STANISŁAW BARAŃCZAK PEGAZ ZDĘBIAŁ POEZJA NONSENSU Z ŻYCIE CODZIENNE WPROWADZENIE W PRYWATNĄ TEORIĘ GATUNKÓW Antoniemu Liberze OD AUTORA Poezja powinna służyć życiu. Co do tego chyba się zgadzamy? Słucham? Że raczej życie powinno służyć poezji? Właściwie, też racja. Nie bawmy się w szczegóły. Ważne jest nie to, co czemu powinno służyć, ale to, że pomiędzy życiem, nawet tzw. życiem codziennym, a poezją powinien istnieć związek. Pytanie: Co się wobec tego naturalną koleją rzeczy dzieje, kiedy życie, zwłaszcza tzw. życie codzienne, uderza nas na każdym kroku swoją lekką {albo i ciężką) absurdalnością? Odpowiedź: Naturalną koleją rzeczy dzieje się to, że poeta, nie rezygnując z pisania — żeby tak rzec, jedną ręką — utworów poważnych a nawet katastroficznych, jednocześnie ręką drugą pisze utwory reprezentujące dziedzinę poezji niepoważnej albo wręcz absurdalnej. Nie wiadomo, na czym to polega, ale jakoś tak już jest, że kiedy absurdowi rzeczywistości podtyka się pod nos nonsens skomponowanego przez nas wierszyka, to drugie — na zasadzie negacji negacji — znosi to pierwsze („znosi” to z pewnością za wiele powiedziane — w najlepszych wypadkach zaledwie „rozbraja”, ale i to już sporo) i pomaga nam zachować zdrowie, zimną krew oraz równowagę psychiczną. W naszej rodzimej tradycji nonsens jest zjawiskiem dość rzadkim i wstydliwym — witany jest zwykle podniesieniem brwi albo i wzruszeniem ramionami. Od poety oczekujemy, żeby był poważny. Nonsensami niech się zajmują „satyrycy” (sam fakt powszechnego użycia tego słowa w roli synonimu twórcy poezji „purnonsensu” dowodzi, że nie rozumiemy istoty rzeczy: nonsens nie jest bynajmniej naturalnym żywiołem satyry, a nawet jest jej zasadniczo obcy). Jeśli poeta nas szczerze śmieszy, zamiast zbudować mu pomnik na Krakowskim Przedmieściu (z pewnością na taki pomnik zasłużył Jeremi Przybora, który swoją z lekka nonsensowną poezją pomógł milionom ludzi wyjść prawie bez szwanku z kilku dziesięcioleci ciężkiego nonsensu, jakim była rzeczywistość PRL), nazywamy go „satyrykiem” albo w najlepszym wypadku humorystą i wciskamy do szufladki z napisem Poezja II kategorii”. A tymczasem może się zdarzyć, że po latach odkryjemy ze zdumieniem, iż to właśnie ten niepoważny poeta stał się nieoczekiwanym klasykiem i jego ranga w ojczystej literaturze dalece przerasta rangę dostojniejszych współczesnych. Podobnie w wypadku poetów „oburęcznych”, uprawiających (rzecz w naszej literaturze zupełnie wyjątkowa) równolegle dwie dziedziny, poważną i niepoważną, również może się zdarzyć, że to właśnie ta druga zestarzeje się znacznie mniej niż pierwsza. Co do mnie, zabrzmi to może jak herezja, ale Pegaz dęba Juliana Tuwima, albo zwłaszcza napisany przez niego wraz z Antonim Słonimskim genialny tom W oparach absurdu, to rzeczy, które zawsze ceniłem nieporównanie wyżej, niż tegoż Tuwima Kwiaty polskie. Pegaz dęba był oczywiście dla mnie inspiracją tak tytułową, jak kompozycyjno—tematyczną; między opasłym tomiskiem Tuwima a moją książeczką istnieją jednak zasadnicze różnice. Mój Wielki Poprzednik pisze o humorystyczno–kuriozalnych gatunkach poetyckich istniejących w rzeczywistości; ja — może dlatego, że niesamowita szperacka erudycja Tuwima jest dla mnie nieosiągalna —w większości wypadków wolę projektować gatunki własne lub na własny sposób rozumiane (ignorancja w jakiejś dziedzinie może być pożytecznym rozrusznikiem inwencji: bądź co bądź, Mikołaj Rej wynalazł w swoim czasie literaturę w języku narodowym głównie dlatego, że w młodości nie przykładał się do nauki łaciny). Drugą różnicą jest zapewne to, że znacznie bardziej niż Tuwima interesują mnie praktyczne zastosowania poezji nonsensu w życiu codziennym. Jak ułożyć w języku polskim poprawny ALFABETON, tj. zdanie, przy pomocy którego sprawdzimy bez trudu, czy w maszynie do pisania działają wszystkie klawisze ? Jak skomponować PALINDROMADER, albo wypowiedź, która nie tylko da się czytać tak samo naprzód i wspak jak każdy palindrom, ale pomoże nam radzić sobie na pustyni życia, niosąc nas jak dromader ku oazie jakiejś głębokiej filozoficznej prawdy? Jak błyszczeć w sytuacjach towarzyskich dzięki umiejętności układania ONANAGRAMÓW, czyli przestawiania liter w nazwiskach, tak że np. z JÓZEF CONRAD KORZENIOWSKI wychodzi nam ZENON FIODOR CISZEJ–KRÓWKA? Jak tworzyć MANKAMĘTY, to znaczy np. wiersze dla recytatorów nie wymawiających głoski „r”? Jak przy pomocy słowniczka IDIOMATOŁÓW, czyli rozumianych dosłownie wyrażeń idiomatycznych, namieszać w głowie cudzoziemcowi uczącemu się języka polskiego? W jaki sposób POUGLĘDŹBA pozwala nam mimo nieznajomości obcego języka ułożyć tekst, który brzmi zupełnie, jakby w tym obcym języku był napisany? Jak zaimponować przyjaciołom, przysyłając im z egzotycznego miasta rymowaną pocztówkę, czyli tzw. TURYSTYCE? To tylko niektóre pytania — z pewnością nurtujące Czytelnika i Czytelniczkę od lat — na które stara się dostarczyć odpowiedzi — praktycznych i popartych niezliczonymi przykładami — niniejszy zbiorek. Czytelnicy i Czytelniczki Pozbawieni Kompletnie Poczucia Humoru proszeni są o nieczytanie tej książki, ponieważ Odwrotną Stroną Braku Poczucia Humoru jest zwykle u takich czytelników Wybujała Zdolność do Obrażania się w Cudzym Imieniu, nawet w imieniu Osób Fikcyjnych. Taką osobą jest na przykład „Benedyktyn z klasztoru w Oliwie „; głupio by mi było, gdybym musiał tłumaczyć, że poświęcony mu limeryk naprawdę nie miał zamiaru powiedzieć nic złego ani o konkretnym zakonniku, ani o zakonie benedyktynów w ogólności, analogicznie jak limeryk o „Terapeutce z Dąbrowy Górniczej” — damie żalącej się: „Grzęznąc w życia zjełczałej osełce Terapeuce wciąż i terapeuce” — nie dotyczy żadnej konkretnej terapeutki, nie podważa w oczach odbiorcy potrzeby terapeutyki i nie piętnuje atmosfery stagnacji w mieście Dąbrowa Górnicza. Co natomiast czynią te i inne zamieszczone w tym tomie wierszyki, kalambury i literowe układanki? Czynią rzecz w zasadzie wciąż tę samą i bardzo prostą: bawią się. Bawią się słowem, dźwiękiem, zwrotem frazeologicznym, zdaniem — obracają je na wszystkie strony, aby znienacka wyciągnąć z nich, jak koński włos z kołnierza marynarki, niespodziewane znaczenie. Osoby Pozbawione Kompletnie Poczucia Humoru mają, obok wyżej wspomnianej skłonności do obrażalstwa, jeszcze drugą cechę. Bardzo nie lubią bawienia się słowem, zwłaszcza w poezji, kiedy to „język się wałęsa I bawi zęby trzonowe” (ten cytat to ze Słowackiego — tak, tego, którego kochamy, bo wielkim i poważnym poetą był). Mają zresztą w tej niechęci swojego własnego Wielkiego Poprzednika. Był nim Lew Tołstoj, którego słynny zarzut „bawienia się słowami”, skierowany wobec pewnego kolegi po piórze i w konsekwencji odmawiający dziełom tego kolegi większej wartości, przeszedł do historii jako jedna z najbardziej Piramidalnych Gaf Popełnionych Przez Osobników Nie Rozumiejących, Że Bez Umiejętności I Chęci Bawienia Się Słowem Nie Ma Mowy O Umiejętności Pisania Dobrej Poezji. Bo wiecie Państwo, komu postawił ten zarzut Lew Tołstoj? Williamowi Shakespeare’owi. Newtonville, IX 95 St. B. ROZDZIAŁ PIERWSZY ALFABETONY ALFABETOM — termin oznaczający zdanie, którym posługują się klienci sklepów z maszynami do pisania i lub komputerami, w celu sprawdzenia, czy wszystkie klawisze działają oraz czy przypadkiem projektant urządzenia nie zapomniał, osioł, przez gapiostwo o którejś z liter alfabetu. Ponieważ typowemu klientowi w takiej sytuacji zwykle nie dostaje polotu i konceptu, aby wymyślić na stojąco coś więcej poza żałosnym OLGIERD NOWAK ZAM. DWORCOWA PIĘĆ MIESZKANIA SZESNAŚCIE albo niewiele bardziej odkrywczym JA CIĘ PIEPRZE ALEKOMPUTEREK, powinnością poety polskiego jest i w tym wypadku, jak to niegdyś pięknie określił Jarosław Iwaszkiewicz, „układać słowa dla Polaków”, tj. dostarczać narodowi idealnie spełniających swoją funkcję ALFABETONÓW. Alfabeton idealny zaś to taki, który z jednej strony tchnie wzniosłością, z drugiej — pozwala rzeczywiście sprawdzić obecność wszystkich liter, z trzeciej wreszcie — dzięki swej maksymalnej zwięzłości ogranicza do absolutnego minimum pracochłonną czynność stukania w klawisze. Co za tym idzie, od alfabetonu godnego swego miana żądamy spełnienia następujących wymogów formalnych: 1. Musi on stanowić jedno pełne zdanie, gramatycznie i składniowo poprawne, choćby skądinąd treść jego była całkowicie idiotyczna. 2. Musi zawierać wszystkie trzydzieści dwie litery polskiego alfabetu, to jest AĄBCĆDEĘFGHIJKL ŁMNŃOÓPRSSTUWYZŻŹ. 3. Musi wykorzystywać każdą z liter tylko jeden raz. Powszechnie używanym alfabetonem anglojęzycznym, który pozostawiają po sobie na wkręconych w maszyny kartkach lub ekranach wordprocessorów klienci sklepów i domów towarowych od Londynu po Los Angeles, jest proste, poprawne językowo i łatwe do zapamiętania zdanie: A QUICK BROWN FOX JUMPS OVER THE LAZY DOG. Już na pierwszy rzut oka widać jednak, że obezwładnieni duchem konsumeryzmu Anglosasi znacznie sobie rzecz ułatwili: powtarzają się samogłoski, „D” na przykład występuje aż czterokrotnie. Tak to każdy potrafi! To pójście na łatwiznę jest tym bardziej godne ubolewania, że w zasadzie Anglikowi czy Amerykaninowi ułożenie poprawnego alfabetonu w rodzimym języku powinno nastręczać znacznie mniej trudności niż nam. Naszemu narodowi bowiem puszcza wiatr w oczy i tragicznie go doświadcza nie tylko Historia, ale i Ortografia. Jesteśmy dziedzicznie obciążeni nieporównanie dłuższym od angielskiego alfabetem, upstrzonym wszystkimi tymi „ł”, „ó”, „ś”, „ż” i „ę”, że już nie wspomnę „ń”, z którymi w ramach alfabetonu trzeba, bądź co bądź, coś zrobić. A jednak — jak to się już wielokrotnie okazywało w chwilach dziejowej próby — POLAK POTRAFI! Ułożenie doskonałego alfabetonu polskiego udało się co prawda w dotychczasowych dziejach gatunku (zawdzięczam tę wiadomość Jackowi Woźniakowskiemu) bodaj jednej tylko osobie, przynajmniej — jednej, którą znamy z nazwiska (Tuwim w Pegazie dęba wspomina konkurs rozpisany wśród czytelników w latach międzywojennych przez Wiadomości Literackie i cytuje parę przykładów, te alfabetony pozostają jednak dziełami anonimowy mi). Był ową osobą J. G. H. Pawlikowski, którego tekst, pełne młodopolsko–dekadenckiego wdzięku wezwanie PÓJDŹŻE, KIŃ TĘ CHMURNOŚĆ W GŁĄB FLASZY!, to utwór pionierski i zarazem klasyczny. Do tego wzorcowego arcydzieła sam autor niniejszych słów dodał wszelako, i to w trakcie jednej tylko — prawda, że długiej — podróży samolotem do Hong–Kongu (zob. rozdział TURYSTYCHY), aż czternaście dalszych; a dodałby z pewnością więcej, gdyby twórczy wysiłek w połączeniu z obficie serwowanym cocktailem egzotycznym Mai–Tai do cna go przy owej okazji nie wyczerpał. Oto, w układzie (jakże by inaczej) alfabetycznym, te czternaście pereł, czy raczej — czternaście różnych konfiguracji wciąż tego samego, a coraz to innymi blaskami olśniewającego sznura pereł ojczystego alfabetu: CHRZAŃ UFNĄ BELGUSKOŚĆ, TĘP WYŻ–MŁÓDŹ! * „DOŚĆ GRÓŹB FUZJĄ”, KLNĘ, „PYCH I MAŁŻEŃSTW!” * FAŁSZ TRWÓG: JUDŹ KLOMB, NĘĆ CHYŻĄ PIEŚŃ! * FILMUJ RZEŹ ŻĄDAŃ, POŚĆ, GNĘB CHŁYSTKÓW! * FRASZKO, PLUŃ GĘDŹBĄ, WYŚNIJ TCHEM ŻÓŁĆ! * JEŻU KLĄTW, SPŁODŹ FINOM CZĘŚĆ GRY HAŃB! * MAŃKUT, JEŚĆ! WŁÓŻ PCHLI SZYFON, GĘDŹ, RĄB! * O, MÓGŁŻE SĘP CHLAŃ WYJŚĆ FURTKĄ BŹDZIN?!… * PÓJDŹ W LOCH ZBIĆ MAŁŻEŃSKĄ GĘŚ FUTRYN! * SKŁÓĆ BAŚŃ GRYPĄ, ZWĘDŹ FLEJTUCHOM NIŻ! * SPRĘŻ WAŚĆ MÓZG, NUDŹ TOŃ FIKCJĄ: * SZEPT: „WCHŁOŃ GĘŚ, MĄĆ DRÓB, UŻYŹNIJ FLAK!” * WŁAŹŻE, FINGUJ CHRZĄSTKĘ, POMŚĆ BÓLDYŃ! * ZGĘŚĆ PŁYN, CHWAL FUTRO – BĄDŹ MÓJ, ŻEŃSKI! Problemem, który musieliby wyjaśnić dociekliwi językoznawcy, jest to, dlaczego układaczowi alfabetonów polskich niemal nieuchronnie ciśnie się pod pióro tryb rozkazujący: nawet w powyższej próbce widać wyraźnie przytłaczającą przewagę wezwań, apeli, rozkazów, namów, postulatów i innych komunikatów o funkcji, jakby rzekł lingwista, impresywnej. Przyczyną jest — tak sobie prostodusznie rozumuję — prawdopodobnie fakt, że rozkaźnik w polszczyźnie to pośród innych form czasownika ta, której najczęściej się udaje pozostać zamkniętą w granicach jednej sylaby; co za tym idzie, zawiera tylko jedną samogłoskę, a litery oznaczające nominalnie samogłoski są w alfabetonie towarem deficytowym i podlegają ścisłej reglamentacji. Trzeba na przykład jak ognia unikać wszelkich zmiękczeń fonetycznych z użyciem litery „i”: takie choćby słowo „zmiękł”, z jednej strony godne pochwały jako odfajkowujące aż cztery z naszego kłopotliwie obfitego zasobu spółgłosek, z drugiej strony praktycznie rozwala nam cały alfabeton, ponieważ lekkomyślnie marnotrawi aż dwie bezcenne samogłoski (łaskawy Czytelnik lub Czytelniczka niechże spróbuje dla eksperymentu ułożyć poprawny alfabeton z użyciem słowa „zmiękł”, a przekona się, jakie to trudne; jakże zaś zmieni się położenie układacza, gdy oprze swój alfabeton na nader oszczędnie posługujących się samogłoskami słowach w rodzaju SPÓJRZ, STRWOŃ, albo WZGARDŹ!). Ale może odpowiedź leży nie w sferze lingwistycznej, lecz mi stycznej? Może uczynienie użytku z CAŁEGO alfabetu na raz jest czymś w rodzaju obudzenia dżinna śpiącego w butelce mowy, wyzwoleniem energii skumulowanej w tej masie krytycznej języka, jaką jest stuprocentowa pełnia jego fonetyki i ortografii — i z tej energii właśnie bierze się ów natłok rozkaźników? Nie wiemy, i może lepiej, abyśmy nie wiedzieli. Skoro o alfabecie mowa — zróbmy dygresję w bezpieczniejszym kierunku — alfabeton jest, jak wiadomo nie od dziś, jednym tylko z licznych pożytków praktycznych, jakimi owocuje od stuleci powzięta w pewnym momencie przez ludzkość fortunna decyzja, aby ustawić wszystkie używane a co dzień litery w określonym porządku, nazwać ten układ alfabetem i odtąd go pamiętać. Dzięki temu bowiem, że go od dziecka pamiętamy, alfabet jest niezastąpiony w swoich funkcjach mnemotechnicznych. Ileż w życiu sytuacji, w których sięgamy po jego pomoc. Poniższy utwór na przykład wyszedł spod pióra Autora Tych Słów pod ciśnieniem konkretnego zapotrzebowania opisanego w pod—podtytule, a mianowicie kłopotów finansowych przeżywanych przez większość teatrów w Polsce w latach dziewięćdziesiątych. Rzecz, dodajmy, nie tylko w braku suflerów, ale i — co pod–podtytuł dyskretnie przemilcza — również w fakcie, że samemu aktorowi, dorabiającemu sobie chałturami na boku, coraz trudniej jest nauczyć się na pamięć kawałka roli dla potrzeb teatru, choćby kawałka tak słynnego jak monolog „Być albo nie być”: Monolog Hamleta Wersja Nowa, Skomponowana Alfabetycznie, A Przez To Skuteczniejsza Mnetnotechnicznie (Do Użytku w Teatrach Polskich, które z powodu Trudności Budżetowych zrezygnowały z etatu Suflera) Adamowi Poprawie z podziękowaniem za inspirację oraz pierwszą linijkę Akces? Absencja? Ach, amok antytez! Być byle biernym, bezmyślnym bydlęciem, Celem cynicznych ciosów Czasu — czy Dać dowód dużo dojrzalszej dzielności: Elektryzować etykę energią, Forsować fosy fatalnej Fortuny? Gdyby grób gasił gorycz — gdzieżby glątwa Hakiem histerii, harpunem hańbiącej I idiotycznej ironii istnienia Jątrzyła jaźń! Jest jednakowoż jeden Kruczek: ktoś kima, kryty kołdrą? — koszmar Liżący ludzkie lica lodem leku Łatwo łachudrę łudzi, łomem lupie! Marzenia można miewać milsze (miejmy Nadzieje); niemniej, nikczemnej niedoli Oczekujemy, otchłani okropieństw; Paraliż przeczuć powstrzymuje przed Ryzykiem. Rycząc „Rozbój!”, rżnąłbyś ręcznie Sadło sobkostwa, szlachtowal sztyletem Świnie—świat, śnił! Śmiech świadomości: „Śmierć To teren trupich tajemnic, ty tchórzu: Uparciuch umie, umierając, utknąć W wąskim wąwozie, wleźć weń; wyjść wszelako Zeń zamierzając, zauważa zwykle (Żałosny żłób), że żegnać życie — żal”. Ktokolwiek, po chwili skupionej ciszy, jaka niewątpliwie zapadła, wyrwie się z małostkowym zastrzeżeniem, że nasza Natchniona Parafraza zawiera zaledwie 25 linijek, a zatem, jak Łatwo Wywnioskować, nie uwzględnia Wszystkich Liter Alfabetu, zostanie, mam nadzieję, skarcony Pełnym Politowania Spojrzeniem Ogółu, co oszczędzi mi wyjaśnień, że niektóre litery polskie w ogóle nie rozpoczynają słów, a parę innych, takich jak Ć albo Ź, skazuje nas na obracanie się w nieco zbyt wąskim semantycznie kręgu Ćwikieł Ćwiartowanych Ćmami i Źródlanych Źrenic Źrebiąt. Z pewnymi nieodzownymi licencjami, alfabet polski nadaje się jednak do takich mnemotechnicznych parafraz całkiem dobrze. Polecam to uwadze nie tylko zawodowych aktorów, ale i uczestników konkursów recytatorskich, gdzie o suflera jeszcze trudniej, a trema i brak doświadczenia mogą w każdej chwili spowodować pamięciową wpadkę. Oto, na przykład i dla zachęty, dawne i nowe incipity, kolejno, fraszki Kochanowskiego O doktorze Hiszpanie: Wersja oryginalna: Nasz dobry doktor spać się od nas bierze… W. mnemotechniczna: Andaluzyjczyk — ależ aspołeczny!… — Mickiewiczowej Reduty Ordona: W. o.: Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo… W. m.: Ataku — ani—ani! Armatnią apatią… — wiersza Norwida Klaskaniem mając obrzękłe prawice: W. o.: Klaskaniem mając obrzękłe prawice… W. m.: Aplauzu amok: anatomia — arbuz! — Asnyka Między nami nic nie było: W. o.: Miedzy nami nic nie było… W. m.: Ansambl?… Ależ!…Akt?!…Asceza!! — czy wreszcie, z naszej już epoki, Wisławy Szymborskiej Mc dwa razy się nie zdarza: W. o.: Nic dwa razy się nie zdarza… W. m.: Aktualność — absolutem… Dalsze ciągi i dobór dalszych ofiar pozostawiam inwencji PT Czytelników. ROZDZIAŁ DRUGI PALINDROMADERY Pot! Srogi win omam! O, mam ja kłopot: „PALINDROM”— mord!! Ni lap–to (o, łkaj: mamo! mamo!), ni wigor stop! Popełniona przez Autora, jedyna w historii udana (?) próba wplecenia słowa „PALINDROM” wpalindrom PALINDROMADER — zdanie spełniające definicję PALINDROMU, tj. będące gramatycznie! składniowo poprawnym (aczkolwiek w swojej treści zazwyczaj z lekka absurdalnym) zdaniem, które ma identyczny kształt, kiedy sieje czyta od początku i kiedy sieje czyta od końca; jednocześnie wszelako górujące nad tuzinkowym palindromem tym, że przypomina DROMADERA, ma mianowicie duże rozmiary, jest z pozoru niezgrabne (ale tylko dopóki nie ruszy z kopyta), rozpędza się tak bardzo, że trzeba je powstrzymywać wędzidłem twórczej samokontroli, sprawia wrażenie, jakby zdążało (znaczeniowo) w kilku kierunkach na raz, i obarczone jest pokaźnym garbem poetyckiej nadorganizacji. Palindromader do palindromuma się, inaczej jeszcze rzecz ujmując, tak jak egzotyczny i długonogi DROMADER do swojskiej i przysadzistej KOBYŁY, która od lat stanowi świętą patronkę polskiej palindromistyki. Karierę tę poczciwe zwierzę zrobiło dzięki jednorazowemu wystąpieniu w głównej roli w palindromie, który uchodzi za sztandarowy okaz gatunku, sławetnym zdaniu KOBYŁA MA MAŁY BOK. Cytujemy ten przykład (wychwalany m. in. przez Tuwima) i od razu uśmiechamy się z rzekomym ubolewaniem, a naprawdę — z wrodzoną złośliwością. Rzeczywiście, MAŁY ten bok kobyły! — strzykamy kąśliwą przymówką z kąta wykrzywionych cynicznie ust. Nie można to było pozwolić zwierzęciu bardziej się fizycznie rozwinąć? Musiaiaś to, nieszczęsna kobyło, być sami ca KUCYKA? Nie potraf ił ci żaden palindromista (nie mylić z palindromaderystą) podsunąć jakiejś pożywnej paszy, jakiejś, powiedzmy, specjalnej manny, która podciągnęłaby twój wzrost do przyzwoitych rozmiarów? Kobyła pod moją pieczą — albo, mówiąc nieco operowo, „kobyła ma” — żyje w znacznie korzystniejszych dla jej wzrostu warunkach: Kobyła ma manny żywo je; żywiej zje i wyżej — o, wyżynna! — ma mały bok. Już ten prosty przykład zademonstrował chyba z miażdżącą oczy wistością, jak bardzo różni się palindromader od zwyczajnego, prostodusznego palindromu. Policzmy tylko litery; KOBYŁA–KUCYK contra KOBYŁA WYŻYNNA: sam wynik jest cyfrowym palindromem — 15 do 51! Ciekawe w ogóle, że będąc z pozoru jednym z gatunków miniaturowych (w typowej odmianie chodzi z zasady, bądź co bądź, o wypełnienie lustrzanym układem znaków przestrzeni jednego zaledwie zdania), palindrom bynajmniej nie kieruje się tymi samymi twórczymi pryncypiami co aforyzm albo fraszka. Całkowicie na odwrót niż w tego rodzaju gatunkach, palindrom wcale niekoniecznie bywa tym lepszy, im krótszy. Gdyby obowiązywała w nim ta zasada, za mistrzowskie okazy uznać by należało krótkie, „naturalne” palindromy, takie jak słowa KAJAK, POTOP, TOWOT, albo ZARAZ, nie mówiąc o jeszcze krótszych, takich jak KOK, SUS albo BÓB. (Jak łatwo się domyślić, palindromy krótsze niż trzyliterowe nie istnieją, chyba że uznamy za takowy napis na drzwiach: OO). Nie, w wypadku palindromu trudność stworzenia poprawnego a zarazem ściśle „lustrzanego” zdania rośnie w postępie geometrycznym w miarę rozszerzania się jego rozmiarów. Co prawda, jeszcze trudniejsze od osiągnięcia dromaderycznego rozrostu jest przerwanie tego rozrostu, czyli zakończenie palindromu… które aby osiągnąć, trzeba dotrzeć do jakiejś w miarę sensownej pauzy jednocześnie i w końcówce, i w początku zdania. Prawda też, że aforystyczna zwięzłość bywa w palindromie, a nawet w palindromaderze — do pewnego stopnia i w pewnych wypadkach — osobną wartością, równie cenną jak w sztuce pisarskiej w ogólności. Zwięzłość sprzyja bowiem, jak zawsze w poezji, wieloznaczności: na jej tle lepiej widać kontur myśli i głębię przekazywanej prawdy o życiu: I zduna zaraz cna japa janczara zanudzi. Najzupełniej poprawny palindrom, a zarazem uogólnienie całkiem odkrywcze; zawiera się w nim istotnie, jeśli potraktować Zduna jako symbol przyziemnej przeciętności a Janczara jako symbol awanturniczej niezwykłości, pewna paradoksalna prawda życiowa: Janczar, jeśli jego egzotyczna istota ukrywa się pod nudnie „cną” „jazpą”, może się wydać Zdunowi prozaiczniejszy nawet niż on sam. Coś w tym jest. Porównajmy jednak ten palindrom z jego bardziej rozbudowaną wersją palindromaderyczną: I zduna zaraz cna jawa budzi w gwałt tła, w gwizd, ubaw — a janczara zanudzi. W kategorii aforyzmów wygrywa oczywiście pierwsza wersja. Ale w kategorii palindromów wygrywa z równą oczywistością wersja druga, jako dłuższa, a zatem — w myśl praw tego gatunku — trudniejsza. Zachowując równie konsekwentnie spoistość składniową i gramatyczną poprawność (ba, nawet pewien filozoficzny sens — co prawda, nie przysiągłbym, że ten sam co w palindromie poprzednim), zdanie drugie zachowuje je, żeby tak rzec, chwalebniej, bo na przekór potężniejącym z każdą obustronnie dodaną literą — podobnie jak z każdą dodaną kartą przy ustawianiu domku z kart — mocom dezintegracji. Ktokolwiek próbował choć raz w życiu ułożyć palindrom, zna to niemal fizyczne odczucie narastającego gwałtownie, jak w ciągniętej z przeciwnych stron linie, napięcia — pod którego wpływem lina zdania istotnie w którymś momencie musi pęknąć. Odsunąć ten moment na jak najpóźniej — oto ambicja palindromaderysty z prawdziwego zdarzenia. Nigdy jednak dość podkreślania, że przy rozciąganiu zdań — zdawać by się mogło, w nieskończoność — trzeba mimo wszystko umieć wyczuć, kiedy należy się zatrzymać. Madejowe loże to nie rozrywanie końmi, nie mylmy tych dwu równie popularnych, ale jakże różnych co do metody i zamierzonego efektu, form tortury! Trzeba też dodać, że palindromader ambitny i artystycznie udatny sięga, jak zawsze w prawdziwej sztuce, po dodatkowe utrudnienia. Spójrzmy wpierw na tę oto parkę doborowych okazów: Iwono, ty rabuj okop spokoju barytonowi! * I lali masoni wydrom w mordy wino, sami lali! Błyskotliwe — powie każdy Czytelnik i Czytelniczka, i nawet moja wyjątkowa skromność osobista nie pozwoli mi w tym miejscu zaprzeczyć. A jednak — a jednak rasowy palindromaderysta polski wyczuje instynktownie, że czegoś w każdym z tych pięknych zdań, z taką pasją demaskujących, odpowiednio, dystrakcyjny wpływ niektórych kobiet na niektórych artystów–wokalistów oraz rozpasanie obyczajowe wolnomularstwa w jakiejś szczęśliwie już zamierzchłej epoce (czy z uwagi na wydry nie chodzi przypadkiem o czasy Jana Chryzostoma Paska?…), że czegoś w nich brakuje. Czego brakuje? No? Dla ułatwienia: powiedziałem „palindromaderysta POLSKI”… Otóż to. Brakuje oczywiście literze znakami diakrytycznymi — które w palindromach stanowią prawdziwą plagę (jakież, na Boga, słowo rodzime może zawierać połączenie głosek „ćśo”, będące lustrzaną wersją często pchającego się pod pióro przyrostka „– ość”?!), ale właśnie dlatego układacz–artysta podejmuje rzucone mu przez język oraz ortografię wyzwanie i robi, co może, aby jego tekst od wszystkich tych kresek i haczyków wręcz się jeżył. Na ten sam choćby wolnomularski temat co w przykładzie nr 2 można napisać inny palindromader, w którego centrum nie tyle zjeży się, ile zajarzy olśniewającym blaskiem, „jak perła w lichej ostrydze” (to z Szekspira), najzupełniej nieoczekiwane połączenie „Ż Ą Ż”, powstałe w wyniku czołowego zderzenia trudnego słowa „Żoliborz” z „lożą”: A mason zrobi lożą Żoliborz: nosa ma! To nie wszystko: ponurość tego proroctwa przemówi do nas jeszcze silniej, gdy rozszerzymy je pod względem geograficznym i zarazem personalnym, wyprowadzając liryczną akcję poza opłotki stolicy i zarazem wprowadzając tajemniczą adresatkę Irenę. Monologista, najwyraźniej opętany swoją antywolnomularską obsesją, wkracza do żoliborskiego mieszkania pięknej Ireny, zupełnie nie pamiętając, że przybył na erotyczną schadzkę. Irena leży już w pościeli, naszemu bałwanowi–bohaterowi wszelako, jak się okazuje, tylko jedno w głowie. Masoni oczywiście: A, Ireno! Sama? A po co tu ta kołdra? Gładko na szaro nas zrobi loża: Żoliborz, San oraz Sanok dał gardło katu! To co? Pa? A, masoneria!… U palindromaderysty godnego tego miana trzeba w samej rzeczy docenić nie tylko śmiałe branie się za bary z rzadkimi literami i niewygodnymi w swojej odwróconej wersji połączeniami liter (inną plagą gatunku jest zmiękczające „i”, obecne w tak częstych i naprawdę trudnych do uniknięcia słowach, jak choćby „nie”, które w odwróceniu przybiera uparcie postać niepolskiego „ein”), ale także dbałość o to, aby jego utwór był czymś więcej niż czystą igraszką umysłową. Czemużby — jeśli twórca utalentowany — palindromader nie mógł być, przy całej bezbłędności swego lustrzanego układu, również czymś tak istotnym społecznie i bogatym semantycznie jak poniższe mini–poematy? Oto na przykład refleksyjne westchnienie nad nieuniknioną ohydą moralną istoty ludzkiej uprawiającej —choćby w sposób najsilniej angażujący jej przyrodzone walory intelektualne — działalność przestępczą: I potwór–kujon gwałty też, o Boże, tytła, w gnoju krów topi. Albo, z drugiej strony, obrona świata natury przed posądzeniem o bezmyślne okrucieństwo: O, w tse–tse jest estyma dla życia, losu (kopy pokus) — o, laicy! Żal… Damy tse–tse jestestwo? Palindromader potrafi ująć w celne słowa nawet tak skomplikowane sytuacje ludzkie jak dramat uczuć Moniuszkowskiej góralki zmuszonej do uświadomienia sobie przemijalności miłosnych uniesień na tle i w kontekście problematyki emigracji zarobkowej do USA: Akt? — no, jęk, raj ufania… Mija to (gafa!) niby dym… O, Halko z Oklahomy, dyb i na Fagota– Jima, i na Fujarkę–Jontka! Nie może dziwić, że pod wpływem tak złych doświadczeń na innym kontynencie podhalańską bohaterkę ogarnia krańcowy cynizm, nie oszczędzający nawet jej stron rodzinnych: Zakopane — pyszne? Ten zsyp? E, na pokaz! Rozpaczliwe czarnowidztwo nieszczęsnej Halki to jeden biegun ludzkich złudzeń; drugi jakże trafnie ilustruje niefrasobliwa pewność siebie podrywacza Kazika: „Taki cel ataku”, dodał Kazik: „Erotomana na motorek — i zakład o dukata: leci, kat!” Palindromader pomieści w sobie refleksję sięgającą wstecz, w mroki historii: Jak łyso było Gotom i Maurom! „U–ha! Sama zaraza — masa humoru, a mimo to goły — bosy łkaj!” — a nawet mitu, jak w tym oto monologu Dedala, ujawniającym po wiekach prawdziwe przyczyny opuszczenia przez niego wraz z synem wyspy Krety: Zarzuty („Brak i jaj, i wazy, psy!”) wznowię i won z wyspy — zawijaj, Ikar, bytu zraz! Przy pomocy palindromadera jesteśmy w stanie wyrazić doprawdy wszelkie, najbardziej nawet efemeryczne, nastroje i wszelkie, najbardziej nawet szczegółowe, treści, czy to będzie ostry protest przeciwko konkretnej bolączce, takiej np. jak kupczenie dobrami narodowej kultury: Ocena: „Wady — weto! Łzy! Marazm! Ech, ci cynicy! Ryciny cichcem za ramy złote wydawane, co?!” — czy ogólniejsze zakresem i bardziej skomplikowane emocjonalnie — głęboko ironiczne, a zarazem pełne autentycznego żaru — wezwanie zachodniej cywilizacji do duchowego oporu wobec odradzającego się barbarzyństwa post–totalitaryzmu: „O, łam ordą jutro Paryża!”, wołam: „Mało waży raportu jądro, mało!” Nie na tym kończą się w palindromaderze możliwości znaczeniowego wzbogacania i wycieniowywania. Oto wezwanie podobne, ale z dodatkiem ostrzeżenia przed wzrostem tendencji irracjonalnych, które, na zasadzie reakcji odwrotnej, mogą paradoksalnie przyczynić się do odrodzenia — wydawałoby się, bezpowrotnie skompromitowanych — idei materializmu dialektycznego: Tama idei w oparach cudu: daj do oporu, Europo! Od jadu duch cara powie: „Diamat!” Porównajmy znowu dwie skontrastowane — tak tonem, jak wyrażaną ideologią— wypowiedzi. Oto prowokacyjnie niemal brzmiące upomnienie się o prawo jednostki do swobodnego korzystania z dóbr doczesnych, nawet w postaci arystokratycznego luksusu: „Kraksa!”, gadam jako T. E. Jeż (ordynat) albo jako lokaj oblatany: „Drożeje tokaj ‘Madagaskar’, k….!” — obok — przeciwstawnego w swej wymowie — wezwania wielonarodowej wspólnoty człowieczej do powrotu do wartości najprostszych: Na wiecu: „No, Jim, jedz bób; zdejmij onuce, Iwan!” Z tego obrazu globalnej harmonii przenieśmy znów wzrok na konkretne bolączki konkretnych społeczeństw. Oto kolejna skontrastowana para palindromaderów tym razem — ściśle politycznych. Z jednej strony — dynamiczna w swej kolokwialności wypowiedź wyborcy na temat nazbyt wąskiego kręgu zainteresowań jego prezydenta (wyłącznie łowienie ryb i odbieranie Nagród Pokojowych): Albo nałowi ci Wałęsa masę ławic i woła: „Nobla!…” Z drugiej — równie dynamiczny atak antyprezydencki, tyle że rosyjski i bardziej populistyczny: Nam, Rusi, bąble mąk! Lube ci, maso, sznycle jada Jelcyn z sosami, cebulką, melbą, bisurman! W świecie wielkiej polityki nie zapominajmy jednak o tragediach jednostek. Oto plastyczna scenka, obrazująca — dosadnie lecz zapewne z niewielką tylko dozą przesady — osobistą degrengoladę jednostki pod wpływem alkoholizmu szerzącego się w kręgach dyplomatycznych: „A, dawaj, omotała mię już wóda”, woła konsul Lukullus: „No, kał owadów żuję — i mała to moja wada!