Althenor DZIENNIK Nie wiem co mnie pokusiło żeby razem z resztą przyjmą to zadanie.Miało być tak łatwo wejść do podziemi, znaleźć Amulet Szkarłatu i wyjść. Ja, elf Reland, krasnolud Kostir i człowiek Magnus robiliśmy to setki razy. Tym razem było inaczej. Dojechaliśmy do starej kopalni w której mieliśmy znaleźć tą przeklętą błyskotkę. Wejście wydawało się jak by miało się zaraz zawalić, więc poświeciliśmy dobre kilka godzin żeby je jakoś zabezpieczyć. Praca była cholernie ciężka tylko Kostir się wcale nie zmęczył, bo używał tych swoich czarów. Kiedy już skończyliśmy wzięliśmy swój sprzęt i weszliśmy. Mógłbym przysiąc że słyszałem jakby coś potwornie wyło, ale jako że nikt poza mną tego nie usłyszał uznałem to za jakieś omamy. Szkoda, że dopiero teraz sobie o tym przypomniałem, że takie wycie oznacza rychłą śmierć poprzedzaną licznymi nieszczęściami. Zapaliliśmy pochodnie i ruszyliśmy przed siebie. Nagle poczułem że ktoś nas obserwuje, ale nikogo nie mogłem zauważyć, pomyślałem sobie znowu coś mi się zdawało, najpierw to wycie teraz to, zdaje się że będę musiał przejść na emeryturę. Szliśmy tradycyjną formacją: Kostir, po nim ja potem Magnus a na końcu Reland. Maszerowaliśmy już tak dłuższy czas a tu nie nic się nie dzieje, tylko jest cholernie duszno i gorąco. Cieszyłem się, że nie nosiłem żadnej ciężkiej zbroi bo musiało być w niej diabelnie gorąco. Nagle słyszę huk spadających kamieni, cicho modlę się aby to nie był strop. Cholera, dlaczego ja zawsze mam racje gdy jej nie chce mieć. Puściliśmy się biegiem wprost przed siebie widząc, że perspektywa zmiażdżenie jest coraz bliżej. Robiło się coraz goręcej. Zaczynało mi brakować tchu, Magnus minimalnie wyprzedał kamienie a Kostir biegł w takim tempie jakiego nie powstydził się żaden elf. Nie widziałem nigdzie Relanda. Nagle zauważam, że na końcu korytarz zmienia się w jaskinie. Dobiegliśmy Ja, Kostir i Magnus. Reland zginął jako pierwszy przysypany przez kamienie. Jaskinia była po prostu wielka, a w samym środku płynął strumień. Wokół pełno było złota. Tak, złota, najprawdziwszego złota. Kostir zbierał je do sakwy, a ja rozglądałem się czy jest może jakieś wyjście. Magnus nie mógł chodzić bo miał złamaną nogę, ale zdołał ją sobie jakoś swoimi czarami podkurować. Znalazłem jedyny korytarz prowadzący z tego miejsca, który nie posypał nam się na głowy. Ruszyliśmy. Musieliśmy pomagać trochę chodzić Magnusowi bo noga cały czas nie była w pełni sprawna. Szliśmy bardzo krótko, bo nagle wyskoczyły na nas jakieś stwory: niskie, porośnięte futrem i dzierżące jakieś prymitywne włócznie. Nie stanowili większego problemu: jeden czar Magnusa. Podszedłem do jednego z nich i nagle uświadomiłem sobie coś strasznego; to nie były żadne potwory tylko ludzie i to w dodatku dzieci ubrane w futra. Nie mogłem zrozumieć co one tu robią, przecież to lochy. Znaleźliśmy jakieś miejsce które nadawało się na pochówek i pochowaliśmy je. Magnus zawsze bronił niewinnych i pomagał jak tylko mógł, po tym co się stało przestał się odzywać trapiony