewyraźny, albo ja go w ten sposób odbierałem, lecz nic istotnego się nie zmieniło. Część zapasów wody była dalej skażona nieusuwalną domieszką benzohylu, środka dla ludzkiego organizmu zabójczego. Nie wiedziałem tylko, jaka część. I nie wiedziałem jeszcze, na jak długo wystarczy zapasów wody nadającej się do picia. Wkrótce dokonałem nowego odkrycia. Woda nie była skażona ani zanieczyszczona czymkolwiek, z benzohylem włącznie! Jej – mówiąc bez ogródek – pozostało bardzo niewiele. W ilości wystarczającej tylko dla jednego członka załogi kosmolotu: dla mnie albo dla Vincenta! Tylko dla jednego... Niebawem, po uważnej lekturze długiej listy zapasów zgromadzonych w ładowniach fotolotu, domyśliłem się wszystkiego. Wody nie wystarczy dla dwóch ludzi, ponieważ jej w wystarczającej dla dwóch ludzi ilości na statek w ogóle nie zabrano! Doszło do jakiejś nieprawdopodobnej i niczym nie usprawiedliwionej pomyłki, w wyniku której dostarczono na pokład zamiast wyłącznie wodę, równocześnie wodę i benzohyl. Nie mogłem wszelako pojąć, jak można było nie odróżnić wody od tego świństwa, które wprawdzie wodę do złudzenia przypomina, ale pić go się, niestety, nie da. Nieporozumienie owo – myślałem – tak brzemienne w skutkach, musiało mieć miejsce już przy ładowaniu zapasów na statek, a raczej przy kontroli tego, co w jego wnętrzu znaleźć się powinno. Kontrola jest trójstopniowa, zawiodły przeto wszystkie trzy czynniki jednocześnie! Omylił się komputer bazy, zawiedli technicy ze służb pomocniczych i sami inspektorzy Kontroli Lotów, a ci ostatni rekrutują się przecież z grona doświadczonych astronautów i czegoś podobnego zrobić nie powinni! Załóżmy jednak, iż benzohyl był przeznaczony dla jakiegoś innego kosmolotu i że zamiana nastąpiła dopiero po wyjściu towaru z magazynu. Wykluczamy wówczas pomyłkę komputera, to by już w zakres jego obowiązków nie wchodziło. Pozostają ludzie, którzy bywają niekiedy zawodni – szczególnie wtedy, gdy ich działalność przeżarta jest rutyną. Tak być mogło. Niemniej istnieje jeszcze inna możliwość. Nikt nigdy niczego nie kontrolował. Nawet bowiem najbardziej niedbała kontrola wykryć by omyłkę powinna. A zatem – jeśli wolno mi tak przypuszczać – kontrolerzy zamiast trwać na swoim posterunku, zniknęli gdzieś na ten czas i pozostawili załadunek drobnicy na łasce losu. A ten dla nas, członków załogi fotonowca „Givenus”, okazał się niezbyt łaskawy. Parszywi łajdacy! Mocno się zdenerwowałem, o ile słowo to właściwie oddaje stan mojego umysłu. We łbie aż mi huczało, czułem się tak, jakby mnie ktoś systematycznie, raz za razem, walił młotem w podstawę czaszki. Taki byłem wściekły, iż gdybym naraz natknął się na Vincenta, to niewątpliwie rzuciłbym się na niego z pięściami, byle tylko na kimś wyładować swoją złość. Vincent! Toż komandor musi o tej wodzie wiedzieć! W archiwum bywał niejednokrotnie, znacznie częściej ode mnie. I najprawdopodobniej kiedyś, podobnie jak ja teraz, przejrzał tę dokumentację! Na nadmiar sensownych zajęć nikt z nas wszak uskarżać się nie może! Nudziło mu się i... zapoznał się z tymi papierzyskami. Wie więc wszystko! Wie również, iż wody wystarczy wyłącznie dla jednego! Zatem nie oszalał, o nie! Rozumuje jak najbardziej prawidłowo. Za wszelką cenę musi się mnie pozbyć. Żeby przeżyć samemu, nie wolno mu dłużej tolerować widoku żywego, kręcącego się po statku nawigatora Calena! Nie wolno! Umrze, o ile mnie nie zabije. I jego poświęcenie na Almagro o niczym już obecnie, w zmienionej całkowicie sytuacji, nie świadczy! Wtedy miał pewną szansę, teraz nie ma żadnej! Najzwyczajniej w świecie musi mnie, swego towarzysza podróży, z zimną krwią, podstępnie zamordować. Musi. Czy zgon jednego z nas jest absolutnie konieczny? Niby tak, wody do końca lotu dla dwóch nie wystarczy, ale w zasadzie dlaczego? Czy naprawdę jeden powinien umrzeć, aby drugi mógł przetrwać? Nie. Zginąć mogą obaj, a raczej żyć dopóty, dopóki zapasy wody pitnej nie ulegną wyczerpaniu. Rozumując w kategoriach etycznych jest to bezspornie najsłuszniejsze rozwiązanie... Jedyne rozwiązanie. W jaki sposób bowiem rozstrzygnąć, kto ma pozostać przy życiu? Podobne kryterium nie istnieje. Jeśli mnie pamięć nie myli, nasz Kodeks przewiduje takie sytuacje i jednoznacznie mówi, że każdy z zagrożonych musi posiadać identyczną szansę przetrwania. Zresztą, co ja się tu będę na Kodeks powoływał. Doświadczenie uczy, iż autorzy przepisów się w tym przypadku nie mylili, chociaż raz. Boesmenn. On i jego towarzysze znaleźli się w swoim czasie we wręcz podręcznikowej sytuacji bez wyjścia. Okolice Bety Cyrtusa nigdy nie zaliczały się do zbyt bezpiecznych, występują tam uskoki, czasem dzieją się różne dziwy z grawitacją, planety owego układu są stale narażone na nieustanne bombardowanie promieniami kosmicznymi, a wówczas, gdy trafiła doń grupa dowodzona przez Boesmenna, wszystko to wyglądało wyjątkowo paskudnie. Nikt nie przejawiał specjalnej ochoty na lądowanie, Boesmenn mógł zadecydować inaczej, lecz jednak tego nie uczynił. Rozkazał skierować statek w dół. Skutki tej decyzji były fatalne. Rychło wyszło na jaw, iż dowódca wyprawy nie docenił (lub nie chciał docenić) grożącego ludziom zewsząd niebezpieczeństwa. Nastąpiła nie notowana od lat kilkunastu aktywizacja profonidów, właśnie wtedy gdy astronauci podzieleni na niewielkie zespoły penetrowali teren, szukając odpowiedniego miejsca na założenie bazy i zaczęło się piekło. Pierwsza poszła łączność; potem kompasy i nikt już nie wiedział, gdzie się znajduje; na koniec wszyscy, Boesmenna nie wyłączając, dostali się do strefy uskoków. To było koszmarne. Ralf Edberg, od którego dowiedziałem się o tej historii, gdy mi o tym opowiadał, trząsł się cały, mruczał coś niezrozumiale, zapominając niekiedy, iż słucham go z napiętą uwagą. Niektórzy nie wytrzymali – trzech członków wyprawy przepadło bez wieści. Prawdopodobnie – albowiem o niczym nie można tu mówić z absolutną pewnością – popełnili samobójstwo. Do wysunięcia tego ponurego przypuszczenia skłoniły Ralfa jego własne przeżycia w strefie uskoków, w tym zdradzieckim rejonie, gdzie każdy krok groził wręcz niewyobrażalnymi następstwami. „Tego nie da się opisać słowami – mówił zataczając dłonią koło – tam byłem jednocześnie sobą i kimś innym, Ralfem Edbergiem i Carlosem Boesmennem, tam spotkałem się z ludźmi dawno już zmarłymi, tam staczałem boje z krwiożerczymi potworami i, zakuty w stalowy pancerz, szturmowałem mury ceglastej cytadeli; w owych posępnych chwilach pod moimi stopami rozwierała się ziemia, waliłem się w dół i wracałem na powierzchnię; tam swobodnie rozmawiałem w jakimś nie znanym mi języku, nie pojmując zarazem niczego... Momentami byłem pewien, że doszczętnie oszalałem...” Sześciu astronautów ocalało. Do statku jednak dostać się nie mogli. Doszło do jakichś zmian w ukształtowaniu terenu, a że wszystkie automaty gdzieś poznikały, nie miał kto otworzyć im drogi do rakiety. Nikt nawet się nie domyślał, jak wyglądają możliwości startu. Po tych przejściach żaden z nich nie był w najlepszym humorze i o mały włos w napadzie szału nie zatłukli swego dowódcy – podejrzewali go, że wydał rozkaz lądowania tylko dlatego, ażeby ujrzeć strach w ich oczach i po to, by dać im odczuć, do jakiego stopnia muszą mu być posłuszni. Trudno mi powiedzieć, ile jest prawdy w owym posądzeniu. Osobnikom pokroju Boesmenna szczęście zwykle sprzyja, więc i jemu nic się nie stało. Chyba powstrzymała ich świadomość, iż za trzy dni i tak wszystkim tlen się definitywnie skończy. Mieli przed sobą trzy dni, dwieście metrów do, być może, nie uszkodzonego kosmolotu i przynajmniej kilkaset ton skał, piargu i ziemi do przekopania. Te niepomyślne perspektywy czyniły ich jeszcze bardziej ponurymi i wrogimi względem siebie aniżeli poprzednio. Boesmenn, zapewne zbytnio nie przekonany o pokojowym nastawieniu swych byłych podkomendnych, w pewnej chwili zniknął. Reszta tępo wpatrywała się w te setki ton. Następnego dnia komandor powrócił. Rzucili się natychmiast ku niemu, w wiadomych zamiarach, ale powstrzymała ich uśmiechnięta, acz mocno pokiereszowana twarz tamtego. Sądzili, iż postradał zmysły, a kogoś takiego zamordować było im jakoś niezręcznie. Postąpili nader rozsądnie, ponieważ Boesmenn przypadkowo natrafił na coś w rodzaju wąskiego i krętego tuneliku, przez który przy odrobinie szczęścia, jak zapewniał, mogli dostać się w głąb tych zwałów skał i piargu. Trzeźwo zawsze myślący Edberg zapytał, czy tunel prowadzi do statku, lecz tego komandor nie wiedział. Ożywieni nadzieją poszli za prowadzącym ich pewnie Boesmennem. Szybko jednak okazało się, że to bynajmniej łatwe nie będzie. Według opinii Ralfa, głośno przez niego wyrażonej, tunel mógł ich równie dobrze doprowadzić do rakiety jak i w głąb piekieł. Słysząc to, inni obrzucili go wściekłymi spojrzeniami, ale nie powiedzieli ani słowa. Tunel ów nie był w zasadzie tunelem, lecz wijącą się nierównomiernie szczeliną, kończącą się nielichym spadkiem. Na skraju przepaści zatrzymali się zdezorientowani. Wreszcie ktoś odkrył boczną odnogę owej nibyszczelinki. Ruszyli tamtędy, sapiąc z wysiłku. Siły już ich stopniowo opuszczały. Nikt jednak nie zamierzał się poddawać. „Tędy!” – krzyknął nagle Ralf. Ściana, przed którą stanęli jak wryci, przypominała nieco ser szwajcarski, tak była naszpikowana różnymi dziurami i kanalikami. Wczołgali się do wybranego na chybił trafił korytarzyka, ten prowadził donikąd, wycofali się z niego, ubrudzeni ziemią, jaśniejszą niż na Ziemi czy Alfie, i spróbowali ponownie, szukając innej drogi. Metodą prób i błędów, pracując w pocie czoła przy poszerzaniu szczelin, wyczerpani, zgłodniali i zziębnięci, posuwali się naprzód, licząc minuty, jakie im jeszcze pozostały. W pewnym momencie stracili kontakt z Boesmennem. W godzinę później zginął Droom. Udusili się przysypani zwałami piargu i odłamkami skał, albo skutkiem defektów ich aparatów tlenowych. Nikt nad tym się nie zastanawiał ani nie starał się odnaleźć zaginionych. Jak się zdaje, nie czuli z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Każdy pragnął jedynie przeżyć; tylko to ich interesowało. W końcu, czterech ludzi-kretów, niesamowicie wyczerpanych i zabrudzonych, wydostało się stamtąd i zatrzymało się przy kosmolocie, który ukazał się im zupełnie