…” W monopartyjnym ustroju politycznym podobne pułapki czyhają na drodze każdego członka szeroko rozumianego „aparatu” władzy. Doceńmy, w jak wnikliwy i zarazem kompletny sposób pojedynczy palindrom — prawda, że rekordowo długi — potrafi ogarnąć cały szlak duchowego rozkładu, wiodący „aparat” od początkowych naiwnych nadziei na powodzenie jego centralnie planowanej polityki ekonomicznej (w tym wypadku rolnej) poprzez nie przewidziane „tarapaty” aż po smutny etap ostatni, kiedy to sfrustrowanemu aparatczykowi pozostają już tylko coraz bardziej ułudne sny o „mannach z raju”, na jawie zaś — rozpusta i używki: Ech, czar zadów i żyta: napina pupy trud zbioru jarzyn! Na miody spada popyt — aparat Tytuł oryginału Appointment with Death tarapaty popada, psy doi, manny z raju roi, bzdur typu pani– pan (a tyż i wóda–zraz) chce! Dla poprawienia nastroju zacytujmy idealistyczny monolog mieszkańca Bliskiego Wschodu, wyrafinowanego intelektualisty dającego wyraz swojemu humanistycznemu szacunkowi dla „walorów ducha”, nawet jeśli są one reprezentowane przez przedstawicieli narodu rzekomo wrogiego: Oto i kwili Beduin, a tępo w ani bas, ani baryton ci utrafi: „Ah, cudu! Rola waloru ducha (i fartu, i cnoty!) rabina Sabina w opętaniu debili w Kioto!” I wreszcie — subtelny tytuł i podtytuł pewnej dysertacji doktorskiej z zakresu historii rosyjskiej filozofii, myśli społecznej i estetyki — a zarazem osobisty faworyt Niżej Podpisanego w stajni Palindromaderów, które wieloletnimi cierpliwymi wysiłkami (przypłacanymi niejednokrotnie, jak to wysiłki tego rodzaju, bólami głowy) tenże Niżej Podpisany powołał do życia: „Uleciał dym; a kres, Urodo? Zdąż, Raju!”: Fiedia Kropotkin a zanik toporka idei, fujar żądz, odoru serka, mydła i celu. Po tym finale grande małostkowo może zabrzmieć ostrzeżenie, które mamy zamiar wypowiedzieć, a jednak wypowiedzieć je musimy. Dromadery to zwierzęta pożyteczne, ale często ponoszą. Układaczowi palindromaderów też może się zdarzyć, że go poniesie, i że w efekcie powstanie utwór długi, ale nazbyt zawikłany składniowo i sytuacyjnie oraz zbyt wiele nadziei pokładający w erudycji czytelnika. Przynajmniej ten ostatni problem da się jednak załatwić, a to metodą przeniesienia naszego rozbuchanego palindromadera do przegródki z napisem ERUDYKTERYJKI PALINDROMADERYCZNE. Ten szczególny gatunek to prostu palindromader, któremu w czasie rozrastania się jego członków urósł również monumentalny garb trudno czytelnych aluzji i odwołań do mało znanych faktów czy imion. Akupunktura przypisów, którymi ponakłuwamy taki tekst, przyniesie natychmiastową ulgę. Oto wzór poprawnie sporządzonych przypisów do — na pierwszy rzut oka — wybitnie już idiotycznego palindromaderu, który jednak dzięki przystawionej doń naukowej aparaturze okazuje się zdolny do życia: A car : „Bojarom Rady róg od imago nacinaj i piel !” — a je jeża , i nawraca masona , i suką złowi pensa ; ja na to: „Do gęby ryż, o bracia moi, włóżmy tym umytym żółwiom , a i car Boży rybę–Godota na jasne piwo łzą kusi (a nosa ma car–Wania, że jej!… — ale i, pijanica, nogami do góry darmo Raj obraca !…). ROZDZIAŁ TRZECI ONANAGRAMY ONANAGRAM— anagram onomastyczny, czyli takie przestawienie liter czyjegoś imienia i nazwiska (bez opuszczenia i bez dodania ani jednej litery), aby w efekcie powstało nowe imię i nazwisko. Osoby podobne temperamentem do Autora Tych Wynurzeń, to znaczy będące w czasie przyjęć, imienin, wesel, styp itp. duszą towarzystwa i zasypujące je oklaskiwanymi entuzjastycznie dykteryjkami, docinkami i kalamburami, wiedzą z własnego doświadczenia, że nic tak nie bawi naszego rozmówcy, jak zgrabny żarcik na temat jego nazwiska. Odkryć jednak w Banuiczaku przezabawnego Barana, albo w Kozłowskim upartego Kozła, to żart jeszcze dość prosty i niewyszukany, choćby nawet podzięką zań był nam szczery i serdeczny uśmiech rozweselonego niespodziewanym skojarzeniem właściciela nazwiska. Przekręcanie nazwisk, kiedy to np. powiadamy: „Panie Chamulski… pardon, Machulski”, choć reakcją na nie jest z reguły wybuch radosnego śmiechu naszego rozmówcy, w skrajnych wypadkach przeradzający się w czkawkę i rzężenie, jest czynnością bardziej intelektualnie skomplikowaną, ale to jeszcze też nic takiego. Wersję naprawdę wyrafinowaną stanowią natomiast onanagramy, czyli żarty oparte na kompletnym przemeblowaniu liter czyjegoś imienia i nazwiska, tak że w ostatecznym rezultacie powstaje zupełnie inne imię i nazwisko, najlepiej brzmiące egzotycznie lub absurdalnie (dopuszczalne są również skróty imion, imiona i nazwiska podwójne, przydomki, tytuły itp.) oraz niczym nie przypominające swojej postaci wyjściowej. Gatunek onanagramu występuje w wielu podgatunkowych odmianach, z których wymienimy oraz opatrzymy stosownymi przykładami następujące: 1. ONANAGRAM INDYWIDUALNY A. WERSJA PODSTAWOWA Onanagram indywidualny w wersji podstawowej to po prostu alfabetyczna lista nowych imion i nazwisk, utworzonych przez nas z imienia i nazwiska osoby, której chcemy sprawić przyjemność tą formą naszej uwagi. Popularny krakowski krytyk literacki Marian Stalą może w ten sposób wcielić się w szereg tajemniczych postaci, takich jak choćby następujące (lista mogłaby być znacznie dłuższa): MARIAN STALA: --> A. MARA–STALIN A. TRAN–SALAMI AL SAMARITAN ALAN M. SATIRA ALINA S. MARAT AMI SARLATAN ART SALAMINA LARS ATAMANI LINA SARMATA LISA AMARANT MALINA STARA MIRA N. SAŁATA NATALIA MARS NILS A. ARMATA RAISA L. AMANT RITA MASLANA SARA LAMINAT STAN MALARIA TAMARA SILNA TARAS L. MANIA TINA MARSALA, etc. Im dłuższe jest wyjściowe imię i nazwisko, tym trudniejsza do wykonania sama operacja kompletnej przestawki liter, ale też tym więcej możliwości kombinacyjnych. Rzecz zresztą nie tylko w liczbie liter, ale i w pytaniu, które to konkretnie litery alfabetu i jaką tworzą, żeby się tak wyrazić, paletę foniczno–semantyczną. Trzeba dużej rutyny, aby rozpoznać na pierwszy rzut oka nazwiska, które stanowią obiecujący materiał do anagramów; niektóre z nich pod tym względem laikowi wydają się wręcz jałowe. Czy Czytelnik Albo Czytelniczka tych słów domyśliliby się, że kolejny zaprzyjaźniony z nami krytyk literacki, Małgorzata Baranowska, może objawić się naszym oczom jako Agata Norma Szal–Brawko, Waza Gramotna–Skrobała, Marta W. Nagrzała– Boska, albo Tamara Gorzałka–Wsobna? Na odwrót, nazwisko nieznanej nam niestety osobiście eseistki, podpisującej się jako Jolanta Brach–Czaina, od razu uderza jako potencjalnie produktywne. I rzeczywiście: JOLANTA BRACH– –CZAINA: --> A. A. BRONCHIT–ALZACJAN A. N. BACH–RACJONALIZANT ALA J. ANTICZNA–BACHOR ALA TCHNIJ–OBARCZANA ALBAN ‘TIRANA” CHOJACZ ALBINA A. CHART–ZAJONC ALICJA N. BAT–ZNACHOR ANATOL BARAN–ZACICHAJ ANITA CHLAJ–ROBACZNA ANITA CZAJBA–CHLORAN ANNA J. RZABA–CATHOLJC ANTONI C. ZACHRABALAJ BANALITA CHOJRACZNA BIANCA R. ZACNA–HOLTAJ C. CZAJABAN–INHALATOR C. ZAHARATAJ–INBLANCO CALIBAN A. TRACZ–HOJAN CATHARINA CZ. BOJALNA CLINT „AA–AA” JOB–CHRZAN H. „CARICA” BAJN–ZALOTNA HALINA C. C. TAJNA–ZORBA HALINA TORBACZ—NACJA HANC–ALOJZ T. BARANICA HANNA OBLICZAJ–CARAT HANNA T. LIBACJA–ORACZ HANNIBAL C. O. ZATRACAJ HORACJAN BICZ–ALTANA HR. N. „AZJATA” BLIN–CACAO HRABINA AZA N. COCTAJL ITA CZOCHRAJ–BANALNA IZA BACHANT–RACJONAL IZA N. A. RABAN–CAJTHOLC J. BARACHLO–TACZANINA J. „CHRABIA” ZALAN–CNOTA JAN CHARCZ–BALATONIA JAN „MOB–TARZAN „CALCA JAN T. HARACZ–CANIBALO JAN T. Z. HRABAL–COCAINA JOANNA CHIC–BALTAZAR JOHANNA BLATZ–RACICA N. J. HALABRA–CIOTCZANA NATALIA CZ. CHAN–BOJAR NINA CZ. HAJC–LABORANT O. ZBRATAJ–NACHALNICA ONAN „CAR–BATJA” HALICZ RABIN ANATOL A. CZCHAJ T. A. „ARAB” CHLAJ–CINZANO T. L. ZAJONC–HARBACIANA TANIA L. ZAJOB–CRANACH TRAJAN C. BALZAC–HANOI ZACHAR J. CABALANTINO, etc. B. WERSJA POETYCKA Listę onanagramów danego osobnika zaopatrujemy w — utrzymane w określonym rozmiarze metrycznym oraz rymowane — komentarze, wyjaśniające, kim jest postać ewokowana przez dane imię i nazwisko. Powiedzmy — żeby powrócić do kręgu Krytyków Literackich Będących Zarazem Przyjaciółmi Autora Niniejszego Tekstu — że onomastycznego materiału dostarcza nam skromnie się zapowiadające, lecz nadzwyczaj produktywne nazwisko Antoniego Libery: ANTONI LIBERA: --> A. LIBAN–ORIENT — muzułmanin; nie ma racji ALBERT I. ONANI — wynalazca masturbacji ALBIN TENORIA — śpiewak; dobry w Don Giovannim ALINA T. O’BRIEN — mąż — zbir z IRA; gardzi Pan nim ANATOL ffiERIN — z Moskwy; gieroj walk w Madrycie ANIELA BRTTON — Albionowi odda życie ANTENOR ALIBI — grecki prokurator w Troi ART E. ALBINOM — kontrapunktu się nie boi ARTI „BOA” LENIN —mistrz zapasów, komuch z ducha ATONIA BERLIN — ojciec Irving; ona — głucha BENIO LATRINA — alias Kwiaciarz, zbój z Powiśla BENONIA A. LITR — chlań powody wciąż wymyśla BERIA NATOLIN — „Ej, Ławrienuj, czego wy tu?…” BERTINO ANALI — autor Bytu i Odbytu E. N. BILON–TIARA — łatwo się papiestwa zrzeka E. R. BILON–TANIA — pełna troski o człowieka ENRTTA ALBINO — utleniła się — zostało I. ANTIBALERON — „Czyż wędlina to nie ciało?” I. ELAN–BARTTON — o Bergsonie śpiewa piano I. LONER–BANTTA — wygnał SIĘ, nim GO wygnano I. REIN–BALATON — walczy ze skażeniem puszty IBERIA N. LOTNA — „Cammba! Żukrowski, cóż ty?…” INERTIA BALON — wzniosłaby się, lecz sflaczała I. NOT—BALERINA — ‘Tańczyć? Nigdy!” — istna skała IRANITA NOBEL — Salman Rushdie jej unika LEIBA INO—TRAN — w Jaffie — wzór wielorybnika LEONITA RABIN — zdarza się to w Gwadelupie N. BIO—ELITARNA —”WSZYSTKIM dać? Po moim trupie!” N. ELABORATINI — pisze włoskie referaty NINA B. LOTERIA — LOS jej — bezustanne straty NIOBE TALARIN — tragizm Rosji uosabia NITRA BIELONA — azot pigment z niej wywabia ONANITA BERIL — laborantka Onaniego RENATA BILION — spłukasz się, lecz warta tego T.O „INANE” BLAIR — nieudany brat Orwella TINO NABIERAŁ — jw. Havla (vel Havela). 2. ONANAGRAM KOLEKTYWNY Od onanagramu indywidualnego różni się tym, że przy jego tworzeniu skupiamy się nie tyle na drążeniu nieskończonych możliwości anagramowych tkwiących w pojedynczym nazwisku, ile na prezentacji nieskończenie szerokiej grupy osobników, z których każdy obdarzony jest pojedynczym, najtrafniej się do niego stosującym (to znaczy: mającym z nim możliwie najmniej wspólnego) onanagramem. A. WERSJA „NAZWISKO–NAZWISKO” W tej podstawowej wersji zasada czynności onanagramowania jest ta sama, co w wypadku każdego onanagramu indywidualnego. Tworząc na przykład poniższy Poczet Pisarzów Polskich od Maliny Glon do Kławdii Halwe–Cymes, zastępujemy po prostu imię i nazwisko u— tworzonym z jego liter nowym imieniem i nazwiskiem. Trzeba tylko dodać, że w tym poszczególnym przypadku postanowiliśmy wyjątkowo uhonorować paru Pisarzów Polskich Największych, przydzielając każdemu po jednym Oblęgorku w postaci miejsca na ich własny onanagram indywidualny w ramach nadrzędnego onanagramu kolektywnego: „NIE CHCEMY WCIĄŻ TYCH SAMYCH NAZWISK”: Projekt Alternatywnej, Całkowicie Zmienionej i Uatrakcyjnionej Historii Literatury Ojczystej od jej Zarania aż po Dzień Dzisiejszy, czyli od Maliny Glon do Kławdii Hałwe–Cymes (ze względu na osobiste bezpieczeństwo Autora ograniczony do Twórców Nieżyjących) (z Jednym czy Dwoma Wyjątkami) Obecnie: Dawniej: MALINA GLON ???????????? GALL ANONIM T. BIZUN–LIBERALNA ?????????? BIERNAT Z LUBLINA MIREK Ł. JAJO ???????????? MIKOŁAJ REJ (I. MAŁORYJEK ??????????? MIKOŁAJ REY) JAN SKRZYWDZICZ–DEFORMER ???? ANDRZEJ FRYCZ MODRZEWSKI HANS N. WIKICAJKO ALIAS IWAN CHAJN–KOKOS ALIAS J. H. NOCNOSIKAWKA ALIAS JAKÓW „CHAN” SOKIN ALIAS JOHANN KWIKSICA ALIAS JOHN „AS” KOWNACKI ALIAS N. KICHA–SWOJANKO ALIAS N. N. WAHAJ–KOCISKO ALIAS NOAH K . NAWCISKAJ ALIAS S. NOCNIK—HAWAJKO ?????? JAN KOCHANOWSKI Ł. KANGÓR–KICIUSZ ????????? ŁUKASZ GÓRNICKI SZ. S. MONOWYMIONYCZ ??????? SZYMON SZYMONOWIC WINC.”SNOB” BESTIA–KALAFONIA ???? SEBASTIAN FABIAN KLONOWIC MARY SZPAJS–ŁEZIKOŃSKI ???? MIKOŁAJ SĘP SZARZYŃSKI TARAS GRIPKO ???????????? PIOTR SKARGA HORST SZYNKE–POMACAJ ?????? JAN CHRYZOSTOM PASEK DR JERZY N.NOJN–SZMATA ?????? JAN ANDRZEJ MORSZTYN SPINOZA W. CHWOJASZEK ??????? WESPAZJAN KOCHOWSKI I. ZĄBEK–FAJDÓSZKA ????????? KSIĄDZ JÓZEF BAKA MARIAN DESZCZUWA ?????????? ADAM NARUSZEWICZ IGA CYNIK–CARSKI ??????????? IGNACY KRASICKI MR W. T. INCEST–KIEŁBASA ????? STANISŁAW TREMBECKI KINASTAZJA MĘTWOSZ–GIEREK ???? TOMASZ KAJETAN WĘGIERSKI URSZULA NIEMNIEJ– ?????? JULIAN URSYN NIEMCEWICZ ZEFIRYN Ź. ODCZYNNIK–SIKANINA ???? FRANCISZEK DYONIZY KNIAŹNIN FIŃCIA KRANK–SZEKSPIR ??????? FRANCISZEK KARPIŃSKI NETKA „MAO”JAŹNIK ???????? KAJETAN KOŹMIAN NEL „DEAD” FAKS–ERROR ??????? ALEKSANDER FREDRO MELANIA SKWICZONT ??????? ANTONI MALCZEWSKI EWA DIZMA–KMICIC ALIAS C. MAMA–DZIEWICKI ALIAS IDZI MICWE–MACKA ALIAS K. MAMCI–DZIEWICA ALIAS MADZIA M. CWffiCIK ALIAS MIMECICA DZIWAK ALIAS W. MIEDZA–MACICKI ALIAS WICEK „IMCI” MAZDA ?????? ADAM MICKIEWICZ MIN. Y. KOMUCH–CARYCA ????? MAURYCY MOCHNACKI ŁUCJA LIZUSOWSKI ???????? JULIUSZ SŁOWACKI KINGA SUŃ–MISTRZYK ???????? ZYGMUNT KRASIŃSKI MARIAN W. PYRDOLNICKI ???????? CYPRIAN KAMIL NORWID AGNIESZKA WYCZÓJ–FIKSER ?????? JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI LEON|. K. SKIERUJ ????????? KORNEL UJEJSKI CAROL WITZ–FELIETON ????????? TEOFIL LENARTOWICZ S. L. SUPERBAWOŁ ??????????? BOLESŁAW PRUS HEIKI CWYSZENKEINER ??????? HENRYK SIENKIEWICZ ZOZA SZEWALIERKO ??????? ELIZA ORZESZKOWA K. MAKARON–OCIPINA ??????? MARIA KONOPNICKA FINESSA T. MROZEK ????????? STEFAN ŻEROMSKI W. MORAŁ–ŻEROMSKI ???????? SŁAWOMIR MROZEK ZENONHODORCISZEJ–KRÓWKA ??? JÓZEF CONRAD (KORZENIOWSKI) MARTA PRZEWIETRZAJ–MIZEREK ??? KAZIMIERZ PRZERWA TETMAJER ISABELLE M. WŁOŚNA ???????????? BOLESŁAW LEŚMIAN FLOPS DEFLATO ??????????? LEOPOLD STAFF P. O. SZWAJCARKIN ???????????? JAN KASPROWICZ WAŃKA SISTIN–SPISYWAŁ ?????? STANISŁAW WYSPIAŃSKI ONAN GENITAL ????????? ANTONILANGE c. t. Meńdzia–siusik ???????????? tadeusz miciński zsa–zsa wtrink–obwisło ??????????? stanisław brzozowski ray kirow–kliszko ???????????? karol irzykowski pelagia zaskrobal ????????????? gabriela zapolska IWAN S. S. „TIPSY” WAŁBRZYSZEK ??? STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI SABINA ZASSAWEK–WYPSTRZYŁ ??? STANISŁAWA PRZYBYSZEWSKA IWAN WIWISSEKTYCZ GIT–ŁACINA ?? STANISŁAW IGNACY WTTKIEWICZ ROCH B. N. ZULUS ??????????? BRUNO SCHULZ G. WIDRWITZ–COLOMBO ???????? WITOLD GOMBROWICZ ELŻBIETA SYDUSZEŃKO ??????? TADEUSZ BOY ŻELEŃSKI E . WART–BENCWAŁ ????????? WACŁAW BERENT SARA WRĄB–MIKADO ????????? MARIA DĄBROWSKA O. FISZON–KWAKAŁA ?????????? ZOFIA NAŁKOWSKA IWAN M. ULITUJ ????????? JULIAN TUWIM NINA SIKSIN–ŁOMOT ????????? ANTONI SŁONIMSKI WASIA ZWIERACZ–SIKAJŁOW ???? JAROSŁAW IWASZKIEWICZ WASIL „SKRWAWIONA JAPA” KOSZMAREK ????????????? ????????????????? MARIA PAWLIKOWSKA–JASNORZEWSKA WIESŁAW K. NORWID–SŁABY ???? WŁADYSŁAW BRONIEWSKI GOŁDA N.N. SENSATKO–FILISTYŃCZYK ??????????? ??????????????????? KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI PIĘTER ZADUPES ????????????? TADEUSZ PEIPER LIZA J. POŚRUBNY ???????? JULIAN PRZYBOŚ EWALD T. SARENKA ???????????? ALEKSANDER WAT AMYW. ZADKA ????????????? ADAM WAŻYK ERNST T. ANALO ??????????? ANATOL STERN ST. SUTEK–ŻYWICZY ?????????????????? TYTUS CZYŻEWSKI J. KULUAREK ???????????? JALU KUREK RYSZARD JENKE–ZWIEJ ????????? JERZY ANDRZEJEWSKI INKA DZICZEJ–NERWUŚ ?????????? ANDRZEJ KUŚNIEWICZ DOROTA C. PIERNIK ???????? TEODOR PARNICKI ŁAZAR SITWES—JELCYN ???????? STANISŁAW JERZY LEC W. T. W. PISARZ–IDOL ??????? WITOLD WIRPSZA WERA MŁOSZ–SNOBK ?????? MIRON BIAŁOSZEWSKI KŁAWDJAHAŁWE–CYMES ??????? WŁADYSŁAW MACHEJEK IMBECY HORRORACJUSZ ZYZ–SINAWY ????????? ??????????????????? JERZY HARASYMOWICZ— BRONIUSZYC B. WERSJA „NAZWISKO–CHARAKTERYSTYKA” Jest to właściwie odrośl, albo nawet coś w rodzaju wolnostojącej dobudówki do gmachu onanagramistyki, opiera się bowiem na zupełnie nietypowej zasadzie tworzenia z liter imienia i nazwiska osoby wchodzącej w jakiś Poczet — nie innego imienia i nazwiska ale frazy czy sentencji, która by tę postać odpowiednio charakteryzowała Przeczytawszy gdzieś anagram, w taki właśnie sposób honorujący znanego aktora angielskiego Aleca Guinnessa —poprzez przemianę „ALEC GUINNESS” w „GENUINE CLASS” (autentyczna klasa) — Niżej Podpisany pomyślał sobie: czemu by nie stworzyć tą samą metodą, tylko może nieco absurdalnie], dłuższej listy Gwiazd Srebrnego Ekranu i ich odpowiednich charakterystyk? Wiejący silnie od tego pomysłu duch Hollywoodu spowodował jednak, że Autor odruchowo sporządził listę po angielsku; kiedy się spostrzegł, na zmianę języka było za późno, a tłumaczenie uśmierciłoby w tym wypadku wszelką ewentualną wartość humorystyczną. Z dłuższej listy wybierzmy więc garstkę przykładów dla Czytelników i Czytelniczek Znających Język Angielski: LAUREN BACALL ******* BALCAN ALLURE JEAN–PAUL BELMONDO *** ONEMOB–ANULLED JAP INGRTDBERGMAN ****** I GRAB, GRIND MEN HUMPHREY BOGART ****** HAMBURGHER TYPO MARLON BRANDO ****** ABNORMAL DR. NO CLAUDIACARDINALE ****** DEAL: DRACULA IN C.I.A. ALAIN DELON ****** LAID’N’ ALONE ROBERT DE NIRO ****** TERROR IN BED! GERARD DEPARDIEU ****** DEAD; REPAIR URGED CLINT EASTWOOD ****** I TEST AN OLD COW ANITA EKBERG ****** GRANITE BEAK AUDREY HEPBURN ****** BUY HER PERU & ADEN KATHERINE HEPBURN ****** EAT HER, HER PINK BUN! GINA LOLLOBRIGIDA ****** A BIG ORIGINAL DOLL SOPHIA LOREN ****** O NO: REAL HIPS?! MARCELLO MASTROIANNI ****** CINEMA STAR, MORAL LION MARILYN MONROE ****** NO IRONY, MR. MALE PAUL NEWMAN ****** NEPALWUMAN SIRLAURENCEOLIYIER ****** ACURE: SIREN–LIYER OL ARNOLD SCHWARZENEGGER ***** DZEES CLOWN AGEN? ARRRGH! MERYL STREEP ****** TRY ME, LEPERS ORSON WELLES ****** SO, SNORE WELL, etc. 3. AUTO–ONANAGRAM A. WERSJA PODSTAWOWA Szczególny przypadek onanagramu, polegający na tym, że na nasz stół operacyjny kładziemy SAMYCH SIEBIE, tzn. skalpel naszej onomastycznej kreatywności kraje nasze własne imię i nazwisko. Z praktycznego punktu widzenia podgatunek ten ma jedną wielką zaletę: własne imię i nazwisko na ogól się pamięta, toteż praca myśli, uwolnionej od mnemotechnicznych obowiązków, może w takich wypadkach odbywać się w najtrudniejszych nawet warunkach. Poniższa lista jest wyborem z ok. 5400 auto–onanagramów, których sporządzanie — w kalendarzyku, na odwrocie znalezionego w kieszeni starego kwitu, albo, jeśli inaczej nie wypadało, w myślach — pozwoliło Autorowi przetrwać bez Uszczerbku dla Zdrowia Psychicznego około 650 zebrań, konferencji i posiedzeń: STANISŁAW BARAŃCZAK --> A. S. ZASRAŃC–BŁAWATKIN A. S. KANAŁ–BRAITSZWAŃC ATANAS Ł. SKWICZ–RABAŃ BART SZWAŃC–NASIKAŁA BASZA N. KRWIŃC–SAŁATA CAR „WSTAŃKA” BAŁASZIN KRISTA BANAŁ–CWAŃSZA Ł. SZATAN–WARCABIŃSKA ŁAZAR N. KWAŃC–BASISTA N. „ARAB” CWAŁ–SZATAŃSKI N. „WAŃKA” STAŁ–RZABA (SIC!) N. ZBAWCA–SARŁATAŃSKI NATASZA BRAŃCŁAWSKI R. „BACIK” SŁAWNA–TAŃSZA R. SŁABCZAN–TAIWAŃSKA R. TABCZAN–SŁAWIAŃSKA RABIN WAŃKA S. STACZAŁ S. „ANTIC” WRZASŁA–BAŃKA SARA CZ. BAŁWAŃ–STANIK SASZA ŁABAŃC–TRAWKIN TAŃKA N. SZWARC–BIAŁAS TARZAN BAŃCWAŁ–SIKSA W. BAZA–TRANSŁACIŃSKA WARS B. NIAŃCZ–SAŁATKA, etc. B. WERSJAPOETYCKA Wyłącznie dla Osób o Wyjątkowych Talentach Wersyfikacyjnych. Istota zadania: sporządzić napisany regularnym i rymującym się wierszem utwór poetycki (wystarczy już dwuwiersz, ale oczywiście im dłuższy, tym lepiej), którego KAŻDA LINIJKA będzie anagramem (niekoniecznie uzyskującym postać innego imienia i nazwiska) naszego własnego imienia i nazwiska. W poniższym Ambitnym Przykładzie zasada ta rozciągnięta zostaje nie tylko na wszystkie linijki, i to w liczbie 16, ale dodatkowo także na tytuł, podtytuł i dedykację: Stanisław Barańczak ZWAŁ SARKAŃ? — BASTA! NIC! (Z Skrawań Ciał Stana B.) Kasi Ł. Szwarc–Taraban Szatański raban, cwał! Nastał czas–wabik: rań, A baw nas! Szał ci krtań Zaciska? Nabrań wstał Wał: bacz nań! Kast i ras Banał… A kicz srań sitw? A kac zła, ssań ran, bitw? Baiwański taran — Czas… Sława — tańsza?!.. Nic! Brak Brawa… stan cisz a łkań… Warcz nań! Bas–Siła. ‘Tak?! A Skarbnica Zła? Wstań! Łacińska baza — w trans! Istna bańka — czar sław… Wabi tła krańca szans Tan szańca łask i braw…”1 Z najwyższą niechęcią przemagając swą wrodzoną skromność —wszystko dla dobra spragnionych wiedzy Czytelników — Autor pozwala sobie na zacytowanie w tym miejscu fragmentów listu Antoniego Libery z dnia 20 października 1993, które to fragmenty z pewnością mogą stanowić dla Dociekliwego Odbiorcy cenną pomoc w zgłębianiu wszystkich tajemnic i tajników powyższego utworu: „… Przeszedłeś samego siebie”… i tak dalej, i tak dalej… ‘Twój Zwat sarkań?.., (zarówno w formie, jak treści, nawiązujący chyba do arcydzielnych strof Stanisława Wyspiańskiego?) urzekł mnie i powalił na kolana”… to też opuścimy… o, jest: „Rozumiem, że prototypem tajemniczej postaci z intrygującego podtytułu (notabene, jestem przekonany, że w historii literatury światowej znajdzie się ona w godnym towarzystwie Maldorora, Zaratustry i Pana Cogito) jest nie kto inny jak sam Stan Borys (naprawdę, też Stanisław), pamiętny wokalista z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych…Co do interpretacji utworu, jego głęboka myśl i mądre przesianie (Eklezjasta, Schopenhauer, Cioran et consortes, przezwyciężeni na końcu Człowiekiem zbuntowanym Camusa) nie przedstawiają dla mnie najmniejszych trudności. Mogę przednimi je dynie uchylić czoła. Nie jest natomiast dla mnie w pełni jasne— w sensie gramatycznym — ostatnie zdanie wiersza. Ze wabi ‘tan szańca łask i braw’, to oczywiste i nie podlegające dyskusji. Ale ‘tła krańca szans’? Wydaje mi się, że powinno być albo ‘tło krańca szans’, albo ‘tła kraniec szans’, po czym powinien następować przecinek — ale wtedy nie zgadzałyby się litery. Więc może przecinek po Tan’? Wówczas sens ostatnich dwu linijek byłby następujący: Wabi tan [po pierwsze] tlą krańca szans, [a po drugie] szańca lask i braw. Traci się wtedy, niestety, piękną prozodię ostatniej linijki, no ale może jakiś geniusz recytacji sobie z tym poradzi? Szkoda, że nie daje się nic zrobić w tym zakończeniu z ‘carem’. Byłoby to mocne i na czasie. Próbowałem, ale nic z tego. Udało mi się to jedynie w drodze wprowadzenia — metodą [Janusza] Szpota[ńskiego; Autor ma zapewne na myśli słynną baśń o carycy Leonidzie — przyp. mój, St. B.] —słowa niepolskiego w polskiej transkrypcji fonetycznej. Cóż, literatura polska jest z tym obyta. Więc może: ‘Wabił car kańca szans’? Byłaby to aluzja do ostatniego sekretarza generalnego KPZR. Wówczas, koniec wiersza należałoby przeredagować w następujący sposób: Bas–Siła: ‘Tak?! A Skarbnica Zła? Wstań!’ Łacińska baza — w trans! Istna bańka — czar sław! Wabił car kańca szans, Tan szańca łask i braw… W takim zapisie sens zakończenia byłby następujący: Bas–Siła to, oczywiście, kryptonim (personifikacja?) Imperium Zła, ucieleśnionego w osobie ostatniego sekretarza generalnego. Bas– Siła jest, naturalnie, fałszywym „człowiekiem zbuntowanym”, to raczej Wielki Prowokator niż Przywódca Uciśnionych. Pod pozorem nawoływania do walki ze złem, sam knuje nikczemną zdradę i spisek. Toteż (ponieważ doskonale o tym wiemy) na jego podstępne wezwanie do boju naszą odpowiedzią może być tylko jedno: inne wezwanie, szlachetne i jedynie słuszne, a mianowicie wezwanie, aby dać temu odpór — poprzez odwołanie się do Wartości Chrześcijańskich Basenu Morza Śródziemnego (‘Łacińska baza — w trans!*) — oraz aby wyszydzić to diabelskie kuszenie (‘Czar sław’, którymi nas nęci Bas—Siła, to ‘istna bańka [mydlana]’). Ostatnie zdanie miałoby wówczas charakter optymistycznego epilogu: oto jak ostatni z carów Imperium Zra — ‘car kańca szans’ (‘car [swojej] ostatniej szansy’, car rządzący, gdy kończyły się jego szansę — wprowadzone rosyjskie słowo stanowi przesądzającą aluzję co do tego, o jakiego cara tu chodzi) oraz to wszystko, czego był wyrazem i symbolem (szalbierczy a chocholi ‘tan szańca łask i braw’) próbował (próbowało) ostatkiem sił nas wabić. Użyty czas przeszły niedokonany wskazuje, iż próby te zakończyły się fiaskiem (wabił, ale nie zwabił)”. W liście z 23 października tegoż roku, a więc odwrotną pocztą (Adresat przebywał wtedy nie u siebie w Warszawie, ale na stypendium w Iowa City) odpowiedziałem na wątpliwości mego krytyka, co następuje: „Drogi Antku”… bla–bla–bla… ‘Twoje uwagi na temat mojego opus magnum (albo mojego opusa magnuma, jak powiedziałby mój ulubiony a jakże dziś zapomniany poeta ludowy, Jan Szydlak) jak zwykle bardzo głębokie (doceniam zwłaszcza Twoje wnikliwe i celne dostrzeżenie literackiego wpływu na mnie ze strony Wyspiańskiego, filozoficznego — ze strony Schopenhauera, teologicznego — Eklezjasty, i osobowościowego — Staną Borysa), ale Twój wywód dotyczący zakończenia jest, niestety, podwójnie chybiony. Po pierwsze, zawiodło Cię wyczucie możliwości polskiej składni, z jakich mój wiersz całą, że tak powiem, gębą czerpie zaptadniające soki. Forma ‘tlą’ to przecież nie tylko dopełniacz 1. pój., to także mianownik i biernik liczby mnogiej (w której dopełniaczem jest, ma się rozumieć, niedostatecznie jeszcze wykorzystane w poezji, zwłaszcza w pozycji rymowej, słowo ‘tel’, ale to inna sprawa [nb. na temat formy ‘tel’ wywiązała się między nami wkrótce odrębna — i obustronnie owocna w poetyckie dokonania — korespondencja, ale o tym w następnym rozdziale; dop. St. B.]). W tym wypadku jest to biernik 1. m., czyli dopełnienie zdania, w którym podmiotem jest ‘tan’. W formie składniowej bardziej sprozaizowanej zdanie brzmiałoby więc: Tan szańca łask i braw wabi tła’ — te tła — ‘krańca szans’. Jeśli tę do maksimum skondensowaną myśl przełożyć na język bardziej zrozumiały, ale za to bardziej wielosłowny i trywialny (bolesna transakcja, którą odrzuciliby z pogardą Norwid albo Emil y Dickinson, ale trudno, żyjemy w wieku Spłycenia Wszystkiego), chodziłoby mniej więcej o taki oto message: ‘Uwodzicielski wir tego wszystkiego, co w dzisiejszym świecie stanowi ostoję (a zarazem agresywną forpocztę) kultury opartej na uganianiu się za wymiernymi dowodami uznania ze strony publiczności, usiłuje wciągnąć w zakres swojego oddziaływania nawet poszczególne (tj., właściwe konkretnym wybitnym jednostkom) zaplecza duchowe ogólnego doznania kresu wszelkich perspektyw’. Czy nie proste? Sprawa druga: Twoje pomysły wprowadzenia do przedostatniej linijki ‘cara’ i ‘końca’ muszę, niestety (choć zapoznałem się z nimi z zainteresowaniem), kategorycznie odrzucić, i to bynajmniej nie z powodów patriotyczno—purystycznych, ale technicznych. Zapomniałeś mianowicie o tym, że linijka musi być anagramem imienia i nazwiska autora, a w moim imieniu i nazwisku występuje tylko jedno ‘c’, nie mówiąc już o tym, że występuje w nich także ‘t’, które znika w proponowanej przez Ciebie — a otwierającej skądinąd istotnie ciekawe perspektywy myślowe — wersji ‘Wabił car karica szans’. Gdyby się uprzeć, że tylko car może stanowić ostateczne zwieńczenie całej historii (pogląd istotnie wypowiadany w dokładnie takiej formie przez dzisiejszych monarchistów rosyjskich), to dałoby się go ocalić chyba jedynie w wersie „Wabił car Ań, kat szans”, który spełnia wszystkie wymogi techniczne, jednakże musi zostać odrzucony z powodów ideologicznych. Jeśli bowiem przyjąć jako pewnik, że „car Ań, kat szans” to pełna goryczy, ale trzeźwa I szczera w swoim samokrytycyzmie autocharakterystyka Autora (któż inny ma w domu dwie Anie, żonę i córkę, i któż inny — jeśli nawet ma takowe — tak okrutnie minimalizuje ich szansę życiowe niepowściągnioną dominacją swojej osobowości?) — to niestety ‘car’, nie mogący przecież, jako rzeczownik osobowy, pełnić w tej formie deklinacyjnej funkcji dopełnienia, staje się nieuchronnie podmiotem: to nie tan wabi cara, ale car wabi tan, co jest jeszcze bardziej bez sensu niż cały mój wiersz. Co do Twojej głębokiej interpretacji postaci (albo ‘postaci’, tzn. alegorycznej personifikacji) opatrzonej przeze mnie mianem Bas–Siła — zachowam dyplomatyczne milczenie, nie przystoi bowiem autorowi nazbyt ujednoznaczniać własnej polisemii. Powiem tylko ogólnie, że przyjmuję Twoją linię odczytania jako jedną z wielu możliwych i że dopuszczam tu rozszyfrowania o znacznej ambiwalencji (czy np. — nie wyjawię tu niczego do końca, zasugeruję tylko możliwość interpretacji — Bas–Siła nie da się również zrozumieć, zupełnie odwrotnie, jako alegoria najgłębszych rezerw zdrowia duchowego, drzemiącego pod pokładami zwątpienia na dnie duszy podmiotu lirycznego?… W takim rozumieniu pytanie ‘A skarbnica Zła?’ miałoby sens nie tyle kuszenia bohatera przez władcę The Evil Empire, ile przypomnienia przezeń sobie samemu o tym, że świat to Skarbnica Zła i że w związku z tym na poecie spoczywa… Ale za daleko się już zapędzam.)” ROZDZIAŁ CZWARTY MANKAMĘTY MANKAMĘT — utwór, w którym MANKAMENT powoduje ZAMĘT; inaczej: utwór, w którym twórca próbuje pokazać w praktyce, jak bardzo skomplikowałby nam życie brak któregokolwiek, nawet najdrobniejszego i z pozoru bezużytecznego, elementu mowy. Pisanie mankametów (gatunek ten, występujący pod różnymi nazwami, ma w literaturze światowej długą tradycję) jest w gruncie rzeczy zabraniem głosu w pewnym odwiecznym i bardzo doniosłym sporze. Chodzi o ciągnący się od stuleci spór filozofów, językoznawców i poetów o to, czy język jako taki jest systemem od podstaw niedoskonałym, czy też przeciwnie — wzorcem doskonałości. Autor mankamętu — czyż trzeba dodawać? — opowiada się oczywiście za tym ostatnim przekonaniem. Język dla niego jest systemem, w którym wszystko działa jak w zegarku. Ale właśnie: zegarek to mechanizm, który o swojej doskonałości przekonuje nas najdobitniej wtedy, kiedy coś w nim nawali, kiedy np. pęknie drobna sprężynka albo kółko. Zegarek przestaje bowiem wtedy chodzić, jakby powiadając: „Albo–albo, do pioruna! Nie ma czegoś takiego, jak prawie–doskonałość: albo działam doskonale, albo nie! Utykanie i nadrabianie miną mnie nie interesuje: jeśli nie naprawicie kółka, to ja bardzo przepraszam, aleja w takich warunkach pracować nie mogę!” Mankamęt jest właśnie ujęciem w formę poetycką protestu języka–zegarka, któremu pękło kółko. Albo jeszcze lepiej (dążmy i my do doskonałości i powyższy Trafny Przykład zastąpmy Przykładem Jeszcze Trafniejszym): jest czymś w rodzaju strajku, ogłaszanego przez ten czy inny element języka. W życiu pozajęzykowym strajki są, jak wiadomo, skuteczne, jeśli ich ogłoszeniem dana grupa zawodowa dostatecznie utrudni funkcjonowanie reszcie społeczeństwa. Niech zastrajkują nie dostrzegani i pogardzani śmieciarze — już za kilka dni społeczeństwo zda sobie sprawę z faktu istnienia tej grupy zawodowej, doceni ją należycie, zrozumie nurtujące ją problemy i w ogóle posunie się do każdego samoupokorzenia, aby pracowników kubła skłonić do powrotu do pracy. Podobnie, jeśli w języku zastrajkuje nagle jedna drobna głoska albo kategoria gramatyczna — dopiero wtedy czujemy, z jak idylliczną łatwością przychodziło nam posługiwanie się językiem PRZED strajkiem, kiedy wszystko było na swoim miejscu i działało bez zakłóceń. Jak bardzo był wtedy język doskonałym, idealnie dopasowanym do naszych potrzeb systemem!