najprawdopodobniej wyrzutami sumienia. Tak myślę, bo mnie też trapiły. Szliśmy jeszcze jakiś czas, ale potem zmęczenie wzięło górę. Zatrzymaliśmy się i zjedliśmy skromny posiłek, Magnus odmawiał jednak zjedzenia czegokolwiek. Kiedy już odpoczęliśmy ruszyliśmy dalej korytarzem. Magnus był już w stanie chodzić i szedł na końcu. W pewnym momencie coś w nim pękło, siadł na ziemi i zaczął płakać. Pierwszy i ostatni raz widziałem go jak płakał, bo w następnej chwili strzała wbiła mu się w plecy. Obejrzał się za siebie i ujrzał te dzieci. Słyszałem jak mówi cicho "wybaczcie" a potem te kurduple zrobiły z niego jeża. Zaczęliśmy uciekać, nie liczyliśmy że uciekniemy im. Po głowie krążyła mi jedna myśl: "jakim cudem oni znaleźli się za nami?". Nagle widzę drzwi na końcu korytarza. Dopadliśmy ich wpadając do środka, zamykamy je za sobą, słyszymy jak strzały wbijają się w drzwi. Rozejrzałem się po pokoju, wyglądał jak jakiś składzik na narzędzia. Zaczęliśmy czym prędzej barykadować ja wszystkim co nam wpadło w ręce. Nigdy w całym moim życiu tak się nie bałem. Spojrzałem się na Kostira i dopiero zauważyłem że on krwawi. Krew powoli wypływała spod pancerza w którym była dziura rozmiaru grota od strzały. Powiedział że to nic i że może iść. Ruszyliśmy w stronę drzwi. Ustąpiły one po krótkiej chwili i mogliśmy ruszyć dalej. Korytarz był wykonany z całą pewnością ludzką, bądź też krasnoludzką ręką. Był pokryty jakimś pismem, ale nie umiałem go odczytać. Nie wiem dlaczego, ale ono mi się nie podobało. Składało się z jakiś obrazków przedstawiających jakieś sceny z udziałem czegoś bliżej nieokreślonego. Szliśmy strasznie wolno, rana Kostira najwyraźniej dawała mu się we znaki. Musieliśmy odpocząć, i ja i on ale mnie nie było to dane, bo musiałem trzymać ciągłą wartę. Już prawie zasnąłem, gdy słyszę nagle odgłos dziesiątek kroków. Poderwałem się momentalnie, obudziłem towarzysza i zaczęliśmy biec. Nasza śmierć zbliżała się kiedy ujrzałem światło w tunelu. Zacząłem przyśpieszać, ale gdy zobaczyłem że Kostir nie daje rady zwolniłem i pomogłem mu biec. Mówiłem o skarbach, które na nas czekają aby je zdobyć, o złocie, o domu. Biegliśmy tak gonieni przez dziesiątki w stronę światło, w stronę ratunku, byliśmy tak blisko, gdy nagle mój towarzysz dostał z łuku w nogę, co mu uniemożliwiło bieg. Przewrócił się, ale wstał i powiedział do mnie jedno słowo: "uciekaj" i chwiejnym krokiem ruszył w stronę pewnej śmierci. Nie chciałem go zostawiać ale jednak ruszyłem dalej w stronę światła, nadziei. Jeszcze tylko kilka metrów a potem wolność, jeszcze tylko krok i ratunek. Udało się, jestem, wreszcie mogę odetchnąć świeżym powietrzem. Moja radość zmieniła się w przerażenie, gdy świeże powietrze okazało się przepełnione smrodem trupów. Usiadłem i nagle przypomniałem sobie o moim dzienniku i postanowiłem to zapisać. Słyszę są tuż, tuż, zaraz usłyszę jak napinają się cięciwy. Już słyszę. Jak ktoś znajdzie ten dziennik, niech go przekaże moje żonie w Kolowi. Pamiętaj: ja cię zawsze kochałem. Twój Wierlo Althenor