niespodziewanie, niczym wyskakujące naraz nad powierzchnię wody stado rozkapryszonych delfinów. Był trochę przesunięty w bok, trudno też było rzec, iż stoi w pionie, ale był w ogóle! Nowe kłopoty pojawiły się z chwilą, gdy chcieli dostać się do środka. Klapa, nie dość że znajdowała się wyżej niźli powinna, była na dodatek zaklinowana skalnymi złomami, a zapasy tlenu w butlach wyczerpywały się nieubłaganie. Szczęściem mogli skorzystać z awaryjnego wyjścia. Podczas wspinaczki jeden odpadł od ściany, lecz nie poniósł poważniejszych obrażeń. Wystartowali z tej niegościnnej planety dwa dni po śmierci Boesmenna, w znacznym stopniu odpowiedzialnego za zaistniałą tragedię. Ich okrutna przygoda najlepiej ilustruje słuszność takiego postawienia sprawy, jakie znalazło swe odbicie w Kodeksie. Nikomu z zagrożonych szansy przetrwania odbierać nie wolno! Zawsze coś nieoczekiwanego zdarzyć się może. A Vincent zamierza mnie tej skromnej, niewielkiej szansy pozbawić. Jest więc wyjątkowym draniem zasługującym na śmierć. Tylko że on przeżyje, łajdak. To ja umrę, zginę od nagłego porażenia prądem czy w jakiś inny sposób. Komandor jest doprawdy bezlitosnym mordercą. Uważa zapewne, że lepiej nie ryzykować i nie liczyć wyłącznie na jakiś sprzyjający zbieg okoliczności. Uważa, że powinien dopomóc mi w przeniesieniu się na tamten świat. Tak, jego zdaniem, będzie i prościej, i bezpieczniej. Jak ja bym postąpił na miejscu Vincenta? Identycznie? Na pewno nie. Powiedziałbym mu wszystko i razem byśmy się zastanawiali nad obmyśleniem ratunku dla nas obydwu. Ale do tego nie doszło. Stało się inaczej. To dowódca pierwszy odkrył prawdę w jej przerażającej postaci i zaczął swój ohydny plan wprowadzać w czyn. Taka jest wymowa faktów. Wstałem z krzesła i opuściłem archiwum wypełniony myślami o zbliżającym się nieuchronnie końcu. Czy jednak rzeczywiście nieuchronnie? Będę walczył; przynajmniej będę próbował walki. W chwili, gdy przekroczyłem próg swej kajuty, rozległo się w niej ciche buczenie tastera. To komputer chciał ze mną rozmawiać. – Są już wyniki – usłyszałem. – Podawaj. – ...”Badania wykazały pewne naruszenie równowagi psychicznej u poddawanego testowi. Przeprowadzono siedem prób. Oto płynące z nich wnioski: test Heidelberga-Mailera udowodnił, iż nawigator Calen przejawia niejakie skłonności do wyolbrzymiania grożącego mu niebezpieczeństwa, do poddawania w wątpliwość prawd dotąd wyznawanych, do nie doceniania swoich sprawdzonych wielokrotnie kwalifikacji jako astronauty. Badania wykazały, że jego układ nerwowy stracił swą dotychczasową stabilność. Przypuszczalną przyczyną tych zaburzeń jest stan długotrwałego odosobnienia na pokładzie kosmolotu przebywającego w przestrzeni kosmicznej...” – Co to w praktyce oznacza? – przerwałem. – Praktycznie nic; a jeżeli już, to niewiele. – Jaśniej! – Zmierzam właśnie do tego. Zaburzenia w funkcjonowaniu układu nerwowego nawigatora Calena mieszczą się w granicach obowiązującej normy, aczkolwiek jest to stan zbliżony do jej górnej granicy... – Górna granica normy... – powtórzyłem. – Tak – odpowiedział sucho komputer. – Zatem nie zwariowałem? – starałem się, nie wiadomo dlaczego, być dowcipny. W rozmowie z mózgiem elektronowym to przecież jawny nonsens. I tak nie potrafi tego docenić. – Nie – zaprzeczył. – A gdybym pragnął latać nadal? Pozwolono by mi na to? Odniosłem wrażenie, jakby komputer przez moment się zastanawiał. Potem rzekł: – Nie wiem. Zdziwiłem się. – Nie wiesz!? Jak to? – Niełatwo jest w danej chwili stwierdzić, czy wspomniana tendencja będzie się nasilała w przyszłości. A jeśli nawet będzie, to do jakiego stopnia. – A gdzie są granice – tu zawahałem się, nie umiejąc znaleźć właściwego słowa – mego... obłędu? – wykrztusiłem z wysiłkiem. – O obłędzie nie może być w ogóle mowy. U badanego zauważono jedynie stan pewnej, niezbyt daleko posuniętej „nadwrażliwości”. I jest to nadwrażliwość względna. Posłużyłem się tym wyrażeniem tylko dlatego, ponieważ w grę, jako podmiot badany, wchodził człowiek wykonujący zawód astronauty. W przypadku zwyczajnego śmiertelnika tak bym nie powiedział. – Uznałbyś go za całkowicie normalnego, czy tak? – Potwierdzam owo przypuszczenie. Rzeczywiście w ten sposób bym to sformułował. – No dobrze – nie ustępowałem – a co uczynisz, gdy wreszcie wylądujemy? Powiadomisz kogo trzeba o moim stanie? – Naturalnie. – Więc jednak... – O niczym to jeszcze nie będzie świadczyć – powiedział jakby trochę znudzony (oczywiście jedynie tak mi się wydawało). – Komisja lekarska, sądząc po wynikach testu Heidelberga- Mailera, licencji panu nie odbierze, skieruje pana wyłącznie na przymusowy urlop, odpoczynek. – Czasowy zakaz startów? – Tak. Przerwaliśmy na krótko rozmowę. Nad czymś się zastanawiałem; nad czymś, co mi przyszło na myśl dosyć nieoczekiwanie. Potem zapytałem: – Ten test dwojga imion jest coś wart? Przysiągłbym, iż ENTAC zaniemówił. Chyba udało mi się go poważnie zaskoczyć. – Nie rozumiem – odparł niepewnie. W dalszym ciągu rozkoszowałem się osiągniętą przewagą. Powiedziałem uśmiechając się w duchu: – No, chodzi mi o to, czy daje on absolutną gwarancję rzetelności... – Gwarancję rzetelności? – powtórzył komputer. – Rzecz jasna tak. – Skąd to przekonanie? – Stąd, że jest on ostatnią zdobyczą nauki i że do jego przeprowadzenia posłużyły najnowocześniejsza urządzenia i aparaty, jakimi statki tej klasy dysponują. – Bardzo się z tego cieszę – powiedziałem. – Czyli że mogę spać od tej pory spokojnie? – Tak. – I to, co mi jest, niczyjemu bezpieczeństwu nie zagraża? I jestem prawie zupełnie normalny? Ponownie przytaknął. Kazałem mu się rozłączyć i opadłem ciężko na krzesło, to wykonane niegdyś przez komandora Vincenta. O tym właśnie dialogu z naszym mózgiem elektronicznym myślałem mówiąc, że rezultaty badań, których sam zażądałem, są wobec dalszego rozwoju wydarzeń na pokładzie absolutnie nieważne. Gdyby nie moje przypadkowe odkrycie, to mógłbym ewentualnie przypuszczać, iż wysuwane przeze mnie pod adresem dowódcy zarzuty są istotnie jedynie wytworem mego przepracowanego umysłu. Aczkolwiek ENTAC niemal całkowicie rozwiał moje wątpliwości, to jednak do końca zrobić tego nie był w stanie. Powtarzam zatem: gdybym do archiwum się nie wybrał, to zapewne wciąż żyłbym w rozterce, popadając z jednej krańcowości w drugą, albo wręcz zapomniałbym o tym wszystkim – przynajmniej dopóty, dopóki coś groźniejszego by mi się znowu nie przytrafiło – i zaufałbym Vincentowi bez reszty, co by mu zadanie mocno ułatwiło. Dobrze więc się stało, że wiem o tej wodzie. Wprawdzie nie potrafię z całą pewnością skonstatować, że i komandor o tym wie, lecz byłoby absurdem sądzić, że tak nie jest. Jest to tak mało prawdopodobne, że aż niemożliwe. Vincent przeto jest winien; życzy sobie mojej śmierci. Od tego zależy po prostu jego własne życie. Jeden z nas musi umrzeć, aby drugi mógł żyć. Bezwzględności dowódcy nie powinienem się zatem dziwić. Moje zdumienie może tylko budzić zmiana, jaka w nim zaszła. Z człowieka, który ryzykował tak wiele, żeby mnie od śmierci uratować, przerodził się nagle w pospolitego mordercę, a od określenia go mianem parszywego zwyrodnialca powstrzymuje mnie wyłącznie to, iż działa on za pomocą metod niezmiernie wyrafinowanych, nawet subtelnych. Przecież omal mu nie uwierzyłem, gdy mnie zapewniał o swych dobrych intencjach! Szkoda słów, komandor jest niezwykle przebiegły. Niemniej jednak skoro raz zdobył się na podobny gest jak ten na Almagro, to może tlą się w nim jeszcze resztki ludzkich uczuć? Pertraktacje... Trudne czeka mnie zadanie. Z czym ja właściwie na nie pójdę? Apelowanie do jego poczucia przyzwoitości, do ongiś łączących nas więzi nie ma najmniejszego sensu. Wyśmieje mnie, rzeknie, że zwariowałem, lub też będzie udawał, że niczego nie rozumie. Tak zawsze najłatwiej. Nie rozumieć... Czyli argumenty nie mogą być błahe. W zasadzie posiadam zaledwie jeden: przypadek Boesmenna (czy coś w tym rodzaju) i tegoż optymistyczny wydźwięk. Niewiele. Wystarczyć jednak musi. Musi, gdyż jest to jedyny sposób na powstrzymanie Vincenta. Później moglibyśmy już wspólnie zastanowić się nad wybrnięciem cało z opresji. Skrócenie czasu trwania lotu (przez zwiększenie mocy ciągu, wykorzystanie ostatnich rezerw. Oczywiście statek poszedłby potem na złom, ale zagrożenie usprawiedliwia takie kroki. Inna sprawa, że ten gruchot już teraz nadaje się wyłącznie na złom i wątpliwe jest, czy ma on w ogóle jakąś rezerwę mocy); wykonanie choćby prymitywnego systemu odzysku wody, ewentualne odkażenie tej zanieczyszczonej, nieoczekiwane spotkanie jakiegoś patrolowca, z tych najnowocześniejszych, wyposażonych we własne systemy odzyskiwania utraconych produktów; to tylko niektóre z możliwości, jakie mi się teraz nasuwają. Na ile to byłoby realne, tego nie wiem, ale może byśmy na jakiś pomysł jednak wpadli... No, dosyć już tych deliberacji. To sprawa przyszłości, wierzmy, że niezbyt odległej, na razie wypada mi przekonać do tej idei komandora. Wyrazi chyba zgodę na krótką rozmowę, przecież ostatnio dba o dobre ze mną stosunki. Do dzieła zatem! Czasami trzeba krzykiem dodać sobie otuchy. – Tu Calen. Gdzie zastanę dowódcę? – Komandor Vincent – usłyszałem – przebywa obecnie w mesie. – Zapytaj go – powiedziałem - czy przypadkiem nie zechce ze mną trochę pogadać. Chwila ciszy. – Komandor Vincent bardzo się cieszy z pańskiej propozycji rozmowy. Oczekuje pana z niecierpliwością. Nadal gra swoją rolę, pomyślałem ponuro. – Powiedz mu, że ja także się cieszę. Znowu przerwa. – Czy mam przekazać coś jeszcze? – Owszem. To, że zaraz idę do niego. Skończyłem. Taster zabarwił się na fioletowo. Wyszedłem z kabiny. Na korytarzu przyszło mi na myśl, że właściwie powinienem przygotować się do rozmowy z Vincentem. Szybko jednak z tego zrezygnowałem. Doszedłem do wniosku, że wszystko i tak zależy wyłącznie od jego dobrej woli. Sprzeniewierzając się swym zasadom, otworzyłem bezszelestnie drzwi do mesy i chyba właśnie dlatego komandor nie zauważył mego wejścia. Siedział przy stole, odwrócony do mnie tyłem, palcami lewej ręki, charakterystycznym dla siebie gestem, delikatnie bębnił w blat stolika i – niestety – jak zwykle głośno mlaskał przy jedzeniu. Powziąłem przypuszczenie, że nawet gdyby przez okrągły rok żywił się samymi pigułkami, to też