… Choć co prawda rozumowanie takie (zapominające o drugiej stronie medalu, tj. o tym, że właśnie te nasze potrzeby są do pewnego stopnia kształtowane, albo i zniekształcane, przez niewidzialne naciski języka) przypomina znany argument na rzecz mądrości Natury: już w mrokach prehistorii obdarzyła nas ona zapobiegli wie małżowinami uszny mi, przewidując, że któregoś dnia zaczniemy nosić okulary. Zjawisko „strajku” któregoś z elementów mowy, oraz związane z tym utrudnienia życiowe, znamy zresztą dobrze z własnego doświadczenia osobistego i zawodowego. Ot, niech w maszynie do pisania zepsuje się jedna czcionka, niech np. „Ę” zbije się do postaci niewyraźnego zawijasa — i już nie sposób kontynuować działalności zawodowej. Nie sposób na przykład napisać — jeśli z zawodu jesteśmy szantażystami — rutynowego listu szantażującego, ponieważ w zdaniu „PROSZJ W NASTJPNĄ SRODJ WRJCZYĆ MI PIJĆ TYSIJCY BO SIJ ZEMSZCZJ I OGŁOSZJ ZDJJCIA Z WYRAZAMI PRAWDZIWEGO POWAŻANIA W. ZIJTEK” charakterystycznie zdefektowana czcionka „Ę” doprowadzi policje prędzej czy później po nitce do kłębka, tj. do naszej maszyny. Z takich właśnie maszynopiśmienniczych i komputerotwórczych doświadczeń wziął się ten szczegółowy podgatunek w ramach gatunku mankamętu, jakim jest MANKOGRAF. Cechująca Dzień Dzisiejszy powszechna dostępność programów komputerowych z najróżnorodniejszymi alfabetami zatarła w naszych umysłach pamięć tego, iż Jeszcze Niedawno nie można było swobodnie word–procesować (jak to się zgrabnie określa) niczego w języku polskim. Mógł to już robić z pewnością Mickiewicz, bo gdyby nie mógł, jakby sobie poradził z napisaniem „Pana Tadeusza” na przykład, gdzie pierwszy z miliona znaków diakrytycznych pojawia się już w pierwszej linijce? Właśnie: jak nasz skądinąd pełen inwencji poeta rozwiązałby w takiej sytuacji tę techniczną trudność? JAK WYGLĄDAŁBY Pan Tadeusz GDYBY W PARYŻU W LATACH 1830 NIE BYŁO JESZCZE W SPRZEDAŻY PROGRAMÓW KOMPUTEROWYCH Z POLSKIMI CZCIONKAMI Litwo, ojczyzno moja! Przypominasz zdrowie: Jaka jest twoja cena, ten tylko odpowie, Komu ciebie zabraknie. Uroda twa w dobie Obecnej trwa w mym oku i pozwala sobie Tam na zmartwychwstawanie w kompletnej ozdobie Przy okazjach wykrycia przeze mnie w zasobie Inspiracji pisarskich — nostalgii po tobie. Panno sakralna, Ty, co grodek powiatowy W Polsce Centralnej, blisko Chorzowa i Wschowy, Wraz ze znanym klasztorem… — Tfu, co za pechowy Traf: zaraz w pierwszych wersach, dla lepszej wymowy Poematu w aspekcie religijnym (o, wy. Wyroki Prowidencji!…), jestem ja gotowy Do wymienienia nazwy tej dziury — i nowy Problem spotykam! problem zarazem typowy, Jeden z tych, co to przez nie urasta darmowy Trud wieszcza: szuka, biedak, w potencjale mowy Wszystkiego, co pozwoli mu na obrazowy Opis owego miasta, by czytelnikowy Mechanizm recepcyjny i skojarzeniowy Bez wymieniania nazwy (jak hukanie sowy Straszy w niej ten znak jeden, ten haczyk nosowy…) — Basta! Nie jestem w stanie. Udzielam odmowy Muzie. Nie, nie powstanie epos narodowy — Z przyczyn technicznych: program nie nasz — polski, zdrowy — Na tym paryskim bruku mam komputerowy! Lecz wiem, ja, wieszcz, gdy obce czcionki wzrokiem badam: Niech ginie epos — podpis trwa: Mickiewicz, Adam. Wystarczy, aby lektura powyższego mankografu uświadomiła nam, że bez polskich znaków diakrytycznych nie sposób byłoby napisać nawet „się” albo „jesteś”, a zrozumiemy, że tym kilku kropkom, kreskom i haczykom zawdzięczamy w praktyce całą literaturę polską, od Żywota Ezopa Fryga Biernata z Lublina („ż”!) po Ciamkowatość życia Grzegorza Wróblewskiego („ś”! „ć”! znowu „ż”!). Głębokość wyrwy, w jaką zapadlibyśmy się wskutek braku pewnych elementów mowy, jeszcze dobitniej uświadamia nam MANKOFON, czyli gatunek dokonujący eksperymentalnej ekstrakcji nie tyle znaku pisarskiego, ile głoski. Powiedzmy, że tragiczny kaprys losu pozbawił nas od urodzenia umiejętności wymawiania głoski „R”. Wszystko jest dobrze, póki możemy mówić swoimi słowami: pewne osoby, do których zalicza się i Autor Tych Wynurzeń, potrafią gawędzić godzinami na temat np. perspektyw postmodernistycznej norweskiej teorii literatury, a zafascynowany słuchacz nawet nie zauważy, że dzięki wieloletniemu treningowi (ćwiczeniu) w naszej wypowiedzi —skądinąd całkowicie a propos (na temat) i pełnej bystrych (inteligentnych) spostrzeżeń — ani razu (w ogóle) nie pojawiły się wyrazy (słowa) „postmodernizm”, „Norwegia”, „teoria” i „literatura”. Ale co ma począć ktoś, kto jest np. duchownym albo wojskowym, a zatem człowiekiem zmuszanym z natury swojego zawodu do wygłaszania pewnych ustalonych czy wręcz uświęconych formuł, których kształtu nie wolno mu zmienić? Wczujmy się w mękę duchową proboszcza („phoboszcza”) albo kaprala („kapłala”), kiedy stoi przed swoją „konghegacją” albo „dłużyną”. Zaintonować „DHODZY BHACIAI SIOSTHY” albo wykrzyknąć rozkaz „ŁEPETUJ BŁOŃ! DŁUŻYNĄ MAŁŻ!” i usłyszeć wiecznie ten sam chór tłumionych chichotów? Czy raczej rzucić wyzwanie konwencjom, dokonując błyskawicznej substytucji owych formuł przez „MILI CZŁONKOWIE NAJBLIŻSZEJ FAMILII NIE BĘDĄCY DZIADKAMI, BABCIAMI, OJCAMI, MATKAMI, DZIEĆMI ANI WNUKAMI” albo „PRZESUŃ PONOWNIE ODPOWIEDNIĄ DŹWIGIENKĘ W PRZYRZĄDZIE DO STRZELANIA! ZESPÓŁ ŚMIAŁO STĄPAJ!”, i narazić się na ekskomunikę albo degradację? A co ma powiedzieć zawodowy recytator poezji? Nie może on nawet odpowiedzieć wprost na zadane mu w towarzystwie pytanie „Kim pan jest z zawodu?”, albowiem odpowiedź „hecytatohem” albo „lecytatolem” byłaby odebrana sama w sobie jako dowód jego braku podstawowych kwalifikacji zawodowych (analogicznie jak w starym dowcipie PRL—owskim: „Staram się o etat spikera, ale mnie stale odrzucają: wiadomo, nie należę do P—P—P—P— Partii”). Ciekawe skądinąd, jak ludzie są niekonsekwentni w swojej nietolerancji. Jeśli pianista stracił prawą rękę w wypadku, nikt nie ma mu za złe, że występuje z koncertami na lewą rękę, a nawet hucznie się go oklaskuje, że taki dzielny i że się nie załamał. Jeśli natomiast recytator dotknięty jest znacznie mniej zauważalnym kalectwem —czymże w końcu jest nieumiejętność wymawiania zaledwie jednej głoski wobec doskonałej dykcji w wypadku wszystkich głosek pozostałych? — to zaraz pretensje i śmichy–chichy po kątach. „A przecież”, powie nam recytator nie wymawiający „r”, „dla mnie nie trzeba nawet pisać, tak jak dla jednoręcznego pianisty, specjalnych utworów. Wystarczy poddać niewielkim przeróbkom dzieła już istniejące: nawet w wypadku utworów klasycznych zmiany będą niemal niezauważalne”. Przeróbmy dla przykładu na tego rodzaju mankamęt jeden z Sonetów krymskich (które w zapowiedzi recytator określi oczywiście jako Sonety z pewnego półwyspu albo Sonety z okolic Odessy), słynną Burzę: Wersja oryginalna: Wersja mankamętowa: Zdarto żagle, ster prysnął, Spadły żagle, maszt trzasnął, ryk wód, szum zawiei, UAAA! wód, SZUUU! zawiei, Głosy trwożnej gromady. Głosy złaknionej ciżby, pomp złowieszcze jęki, pompa w męce chrzęści, Ostatnie liny majtkom Ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki, wymknęły się z pieści. Słonce krwawo zachodzi, Zachód zlał świat posoką. z nim reszta nadziei. Został cień nadziei? Wicher z tryumfem zawył, Skąd!… Tajfun „Wiwat!” zawył; a na mokre góry na wilgotne wzgórza Wznoszące się piętrami Kondygnacjami pnące się z morskiego odmętu z słonej głębiny Wstąpił jenijusz śmierci Wstąpił demon zagłady i szedł do okrętu i szedł na kabiny Jak żołnierz szturmujący Jak żołnierz, gdy po pachy w połamane mury. w fosę się zanurza. Ci leżą na pół martwi, Ci leżą wpół nieżywi, ów załamał dłonie, ów łzę tai w oku. Ten w objęcia przyjaciół Ten w objęcia przyjaciół żegnając się pada, żegnając się pada, Ci modlą się przed śmiercią, Ci znów: „Won, zgonie! Nicość — aby śmierć odegnać. konceptem zbyt płaskim!” Jeden podróżny siedział Samotny pielgrzym tylko w milczeniu na stronie siedział cicho z boku I pomyśli!: szczęśliwy, I pomyśli!, szczęśliwy, „kto siły postrada kto sił nie posiada Albo modlić się umie Albo modlić się umie lub ma z kim się żegnać. lub żegnać się ma z kim. Nie pierwszy to raz poeta wyciąga pomocną dłoń ku recytatorowi dyskryminowanemu z powodu wady dykcji: wystarczy przypomnieć słynny wiersz dla sepleniących Strasna żaba Galczyńskiego („Pewna pani na Marsalkowskiej / Kupowała raz synkę z groskiem”) albo wiersz Davida McCorda Aksolotl („Każdy aksolotl / Ma wśródl swych cnótl / Talentl i polotl / W spijaniu wódl”), który tak w oryginale angielskim jak i w przekładzie niżej podpisanego jest utworem przeznaczonym dla osób, cierpiących na tzw. kluchy w gębie albo przydługi język. Zwłaszcza w tolerancyjnej wobec odmieńców Ameryce nie ma wręcz wady dykcji, której nie okazał już humanitarnego wsparcia jakiś poeta. Masz, recytatorze, nie tylko kłopot z wymawianiem „r”, ale jeszcze (ciekawostka przyrodnicza: dubeltowa wada dykcji obejmująca głoski, które jako litery sąsiadują ze sobą w alfabecie!) dodatkowo z „s”? Nie załamuj się — liryk nazwiskiem Jim Hali pomyślał o tobie: MOŻE JEST TO I TWÓJ PŁOBLEM Wszyftkie moje płoblemy, a kto wie, może w ogóle wszyftkie płoblemy, biołą się ftąd, f tej okłopnej pławdy, że jeftem CZŁOWIEKJEM–PAJĄKIEM. Ja wiem, ja wiem. Wszyftkie te niemądłe dowcipy: na panu to mucha nie siada, he he, albo co pan łobi w łóżku f tymi ekftła nogami, czy nie ftełczą f pod kołdły. Ftłasznie zabawne, ha ha. Ale fpłóbujcie tak być CZŁOWIEKIEM—PAJĄKIEM pale miesięcy. Płoszę bałdzo. Bez uftanku hiftelyczne telefony od Gubełnatoła Ftanu: żłób pan coś f tym fpłyciarzem, co się włamał do fklepu i łabuje kolołowe telewizoły. Co ja mam ffpólnego f telewizołami? Moja fpława? Ale co łobić, ubielam się w ten mój cholerny koftium, ten f pizyffawkami na palcach, biole sznuły i leszte fprzetu i lecę jak duleń fkakać po dachach dłapaczy chmuł. Wleszcie go doftrzegam. Ftukniety amatoł kolołowych telewizołów. Fpadam na niego, tłoche zapafów na tlotuarze i łabuś fkłepowany sznulami. Nie ma fpławy. Wyobłażacie fobie pewnie, że jak się jeft CZŁOWIEKIEM–PAJĄKIEM, to wszyftko przed wami otwałte, ffpaniała kałjela etceteła. Bzdula. W ten fpofób to nic się nie dzieje. W ogóle nic się nie dzieje. Gubełnatoł dzwoni, ja lecę, oddaje zbłodniarza w tece fpławiedli wości, Gubełnatoł znowu dzwoni, i tak bef końca. Fpłóbuje chyba czegoś innego. Fpłóbuje czegoś naplawde ekfcytującego, jak wyścigi famochodowe. Czegoś, co fpławi, że fełce zacznie bić w przyfpieszonym lytmie. Z długiej f Ilony, nie można po płoftu przeftać być CZŁOWIEKIEM–PAJĄKIEM. CZŁOWIEKIEM–PAJĄKIEM jeft się na całe życie. Do oftatka. Nie jeftem nawet f ftanie zedrzeć ffojego koftiumu. Jeft nie do zdałcia. Tak że może jeft to i twój ploblem, kto wie. Może na tym polega cały ploblem w ogóle ze wszyftkim. Nikt nie jeft fftanie zedrzeć kof tiumu czy gałnitulu, wszyftkie są nie do zdałcia. Kto wie? Ba, w tradycji amerykańskiej istnieją nawet utwory powstałe z serdecznego zatroskania losem recytatorów nie dotkniętych bynajmniej permanentną wadą dykcji, ale jedynie chwilowo cierpiących na silny katar, który odbiera nosowość ich wszelkim „m”, „n”, „ę”, i „ą”. Przykładem może być utwór Charlesa Follena Adamsa, Do Bani Jadidy: Bodolog kochadka, który, podobnie jak Aksolotla McCorda, zainteresowany Czytelnik odnajdzie w antologii Fioletowa Krowa (Wyd. a5, 1993). Gdzie wszakże recytator widzi szklankę do połowy pełną, tam poeta widzi ją w połowie opróżnioną. Jeśli dla recytatora nie wymawiającego głoski „r” utwór w rodzaju naszej wersji sonetu Mickiewicza stanowi dowód, że język bez tej głoski może się doskonale obejść, to dla poety spłodzony przezeń mankamęttęże głoskę demonstracyjnie omijający ma— że powtórzę— stanowić, odwrotnie, dowód per negationem, jak bardzo jej obecność jest potrzebna, aby język zachował swoją naturalną doskonałość. Tę samą procedurę usuwania–w–celu–pokazania– opłakanych–skutków–nieobecności da się oczywiście zastosować do wszelkich możliwych pięter i działów systemu językowego. Zależnie od tego, gdzie dokonujemy naszego brzemiennego w skutkach cięcia, powstają wtedy szczegółowe podgatunki gatunku MANKAMĘTU, a mianowicie wspomniane już i zilustrowane przykładami MANKOGRAF i MANKOFON, a także MANKOMORF (utwór pozbawiony określonych cząstek słowotwórczych albo możliwości dokonywania określonych słowotwórczych operacji), MANKOLEKS (utwór pozbawiony pewnych słów), MANKOGRAMAT (utwór pozbawiony pewnych kategorii gramatycznych) i inne. Zanim przejdziemy do mankomorfu, pozostańmy jeszcze przez chwilę przy mankofonie, którego prostym przykładem była właśnie nasza „Burza”. Wypada bowiem wspomnieć, że istnieją też mankofony bardziej wyrafinowane, które służą demonstracji nie tyle niezbywalnej konieczności istnienia pewnej głoski czy rodziny głosek (np. nosowych), ile przekonaniu czytelnika, że we wspólnym języku ojczystym jego i autora system fonetyczny jest systemem doskonałym nawet w tym, co w potocznej opinii uważane jest najczęściej za jego wrodzoną niedoskonałość. Za taką fundamentalną niedoskonałość fonetyczną polszczyzny uważa się oczywiście jej tendencję do produkowania niemożliwych do wymówienia zbitek spółgłoskowych czy, szerzej, zachwianie proporcji między spółgłoskami a samogłoskami na niekorzyść tych ostatnich. No bo rzeczywiście: jeśli pomyśleć, że Włosi, ten naród śpiewaków, mogą sobie śpiewać na pełne gardło swoje dźwięczne, oparte na idealnej proporcji 1:1, FE–LI–CI–TA, podczas gdy my musimy skrzypieć swoje chrzęszczące w zębach jak mazowiecki piasek SZCZĘŚCIE (stosunek spółgłosek do samogłosek: 2:1, a w innych wyrazach bywa jeszcze gorzej) — to naprawdę można mieć pretensje do Cyryla i Metodego, którzy w porywie niepraktycznej lekkomyślności wynaleźli w swoim czasie języki słowiańskie, tak jak gdyby nie mogła nam wystarczyć greka albo łacina Od czegóż jednak mankofon, gatunek, który pod piórem patrioty jest w stanie udowodnić, że nawet to, co nam się tak w polszczyźnie przykrzy (o, proszę: W POL–SZCZY–ŹNIE PRZY– KRZY), nie przeczy (PRZE–CZY) jej doskonałości. Aby ten cel osiągnąć, poeta ma do wyboru dwie drogi. Jedną jest napisanie wiersza — kompletnego, choćby bardzo krótkiego utworu wierszem regularnym i rymowanym — który proporcję jeszcze bardziej przechyli na niekorzyść samogłosek, jak gdyby dla praktycznego zademonstrowania, że zbitki spółgłoskowe, choć tak rażą i straszą uczących się naszej mowy cudzoziemców, to naprawdę nic trudnego. Denerwuje was, że spółgłosek jest w polszczyźnie dwa razy więcej niż samogłosek? A jeśli założymy sobie proporcję podwójnie niesprawiedliwą: 4: l? Czy językiem o takiej fonetyce nie da się mimo wszystko nie tylko sprawnie rozmawiać, ale i napisać w nim wyrafinowany czterowiersz, będący w recytacji prawdziwą ucztą dla ucha? Samogl. Spólgl. Chrzęst szczęk pstrych krów wprządl w słuch 6 24 Szept’Trwasz wśród warstw łgarstw? Tchórz! 6 25 Stwórz wpierw z przerw werw, z chwil skruch 6 24 Strzęp chwalb — nerw ścierw czymś strwóż!” 6 23 RAZEM. 24 96 CZYLI: l : 4 Ucztą dla ucha, tyle że opartą na diametralnie przeciwnym typie menu — tam krwisty befsztyk z żubra, tu galaretki z owocu mango — może jednak też być utwór, który wybierze drugą drogę: wbrew wszelkim prawom boskim i ludzkim udowodni, że polszczyzna potrafi żakasować dźwięcznością nawet włoszczyznę. Co nam wasza mizerna FE–LI–CI–TA z jej proporcją 1:1! Napiszemy w najczystszym języku polskim utwór, w którym samogłosek będzie WIĘCEJ niż spółgłosek! „Niemożliwe!”— wykrztuszasz (WY–KRZTU–SZASZ), Czytelniku? Nic nie jest niemożliwe dla Polaka, jeśli Się Zaweźmie! Sam. Spól. O, Aido! Woalami 8 4 I aloesami wonna, 8 6 Nie dbająca, co salami, 8 9 Neon, Cohen i Madonna, 8 8 Egoneo—elit, Mao… — 8 5 Oddalona o eony — 8 5 O, idolu, pieje ja o 8 5 Tobie pean ni euczony! 8 7 O, oazo, o, opoko 8 3 [!] Oka, ucha, ust i uda! 8 5 O, omijaj ją, epoko, 8 6 Bo kto ufa, że się uda 8 7 Naukowy opis — sto sond 8 10 Dowód jemu jeno da, 7 8 Że o sobie mylny osąd — 8 8 A i o Aidzie — ma. 7 2 [!!] RAZEM: 126 98 CZYLI: 9 7[!!!] I ostatni już podgatunek, jaki omówimy w tym rozdziale: MANKOMORF (MANKOGRAMAT i MANKOLEKS mają znaczenie głównie teoretyczne: im wyższe piętro systemu językowego, tym trudniej zauważyć brak określonego elementu jego repertuaru; może sobie ktoś założyć, że napisze wiersz, w którym ani razu nie posłuży się rodzajem nijakim, albo powieść, w której ani razu nie użyje słowa „kapiszon”, ale to, czy odbiorca w ogóle z tego braku zda sobie sprawę, jest dosyć wątpliwe). MANKOMORF to utwór, w którym brak czegoś na poziomie cząstki morfologicznej, to znaczy albo brak samej tej cząstki jako takiej, albo szwankuje system zasad użycia tej cząstki. Ta ostatnia sytuacja jest szczególnie ciekawa, możemy w niej bowiem, powracając do naszej metafory strajku, dostrzec podobieństwo do tzw. strajku włoskiego. Strajk włoski, jak wiadomo, polega na tym, że przychodzi się do pracy i pracuje, stosując się jednak przy tym z bezwyjątkową dosłownością i skrupulatnością do wszystkich obowiązujących przepisów i procedur, co oczywiście stanowi najlepszą metodę rychłego i kompletnego sparaliżowania działalności zakładu pracy. Na analogicznej zasadzie — dobrze znanej w poezji „lingwistycznej”, szczególnie u wielkiego Mirona Białoszewskiego —poeta przyjmuje do wiadomości pewną regułę językową, po czym z dziecięcą naiwnością (chytrze i perfidnie udawaną, ma się rozumieć) traktuje ją jako uświęcony aksjomat, nie dopuszczając nawet myśli, że reguła może mieć wyjątki. W sposób znacznie bardziej tradycyjny wersyfikacyjnie, ale lingwistycznie taki sam, zachowuje się poniższy filozoficznie—refleksyjny liryk, który wyrósł z cytowanej w poprzednim rozdziale listownej dyskusji pomiędzy Antonim Libera a Autorem na temat słowa „tło”, ściślej — dopełniacza liczby mnogiej tego wyrazu. „Skoro Gen. pl. słowa ‘szkło’ to ‘szkieł’, wobec tego analogicznie ‘tło’ — ‘teł’; ale skoro nie widać powodów, dla których ‘tło’ miałoby się odmieniać inaczej niż ‘zło’, wobec tego analogicznie ‘zło’ — ‘zeł’? Więcej: skoro Gen. pl. ‘teł’ ma swój odpowiednik w Gen. pl. ‘dzieł’, to wobec tego w Nom. pl., analogicznie do ‘[te] tła’, trzeba by powiedzieć ‘[te] dźła’, prawda?”. Żeby już zbytnio nie mędrkować i nie odbierać czaru Strofom Poety, powiedzmy po prostu, że biorą one pod liryczny obuch problem tak zwanego „ruchomego ‘e’”, usiłując, z żelazną konsekwencją myślenia per analogiom, stosować to zjawisko wszędzie, czy trzeba, czy nie trzeba: PRZY LEKTURZE BSÓW FIODORA DOSTOJEWSKIEGO Gdy zza odległych Bytu teł Nowe się wyłaniają tła, Z milionów Ludzkich wtedy Dzieł Ostają się nieliczne Dźła: Te, które wątłym ruchem Płetw (W skrajnych wypadkach —jednej Pltwy) Brną przez mrok wód Wołg, Wisł i Vletv (Gen. pl. przedmiotu czci Czchów — Vltvy), Lub przedzierają się jak Kret Przez Glbe ku innym bratnim Krtom — Stopę w pasterski wbiwszy Getr, Wiodą krdle Ówc na przekór Pchom — Nie szczędząc własnym Plcom kropl Dżdżów (W jeden platoński zlanych Dżdż), Chylą się, gdzie pod pń cdru Żółw Padł, rzężąc swe bolesne „Żżżżż” — O, takie jeno z Człeczych Dzieł Przydadzą się Bożemu Dźłu: Te, co doktryny Mniejszych Żel Odpchną prcz, k’chwale Ńbios, wbrw Pkłu! ROZDZIAŁ PIĄTY IDIOMATOŁY IDIOMATOŁ— literacki rezultat spój rżenia na IDIOM okiem MATOŁA. Termin ten nie ma zamiaru nikogo obrazić; chodzi w nim o czysto opisowy sens pojęcia „matoł” rozumianego jako „osobnik naiwnie żądający prostolinijnej logiki od nie—prostolinijnej rzeczywistości”. W tym sensie idiomatol to wynik przyjęcia na moment postawy Małego Kazia z dawnego cyklu rysunków humorystycznych Kazimierza Grusa (Jak sobie Maty Kazio wyobraża…), który to chłopczyk podchodził do rodzimej mowy w sposób nieugięcie racjonalny i logiczny. Jeśli — rozumował — słowo „rzucić” oznacza czynność nadawania trzymanemu w ręku przedmiotowi energii kinetycznej poprzez wymach ramienia i następnie wypuszczenia przedmiotu w odpowiednim momencie z dłoni, tak aby leciał w określonym kierunku i spadł na ziemię mniej więcej tam, gdzie sobie życzymy; jeśli z drugiej strony słowo „oko” oznacza organ wzroku w postaci gałki usadowionej w naszym oczodole; jeżeli wreszcie te dwa słowa ludzie dorośli — więc chyba wiedzący, co robią — łączą bardzo często w jedno wyrażenie, „rzucić okiem”, a nikt przy tym się nie zastrzega, że rozumie którekolwiek ze słów inaczej niż Mały Kazio — to wyjście dla logicznie myślącego Rozumu pozostaje tylko jedno: musi on przyjąć, że w rzeczywistości zdarza się istotnie coś takiego jak akt rzucenia okiem, tzn. wzięcia w dłoń własnej gałki ocznej i ciśnięcia jej przed siebie. Działalność Małego Kazia znajdowała praktyczne ujście w rysunkach, na których przedstawiał tego rodzaju mniej lub bardziej szokujące sytuacje i czynności. My, ludzie dorośli, wiemy oczywiście, co z malcem było nie w porządku: posługując się językiem, nie umiał jeszcze robić tego tak, jak trzeba, czyli bezmyślnie. Jest to błąd popełniany przez wszystkie dzieci, tę zakałę ludzkości, jak je określił Antoni Słonimski. Dzieci, ucząc się języka, jeszcze z nim nie osłuchane, jeszcze próbujące znaleźć jakiś ład i system zasad w tym rozwichrzonym tworze, jakim jest mowa, siłą rzeczy natykają się prędzej czy później na jakieś „rzucanie okiem” i dziwolągi takie budzą w nich niepokój. Jak to? Przecież jeśli istnieje jakaś nazwa, to musi istnieć i rzecz, którą ta nazwa oznacza? Przecież jeśli — odwrotnie rzecz biorąc — istnieje jakaś rzecz, to musi ona, aby można było o niej mówić i nie mylić jej z innymi rzeczami, mieć jakąś swoją własną, jej tylko przypisaną nazwę? Przecież jeśli l + l = 2, to z dodania do siebie dwóch słów nie może wyniknąć nic innego jak proste połączenie ich osobnych sensów? Dzieci, ma się rozumieć, nie zadają swych pytań w tak abstrakcyjnym stylu i w ogóle nie zadają ich w ten sposób. Zadają je raczej samą praktyką swojego mówienia; w jej obrębie formą zadawania pytań jest przede wszystkim popełnianie błędów, z których większość jest, chciałoby się powiedzieć, przez dziecko nie zawiniona. Posługując się analogiami do zasad, które już zna, dziecko na ogół rozumuje zupełnie poprawnie i jego jedyną właściwie mylną przesłanką jest ta pierwsza, przyjęta na wstępie i najbardziej podstawowa: założenie, że poprawne rozumowanie na cokolwiek tu się może przydać, że istnieją tu jakieś zasady jednoznaczne, pozbawione wyjątków i wolne od wewnętrznych sprzeczności. Dziecięcy błąd językowy jest pytaniem postawionym systemowi językowemu: Dlaczego nie jesteś konsekwentny? Jak mamy cię brać na serio, jeżeli ty sam najwyraźniej na serio siebie nie bierzesz? Na szczęście, z chorobliwej skłonności do stawiania takich pytań około 99,7 % dzieci bardzo szybko wyrasta. Te 0,3 %, którym schorzenie nie przechodzi, zostaje w późniejszym wieku poetami lub czytelnikami poezji. Ponieważ zaś nawet poeta albo czytelnik poezji chce w oczach reszty społeczeństwa uchodzić za osobnika dorosłego, poważnego i odpowiedzialnego, kontynuuje odtąd wprawdzie działalność Małego Kazia, ale nadaje jej poważniejszą, bardziej naukowo i wielosylabowo brzmiącą nazwę. Na przykład: dezautomatyzacja zleksykalizowanych związków frazeologicznych. Ten trochę już nazbyt nieporęczny termin można by zastąpić metaforą w rodzaju „rozbijanie językowych skamielin”, ale „rozbijanie” nie jest określeniem tak trafnym jak „dezautomatyzacja”. Jeśli coś w sensie dosłownym rozbijemy, np. porcelanową skarbonkę albo jajko, skorupy dość trudno jest złożyć z powrotem. Dezautomatyzacja natomiast niczego w języku nie rozbija bezpowrotnie, nie niszczy — przypomina raczej podważenie krawędzi muszli, zapuszczenie spojrzenia do środka i pozostawienie jej w spokoju, aby sama się na nowo zamknęła. Nawet i ta metafora zresztą nie jest stuprocentowo celna, dezautomatyzacja bowiem dokonuje się właściwie nie na terenie języka, ale raczej w obrębie naszego umysłu. Podważa nie tyle skorupkę językowej ostrygi, ile klapkę przesłaniającą oko naszej językowej percepcji. Najtrafniejsze chyba byłoby przyrównanie dezautomatyzacji do włożenia na chwilę okularów umożliwiających oglądanie trójwymiarowych filmów albo przezroczy. Zleksykalizowany związek frazeologiczny, powszechniej znany jako idiom — potoczna i stale w tej samej formie występująca a zarazem właściwa danemu językowi tylko i nie dająca się przełożyć dosłownie metafora w rodzaju „puścić z torbami” albo „zrobić w konia”, porzekadło typu „masz, babo, placek” lub „wyjść na czymś jak Zabłocki na mydle”, przysłowie takie jak „pierwsze koty za płoty” itp. — w naszym normalnym, powierzchownym i automatycznym posługiwaniu się językiem nie zmuszają nas bynajmniej do żadnych poznawczych wysiłków. Na dwuwymiarowym ekranie codziennej mowy każdy z takich idiomów ukazuje się jako płaska figura geometryczna, monolityczna porcja znaczenia. Gdy wkładamy natomiast wspomniane okulary, to znaczy po prostu gdy na moment wyzwalamy się z językowego automatyzmu i próbujemy dostrzec w tej płaskiej figurze wieczko sześciennej szkatułki — z geometrii robi się stereometria, uderza nas nie tylko trójwymiarowość szkatułki idiomu, ale i to, że przez jej szklane ściany widać zamknięte w środku znaczenia składowe. Wyrażenie „wyjść na czymś jak Zabłocki na mydle”, w którym dotąd widzieliśmy jedynie wypisane na wieczku ogólne znaczenie „stracić na czymś” czy temu podobne, nagle objawia nam siedzącego w szkatułce markotnego Zabłockiego wraz z jego smętnie obwisłym staropolskim wąsem i piętrzącymi się wokół stertami kostek mydła, na którym najwyraźniej zrobił zły interes. Jak wiadomo, ludzkość na ogół nie lubi się zbytnio wysilać i nawet czynność włożenia trójwymiarowych okularów wydaje jej się nadmiernym wydatkiem energii. Dlatego właśnie tak mało ludzi czytuje wiersze. Poezja ze swoją naiwną skłonnością do stawiania językowi kłopotliwych pytań, do dezautomatyzacji tego, co w mowie automatyczne, po prostu przeszkadza nam w naszym błogo bezmyślnym posługiwaniu się słowami. Ale jeśli nawet wyrzucimy ją za próg mózgu i życia, poezja powróci tym czy innym niedomkniętym lufcikiem: powróci w błędzie językowym popełnionym przez nasze dziecko (kolejnego Małego Kazia), w pomyłce drukarskiej w gazetowym nagłówku albo w awarii jednej z liter ulicznego neonu (jednym z moich najżywszych wspomnień z lat PRL jest doznanie głębokiej estetycznej — nawet nie politycznej — satysfakcji na widok neonu ZBIOROWYM WYSIŁKIEM TWORZYMY LEPSZE JUTRO, w którym wygasła litera Ł), w tysiącu innych możliwych sytuacji, które nolens vo—lens wciskają nam na nos trójwymiarowe okulary dezautomatyzacji. Jedną z takich sytuacji jest rozmowa z cudzoziemcem, który uczy się naszego języka i, ćwicząc się w jego praktycznym użyciu, popełnia co krok większe lub mniejsze błędy. Najciekawsze są pod tym względem błędy popełniane przez cudzoziemca dość już biegłego w polszczyźnie: usiłuje on bowiem ambitnie wkroczyć na ten najwyższy schodek językowego wtajemniczenia, jakim jest swobodne posługiwanie się idiomami. Wystarczy, że ktoś taki — powiedzmy, że spotykamy się z nim po raz pierwszy po kilkuletnim niewidzeniu — westchnie współczująco na widok naszej siwizny: „Ech, latka latają, co?”, aby nie tylko potężnie nas rozśmieszył, alei uświadomił nam, czym nas rozśmieszył. Efekt komiczny wziął się właśnie stąd, że maleńkie naruszenie ustalonej postaci idiomu nagle ukazało nam ten ostatni w całej jego trójwymiarowości: przez szklaną ścianę szkatułki dostrzegliśmy „latające” (na amorkowatych skrzydełkach oczywiście) „latka”, czyli dzięki błędowi uświadomiliśmy sobie znaczenia składowe idiomu i uderzyła nas ich absurdalność. Staliśmy się na moment znowu Małym Kaziem, który w „rzucaniu okiem” widzi dosłowne „oko” i dosłowne nim „rzucanie”. Jedyna zapewne różnica, że do absurdalności języka mamy już pewien dystans i rzecz nas nie tyle niepokoi, ile bawi. Jeśli jesteśmy ludźmi takimi jak Autor Tych Elukubracji, to znaczy Osobnikami Pozbawionymi Skrupułów i takimi, którzy dla Żartu gotowi są nawet Wykorzystać Przyjaciela, możemy w tym momencie popełnić cały szereg Niegodnych Postępków. Możemy mianowicie z Całą Powagą nauczyć naszego cudzoziemca kilku innych idiomatycznych zwrotów, każdego w formie odrobinkę — tak jak „latające latka” — odbiegającej od formy właściwej. Jeśli nie wystarcza nam wizja licznych rodaków skręcających się ze śmiechu po usłyszeniu tych fraz z ust naszej cudzoziemskiej ofiary, jeżeli jesteśmy jeszcze bardziej Diabolicznie Złośliwi, możemy nawet wyuczyć nieszczęśnika kilku zwrotów najzupełniej poprawnych językowo ale mających znaczenie jaskrawo różne od tego, które cudzoziemcowi podajemy (np. zdanie znaczące rzekomo „Niestety nigdy nie miałem przyjemności poznać pani bliżej” wpajamy mu w formie: „Niestety z żadnego zbliżenia z panią nie miałem nigdy przyjemności”). Jeśli wreszcie jesteśmy Wręcz Okrutni, sporządzamy dla obcokrajowca — powiedzmy, że jest on Amerykaninem albo innym osobnikiem anglojęzycznym — następujący kieszonkowy słowniczek frazeologiczny, w którym nie tylko idiomy będą przetłumaczone metodą Małego Kazia, ale dodatkowo całą sprawę skomplikuje udział homonimów, słów o identycznym brzmieniu a różnym sensie, które to słowa będą w słowniczku wykorzystywane w sensie oczywiście z reguły nie tym, jaki powinny mieć w danym konktekście. Przepraszając, że dopiero teraz uprzedzam, iż większa część tego rozdziału będzie dostępna w zasadzie tylko Czytelnikom polskojęzycznym znającym dobrze angielski albo Czytelnikom anglojęzycznym znającym dobrze polski, wyjaśniam zarazem, że naprawdę inaczej się nie dało: tylko to zwierciadło, jakim jest próba przekładu idiomu na inny język, jest w stanie naprawdę uświadomić nam głębie, jakie osiąga absurdalność języka jako takiego w naszej własnej mowie. KIESZONKOWY SŁOWNICZEK FRAZEOLOGICZNY POLSKO–ANGIELSKI UWZGLĘDNIAJĄCY NAJCZĘSTSZE IDIOMY POTOCZNEJ POLSZCZYZNY akt [ACT],m. Akt wiary: Picture of a naked woman believing shelooks good. Akt strzelisty: Picture of a naked woman with a machinę gun. Akt rozpaczy: Picture of a rather desperate–looking naked woman. Akt skruchy: Picture of a naked woman crumbling. Akt notarialny: Picture of a naked female notary public. Akta sadowe: Pictures of naked women exhibited in a courtroom. [--> sztuka] baba [BAH—bah],f. Latać za babami: To fly all around the world in search of yeast cake that would be as delicious as the traditional Polish Easter yeast cake called baba. Baba z wozu, koniom lżej: Wherever car delivery of the traditional Polish Easter yeast cake called baba is available, horses can take it easy. Masz, babo, placek!: There you have it, you traditional Polish Easter yeast cake: here’s placek, another traditional Polish yeast cake to join you at the top of the list of favorite traditional Polish yeast cakes! [--> placek] Przychodzi baba do doktora: He who has a Ph. D. does not have to worry where his next piece of the traditional Polish Easter yeast cake comes from. bez [BAISE], m. Bez ogródek: A smali lilac garden. Bez zwłoki: A corpse smelling like lilac. Bez trudu: [Poetic] Lilacs of labor. [As an answer to a question, e. g.: Moglaby mi pani szurnąć nową rolkę przez tę dziurę pod drzwiami? — Bez trudu:] Such, such arę the lilacs of my labor. Z mlekiem czy bez?: Have you had this attitude sińce your birth [(wyssal) z mlekiem (matki) ] or is it just a passing fancy caused by the intense smell of those lilacs? chłop [KHWOP], m. Kawał chłopa: A peasant’s joke. To ci był kawał chlopa!: Nów that was a joke worthy of a country bumpkin, if I ever heard one! Równy chłop:An even–surfaced peasant, a smooth peasant. Morowy chłop: A pestilence–like peasant. ciało [close to Italian CIA—o], n. Ciala rozłożone na plaży: Decomposed corpses on a beach. Ciało obce: 1) A corpse that one has not been introduced to, 2) A foreign—looking corpse. Ciało niebieskie: 1) A corpse painted blue, 2) A livid corpse. Obroty dal niebieskich: 1): Corpses painted blue and put on a merry–go–round, 2) Livid corpses turning in their graves. W zdrowym ciele zdrowy duch: [Proverb.] A healthy corpse produces a healthy ghost. [--> duch]. Czarn|y [CHAR—nyh], m.;~a, f;~e, n. Czarny reakcjonista: [Proverb.] A black man is quick to react. Na czarną godzinę: [ProverB.] 