by mu smakowało. Wydobyłem z siebie jakiś dziwaczny odgłos, który w założeniu miał być chrząknięciem. Vincent postąpił podobnie, widocznie spożywał akurat wyjątkowe delicje. Oburzyłem się. Przecież on mnie w ogóle jeszcze nie zauważył! Jak można tyle uwagi poświęcić jedzeniu i piciu. Oderwałem się od progu, niczym wypuszczony z bloków startowych sprinter i dowódca wreszcie raczył dostrzec moją obecność. – Cieszę się, że cię widzę – powiedział ilustrując te słowa imitującym uśmiech grymasem, po czym przełknął kolejny kęs. – Pozwolisz? – zapytałem przysuwając sobie nogą krzesło. – Oczywiście – powiedział z entuzjazmem w głosie. – Przecież nie musisz pytać mnie o zezwolenie. Jesteśmy na pokładzie, a nie na placu musztry. W międzyczasie zdążyłem już usiąść. Rozejrzałem się dokoła. Niczego ciekawego nie zaobserwowałem. Wnętrze mesy wyglądało identycznie jak w poprzednich dniach. Żadnych obrazków, portretów, malowideł, figurek z drewna; dosłownie niczego, same gołe, nużące ściany. Ziewnąłem nie zakrywając dłonią ust. – Jesteś zmęczony? – Trochę. A ty nie? – Ja czuję się wybornie. Nic dziwnego, pomyślałem posępnie. Toż na razie wszystko idzie po jego myśli... – Ty rzeczywiście źle się czujesz? – zapytał. – Tak. – To niedobrze. Trzeba ci odpoczynku, odprężenia. Po powrocie wystąpię dla ciebie o dodatkowy urlop. Zadowolony? Ten też chce mnie wysłać na urlop? Łajdak z niego nie lada. – Owszem. – Znakomicie. Zjesz coś? – Nie. – A może jednak? – Jadłem u siebie – skłamałem. – Naprawdę – powiedział i niezwłocznie zamilkł. Odniosłem wrażenie, jak gdyby znał prawdę i nie zamierzał się z tym zdradzić. Czyżby mnie śledził? Niewykluczone. – A ja, widzisz, jem dużo. I zawsze mi smakuje. Smakoszem byłem od dziecka. Nie odzywałem się. Głównie dlatego, iż widok uśmiechniętej gęby dowódcy budził we mnie wstręt, a ponadto nie wiedziałem, w jaki sposób skierować rozmowę na właściwy tor. Po chwili komandor znowu przejął inicjatywę. – Wyglądasz istotnie nieszczególnie. Zmizerniałeś jakby... – Ty za to jesteś uosobieniem wszelkiej pomyślności – zauważyłem ironicznie. Vincenta jednak dziś nic nie było w stanie wyprowadzić z równowagi. – Bo tak też jest – powiedział triumfalnie. – Dobrze mi tutaj na statku. A tobie nie? – Nie! – warknąłem rozzłoszczony. Udał, że jest tym zdziwiony. – Nie pojmuję tego – rzekł po niedługim namyśle. – Dlaczego ci się tu nie podoba? Zacząłem się powoli irytować. – Bo nie! – odpowiedziałem podnosząc głos. Wzruszył ramionami. – Dlaczego nie? Aha, rozumiem. O szachy ci chodzi? Ależ to drobiazg. Możemy przerwać grę na jakiś czas. Co o tym sądzisz? – Nawet możemy nie grać wcale. Ponownie udał, iż jest zaskoczony moją odpowiedzią. Na jego twarzy, twarzy człowieka mającego o sobie jak najlepsze mniemanie, pojawił się grymas; pojawił się i zaraz zniknął, niczym knot znienacka dopalonej świecy. – W karty także nie? – Owszem. – Zatem nasze stosunki – powiedział – znowu się zepsuły... A już myślałem, że wróciły one do normy. Powstrzymanie się od walnięcia go w tę parszywą gębę sprawiało mi niemal fizyczny ból. Opanowałem się z trudem. Pomyślałem, że jeszcze za wcześnie na otwarte wystąpienie; pomyślałem, iż nie mogę wszakże dostarczyć mu pretekstu do zerwania pertraktacji. – W bingo ewentualnie możemy nadal grywać – powiedziałem. – A w szachy? – W szachy nie. – Czy to właśnie chciałeś mi zakomunikować? – Między innymi, tak. – Między innymi? – powtórzył. Potem umilkł i odchylił się na krześle do tyłu. W tej pozycji obserwował mnie spod półprzymkniętych powiek. Przysiągłbym, że w duchu wspaniale się bawi. Spoglądałem na niego z nie tajoną nienawiścią. Obawiam się, że nie potrafiłem już tego dłużej ukrywać. Wreszcie odezwał się, pierwszy przełamując milczenie: – Dziwnie jakoś na mnie patrzysz... – zauważył wracając do poprzedniej pozycji. Siedział obecnie w miarę prosto, z łokciami wbitymi w blat stolika, stolika, który nas wciąż rozdzielał. – Dziwnie? Przytaknął. Poruszyłem się nieco na krześle. Vincent natomiast wstał z miejsca. Górował teraz nade mną zdecydowanie. Odniosłem niemiłe wrażenie, że sytuacja ta kiedyś już się przydarzyła... – Może więc mi w końcu wyjaśnisz, po co tutaj przyszedłeś? Wzdrygnąłem się. Podniosłem wzrok na komandora. Wpatrywał się we mnie z nie słabnącą uwagą. Uprzytomniło mi to grozę mojego położenia. Postanowiłem nareszcie, lecz ciągle nie bez obawy, nawiązać do absorbującego mnie całkowicie problemu. Woda. I jej topniejące nieubłaganie zapasy. I zamachy Vincenta na moje nieistotne życie. Wprost go o to zapytać nie byłem w stanie – zresztą on musiałby się wtedy wszystkiego wyprzeć. Spróbowałem przeto okrężnych dróg. – Słuchaj, Vincent – powiedziałem chrapliwie. – Pamiętasz zapewne sprawę „Abukira”? – „Abukir”? – ożywił się. – Jeden z naszych fotonowców, nieprawda? – Tak. Lecieli nim Boesmenn, Edberg, Cavini, Droom i jeszcze paru innych. Wylądowali w układzie Cyrtusa w okresie wzmożonej aktywności profonidów. Cała ta historia jest niezmiernie pouczająca – mówiłem spokojnie. – Wylądowali, i zaraz potem zaczęło się piekło. Trafili do strefy uskoków. Część załogi nigdy z niej się nie wydostała. Nikt o nich więcej nie słyszał. Pozostali, a było ich bodajże pięciu, jednak przeżyli. Przeżyli, ale nie mogli dostać się do statku zagrzebanego w skałach. – W skałach? – Tak! Nie przerywaj, Vincent, dobrze? – Obiecuję ci solennie, że będę odtąd milczał niczym prawy nieboszczyk. Zaczerpnąłem powietrza w płuca i wolno wypuściłem. Komandor wiedział, co ów gest u mnie oznacza. – No, mów dalej – powiedział zachęcająco. – Dziękuję. Zatem mieli niemałe kłopoty ze znalezieniem drogi do kosmolotu... – I po co mi o tym opowiadasz! – wtrącił Vincent, unosząc się z krzesła. – Przecież my jesteśmy na statku. Nie mamy podobnych problemów. Nie rozumiem, czemu uczepiłeś się tej historyjki. Poza tym nigdy nie słyszałem o żadnym Boesmennie. – Nie słyszałeś!? – Przenigdy! I nie pojmuję, co to ma z nami wspólnego. – Może jednak ma... – Posługujesz się dziwnym językiem, przyjacielu – rzekł udając wzburzenie. – W żaden sposób nie potrafię odgadnąć, do czego zmierzasz. – Nie potrafisz... – Skończ już z tymi mdławymi sugestiami, Calenie! – Grozisz mi!? Wstał. – Chcesz uciec, komandorze? – zadrwiłem. Pragnął tego całym sercem, wiedziałem o tym. Niemniej jednak jakieś atawistyczne resztki jego natury wzbraniały mu teraz odwrotu. Zarzuciłem mu tchórzostwo! Jemu! Dowódcy fotonowca „Givenus”, komandorowi Vincentowi! Jemu! Wielokroć sprawdzonemu astronaucie, prawie bohaterowi przestworzy! Zatrzymał się w pół kroku, zajął swe miejsce za oddzielającym nas stolikiem i rzekł: – Czekam na ciąg dalszy. – Wybornie – oznajmiłem. – Tamto pominiemy, okryjemy milczeniem. Żaden Boesmenn nigdy nie istniał. Nie powiesz mi jednak, że nagle „zapomniałeś” o tym, co przytrafiło się Thurdoltowi? – Thurdolt... Coś niecoś pamiętam. Ale nie wszystkie szczegóły. – Pozwolisz, że cię w takim razie oświecę? – Ależ naturalnie, zawsze lubiłem słuchać, jak opowiadasz. Mówisz tak interesująco... – Początki tego znasz... – Oczywiście. – Thurdolt był na rekonesansie i nawaliło mu radio. Był głuchy jak pień starego drzewa i nie mógł na dodatek znaleźć powrotnej drogi, bo przy okazji poszedł mu również tachdar. I co on wtedy zrobił? Pamiętasz Vincent, jak on wówczas postąpił? – Chyba wylądował na jakiejś planetoidzie. – A tak. Wspaniały wyczyn, na zmniejszonym ciągu i przy ręcznym sterowaniu. Rzeczywiście, był świetnym pilotem. – Jeżeli nie najlepszym w naszej Strefie. – Nie zaprzeczam. Był dobry. Thurdolt ogromnie ryzykował, zapas powietrza w „szydle” jest nader ograniczony, pomoc musiała zatem nadejść szybko. – Mógł uczynić coś innego? – Nie. Na pewno nie. To była jego jedyna szansa. Rzecz jasna zaczęto by go w końcu szukać, lecz odnalezienie kogoś w przestrzeni jest nade wszystko kwestią przypadku; więc Thurdolt, decydując się na owo lądowanie, tak bardzo ryzykowne, postanowił losowi dopomóc... Wiesz, jak on to zrobił? – Tak, pamiętam. – Właśnie. Thurdolt orientował się, że ta dawka promieniowania, jaką przy realizacji swego pomysłu otrzyma, może okazać się dla niego zabójcza. Teoretycznie nie miał szans. Powinien umrzeć! – Ale jednak przeżył. Dzięki temu odnaleźli go na czas. – Otóż to, Vincent, otóż to. On ocalał. Pozornie jego sytuacja była beznadziejna, lecz powiodło mu się. Przeżył. – Niemniej, o ile dobrze pamiętam, wystąpiły u niego pewne powikłania, czyli tak zupełnie bez szwanku z opresji nie wyszedł. – To fakt, ale przecież żyje. Żyje! – Lecz zakazano mu dalszych lotów... – Wszak to już nieistotne – zaprotestowałem. – Najważniejsze, że ocalał. – No, nie wiem – Vincent nie ustępował. – Latanie było dla niego wszystkim. Musiał więc odczuć to dość boleśnie. Zdenerwowałem się. – Vincent! – powiedziałem z wyrzutem. – Dlaczego ty widzisz wszędzie tylko tę drugą, czarną stronę medalu? Czyż nie wystarczy tobie, że tamten jednak przeżył? A szanse miał wszakże znikome! Weź to, proszę, pod rozwagę! – A po co? Z jakiego niby powodu powinienem się tym przejmować? Nie rozumiem... – Ty nigdy niczego nie rozumiesz! – Oszalałeś, Calen! Bredzisz i bredzisz, jakbyś popadł w malignę, i na domiar złego domagasz się, żebym odgadywał twoje myśli. Nie przesadzasz czasami? – Ja nie! Za to ty – tak! Wyraz twarzy dowódcy uległ nagłej zmianie. Przedtem była ona nieruchoma, nic nie mówiąca, zupełnie jak twarz zawodowego gracza w pokera, a teraz malowała się na niej zdecydowana wrogość. Komandor był najwyraźniej wściekły; wściekły na mnie, swego towarzysza podróży, zły za to, że przypieram go do muru i nie pozwalam mu na pełne samozadowolenia oczekiwanie na moją śmierć. – Opowiadasz bzdury, nawigatorze – mówił chrapliwym, zduszonym głosem – jakbyś był nie wyszkolonym astronautą, a jakimś astrologiem, jacy się wciąż jeszcze tu i ówdzie trafiają... Nie umiem sobie wyjaśnić, dlaczego wybrałeś zawód astronauty. W porównaniu z przepowiadaniem przyszłości kosmonautyka jest przecież mało popłatna. Chyba minąłeś się z powołaniem... – Przestań wreszcie! – To ty zacznij w końcu mówić jak człowiek! – Posłuchaj, Vincent... Twoje oburzenie, zresztą świetnie udawane, jest czymś wyjątkowo nikczemnym. Ty też skądinąd rozminąłeś się ze swoim powołaniem, trzeba ci było zostać aktorem, grasz istotnie znakomicie, gratuluję ci z całego serca. – Calen! Uważaj, Calen! Za chwilę stracę resztki cierpliwości! I pożałujesz swych słów! Nie przekraczaj pewnych granic! – Granic? – zaśmiałem się sztucznie. – Kto tu je przekracza, Vincent... Poderwał się z miejsca. Stał i wpatrywał się we mnie z nienawiścią. Widocznie udało mi się zakłócić jego spokój, którym się tak lubił afiszować. Niespodziewanie jednak usiadł. Jakby uznał, że jeszcze nie pora na decydujące starcie. Powiedziałem: – Spróbujmy zatem inaczej... Nie odrzekł nic, mimo iż specjalnie przerwałem na moment, aby dać mu tę szansę. – Z racji zajmowanego przez siebie stanowiska, dowódco, niewątpliwie wybornie znasz Kodeks. – Na moje potrzeby wystarczająco – odparował. – Do czego zmierzasz? – zapytał nieufnie. – Wkrótce się dowiesz. Czy pamiętasz, co przewiduje on w podobnej sytuacji? – W jakiej sytuacji? – zapytał szybko. – W naszej, Vincent – powiedziałem ostrożnie. Nie zrobił nic. Nie wstał z krzesła, nie wrzasnął na mnie, nie trzasnął drzwiami, po prostu – nie odpowiedział. Powtórzyłem swoje poprzednie słowa. Nadal nie reagował. – W sytuacji, w jakiej się obaj znajdujemy... A właściwie dotyczy to tylko mnie, z twojej zresztą... Winy! – Z mojej winy! – zerwał się z miejsca. – Znowu w czymś zawiniłem, tak! Chwilowo wystarczy już tych bzdur! Nie mogę już dłużej na ciebie patrzeć! – krzyczał. – Bez przerwy o coś mnie oskarżasz, coś mi zarzucasz! Chyba zwariowałeś! Stało się, pomyślałem ponuro. Wepchnąłem mu do rąk szansą, a on skorzystał z niej skwapliwie. Stało się. Vincent krzyczał na mnie dalej. Nie pojmowałem nawet, o co mu obecnie idzie. Docierały do mnie zaledwie pojedyncze okrzyki. Epitety, jakimi mnie obrzucał, w końcu przemogły moją wrodzoną cierpliwość. – Przestań, komandorze – rzekłem. – Nie obrażaj się, bo nie masz do tego prawa. – Ach tak! – zbliżył się do mnie ponownie. – Wzbraniasz mi tego? Więc posłuchaj. Twoje zachowanie od paru dni jest co najmniej dziwne. Zamykasz się w swoim pokoju, wędrujesz po całym statku, zajrzałeś nawet do ładowni – po co tam poszedłeś? Nie odpowiadasz, wolisz milczeć. Niech i tak będzie. Ponadto szpiegujesz mnie – nie zaprzeczaj, zasięgałeś na mój temat informacji u komputera. Traktujesz mnie obraźliwie, nie kłam, i tak było; do czego dążysz, nawigatorze! Gdy starałem się usilnie ci dopomóc, spotykałem się z epitetami w rodzaju: wariat, łajdak i z innymi tego typu, i ty twierdzisz, że nie powinienem ci czynić wyrzutów? Przypuszczalnie nie najlepiej znosisz ten lot, lecz nawet w takim przypadku nie jesteś usprawiedliwiony. Daj się zbadać... – Sugerujesz, że przydałaby mi się porada psychiatry? – Ty to powiedziałeś! Ogarnęła mnie wściekłość; omal nie rzuciłem się na komandora z pięściami, zapominając o jego przewadze fizycznej. – Wystarczy już, Vincent, wystarczy – wymamrotałem. – Nie, nie wystarczy. Udzielam ci nagany. Wiesz doskonale – za co. Jako dowódca „Givenusa” jestem do tego w pełni uprawniony. Zaśmiałem się zimnym, nieprzyjemnym śmiechem. – Dowódca... Ha-ha. Jakiż z ciebie dowódca, Vincent... W komandora jak gdyby uderzył grom. Najpierw znieruchomiał, zesztywniał cały, potem ze świstem wypuścił powietrze z płuc, wreszcie wszystkie mięśnie jego twarzy puściły się w obłąkańczy taniec. Vincent drżał, dygotał i... milczał. Z najwyższą uwagą śledziłem każdy jego ruch, każde drgnięcie jego niespokojnej twarzy, gotowy, gdyby zaszła taka potrzeba, do natychmiastowej reakcji. Ale komandor nie czynił nic. Stał nadal nieruchomo, wpatrzony we mnie dziwnym, pustym spojrzeniem. Poczułem się nieswojo. Wolno uniosłem się z fotelika. Pomyślałem (nie po raz pierwszy), iż Vincent jest ode mnie znacznie silniejszy i że zdecydowanie przewyższa mnie wzrostem. Przyszło mi też na myśl, że automaty mogą nie zdążyć... Powiedziałem, nieznacznie odsuwając się do tylu: – Wracając do naszej rozmowy, dowódco... Toż niebawem nie będziesz już miał kim dowodzić. Czyż to cię nie przeraża? – Wynoś się – odpowiedział cicho. – Mesa jest dla wszystkich – przypomniałem urągliwie. I w tym momencie zaatakował. Odskoczyłem w bok, unikając potężnego uderzenia i od razu, tylekroć wyćwiczonym gestem, wysunąłem do przodu prawą rękę (jestem bowiem mańkutem). Komandor po nieudanym zamachu stracił na ułamek sekundy równowagę, zatoczył się i odsłonił. Wykorzystałem to niezwłocznie: w ten cios włożyłem cały zapas swej nagromadzonej (w przeciągu dni, miesięcy, lat?) nienawiści. Vincent jednak nie upadł, utrzymał się na nogach. Jego odporność na ciosy była doprawdy zdumiewająca. Obserwowałem go z niesłabnącą uwagą. Naraz spostrzegłem, że się stopniowo uspokaja. Poznałem to po zmianie, jaka w nim zaszła. Oddychał bardziej równomiernie, rytmiczniej niż poprzednio. Rysy jego twarzy wygładzały się również. Na pewno nie przychodziło mu to łatwo; przekonany jestem, że wciąż nie darzył mnie zbytnią sympatią. Jeszcze przez chwilę milczał, dysząc z tłumionej niechęci, a potem odezwał się do mnie tak: „Powiedziałem ci już – przerwa na złapanie oddechu – żebyś zniknął mi z oczu”. Donośny tupot nóg biegnących korytarzem automatów, spieszących nam z odsieczą, ułatwił mi podjęcie decyzji. – Idę – rzekłem. – Przyjemnego wypoczynku po kolacji. – I życzysz mi tego szczerze? – próbował zdobyć się na ironię. – Tak – odpowiedziałem i cofnąłem się do drzwi wyjściowych. Te otworzyły się i stanął w nich pierwszy z interweniujących robotów. Wyminąłem go bez słowa i wyszedłem na korytarz. W pobliżu, pod ścianami oczekiwały trzy dalsze automaty. Wyminąłem je również bez słowa i ruszyłem do swej kajuty, mojego jedynego na „Givenusie” schronienia. 5 Nie chciałbym popadać w przesadny optymizm, ani być posądzonym o zbytnie czarnowidztwo, ale wydaje mi się, że komandor niebawem dopnie swego i mnie zabije. Właściwie pogodziłem się już z tym, cóż, nie sądzone mi było widocznie doczekać późnej i spokojnej starości, trapi mnie jedynie myśl, że on ocaleje i nikt nawet podejrzewać go nie będzie! Za bardzo dowódcy nienawidzę, ażeby miałoby to być mi obojętne. Vincent! Spokojnie, nawigatorze. Nienawiść nie może cię zaślepiać. Rzecz musisz przemyśleć gruntownie i bez popadania w histerię, biorąc przykład ze swego zaciętego wroga, komandora Vincenta. Przyznaję, że teoretycznie wiem, jak należy postąpić. Powinienem mianowicie pozostawić po sobie jakąś informację, ślad pewien, który potem, po moim zgonie, posłużyłby do odkrycia prawdy. Gorzej jest wszelako z realizacją owego pomysłu. No bo niby jak to ma wyglądać? List (jakby testament) schowany tak, ażeby tamten go nigdy nie odnalazł? Czasami można coś ukryć za dobrze. A cóż miałbym w nim takiego napisać? Opowiedzieć o swoich podejrzeniach? Któż mi uwierzy! Bez najmniejszej wątpliwości to posłanie z zaświatów zostanie potraktowane jako pisanina obłąkańca, lub w najlepszym razie jak kogoś cierpiącego na manię prześladowczą, co wychodzi na to samo... Załóżmy jednak, że wśród członków komisji śledczej znajdzie się ktoś, kto mi zaufa i że nadto zdoła on innych na swą stronę przeciągnąć. Co się wtedy stanie? Nic. Będą naturalnie przekonani o mojej prawdomówności, lecz to nie wystarczy, by komandora skazać za zabójstwo! Oni będą łaknęli dowodów, a ja muszę im ich dostarczyć. Czyli powinienem stworzyć taką sytuację, która pokazałaby zamiary Vincenta jak na dłoni... Zacząłem się nad tym zastanawiać. Rezultaty wszelako były nikłe, aby nie rzec – żadne. Pomyślałem, że pora na krótki odpoczynek. Uczyniłem to. Położyłem się wygodnie na łóżku, włączyłem muzykę, co zdarza mi się niezmiernie rzadko, i rozluźniłem mięśnie. Ale nie leżałem tak długo. Przykre burczenie w okolicach żołądka uprzytomniło mi, że czas najwyższy bym zjadł wreszcie kolację. Po wydaniu niezbędnych dyspozycji usiadłem przy biurku. Szybko jednakże uciekłem stamtąd. Biurko, podarunek dowódcy, zbyt dokładnie wydawało mi się bowiem podobne do ofiarodawcy. Wchodzący z tacą automat powitałem niezwykle uprzejmie i kazałem mu natychmiast się stąd wynosić. Potem zjadłem to, co mi przyniesiono, starając się nie myśleć o dręczącej mnie zagadce. Udawało mi się to jedynie częściowo. Gdy już się posiliłem i uznałem za pełnego sił, najpierw wyłączyłem magnetofon, ponieważ nie byłem w stanie dalej tego słuchać; a później jąłem nerwowo krążyć po kabinie, przemierzając ją w trzech-czterech krokach, czując narastającą we mnie wściekłość (niewątpliwy wpływ muzyki) na Vincenta. Chętnie bym zamienił się z nim miejscami, myślałem. Cóż za łajdak, słów wprost nie znajduję, które by wiernie oddawały jego postępowanie. To, co zamierza zrobić i czego już dokonał, jest nieetyczne nawet w warunkach ziemskich, a co dopiero w kosmosie! Przestrzenią rządzą inne prawa, tutaj za mordercę uważa się już tego, kto swemu towarzyszowi w potrzebie nie pomógł, chociaż leżało to w jego możliwościach. Kary grożące tchórzom nie są, niestety, specjalnie surowe ani wymyślne, lecz zawsze może się zdarzyć jakiś wypadek, o co w astronautyce nietrudno. Wypadki bywają rozmaite. Przykładowo, dość interesujący przytrafił się ongiś Browsounowi. Swego czasu zapomniał on przywieźć zaopatrzenie dla załogi stacji badawczej w Łabędziu, przez co trzech ludzi zginęło. Szczególnym zbiegiem okoliczności satelita, na którym była umiejscowiona ich baza, przechodził akurat okres ruchów tektonicznych, dla stacji niegroźnych, lecz dla lądującego statku – tak. Browsoun tłumaczył się zrazu mylną informacją – niby miał polecieć dopiero za tydzień – a potem nieprzystosowaniem rakiety do lądowania w nienormalnych warunkach i ryzykiem stąd wynikającym (z czym się zgadzam), ale nic mu to nie pomogło, aczkolwiek początkowo wcale go nie ukarano, puszczając wszystko w niepamięć. Niemniej, po paru miesiącach, podczas pewnego lotu zwiadowczego coś mu naraz w silniku nawaliło i spadł prosto na najbliższą gwiazdę. Z Alfy przybyła komisja ekspertów (znaczy, tajniaków za ekspertów przebranych), węszących wszędzie i zadających przy tym tak naiwne pytania, że aż się płakać chciało; „eksperci” jednak niczego nie wykryli, bo też wykryć nie mogli – rakieta wyparowała, Browsoun również, a astronauci z jego rodzimej bazy nabrali wody w usta i żadnej pomocy tajniakom nie udzielili. Podobna przygoda mogłaby przydarzyć się także Vincentowi. Podejrzewam, że wymyślono by dla niego