11 takes an hour at the most to win the heart of a black woman. Na czarnej liście: [Proverb.] A black woman is, as a rule, covered with leaves. Czarne myśli: [Proverb.] A black child thinks, too. Pół czarnej: A Mulatto woman. 1 członek [TCHWOH–neck], m. Członek honorowy: A respectable penis, a penis of honor. Członek zwyczajny: A run–of–the–mill penis. Czlonek korespondent: A letter–answering penis. 2 członek [TCHWOH–neck], m. Czlonek męski: 1) Małe participant in a gathering (Rzucający się w oczy czlonek męski: A conspicuously single małe participant standing out at an all—female party, reception etc.), 2) Member of a group who behaves in a particularly manly way in difficult situations (Imponująco męski ten wasz czlonek!: This member of your party behaves in an impressively manly way), 3) Masculine particle, usually a suffix (Co tu robi ten ucięty członek męski?: What on earth is this masculine suffix, cut off its proper stem, doing i n this context?) Usztywnienie członka: [Street slang] Execution of a gang member. czoło [CHAW–oh], m. Podnosić czoło: [About plastic surgeons:] To do a forehead lift. Bić czołem: To assault and batter sb with one’s forehead. Czołem!: Go ahead, assault and batter me with your forehead! Stanąć na czele: To tread on sb’s forehead [presumably, when he or she is lying on hisorherback]. dąb [DOMP], m. Stanięcie dęba: A fallen oaktree’s miraculous return to its upright position. Chłop jak dąb: A particularly thick–headed peasant. [--> chłop] deska [DESS–kah], f. Od deski do deski: [About someone’s mind:] As narrow as the distance between two planks nailed together. Zabity deskami: Killed as a result of being beaten up with planks. dowód [DOUGH—voot], m. Dowód rzeczowy: A matter–of–fact identity card [as opposed to a fantastic or ornamental one]. Niezbity dowód: An ID card that has not been thrashed or pummelled yet. Dawać liczne dowody: To offer numerous different ID cards to an inquiring policeman, so that hę can have a choice. dół [DOOH],m. Głęboki dół: A profound—looking lower part, esp. of the body; a keen and thought— provoking bottom. Równanie w dół: The habit of associating and comparing everything with female buttocks. Wilczy dół: [About the buttocks of a slender and dangerous–looking woman, appreciatively:] My, what a wolfish bottom! [--> wilk] droga [DRAW–gah]: 1. noun, f.; 2. adj., f. Moja droga!: [In addressing a woman] 1) Lets have it my way, shall we?, 2) My expensive one! Droga przez mękę: [About a sadistic hooker:] She’s expensive, but that’s because she’s so good at torturing you. duch [DOOKH],m. Upadek ducha: A. ghosts tumble. Upaść na duchu: To tumble as a result of tripping over a ghost who tumbled and now is lying down. Paść bez ducha:To tumble even if there i s no ghost around who tumbled and nów is lying down. Raźniej mi było na duchu: It gave me a cheerful feeling to be lying down for a while on that ghost who tumbled and now is lying down. duchown|y [doo–KHOY–nyh], m.;~a, f. Pociecha duchowna: 1) A little child serving as a clergyman or clergy woman, 2) A baby resulting from a liaison with a clergyman. godność [GOD–noshtsh], f. Jak godność pani?: [Sarcastically, in the morning] So, how’s your dignity now, madam? góra [GOO–rah], f. Cieszę się z góry: I’m glad to own this mountain. Jesteśmy górą!: We arę the mountain! Głowa do góry!: [Condescendingly about someone’s mental abilities:] Send your head to some mountain spa for vacation! Sto osób z górą: A hundred people, the mountain included. Grek [GRECK], m. Udawać Greka: To cause a generał embarassement at a party or in a barroom with one’s attempt to express one’s primordial lust for life and magnanimous acceptance of existence in its totality by doing a disastrous imitation of the Zorba dance. Indyk [EEN–dick], m. Indyk myślało niedzieli: [Proverb.] In times of old, the population of Turkey used to think of nothing but the coming holiday, too [fig. for: There is no inertia that cannot be overcome by a collective effort]. Indyczyć się: To apply for Turkish citizenship. jaja [YEAH–yeah], usually pl. Ale jaja!: But [what about] men’s testicles! Znosić jaja: To tolerate the sight of men’s testicles. Znosić złote jaja: To tolerate the sight of men’s testicles painted golden [cf. Jaja wielkanocne]. Jaja wielkanocne: Traditional Easter custom of painting men’s testicles with bright paints. Jaja sadzone: 1) The same with the use of soot [sadza] rather than paint, a morę specific Ash Wednesday custom, 2) [As an exclamation:] Planted balls! [A sarcastic reference to the ancient misconception, according to which a pair of man’s testicles planted in the ground eventually produces the Tree of Everlasting Life]. koło [COH–woh], m. Piąte kolo u wozu: The spare tire [figurative for something absolutely indispensable]. Błędne koło: 1) The wrong, ill–chosen kind of wheel; 2) The wrong, ill–chosen kind of discussion circle. Koło zamachowe: Assassins’ discussion circle. Fortuna kołem się toczy: Our good fortune continues thanks to the unflagging activity of our discussion circle. Przeszło mi to koło nosa: I’d had this desire to wear a ring in my nose, but later I lost interest. koń [COIN], m. Konna biegunach: A kind of horse living at the North and South Poles. Koń szachowy: A horse trained to play chess. Koń pociągowy: 1) A railway horse, 2) An attractive horse. Koń z rzędem: [A political slogan:] Every horse supports the government. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby: [Proverb.] If the horse has already been pardoned, you don’t check whether hę still hides some of the stolen goods in his mouth. kopyto [co–PIT–oh],n. Pilnuj, szewcze, kopyta — Cobbler, take care of horses’ hooves [proverb., figurative for the profound absurdity of life as such]. Robić na jedno kopyto: [About a horse] 1) To put just one–fourth of one’s energy into work, 2) To soil one of one’s hooves while defecating. kostka [COST–kah], f. Cukier w kostkach: Sugar in one’s ankles. Masz cukier w kostkach?: Can’t you move a little faster? Kostka Maggiego: Maggie’s ankle. Św. Stanislaw Kostka: St. Stanislaus the Ankle. 1 kość [KOSHTSH], f. Kość sloniowa: Bone affected by elephantiasis. Kości zostały rzucone: 1) The bones have been abandoned, 2) The anorexic sweetheart has been dumped. 2 kość [KOSHTSH], f. Skóra i kości: Leather–bound dice. Kość sloniowa: Elephant–size die. Kość pacierzowa: Traditional gamę of dice played after the evening prayer. Rozejść się po kościach: To break up after a game of dice. kot [COTT], m. Wykręcać kota ogonem: To wring a cat using one’s own taił instead of hands. Drzeć koty z kimś: To tear cats apart, as a result of the aforementioned operation, particularly when undertaken in collaboration with someone else. Latać jakkot z pęcherzem: To spend the entire flight waiting in linę at the door of the occupied airplane toilet room. koza [‘CAUSE–ah], f. Spędzil w kozie 48 godzin: Hę fucked this chick for 48 hours without a break. [--> raz, wilk, wóz] krzyż [KSHISH], m. Krzyż Pański!: Show me your lower back, sir! Czerwony Krzyż: A sunburnt lower back. Krzyż Poludnia: A lower back sunbumt while vacationing in the South. kule [COOL–eh], pl. Świst kul: The swish of crutches [proverb.; fig. for a blow coming from someone who seemed unable to do any harm]. Niech mnie kule biją!: [Contemptuous, to a lamę beggar who has just cursed us for not giving him any money] Go ahead, let your crutches give me a sound beating! Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi: Man shoots into the air, and still puts God on crutches [proverb., fig. for: One does one’s best to avoid any mishap and, ironically, precisely because of this caution the most terrible accidents take place]. ludzie [LOO–dzhye], pl. Nieszczęścia chodzą po ludziach:Misfortunes walk only after people do [proverb., meaning unclear]. Będą z niego ludzie: Hę is bound to develop a multiple personality disorder. łatwy [WHUTT–vyh], adj. m.; ~a, adj. f. Mieć łatwy kontakt: To have an easy–to–operate wallplug at home. Łatwa w obejściu: An easy woman, provided that you accost her in a farmyard. łeb [WEB],/n.;~ek [WEB–eck], m., dimin. Idź na zbity łeb!: [A masochisfs plea:] Assault this bruised bestial head of minę a little more! Na łeb na szyję: [Proverb.] Putting a burden on one’s bestial head means putting a burden on one’s bestial neck, too. Wozić pasażerów na lebka: To drive passengers for a payment in little bestial heads, usually chicken heads [the way things have traditionally been in rural provinces of Poland.]. Zrobione po tebkach: Done only after being hand–somely paid in chicken heads. mąż [MOANSH], m. Jak jeden maż: Just like a certain husband that I once had. Mąż zaufania: Hę is married to a woman who is trust itself. migdał [MEEGH–dow], m. Ciasto migdałowe: Tonsil pie. Niebieskie migdały: Blue tonsils. mu|cha [MOO–khah], f; ~szka [MOOSH–kah], f, dimin. Wziąć kogoś na muszkę: To charm someone successfully with one’s bowtie. Facet pod muchą: This gentleman sags under the weight of his enormous bowtie. Mucha nie siada: His bowtie itself, however, never sags. myszka [MISH–kah], f. Trącić myszką: To poke someone in the ribs with a small mouse. [--> pies] Gumka Myszka: A mousey–colored or mouse–shaped prophylactic. noga [NOH–gah], f. Dać nogę.—To offer one leg [rather than one’s entire body, in an attempt to bargain with the cannibals]. Wziąć nogi zapas: To confuse one’s legs with one’s waist [a symptom of a severe mental disorder]. Ściąć kogoś z nóg: To decapitate someone by chopping off, just in case, much morę than only his head, e.g., the whole part of his body from the ankles up. odbicie [odd–BEE–tchye], m. (from odbito mi się —I burped) Leninowska teoria odbicia: Lenin’s theory of burping. Lustrzane odbicie: A burp produced while or as a result of looking into the mirror. Kąt odbicia: A corner in the house traditionally reserved for burping discreetly after meals. Żywe odbicie ojca!: Bravo, father, you still burp pretty lively [or: Bravo, father, you burp as if you were still alive]! palec [PAH–let’s], m. Sam jak palec: As lonely as a finger [a simile reserved exclusively for persons who for this or that reason have lost the other nine fingers.] Chodzić na palcach: To walk on one’s fingertips [i.e., rather than just hands; an extremely difficult acrobatic feat]. Palec serdeczny: A cordial, friendly finger. pallić [PAH–litch], v.;~ący [pah–LOAN–tsyh], m. Palić na stosie: To smoke on the stake [a reference to the custom of offering a religious heretic the traditional „last cigarette” before the execution]. Palący wstyd: 1) A smoking person is a disgrace; 2) Shame on you, smokers! Pali się!:People smoke here! Pal sześć!: [Sarcastic] Why don’t you smoke six [cigarettes at once, while you’re at it]! Pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija [Adam Mickiewicz]: Beware of this woman: she inhales, bites, and has bad breath. państwo [PAHNJ–stfoh], m. Państwo młodzi: A state governed by its young [młódź], a paidocracy. Państwo Woźniak: A nation called Woźniak. Proszę państwa!: Give me a piece of the body politic, please! paw [PUFF], m. Puścić pawia: To let the peacock go [figurative for an act that appears to be a sign of weakness but is, in fact, a clever move; a reference to the traditional country gamę of „squeeze the peacock”]. pies [PYESS], m. Pies z kulawą nogą nie przyszedł: The dog with the lamę leg has not come [a sarcastic contra—diction of the wide—spread belief that a dog with a lamę leg is actually morę able to „come” than a healthy canine]. Ten gość to pies na kobiety: This fellow climbs on top of every woman just like dogs usually do. Czuję się pod psem: With a dog on top of me, I can finally feel myself. Pies cię trącał [presumably, myszką]: A dog poked you in the ribs [with a small mouse]. 1 pióro [PEW–raw], n. Wieczne pióro: [Contemptuously about a boxer] Ań eternal feather–weight. 2 pióro [PEW–raw], n. Wieczne pióro: [Admiringly about a writer] An immortal pen. Zrobić komuś koło pióra: To establish a circle of fans of a specific writer. [--> koło] placek [PLAH–tseck], m. Paść plackiem: To fodder cattle with placek, a traditional Polish yeast cake [fig. for a shockingly wasteful behavior, as a reference to the customs of the richer house– holds in the Polish countryside]. [-->baba] Krowi placek: A traditional Polish yeast cake placek baked in rich households specially for the purpose of foddering cattle and thus indulging in fostering the helpless rage of the less fortunate. posada [poh–SAD–ah], f. Już w gruzach leżą Maurów posady [Mickiewicz]: As far as job prospects for the Moors are concerned, since Othello it’s been a total disaster. potem [POT–em], adv. Spływać potem: To leave immediately after an intercourse. Przemawiał świetnie, ale był zlany potem: His speech was brilliant, but hę was beaten up by the audience after hę finished. raz [RUSS], m. Jeszcze raz!: [A masochist’s plea] One more blow! Raz kozie śmierć: [Proverb.] Strike the goat and the stupid beast dies. ręka [RENGH—kah],/. Pójść komuś na rękę: To step on someone’s hand, i. e., while hę or she is crawling on the ground. Jak ręką odjąl: Hę subtracted this amount so ineptly, as if hę were counting on the fingers of his hand. Załamywać ręce: To break a person’s arms carefully in many places so that they resemble the accordion pleat. Ręce przy sobie!: Have your hands always with you [or: Don’t leave home without your hands]! Ręka rękę myje: [Proverb.] The hand will wash just itself and nothing else [figurative for a total refusal to cooperate]. robot [RAW–boat],w. Roboty ziemne: Terrestrial robots. Roboty ręczne: Robots wound up by hand. Roboty publiczne: 1) Fully automatized brothels, 2) Robots serving as whipping boys, i. e., exhibited in public places so that any frustrated citizen can kick or batter them with impunity to relieve his tension. Roboty przymusowe: Robots whose offers you cannot refuse. Przy sobocie — po robocie: Come Saturday, we’11 finish off all the robots. Robota, tak wiele roboty [W. Broniewski:] Send me a robot–secretary, I have so much writing to do. [--> robota] robota [raw–BOH–tah], f. Roboty nie zastąpią ludzi: I realize you have plenty of things to do, but even a workaholic has to have some social life. róg [ROOK],m. Przytrzeć rogów: To cut corners. Róg myśliwski: A street comer fit for a hunting party. Róg obfitości: A street comer particularly fit for a hunting party because of the abundance of wild animals. Chwycić byka za rogi: To take the bull by all his four corners at once. Przyprawić mężowi rogi: To season one’s husband’s corners. Miałeś, chamie, złoty róg: [St. Wyspiański:] O boorish person, you had your golden corner once. stać [STUTSH], verb Ten zegarek stoi: This watch stands upright. Stać otworem: To stand erect at the sight of an open orifice. On dobrze stoi z przyrody: It stands erect well by its nature. Stać w obliczu: To stand in someone’s face. Stan [STUN], m. Stan wyjątkowy: Her waist is something you won’t find in another woman! Tajemnica stanu: The Secret of My Waist [the title of a book by Jane Fonda]. stosunek [stow–SOON–neck], m. Odkąd wyszła za mąż, utrzymujemy przyjacielskie .stosunki: Since she got married, our regular intercourses have been as friendly as ever. Nie stać w żadnym stosunku: To engage in no intercourse while standing up. sztuka [SHTOO–kah], f Niezla sztuka!: [To a playwright after his play’s premierę performance, pointing to the prettiest actress of the troupe] A nice piece of ass you’ve got there! To już piąty akt tej sztuki?: What, this chick has already posed for five nudę portraits? [-->akt] szybka [SHEEP–kah], f, dimin. Nie bądź pani taka szybka!: Don’t be so damn delicate, like you’re madę of glass or something! W łóżku jest szybka: There is a small windowpane in our bed. trawka [TRUFF–kah], f, dimin. Pójść na zieloną trawkę: To let oneself be lured into smoking marijuana that is still green [i. e., not dried out enough]. trąba [TROM—bah], f. Niezwykle niebezpiecznym zjawiskiem jest trąba powietrzna: An extremely dangerous phenomenon is the air trumpet. W odróżnieniu od nosorożca z jego charakterystycznym rogiem, nos slonia ma postać trąby: As opposed to the rhinoceros with its characteristic horn, the elephanfs nose has the appearance of, morę particularly, a French horn. Ten facet to koszmarna trąba: This guy is horay like hell. Puścić kogoś w trąbę: To squeeze someone into a tuba [a popular practical joke among symphony orchestra players]. usta [OOS–tah],/?/. Nie biorę tego do ust: Orał? Me? Who do you think lam? Nie mam do kogo ust otworzyć: I have nobody to part my lips for. walec [VAH–lets],m. W rytmie walca: In the steamroller–like rhythm. Zapraszam panią do walca: Come and see me in my steamroller, will you? Zrodzeni w walce: People abducted in steamrollers immediately after their births. wariat [VAR–yutt],m. Strugać: wariata: To whittle a madman alive [usually with a pocket knife: a traditional pastime of shepherds in Tatra mountains]. wilk [VEALCK], m. O wilku mowa: I’m going to deliver a speech on the subject of the wolf. Gdzie wilk?: Werewolf? Wilk syty i koza cala: A fuli wolf and a whole goat [figuratively for: He’s a double–faced bastard]. Wilczy bilet: A ticket for a trans–Siberian sleigh trip. winny [VEEN–nyh], adj. m. Winna latorośl: It’s your kid who’s the guilty party. Winne grono: It’s all the company’s fault. Ocet winny: Were it not for all that fucking vinegar I drank last night, I’d be quite all right this morning. wolny [VOL–ny], adj. m. Jest pan wolny?: [To a taxi driver] Are you slow? Jest pan wolny: [From a prison guard] You are slow. Rzut wolny: Slow kick. Wolny rynek: Slow market. Wolna miłość: Slow lovemaking. Wolnomularz: Slowmason. Wolnomyśliciel: Slowthinker. Psów wprowadzać nie wolno: Dogs may be led in but not slowly. Ojczyzna moja wolna, wolna… [A. Słonimski]: My homeland is so slow, so slow… wóz [VOOS],w. Wielki Wóz: A Really Huge Automobile. Być raz na wozie, raz pod wozem: To work as a car mechanic. Przyszła koza do wożą: I seduced another adolescent girl on the back seat of my Acura Integra wycisk [VY–tseesck],m. Dajcie mu dobry wycisk: Make a good impression on him. zawód [ZAH–voot], m. Zawód miłosny: Prostitution. Iść w zawody: To turn professional. Przeżył ciężki zawód: Hę survived a career as a professional heavyweight boxer. zdjęcie [ZDYEN–tchye], n. Zdjęcie z piedestału: A snapshot taken by a public monument while standing atop its pedestal. Co by pani powiedziała na zdjęcie tych ciuchów?: You wouldn’t mind my taking a picture of your clothes, would you? ziemia [ZHYE—myah],/. Mieszkaniec Ziemi: Inhabitant of the Soil [poetic for: a dead body]. Obywatel ziemski: Citizen of the planet Earth [poetic for: a human being]. żywiec [ZHI–vyets], m. Palić żywcem: To provide heat by burning cattle and pigs [an extremely inefficient and expensive method of heating peasant huts in rural provinces of Poland, before the discovery of the combustibility of wood]. żywot [ZHI–vot], m., archaic Żywot wieczny: A belly that will never disappear no matter what you do. Wlec nędzny żywot: To drag one’s miserable belly about. Żywoty świętych: The bellies of the Saints. Żywot człowieka poczciwego: [The title of Mikołaj Rej ‘s famous Early Renaissance anti—diet book] An honest man’s belly [i. e., a belly which its owner neither denies nor attempts to conceal]. ROZDZIAŁ SZÓSTY POLIGĘDŹBY POLIGLĘDŹBA — gędźba poliglotycznego ględzenia, utwór upajający nas muzyką mowy obcej, zwłaszcza takiej, której zbyt dobrze nie znamy; produkt literacki makaronopodobny, tj. mający coś wspólnego ze staropolską poezją makaroniczną, lecz w sumie znacznie nad nią górujący stopniem artystycznej złożoności. Tym, co łączy wiersz makaroniczny i poliględźbę, jest podzielane przez ich autorów silne przekonanie, że co, u licha, albośmy to jacy tacy? język polski sroce spod ogona nie wypadł! Co za tym idzie, nasza mowa ojczysta w pełni zasługuje na to, aby ją najrozmaitszymi metodami stawiać na równi z innymi, nawet najbardziej szacownymi i zasłużonymi językami. Nie będzie greka pluć nam w twarz, i dzieci nam hellenić! Tu jednak kończą się podobieństwa, a zaczynają różnice. Wiersz makaroniczny to — żeby ująć rzecz obrazowo a zarazem oddać hołd jego trafnej nazwie — garnek, w którym trzymana przez poetę kopyść miesza i plącze ze sobą tasiemki dwóch albo więcej różnych rodzajów makaronu: powiedzmy, żółte, czterojajeczne wstążki polszczyzny i zielone, bo zaprawione szpinakiem nitki łaciny, zaplatające się wspólnie w jakieś „Dum bibo piwo, stat mihi kolano krzywo”. Jeśli makaron stoi na ogniu dłużej niż trzeba, nieuniknioną konsekwencją jest to, że się rozgotuje i różnobarwne makarony nie tylko się pomieszają, ale zlepią ze sobą. Otrzymujemy wtedy poezję makaroniczną drugiego stopnia: już nie tylko mieszane polsko—łacińskie zdania, ale i żółto–zielone zlepy słowne, w których np. rdzeń jest polski a końcówka deklinacyjna — łacińska, albo odwrotnie. W obu wypadkach jednak mamy do czynienia z dwoma lub więcej językami wrzuconymi do JEDNEGO garnka. W czynności tej znajduje swój wyraz podstawowa intencja utworu makaronicznego: jest on, żeby rzec z angielska, levellerem, czyli wywodzącym się ze sfer niższych radykałem–zrównywaczem, burzycielem tradycyjnych hierarchii. Łacina językiem starszym i szacowniejszym, obdarzonym większą wagą i powagą? Wrzućmy ją do jednego garnka z naszym ojczystym nuworyszem–rubachą i zobaczmy, co z tej powagi zostanie. W tym sensie utwór makaroniczny można by też nazwać POLIGLAJCHEM (od niem. gleich, równy) — termin nawet stosowniejszy, bo samym swym dźwiękiem przypominający mieszanie rozgotowanego makaronu. Różnica pomiędzy poliglajchema bardziej odeń wyrafinowaną poliględźbą polega po prostu na liczbie garnków: tam musiał być jeden, tu muszą być dwa. Poliględźbą gotuj e w nich dwa osobne języki, przyrządzając w ten sposób dwa odrębne dania — po czym wykłada je obok siebie na jednym półmisku, co pozwala nam dostrzec rzecz zadziwiającą: dania prawie niczym się od siebie nie różnią, choć w wypadku pierwszego z nich podstawowym surowcem był bażant, a w wypadku drugiego — kiszona kapusta. I w poliględźbiejest więc obecny w wysokim stopniu element Gleichschaltungu, pokazywania, że wszystkie języki są siebie warte i żaden nie powinien zadzierać nosa (co poprawia nasze samopoczucie szczególnie w odniesieniu do tych języków obcych, których dotąd nie mieliśmy przyjemności posiąść ani nawet poznać bliżej). Efekt artystyczny dwugarnkowej polifonii przewyższa jednak, jak się za chwilę przekonamy, o caie niebo efekt makaroni—cznej jednogarnkowości (niem. makaronische Eintopfsamkeit). Nauka rozróżnia dwa podstawowe rodzaje poliględźby: IDENTOGRAFYi SIMILOFONY, wśród tych ostatnich zaś dwa podstawowe gatunki to FONET i FABULION. I. IDENTOGRAFY Identograf to rodzaj znacznie węższy zakresem swoich możliwości od similofonu i znacznie bardziej ograniczony w odbiorze: docenić go bowiem można wyłącznie w postaci pisanej. Zanim jednak przejdziemy do wdzięczniejszych i ciekawszych fonetów i fabulionów, wyjaśnijmy dla porządku, cóż to takiego ów identograf. Wszystkim nam zapewne znany jest z własnego doświadczenia szok, jaki nieodmiennie przeżywa Polak gdziekolwiek za granicą na widok wypisanego wielkimi literami ostrzeżenia (groźby?): OSRAM. Moment zdania sobie z ulgą sprawy, że napis jest nie polski, lecz obcojęzyczny, czyni tę reklamę wytwórni żarówek klasycznym identografem, w tym wypadku co prawda, jak się można domyślać, popełnionym raczej nieświadomie. (Podobnie nie był chyba świadomym układaczem identografów polski projektant nazwy wytwórni TONSIL, która to nazwa, ujrzana przez Anglika czy Amerykanina, wskrzesza w nim nieprzyjemne wspomnienia z lat dzieciństwa, gdyż po angielsku oznacza „migdałek”.) Świadome tworzenie identografów obwarowane jest, jak każda prawdziwa twórczość artystyczna, wieloma regułami i mniej lub bardziej sztywnymi zasadami. Wiemy już, że jako jedna z odmian poliględźby identograf będzie musiał polegać na wyłożeniu na talerz kartki DWÓCH tekstów napisanych w dwóch różnych językach, a przecież —zadziwiająco podobnych. Specyfikę identografu stanowi, po pierwsze, to, że wyłożone w ten sposób przed nami porcja bigosu i porcja bażanta są więcej niż podobne — są (na oko przynajmniej) identyczne. Druga cecha szczególna to to, że chodzi wyłącznie o identyczność w postaci pisanej, nie odczytywanej na głos — graficznej, nie dźwiękowej. Identograf bowiem jest to krótki tekst o charakterze lirycznym, dramatycznym lub epickim, dający się skonstruować w identycznej postaci graficznej w dwóch różnych językach i w każdym z nich w miarę spójny oraz mający przynajmniej pewne pozory sensu. Wymóg identyczności obejmuje tu litery jako takie oraz zasady ich grupowania w słowa (tzn. pauzy między słowami muszą przypadać w obu tekstach w tych samych miejscach), nie obejmuje natomiast znaków przestankowych ani opozycji liter dużych i małych. W ten sposób można na przykład stworzyć następującą mini–rapsodię liryczną w języku niemieckim, czy może ostrożniej — prawie–niemieckim: Kurz,: Wozu? Womit? Suche, Pole! Anders, mit Stare puste, kurze den flach Grab’! Im „Ich”, kram’ ich garnie… Ich gang da im Wille, da im Wind gang ich mich… Wann? O, was, wie? Los! Wie jeden im Turm Loch, kurze Grube: suche, Pole, warte ich nie… Warte, Mann!! Niech jednak naszą rapsodie przeczyta i zachwyci się jej wynalazczą niemczyzną jakiś krajan Goethego i Nietzschego — my, triumfując w duchu, perfidnie rozwiewamy jego złudzenia. Myślał, Giermaniec jeden, że je bażanta — a to był bigos! Kurz wozu… Womit… Suche pole… Anders? — Mit! Stare, puste kurze den flach. Grab im ich kram, ich gar! Nie?… Ich gang da im wille, da im wind gang ich, mich, wann; o was — wie los? Wie: „Jeden im turm loch: kurze grube, suche pole, warte ich — nie warte mann!!” Podobnie, kiedy pragniemy analogiczną metodą u—trzeć językowego nosa Amerykaninowi, sporządzamy dla niego najpierw poniższy tekst — rzekomo fragment monologu bohatera jednej ze sztuk Tennessee Williamsa albo Arthura Millera, skopiowany dla polskich studentów anglistyki jako materiał do analizy językowej — i dla dodatkowego kamuflażu dołączamy nawet polskie przypisy: Ten pies … I owe forty — a lot! Much to handle, buddy Stale pies — but l brew stale al e, no? Stare , my windy fury, win one to ten, Sam! Stale pies… Wanna piece? A top–ten list , pal : go! I won! Również i w tym wypadku nasze swojskie, siermiężne — a przecież pozostające zarazem wkładem w skarbnicę najszczytniejszych tradycji kultury europejskiej — danie kapuściane wykazuje bez trudu, że w niczym nie ustępuje bażantowi z Nowego Świata, a w wielu sprawach nawet go prześciga: Ten pies… I owe forty… A lot much? To handle Buddy! Stale pies, but i brew, stale… Ale, no — stare my windy, fury win… One — to ten sam stale pies! Wanna? Piece? A top ten list, pal go! I won! II. SIMILOFONY I. FONET Fonet powstaje wtedy, kiedy do pierwszego z naszych dwóch garnków wkładamy cudzy utwór literacki napisany w języku obcym, którego nieznajomość szczęśliwie uwalnia nas od obowiązku niewolniczej wierności wobec oryginału i narzucanych przezeń, prawem kaduka, sensów. W garnku drugim natomiast przyrządzamy specjalny rodzaj przekładu tegoż oryginału: napisany najczystszą polszczyzną, spójny i po swojemu sensowny, musi on BRZMIEĆ dokładnie lub prawie dokładnie tak samo jak oryginał. Tradycja fonetu jako gatunku wywodzi się prawdopodobnie ze średniowiecznego ludowego obyczaju umyślnego przekręcania łacińskich formuł obrzędowych i tekstów pieśni kościelnych. (Może nie zawsze umyślnego, o czym świadczy zdarzenie z naszych czasów: Małżonka Autora, śpiewając raz sopranem w chórze wykonującym „Requiem” Mozarta, słyszała na własne uszy, jak stojący za aią tenor wykrzykuj efortissimo i z całym przekonaniem frazę „Rex tremende maiestatis” w postaci „Ekskremente majestatis”. Analogicznie, żeby użyć przykładu przekręcenia tekstu bliższego nam w czasie, „Yellow River” śpiewano w swoim czasie w Polsce dość masowo jako „Wieloryba”.) W naszym stuleciu reprezentowali tę tradycję godnie m.in. Julian Tuwim, Jeremi Przybora i Wojciech Młynarski (ten ostatni jako autor spolszczenia portugalskiego tekstu pewnej bossanovy, z pierwszą linijką o brzmieniu: „Koza u rena krechę ma”). Naturalną motywacją dla fonetów są w samej rzeczy najczęściej próby tłumaczenia poezji śpiewanej. Skoro duet z Don Giovanniego Mozarta rozumujemy — BRZMI tak pięknie w oryginalnej wersji językowej Lorenza Da Ponte, czemu by nie zachować w polszczyźnie jak najwierniej jego oryginalnego brzmienia, czyniąc jednocześnie tekst pod względem semantycznym może czymś odbiegającym od tego, co chciał nam powiedzieć włoski librecista, ale za to całkowicie zrozumiałym dla polskiego słuchacza? Jeśli nawet słowa i zdania będą znaczyły coś diametralnie przeciwnego niż tekst oryginału nie powinno to psuć nam humoru. Ostatecznie, czy słuchacz jakiejkolwiek opery w ogóle próbuje zrozumieć słowa wyśpiewywane przez te wszystkie tenory i koloraturowe soprany? Nie próbuje i ma rację, bo i tak tekst jest albo po włosku, którego to języka słuchacz nie rozumie, albo przełożony na język polski tak okropnie, że lepiej się w to zanadto nie wsłuchiwać. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, aby pełen uwodzicielskiego żaru i toczący się na przedprożu łóżkowego finału dialog Don Giovanniego i Zerliny: — zmienił się w naszej wersji w konwersację dość odmienną,, odbywającą się najwyraźniej nie tylko po zajściu, ale i po nie planowanym następstwie zajścia, czyli zajściu innego rodzaju: DON GIOVANNI L? ci darem la mano Ja ci, daremna mamo, l? mi dirai di s?. dam mity, bajdy, sny! Vedi, non ? lontano, Kiedy w nią mnie wplątano? partiam, ben mio da qu?. Czart ją by wziął na kły! ZERLINA Vorrei, e non vorrei… Goreje lej logorei mi trem’ un poc’ il cor. i w krem ubogi tort. Felice, ? ver, sarei Nie liczę, że serca sklei ma pu? burlarmi ancor’. to tło: burd, łań, bijań mord. DON GIOVANNI Vieni, mio bel diletto! Wiej mi, bo tnę żyletą! ZERLINA na stronie Mi f? piet? Masetto. Iii, w japie — cham atletą! DON GIOVANNI Io cangier? tua sorte. Pokancerować mordę?! ZERLINA Presto non son pi? forte. „Pies tonął — słoń pruł fordem.” RAZEM czując zapachy przygotowywanej w sąsiednim pałacu kolacji Andiam, andiam, mio bene, Mniam–mniam, mniam–mniam — jedzenie! a ristorar le pene Ja restauracje cenię, d’un innocent’ amor! więc, mimo cen, tam chodź! (WARIANT ZAKOŃCZENIA:) Andiam, andiam, mio bene, Mniam–mniam, mniam–mniam — jedzenie! a ristorar le pene Arystokrato, mienie d’un innocent’ amor! trwoń i na krem, i tort! Fonet góruje nad zwykłym przekładem również tym, że, jak widzieliśmy przed chwilą, rozmaite warianty fragmentów tekstu lub nawet nowe wersje całości, można tu mnożyć — skoro autorowi fonetu nie wiąże rąk obowiązek wierności wobec elementarnych sensów oryginału — praktycznie w nieskończoność, byle zgadzały się brzmienia. Oto, na dowód powyższego twierdzenia, aż trzy różne fonety twórczo rozwijające temat innej sławnej arii z Don Giovanniego, śpiewanej przez Don Ottavia „Dalia sua pace”: DALLA SUA PACE Dalla sua pace la mia dipende; quel ch’a lei piace, vita mi rende, quel che le’incresce, morte mi da, morte, morte mi da. S’ella sospira, sospiro anch’io; e mia quell’ ira, quel piant’ ? mio; e non ho bene, s’ella non l’ha, e non ho bene, s’ella non l’ha, e non ho bene, s’ella non l’ha! Dalia sua pace la mia dipende; quel ch’a lei piace, vita mi rende, quel che le’incresce, morte mi da, morte, morte mi da. Dalla sua pace la mia dipende; quel ch’a lei piace, vita mi rende, quel che le’ncresce, morte mi da, morte, morte mi di Morte mi da; quel che le’incresce, morte mi da. W DALLAS SIEPACZE W Dallas siepacze chlali a bili w bęben: — Kwękania, płacze? Witamin w gębę! Klesze klej w kieszeń? W mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. Chęć nas rozpira: nos zbirom ciąć piłą! Lecz mija chęć miła, cel, plan — stępiło… Ech, to pojenie herbatą lwa! Ech, to pojenie herbatą lwa! Ech, to pojenie herbatą lwa! W Dallas siepacze chlali a bili w bęben: — Kwękania, płacze? Witamin w gębę! Klesze klej w kieszeń? W mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W Dallas siepacze walili w bęben: — Kwękania, płacze? Witamin w gębę! Klesze klej w kieszeń? W mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W mordę mi da: Klesze klej w kieszeń? W mordę mi da! W DALLAS ŁAPACZE W Dallas łapacze lamy doili pędem: — Mleko w herbacie – witalnym trendem! Lecz kelner w stresie w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. Żelazną zbira dewizą: „Chlaj piwo!” Rzepicha z kielicha też chlała żywo… Ceń to dojenie, ceń, lamo ma! Ceń to dojenie, ceń, lamo ma! Ceń to dojenie, ceń, lamo ma! W Dallas łapacze lamy doili pędem: — Mleko w herbacie witalnym trendem! Lecz kelner w stresie w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W Dallas łapacze doili pędem: — Mleko w herbacie witalnym trendem! Ten kelner w stresie w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W mordę mi da: Lecz kelner w stresie w mordę mi da! W DALLAS APACZE W Dallas Apacze rabina bili prętem: — Kwęka i płacze? Zwyczajny endek! Kwęknie, lecz jeszcze w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. Na lasso zbira! Rozpiłować, żywo! Bestyja nie pija: jej szpan to piwo! Nieodpowiednie skrzela on ma! Nieodpowiednie skrzela on ma! Nieodpowiednie skrzela on ma! W Dallas Apacze rabina bili prętem: — Kwęka i plącze? Zwyczajny endek! Kwęknie, lecz jeszcze w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W Dallas Apacze łoili prętem: — Kwęka i płacze? Iii, damy rentę! Kwęknie, lecz jeszcze w mordę mi da! W mordę, w mordę mi da. W mordę roi da: Kwęknie, lecz jeszcze w mordę mi da! Nie samą włoszczyzną jednak autor fonetu żyje, choć istotnie nie ma chyba innego języka tak proszącego się o dźwiękonaśladowcze gierki i igraszki („ghierchi e igraschi”) Jak język Petrarki i Mariniego. To ostatnie to nie błąd gramatyczny Autora: nie chodzi tu o barokowego poetę nazwiskiem Giambattista Marino, ale o piosenkarza nazwiskiem Marino Marini, którego nb. twórczość, a w każdym razie jedna linijka owej twórczości stanowi frapujący przykład fonetu do drugiej potęgi. Objeżdżając mianowicie ze swoim zespołem Gomułkowską PRL „na fali odwilży” kulturalnej jakieś 30 lat temu, ten idol polskiej młodzieży (mówię o Marino Marinim, nie o Władysławie Gomułce) wpadł na pomysł, aby przypodobać się słuchaczom jeszcze bardziej, wykonując parę spośród najpopularniejszych swoich piosenek w języku polskim. Reprezentant kultury śródziemnomorskiej nie wziął jednak pod uwagę, że, podobnie jak w języku chińskim, gdzie najlżejsze odchylenie głosu od prawidłowego modelu intonacji jednego słowa — ba, jednej samogłoski! — potrafi całkowicie zmienić sens wymawianego zdania i np. z zamówienia w restauracji uczynić prowokacyjny okrzyk polityczno–wywrotowy (co w bezpośrednim efekcie naraża sinofila na kontakt nie z filiżanką herbaty „Oolong”, ale z chińską torturą wodną); że, powtarzam, podobnie jak w języku chińskim, w polszczyźnie trzeba naprawdę mieć znakomitą dykcję, aby w słownej czy wokalnej komunikacji z tubylcem nie narazić się na zasadnicze, a nieraz i groźne w skutkach, nieporozumienia semantyczne. Lingwistycznie niefrasobliwy (jak to Wioch) Włoch przywiózł mianowicie z ziemi włoskiej do Polski nie tylko gitarę i amplifikator, ale również swój włoski aparat artykulacyjny. Wystarczyło, aby wyśpiewał po swojemu jedną linijkę swego arcydzieła, „Nie płacz, kiedy odjadę — zostawię ci tę melodię”, aby cala Polska podchwyciła to w wersji „Nie płacz, kiedy odjadę — zostawię ci to niemowlę”, co w naszym wywodzie zarysowuje interesującą paralelę Marini–Don Giovanni, ale w swoim czasie na pewno nie przyczyniło się do obrony dobrego imienia włoskiej kultury erotycznej na terenach Europy Wschodniej. Mieliśmy jednak mówić o językach innych niż włoski. Oto przykład–gigant — niejedna nędzna aryjka, ale całe oratorium z Solistami, Chórem, Orkiestrą oraz Ważkim Przesłaniem — zainspirowany przez fonetycznego ducha francuszczyzny. Jest to fonet wyrosły (z jakże jałowych piasków wystrzelają nieraz pod niebo wysmukłe baobaby arcydzieł!) z pozornie bezsensownej i głupiej zabawy w wymyślanie fonetycznej kalki polskiej pierwszych słów słynnej Marsylianld. Wszystko zaczęło się od tego, że w roku 1990 Autora w jego pustelni pod Bostonem odwiedził jego Mistrz i Przyjaciel z Dawnych Czasów Poznańskich, znakomity teoretyk literatury Edward Balcerzan, wraz z żoną, równie znakomitą poetką i powieściopisarką Bogusławą Latawiec. Ponieważ Edward jest fenomenalnym, choć mało od tej strony znanym szerszej publiczności, mistrzem Igraszki Słownej, sama jego obecność w domu przez parę tygodni niejako prowokowała Niżej Podpisanego do codziennych Popisów w tej Dziedzinie, mających za cel wciągnięcie Mistrza w Szranki Szlachetnej Rywalizacji. Jedną z naszych obsesyjnych zabaw stało się m. in. poszukiwanie możliwie najdokładniejszego dźwiękowego odpowiednika w języku polskim słów „Allons, enfants de la patrie”;schodząc się co rano na śniadanie, męska połowa naszej czwórki zaczynała dzień, ku Lekkiej Acz Wielkodusznie Tłumionej Irytacji Małżonek, od obwieszczenia sobie nawzajem z triumfem najnowszej, wymyślonej na ogół przed chwilą w Łazience, wersji prześladującej nas sławnej linijki. W wypadku Snującego Niniejsze Wspomnienie praca myślowa nad tym pozornie czysto abstrakcyjnym zadaniem przerodziła się rychło i naturalnie w ogólniejszą a zarazem na tle konkretnych wydarzeń współczesnych osadzoną refleksję nad naturą związków Europy Wschodniej ze Światem Zachodnim. Przypominam, że rok był 1990 i tempo, w jakim walił się w gruzy ustrój realnego socjalizmu w krajach byłego Bloku Wschodniego, budziło na Zachodzie Europy nie tyle entuzjazm, ile duży niepokój. Jeśli kto w tym miejscu powie, że istotnie było się czym niepokoić i że tragizm późniejszego rozwoju sytuacji w niektórych spośród owych krajów odbiera w jego oczach śmieszność tym dawnym żartom — pośpieszę go zapewnić, że rozumiem i częściowo nawet podzielani ten punkt widzenia. To znaczy, podziela go poważniejsza ze stron mojej osobowości (bo mam ich dwie), która także uważa, że jako satyra polityczna moje oratorium dawno się zdezaktualizowało. Jeśli je tu przytaczam, to z powodu silnego przekonania, że mimo to utwór sprawdza się w dalszym ciągu jako tekst z dziedziny poezji absurdalnej, a już zwłaszcza jego strona fonetyczno—imitacyjno—wokalna warta jest Bliższego Oglądu, a może nawet Śpiewania Przy Codziennej Toalecie przez Pokolenia Czytelników: Oratorium „Moratorium” NA WIELKANOC 1991, NA POWITANIE NOWEJ EUROPY ŚRODKOWOWSCHODNIEJ, ORAZ JEDNOCZEŚNIE NA ZESPÓŁ BAŁAŁAJKOWO–KANTATOWY ŚWIATA ZACHODNIEGO Harmonia Mundi Z SOLISTAMI l CHÓREM MIESZANYM WYRAŻAJĄCYM TAKIEŻ UCZUCIA WSTĘP INSTRUMENTALNY: Pot–pourri z Wesołej wdówki. CHÓR (same tenory) Na melodię Marsylianki ( „Allons, enfants de la Patrie, Lejour de gloire estarrive”). Andante grazioso e con cultura occidentale: Tam ląd sam cham Arafat ryje , Lecz Wschód i Wschód — to sprawy dwie. Tu co prawda też ciągłe chryje, Byle lud — krok w przód i się drze: Byle lud na wyprzódki się drze! To mści się na nomenklaturze, To znów mniejszość gnębić by chciał, To wznosić piramidę z ciał, Gdy sąsiad aspiracje ma za duże! SOPRAN (solo; una bella bionda, circa 21, con dimenzioni proporzionali molto stimolanti). Na melodię refrenu Marsylianki („Aux armes, citoyens”). Con cultura e coloratura: Dość drak Na placach Prag! Dość bitw Na polach Litw! Niech Serb Za herb Ma młot i sierp: Chorwacie—chwacie, cierp! CHÓR (tutti). Na tę samą melodię, molto animato: Choć zżarła schizma ją, Choć rwie debata ją, Euro— Pa Śro— Dkowa i Wscho— Dnia zgodnie przegna zło! ALT (solo; una artista grande: 151cm–173cm–204cm). Ni stąd, ni zowąd, na melodię znanej pieśni socrealistycznej Izaaka Dunajewskiego. Giocoso geriatrico maestremamentepretenzionale: Spadaj z tronu, tyranie, Nawet w takiej Tiranie Niewolnicze tyranie ustaje; Coraz groźniej na świecie, Przecie już i w Tybecie Spiski krecie knują Lamy i Dalaje! CHÓR (na melodię refrenu tejże pieśni: „Hej, ramię w ramię, Dotrzymuj kroku! Splata nam ręce Braterska więź! Wygramy walkę O trwaly pokój; Wrogom wolności — Wzniesiona pięść!”). Confuoco alla maniera unpoco imbecile: Spis krzywd Uzbeka Nas nie urzeka; Strata Tatara Nie wzrusza nas! Rozpałka gwałtów, Los Bałkan, Bałtów? Internacjonał skonał i zgasł! CHÓR (same basy). Znów na melodię „Alians, enfants de la patrie”. Largo triste ma con bramra ponura: Zalążek glątw ta klapa kryje, Gdzie żur z jagłami? — któż to wie? Lud jak wprzód tam ni tyra, ni je, Wolność ma, lecz znów czegoś chce: Ma jej w bród, ale znów czegoś chce! Tajniakom na emeryturze Do akt nosy wścibiać by chciał, Przyrostem naturalnym z ciał Ewentualnie tworzyć znów przedmurze! Ocalmy choć bon–ton! Choć żre debata ją, Euro– Pa Śro– Dkowa i Wscho– Dnia jednak wie, gdzie dno! BAS (solo; 94 lata skończone w zeszły poniedziałek). Na tę samą melodię „Aux armes, citoyens”, na zasadzie kompletnego zaskoczenia i nagiej reminiscencji lat dzieciństwa. Reanimato e con sclerosa morosa: O, car! Mocarny pan! On nie dopuszczał zmian! Nagan– Nymstan–Dartem jest pan–Demonium: zły to plan! Zostaje przemocą uciszony i wyprowadzony pod ręce przez porządkowych. Orkiestra w zamieszaniu pomyłkowo odgrywa raz jeszcze Pot–pourri z Wesołej wdówki. Wrzawa widowni stopniowo przycicha. CHÓR Come s’efatto niente; maestosofurioso e precipitato, senzaeleganza: Niech Bałt Przysiądziefałd! Niech Bul– Garurwie wpół! Niech Czech Z trzech strzech (Słowacji, Czech I Moraw) wyklnie grzech, Śląc dech na skrzydłach ech: „Ech, weźmy dudy w miech!” OBIE SOLISTKI Raz jeszcze na melodię refrenu Dunajewskiego. Con passione, ma con logica minimale e senza resultati visibili: Weź, ludu, dudy W miech tak jak wprzódy!… Okazuje się, że fragment ten został w próbach skreślony, jako zbyt dydaktyczny i jednoznaczny. CHÓR Allegretto illegale e molto primitivo, sotto voce inquisitivamente: …Bata errata Poprawi błąd? Kretynek para (Ta gęś, ta stara) Stworzyć się stara Jedności Front! TENOR (solo; wzrost 151 cm, wysokie obcasy; stupido incredibile). Raz jeszcze na melodię refrenu Marsylianki. Con sincerit? brutale, e in consequenza non troppo delicato: Ścisz ryk, Ludności Ryg! Pod kran Azerbejdżan! Niech krach I strach Żre Karabach, Lecz przy zamkniętych drzwiach! CHÓR Molto vivace, ma senza compassione: Niech Tbilisi O szczęściu śni, Lecz zza zamkniętych drzwi, A wnet harmonii i Spokoju wrócą dni! CHÓR WRAZ Z TROJGIEM SOLISTÓW (unisono) Znów na melodię Dunajewskiego, a jednocześnie na tle granej na balalajkach „Ody do radości” zfinalu Dziewiątej Beethovena. Fortissimo, con indifferrenza totale: Bunt mas Mołdawii Nut w nas nie zdławii, Zbrata kantata Skłócony Wschód! Słoweniec, Słowak, Popescu, Nowak — Świat tak czy owak toczy się w przód! Finał. Wsie wstajut (ściślej, wstają balalajkarze, bo soliści z chórem już stali). Tutti frutti senza speranza, con cooperazione vocale miserabile delia pubblica: Świat tak czy owak toczy się w przód!!! 2. FABULION Istotą różnicy między fonetem a fabulionem jest nie tyle obecność fabuły w tym ostatnim a jej brak w fonecie (który z naturalnych przyczyn ciąży raczej ku zwięzłym formom lirycznym), ile wyższy stopień nasycenia fabulionu tym, na co Niemcy wynaleźli piękne określenie Lust zum Fabulieren. Mówiąc po prostu, chodzi o widoczniejszą obecność elementu poliglotycznego zmyślenia. W przypadku fonetu istniał jeszcze realny tekst wyjściowy, którego odwzorowanie fonetyczne — przy całkowitej i konsekwentnej pogardzie dla jego oryginalnego znaczenia — było naszym zadaniem. W przypadku fabulionu chodzi już wyłącznie o imitowanie dźwięków obcej mowy jako takiej, bez uzależniania się od jakiegokolwiek cudzego tekstu. Aby jednak rzecz nie była za łatwa, wymogiem podstawowym jest tu konieczność oparcia naszego pseudofrancuskiego, pseudoszwedzkiego lub pseudolitewskiego utworu na wyrazistej i spójnej fabule oraz sytuacji narracyjnej. Musi to być po prostu miniaturowa, nienagannie skonstruowana nowelka, najlepiej — odsłaniająca czytelnikowi nieznane strony życia w obcych krajach, ale przy całym swoim realizmie bynajmniej nie rezygnująca z siły emocjonalnego wyrazu oraz uniwersalnej refleksji nad dolą człowieczą jako taką. Oto kolejne trzy Inspirujące Przykłady w naszym Własnym Wykonaniu — nowelka pseudowłoska, pseudojapońska i pseudoniemiecka: DOCE PIACE VA LEI Testare obbi bocchi doce piace — plaga a lei! Ogni tampani irenze dopp’alta trendo c’? piagli — a lemani todo Piero doce piano! Trento frasca — spinace, clammerchi, colcicchi, coglie, broschi, spirale, i corrale! Smarcata cosa stronza spalta tendar, mia tepare de bigli: „Tempestar c’e duracchi! Parca ramogli! Cita vascia ghierca marenze i nogghi? Poggra Nice para noi!” Anato scarzone brutale doce piace domani: „Allegro tesca! Allegro Minervo vacosa! Oggi casa bava!” DOCZEPIACZE W ALEI Te stare obiboki doczepiacze — plaga alei! Oni tam pani Irence do palta tren doczepiali — ale Mani to dopiero doczepiano! Tren to fraszka — spinacze, klamerki, kolczyki, kolie, broszki, spirale i korale! Smarkata koza strąca z palta ten dar, mija tę parę debili: „Tępe, starcze duraki! Parka ramoli! Czy ta wasza gierka ma ręce i nogi? Pogranicze paranoi!” A na to skarcone brutale doczepiacze do Mani: „Ale groteska! Ale gromi, nerwowa koza! O, dzika zabawa!” WADASAKE KAJSEMAMA Miyayzaki hanapporo! Ya, wanakatsu — ohida; dushi mei sendai! Otasake ushimona, itagoto wanakura — tehamaki, tokimono, nayakimo sushimi vomitsu kigeishi moyamama… Kogosushi tegokawa yawakushi. Takakawa dodaoku katakura, torahama iwozaka shiku–zawa diaki–iko loruyaki mau nas–San. Yakakawa, takaiyawa: otoimoto. Nagoya, Inabosaka idedo megoku madoma: „TORA!”; a Honda miyen (takasumato Mao, arnimoto Kafka nakatsu–to upi–ya Camus). Ato–li yakasuma, takaikawa: shiki. WADA SAKE —MTZEIMJAMMER Mijaj, zakichana poro! Jawa na kacu — ohyda; duszy mej sen daj! O, ta sake u Szymona i ta gotowana kura — te hamaki, to kimono, na jakim osuszy mi womit suki–gejszy moja mama… Kogo suszy, tego kawa „Jawa” kusi. Taka kawa doda oku kata, kuratora, chama i wozaka szyku zawadiaki i koloru, jaki ma u nas San. Jaka kawa, taka i jawa: oto i motto. Nago ja i na bosaka idę do mego kuma– domatora: ach, on da mi jen (taka suma to mało, a mimo to kawka na kacu to u pijaka mus). Atoli jaka suma, taka i kawa: siki. SATZNOTE: „DA WEISCH MAL ZUSACHEN ZAUER” Alle Schlauch einz berümfte, Herr Battke! Alle Wanderwau! „Wann darum dein often war’s im Brücker! Noch leiten war, Rude zu doch leiten Ruhm! Wann das Wetters dem!” Du, Maus, Bier, Asch wie dumm auf, vierzig, zu denn komme Tode: Bandejahr Umlauttag, bitte Pannę wann des Pietsch! „Alle Schuppau! Wann das dem tüschte Hällke!” Alle Gnanie Kommunismus–Unie Tax ob jenig die Binn’ jedauer — jeder Weisch mai zusammen’s, komm, Handke! „Da spare dich? So batschte zu Dach einz — ohne ich warte!” Achtenschmerzens war g’dammt — ich rasę Miihlie, Rasurschul’ rasieren… Bulldog Krenz auf sehr Zuspiele. Echten bessensten bitten Schlag… Schloch Hautenbau—wannheinz. Attackuhr: was, Feuer? „Dein noch einz Schmal — letze nahrruck, wo am Tisch się neide. Alle bitten Nummer nahm Spandau… schauf Treuerei!” „ZA CNOTĘ DAWAJ SZMALCU”, ZACHĘCAŁA Ależ lał Heinz B. rum w tę herbatkę! Ale Wandę rwał! „Wanda, rum daj no w ten war z imbryka! No, chlaj ten war, rude cudo, chlaj ten rum! Wanda, sweter zdejm!” Dumał, zbir, aż wydumał, fircyk, cudeńko–metodę: Będę ja rum lał tak, by tę pannę Wandę spić! „Ależ upał! Wanda, zdejm tyż tę halkę!” Ale ona nikomu ni z musu, ni tak sobie nigdy by nie dała — jej dawaj szmalcu za męską chętkę! „Dasz parę dych? Zobacz te cuda, Heinz — one ich warte!” Ach, ten szmer cen z warg dam — tych raz Emilii, raz Urszul, raz Iren… Ból dokręcał w sercu szpilę. Ech, ten bezsens, ten byt, ten szlak… — szlochał ten bałwan Heinz. A ta kurwa swoje: „Daj no, Heinz, szmal — lecę na róg, wołam tyż Zinaidę. Ale by ten numer nam szpan dał… szał w troje — raj!” ROZDZIAŁ SIÓDMY LIBERYKI LIBERYK — właściwie, zupełnie to samo co limeryk. Termin ten może nawet uchodzić za słowo „limeryk” wypowiedziane przez kogoś zakatarzonego. A jednak, za decyzją powołania do życia terminu mimo wszystko nowego kryją się tu aż trzy ważkie intencje. Po pierwsze, chodzi o uhonorowanie Antoniego Libery, który od kilku lat niezmordowanie zachęcał Autora do sporządzenia niniejszej książki i którego uwagom bardzo wiele ona zawdzięcza. Po drugie, ponieważ zaczęliśmy właśnie siódmy rozdział i wszystko wskazuje na to, że książka zostanie ukończona oraz wydana, czemu nie uczcić z wyprzedzeniem i tego faktu, czyniąc w tytule rozdziału aluzję do KSIĄŻKI właśnie (łac. liber)? po trzecie: dzięki związkowi z innym łacińskim słowem, libertas, wskazujemy na pewną niezmiernie istotną cechę limeryku–liberyku jako gatunku: ścisłe współistnienie w jego obrębie zasady rygorystycznej dyscypliny z zasadą absolutnej WOLNOŚCI. Pod tym względem, nie muszę dodawać, limeryk–liberyk reprodukuje oczywiście zasadę, na której wspiera się cała poezja jako taka: rzecz w tym tylko, że nie ma chyba drugiego gatunku poetyckiego, w którym oba dążenia — do dyscypliny i do wolności — dotarłyby w historycznym procesie rozwoju gatunku do tak skrajnie odległych punktów. Sonet? No tak, w sonecie autor jest podobnie skrępowany drobiazgowymi przepisami i podobnie WŁAŚNIE DZIĘKI TEMU może sobie pozwolić na korzystanie z niezmiernie szerokiego repertuaru tematyczno–emocjonalnego — ale to, co mówię, dotyczy jednak raczej sonetu klasycznego. W swoim długotrwałym rozwoju sonet osiągnął co najmniej kilka dziesięcioleci temu punkt, poza którym nie można już dalej modyfikować i prowokacyjnie naciągać czy wręcz rozrywać siatki jego wewnętrznych przepisów, bo cała rzecz pęknie; myślę zresztą, że to pęknięcie w wielu wypadkach już nastąpiło i jego efektem są liczne dwudziestowieczne pseudo–sonety, w których jedynym powodem opatrzenia ich tą nazwą gatunkową pozostaje fakt, że utwór ma 14 linijek. W przeciwieństwie do rozłażącej się w ten sposób i pękającej w szwach formy sonetu, tradycyjna forma limeryku–liberyku jest wciąż jeszcze prężna, tęga i krzepka. Nie muszę tu chyba sporządzać szczegółowej listy cech, które posiada limeryk, bo są to sprawy znane i wielekroć w Polsce opisywane. Warto może tylko zauważyć, że w wyniku rozmaitych dokonywanych w przeszłości eksperymentów dotyczących tego gatunku i jego gatunkowych wyróżników dzisiejszy limeryk zgubił co prawda po drodze parę swoich cech dawniej uważanych za wyróżniki pierwszorzędne (np. zasadę kończenia pierwszej linijki nazwą geograficzną, najczęściej nazwą miasta), natomiast inne takie cechy (choćby swój układ wersyfikacyjny) zachował. Dzięki temu jest, jako gatunek, natychmiastowo rozpoznawalny; ta rozpoznawalność zaś pozwala mu na niezwykłą— uparłbym się, że bijącą na głowę nawet sonet –wolność w dziedzinach tematów, problemów, emocji i perspektyw. Limeryk istotnie zasługuje na to, aby go przemianować na liberyk, ponieważ jego twórcy wolno powiedzieć i wyrazić, co tylko jego dusza zapragnie, od treści obscenicznych po refleksję metafizyczną, od homerycznego śmiechu po jęk rozpaczy, od bzdury po przesłanie całkiem sensowne i godne namysłu. Tezę tę udowodni, mam nadzieję, mój osobisty katalog podgatunków dających się wyróżnić w ramach gatunku limeryku–liberyku, katalog — zastrzegam się — z pewnością niepełny, ale niepełny siłą rzeczy: oceanu możliwości, jaki tu się przed nami rozciąga, nie wlejemy bez reszty nawet i w tysiąc probówek. W kolejności alfabetycznej więc, oto jakie podgatunki spotyka się najczęściej: AMERYK Limeryk amerykański, tzn. taki, którego autorowi udaje się umieścić w pierwszym wersie w pozycji rymowej słowo „Ameryka” (w dowolnym przypadku deklinacyjnym). Istota problemu polega na tym, że w większości swoich przypadków nazwa ta akcentowana jest na sylabie trzeciej od końca, co automatycznie czyni ameryk trudnym ? daktylimerykiem. Jeśli natomiast zdecydować się na dopełniacz liczby mnogiej, czyli normalnie akcentowane słowo „[tych] Ameryk”, znalezienie dwóch innych rymujących się z nim słów nie będzie wcale rzeczą łatwiejszą. No, chyba żeby zdecydować się na słowo „limeryk”, ale wtedy nasz ameryk staje się automatycznie ? autotematerykiem. Poniższy klasyczny tekst, będąc amerykiem i zarazem autotematerykiem, stanowi jednocześnie przykład ? lame’eryku (lichorymeryku): Przez połacie obydwu Ameryk Wysyłają oba płuca me ryk: Niech ktoś, mędrzec czy chłop, ra– Czy nauczyć mnie popra– Wnie rymować, bo pisze limeryk! (Z anonimowego autora amerykańskiego) AUTOTEMATERYK Limeryk autotematyczny, albo limeryk o limeryku: ogólna kategoria, do której zaliczają się ? bezrymeryk, breweryk, egzorymeryk, lame’eryk (lichorymeryk), Lee Merrick, limeraiku, l’imiteryk i wiele innych. Przykłady zob. pod odpowiednimi hasłami. BELLFYMERYK Z ang. belly — brzuch, brzucho, brzuszydło itp.: limeryk złośliwie dowcipkujący na temat czyjejś tuszy, otyłości, nadwagi itp. Klasyczny przykład to dziełko pioniera gatunku Edwarda Leara, co prawda w mojej daleko odbiegającej od oryginału parafrazie: Dama z miasta Padua, bryła sadła, Na twarz padła, wiążąc sznurowadła. Więc saboty miast botów Wzuła, a sługa gotów Był ją podnieść, gdyby na zad siadła. W wersji polskiej gatunek opatrywany też bywa nazwą otylimeryk (przykład ? pod folklimeryk). Istnieją też belfymeryki i otylimeryki negatywne, tj. natrząsające się z czyjejś chudości. Tu z kolei klasycznym przykładem jest drugi z następującej pary limeryków (?dublimeryk) Lewisa Carrolla, które trudno rozłączyć, choć dla pierwszego, ściśle biorąc, należałoby zapewne ukuć nazwę karlimeryk: Pewien młodzian z miejscowości Allau Zamiast rosnąć, równomiernie malał: Wszystko przez brak ciepłego szalika I noszenie na głowie szaflika, W który ktoś mu cementu był nalał. Jego siostra (wychowana na Lutrze, Ale jedzą), miała ciało wciąż chudsze; Tu przyczyna kryła się w fakcie, Że po każdym jej „Żeby szlag cię!… Kiedy obiad?!” kucharz warczał: „Pojutrze”. BEZRYMERYK Limeryk zaskakujący nas tym, że nie posiada rymów i w konsekwencji zwracający naszą uwagę na ważność rymu dla niepowtarzalnej tożsamości gatunku limeryku jako takiego. W innym przekroju poezji absurdalnej bezrymeryk można by zaliczyć do przedstawionego już w tej książce gatunku MANKAMĘTU, w którego obrębie nosiłby nazwę MANKORYMU. Sławny przykład angielski, z W. S. Gilberta: Pewien starzec z miasteczka Wiesiołe Użądlony raz został przez osę. Zapytany: „Czy boli?”, Odpowiedział: „Bynajmniej; Szczęście zresztą, że nie był to szerszeń”. ? również breweryk, daktylimeryk, egzorymeryk, lichorymeryk, maskulineryk, superrymeryk. BLINERYK Limeryk, w którym autorowi udaje się umieścić w pozycji rymowej słowo „blin”, najlepiej z kawiorem lub ze śmietaną. Ponieważ w klauzuli pierwszej linijki musi się pojawić nazwa geograficzna, naturalną koleją rzeczy miejsce akcji lirycznej blineryku zawęża się do Irlandii (Dublin) lub Polski (Lublin, lub Bnin); stąd popularny termin „limeryk polsko–irlandzki.” Żołądkowiec, krążąc po Lublinie, Intonował hymny żalu: „Blinie, Kaczko, sznyclu, węgorzu, pasztecie. Choć tak smakujecie —jam na diecie! Jak żyć bez was, sandaczu lub linie?’ Inny przykład ? pod lideryk. BREWERYK Z łac. brevis — krótki: breweria limerykowa, polegająca, najogólniej, na skracaniu w limeryku czegoś, co przyzwyczaiło nas już do swoich ustalonych rozmiarów. Może to dotyczyć np. długości linijek: Kucharka z Abo: „Na talerz, żabo! Bo wyjde z nerw!” Ta: „Może wpierw Usmaż mnie, babo!” (Z anon. autora ang.) W następującym przykładzie słynny autor (zob. w nawiasie poniżej) zdecydował się na rzadko występujący pomysł skrócenia RYMU (oczywiście, tylko w zapisie graficznym): Smith, właściciel firmy Smith & Sp., Na zebraniu miejskim żądał: „Szk. Niedzielna — w każdym domu!” Zebrani po kryjomu Kręcili na czołach k. (Z Marka Twaina) Bimeryk — ? dublimeryk. CHIMERYK Limeryk wyrażający jakieś szczególnie wygórowane i bezczelne marzenie, życzenie lub żądanie. Klasyczny chimeryk amerykański: Chciałbym w pokoju mieć podłogę, Bo bez drzwi, to się obyć mogę, Ale spacerowanie W powietrzu lub po ścianie Za istotną mam niedomogę. (Z Geletta Burgessa) CLIMERYK Wymawiać nie „klimeryk”, ale tak, jak się pisze, „climeryk”: limeryk celny, w podwójnym sensie tego słowa: trafny i traktujący o trudnej pracy celników: Gdy turystę Celniczka z Warszawy Zwymyślała: „Ży bojad parszawy!” — Dała dowód, że nawet w komorze Celnej niezbyt celnie rzec coś może Człowiek, zwłaszcza tępy lub starszawy. CYRULIMERYK Limeryk poruszający tematy fryzjerskie, balwierskie, cyruliczne, w ogólności — mające coś wspólnego z dbałością lub niedbałością o fryzurę lub zarost. W związku z powyższym rozróżnieniem cyrulimeryki dzielą się na cyrulimeryki negatywne i cyrulimeryki pozytywne. Oto przykłady jednego i drugiego: Pewien starzec o ogromnej brodzie Narodowi oświadczył: „Narodzie! Kieska to żywiołowa: Cztery Skowronki, Sowa, Czyż i Kwoka gnieżdżą się w mej brodzie!” (Z Edwarda Leara) U Fryzjera w mieście Ciechocinku w Sytuacji zwykłej — z trzech odcinków Się składało klienta golenie; Jeśli dłuższe niż zwykle golenie Były — wtedy i z czterech odcinków. DAKTYLIMERYK Limeryk decydujący się ambitnie na rymy daktyliczne, tj. z akcentem na trzeciej sylabie od końca, co w języku polskim jest zadaniem szczególnie trudnym: Rzekła dama na komendzie w Tottenham: „Bałwochwalczy wciąż przed sobą totem pcham, Lecz, choć serce się wzbrania, Wskaże policji drania, Co wziął ze mną ślub i znikł. O, to ten cham!” (Z anon. autora ang.) DESPERYK Limeryk dający upust czyimś nastrojom desperacji: Terapeutka z Dąbrowy Górniczej Łkała: „Dziczeć chcesz, serce? — to dziczej! Grzęznąc w życia zjełczalej osełce, Terapeuce wciąż i terapeuce… Duszo, spsiałaś? Zstąp niżej: zjamniczej!” Inny przykład ? pod egzorymeryk. DUBLIMERYK Utwór składający się z dwu limeryków, albo powiązanych ze sobą tematycznie czy konstrukcyjnie, albo wręcz stanowiących jeden spoisty utwór rozbity tylko graficznie na dwie limerykowe strofy. Przykładem rozwiązania pierwszego może być cytowana wyżej (? Bellymeryk) para utworów Carrolla; ponieważ natomiast rozwiązanie drugie uważam za niedopuszczalne naruszenie gatunkowej tożsamości limeryku i w ogóle za równię pochyłą, po której nasza cywilizacja może się stoczyć w przepaść, przykładów żadnych nie podaję. EGZORYMERYK Limeryk dopasowujący przemocą pisownię rymujących się słów lub ich zakończeń do egzotycznego wzorca, narzuconego przez obcojęzyczną pisownię nazwy miejscowej z pierwszej linijki: Nielubiany młodzieniec z Cologne Jęknął raz: „Z bólu pęka mi skrogne! To już nie migrena, To jakaś gangrena! Lecz cóż zgon mój, gdy nie dba nikt ogne?…” (Z anon. autora ang.) ?autotemateryk. FIZJOLIMETYK Ryzykowny limeryk traktujący o tzw. czynnościach fizjologicznych. Niebezpieczeństwo wulgarności jest tu istotnie duże, toteż częstym wyjściem bywa przeniesienie akcji lirycznej w sfery ducha i w środowisko twórców dóbr duchowych: Gdy Nowator w mieście Palenicy Z ratuszowej siusiał kalenicy Na przechodniów, topniał radnych obóz, Dzięki którym grani dostał był, łobuz, Na swój spektakl „Dumni Odlewnicy”. FOLKLIMERYK Limeryk znęcający się nad okazami rodzimego folkloru, ze szczególnym uwzględnieniem tzw. w dawnych czasach Cepeliady: Zawodowa Łowiczanka z Ustrzyk Wyjaśniała: „Ten pasiak? Cóż, gust, szyk… Stwórca mnie przed brakiem gustu ustrzegł, Gdy mnie bowiem stwarzał, kątem ust rzekł: ‘Pod pasiakiem kryj zad — on z tych tłustszych!…’!” Forellimeryk ? Liederyk FRYWOLIMERYK Wbrew temu, co by się mogło wydawać, limeryk niekiedy bardziej ryzykowny niż ? fizjolimeryk, mimo że frywolimeryki stanowią w skali globalnej na dobrą sprawę co najmniej z 80 % zasobu limeryków jako takich. (Miałem gdzieś fiszkę z dokładnymi danymi liczbowymi, ale mi się zawieruszyła.) Poniższe dwa Przykłady, jeden Rozpasany, drugi Wulgarny, zamieszczam wyłącznie po to, aby uświadomić Czytelnikowi, do jakiego poziomu takie utwory potrafią się zniżyć. (W tej sprawie ? również Lee Merrick). W pani Z. — znałem ją jako Andzię — W zależności od konkretnych ŚCIAN dzie— Wiczy wstyd rósł lub malał. W salonie Odpychała: „O nie, co to, to nie”, Ale co się działo na werandzie!