coś nadzwyczajnego, superwyrafinowanego, a istnieją ku temu odpowiednie możliwości. Powiedzmy, można by delikwenta wysadzić na Orchosie. Orchos posiada specyficzną atmosferę, wywierającą na ludzki organizm wpływ wprost dobroczynny. Tlenu w niej za dużo nie ma, lecz za to jak wspaniale się nią oddycha! Da się tam przeżyć najwyżej trzy-cztery godziny, co komandora by pewnie niezbyt uradowało. Portini, jeden z naszych wspólnych znajomych, przebywał w jej oparach zaledwie przez półtorej godziny, niemniej nie przeszkodziło mu to osiwieć. Katusze, jakie przechodził, nie nadają się żadną miarą do opisania. On miał dobre chęci, ten poczciwy Portini i naprawdę starał się przekazać nam swe wrażenia, ale nie wychodziło mu to jakoś. Niejasno i mętnie coś opowiadał o wypluwaniu płuc, które uprzednio nakłuwane były miliardami igieł, o biciu w dzwony, o pękaniu bębenków w uszach (rzeczywiście, cały był zalany krwią, gdy go stamtąd zabierano); a na końcu wspomniał, że po kilkunastu minutach zaczęło mu się wydawać, że siedzi w nim jeszcze jakiś inny Portini i że, co gorsza, pragnie z jego cielesnej powłoki wydostać się na zewnątrz. Portini, widząc nasze niedowierzające spojrzenia, przyrównał tamto uczucie do sytuacji człowieka rozrywanego końmi, lecz słuchaczom to porównanie mówiło niewiele i ktoś zaczął z niego się naśmiewać. Portini, taki zawsze spokojny, natychmiast runął na dowcipnisia i zanim go odciągnęliśmy, zdążył jeszcze tamtego porządnie pokiereszować, co niezwłocznie poskutkowało, bowiem pozostałym żartów zaraz się odechciało. Gdy nieco odpoczął, rzekł, że skoro mu nie wierzymy, to możemy bez trudu się przekonać, jak w istocie na Orchosie jest – wystarczy, jeżeli tam polecimy. Ja Portiniemu ufam i zaznaczam, że z najwyższą przyjemnością zobaczyłbym na Orchosie Vincenta. Tak, ale żeby do tego doszło, muszę się jeszcze trochę pomęczyć. Niezbędny jest mi przekonywający dowód, który uwidoczniłby zamiary dowódcy. Chwileczkę, o czym to ja przedtem rozmyślałem? Aha, o liście-testamencie. List kojarzy się nieodparcie ze skrzynką pocztową, a co może odegrać rolę skrzynki w kosmolocie? Komputer naturalnie – on w tej roli będzie najlepszy, ponieważ to jego przede wszystkim będzie się dokładnie badać; niewątpliwie każda zarejestrowana przez niego rozmowa zostanie wielokrotnie przesłuchana, a każdy z jego zespołów pamięciowych poddany nie kończącej się analizie. Znalazłem zatem łącznika pomiędzy umierającym nawigatorem Calenem, a komisją szukającą przyczyn jego zgonu. Trzeba mi teraz tylko (tylko!) zaaranżować taką sytuację, żeby komandor mógł pokazać swoje prawdziwe oblicze. Kiedy on na to się zdobędzie? Jeżeli zostanie sprowokowany. Więc powinienem niejako pójść mu na rękę i samemu wpakować się w kabałę. Przecież on niczego więcej nie pragnie! Już widzę go uśmiechniętego, z zadowoleniem oblizującego wargi! Te grube, zmysłowe, napawające mnie wstrętem wargi! Uraduje się na pewno, jako iż będzie to wyśmienita okazja do popełnienia zbrodni, okazja, której on nie omieszka wykorzystać. Ale Vincent jest przebiegły, nieufny... Może zatem nie dać się skusić, podejrzewając podstęp... Wszak dobrze wie, że przeniknąłem jego zbrodnicze zamiary. Oznacza to, że nadarzająca się sposobność musi być nieodparcie pociągająca! Ażeby Vincent wyzbył się momentalnie wszelkich wątpliwości! Żeby musiał skorzystać z pojawiającej się przed nim szansy. Czyli że niebezpieczeństwo nie może być jedynie pozorne, a rzeczywiste... Przejął mnie zimny dreszcz. Zdecydowanym ruchem wcisnąłem klawisz tastera. – Tu Calen. Doprowadzić do porządku klimatyzację w mojej kabinie. Koniec. Nie będę przecież niepotrzebnie marzł, pomyślałem. W jaki sposób komandor będzie przypuszczalnie starał się wykorzystać ów dar niebios? Albo spróbuje, nieufny do ostatniej chwili, dopomóc losowi i mnie dobije (znaczy, wyłącznie we własnym mniemaniu dobije), lub też nie uczyni niczego, by kolegę uratować, choć ten owej pomocy domagać się od niego będzie” co wyjdzie na jedno. Dowód, o który nieprzerwanie zabiegam, będę miał wtedy w ręku. Spostrzegłem niestety pewien błąd w tym rozumowaniu. Do śmierci, acz tyle o niej mówię, bynajmniej mi niespieszno, zatem bezpośrednia interwencja dowódcy na moją niekorzyść powinna być absolutnie wykluczona. Wystarczą dowody pośrednie, typu zapis rozmowy między nami w tym krytycznym momencie zagrażającym mojemu życiu. Tenże zapis miałby oczywiście miejsce w pamięci komputera. Byłby wówczas nieścieralny, niemożliwy do usunięcia. I samo istnienie mózgu pokładowego dostarcza mi pewnej gwarancji bezpieczeństwa. Vincent będzie udawał, że o niczym nie wie, a komputer mnie na czas uratuje. Na czas? A jeżeli nie zdąży? Musi zdążyć, ENTAC jest na statku wszechmocny. Więc mogę być o swój los zupełnie spokojny. A jednak się boję. Ta cała zabawa może się skończyć dla mnie fatalnie. Wystarczy, jeżeli przeliczę się w swych rachubach, czegoś nie dopatrzę... Wstałem. A jakby tak – pomyślałem – stworzyć tylko pozorne zagrożenie? Przystaję na to? Naturalnie, ochoczo. A co przez to uzyskam? Nic. Komandor nie wkroczy, zgoda, pocznie grać sam ze sobą w szachy, zgoda, i cóż z tego? Toż w istocie nic mi wtedy grozić nie będzie! I niby dlaczego miałby on w takim przypadku ruszać mi na ratunek? Z przyzwyczajenia? Rzecz jasna dowódca w chwili mego S.O.S. działać powinien, ale skoro byłby to wyłącznie kawał, żart, to po prostu nie będzie później podstaw do oskarżenia go o nie udzielenie mi pomocy w sytuacji tego wymagającej. Tak więc zagrożenie musi być jak najbardziej autentyczne. Zreasumujmy. Wprowadzam sam siebie w stan śmiertelnego zagrożenia, komandor, ucieszony, nie kiwnie nawet palcem w mojej obronie, co zostanie zakodowane w pamięci ENTACA i będzie łatwe do sprawdzenia. Zagrożenie owo nie może być błahe ani tylko pozorne, jednocześnie jednak musi być wykluczona bezpośrednia interwencja dowódcy na moją niekorzyść. To ostatnie zapewnia mi istnienie komputera, który mnie w odpowiednim momencie uratuje. Dysponuję przeto czymś w rodzaju ramowego szkicu sytuacyjnego, kolej teraz na wypełnienie go treścią. Najtrudniej będzie mi znaleźć miejsce, w którym mój pomysł mógłby się w pełni objawić. Nie obędę się bez planów kosmolotu. Podszedłem do tastera i rozkazałem komputerowi dostarczyć je do mojej kabiny. Gdy mi te plany wreszcie przyniesiono, od razu uderzyły mnie stosunkowo niewielkie rozmiary statku. Pomyślałem, że widocznie moje cierpienie i mój strach powiększają go. Szybko jednak wziąłem się w garść. Jakie powinno być to miejsce? Zamknięte pomieszczenie – na pewno tak, może wybrać jakiś magazyn, już opustoszały, albo iść do ładowni... Rodzaj niebezpieczeństwa w tym czasie? Brak czegoś, najlepiej powietrza. Rzeczywiście, niełatwo długo pożyć bez wystarczającego zapasu tlenu. A gdzie go za dużo nie ma? Ot, problem. Nie obędę się bez opisów... Nie, nie będą mi one potrzebne. W komorze próżniowej powietrza nie ma w ogóle, są tylko butle z tlenem. Wybornie. Idźmy dokonać wizji lokalnej. Obejrzę sobie dokładnie owo miejsce. Statek jednak nie jest taki mały – myślałem po drodze – zmęczyłem się tą pieszą wędrówką, serce mi wali jak młotem, ale to pewnie jedynie z wrażenia. Zamek. Hm... z zamkiem powinienem sobie poradzić bez trudu. Wszystko sprowadza się wyłącznie do posłużenia się właściwymi narzędziami. No cóż – skonkludowałem odchodząc już stamtąd – wybrałeś chyba trafnie. Łączność jest, butle z tlenem są także, uszkodzenie zamka będzie przypuszczalnie niewinną igraszką dla kogoś tak wprawnego w podobnej robocie jak ty. A teraz – odpoczynek. Zasłużyłeś na niego bez najmniejszej wątpliwości. Obudziłem się rześki i wypoczęty i od razu zacząłem ustalać plan działania na najbliższe godziny. Najpierw, myślałem, uniemożliwię komandorowi wszelką interwencję na moją niekorzyść, naturalnie jeszcze przed zamknięciem się w komorze. Zwyczajnie, zepsuję zamek, aby nie był w stanie opuścić pomieszczenia, w którym będzie wówczas przebywał. Wstałem. Ale zaraz opadłem na krzesło z powrotem. Stop! – pomyślałem ponuro. Tego będę mógł dowiedzieć się dopiero wtedy, gdy już rozpocznę swoją akcję, nigdy wcześniej. Nie stać mnie na popełnienie żadnego błędu. Sprawa narzędzi. Moje własne nie wystarczą. – Calen – powiedziałem nienaturalnie głośno. – Przysłać mi natychmiast pełny zestaw narzędziowy osobistego ekwipunku. Następnie (rozumowałem dalej) zamknę się w upatrzonym wczoraj miejscu i bezwarunkowo uszkodzę tamte drzwi, po czym zażądam pomocy od Vincenta. Ten nie zareaguje, albo będzie działał z zastraszającą powolnością, żeby czasami nie przybyć za wcześnie, a z niebezpieczeństwa wybawi mnie komputer, który wyśle roboty, by otworzyły mi drzwi i tak oto zdobędę upragniony dowód. Zapas powietrza w butli znajdującej się w komorze próżniowej wystarczy mi na sześć minut, mniej więcej na sześć minut, wszak człowiek przestraszony, podekscytowany zużywa więcej tlenu niż w normalnych warunkach; ENTAC zacznie akcję ratowniczą z pewnym wyprzedzeniem, z solidnym marginesem bezpieczeństwa, nie będzie przecież czekał do momentu, aż mi zabraknie tchu; powiedzmy, że po dwóch-trzech minutach od chwili mego dobrowolnego zamknięcia się tam; prędzej nie pospieszy mi z pomocą, ponieważ astronauta ma prawo tak postępować, jak mu się żywnie podoba, dopóki nie zagraża to jego cennemu życiu. Interwencji zaś natychmiastowej wzbraniają komputerowi prawa robotyki, którym każdy skonstruowany przez Ziemian automat czy mózg elektronowy, musi być bezwzględnie posłuszny, o ile nie zależy mu na rychłym złomowaniu... Mój drogi Calenie, ależ z ciebie dureń! Co to będzie za zagrożenie! Żadne, absolutnie żadne! Automaty będą musiały zdążyć na czas! Butla z sześciominutową rezerwą tlenu! I cóż z tego! Czym mi to będzie grozić?! Niczym. I nic również przez to nie zyskam. Vincent wszakże nie będzie mnie musiał wtedy w ogóle ratować! Wracam więc do punktu wyjścia, bogatszy o jeszcze jedno doświadczenie i o coraz intensywniejszy ból głowy. Grożące mi w tej sytuacji niebezpieczeństwo nadal jest wyłącznie pozorne, a nie autentyczne... Trzeba mi przeto skorygować mój plan. Zgadzam się z tym, lecz przecież tak zupełnie swego losu w ręce komandora składać nie mogę. I nawet nie powinienem; wzbrania mi tego mój instynkt samozachowawczy, całkiem nieźle rozwinięty. Okazuje się, iż mój plan jest znacznie trudniejszy do przeprowadzenia, niż pierwotnie sądziłem; wielka szkoda. Zrażać się wszelako nie myślę. Skoro raz powiedziałem sobie, że komandora do zguby przyprowadzę, to tego dokonam. Sylwetka dowódcy budzi we mnie zbyt duży wstręt, żebym miał się zrażać przejściowymi niepowodzeniami. Powinienem posiadać jakąś możliwość ingerencji w bieg wydarzeń? Naturalnie tak. I mam taką możliwość. W komorze też jest taster; mogę zatem w każdej chwili porozumieć się z komputerem. Ucieszony wróciłem na nowo do przerwanego uprzednio toku rozumowania. W dotychczas obowiązującej wersji – myślałem – interwencja robotów jest za szybka jak na moje potrzeby, czyli niezbędnego dowodu w ten sposób nie uzyskam... Błąd, Calenie, co do czasu rozpoczęcia akcji ratowniczej, żadnych zmian być nie może, bo chciałbyś zapewne jeszcze trochę pożyć, ale jest to błąd jedynie częściowy – pociesz się tym i uprzytomnij sobie, iż w owej komorze, do której wkrótce się udasz, śmierć ci musi grozić naprawdę, gdyż w przeciwnym wypadku Vincent z twej nieudolności będzie wyśmiewał się do końca swoich dni, a jego kres nadejdzie nieprędko, później, o wiele później niż twój, a tego nie ścierpisz; więc wysil znowu swe szare komórki, pomyśl jeszcze, nie przegap niczego, żadnej nasuwającej się niespodziewanie ewentualności, bowiem ryzykujesz stawką najwyższą, własną głową, ciągle ci do osiągnięcia wyznaczonego sobie celu potrzebną... Tak, pilocie – zagrożenie musi być jak najbardziej prawdziwe. A przecież już wiesz, co powinieneś zrobić... Tyle tylko że strach cię przeszywa i nadal odwlekasz moment podjęcia ostatecznej decyzji. Pamiętaj jednak, że owo zagrożenie, acz autentyczne i dlatego tak bardzo ci nienawistne, będzie miało charakter zaledwie hipotetyczny, gdyż ENTAC z pomocą zdąży na pewno. Porzuć przeto te zbędne obawy, połącz się z komputerem, przekaż mu to, co przekazać zamierzasz i co cię taką bojaźnią napawa, pamiętając o tym, że komandor podobnej szansy z rąk nie wypuści, bo lepszej się nigdy nie doczeka, choćby żył wiecznie, czego mu wszak nie życzysz... – Nawigator Calen – powiedziałem obcym, nieswoim, jakby zachrypniętym głosem. – Do komory próżniowej o symbolu ET-09 dostarczyłem przed chwilą dodatkową butlę z tlenem z sześciominutowym zapasem. Przyjąłeś? – Tak. – Koniec rozmowy – oznajmiłem. Taster rozbłysnął nagłym światłem, po czym równie nieoczekiwanie zszarzał, zmatowiał przybierając z powrotem swój normalny, niepozorny wygląd. Spojrzałem w innym kierunku. Czas jest teraz moim najważniejszym problemem – rozumowałem z przeraźliwą jasnością. – Dziewiąta dwanaście. Za osiemnaście minut, o wpół do dziesiątej automaty pójdą na codzienny obchód statku i ów fałsz zostanie wykryty; muszę się zatem spieszyć, gdyż w przeciwnym wypadku cały mój plan, tak misternie skonstruowany, rozwali się jak domek z kart. Na razie ENTAC wie, iż tlenu w komorze wystarcza dla jednego człowieka na minut dwanaście, a o nic więcej mi nie chodzi... – Wejść! – krzyknąłem wytrącony z równowagi głośnym dobijaniem się do drzwi. – Przyniosłem narzędzia – oświadczył robot i znieruchomiał, nie przestępując progu. – Połóż je tutaj – pokazałem ręką na biurko. Wyminął mnie bez słowa, postawił torbę we wskazanym miejscu. – Możesz odejść. Wyszedł – pomyślałem z ulgą. Dziewiąta czternaście. Sekundy płyną z przerażającą szybkością. Rozchyliłem torbę, zajrzałem do środka. Jest thordan, uspokoiłem się. Co ponadto? Pilniki, młotek, palnik o małej mocy. Tego zabrać ze sobą nie mogę. Jest i tubka z pastą. Posiadam więc wszystko, co mi będzie do pracy potrzebne. – Calen! Gdzie przebywa mój towarzysz? – W sterowni. – Nadal w sterowni? – zapytałem z niedowierzaniem, jakby komputer potrafił okłamać mnie świadomie. – Tak, nadal. Wcisnąłem klawisz do oporu. Co on ciągle w tej sterowni przesiaduje! Upodobał ją sobie, czy co?... Do diabła z Vincentem, niech siedzi tam, gdzie mu najwygodniej. Powoli staję się wspaniałomyślny. Powinno mi się powieść, będę miał tylko pewne kłopoty z uszkodzeniem drzwi do centrum dyspozycyjnego kosmolotu, on nie może niczego usłyszeć! Bez wątpienia natychmiast udaremniłby mi moje zamierzenia. Dziewiąta dwadzieścia. Wszystko rozwija się zgodnie z planem. Sądzę, że w końcu, chociaż raz, coś mi się uda w życiu doprowadzić do końca. A to będzie komandora trochę kosztowało; oj, będzie. Otóż i sterownia. Korytarz pusty, nigdzie ani śladu robota. A może Vincent już stamtąd wyszedł? Trzeba to koniecznie sprawdzić. Jest! Moje obawy były bezpodstawne, słychać nawet szelest tłamszonych kart, on rzeczywiście wykreśla tor naszego lotu! Wariat! Ładne zajęcie sobie wymyślił! Podobno ma to na niego dobroczynny wpływ, jak mi to zawsze tłumaczył. Każdy początek jest trudny, ale przebrnąłem już przez najgorsze. Dalej pójdzie jak z płatka. Plaster. Drugi plaster. Komandor nie reaguje, widocznie owa zabawna czynność tak dalece absorbuje jego uwagę, że nic poza tym dla niego nie istnieje. Wybornie. Spoglądam krytycznie na mój thordan, chyba nie odwykłem jeszcze od posługiwania się nim? Kuleczka, tak... Znakomicie. Dowódca nadal niczego się nie domyśla. I coś takiego uważa się za rutynowanego astronautę! Można skonać ze śmiechu. Operacja „zamek” przebiega pomyślnie. Niezmiernie się z tego cieszę. Wywołałem chyba mniej hałasu od doświadczonego przestępcy. Nigdy nie wiadomo, na co człowiekowi może się przydać jego z pozoru całkowicie niewinne hobby. Dziewiąta dwadzieścia jeden. Poszło mi nad wyraz sprawnie. Mam jeszcze trochę czasu, posłucham, jak dowódca poczyna sobie z mapami. Trzaski, huki – najwyraźniej pękł mu grafion. Biedny Vincent. Na pewno niczego nie zauważył. Muszę dostać się teraz jak najszybciej do komory... Cień robota zamajaczył po przeciwległej stronie korytarzyka, czyżby obchód już się zaczął? Absurd. Pozostało mi jeszcze parę minut; wykorzystam je bez najmniejszej wątpliwości. A może jednak? Żeby tylko do interesującego mnie pomieszczenia za prędko nie dotarli. Dziewiąta dwadzieścia cztery. Nie, to nie mogła być inspekcja, za wczesna pora. Automaty są zazwyczaj dokładne w działaniu; chwała im za to. Chociaż kto wie, mogli przecież zmienić godziny kontroli bez uprzedniego porozumienia się z nami... Bezczelność. Nie powiadomić ludzi o tak ważnym wydarzeniu? Toż to zakrawa na jawny bunt! Bunt na pokładzie fotonowca? Bzdura. Pewnie powiadomili jedynie Vincenta, a ten oczywiście zatrzymał tę wiadomość dla siebie. Skłonny jestem jednak mu to wielkodusznie wybaczyć. Zbliżam się powoli do celu. Zakręt w prawo, jedno krótkie spojrzenie w bok i już jestem pod drzwiami. Spokój, nade wszystko spokój. Oddycham rytmicznie, niespiesznie, potem gwałtownie wypuszczam powietrze z płuc i wchodzę do pakamery. Aparat tlenowy odszukałem w tym samym miejscu, gdzie znajdował się poprzednio. Założyłem go. Następnie sprawdziłem stan powietrza w butli i zanurzyłem się w przesmyku prowadzącym do właściwej komory. Po chwili wyprostowałem się rażony nagłą myślą. Drzwi! Zamek w drzwiach do pakamery! Nie uszkodziłem go przecież, nawet tego nie próbowałem! Wycofałem się z korytarzyka, rozcierając dłonią obolałe czoło. Pamięć to ja mam rzeczywiście wyborną, przez to niedopatrzenie omal nie wyzbyłem się ostatniej szansy na udowodnienie Vincentowi jego niecnych zamiarów. Wszystko to wina zbędnego pośpiechu, a może odczuwam podświadomy lęk przed postawieniem przysłowiowej kropki nad „i”? Idiotyczne to wręcz, teraz już niczego zmienić nie mogę. Postawiłem butlę ostrożnie na podłodze. Naprzód! – dodałem sobie otuchy tym krzykiem, który przypominał wszystko, tylko nie porządny krzyk. Drzwi wejściowe muszę uszkodzić doszczętnie, aby zagrożenie było jak najbardziej autentyczne, zgodnie z założeniami planu. Praca idzie mi jakoś opornie, zgubiłem gdzieś swą precyzję, którą się tak szczyciłem, palce mi drżą – jednak to strach. Nie umiem poradzić sobie z zamkiem. Thordan! Przepadł! Ugrzązł we wnętrzu, jestem teraz bezsilny! Wychodzę! Szarpnąłem klamką w geście rozpaczy. Ale drzwi się nie otworzyły! Natychmiast pojąłem, iż niechcący dopiąłem swego. Założyłem butlę na nowo, sprawdzając równocześnie, ile ubyło z niej jej drogocennego ładunku. Ubytek był nieduży; powietrza starczało jeszcze na ponad pięć minut. Jestem w samej komorze – oddycham czystym, ożywczym tlenem z butli. Pomyślałem, że za kilka sekund zwrócę się do Vincenta z prośbą o pomoc. Pomyślałem, że od jego reakcji zależy praktycznie wszystko. Przycisk mam w zasięgu ręki... Już!! Dowódca fotonowca „Givenus”, komandor Vincent, stał pochylony nad pulpitem zawalonym mapami oznaczającymi aktualne położenie statku, i starannie, z niezwykłą uwagą wykreślał tor jego lotu. Zajęcie owo pochłaniało go całkowicie. Gdyby ktoś nagle coś do niego powiedział, to zapewne w ogóle nie usłyszałby pytania. Praca ta była niezmiernie nużąca, lecz jemu to nie przeszkadzało. Z natury opanowany i spokojny, irytował się jedynie wtedy, gdy stykał się z czymś niejasnym, nie dość dokładnie sprecyzowanym, a przez to – budzącym lęk i niepokój. W takich sytuacjach potrafił zachowywać się nieobliczalnie, jakby był zupełnie kimś innym, a nie wielokrotnie sprawdzonym kosmonautą, wychodzącym z reguły bez szwanku z najrozmaitszych opresji. Właśnie nachylony nad pulpitem kreślił kolejną krzywą, z wyraźną dezaprobatą przyglądając się, jak źle wyostrzony grafion pozostawia zbyt szeroki ślad na perforacji, wściekły, iż będzie prawdopodobnie zmuszony rysunek powtórzyć, gdy wtem usłyszał przeciągłe buczenie tastera; znak, że ktoś pragnie z nim rozmawiać. Drgnął, nieco przestraszony, przy okazji grafion zatoczył łuk o promieniu co najmniej stu lat świetlnych, niwecząc jego dotychczasowy trud. Z obrzydzeniem spojrzał na zmarnowany szkic i przeklął głośno nieznanego sprawcę nieszczęścia. Bez cienia entuzjazmu podszedł do tasteru. Winowajcą okazał się nawigator Calen, jego towarzysz podróży, od dłuższego czasu denerwujący go swoim niezrozumiałym zachowaniem. – Ach, to ty... – powiedział. – Czego chcesz ode mnie tym razem? Usłyszana odpowiedź zaskoczyła go w najwyższym stopniu. – Vincent, przyjacielu... – mówił tamten, łamiącym się ze strachu głosem. – Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Musisz mnie ratować! I to