… (Z anon. autora ang.) Słynna w Bonn barmanka Duża Fela NIECH MI ŻADEN CHAM SIĘ NIE OŚMIELA Wypisała na biuście; jej zadek Miał na sobie na wszelki wypadek Ten sam napis alfabetem Braille’a. (jw.) GULIWERYK Limeryk opierający swoją akcję na niespodziewanym kontraście fizycznych rozmiarów bohatera i otaczającej go rzeczywistości: zdaje on sobie sprawę, że coś, co dostrzega w pobliżu, jest albo nadnaturalnie wielkich albo nadnaturalnie (podnaturalnie?) małych rozmiarów. Klasyczny przykład pierwszej z tych sytuacji: Pewien pan nagle rzekł: „Ale draka! Patrzcie, z krzaka wystaje dziób szpaka!” Na pytanie: „Co z tego?” Odparł: „Panie kolego, Szpak jest pięć razy większy od krzaka!” (Z Edwarda Leara) I drugiej: Raz pewien Szkot imieniem Rex Stanął przed sądem jako eks— Hibicjonista. Sędzia Morgan Rzekł, widząc jego drobny organ: „De minimis non curat lex”. (Z anon. autora ang.) HAREMERYK Nazwa wyjaśnia wszystko: limeryk analizujący kłopoty posiadacza haremu: Samozwańczy Wezyr w mieście Żninie, W kuchni pichcąc coś śpiącej rodzinie, Wzdychał: „MIEĆ — tak; ale KARMIĆ harem? Co dzień barszczu stulitrowym garem, Że nie wspomnę już o cielęcinie?…” Karlimeryk ? bellymeryk Lamarotyk ? lameryk LAME’ERYK Z ang. lame — kulawy: limeryk pozostawiający wiele do życzenia w sensie technicznym, np. niewłaściwie zrymowany, co jednak wynika nie z nieudolności autora, ale z jego chęci zwrócenia w ten sposób uwagi publiczności na trudność tworzenia limeryków poprawnych, a tym samym — chęci złożenia hołdu Gatunkowi jako takiemu. Jako komentarz autotematyczny lame’eryk jest jednym z totemateryków; w wersji polskiej znany jako ? lichorymeryk. Przykład anglosaski ? pod ameryk. Przykład rodzimy: Urzędniczka na poczcie Zaniemyśl Tłumaczyła klientom: „A, nie! My ŚL– EMY list, lecz mowy nie ma o ŚLIN– IENIU znaczka! Żeście są dorośli, To śliń jeden z drugim i se nie myśl!” L’AMÉRIC Nie mylić z ? amerykiem. Specjalny rodzaj limeryków, które można by określić tytułem znanego filmu: „Ameryka oczyma Francuza”. Muszą być pisane po francusku, nawet jeśli powierzchowna znajomość tego języka, jak w wypadku Wykonawcy Poniższej Ryzykownej Próby, powinna była raczej odwieść autora od tego zamiaru: Madame Patricia Brown de Chic– ago etait une femme tr?s chic. Elle raccrochait des hommes: „Hey, Jacąues! L’amour? I mean, how ‘bout a fuck?” — La, femmes bilingues sont tres uniques. LAMERYK Nie pokrywający się bynajmniej znaczeniowo z ? amerykiem albo l’Amérikiem i obdarzony zupełnie inną etymologią, termin pochodzi od słowa „lama” i oznacza po prostu limeryk opiewający lamę południowoamerykańską. Gdy mowa konkretniej o lamach peruwiańskich, lameryk może występować pod nazwą Limaryk. Gdy stopień natężenia siły uczucia żywionego do lamy przekracza wszystkie progi przyzwoitości, jak w poniższym przykładzie, utwór można zaklasyfikować jako lamarotyk. Termin ten — używany również, ale w zupełnie innym sensie, w Nepalu — daje się zaklasyfikować, w zależności od wyrażanych w nim nastawień i oczekiwań wobec zwierzęcia, jako szczególna odmiana jednego z dwóch szerszych gatunków, albo ? Liebe!ryku, albo zoofileryku. W środku pampy śpiewał gaucho Bruno: „Dźwięcz, gitary mej miłosna struno! Podnieca mnie i dama, I pastuch, kawał chama, Ale lama to numero uno!” (Z anon. autora ameryk.) LAWYERYK Z ang. lawyer — prawnik: limeryk osadzony w sferach prawniczych lub toczący swoją akcję na sali sądowej: Oskarżyciel publiczny z łgania Miał kłopoty z pojęciem „ścigania”: „Znaczy, JA to robię?! Mówcie dali, Boście mię tu zainstrygowali: To adwokat, znaczy, BRONI drania?’ LEE MERRICK Wszelki ? autotemateryk, który sięga po personifikację limeryku dla lepszego przedstawienia Czytelnikowi całej głębi i złożoności tego zaiste skrajnie zdyscyplinowanego a zarazem skrajnie anarchicznego gatunku: Ma limeryk coś z Lee Merrick, panny, Którą tylko ścisłe kwarantanny Uchronią od eskapad, Do złych dzielnic, gdzie napad, Hazard, sprośność i ochlaj naganny. (Z Morrisa Bishopa) LIBERTYK Limeryk libertyriski, dobry przykład zjawiska, o którym była właśnie mowa: anarchiczna i obrazoburcza treść zawarta tu zwykle bywa w wyszukanej formie stylistycznej (w poniższym przykładzie chodzi szczególnie o orkiestrację dźwiękową): Notoryczny ateista z Łomży Prowokował ludność, chodząc w komży. „Wiem, że Rzym, że Żmudź grzmią: ‘Zemrzesz w mamrze!’”, Jątrzył tamże. „Lecz cóż? Z zimna mamże Drżeć, gdy mżawka łomżańska mnie omży?” Lichorymeryk ? lame’eryk. LIDERYK Limeryk opiewający, oplotkowujący lub opluskwiający liderów politycznych dzisiejszego świata. Jako przykład pozwolę sobie zacytować trzy limeryki tworzące wewnętrzny mini–cykl armach większego cyklu pt. „Snop Rzucony Z Głuchym Łomotem Pod Stopy Wisławy Szymborskiej w Poznaniu w dniu 27 października 1994 roku”. Wielka poetka, absolutna mistrzyni m.in. limeryku, urodzona jak wiadomo w Wielkopolsce, brała udział w tym dniu w wieczorze pisma NaGlos. Ma się rozumieć, z uwagi na swoją Adresatkę wszystkie trzy utwory należą zarazem do klasy ? szymberyków, dodatkowo zaś drugi z nich to dość ortodoksyjnie ale smacznie (kawiorem) potraktowany ? blineryk, a trzeci i zapewne także pierwszy (nie jest całkiem jasne, co w wypowiedzianym tu stwierdzeniu chciała konkretnie wysłowić bohaterka) to ? bellyryki: Pewna polska poetka, ujęta Gościnnością Pana Prezydenta USA, rzekła doń: „Drogi Billu, Gdybyś stanął przy Erneście Bryllu, Wyglądalibyście jak bliźnięta!” Najsłynniejsza z cór miasteczka Bnina Tak skarciła Bory są Jelcyna, Gdy ją błagał: „Bądź carycą Moskwy!”: „Jelcyn, wznieście lepiej w Moskwie kiosk wy, Gdzie lud mógłby zjeść kawior lub blina!” Sławna dama z miasta pod Wawelem, Rozmawiając z Vaclavem Havelem Przedstawionym jej w piwiarni w Pradze, Rzekła: „Vaclav, przy twojej nadwadze Nie obżeraj się tak tym knedelem!” LIEBE!RYK Limeryk, w którym słychać ryk miłosnego pożądania (z niem. Liebe — miłość). Podobnie jak w życiu, ani Liebe!ryk nie musi koniecznie być zarazem ? frywolimerykiem, ani ten ostatni nie musi koniecznie być zarazem tym pierwszym: poniższy przykład jednak jest na pewno i jednym, i drugim, a dodatkowo także ? limeddentem (plomberykiem): Kinga, wiotka dziewica z Toronto, Za kochanka chciała — i iopronto — Brutalnego Wikinga; Lecz w końcu wyszła Kinga Za dentystę: miał w sobie też on to. (Z Morrisa Bishopa) LIEDERYK Nie mylić z ? liderykiem. Limeryk, mający coś wspólnego z nieśmiertelnymi Lieder (pieśniami estradowymi) Franciszka Schuberta, Roberta Schumanna, Feliksa Mendelssohna i innych. Wąską, ale zupełnie specjalną kategoryjką wewnątrz tej kategorii są forellimeryki — limeryki poświęcone konkretnej pieśni pierwszego z wymienionych kompozytorów, słynnemu Pstrągowi (Die Forelle). Oto historycznie pierwszy forellimeryk: Pewien starszy mężczyzna z Hong—Kongu Grywał dniami całymi na gongu. Rzekł mu sąsiad: „Wybaczę, Że grasz w tempie vivace, Ale wciąż pieśń Schuberta o pstrągu?!…” (Z Edwarda Leara) LIKIERYK Limeryk, w którym motywacją tajemniczych poczynań bohatera jest, a przynajmniej może się wydawać, jego skłonność do nadużywania napojów powszechnie uważanych za wyskokowe: Gdy znów wziął zaliczkę Zdun z Niedzicy I znikł, wersja „Porwali mnie dzicy, Zielonkawi Cyganie z Saturna” Za szesnastym razem troszkę durna Zdała się już wszystkim bez różnicy. LIMAKABRYK Limeryk, w którym dominują elementy makabry i horroru: W domu księstwa Pronto (adres: Via Morbida 13) — dzika chryja: Głowę, i to w dodatku nieżywą, Książe znalazł w pudle na pieczywo, A nikt z służby nie wie, skąd i czyja. (Z Edwarda Goreya) ? też mementomoryk. Limaryk — ? lameryk. Limberyk, znany też jako liredyk Limeryk o tematyce tatrzańsko–podhalańskiej: Wziął ciupagę Juhas z Górnej Redli, Stół rozrąbał wpół: „Nie bedziem jedli! Jakem juhas, jucha z ucha buchnie, Jak znów któraś skrytykuje kuchnie! Macie trawę żreć! Nie robię knedli!” ??też limerynos. Limedyk i limeddent, ten ostatni znany również jako plomberyk Limeryki obrazujące postępy, jakie poczyniła współczesna medycyna (limedyk) i medycyna dentystyczna (limeddent) w dziedzinie może nie tyle diagnostyki czy profilaktyki, ile praktycznej, domowymi środkami przeprowadzanej terapii: Pewien starszy mężczyzna z Tobago Jadł wyłącznie ryż, kaszkę i sago. Widząc, że nie polepsza Mu się, lekarz rzekł: „Z wieprza Kotlet usmaż i zjedz go, łamago!” (Z anon. autora ang.) Swoje wzięcie Dentystka w Aninie Zawdzięczała nie nowokainie Lecz poezji współczesnej — pacjentom Radząc: „Mózgiem wgryzaj się pan w ten tom, A przez kontrast męka szczeki minie!” Limedyt albo Limetafiz Limeryk medytacyjny i/lub metafizyczny: Świat zgodnie z planem szedł przez moment, Lecz człowiek słuchał grzesznych ponęt I wszystko popsuł już na starcie. Bóg pewnie wygra drugie starcie, Na razie — górą jest oponent. (Z anon. autor ang.) LIMEHYK Szeroko rozgałęziona dziedzina limeryków, które swoim tworzywem czynią czyjeś błędy wymowy, albo kłopoty z dykcją. Spośród mnogości dostępnych przykładów wybierzmy jeden szczególnie celny: Pewien rybak z greckiej wyspy Korfu W jamę ustną wtłaczał bryły torfu. „Nie torturuj się, Ważnie!”, Ktoś rzekł; on, niewyraźnie: „Forf — forfurą? Fo fylko wla sporfu”. (Z Edwarda Leara) LIMELANCH Limeryk melancholijny, o nieco niższym stopniu natężenia uczuć bezwyjściowości i rozpaczy niż ? spleeneryk, a zwłaszcza ? desperyk: Trudno się nie martwić pelikanem: Schudł, zagłębi! się w fotelik, anemiczny… Zdrój łez będzie przelanń, Gdy nad pelikanem kapelan Ostatniego wbije palik „amen”. (Z anon. autora ang.) Inny wariant tego utworu — ? pod superrymeryk. Limelos albo melimeryk Limeryk podejmujący tematykę muzyki lub wykonawstwa muzycznego; jeśli ograniczają do śpiewu solowego lub chóralnego a capella, jak. w poniższym przykładzie, określany jest węższą zakresowo nazwą ? wokalimeryk. Programowy Esteta z Pabianic Wołał: „Dość rzygających pijanic! Zanieczyszczać chcesz? Jedź z tym do Wrześni! Całkiem inna rzecz — pijackie pieśni: Pieśni zew zaiste nie zna granic!” ? też likieryk. Limenace — ? monsteryk. LIMERAIKU Limeryk + haiku: rzadko podejmowana, ale zawsze interesująca próba przeszczepienia limeryku na grunt kultury japońskiej, a może raczej próba przeszczepienia kuł tury japońskiej na grunt limeryku: Zły staruch z Kioto wrzeszczy na gejsze: „Gdzie twój wachlarz, kretynko?” (Z Teda Paukera) LIMERDACZ Limeryk, którego bohaterem jest pies: Pewien starszy mężczyzna z Kamczatki Wyhodował w zaciszu swej chatki Tak długiego jamnika, Że za radą prawnika Jamnik płacił podwójne podatki. (Z Edwarda Leara) ? też guliweryk, lawyeryk, monsteryk. LIMERDYK Nie mylić z ? limerdaczem. Limeryk, w którym występuje umiejętnie wplecione słowo francuskie Merde! lub którykolwiek z jego innojęzycznych odpowiedników. Przykładu ze względów cenzuralnych nie podaję. LIMERYB Limeryk o rybach i/lub rybactwie słono— i słodko–wodnym: Rybak, siedząc okrakiem na Helu, Grzmiał: „Ojczyzno i żono ma, Helu! Wy tyjecie, lecz helską mierzeję Kto utuczy, gdy co dzień wężeje Jej balonik, co dzień mniej ma helu?” ? też belfymeryk. LI(ME)RYK Limeryk, którego bohaterem jest poeta liryczny lub takaż poetka. Cechą szczególną tego gatunku jest to, iż poglądy wypowiadane przez bohatera lub bohaterkę zawierają zawsze jakieś stwierdzenie oparte na kompletnym nieporozumieniu, pomyleniu pojęć, niewiedzy w jakiejś dziedzinie itp., co pozwala czytelnikowi doznać przyjemnego wrażenia, że jego poczucie wyższości nad naiwnymi i niemądrymi poetami miało istotnie zdrowe podstawy. Czytelnik zapomina przy tym oczywiście o fakcie, iż w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto to właśnie jakiś poeta liryczny był autorem wierszyka, który wpuścił czytelnika w wyż. opisane mentalne maliny: Poetessa z miasteczka Ithaca (Stan New York) zakrzyknęła: „I taka Jak ja dusza — nie w ciele słowika Czy innego pasikonika, W każdym razie ptaka — ale SSAKA?!” (Z Morrisa Bishopa) Liryk (adres: śródmieście Jeleniej Góry) ryknął: „Zieleń się zieleniej, Wiosno! Hej! ha! Ech, wypiorę wdzianko Tłukąc je kijanką — ty, kijanko, Jednocześnie w żabę mi zieleniej!” LIMERYKOT Limeryk, którego głównym bohaterem jest zwierzę z rodziny kotów. Limerykotek — szczególna pododmiana, spełniająca dwa warunki: 1) w wierszu musi występować kot drapieżny, 2) musi on być przynajmniej raz określony słowem „kotek”, „kicia”, „Mruczek” itp. Klasyczny przykład: Pewna dama z Syrii, chcąc Farysa Zakasować, siadła na tygrysa I z uśmiechem rzekła: „Nieś mnie, kotku!”; Powróciła nie na, ale w środku, Uśmiech zaś ozdabiał pysk tygrysa. (Z anon. autora ang.) LIMERYNOS Limeryk, którego główną bohaterką jest owca. Kategoria zainicjowana przez poniższy słynny utwór Pewien starzec w swej willi na Etnie Trzymał owce i czuł się z nią świetnie: „Dokładnie taki profil”, Wyjaśniał, „miał Teofil, Choć nie pomne, kim był on konkretnie”. (Z W. R. Inge’a) LIMERYT Z ang. merit — zasługa: limeryk, opisujący lub cytujący czyjś protest przeciw niedocenianiu zasług własnych lub większej grupy, którą protestujący reprezentuje lub z którą się duchowo utożsamia: Mason zapadł w plusz swej loży w Mielnie Wraz z lornetką, złoszcząc się piekielnie: „Ech, jak gulasz, Historio, zamulasz Cnót formularz, gdy pod WOLNOMULARZ Piszesz tylko: ‘Fartuszki i kielnie!’” Popularna opinia, iż termin limeryt pochodzi ze skrzyżowania „limeryku” z „emerytem” jest w zasadzie fałszywa, można ją jednak z pewnymi zastrzeżeniami przyjąć, ponieważ z natury rzeczy ktoś protestujący przeciw niedocenianiu własnych zasług bywa często osobnikiem starszym, a więc nieraz i emerytem. LIMERYTUAL Nie mylić z ? limerytem. Limeryk strojący sobie żarty z nadmiernych innowacji w sferze obrzędowości religijnej lub świeckiej: Chociaż ksiądz z kościoła św. Anny To w obrzędach innowator nieustanny, Ślub na SPADOCHRONACH budzi zdania Różne, zwłaszcza w kwestii podwiewania — Sukni? — głupstwo; gorzej, że sutanny. (Z Morrisa Bishopa) Limetafiz — ? limedyt. L’IMITERYK Wynik zabawy literackiej, w której mobilizujemy swoje umiejętności pastiszowo– parodystyczno–trawestacyjne, aby udzielić samym sobie odpowiedzi na pytanie: „Jaki limeryk napisałby/napisałaby ten a ten poeta/ta a ta poetka, gdyby mu/jej podsunąć taką a taką pierwszą linijkę?” W poniższych kilku przykładach dwojgu poetom amerykańskim, jednemu angielskiemu i dwom polskim podsunięto — nie zwracając uwagi na trywialny fakt, że nikogo z nich nie ma miedzy żywymi — incipit o brzmieniu: „Pewien starszy pan z Kuala Lumpur — „. Oto, jakie li— meryki mogliby napisać… …Emily Dickinson: Starzec — dziś — wszedł — z Kuala Lumpur — Pewien — że poczęstunku Nie odmówię — gdy wejdzie — Nie dałam — nic — przybłędzie — Odszedł — w nieznanym kierunku — …Gerard Manley Hopkins: Pewien, tak, pewien starzec, pewien–siebie–i–świata, och starzec tak pewien!, skąd? z Kuala Lumpur — Nie żądaj, w porywie poronionej, porywczej (o, porywiście losu pompa lumpa wwiklała w szum pur– Pur Dalaj–Lamów, w dal Malajów, w wichur chór, huraganów, tajfunów Tajwanu, w Chram chmar chmur!), w porywie więc ciekawości, godnym takich jak ty bałwanów, Nie żądaj, nie zdążyłby spisać, dokąd zdążał, dokąd kulał lump z Kuala, tłum piór! …Robert Frost: Jest coś, co czuje niechęć do słów „Kuala Lumpur”, W farmerze, kiedy rąbie drwa. Rąbnąłbym z punktu Starca, co sponad płotu oczami mnie śledzi. „Gdzie dobre płoty”, mówię, „tam dobrzy sąsiedzi”. Dom to jest coś, co, jak masz, to nie chcesz w nim lumpów. …Bolesław Leśmian: Dwunastu starców, wierząc w sny, zbadało mur od strony Kuala, I jeden spadł, a drugi (brat) go zawiózł do szpitala. A trzeci w mig wziął trzech i znikł, a siódmy z ósmym zgredem Też znikli (pech) i jeszcze trzech, i został tylko jeden. I była zgroza nagłych cisz nad Lumpur i nad Kuala. …i Miron Bialoszewsld: ten starszy taki z zawału z sali z Konstancina znam on mi się nie Kua jak mija na klacie mrówkowca to ja mu czemu się nie Kua a on Kua?? Pro Kuo a w ogóle co mu tu jakiś Lumpur wa jego mać nawija LINGWERYK Limeryk popularyzujący korzyści płynące z nauki języków obcych: Internacjonalista z Bydgoszczy Judził: „Wierni, żądajcie proboszczy– –poliglotów! Niech kapłan, świadomszy Praw mniejszości, mniejszościom tym po mszy Polskiej zniemczy ją, zniszczy lub zwłoszczy!” LITERYK Limeryk, którego akcja liryczna opiera się na konsekwencjach braku lub nadmiaru jednej litery w jakimś tekście, np. wygaśnięcia określonej litery w neonie albo sytuacji następującej: Konferansjer–krótkowidz z Torunia „Do pioruna!” jako „Do piorunia!” Czytał blednie z podtykanych mu pod Nos plansz z tekstem. „Lepiej od tych głupot Czytałbym”, rzekł, „esej M. Jastrunia”. MASKULINERYK Limeryk używający wyłącznie rymów męskich: w poezji polskiej rzecz dość niebezpieczna nawet na krótką limerykową metę, w obrębie zaledwie pięciu linijek. Technicznie oczywiście rzecz jest wykonalna, należy jednak z podwójną czujnością dbać o oryginalność rymów i wystrzegać się nadmiernej skoczności wiersza; chyba że skoczność rytmu jest w nim efektem zamierzonym, tak jak w poniższym przykładzie–przekładzie, w którym tłumacz wręcz musiał zachować męskie rymy oryginału, ponieważ zależał od tego charakterystyczny rytm mruczanek bohatera: Pewien stary mruk z miasta Wick Mruknął raz: „Cyku–cyk, cyku–cyk, Tara–bum, tara–bam”; Po czym żadnych już nam Nie objawił prawd mruk z miasta Wiek. (Z Edwarda Leara) ? też bezrymeryk, daktylimeryk, licholimeryk, superrymeryk etc. Melimeryk — ? limelos. MEMENTOMORYK Limeryk, zgodnie z nazwą, przypominający nam o nieuchronności śmierci, który to temat z pozoru nadaje się do użytku w poezji komicznej tak mało, jak chyba nic innego na świecie — zwłaszcza jeśli, patrząc z perspektywy uczuć, którym daje wyraz bohater, utwór reprezentuje równocześnie kategorię ? desperyku. Ale w dziedzinie limeryku nic nie jest niemożliwe: Geodeta wył na całe Kielce, Gdy o świcie wieszał się na szelce: „Czemuż Bóg mi nie dał być plastyczką!” Bóg: „Myślałem, że LUBISZ stać z tyczką W wiejskim błocie?” — Denat, gorzko: „Wielce!…” Monachomeryk albo monasteryk Limeryk zakonny lub klasztorny: Benedyktyn z klasztoru w Oliwie Wszystko robił nadzwyczaj cierpliwie. Z tą benedyktyńską pieczołowi– Tością czkał też, gdy mu, bęcwałowi, Odbijało się po dużym piwie. Monasteryk — ? monachomeiyk. MONSTERYK Nie mylić z ? monasterykiem; od ang. monster — potwór — limeryk traktujący o wszelkiego rodzaju potworach i monstrach. Znany także jako limenace (ang. menace — zagrożenie). „Cip—cip!”, mlasnął Hodowca z Elbląga: „Cóż to nam się wylega/wyląga? Ech, sklerozo, szybkie tniesz hołubce! Toż nie kurcze mam w tej tu skorupce, Ale płód Godzilli i King–Konga!” Otylimeryk — ? bellymeryk. PALIMERYK Limeryk, dla którego sytuacją wyjściową jest wbicie kogoś na pal wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego aktu dla osoby wbitej, od anatomicznych po lingwistyczne: Pewien starszy mężczyzna w Nepalu Osadzony raz został na palu. Pal rozszczepił go na dwie połowy, Z których każda klęła się: „Pół głowy Dam, żem jedną nogą już w szpitalu!” (Z Edwarda Leara) PALINDROMERYK Limeryk traktujący o palindromach lub cytujący palindromy (por. w niniejszej książce rozdział II, „Palindromadery”): Szaradzista z miasteczka Rogalin Rozpowszechniał teorię, że palin– Dromów naturalnych („kajak”, „potop”) Było więcej w mowie naszych protop– Lastów, lecz je wytruł nadmiar spalin. O ile mi wiadomo, ani razu w historii nie dokonano jeszcze niezwykłej sztuki, którą byłoby stworzenie poprawnego i sensownego palindromu będącego jednocześnie poprawnym i sensownym limerykiem. POLITOLIMERYK Termin o podwójnym sensie: limeryk o politologach i limeryk spoglądający na politologów z politowaniem. Bo też rzeczywiście, na cóż innego zasługują? Politolog, mieszkaniec Skierniewic, Głosił: „Dziś wyrocznią — nie wieszcz, nie widz Na widowni teatru kosmosu, Ale ten, kto zajmuje się stosu— Nkami prawic, centrumów (!) i lewic!” RELATYWERYK Limeryk traktujący o teorii względności — oczywiście, w jej różnych praktycznych, nieraz nader intrygujących, zastosowaniach: Pani N. to taki prędki typ, że Gdy ją zew pici dziś wieczorem przyprze, Wróci, jak u Einsteina, Wczoraj rano; zwyczajna Rzecz, gdy tempo od światła jest szybsze. (Z Arthura Bullera) SPLEENERYK Limeryk dający wyraz uczuciom ciężkiego spleenu, chandry, niezadowolenia z życia itp. Klasyczny przykład: Pewien pan rzekł sarkastycznie: „Rajeni Jest mi życie! Ot, wyśpię się, najem… Tkwiąc w szynach rutyny, musem Napędzany — nie Jestem nawet: zaledwie tramwajem!” (Z M. E. Hare’a) ? też desperyk, limelanch, limeryt, mementomoryk. SUPERRYMERYK Limeryk podnoszący do możliwie najwyższej potęgi tę skądinąd podstawową cechę limeryku jako gatunku, jaką jest oparcie go na dążeniu do jak najsilniej zaskakujących, oryginalnych, bogatych i głębokich rymów. W tej dziedzinie wszelkie poszukiwania są dozwolone, byle ich wynik rzeczywiście wzbogacił czymś i sam wiersz, i repertuar możliwości, jakimi dysponuje gatunek. Z popełnionych przez siebie limeryków (oryginalnych lub tłumaczonych), Autor Niniejszego najbardziej lubi te, w których udało mu się przeforsować jakąś barierę, zrymować coś, co zdawało się nie do zrymowania. Powiedzmy, że limeryk wiąże swoją akcję z ceremonią chrztu i że tuż po rozpoczęciu pisania okazuje się, iż słowa „przy chrzcie” najlepiej by się czuły w zakończeniu pierwszej linijki. Oznacza to, że do tej jakby na pokutę wymyślonej zbitki szeleszczących i chrzęszczących głosek, tworzących w dodatku klauzulę męską („s— maskulineryk), należy teraz doczepić jeszcze dwie inne zbitki, które będą się pięknie z nią rymowały! („Pięknie”, to znaczy — tworząc rym głęboki, obejmujący nie tylko wy głosowe „—e „ale również poprzedzające je kłopotliwe „chrzć—”.) Wycofujemy się, upychamy „przy chrzcie”— protestujące wzmożonym chrzęszczeniem — gdzieś w środku linijki? O, nie: raz jeszcze powraca cytowane już w tej książce hasło: POLAK POTRAFI! Straszna rzecz się zdarzyła przy chrzcie: Rodzic–gamoń krzyk wydal: „Niechż’ cię!…” I niemowlę dłoń nieostrożna Upuściła w chrzcielnice. Nie można Mówić tu o rozsądku choć krzcie. (Z Edwarda Goreya) Albo, powiedzmy — żeby sięgnąć po przykład od strony eufonicznej krańcowo przeciwstawny — przychodzi nam do głowy, że dźwięczne słowo „pelikanem” (dźwięczne i zarazem jakieś mokroklapiaste jak odgłos człapiących płetw pelikana) zasługuje na to, aby je uczynić swojego rodzaju fonicznym monogramem całego limeryku o pelikanie. Może by potroić rymem jego profil dźwiękowy, inaczej mówiąc — stworzyć potrójny rym żeński obejmujący nie półtorej (co by najzupełniej wystarczyło dla poprawnego zrymowania) ale CZTERY pełne sylaby? Czemu nie? Trudno się nie smucić pelikanem: Jadło nie jest przezeń przełykanem, Bo się w torbie pod dziobem zaśmiardło; Nic ptakowi nie chce przejść przez gardło — Stanie wnet przed (łza się perli) Panem. (Z anon. autora ang.) I wreszcie ostatnie hasło tego rozdziału: SZYMBERYK Czyli, jak już wiemy, limeryk napisany w hołdzie lub dla uczczenia Wisławy Szymborskiej, Mistrzyni i Prawodawczym Gatunku w Jego Polskim Wydaniu. Przykład, jakim tę kategorię zilustruję, jest zarazem reprezentantem bardzo wąskiej i specjalnej podkategorii szymberyku znanej jako ? szymbarancz, a definiowanej jako „limeryk, w którym autor składa hołd Wisławie Szymborskiej, zarazem podbijając bębenka samemu sobie”: Pewna wielka poetka z Krakowa Zakrzyknęła: ‘Ta Barańczakowa Sztuka wieszczej improwizacji Beż miałaby głębi i gracji, Gdyby nie niewyraźna wymowa!” ROZDZIAŁ ÓSMY TURYSTYCHY TURYSTYCHY, znane też jako KORESPONDEJE — rymowane pozdrowienia na pocztówkach, przysyłanych z zagranicy przyjaciołom. TURYSTYCHU nie należy mylić z TURESTYCHEM, którego łudząco podobna nazwa ma zupełnie odmienną etymologię: pochodzi bynajmniej nie od turystyki, ale od ang. to rest– spoczywać, nie ruszać się z miejsca. TURESTYCH, zwany także GEOGRAFIOŁEM, to — że zacytujemy nasz własny podtytuł zbioru Geografioły — „notatki globtrottera–domatora”, a więc wierszowane dywagacje na temat obcego kraju nie zmuszające bynajmniej swego autora do trudów i wydatków związanych z podróżą, a nawet oparte na założeniu, że naoczne obserwacje egzotycznej realności mącą klarowność wizji ukształtowanej na podstawie paru rozpowszechnionych (a więc widocznie odpowiadających prawdzie) stereotypów. Turestychami albo geografiołami nie będziemy się tu zajmowali, jako twory myśli spekulatywnej nie należą bowiem do dziedziny poetyki stosowanej i związanej z życiem codziennym, która nas w tej książce interesuje. Przejdźmy od razu do bardziej nasiąkniętego empirią turystychu (korespondeju). Gatunek ten występuje w niezliczonych odmianach szczegółowych, jako to: *** AMERYK (alias limeryk amerykański), AMSTERDAKTYL, BAGDADAIZM, AŁKANTATA, BANGKOKSYMORON, BARCELONOMATOPEJA, BERLINERYK (alias limeryk niemiecki), BIAFRASZKA, BOMBAJKA (alias BOMBAŚŃ), BONN–MOT, BRUKSELAMENT (alias BRUKSIELANKA), BUDAPASTISZ, BUENOS–ARIA, BUKAREQUIEM, CELEBESTSELLER, CICHY DON’OS, DNIEPROZA POETYCKA, DNIESTROFA SAFICKA, DUBLINERYK (alias limeryk irlandzki), DŻAKARTA POCZTOWA, EGIPTAFIUM, GWADELUTOPIA, GWATEMALAPROPIZM, HAGAWĘDA, HAITINERARIUM (oraz TAHITINERARIUM), HAYANAGRAM (alias KUBOFUTURESKA), HAWAJEREMIADA, HELSINKICZ, HONGKONGENIAL (alias HONG–KONSONANS), JAFFORYZM (alias JAFFACECJA), JEROZOLIMERYK (alias limeryk izraelski), KARPACZTÓWKA, KATMANDUMKA, KIOTOCHWILA, KOPENHAGIOGRAFIA (alias KOPENSAGA), LICHTENSTANCA, LIMARYK (alias limeryk peruwiański), LIRYK BORNEOKLASYCYSTYCZNY, LIRYK FRANKFUTURYSTYCZNY (NAD MENEM), LIRYK MAROCOCCOWY, LIRYK SENTYMENTALNY (alias SEKWANCJA LIRYCZNA), LIRYK ZANZIBAROKOWY, LJUBLJANAPEST, LONDONIESIENIE, LUBLINERYK (alias limeryk lubelski), MADAGASKARGA, MADRYDAŁ (alias MADRIDYLLA), MANCHESTEREOTYP (alias MANCHESTROFA ALCEJSKA), MEKSYKUPLET, MILANONIM, MONACHUMORESKA (alias MUNCHEJNAŁ), MONACOLĘDA, MONTEYIDEOKÓWKA, NEAPOLOGIA (alias WIERSZ HERLINGWISTYCZNY), NEPALINDROM, NEWTONYILLENELLA (villanella z Newtonville), OSLOGAN, OTTAWA RIMA (alias QUI–PRO–QUEBEC), OKFORICOENIUM (alias KOŁA–KONCEPT), PARAGWADOKS, PARYŻART (alias POEMAT GIEDROIKOMICZNY), PCIMPRESJA, PERNAMBUKOLIKA, PERUFRAZA, POWIEŚĆ CHICAGOTYCKA (alias CHICAGROTESKA), POWIEŚĆ INNSBRUCKOWA, POWIEŚĆ KRYMINALNA (alias KRYMOWANKA), POWIEŚĆ MONTREALISTYCZNA, RIO–DE–JANEIROTYK, RZYMPROWIZACJA, SAHARABESKA, SANFRANCISKECZ, SANKT–PETERSBURLESKA, SINGAPURNONSENS, SJAMB, SKOPJEŚŃ, SOMALITANIA, SUMATROCHEJ, SZANGHAIKU, SZTOKHYMN, TEHERAPSOD, TIRANEGDOTA, TORONTELLA, UPPSALM, VALPARAISONET, VANCOUYERSET, WATYKANTYCZKA, WENEZUELABORAT, WILNOWELA (alias WILNOTATKA, alias WILNOKTURN, alias WILNOUVEAU ROMAN, alias WILNOMATOPEJA, alias WIERSZ WILNY, alias WIERSZ FRYWILNY, alias WILNONSENS, alias SZKIC LITWERACKI), WŁADYWOSTOKTOSTYCH, ZAKOPANEGIRYK, ZANZIBALLADA (alias ZANZIBAR–KAROLA), ZURYCHORAŁ i inne. Naturalnym skutkiem zasadniczej różnicy genetyczno–ontologiczno–komunikacyjnej pomiędzy turystychem a turestychem (tu rzeczywista podróż i korespondencja, tam fantazjowanie w domowym fotelu i pisanie właściwie sobie a muzom), otóż naturalnym skutkiem tej różnicy jest zespół charakterystycznych różnic formalnych. Gdybyśmy postawili sprawę ostro, że niby turystych to empiria, a turestych to zrymowana wersja hasła z Raubertowskiego słownika komunałów — dokonalibyśmy tak zwanego przegięcia tak zwanej pały. Jeśli uczciwie nad tym pomyśleć — czy istotnie możemy przysiąc, że wypad na dwa tygodnie do Rzymu czy Paryża rzeczywiście uwalnia nasz umysł od zakorzenionych w nim stereotypów, zastępując je wchłoniętą przez zmysły potężną dawką ożywczego doświadczenia? liii. Mnie osobiście jedyna moja dotąd wycieczka do Paryża przyniosła przede wszystkim wiele materiału empirycznego na potwierdzenie tezy, że ulubioną rozrywką paryskich kelnerów jest poniżanie moralne turystów mówiących kiepsko po francusku — a teza ta była mi znana jeszcze przed wyjazdem. Przyjechawszy do Holandii, zaczynamy nie tyle chłonąć rozwartymi oczami, nozdrzami i uszami dane zmysłowe, aby je zapisać na tabula rasa naszych płatów mózgowych, ile machinalnie porównujemy holenderską rzeczywistość z tym, co wiemy o Holandii z przewodników, książek, filmów, gazet i opowieści wcześniejszych turystów: czy rzeczy wiście depresje, saboty, tamy, wiatraki, tulipany, kanały, muzea, panie w oknach dzielnicy czerwonych świateł? Ano rzeczywiście. I wysyłamy pocztówkę do przyjaciół w kraju: Szkoda, że was tu nie ma! Jest szalenie ciekawie! Wszystko się zgadza! I turystych więc, nie inaczej niż turestych, rozkwita na nawozie stereotypu. Na dobrą sprawę liczy się tylko różnica formalna między tymi dwoma gatunkami. A różnice formalne sprowadzają się w tym wypadku do dwóch prostych i naturalnych konsekwencji faktu, że turystych pisany jest nie w czterech ścianach mieszkania nadawcy, ale na ławce w Hyde Parku albo przy stoliku w Café Greco. Pierwszą konsekwencją jest to, że pisze się go nie na arkuszach papieru, ale na pojedynczej pocztówce, co — nawet przy najdrobniejszym charakterze pisma nadawcy i największym formacie pocztówki — ogranicza fizyczne rozmiary komunikatu; co za tym idzie, turystych skłania się ku biegunowi epigramatu, gdy turestych jest w gruncie rzeczy niewyrośniętym dzieckiem oświeceniowego poematu opisowego. Konsekwencją drugą natomiast jest to, że turystych, wysyłany przez nadawcę ex definitione z zagranicznej miejscowości do adresata, który pozostał w domu, musi — musi bezwzględnie pod groźbą zatraty swojej gatunkowej tożsamości — rozpoczynać się od formuły pozdrowienia słanego z tejże miejscowości (w turestychu ten wymóg oczy wiście nie obowiązuje), jakiegoś „Pozdrowienia z Neapolu”, albo „Ślę pozdrowienia z Pernambuco”, albo „Uściski Warn ślemy z Wołogdy”. Wybór konkretnego sformułowania zależy od metrum wierszowego, które uznajemy za najstosowniejsze: nie ma tu żadnej stałej i obowiązkowej zasady. Zasadą taką, zasadą żelazną, jest natomiast to, że nazwa miejscowości musi pojawić się już w pierwszym wersie i to w pozycji rymowej. Słowo, które zrymujemy z Neapolem, Pernambuco albo Wołogdą, nada kierunek rozwojowi całej akcji lirycznej. Skoro tyle zależy od rymu, jasne jest, że rządzony nim rozwój akcji czy przebieg myślowy będzie oparty — jeśli oceniać ze zdroworozsądkowego punktu widzenia — na zasadach przypadkowych i absurdalnych. Właśnie o to chodzi: absurdalność skojarzeń to w turystychu odtrutka na jego własny pocztówkowy stereotyp. Można nawet powiedzieć, że im bardziej nieoczekiwany będzie pierwszy rym korespondeju, tym on sam jako wiersz będzie lepszy. „Pozdrowienia z Neapolu…” przyprawią adresata o ziewnięcie, jeśli druga linijka wspomni o jakimś „polu”; obiecujące możliwości zarysują się jednak natychmiast, gdy dalszy ciąg wprowadzi, powiedzmy, nieoczekiwane w tym kontekście „Ślady po Wincentym Poi u…”. Do tego wypada dodać trochę kolorytu lokalnego, w trzeciej linijce doczepiamy więc do Pola połówkę przeciętego na dwoje (bo inaczej się nie mieści) Wezuwiusza — i turystych sam niejako się zamyka finalnym westchnieniem oraz filozoficzną refleksją: Pozdrowienia z Neapolu Ślady po Wincentym Polu Zasypuje popiół z Wezu Wiusza. Wiatr. Historia. Jezu. To akurat był przykład fikcyjny, ale spójrzmy tylko, co wyrabia z niezwykle skądinąd sympatyczną stolicą Republiki Irlandzkiej konieczność zrymowania jej w dwu różnych językach na dwóch pocztówkach tym razem autentycznych, wysłanych przez autora w dwie różne strony świata, do przyjaciół polskich i amerykańskich. Narzucający się po polsku rym z „Lublinem” swoim zgrzebnie—wschodnioeuropejskim ciężarem ściąga irlandzką egzotykę w dół, do poziomu czegoś znanego; odwrotnie po angielsku, rym z „bubblin”, jak bąbelek w szampanie, porywa dublineryk wzwyż, w stronę ekscytacji i zachwytu wszystkim, co irlandzkie. Przepraszając za obcojęzyczny przykład, wyjaśniam jednocześnie, że napisany jest on celowo fatalną angielszczyzną o typowo słowiańskiej składni i monotonnym rytmie wierszowym — to nie dlatego, iżby autor nie potrafił lepiej, ale dlatego, żeby było śmieszniej: Pozdrowienia z Lublina Wiernej kopii Lublina, Choć brak tu KUL–u, blina Ze śmietaną lub lina Z rzeki Wieprz. Zamiast Wieprza Inna rzeka zapieprza, Chlupocząc po irlandzku, Rzekomo durch na glanc ku Morzu — co dziwić może, Bo jak to: rzeka — w morze?! Tych smalonych dub lina Populację Dublina Dławi urojeń pętlą, Aż zmysły ledwie się tlą. We in the city are of Dublin Life here is with excitement bubblin’. The hotel color–TV screen Bursts with cdi colors, each one green. The locals, seen on basis daily, Have startedcalling us “O‘Railly.” In pubs, each writer in loud voice Proclaimsme „Polish Yeats–cum–Joyce.” What we are planning is abolish The law divine that madę us Polish: Instead, for „Irish „ we shall opt, By nothing cannot we be stopped. Nazwy miast, podobnie jak nazwiska postaci historycznych w biografiołach , posiadają notabene bardzo różny potencjał rymotwórczy. Jeśli chcemy zabłysnąć w roli autora turystychów, lepiej jechać od razu do właściwego miasta — nie do wyeksploatowanego pod tym względem Paryża („Sekwana bieży chyża”, „Dzwonnik z Notre–Dame się zbliża”, „Kelner mi znów ubliża”, „Każda Francuzka— ryża”, „Ślimaki— wstrętna spyża”, etc.), ale np. do znacznie ciekawiej się rymującego Teheranu („Śle pozdrowienia wam Teheran. Każdy tu fanatyzmem steran”). Dublin pod tym względem nie jest najlepszy jako cel podróży: o ile nie stosujemy rymów głębokich, takich jak cytowane „Dublina — Lublina — [KU]L–u, blina — lub lina”, adresat może nam nie bez podstaw zarzucić, że prawie taki sam wiersz można byłoby napisać o Berlinie albo Koninie. Najlepsze dla turystychu są w istocie nazwy miast o niepowtarzalnymi „gęstym” profilu fonetycznym, nie rymujące się z nazwami innych miast (a więc nie dające się przez nie zastąpić), a zarazem obiecujące nam, że pogoń za rymami będzie trudna, ale zdobycze — ciekawe. Choćby taki Zurych, w którym Autor spędził niedawno trzy czwarte doby w przerwie dłuższej podróży, ale te kilkanaście godzin minęło mu jak jedna chwila na podziwianiu uroków tego miasta (zwłaszcza znakomitych kiełbasek z ziemniakami róstie, podawanych w miejscowych Bierstuben) oraz przenoszeniu na karton pocztówek dłuższej serii ZURYCHORAŁÓW takich, jak choćby poniższe: Pozdrowienia z Zurichu Gdzie ni słychu, ni dychu Po narodowowyzwo– Leńczym duchu. O zgryz w o– Góle przyprawia lud, Który — choć pełen cnót — Wzięty w szpony mamony, Ubezwłasnowolniony I manipulowany, Przeżuwa marcepany, Dole te znosząc biernie Tak w Lucernie jak w Bernie, Nie mówiąc o Genewie — I nawet, tuman, nie wie, Jak bardzo jest pod spodem Nieszczęśliwym narodem. Pozdrowienia z Zurychu Car tu rządzi po cichu, Choćby dziwił się szczerze Drążący w żółtym serze Dziurę naiwny Szwajcar „Stworzyłbyż taki raj car?!