natychmiast, niezwłocznie!! – Ratować? – powtórzył bezwiednie komandor. – Ciebie? – Tak, mnie! – krzyknął tamten. – Nie przesłyszałeś się, Vincent. Grozi mi coś potwornego, grozi mi niechybna śmierć! – Ale co się stało? – Zostałem zamknięty w komorze próżniowej, rozumiesz? Musisz mnie ratować! – Kto cię tam, u diabła, zamknął?! – Nie wiem, Vincent. Przecież to nieistotne. Ważne tylko... – Już biegnę! – krzyknął. – Trzymaj się, Calen! Zaraz powiadomię kogo trzeba o twojej sytuacji. I nie zwlekając ani chwili przesunął dźwigienkę tastera nieznacznie w bok, łącząc się z mózgiem elektronowym. – Komandor Vincent – powiedział spokojnie. – Dyktuję polecenie dla komputera: człowiek zamknięty w komorze próżniowej. Rozkazuję uwolnić go stamtąd przed wyczerpaniem się zapasów powietrza. Gdy skończył, momentalnie ruszył w kierunku drzwi. Ażeby zyskać na czasie, nie silił się na uruchomienie mechanizmu otwierającego, lecz nacisnął dłonią klamkę, zarazem uderzając całym ciałem w ich powierzchnię, taranując ją swymi dziewięćdziesięcioma kilogramami; postąpił tak jedynie po to, aby przekonać się, iż w ten sposób tych drzwi nie otworzy. Rozcierając dłonią obolałe ciało, usiłował otworzyć je już tym razem normalnie, bez zgubnego pośpiechu, ale nie dał rady: mechanizm otwierający, zawsze dotąd niezawodny, nie poddawał się jego wysiłkom. Pomyślał przez moment, że najwidoczniej wpadł w identyczną pułapkę jak Calen i że powietrza w sterowni chyba na zbyt długo nie wystarczy, jednak wkrótce, gdy ponownie znalazł się pod ścianą z tasterem, zapomniał o tym, nawiązując ponownie łączność z odciętym w tamtym pomieszczeniu nawigatorem. – Słuchaj, Calen – mówił zdyszany – nie mogę się stąd wydostać, ten ktoś uszkodził zamek również w moich drzwiach... Calen, co to może oznaczać? Kto nas pozamykał, żebyśmy się podusili jak szczury? Automaty wznieciły bunt, czy co... Calen! Calen! Dlaczego nie odpowiadasz! Nie słyszę ciebie! Odezwij się wreszcie, Calen!! Ale znikąd nie dochodził żaden dźwięk, nawet najcichszy szelest nie mącił panującej w sterowni ciszy. Słyszał wyłącznie swój przyspieszony oddech i bicie swego nierytmicznie pracującego serca. W końcu przemógł strach i niepewnym ruchem wcisnął znów klawisz tastera, przesuwając go równocześnie w prawo. – Komandor Vincent do komputera – powiedział. – Kto uniemożliwił mi wydostanie się ze sterowni? – Człowiek – padła krótka odpowiedź. – Czy ten sam – zapytał absurdalnie – który i mie tutaj unieruchomił? – Tak. – Czyli był to nawigator Calen? – Tak. – Kiedy on to zrobił? – Mechanizm otwierający w drzwiach od sterowni został popsuty przez nawigatora Calena przed ośmioma minutami, a on sam się zamknął... – Dosyć! – wrzasnął, rozjuszony. Potem zwrócił się do Calena – Mówi twój dowódca, komandor Vincent. Rozkazuję ci natychmiast przerwać to idiotyczne milczenie! To rozkaz, Calen! Odpowiedzi nadal nie było: jakby tamten nad czymś się zastanawiał, jak gdyby ciągle nie mógł zdecydować się, czy wykonać owo polecenie. – Ostrzegam cię, nawigatorze! – Tu Calen – usłyszał. – Chciałbym... Komandor jednakże nie pozwolił sobie przerwać. – Co ty niby masz mi do powiedzenia, ty... wariacie! Zbrzydło mi już twoje postępowanie, rozumiesz? Mam tego po dziurki w nosie! Od pewnego czasu prowadzisz ze mną jakąś dziwną grę, bezustannie mi czymś grozisz, ubliżasz mi, lecz to się niebawem skończy! To już się skończyło! A teraz... teraz naraz domagasz się ode mnie pomocy! Życzysz sobie, by cię ratować, wiedząc doskonale, że uprzednio uniemożliwiłeś mi to! Sam się zamykasz w tej komorze, chyba tylko w tym celu, aby swojego dowódcę doprowadzić do szału, po czym opowiadasz jakieś bzdury o mitycznym zagrożeniu – cóż to może być za zagrożenie, Calen! Powiem jasno: nie widzę żadnego sensu w kontynuowaniu tej rozmowy! – Vincent! Vincent! Pamiętasz Almagro? Uratowałeś mnie wtedy. Nie gub mnie więc teraz! – O czym ty bredzisz? O jakiej zgubie? Toż komputer wie o wszystkim i pomocy niewątpliwie ci udzieli, chociaż bezsprzecznie na to nie zasługujesz! – Ty nic nie rozumiesz! Jest zupełnie inaczej, niż myślisz! Vincent, ja nie żartuję, naprawdę grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo! – Przestań nareszcie brednie opowiadać! Za chwilę tego nie zniosę! Już mam tego dosyć! – Vincent, ja potrzebuję wolnej, nie zajętej przez ciebie linii! Wyłącz się, wyłącz! – Kto? Ja?! Zwariowałeś do reszty, Calen! Tyle złego narobiłeś i jeszcze masz czelność domagać się, żebym się wyłączył? Dosięgnąłeś szczytu swych możliwości, nawigatorze. To ja cię rozłączę, odetnę ci łączność, przynajmniej nie będę zmuszony wysłuchiwać ciebie nadal! – Błagam cię, komandorze, nie czyń tego! – Wystarczy! – ryknął Vincent, jednym ruchem zrywając pieczęć z czerwonej kasety, i jak oparzony odskoczył od tastera. „Chciał, żebym się wyłączył – mówił półgłosem, spacerując po sterowni – błagał – mnie, bym tego nie robił... A ja, to co! W czym jestem gorszy od niego? W niczym! Ja też jestem zamknięty, identyczne niebezpieczeństwo mi zagraża, ja również potrzebuję łączności, chociażby w tym celu, aby porozumieć się z mózgiem pokładowym. A on do czego jej potrzebował? Na pewno do niczego sensownego, na pewno”. Zbliżył się do pulpitu i kopnął go z całej siły, jakby to był nawigator, a nie zlepek kawałków drewna. Pulpit pękł z ohydnym trzaskiem, co komandora rozzłościło jeszcze bardziej, po czym podszedł do drzwi i przekonał się, że są w dalszym ciągu zamknięte. Zachrypiał, wydał z siebie jakiś dziwaczny okrzyk, ni to wrzask, ni to ryk, i łapczywie sięgnął do przycisku. – Vincent. Dlaczego dotąd nie otworzyłeś drzwi? – Ponieważ nie otrzymałem takiego polecenia. – Otrzymujesz je teraz. Zrozumiałeś? – Tak. Wykonuję. Odsunął się od ściany, usiadł za pulpitem systemu ostrzegawczo-alarmowego. Długo w tej pozycji jednak nie wytrzymał, zerwał się gwałtownie z miejsca i znów połączył się z komputerem. – Powiedz mi, dlaczego nie wyciągniesz stamtąd Calena natychmiast? – Astronauta ma prawo robić, co mu się żywnie podoba, dopóki nie zagraża to jego życiu... – To jemu nic nie grozi? Przecież on sam nie może wydostać się z tej komory, a zapasy powietrza są tam ograniczone! – Wiem o tym. Ale nie wolno mi interweniować wcześniej, zanim sytuacja nie będzie naprawdę niebezpieczna. Tak zostałem skonstruowany, przekroczyć owego zakazu nie jestem w stanie. – Przynajmniej czegoś nie potrafisz! Dobre i to... A na jak długo wystarczy mu tego tlenu? – Teoretycznie na dziesięć minut. – A w istocie? – Na krócej. Człowiek zastraszony, podekscytowany zużywa więcej powietrza niż w normalnych warunkach. – Ty jednak to uwzględniłeś? – Naturalnie. – Czyli uratujesz go ponad wszelką wątpliwość? – Oczywiście. – To świetnie. W takim razie wydaję kolejne polecenie. Zarejestrujesz przebieg wszystkich wydarzeń na pokładzie w dniu dzisiejszym, począwszy od godziny dziewiątej. Potrzebne mi jest to, ponieważ zamierzam nawigatora Calena pociągnąć za jego wyczyn do odpowiedzialności dyscyplinarnej. Udzielam mu również nagany drugiego stopnia, wykorzystując tu swoje uprawnienia jako dowódcy kosmolotu, nagany za to, iż swym bezmyślnym postępowaniem ściągnął na mnie i na siebie samego poważne niebezpieczeństwo. Skończyłem. – Tak, zrozumiałem. Komandorze! – Słucham. – Automaty przetną palnikiem drzwi do sterowni. Proszę odsunąć się na bezpieczną odległość. Dziewiąta trzydzieści jeden. Powietrza wystarczy jeszcze na niespełna trzy minuty. Jestem zgubiony. Sytuacja, w jakiej się znalazłem wymagała stworzenia autentycznego zagrożenia; w tym celu oszukałem komputer co do ilości zapasów tlenu w tej komorze. Dzięki temu moje położenie stało się rzeczywiście niebezpieczne, grożące nawet utratą życia. Dla uzyskania dowodu na winę Vincenta było to niezbędne. Ponieważ jednak nie pragnąłem bynajmniej przedwcześnie umrzeć, planowałem po pewnym czasie, jaki był konieczny do uwidocznienia zamierzeń komandora, powiadomić mózg elektronowy o prawdziwym stanie zapasów powietrza. Obecnie nie mogę już tego uczynić. Oznacza to, że komputer nie zdąży z ratunkiem na czas. Ale poznałem prawdę. Wiem już wszystko! Po raz ostatni wiem już wszystko. Vincent jest niewinny. Sam to niechcący udowodniłem. Gdyby istotnie pragnął mojej zguby, nie spieszyłby się wcale z powiadomieniem ENTACA o moim położeniu, ani nie ruszałby mi na ratunek. Wszakże on chciał nawet, aby drzwi od komory próżniowej zostały otwarte natychmiast! Wprawdzie komandor pośrednio przyczynił się do mej śmierci, która za parę minut nastąpi, lecz nie winię go zbytnio za to. Miał prawo czuć się wzburzony. Dowódca nie wiedział o niczym i niczego nie pojmował naprawdę, a ja traktowałem to wyłącznie jako wybieg. W sytuacji, gdy Vincent okazał się wolnym od podejrzeń, wszystko jest absolutnie jasne – sprawcą nieszczęścia jest nasz pokładowy komputer. ENTAC bezsprzecznie odkrył prawdę jako pierwszy – miał ku temu największe możliwości. Zorientował się, iż zapasów wystarczy tylko dla jednego. Co prawda starał się zapewne racjonować zużycie wody, ale w jego mniemaniu na pewno były to jedynie półśrodki. Musiał posunąć się dalej. I w tym momencie stanął przed pozornie nierozwiązywalnym problemem. Wszystkie automaty czy mózgi elektronowe posiadają w swych programach zakaz zabójstwa człowieka i jednocześnie nakaz jego najsurowszej obrony; to celem przypomnienia. Zgodnie z tym drugim komputer zaczyna działać. Przekonuje się, że aby uratować jednego z nas, musi zgładzić drugiego. Ale przecież on nie powinien nawet dopuścić myśli o zabójstwie! Czyli jak on to zrobił? Wyobrażam to sobie tak: w chwili, gdy ENTAC poznał prawdę, to niejako automatycznie jeden z astronautów przestał dla niego istnieć. Po prostu jak gdyby skreślił go z ewidencji. (Nie na tyle wszelako, by rozkazów owego „skreślonego” nie wykonywać. Słuchać musiał, więc spełniał te żądania, swoje robiąc nieprzerwanie dalej). A który z nas przestał dla niego istnieć? To było dla komputera całkowicie obojętne; znaczy, obojętne do momentu, w którym on sobie ofiarę, czyli mnie, upatrzył. Na życie dwojga ludzi równocześnie nastawać nie mógł. Rozumiem teraz, dlaczego nie poinformował nas o braku wody. Bał się zapewne, że dojdziemy do porozumienia, postanawiając, iż każdy z nas musi mieć szanse jednakowe, a wtedy nie zdziałałby nic. Nie