… Licznych moralnych szkarad Dopuszcza się tu carat, Despotyzmem nieludzkiem Zurych czyniąc Irkuckiem. Pozdrowienia z Zurychu Każdy tu woła „Rychu!” Na widok Stanisława — Gdyż zasłużona sława I cześć, jaką się cieszy Wśród jodłującej rzeszy Każdy wręcz wers Ryszarda , Nie znaczy, że twarz barda Ktoś nie z Nakła lub Gniezna Zna Wprost przeciwnie, nie zna. Pozdrowienia z Zurychu Oprych tu na oprychu I oprychem pogania, Zmuszając go do prania Pieniędzy, które pronto Wpływają mu na konto. Spytacie: a tradycja? Nie widzę z niej tu nic ja. W mieście Ulricha Zwingli Dziś — zgrzyt gangsterskich cyngli. Gdzie strącał Tell z głów jabłka — Non—stop drab pop lub rap łka. Gdzie lud w trud cnót wiódł Kalwin, Młódź, której obcy żal win, Żąda od rządu: „Rządź, Judź, łudź, nudź — lecz daj rżnąć!”. Na nic ser, czekolada: Zewsząd degrengolada. W dorzeczu Amu–Darii Zdrowiej dziś niż w Szwajcarii. Piszemy z miasta Zurych Wszystko tu w barwach burych. Posiadaczką zegarka — Co szesnasta Szwajcarka. Przy produkcji czekolad Cierpi wyzysk małolat. Klnąc służbę, że zbyt twarda, Psy świętego Bernarda Jedne drugim do spółki Chłepczą koniak z beczułki. Brud, nędza, brak kultury, Wszędzie koszmarne dziury, Nawet w serze szwajcarskim. Dzielcie ten losu dar z kim Innym: zerowy raje Ma w moich oczach Schweiz. Pozdrowienia z Zurychu Mieszkamy w hotelu na strychu. Szwajcarów, ten naród szwajcarów, Wbrew nazwie cechuje zły narów (Wiadomość te w Kraju rozgłoścież!): Nikt drzwi nie otwiera na oścież I nikt, choćbyś był z Porto–Rico, Rollexów nie daje za frico. Cóż z tego, że gnębił nasz kraj car? Nieczuły na mękę te Szwajcar Miast słuchać, gdy któreś z nas kwili: „Wybili! Za wolność wybili!” I czcić — jeszcze nas wykorzysta, Szczególnie gdy Szwajcar dentysta. Cóż zaś powiedzieć o Hong–Kongu, mieście, w którym Autor spędził parę lat temu kilka czarownych dni, zaproszony przez pewną — najwyraźniej i zamożną, i znającą się na ludziach — fundację do wygłoszenia na miejscowym uniwersytecie jednogodzinnego wykładu o literaturze polskiej (CAŁEJ, jak mi wyjaśnili zafrasowani organizatorzy: miejscowa młodzież studencka nic o niej nie wie, więc trzeba zacząć od podstaw, to znaczy od mroków średniowiecza). Nazwa Hong–Kong, absolutnie niepowtarzalna w swoim fonetycznym i rymogennym uroku, sprawiła, że niewielkie honorarium za wykład (nie skarżę się, bo na sam bilet lotniczy Boston–Hong– Kong–Boston fundacja wydała krocie) poszło całe na pocztówki i znaczki: Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie na chińskim szezlongu Rozwalam się, lub rykszy, Że aż się rykszy przykrzy. Pozdrowienia z Hong-Kongu Półleżąc na szezlongu (Czerwonym w złote smoki) I wpadając w amoki, Z chińskich ziół ciągnę treści, Ile organizm zmieści. Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie etyka powściągu Znikła Dobrobyt niezły, Ale wartości sczezły. Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie Azjata na drągu (Najczęściej — maszcie dżonki) Zasiada, snując mrzonki. Pozdrowienia z Hong-Kongu Jest tutaj w dalszym ciągu Dobrobyt, nie komuna, Lecz lud klnie: „Do pioruna! Nie dość, że wtargnie zgraja Siepaczy Czou–En–Laja, Jeszcze ktoś strzelił byka I wpuścił Barańczyka*!” „Typowa dla Chińczyka Licentia poetica. Pozdrowienia z Hong-Kongu Chodzę tutaj w sarongu. Strój to też azjatycki, Lecz nawet krótkowidzki Reagują okrzykiem: „I to ma być Chińczykiem?! Pozdrowienia z Hong-Kongu Byłoby tu jak w Kongu Belgijskim, gdyby cała Żółta ludność sczerniała. Pozdrowienia z Hong-Kongu Tej ojczyzny ping–pongu. Pingu tu zapas spory, Lecz w Pongu — niedobory. Ludności zbędny doping, Jeżeli chodzi o Ping: Ping leży grubą warstwą, Pongu zaś — na lekarstwo. Pozdrowienia z Hong-Kongu Chińczyk tu w dalszym ciągu, Choć wokół kapitalizm, Głosi wschodni fatalizm I jest ofiarą ścisku, Korupcji i wyzysku. Piszę z miasta Hong-Kongu Pełno dżonek i dżonk. Miedzy nimi różnicę Wkrótce pewnie uchwycę, Bo spędzam tu dwa dzionki, A w krąg — dżonki i dżonki. Pozdrowienia z Hong-Kongu Jestem prawie w zasiągu Wrednych macek Pekinu, Tego złego rekinu. Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie od grania na gongu Już mi oczy skośnieją I żegnam się z nadzieją, Zwłaszcza, że cera żółknie, A żandarmerii pułk nie Chce słuchać, gdy, rwąc baczki Z żuchw, wołani: „To z żółtaczki!” (Żandarm na to odpowiedź Ma jedyną: „Wyzdrowieć!”) Czeka mnie tu wcielenie Do czegoś i szalenie Mi się to nie podoba: Moja skromna osoba Obroną przed inwazją? Do cholery z tą Azją. Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie, choć sprawny w ping–pongu, Nie mogę za Chińczyka Ujść z powodu języka: Mój całkiem płynny chiński To chiński mandaryński, A tu — jak na pustyni: Znikli gdzieś mandaryni [Na naprawdę bardzo dużej pocztówce:] Pozdrowienia z Hong-Kongu Nikt tutaj o Maciągu Nie słyszał, za to palą Opium i sobie chwalą. Co znane — to Konfucjusz. Czytał go każdy buc już. Mam tutaj cykl wykładów: „Gustaw w strukturze ‘Dziadów’ Herlinga”; „Lista próz, Którymi Henryk Prus Bije na głowę Prousta”; „Mackiewicz a kapusta (Gama odorów w ‘Panu Tadeuszu’)”; „Od stanu Wojennego do Reja (Rzut oka wstecz)”; „F. Śmieją: Czemu nie dostał Nobla?!”; „Hermeneutyka skobla I mistyka chomąta W ‘Dziejach grzechu’ Reymonta”; „Od’Róży’do’Kuronia’: Dramaturgia Lechonia”; „Jankiel — składnik bigosu? (Tajemnica donosu Juliana Słowackiego)”; „Co napadło Dantego, Że napisał ‘Nie–Boską’, Ubiegłszy w tym Naikowską, I ilu uczcić chciał też Dawidów, pisząc ‘Psałterz…’?”; „Styl trawienia obiadów Czwartkowych u Conradów (Wallenroda, a po nim — Josepha)”; „Gali Anonim — Plagiatorem fragmentów ‘Popiołów’i ‘Diamentów’?”; „Czy powieść ‘Doświadczyński’ Napisał Sęp Szarzyński (Bądź co bądź, też Mikołaj)?”… Na sali — ścisk. „Podołaj”, Mruczę jednak, ponury, I dzień po dniu pazury Lwie pokazując Chinom, Tłumacze mandarynom I kulisom kulisy Piśmiennictwa znad Nysy, Bugu, Brdy, Gwdy i Wkry, Że aż się sypią skry. I wreszcie: Pozdrowienia z Hong-Kongu Gdzie mój koncert na gongu Wy wołał brawa duże, Chociaż w zasadzie rzecz była reklamowa– na jako odczyt o polskiej literaturze. Spostrzegam w tym miejscu, że ostatni turystych z nie całkiem jeszcze dla mnie jasnych powodów (muszę nad tym pomedytować) brzmi bardzo dobrze jako podsumowanie mojej dotychczasowej kariery humorysty–absurdysty i zarazem jako zakończenie tej książeczki, żeby więc wykorzystać okazję, nie zwlekam już dłużej i robię właśnie to. Zakańczam. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY BEZECENZJE Dodany, mimo wszystko, w ostatniej chwili, aby nie pozostawić bez odpowiedzi szeregu pytań, cisnących się na usta Czytelniczkom i Czytelnikom, jako to: 1) „No dobrze, Literatura; a co z Krytyką Literacką? „, 2) „Czy Autor nie zamierza złożyć Hołdu choć jednemu Poprzednikowi? „, 3) „Wszystko pięknie, ale co to ma wspólnego Z nurtującymi nas na co dzień problemami Ideologii i Polityki? „, 4) „Panie B., ale JAK ŻYĆ?!”, etc. JAK BLIŹNIAK z BLIŹNIAKIEM DWUGŁOS BRACI KŁAPCZYŃSKICH O TWÓRCZOŚCI JANUSZA SZPOTAŃSKIEGO WPan Red. Antoni Libera Redakcja „Pulsu”,Warszawa Drogi Antoni, kiedy w czasie Twojej niedawnej wizyty w styczniu b. r. w Cambridge w stanie Massachusetts rozmawialiśmy w miejscowej chińskiej restauracji „Chang Sho „ o ostatnich wydarzeniach w literaturze krajowej, zaproponowałeś mi, abym dla „Pulsu” zrecenzował Zebrane utwory poetyckie Janusza Szpotańskiego. Zdaję sobie sprawę, że możesz dziś tego nie pamiętać, bo istotnie byliśmy już w tym momencie pod silnym wpływem ryżowego wina; cóż dopiero mówić o późniejszej fazie naszej kolacji, kiedy to przy rozłamywaniu chińskiego ciasteczka z wróżbą włożyłeś w tę czynność tyle zamaszystej energii, że nie tylko straciłeś na dywan półmisek, na którym pozostało jeszcze sporo krewetek w sosie Hyunan, ale stłukłeś też szklane przepierzenie między stolikami (co do tego, że ulokowano je w tym akurat miejscu zupełnie bez potrzeby i że wykonywanie takich rzeczy ze szklą jest jeszcze jednym dowodem nieprzeniknioności intencji Wschodu, zgodziłem się wtedy z Tobą w zupełności, a i dziś sądzę, Że jest tu cos na rzeczy). Mówię o tym wszystkim nie, żeby Ci cokolwiek wypominać, ale żeby ożywić Twoją pamięć. Otóż pewnie w dalszym ciągu nic nie pamiętasz, ale ja przyjąłem to zamówienie na recenzję z prawdziwą przyjemnością. Szpotańskiego od lat uważam za wielkiego satyryka. Kiedy jednak książkę otrzymałem i przeczytałem, opadły mnie wątpliwości. Czy jaw ogóle potrafię to napisać? Czy bliskość, jaką względem tych poematów uzyskałem, rozkoszując się nimi całe lata, zamęczając rodzinę recytacją szczególnie czepiających się pamięci urywków, zdobywając sobie niezasłużoną reputację człowieka dowcipnego dzięki wtrącaniu w rozmaitych sytuacjach towarzyskich moich ulubionych dwu— i cztero—wierszy Szpota — „Bez przeszkód żydowska l rozwija się akcja, l bo kler ją popiera l i czarna reakcja”, „Już my obrali ziemniaków korzec, l a nawet kwintal, można by orzec”, „Wsadzać na czapku główkę trupią, i o Boże mój, kak eto głupio!”, „Bo nie rozumie prosty lud l nigdy potężnej duszy władcy” etc. e te. —czy ta bliskość nie jest zarazem brakiem dostatecznego dystansu? Czy potrafię jeszcze w ogóle czytać wiersze Szpotańskiego na świeżo i trzeźwo je oceniać?!, co najważniejsze: czy moja recenzja powie o tej poezji coś określonego, skoro wszystko wskazuje na to, że będzie się składała głównie z graficznych odpowiedników wybuchów śmiechu, rżeń oraz rzężeń? W mroku tych mnożących się wątpliwości znienacka jednak olśniło mnie światłło rozwiązania. Ależ tak — bliźniacy Klapczyńscy! Jak mogłem o nich zapomnieć! Byli przed prawie dwudziestu laty moimi studentami na poznańskiej polonistyce i już wtedy rzuciło mi się w oczy jedno: wbrew temu, co potoczna wiedza mówi nam o bliźniakach, bracia Klapczyńscy (Karol i Butrym) mieli na każdy możliwy temat i w każdej możliwej sytuacji zdania dokładnie odwrotne. Nawet ich późniejsze losy i kariery potoczyły się w przeciwne strony. Karol wyjechał do Stanów, zrobił tu doktorat z Comparative Literaturę i jest w tej chwili czołowym marksistą i feministą na uniwersytecie stanu Montana, choć krążące po Kraju pogłoski, jakoby miał w swoim dorobku naukowym książki pt. The Female Body under Louis XIV, The Discourse of the Intercourse and the Intercourse of the Discourse oraz ‘Kto kavo?’: Class Struggle vs. Sex in ‘Winnie–the–Pooh’ są w większości dość odległe od prawdy. Butrym natomiast pozostał w Kraju; co się z nim działo przez te lata, nie wiem dobrze, ostatnio natomiast coraz częściej czytam o nim w krajowej prasie jako o aktywnym i często zabierającym głos działaczu i publicyście Chrześcijańskiej Asocjacji Narodowej (popularnego ChrzAN–u). Pomyślałem sobie, że krytycznoliteracki dwugłos o Szpotańskim tych dwu tak biegunowo różnych osobowości — gdyby udało mi się skłonić do duetu ich bliźniacze gardła — byłby dla „Pulsu” takim rarytasem, ii Redakcja wybaczyłaby mi nawet samowolne przerzucenie recenzyjnego zobowiązania na cudze barki. Jakże przyjemne było moje zdumienie, kiedy, już w parę ty godni po napisaniu do Klapczyńskich osobnych listów w tej sprawie, otrzymałem jednocześnie przesyłkę z Warszawy i z Montany. Rzeczywistość w pełni potwierdziła moje oczekiwania. Obaj recenzenci, jak sam się za chwilę przekonasz, patrzą na twórczość Szpotańskiego w sposób głęboko oryginalny i odkrywczy; zarazem zaś’, choć obaj są wobec niej odrobinkę — chwilami w sposób ciut za bardzo bezkompromisowy jak na mój gust — krytyczni, trudno byłoby o dwie recenzje jednej książki, które bardziej by się od siebie różniły. Przeczytaj sam! Uściski i ukłony dla Rodziny jak zawsze, Stanisław P. S. Sprawą tego szklanego przepierzenia możesz się nie kłopotać — załatwiłem to jakoś z właścicielem restauracji. Sumę 168 dolarów, której zażądał, chyba będę mógł sobie odpisać od podatków jako „business lunch”, a jeśli nie, to jako „naprawy warsztatu pracy”. POD SZPICRUTĄ KLASOWEJ NIENAWIŚCI Opublikowanie w Londynie —gdzieżby indziej, jak nie w tej stolicy reakcyjnego konserwatyzmu, ukrywającego pod nienagannie lśniącym melonikiem imperialnych pozorów pustkę i czczość kolonialistycznej hipokryzji — opublikowanie, powiadam, w Londynie (czyż może być rzeczą przypadku, że właśnie w tym parującym kodę emigracyjnych zacietrzewień, w który coraz to wtykają swą brudną warząchew czarownice międzynarodowej finansjery i którego wiele mówiącym symbolem było przez lata nazwisko, nomen omen, Sabbat?) — tak wiec, powtarzam raz jeszcze, opublikowanie w Londynie (domniemanie, że za funty wyasygnowane szczodrą rączką pani Thatcher, nie będzie chyba spekulacją nazbyt sprzeczną z prawami materialistycznej dialektyki historii) „książki” Janusza Szpotańskiego pod świadomie wprowadzającym w błąd tytułem Zebrane utwory poetyckie (zamiast właściwszego Zebrane stupory troglodyckie) byłoby zapewne jeszcze jednym przygnębiającym epizodem trwającej od niedawna w Europie rejterady sił sprawiedliwości społecznej przed podnoszącą łeb hydrą drobnomieszczańskiego konsumeryzmu, gdyby nie fakt, że książka okazuje się tak bezlitosną — choć nie zamierzoną — kompromitacją autora. Zanim jeszcze zaczniemy wertować z obrzydzeniem nasiąkłe jadem kartki jego „dzieła”, demaskuje go już sama okładka tego neoklerykalnego brewiarza nienawiści. Anonimowy „artysta” „ozdobił” ją fotografią, na której widzimy umieszczoną „niewinnie” na tle innych(charakterystycznych składników wnętrza biblioteki typowego właściciela ziemskiego w jego przedwojennym dworku) — butelkę jarzębiaku. Nie dosyć tego — tuż obok mamy do kompletu pełną niedopałków popielniczkę. Alkoholowe wyziewy, smród „Lucky Strike’ów” duszonych niedbale w wielko—pańsko nie mytym całymi tygodniami naczyniu — oto co unosi się z kart książki jaśnie pana Szpotańskiego, oto, w jakiej atmosferze chciałby on, rozwalony w bibliotecznym fotelu w swoich bryczesach i butach do konnej jazdy, z kieliszkiem w jednej, cygarem w drugiej, a szpicrutą w trzeciej dłoni, wieść swój „poetycki” dialog z proletariatem miast i wsi. Ale czy proletariat zechce słuchać bełkotu wyobcowanego wyzyskiwacza, panie Szpotański? Proletariat nie zechce! A jeśli zdarzało się do tej pory, że zechciał (niestety, „popularność” Szpotańskiego, o której tyle się słyszy, w samej rzeczy nie ograniczała się wyłącznie do warszawskiego kółka niedobitków ziemiaństwa, w którym produkował się ze swoimi pierwszymi pseudooperami), było to zachcianką niesłuszną, wynikłą z wpojenia proletariatowi fałszywej świadomości. Wpajali ją proletariatowi właśnie tacy rzekomi obrońcy jego interesów, jak pan Szpotański, którego jedynym „talentem” jest nadzwyczajna zdolność do dwulicowości i obłudy, ukrywania chłodnej kalkulacji kapitalisty pod płaszczykiem rzekomo zabawnej satyry godzącej niby to w błędy i wypaczenia socjalizmu. Spójrzmy na najbardziej „wiekopomne” „osiągniecie” pana Szpotańskiego, sylwetkę towarzysza Szmaciaka. Jakże tanimi środkami ośmiesza „satyryk” swoją ofiarę, i jak kompromitujące prześwieca przez dziurawą opończe satyry naga skóra klasowego uprzedzenia: NA SZACHOWNICY NARODOWEJ ZDRADY Opublikowanie w Londynie — gdzieżby indziej, jak nie w tej stolicy lewackiego liberalizmu, ukrywającego pod imponująco wydętymi biustonoszami swoich katedralnych kopuł uwiąd i płaskość ateistycznej hipokryzji — opublikowanie, powiadam, w Londynie (czyż może być rzeczą przypadku, że wiośnie w tym dusznym piekiełku neo–stalinowskich knowań, w którym coraz to potrząsają szabelką swych szatańskich wideł źle duchy międzynarodowej masonerii i którego wiele mówiącym symbolem jest od lat nazwisko, nomen omen, Smolar?) — tak więc, powtarzam raz jeszcze, opublikowanie w Londynie (domniemanie, że za funty wyasygnowane szczodrą rączką sowieckiej ambasady, nie będzie chyba spekulacją nazbyt sprzeczną z gorzkimi doświadczeniami naszego narodu na przestrzeni dziejów) „książki” Janusza Szpotańskiego pod przedmiotów świadomie wprowadzającym w bląd tytulem Zebrane utwory poetyckie (zamiast właściwszego Zebrane wapory heretyckie) byłoby zapewne jeszcze jednym przygnębiającym epizodem trwającej od dawna w Europie rejterady zdrowych sil egoizmu narodowego przed podnoszącym łeb czerwonym smokiem trockistowskiego kosmopolityzmu, gdyby nie fakt, że książka okazuje się tak bezlitosną — choć nie zamierzoną — kompromitacją autora. Zanim jeszcze zaczniemy wertować z obrzydzeniem nasiąkłe jadem kartki jego „dzielą”, demaskuje go już sama okładka tego neokomunistycznego instruktażu zdrady. Anonimowy „artysta” „ozdobił” ją fotografią, na której widzimy umieszczoną „niewinnie” na tle paru przedmiotów codziennego użytku („codziennego „ być może dla przedstawiciela komunistycznej nomenklatury, którego nawet w latach jego stalinowskich początków stać bylo na kupowany za żóltymi firankami jarzębiak i drogie bułgarskie papierosy) —szachownicę. Nie dosyć tego — tuż obok mamy do kompletu pełną książek polkę. Rabinistyczne miazmaty, traktowanie Polaków jak pionków w brudnej rozgrywce partyjnych intelektualistów o laski Moskwy — oto co unosi się z kart książki towarzysza Szpotańskiego, oto, w jakiej atmosferze chciałby on, usadowiony za masywnym biurkiem w swoim komitecie, w przerwach między jednym a drugim tomem Marksa, Engelsa, Levi–Straussa i innych stalinowskich „filozofów” sowieckich wzywający na czwartego do partyjki szachów literata Putramenta — wieść „poetycki” dialog z narodem swego przybranego kraju. Ale czy naród zechce słuchać żargonu wyobcowanego jajogłowego, towarzyszu Szpotański? Naród nie zechce! A jeśli zdarzało się do tej pory, Że zechciał (niestety, „popularność” Szpotańskiego, o której tyle się słyszy, w samej rzeczy nie ograniczała się wyłącznie do warszawskiego kolka niedobitków rewizjonizmu, w którym produkował się ze swoimi pierwszymi pseudooperami), było to zachcianką niesłuszną, wynikłą z zastrzyknięcia narodowi obcego ducha. Igłę tej strzykawki wbijali w zdrowy pośladek narodu wiośnie tacy rzekomi obrońcy jego interesów, jak towarzysz Szpotański, którego jedynym „talentem” jest nadzwyczajna zdolność do dwulicowości i obłudy, ukrywania chłodnej kalkulacji kosmopolity pod płaszczykiem rzekomo zabawnej satyry godzącej niby to w ucisk i zbrodniczość komunizmu. Spójrzmy na najbardziej „wiekopomne” „osiągnięcie” towarzysza Szpotańskiego, sylwetkę towarzysza Szmaciaka. Jakże tanimi środkami ośmiesza „satyryk” swoją ofiarę, i jak kompromitująca prześwieca przez dziurawą opończę satyry naga skóra antynarodowegouprzedzenia: Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak. Ach, wprost odchodził od rozumu, kiedy uciekać musiał w gaciach ścigany wyzwiskami tłumu. Zewsząd sypały się kamienie, boleśnie bijąc go w siedzenie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Teraz w swej willi siedzi Szmaciak, już w spodniach w prążki, a nie w gaciach, owinął przy tym się szlafrokiem i pije scotch z wiśniowym sokiem. Najprostsza dekonstrukcja tego fragmentu, przy użyciu metody Paula de Man albo chociażby Denidy, wykazuje natychmiast, że „autor” „tekstu” „mówi” nam w gruncie rzeczy coś diametralnie przeciwstawnego względem swoich „intencji” („pojęć” w cudzysłowach używamy tu oczywiście czysto umownie i z pełną świadomością, że nic takiego jak „autor”, „tekst”, „intencja” ani „mówienie” czegoś określonego nie ma w literaturze prawa bytu). Szpotański „chce” nam zasugerować, że mówi w imieniu proletariatu, uciśnionego przez zbiurokratyzowany aparat władzy, który odmawia masom dostępu do spodni w prążki oraz szkockiej whisky. W istocie jednak przez cały ten fragment przebija to, co jest „autentycznym” zespołem ideologicznych „przekonań” Szpotańskiego, a mianowicie plutokratyczno–arystokratyczna pogarda właśnie dla proletariatu, dla tego ludowego obyczaju dolewania soku do grzanego piwa (oczywiście, tylko wykwintnego arystokratę może rozśmieszyć sytuacja, gdy proletariusz przenosi ów obyczaj swego środowiska w środowisko nowe i przelewa ten sam sok wiśniowy w lepszej jakości trunek, do którego przystęp dał mu awans społeczny), dla tych prza—śnych ludowych gaci (nie „kalesonów”: do tych prawo ma — domyślamy się — wyłącznie pluto—krata), z których Szmaciak, jako bądź co bądź syn lumpen— ale proletariatu, wyrósł. Nienawiść i pogarda posiadacza dla człowieka z dołów — oto, co zieje z „satyrycznej twórczości” pana Szpotańskiego. Nie byłby on jednak sobą, gdyby to klasowe zdeterminowanie jego postawy wobec społeczeństwa nie znalazło swoich równoległych uzupełnień w takiej samej nienawiści i pogardzie, którą zieje on analogicznie na wszelkie uciśnione mniejszości. Należy tu napiętnować przede wszystkim jego seksizm oraz jego dyskryminacje ludzi otyłych. Obydwa te reakcyjne uprzedzenia dochodzą do głosu bez osłonek w pierwszych linijkach innego „arcydzieła” pana Szpotańskiego, Carycy i zwierciadła: Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak. Ach, wprost odchodzi! od rozumu, kiedy uciekać musiał w gaciach ścigany wyzwiskami tfumu. Zewsząd sypały się kamienie, boleśnie bijąc go w siedzenie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Teraz w swej willi siedzi Szmaciak, już w spodniach w prążki, a nie w gaciach, owinął przy tym się szlafrokiem i pije scotch z wiśniowym sokiem. Najprostsze chrześcijańsko–narodowe odczytanie tego fragmentu, przy użyciu metody Alfreda Łaszowskiego albo chociażby Jana Dobroczyńskiego, wykazuje natychmiast, że „autor” „tekstu” „mówi” nam w gruncie rzeczy coś diametralnie przeciwstawnego względem swoich „intencji” („Pojęć” w cudzyslowach używamy tu oczywiście czysto umownie i z pelną świadomością, co i kto za nimi naprawdę stoi). Szpotański „chce” nam zasugerować, że mówi w imieniu narodu, uciśnionego przez zsowietyzowany aparat wladzy, który odmawia prawdziwym Polakom dostępu do spodni w prążki oraz szkockiej whisky. W istocie jednak przez caly ten fragment przebija to, co jest „autentycznym” zespolem ideologicznych „przekonań” Szpotańskiego, a mianowicie inteligencko– talmudyczna po gardawlaśnie dla narodu, dla tego jakże polskiego obyczaju dolewania soku do grzanego piwa (oczywiście, tylko obytego z Zachodem intelektualistę może rozśmieszyć sytuacja, gdy rdzenny Polak przenosi ów obyczaj narodowej tradycji w ramy tradycji kosmopolitycznej i przelewa ten sam sok wiśniowy w lepszej jakości trunek, do którego przystęp uzyskal, stając po stronie wolnomularskiej Targowicy), dla tych przaśnych polskich gaci (nie „kalesonów”: do tychprawo ma — domyślamy się — wylącznie znający obce wyrazy intelektualista), z których Szmaciak, jako bądź co bądź syn częściowo zbalamuconego ale w sumie trwającego przy swej tożsamości narodu, wyrosi. Nienawiść i pogarda kosmopolitycznego mądrali dla prostego ale czystego Polaka — oto, co zieje z „satyrycznej twórczości” towarzysza Szpotańskiego. Nie bylby on jednak sobą, gdyby ta typowa postawa narodowego odszczepieństwa nie znalazla swoich równoleglych uzupełnień w takiej samej nienawiści i pogardzie, którą zieje on analogicznie na wszelkie formy oporu narodu wobec sowietyzacji. Należy tu napiętnować przede wszystkim odwrotną stronę tego ziania, jaką jest zachlystywanie się podziwem dla zsowietyzowanej nomenklatury, zwlaszcza jeśli narzuca ona Polsce obcy jej model kobiety u wladzy, i do tego kobiety w charakterystycznie sowiecki sposób otylej. Obydwa te perwersyjne upodobania dochodzą do glosu bez oslonek w pierwszych linijkach innego „arcydziela” towarzysza Szpotańskiego. Carycy i zwierciadła: Przed lustrem wdzięczy się caryca, wtasna uroda ją zachwyca. To gęstych brwi unosi chaszcze, to swych podbródków sześć poglaszcze, to delikatnym ruchem dloni poprawi bujnych wlosów sploty, to w gtaz swych niezglębionej toni zatopi wzór pelen tęsknoty, to znów rozchyli ust pąkowie i licho: „Kak krasiwa!” powie. Znamienna dla męskiego szowinizmu Szpotańskiego jest tu wręcz pornograficzna lubieżność, z jaką on sam „zachwyca” się „urodą” Carycy; traktując kobietę jako obiekt seksualny, jednocześnie nie może się powstrzymać, aby nie wytknąć jej otyłości („sześć podbródków”), która stanowi rzekomo tej „urody” skazę. A przecież uważna lektura całego tego długiego utworu przekonuje nas, że Caryca nie jest bynajmniej jakimś bezdusznym kociakiem, seksualną zabawką dominujących nad nią samców w rodzaju pana Szpotańskiego; przeciwnie, jest to kobieta pracująca, i to taka, która osiągnęła szczyt kariery w swoim zawodzie, w życiu seksualnym zaś cechuje ją całkowita samodzielność. Czy taka kobieta nie ma prawa żądać, aby falliczna wyobraźnia „satyryka” zdjęła zarówno z jej „urody” jaki z jej tuszy spocone łapy swoich obleśnych aluzji? Przed lustrem wdzięczy się caryca, własna uroda ją zachwyca. To gęstych brwi unosi chaszcze, to swych podbródków sześć poglaszcze, to delikatnym ruchem dłoni poprawi bujnych wlosów sploty, to w głaz swych niezgłębionej toni zatopi wzór pełen tęsknoty, to znów rozchyli ust pąkowie i ticho: „Kak krasiwa!” powie. Znamienna dla azjatycko–sowieckiego gustu Szpotańskiego jest tu wręcz pornograficzna lubieżność, z jaką on sam „zachwyca” się „urodą” Carycy ;masochistycznie urzeczony wladzą owej „córy rewolucji”, jednocześnie nie może się powstrzymać, aby nie zdradzić zmyslowego pociągu do otylości („sześć podbródków”), która stanowi rzekomo tej „urody” skladnik. A przecież uważna lektura calego tego dlugiego utworu przekonuje nas, że Caryca stanowi dokladną odwrotność bliskiego nam wszyst kim wzorca matki–Polki, dzielącej swój czas pomiędzy kuchnię, pokój dziecinny i ganek rodzinnego dworku, gdzie może skubać szarpie na opatrunki dla mężów i kuzynów ranionych w narodowych powstaniach; przeciwnie, jest to kobieta usilująca dominować nad mężczyzną i znajdująca po temu odpowiednie możliwości w ramach sowieckiego życia, w którym lukę po wyrugowanych wartościach patriotyczno–religijnych i rodzinnych zapelnia partyjne karierowiczowstwo i seksualne wyuzdanie. Czy taka kobieta ma prawo żądać, aby jej tatarska „uroda” i tusza Moskalki mogly bezkarnie klaść na wyobraźni polskiego czytelnika spocone lapy swoich obleśnych aluzji? Caryca i zwierciadle jest zarazem najskrajniejszym przykładem innego jeszcze ziania, unoszącego się zatrutym oparem nad bagnem „poezji” pana Szpotańskiego. Zieje ona również jadem szowinistycznej nienawiści do wszystkiego, co radzieckie. Już w cytowanym fragmencie można było dostrzec obyczaj przytaczania in extenso typowych zwrotów języka radzieckiego („Kak krasiwa!”), które autora nie wiedzieć dlaczego śmieszą. Podobnie rzecz wygląda w osławionej Balladzie o Lupasz.ce, w której Szpotański posłuży! się perfidnie strofą i rytmem słynnego kawaleryjskiego wiersza Michaila Swietlowa, opatrzonego w przekładzie Juliana Tuwima niezapomnianym internacjonalistycznym refrenem: „Grenada, Grenada, Grenada maja!”. Oto, co pozostaje z tego głęboko poruszającego utworu po „przeróbce” pana Szpotańskiego: Caryca i zwierciadło jest zarazem najskrajniejszym przykladem innego jeszcze ziania, unoszącego się zatrutym oparem nad bagnem „poezji” towarzysza Szpotańskiego. Zieje ona również wazeliną zaślepionego zachwytu nad wszystkim, co moskalskie. Już w cytowanym fragmencie można bylo dostrzec obyczaj przy taczania in extenso typowych zwrotów języka moskiewskiego („Kak krasiwa!”), które autor nie wiedzieć dlaczego traktuje na równych prawach ze swoją (skądinąd zanieczyszczoną elementami żargonu) pseudopolszczyzną. Podobnie rzecz wygląda w oslaaionej Balladzie o Łupaszce: Szpotański ukryl tu perfidnie w strofice i rytmie rzekomo polskiego wiersza nawiązania do oslawionej bandyckiej czastuszki Michaila Swietlowa, opatrzonej wprzekladzie Juliana Tuwima (innego odszczepieńca) refrenem, który stal się hymnem światowego kosmopolityzmu: „Grenada, Grenada, Grenada maja!”