mógł przeto tego uczynić i na moje nieszczęście nie musiał – nie pytaliśmy go o to, przynajmniej ja nie pytałem. Komputer jakby pozwolił mi odkryć prawdę na własną rękę, albowiem odpowiadało to jego zamierzeniom. Z punktu widzenia mózgu pokładowego takie powiadomienie praktycznie równałoby się morderstwu – zabiłby wtenczas nas obu, a zabijania program mu zakazuje. Inaczej mówiąc, ratować ludzkie życie musiał, bo wymagały tego wpojone mu zasady, ażeby spełnić tę powinność, musiał z kolei owe zasady złamać! Piękny paradoks. Myślę, że komputer w swoim przekonaniu żadnego przestępstwa nie popełnił – jak można zamordować już nieżyjącego! – a tak przecież, jak mi się wydaje, on rozumował: skoro wody wystarcza tylko dla jednego, to ten drugi jest po prostu pasożytem, kimś, kto zwyczajnie przeszkadza w osiągnięciu założonego celu – uratowania jedynego żyjącego członka załogi statku. Niezależnie jednak od tego, jakimi drogami przebiegało jego rozumowanie, musiał on złamać pewną żelazną zasadę: pod żadnym pozorem nie wolno mu zabijać ludzi. Stop; wyraziłem się niezbyt poprawnie. Żaden mózg elektronowy złamać owego zakazu nie może. ENTAC nie umiałby nawet obejść tej zasady, on czegoś w tym rodzaju zrobić nie jest w stanie! A jednak zrobił! Przyznaję, jestem wobec niego pełen najwyższego podziwu. Komputer rzeczywiście łatwego zadania nie miał. Był zmuszony przez program do uczynienia czegoś, czego mu ten sam program jak najsurowiej zabraniał. Typowy zamknięty krąg. Pozornie sytuacja była bez wyjścia, lecz tylko pozornie. Zasadniczym celem budowy każdego mózgu pokładowego jest skonstruowanie takiej machiny, która nieodmiennie będzie potrafiła człowieka przed jakimkolwiek grożącym mu niebezpieczeństwem obronić. Poza kosmolotem ENTAC jest prawie bezsilny, ale w jego wnętrzu może dużo, nawet więcej, niż to się twórcom programu wydawało. Żaden z całego sztabu naukowców układających dla niego program, nie chciał niewątpliwie doprowadzić do takiej sytuacji, w jakiej ja się znalazłem. Toteż obwarowali oni komputer wielką ilością zakazów i nakazów, które jakoby coś podobnego uniemożliwiały. A jednak tak nie jest, czego jestem żywym (wprawdzie nie na długo) dowodem. Ażeby wydostać się z owego zaklętego kręgu nakazów i zastrzeżeń, ENTAC musiał niejako wykorzystać je dla swoich, a właściwie programu potrzeb. On posiada zakaz zabijania ludzi, lecz nie ma zakodowanego w swej pamięci zakazu wzbraniania im prowadzenia niebezpiecznej działalności, obojętnie jak będziemy ów termin rozumieli. (Gdyby podobny posiadał, oznaczałoby to koniec astronautyki). ENTAC musi po prostu pozwolić kosmonautom na narażanie ich cennego życia (wkracza dopiero wówczas, gdy już innego wyjścia nie ma), i na tej samej zasadzie może sobie pozwolić (tego program mu nie zakazuje) na poddawanie astronautów pewnej presji psychicznej, niejako na rozsiewanie wokół nich atmosfery strachu, jakiegoś niepojętego i niejasnego zagrożenia. Naturalnie granicy między niebezpieczeństwem pozornym i autentycznym komputer przekroczyć nie jest w stanie, zabraniają mu tego zasady, według których on funkcjonuje, ale potrafi jednakże coś podobnego uczynić w ogóle. Tylko na tyle go stać... I właśnie tak postąpił. Wszystkie te niepozorne i mało groźne przypadki, które mi się przydarzyły, o autorstwo których niesłusznie podejrzewałem komandora, były wyłącznym dziełem naszego mózgu pokładowego! Pewnym, choć niewielkim pocieszeniem jest dla mnie fakt, że wtedy jeszcze byłem pozbawiony wszelkich szans na wykrycie prawdy i sądzę, iż na moim miejscu każdy by dał się na to nabrać. Teraz oczywiście rozumiem, że owe zagrożenia, których się tak obawiałem, nie były niczym groźnym naprawdę! Prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś nieszczęśliwego wypadku było niewyobrażalnie znikome! Praktycznie nic mi się stać nie mogło. Ale cóż... strach, jak powiadają, ma zawsze wielkie oczy. Pojmuję obecnie, dlaczego te rzeczywiście błahe i nie zasługujące na większą uwagę przypadki mi się przytrafiały. ENTAC orientował się wybornie, że mnie w ten sposób nie uśmierci. To było jedynie preludium, wstęp jakby. Komputer – w świetle wniosków, do jakich przed chwilą doszedłem – zapoczątkował jak gdyby reakcję łańcuchową, do której później poszczególne ogniwa łańcucha dodawałem już sam, przez nikogo do tego nie przymuszany, aż znalazłem się tutaj, w owej nieszczęsnej komorze, która za półtorej minuty stanie się moim grobem. Rzecz jasna on nie mógł być swego do końca pewien, moje rozumowanie mogło pójść odmiennym torem, mogłem zupełnie inaczej się zachowywać, nie wpadać w panikę, nie wyzwalać w sobie aż takiego potężnego ładunku nienawiści wobec Vincenta (widocznie podświadomie nienawidziłem go już wcześniej, nawet się tego nie domyślając – może za to uratowanie mi życia na Almagro?), bo gdyby nie ta niechęć, tak niespodziewanie ujawniona, to bez wątpienia nie skończyłbym w tej komorze: lecz wydarzenia potoczyły się akurat w kierunku jak najbardziej komputerowi odpowiadającym. To on mnie doprowadził do owego stanu, jakby kierując moim samobójczym postępowaniem, acz przecież zaledwie dał wszystkiemu początek... Potem działałem już prawie samodzielnie. Zgubiło mnie właśnie to, iż zacząłem myśleć i analizować. Gdybym żadnych wniosków nie wyciągał, nad niczym się nie zastanawiał, żyłbym nadal, aż do momentu wyczerpania się zapasów, niby niewiele, kilka tygodni, może nawet miesięcy, ale teraz, w danej chwili, wydaje mi się to wiecznością. Ciekawe, jak zachowałby się Vincent, gdyby komputer wybrał jego... Podobnie jak ja? Niewykluczone, potencjalni kandydaci na astronautów przejawiają bardzo zbliżone predyspozycje natury psycho-fizycznej, konieczny jest tu stan pewnej równowagi pomiędzy ich sprawnością fizyczną a „potencjałem” intelektualnym, lecz w miarę upływu czasu, w przestrzeni ciągnącego się nieznośnie, te cechy ulegają znacznym nieraz zmianom, ludzie się spalają, nie wytrzymują spadających na nich obciążeń i dochodzi do różnych paradoksów, o czym mogę własnym przykładem zaświadczyć. Okazałem się złym astronautą i drogo za to zapłaciłem. Wszystko to wina tej elektronowej bestii! Wściekam się na komputer, lecz jednocześnie jestem pełen dla niego uznania. Rozwiązał problem znakomicie, żadnego zakazu nie przekroczył, nawet obejść nie próbował, wyłącznie wykorzystał możliwości tkwiące w samym programie. ENTAC nie jest zatem bynajmniej zbuntowanym mózgiem pokładowym, ogarniętym żądzą mordu – nie, wcale nie, to zwyczajny komputer, nawet ludziom życzliwy – wszakże człowieka, czyli Vincenta, uratuje. A ja... a cóż ja, nawigator Calen, ktoś od dawna martwy, mogę mieć z tym wszystkim wspólnego? Przekonany jestem, że – aczkolwiek zabrzmi to może dziwacznie – ENTAC będzie mnie ratował. Tyle tylko że się z ratunkiem spóźni. I ja sam ponoszę za to winę. O! Słyszę, jak komputer czyni już odpowiednie przygotowania. Vincent mocno się niecierpliwi, przykazuje mu się spieszyć, widocznie pragnie wyładować na mnie swoją złość. Dowiedział się, że akcja ratownicza zostanie rozpoczęta za trzy minuty, ponieważ komputer wyliczył sobie (niby słusznie), że tlenu wystarczy mi jeszcze na sześć i pół minuty, a te dodatkowe sekundy to dwustuprocentowy margines bezpieczeństwa i tak jest w istocie. Teraz on postępuje w myśl hasła „ratować człowieka”, hasła głęboko w jego pamięci zakodowanego, aż za głęboko jak na mój gust; mózg wie, iż tutaj znajdują się aż dwie butle z tlenem, a ponieważ nie zdążyłem tej fałszywej wiadomości sprostować, on jeszcze niczego się nie domyśla! Nie wie, że swój plan zrealizował i że ten powiódł mu się całkowicie. Przychodzi mi do głowy myśl, iż komputer chyba wiele nad wyborem ofiary się nie zastanawiał. Byłem pierwszy na liście, „C” jest przecież przed literą „V”, zatem to musiało zadecydować! Okrutny paradoks! Moi nieodżałowanej pamięci rodzice nosili inne nazwisko: Zahlen. Nie podobało mi się ono, brzmiało jakoś staroświecko, nienowocześnie, a że chciałem uchodzić za człowieka postępowego, zapłaciłem sporą sumkę i przemianowałem się na Calena! Okazuje się, że konserwatyzm i wstecznictwo niekiedy popłacają. Ogromna szkoda, że wiedzy tej już nie zdążą spożytkować. Swoją drogą ciekawe, czy prawda wyjdzie kiedykolwiek na jaw? To niełatwe do rozstrzygnięcia, oczywiście początkowo każdy dojdzie do wniosku, że było to samobójstwo, postępek wariata, ale z czasem rozmaite komisje na pewno wykryją prawdziwego sprawcę mego nieszczęścia. Ta nowina będzie dla niektórych nielichym szokiem. Zostanie bowiem udowodnione, że pospolity komputer pokładowy, wcale nie robot-buntownik, jest w stanie zabić człowieka, ani o włos nie uchybiając zasadom, na jakich został skonstruowany. A jeżeli – odpukać – nikt się prawdy nie domyśli, to sytuacja zawsze będzie mogła się powtórzyć. W kosmosie krążą tysiące ziemskich statków, każdy z nich posiada swój mózg pokładowy, a większość – ten sam model, który tak wyśmienicie spisał się na pokładzie fotonowca „Givenus”. Jak długo pozbawiony powietrza człowiek potrafi przetrwać? Jakoby zdarzają się szczęśliwcy, którzy wytrzymują te dwie-trzy minuty, lecz ja siebie aż o taki wyczyn nie podejrzewam. Przypuszczam nawet, że połowy tego czasu nie przetrzymam. Fatalnie się czuję, coś mnie wgniata do wewnątrz, czyżby już? Nie, pozostały mi jeszcze cztery sekundy, ciągle oddycham tlenem z butli, przestałem już wykonywać jakiekolwiek ruchy, może to mnie uratuje... Przecież to niemożliwe, absurdalne. Tam, za tymi drzwiami, jest powietrza w bród, mógłbym oddychać nim w nieskończoność; tam, za tymi bliskimi drzwiami automaty czekają na sygnał o ruszeniu mi z pomocą, a ja mam za chwilę umrzeć? Tak być nie może. Wskazówka dobiegła czerwonej kreski, minęła ją.” Czyżby tlenu w butli było więcej, aniżeli wskazywałyby na to oficjalne dane? Nadal oddycham. Koniec. Zachłysnąłem się ostatnim haustem powietrza. Wielki Boże! Jakiż ono miało wspaniały smak! Duszę się! Szybko, do drzwi! Czemuż oni ich nie otwierają! Mordercy! Otworzyć, otworzyć te przeklęte drzwi! Coś złotawego się nagle pojawia, jak to Portini powiedział? Kłucie, pulsowanie, rzekomo, gdy nadchodzi kres, człowiek widzi całe swe życie, ale ja tylko widzę drzwi! Ucisk w piersiach staje się nie do zniesienia! Prędzej, pospieszcie się! Prędzej!