. Oto, co pozostaje z naszego języka ojczystego po zarażeniu go przez towarzysza Szpotańskiego czerwonką wschodniego barbarzyństwa: Już wieczór zapada, usnęły już bory i z borów wychodzą reakcji upiory. Straszliwych rezunów zbierają się hordy, by szerzyć dokola pożogi i mordy. Na czele szwadronu Atoman ich gna — Łupaszka, Łupaszka. Łupaszka maj?! Zaiste, „reakcji upiory” w samej rzeczy „wychodzą” w tej poezji — nie tyle jednak „z borów”, ile na jaw i na niekorzyść autorowi. Jeśli nawet kogoś tego rodzaju „humorystyczna” twórczość subiektywnie bawi, to obiektywnie jego śmiech przykłada tylko ręki do szerzącej się zarazy zaślepionego konsumeryzmu i macza palce w mydleniu oczu zdrowej warstwie społeczeństwa, klasie robotniczej, która zaślepionej konsumpcji wcale sobie nie życzy. W imieniu warstwy rzucamy w twarz wielmożnemu panu Szpotańskiemu nasze intemacjonalistyczne: NO PASARAN! Już wieczór zapada, usnęły już bory i z borów wychodzą reakcji upiory. Straszliwych reżimów zbierają się hordy, by szerzyć dokoła pożogi i mordy. Na czele szwadronu ataman ich gna — Łupaszka, Łupaszka, Łupaszka maja! Zaiste, „straszliwe rezuny” w samej rzeczy „zbierają się” w tej poezji — „zbierająsię „jednak glównie po to, aby „przerżnąć” tu ostatecznie dogorywającą sprawę międzynarodowego komunizmu oraz przy okazji „przyrżnąć” autorowi. Jeśli nawet kogoś tego rodzaju „humorystyczna” twórczość subiektywnie bawi, to obiektywnie jego śmiech przyklada tylko ręki do płodzenia w łonie narodu nowego zarodka komunistycznej hydry i macza palce w mydleniu oczu zdrowej substancji narodu, która naszą polską przyszlość i tak hydrze wydrze. W imieniu substancji rzucamy w twarz towarzyszowi Szpotańskiemu nasze staropolskie: TEN NUMER NIE PRZEJDZIE! Charles Kłapczyński Butrym Kłapczyński (1991) ALFABETYCZNY SPIS INCIPITÓW ZAMIESZCZONYCH UTWORÓW WIERSZOWANYCH LUB ICH FRAGMENTÓW (nie uwzględnia utworów nie będących dziełami własnymi lub tlumaczeniami Autora tej książki) Akces? Absencja? Ach, amok antytez! Aktualność — absolutem… Andaluzyjczyk — ależ aspołeczny!… Ansambl?… Ależ!…Akt?…Asceza!! Aplauzu amok: anatomia — arbuz! Artysta Cimabue Ataku — ani–ani! Armatnią apatią… Barach Spinoza Benedyktyn z klasztoru w Oliwie Chciałbym w pokoju mieć podłogę Chociaż ksiądz z kościoła św. Anny Chrzest szczek pstrych krów wprządł w słuch’ „Cip–cip!”, mlasnął Hodowca z Elbląga Da Vinci (Leonardo) Dama z miasta Padua, bryła sadła Dwunastu starców, wierząc w sny, zbadało mur od strony Kuala Gdy Leszek Kołakowski szedł u boku małżonki Tamary Gdy Nowator w mieście Palenicy Gdy turystę Celniczka z Warszawy Gdy znów wziął zaliczkę Zdun z Niedzicy Gdy zza odległych Bytu teł Geodeta wył na całe Kielce G. W. F. Hegel Internacjonalista z Bydgoszczy Ja ci, daremna mamo Jego siostra (wychowana na Lutrze Jest coś, co czuje niechęć do słów „Kuala Lumpur” Kinga, wiotka dziewica z Toronto Konferansjer–krótkowidz z Torunia Kucharka z Abo Liryk (adres: śródmieście Jeleniej Litwo, ojczyzno moja! Przypominasz zdrowie Ma limeryk coś z Lee Merrick, panny Madame Patricia Brown de Chic— Mason zapadł w plusz swej loży w Mielnie Muzułmanin; nie ma racji Najsłynniejsza z cór miasteczka Bnina Nielubiany młodzieniec z Cologne Notoryczny Ateista z Łomży O, Aido! Woalami Obyczajem Ajschylosa Oskarżyciel publiczny z Igania Pani N. to taki prędki typ, że Pewien młodzian z miejscowości Allau Pewien pan nagle rzekł: „Ale draka! Pewien pan rzekł sarkastycznie: „Rajem Pewien rybak z greckiej wyspy Korfu Pewien starszy mężczyzna w Nepalu Pewien starszy mężczyzna z Hong–Kongu Pewien starszy mężczyzna z Kamczatki Pewien starszy mężczyzna z Tobago Pewien stary mruk z miasta Wiek Pewien starzec o ogromnej brodzie Pewien starzec w swej willi na Etnie Pewien starzec z miasteczka Wiesiole Pewien, tak, pewien starzec, pewien–siebie–i–świata, och starzec tak pewien!, skąd? z Kuala Lumpur — Pewna dama z Syrii, chcąc Parysa Pewna polska poetka, ujęta Pewna wielka poetka z Krakowa Pisze z miasta Hong–Kong Piszemy z miasta Zurych Poetessa z miasteczka Ithaca Politolog, mieszkaniec Skierniewic Pozdrowienia z Dublina Pozdrowienia z Hong–Kongu: Byłoby tu jak w Kongu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Chińczyk tu w dalszym ciągu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Chodzę tutaj w sarongu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Gdzie Azjata na drągu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Gdzie, choć sprawny w ping–pongu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Gdzie etyka powściągu Pozdrowienia z Hong-Kongu, Gdzie mój koncert na gongu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Gdzie na chińskim szezlongu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Gdzie od grania na gongu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Jest tutaj w dalszym ciągu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Jestem prawie w zasiągu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Nikt tutaj o Maciągu Pozdrowienia z Hong–Kongu: Półleżąc na szezlongu Pozdrowienia z Hong–Kongu, Tej ojczyzny ping–pongu Pozdrowienia z Neapolu Pozdrowienia z Zurychu: Car tu rządzi po cichu Pozdrowienia z Zurychu, Gdzie ni słychu, ni dychu Pozdrowienia z Zurychu: Każdy tu woła „Rychu!” Pozdrowienia z Zurychu. Oprych tu na oprychu Programowy Esteta z Pabianic Przez połacie obydwu Ameryk Raz pewien Szkot imieniem Rex Rybak, siedząc okrakiem na Helu Rzekła dama na komendzie w Tottenham Samozwańczy Wezyr w mieście Żninie Sławna dama z miasta pod Wawelem Słynna w Bonn barmanka Duża Fela Smith, właściciel firmy Smith i Sp. Spadły żagle, maszt trzasnął, UAAA! wód, SZUUU! zawiei Starzec — dziś — wszedł — z Kuala Lumpur — Straszna rzecz się zdarzyła przy chrzcie Swoje wzięcie Dentystka w Aninie Swym licznym synom, też (dziwna rzecz) Bachom Szaradzista z miasteczka Rogalin Szatański raban, cwał! Świat zgodnie z planem szedł przez moment Tam ląd sam cham Arafat ryje ten starszy taki z zawału z sali z Konstancina Terapeutka z Dąbrowy Górniczej Trudno się nie martwić pelikanem Trudno się nie smucić pelikanem Tysiąc pozdrowień z Zurychu U Fryzjera w mieście Ciechocinku w Urzędniczka na poczcie Zaniemyśl Victor Hugo (czyt. „iGO”, nie „HUgo”) W Dallas Apacze W Dallas łapacze W Dallas siepacze W domu księstwa Pronto (adres: via W pani Z. — znałem ją jako Andzię — W środku pampy śpiewał gaucho Bruno We in the city arę of Dublin Wszyftkie moje płoblemy Wziął ciupagę Juhas z Górnej Redli — Zawodowa Łowiczanka z Ustrzyk Złudzeniem Kolumba (Krzysztofa) Zły staruch z Kioto Żołądkowiec, krążąc po Lublinie ALFABETYCZNY SPIS I LISTA FREKWENCYJNA LITER ALFABETU WYSTĘPUJĄCYCH W CZTERNASTU ALFABETONACH Z ROZDZIAŁU PIERWSZEGO („ALFABETONY”) Litera: Ile razy występuje: A 14 Ą 14 B 14 C 14 Ć 14 D 14 E 14 Ę 14 F 14 G 14 H 14 I 14 J 14 K 14 L 14 Ł 14 M 14 N 14 Ń 14 O 14 Ó 14 P 14 R 14 S 14 Ś 14 T 14 U 14 W 14 Y 14 Z 14 Ż 14 Ź 14 ALFABETYCZNY SPIS PALINDROMADERÓW Z ROZDZIAŁU DRUGIEGO („PALINDROMADERY”) WEDŁUG KOLEJNOŚCI ICH LITER ŚRODKOWYCH a na motorek — i zakład o dukata: leci, kat!” a: Żoliborz, San oraz Sanok dał gardło katu! To co? Pa? A, masoneria!… ą Żoliborz: nosa ma! Boże, tytła, w gnoju krów topi da Jelcyn z sosami, cebulką, melbą, bisurman! Europo! Od jadu duch cara powie: „Diamat!” ę i won z wyspy — zawijaj, Ikar, bytu zraz! kullus: „No, kał owadów żuje — i mała to moja wada!…” lokaj oblatany: „Drożeje tokaj ‘Madagaskar’, k….!” Mało waży raportu jądro, mało!” masę ławic i woła: „Nobla!…” ób; zdejmij onuce, Iwan!” pa janczara zanudzi rażą — masa humoru, a mimo to goły–bosy łkaj!” Ryciny cichcem za ramy złote wydawane, co?!” spokoju barytonowi Ten zsyp? E, na pokaz! tła, w gwizd, ubaw — a janczara zanudzi umytym żółwiom, a i car Boży rybę–Godota na jasne piwo łzą kusi (a nosa ma car–Wania, że jej!… — ale i, pijanica, nogami do góry darmo Raj obraca!)” w mordy wino, sami lali! w tarapaty popada, psy doi, manny z raju roi, bzdur typu pani–pan (a tyż i wóda–zraz) chce! waloru ducha (i fartu, i cnoty!) rabina Sabina w opętaniu debili w Kioto!” y pokus) — o, laicy! Żal… Damy tse–tse jestestwo? z Oklahomy, dyb i na Fagota–Jima, i na Fujarkę–Jontka! zanik toporka idei, fujar żądz, odoru serka, mydła i celu zje i wyżej — o, wyżynna! — ma mały bok ALFABETYCZNE SPISY BOHATERÓW I MIEJSCOWOŚCI WYSTĘPUJĄCYCH W INCIPITACH LBERYKÓW POLSKICH (Z WYŁĄCZENIEM SZYMBERYKÓW) CYTOWANYCH W ROZDZ. SIÓDMYM („LIBERYKI”) Ateista z Łomży Benedyktyn z Oliwy Celniczka z Warszawy Dentystka z Anina Esteta z Pabianic Fryzjer z Ciechocinka Geodeta z Kielc Hodowca z Elbląga Internacjonalista z Bydgoszczy Juhas z Górnej Redli Konferansjer z Torunia Liryk z Jeleniej Góry Łowiczanka z Ustrzyk Mason z Mielna Nowator z Palenicy Oskarżyciel z Igania Politolog ze Skierniewic Rybak z Helu Szaradzista z Rogalina Terapeutka z Dąbrowy Górniczej Urzędniczka z Zaniemyśla Wezyr ze Żnina Zdun z Niedzicy Żołądkowiec z Lublina Anin, m. zam. Dentystki Bydgoszcz, m. zam. Internacjonalisty Ciechocinek, m. zam. Fryzjera Dąbrowa Górnicza, m. zam. Terapeutki Elbląg, m. zam. Hodowcy Palenica, m. zam. Nowatora Górna Redla, m. zam. Juhasa Hel, m. zam. Rybaka Iganie, m. zam. Oskarżyciela Jelenia Góra, m. zam. Liryka Kielce, m. zam. Geodety Lublin, m. zam. Żołądkowca Łomża, m. zam. Ateisty Mielno, m. zam. Masona Niedzica, m. zam. Zduna Oliwa, m. zam. Benedyktyna Pabianice, m. zam. Estety Rogalin, m. zam. Szaradzisty Skierniewice, m. zam. Politologa Toruń, m. zam. Konferansjera Ustrzyki, m. zam. Łowiczanki Warszawa, m. zam. Celniczki Zaniemyśl, m. zam. Urzędniczki Żnin, m. zam. Wezyra ALFABETYCZNE SPISY TYTUŁÓW ROZDZIAŁÓW W PORZĄDKU ZWYKŁYM I A TERGO Porządek zwykly Alfabetony Bezecenzje Idiomatoły Liberyki Mankamety Onanagramy Palindromadery Poliględźby Turystychy Porządek a tergo: Bezecenzje Liberyki Poligledźby Turystychy Idiomatoły Onanagramy Alfabetony Palindromadery Mankamęty ALFABETYCZNE SPISY NUMERÓW ROZDZIAŁÓW W PORZĄDKU ZWYKŁYM I A TERGO Porządek zwykły: Czwarty Drugi Dziewiąty Ósmy Piąty Pierwszy Siódmy Szósty Trzeci Porządek a tergo: Trzeci Drugi Siódmy Ósmy Piąty Dziewiąty Czwarty Szósty Pierwszy ALFABETYCZNY I STUPROCENTOWO KOMPLETNY SPIS NAZWISK WYMIENIONYCH W TEKŚCIE KSIĄŻKI Adams, Charles Follen Aida, ideał samogloskowości Ajschylos Albino, Enrita Albinoni, Art E. Alibi, Antenor Alighieri, Dante Amant, Raisa L. Amarant, Lisa Anali, Bertino Analo, Ernst T. Anders, Władysław, gen. Andrzejewski, Jerzy Andzia, zob. Z., pani Anna, św. Anonim, Gall Anonimus, zob. Anonim Antibaleron, I. Anticzna—Bachor, Ala J. Arafat, Yassir Armata, Nils A. Asnyk, Adam Atamani, Lars Auden, Wystan Hugh B., Heinz, niefortunny wielbiciel Wandy B., Stan, zob. Borys, Stan (?), Barańczak, Stanisław (?) Bacall, Lauren Bach, Johann Sebastian Bachowie, synowie Bacha Bach–Racjonalizant, A. N. Bachant–Racjonal, Iza Bajn–Zalotna, H. „Carica” Baka, ks. Józef Balcerzan, Edward Balon, Inertia Balzac–Hanoi, Trajan C. Balaszin, przyd. „Wstańka”, car Bałwań–Stanik, Sara Cz. Banal–Cwańsza, Krista Bańcwał–Siksa, Tarzan Barachlo–Taczanina, J. Baran–Zacichaj, Anatol Baranica, Hanc–Alojz T. Baranowska, Małgorzata Barańczak, Anna Barańczak, Anna J. Barańczak, Stanisław (alias Autor, Autor Niniejszego, Autor Niniejszego Tekstu, Autor Niniejszych Rozważań, Autor Niniejszych Słów, Autor Tych Elukubracji, Autor Tych Słów, Autor Tych Wynurzeń, Niżej Podpisany, Pan B., Piszący Te Słowa, Poeta, Snujący Niniejsze Wspomnienie, St. B., Stan B., Stanisław) — pojawia się tyle razy, że wskazywanie stronic byłoby bezcelowe Barańczyk (właśc. Barańczak), zob. Barańczak Baria Jadida, adresatka bodologu kochadka (wlaśc. Maria Janina, adresatka monologu kochanka) Bat–Znachor, Alicja N. Battke, Herr Baza—Transłacińska, W. Beckett, Samuel Beethoven, Ludwig van Belmondo, Jean–Paul Bentley, E. C. Berent, Wacław Bergman, Ingrid Bergson, Henri Beria, Ławrientij Beril, Onanita Berlin, Atonia Berlin, Irving Bernard, św. Bestia—Kalafonia, Winc. „Snob” Bialoszewski, Miron Biblijny, Dawid Bicz—Altana, Horacjan Bielona, Nitra Biernat z Lublina, zob. Lublina, Biemat z Bilion, Renata Bilon–Tania, E. R. Bilon–Tiara, E. N. Bio–Elitarna, N. Bishop, Morris Bizun–Liberalna, T. Blair, Eric Blair, T. O. „Inane” Blatz–Racica, Johanna Blin–Cacao, hr. N. „Azjata” Bogart, Humphrey Bojalna, Catharina Cz. Borys, Stan Brach–Czaina, Jolanta Braille, Louis Brando, Marlon Brańcławski, Natasza Briton, Aniela Bronchit–Alzacjan, A. A. Broniewski, Władysław Brown, Patricia, dwujęzyczna dama z Chicago Bruno, gaucho z pampy Bryll, Ernest Brzozowski, Stanisław Budda Buller, Arthur Burgess, Gelett Cabalantino, Zachar J. Calca, Jan „Hiob–Tarzan” Camus, Albert Cardinale, Claudia Carroll, Lewis Caryca, zob. Leonida Chajn–Kokos, Iwan Chamulski, zob. Machulski Chan–Bojar, Natalia Cz. Charcz-Balatonia, Jan Chart-Zajonc, Albina A. Chic-Baltazar, Joanna Chlaj-Cinzano, T. A. „Arab” Chlaj–Robaczna, Anita Chojacz, Alban „Tirana” Chojraczna, Banalita Chwojaszek, Spinoza W. Cimabue, Giovanni Cioran, Emil Ciszej–Krówka, Zenon Fiodor Clinton, Bili Coctajl, hrabina Aza N. Cogito, p. Cohen, Leonard Conrad, Joseph zob. Korzeniowski Cwal–Szatański, N. „Arab” Cwiecik, Madzia M. Cwyszenkeiner, Heiki Cynik–Carski, Iga Cyryl, św. Czajaban–Inhalator, C. Czajba–Chloran, Anita Czchaj, Anatol A., rabin Czochraj–Banalna, Ita CzouEnLaj Czyżewski, Tytus Da Ponte, Lorenzo Dalaj–Lama zob. Lama Dante zob. Alighieri Dawid, zob. Biblijny Dąbrowska, Maria De Niro, Robert Dedal, zob. Mityczny Deflato, Flops Delon, Alain Depardieu, Gerard Derrida, Jacąues Deszczuwa, Marian Dickinson, Emily Dizma–Kmicic, Ewa Dobraczyński, Jan Dostojewski, Fiodor Doświadczyński, Mikołaj Dracula, hr. Dunajewski, Izaak Duński, Hamlet ks. Duża, Fela Dziczej–Nerwuś, Inka Dziwak, Mimecica Eastwood, Clint Einstein, Albert Ekberg, Anita Eklezjasta Elaboratini, N. Elan–Bariton, I. Emilia, były obiekt pożądania HeinzaB Engels, Friedrich Ezop, zob. Fryg Faks–Error, Nel „Dead” Farys, jeździec bliskowschodni Fela, zob. Duża Fiszon–Kwakala, O. Raubert, Gustave Fonda, Jane Fredro, Aleksander Frost, Robert Fryg, Ezop Gall Anonim, zob. Anonim Gallus Anonimus, zob. Anonim Gałczyński, Konstanty Ildefons Geni tal, Onan Giedroyc, Jerzy Gilbert, W. S. Giovanni, Don Git–Łacina, Iwan Wiwissektycz Glon, Malina Godot Godzilla Goethe, Johann Wolfgang Gombrowicz, Witold Gomutka, Władysław Gorey, Edward Gorzalka–Wsobna, Tamara Górnicki, Łukasz Gramotna–Wskrobala, Waza Gripko, Taras Groźny, Iwan Grus, Kazimierz Guinness, Alec Gustaw Hajc–Laborant, Nina Cz. Halabra–Ciotczana, N. J. Halicz, Onan „Car–Batja” Halka, góralka pierwotnie z Zakopanego, obecnie z Oklahomy Hali, Jim Halwe–Cymes, Klawdja Haracz–Canibalo, Jan T. Harasymowicz–Broniuszyc, Jerzy Hare, M. E. Hamlet ks. Duński, zob. Duński Havel, Vaclav. Hegel, Georg Wilhelm Friedrich Heinz B. zob. B., Heinz Hela, żona Rybaka z Helu, Hepbum, Audrey Hepburn, Katherine Herling–Grudziński, Gustaw Hiszpan, dr Hopkins, Gerard Manley Hrabal–Cocaina, Jan T. Z. Hugo, Victor Iberin, Anatol Ikar, zob. Mityczny Incest–Kielbasa, Mr W. T. Inge, W. R. Ino–Tran, Lei ba Irena, pośrednia ofiara obsesji Antywolnomularskiej Irena, były obiekt pożądania HeinzaB. Irenka, pani, były obiekt doczepiania trenu Irzykowski, Karol Iwan, posiadacz onuc Iwan Groźny, zob. Groźny, Iwan Iwaszkiewicz, Jarosław Iwona, wybranka barytona Jacques, adresat dwujęzycznej propozycji pani Brown, Jajo, Mirek Ł. Jankiel, cymbalista Jastruń (sic), M. (właśc. Jastrun, Mieczysław) Jaźnik, Netka „Mao” Jelcyn, Borys zob. też Sitwes–Jelcyn Jenke–Zwiej, Ryszard Jeż, T. E., ordynat Jim, ew. konsument bobu Jim „Fagot” Job–Chrzan, Clint „AA–AA” Jontek „Fujarka” Joyce, James Kafka, Franz Kalwin, Jan Kanal–Braitszwańc, A. S. Kangór–Kiciusz, Ł. Karpiński, Franciszek Kasprowicz, Jan Kazik, podrywacz Kazio, Mały Kicha–Swojanko, N. King–Kong zob. Kong Kinga, wiotka dziewica z Toronto Kirow–Kliszko, Ray Klonowic, Sebastian Fabian Kłapczyńscy, bracia Karol (Charles) i Butrym Kniaźnin, Franciszek Dyonizy Kochanowski, Jan Kochowski, Wespazjan Kolumb, Krzysztof Kołakowska, Tamara Kołakowski, Leszek Komuch–Caryca, Y., min. Konfucjusz Kong, King Konopnicka, Maria Korzeniowski, Józef Konrad Kostka, św. Stanisław, zob. Stanisław Kostka, św. Koszmarek, Wasil „Skrwawiona Japa” Kownacki, John „As” Kozłowski Koźmian, Kajetan Krakowski, Przedmieść Krank–Szekspir, Fińcia Krasicki, Ignacy Krasiński, Zygmunt Kraszewski, Józef Ignacy Kropotkin, Fiedia Krwińc–Sałata, N., basza Krynicka, Krystyna Krynicki, Ryszard Kubuś Puchatek zob. Puchatek Kuluarek, J. Kurek, Jalu Kuroń, Jacek Kuśniewicz, Andrzej Kwańc–Basista, Łazar N. Kwiksica, Johann 49 Lama, Dalaj Laminat, Sara Lange, Antoni Latawiec, Bogusława Latrina, Benio „Kwiaciarz” Lear, Edward Lec, Stanisław Jerzy Lechoń, Jan Lenartowicz, Teofil Lenin, Arti „Boa” Lenin, Wladimir Leonardo da Vinci zob. Vinci Leonida, caryca Leśmian, Bolesław Levi–Strauss, Claude Libacja–Oracz, Hanna T. Liban–Orient, A. Libera, Antoni Litr, Benonia A. Lizusowski, Łucja Lollobrigida, Giną Loner–Banita, I. Loren, Sophia Loteria, Nina B. Lotna, Iberia N. Louis XIV zob. Ludwik XIV Lublina, Biernat z, Ludwik XIV Lukullus, konsul Luter, Marcin Łabańc–Trawkin, Sasza Łaszowski, Alfred Łupaszka, rezun Machejek, Władysław Machulski Maciąg, Włodzimierz Mackiewicz, Józef Madej, zbójca Madonna, piosenkarka Maggie, wynalazca kostki Makaron–Ocipina, K. Malaria, Stan Malczewski, Antoni Maldoror Maloryjek, I. Mama–Dziewicki, C. Mamci–Dziewica, K. Man, Paul de Mania, ofiara doczepiania Mania, Taras L. Mao Tse Tung Mara–Stalin, A Marat, Alina S. Marini, Marino Marino, Giambattista Marks, Karl Mars, Natalia Marsala, Tina Masetto, zazdrosny wieśniak Maslana, Rita Mastroianni, Marcello Mazda, Wicek „Imci” McCord, David Mendelssohn, zob. Mendelssohn– Bartholdy Mendelssohn–Bartholdy, Felix Meńdzia–Siusik, C. T. Merrick, Lee Mesjasz Metody, św. Mętwosz–Gierek, Kinastazja Miciński, Tadeusz Mickiewicz, Adam Micwe–Macka, Idzi Miedza–Macicki, W. Miller, Arthur Milosz–Snobik, Wiera Mityczny, Dedal Mityczny, Ikar Młynarski, Wojciech Mochnacki, Maurycy Modrzewski, Andrzej Frycz Moniuszko, Stanisław Monowymionycz, Sz. S. Monroe, Marilyn Morał–Żeromski, W. Morgan, wyrozumiały sędzia Morsztyn, Jan Andrzej Mozart, Wolfgang Amadeus Mrozek, Finessa T. Mrozek, Sławomir Myszka, Gumka N., pani, prędki typ Nabierał, Tino Nagrzała–Boska, Marta W. Nałkowska, Zofia Naruszewicz, Adam Natolin, Beria Nawciskaj, Noah K. Newman, Paul Niańcz–Salatka, Wars B. Niemcewicz, Julian Ursyn Niemniej–Cycwin, Urszula Nietzsche, Friedrich No, dr Nobel, Alfred Nobel, Iranita Nocnik–Hawajko, S. Nocnosikawka, J. H. Nojn–Szmata, dr Jerzy N. Norwid, Cyprian Kamil Norwid—Słaby, Wiesław K. Not–Balerina, I. Nowak, Olgierd Nowak (czyżby Olgierd?) O’Brien Alina T. O’Railly, państwo Obliczaj–Carat, Hanna Odczynnik–Sikanina, Zefiryn Ź. Olivier, sir Laurence Onani, Albert I. Ordon, porucznik Orwell, George zob. Blair, Eric Orzeszkowa, Eliza Otello, zob. Wenecki Ottavio, Don Parnicki, Teodor Pasek, Jan Chryzostom PaukerTed Pawlikowska–Jasnorzewska, Maria Pawlikowski, J. G. H. Peiper, Tadeusz Petrarca, Francesco Piernik, Dorota C. Piero (delia Francesca?) Pisarz-Idol, W.T. W. Pol, Wincenty Popescu Poprawa, Adam Pośrubny, Liza J. Pronto, książę Proust, Marcel Prus, Bolesław Prus, Henryk (sic) Przerwa Tetmajer, zob. Tetmajer Przewietrzaj–Mizerek, Marta Przybora, Jeremi Przyboś, Julian Przybyszewska, Stanisława Przybyszewski, Stanisław Puchatek, Kubuś Putrament, Jerzy Pyrdolnicki, Marian W. Raban–Cajtholc, Iza N. A. Rabin, Leonita Rein–Balaton, I. Rej, Mikołaj Rex, ekshibicjonista szkocki Rey, zob. Rej Reymont, Władysław St. Rushdie, Salman Rzaba–Catholic, Anna J. Rzepicha Sabbat, Kazimierz Sabin, rabin Salamina, Art Sałata, Mira N. Sam, obiekt sarkastycznych zachęt Samaritan, Al. Sarenka, Ewald T. Sarlatan, Ami Sarmata, Lina Satira, Alan M. Schopenhauer, Artur Schubert, Franz Schulz, Bruno Schumann, Robert Schwarzenegger, Arnold Sensatko–Filistyńczyk, Golda N. N. Shakespeare, William Sienkiewicz, Henryk Siksin–Łomot, Nina Silna, Tamara Sistin–Spisywał, Wańka Sitwes–Jelcyn, Łazar Skarga, Piotr Skieruj, Leon J. K. Skrzywdzicz–Deformer, Jan Skwicz–Raban, Atanas Ł Skwiczont, Melania Slabczan–Taiwańska, R. Sławna–Tańsza, R. „Bacik” Slonimski, Antoni Słowacki, Julian (sic) Słowacki, Juliusz Smith, właściciel firmy Smith & Sp. Smolar, Eugeniusz i Nina Sokin, Jaków „Chan” Spinoza, Baruch Staczał, Wańka S., rabin Staff, Leopold Stala, Marian Stał–Rzaba (sic!), N. „Wańka” Stanisław Kostka, św. Stara, Malina Stern, Anatol Streep, Mery Suń–Mistrzyk, Kinga Superbawol, S. L. Sutek–Żywiczy, St. Swietlow, Michaił Syduszeńko, Elżbieta Szał–Brawko, Agata Norma Szarzyński, Mikołaj Sęp Szatan–Warcabińska, Ł. Szekspir zob. Shakespeare, Krank– Szekspir Szewalierko, Zoza Szmaciak, towarzysz Szpajs–Łęzikoński, Mary Szpotański, Janusz Szwajcarkin, P. O. Szwańc–Nasikala, Bart Szwańc–Taraban, Kasia Ł. Szwarc–Bialas, Tańka N. Szydlak, Jan Szymborska, Wislawa Szymon, gospodarz orgii w Japonii Szymonowie, Szymon Szynkę–Pomacaj, Horst Śmieja, Florian Tabczan–Sławiańska, R. Tadeusz, p. Tajna–Zorba, Halina C. C. Talarin, Niobe Tchnij–Obarczana, Ala Tell, Wilhelm Tenoria, Albin Teofil, właściciel profilu Tetmajer, Kazimierz Przerwa Thatcher, Margaret Tołstoj, Lew Torbacz–Nacja, Halina Tracz–Hojan, Caliban A. Tran–Salami, A. Trembecki, Stanisław Trwalczańska, Sabina Tuwim, Julian Twain, Mark Ujejski, Kornel Ulituj, Iwan M. Urszula, były obiekt pożądania HeinzaB. Vinci, Leonardo da Wahaj–Kocisko, N. N. Wallenrod, Konrad Wałbrzyszek, Iwan S. S. „Tipsy” Wałęsa, Lech Wanda, co nie chciała Heinza Wart–Bencwał, E. Wat, Aleksander Ważyk, Adam Welles, Orson Wenecki, Otello Maur Węgierski, Tomasz Kajetan Widrwitz—Colombo, G. Wikicajko, Hans N. Williams, Tennessee Winnie–the–Pooh zob. Kubuś Puchatek Wirpsza, Witold Witkiewicz, Stanisław Ignacy Witz–Felieton, Carol Wiosna, Isabelle M. Woźniak, państwo Woźniakowski, Jacek Wrąb–Mikado, Sara Wróblewski, Grzegorz Wrzasla–Bańka, S. „Antic” Wtrink–Obwislo, Zsa-Zsa Wyczój–Fikser, Agnieszka Wyspiański, Stanisław Yeats, William Butler Z., pani, dawniej Andzia Z Lublina, zob. Lublina, z Zabłocki, wychodźca na mydle Zachrabalaj, Antoni C. Zacna–Holtaj, B lanca R, Zadupes, Pieter Zaharataj–Inblanco, C. Zajob–Cranach, Tania L. Zajonc–Harbaciana, T. L. Zalan–Cnota, J. „Chrabia” Zapolska, Gabriela Zaratustra Zaskrobal, Pelagia Zasrańc–Blawatkin, A. S. Zassawek–Wypstrzyl, Sabina Zatracaj, Hannibal C. O. Ząbek–Fajdószka, I. Zbawca–Sarłatański, N. Zbrataj–Nachalnica, O. Zerlina, obiekt mieszanych uczuć Don Giovanniego Ziętek W., szantażysta Zinaida, artystka uliczna Zorba, Grek por. też Tajna–Zorba Zulus, Roch B. N. Zwieracz–Sikajlow, Wasia Zwingli, Ulrich Zyz–Sinawy, Imbecy Horroracjusz Żadka, Amy Żeleński, Tadeusz Boy Żeromski, Stefan Żukrowski, Wojciech STANISŁAW BARAŃCZAK urodził się w Poznaniu w r. 1946 i od razu doszedł do wniosku, że w tym mieście i w tych czasach po prostu nie sposób nie być humorystą–absurdystą. W latach przedszkolnych, szkolnych i uniwersyteckich uprawiał jednak twórczość nonsensowną — z uwagi na reputację rodziny — w ścisłej konspiracji. Również po ukończeniu studiów usiłował przez dłuższy czas robić na pozór normalną karierę jako poważny autor, krytyk i badacz literatury. W efekcie opublikował dotąd ponad 70 książek poważnych (oryginalnych i tłumaczonych), przez długie lata gorączkowo starając się zatrzeć rosnące wrażenie niepowagi, jakie budziły jego ukrywane, ale wykradane i krążące w odpisach wiersze humorystyczne. Zapalenie wyrostka robaczkowego w r. 1991, które zmusiło go do spędzenia kilku dni w szpitalu i tym samym dało okazję do przemyślenia dotychczasowego systemu priorytetów, stało się momentem przełomowym. Postanowiwszy ujawnić publiczności całą prawdę o sobie, przygotował w następnych łatach do druku zbiorki Zwierzęca zajadłość, Biografioły, Zupełne zezwierzęcenie i Bóg, Trąba i Ojczyzna, oraz Geografioly i Żegnam cię, Nosorożcze: Kompletne Bestiarium Zniechęconego Zoologa (dwa ostatnie — jeszcze nie wydane). Przetłumaczył też i opublikował obszerną antologię niepoważnej poezji angielskiej i amerykańskiej pt. Fioletowa Krowa oraz pełne wydanie Kotów T.S. Eliota; na druk czekają opracowane i spolszczone wybory wierszy Edwarda Leara (Kiedy Puchacz i Kicia wyruszyli w rejs życia), Lewisa Carrolla (Łowy na Snarka i inne wiersze), Hilaire’a Belloca (Mrożony mamut), Ogdena Nasha (W świecie mułów nie ma regułów) i innych klasyków poezji niepoważnej. Tłustym drukiem oznaczam literę lub parę literową stanowiącą „oś” palindromu. Mowa o Iwanie Groźnym (por. dalej „car–Wania”). Słynny zatarg Iwana Groźnego z oporną (pokazującą „rogi”) wobec jego samowladczych zapędów Radą Bojarów zakończył się, jak wiadomo, wycięciem w pień (por. „nacinaj i piel”) tych ostatnich. Posługiwanie się przez Iwana Groźnego, avant la lettre, terminologią z zakresu psychologii głębi nie dziwiło tych spośród jego otoczenia, którzy mieli okazję obserwować często się objawiające nad przyrodzone uzdolnienia prorocze monarchy. W sensie „wykorzeniaj”. Demonstrowana przez cara zwłaszcza przy stole typowo rosyjska skłonność do umartwień fizycznych znajdowała częsty wyraz w spożywaniu jeży i jeżozwierzy, w momentach szczególnego napięcia sił ducha — żywcem. Istotnie w Rosji wczasach Iwana Groźnego kroniki nie odnotowały obecności ani jednego masona, co stanowi przekonujące potwierdzenie hipotezy o ich stuprocentowym nawróceniu na prawosławie przez cara. Aluzja do faktu, że przy swoim pozornym ascetyzmie i oderwaniu od spraw tego świata Iwan Groźny nie zaniedbywał bynajmniej tak praktycznych sfer życia, jak handel międzynarodowy; eksport rozpłodowych charcie syberyjskich do Anglii stanowił jedno z ważniejszych źródeł dopływu gotówki do skarbu Imperium. W ten zawoalowany — z oczywistych względów — sposób wyraża narrator swój opozycyjny wobec wyżej wspomnianego kierunku polityki państwowej (otwarcia Rosji w kierunku zachodnim i idei pokojowego handlu) postulat militarnej ekspansji terytorialnej w kierunku Chin. Tj. narodowi rosyjskiemu, mimo „umycia” (postępu higieny pod rządami cara) wciąż jeszcze ślamazarnemu jak „żółwie” w przyswajaniu sobie zdobyczy cywilizacji. Mowa o Mesjaszu; ryba to oczywisty symbol chrześcijaństwa, Godota z Mesjaszem łączy podobna sytuacja bycia osobnikiem oczekiwanym; w sprawie anachronizmów carskich zob. przyp. 3, por. też arcyciekawą, opartą na badaniach archiwalnych (m. in. skrupulatnym przejrzeniu katalogu osobistej biblioteki cara), rozprawę Antoniego Libery Could lvan the Terrible Have Possibly ReadAnything By Samuel Beckett Even Though Samuel Beckett Has Never In His Life ReadAny thing By Ivan the Terrible?, w ks. zb. Beckett and the Old Ruś’: Deliber— ateMutual Ignorance orJustPlain Mutual Indifjerence?, Yale University Press 1991,s. 719—784. Tj. wabi w kierunku jasnej (świetlanej) przyszłości, rzekomo łatwej do osiągnięcia jak przysłowiowe „małe piwo”. W sensie (znów z oczywistych powodów zawoalowanym): „szantażuje cierpieniem ludu, któremu rzekomo współczuje”. Wysłowiona tym razem niemal explicite wzmianka p wspomnianych proroczych zdolnościach cara. W sensie: „Nadaremnie pragnie odwrócić naturalny porządek rzeczy i zainstalować Królestwo Boże na ziemi”. Ten — dziesięć Pies —1. mn. od pie — pasztecik, zapiekanka I owe forty — jestem winien czterdzieści (pasztecików) A lot (kolokw.) — mnóstwo Much to handle (kolokw.) — „tyloma sprawami trzeba się zajmować”, „mam z tym pełne ręce roboty” Buddy! — braciszku! koleś! Stale — nieświeże, stęchle But l brew — ale ja warzę Ale — rodzaj piwa Stare — patrz sobie, wpatruj się, gap się My windy fary (ksiażk.) — moja wietrzna furio Win one to ten — wygraj w stosunku jeden do dziesięciu (celowo absurdalna ironia) Wanna piece? (slang.) — zniekształcenie „Do you want a piece?”, „Chcesz kawałek?” A top–ten list — tu ironicznie: „[paszteciki z] listy dziesięciu najlepszych”, „wyborne paszteciki” Pal — to samo, co „buddy” (zob. przyp. 21) Go! — Idź! I won! — Zwyciężyłem! W tekście włoskim tłusty druk wyróżnia sylaby akcentowane. Hiszpańskie przysłowie ludowe z okolic Sewilli. Wariant: Pcha lont nam cham Arafat w ryje… Wszystkie spolszczenia w tym rozdziale — St. B. W przeważającej części pochodzą one z antologii Fioletowa Krowa. Biografiol (ang. clerihew) — gatunek poezji absurdalnej, któremu poświeciłbym chętnie w tej książeczce osobny rozdział, gdyby nie fakt, ze poświeciłem mu już osobną książkę (zbiorek Biografioly, Wydawnictwo a 5, Poznań 1992). Tamże, we wstępie znanej specjalistki Sabiny Trwałczanskiej, znajdzie Czytelnik albo Czytelniczka definicję gatunku oraz garść teoretycznych dywagacji na jego temat. Liczne przykłady klasycznych clerihews Bentleya, Audena i in. — zob. w antologii Fioletowa Krowa. W tym miejscu ograniczę się tylko do garści przykładów dotąd nie publikowanych (pierwsze sześć to biografioły E. C. Bentleya w moich spolszczeniach, trzy ostatnie — twórczość własna): AJSCHYLOS Obyczajem Ajschylosa Było wznosić pod niebiosa Okrzyk po grecku oraz barytonem: — Bogowie, bez głupich numerów: Pers ma przegrać pod Maratonem! BACH Swym licznym synom, też (dziwna rzecz) Bachom, Bach powtarzał: — Łaskotanie pod pachą Jest nawet całkiem klawe, synu, Lecz musi ustać z chwilą, gdy siadam do klawesynu. CIMABUE Artysta Cimabue, Pytany, czy ma bulę. Jęczał: — Mówię wam po raz kolejny: Jam nie piekarz, jam malarz olejny. HUGO Victor Hugo (czyt. „iGO”, nie ‘HUgo”) Dumał boleśnie i długo: ‘Nędznicy! Dopuścili, by 372 podzielone przez 4 dawało 93!” KOLUMB Złudzeniem Kolumba (Krzysztofa) Było, że płynąc, się cofa: W myśl tej teorii planował dopłynąć do Indii Wschodnich, Udając, że płynie do Zachodnich, a w istocie cofając się od nich. LEONARDO DA VINCI Da Vinci (Leonardo) Oferty odrzucał z pogardą: „Jedna jest i to wystarczy. Dokąd Doprowadzi to mnożenie Giocond?” HEGEL G. W. F. Hegel Wyjaśniał, dlaczego nie korzysta z lotniska Tegel: „Tratschitsch schietachie i sstrofie? Jak jusch, to na Tempelhofie.” SPINOZA Baruch Spinoza protestował: „Ja i skleroza? Ze ktoś nosi obrzydliwe imię Baruch, to musi z niego koniecznie być stetryczary staruch?” KOŁAKOWSKI Gdy Leszek Kołąkowski szedł u boku małżonki Tamary Przez campus w kołpaku z piórem i w czymś w rodzaju czamary, Rektor klął z oksfordzkun akcentem: „Co pan myślisz, że tu Saratoga Albo inne Chicago? Żeby mi tu była zara toga!” Krynickiego, adresata pocztówki wraz z żoną Krystyną (Przyp. Aut.).