MARC OLDEN KRAIT (Krait) Przełożyła ERIKA KOWALIK Prolog Włosem z głowy kobiety można związać olbrzymiego słonia. Japońskie Południe Francji, czerwiec O zachodzie słońca Albert Martins pociągnął łyk mocnego, czerwonego wina z własnej winnicy i zdecydował, że grubas musi umrzeć. Był to jedyny sposób, by ochronić żonę. Martins wraz z grubasem znajdowali się sami w obszernej sali bankietowej w zamku, wznoszącym się nad otoczonym murami miastem Avignon. W tym ponad sześćsetletnim średniowiecznym gmaszysku był labirynt komnat i korytarzy. Dwie groźne fortece zamykały obszerny podwórzec. Martins, były agent CIA, kupił zamek za pieniądze skradzione podczas pobytu w Wietnamie. Gościł na kolacji Paula du Carri, otyłego pięćdziesięcioletniego Korsykanina z obwisłą dolną wargą i o zwierzęcej żądzy seksu. Du Carri miał ekskluzywną, prywatną klinikę w Marsylii, w której Martins przez ostatnie dwa lata prał brudne pieniądze, pochodzące z handlu narkotykami. Siedzieli naprzeciwko siebie. Du Carri obserwował sufit ozdobiony freskami ze scen biblijnych. – Miała czarną skórzaną maskę – mówił grubas. – Nigdy nie widziałem jej twarzy. Tylko oczy. Najbardziej intrygujące, szare oczy, jakie można sobie wyobrazić. Smukła Euroazjatka około trzydziestki. Kazała nazywać się Zani. Wiesz, na orgiach nie używa się prawdziwych imion. Opowiadał z plugawymi szczegółami o wizycie w klubie S and M* [*Sadomasochistyczny.] w Paryżu podczas ostatniego medycznego zjazdu. Klub znajdował się w mieszkaniu przy placu Vendóme, należącym do niemieckiego producenta filmowego, który twierdził, że jest synem Goeringa z nieprawego łoża. Orgie odbywały się co miesiąc. Du Carri dostał się tam dzięki pewnym Francuzom o błękitnej krwi, którzy przechodzili kurację antynarkotykową i antyalkoholową w jego klinice w Marsylii. Pobyt w klinice nie był tani. Grubas więc na wiele sposobów wykorzystywał pacjentów. Długie palce Martinsa gładziły walkie-talkie, służące do wzywania służby. Patrzył, jak du Carri otarł usta serwetką. – Miała kolczyk w każdym sutku – ciągnął Paul. – I wycięte majtki, takie, co to nie zasłaniają ani tyłu, ani przodu. Nic więcej, oprócz maski, oczywiście. Przyprowadzili ją do mnie na łańcuchu nagą. – Dziękuję, że dzielisz się ze mną wrażeniami – powiedział Martins płynnym francuskim. Jego lodowate spojrzenie poprzez długi dębowy stół powinno zaniepokoić du Carriego, jeśli nie całkowicie przerazić. Powinno go ostrzec, żeby uciekał natychmiast jak najdalej. Ale zwykle czujny, Paul teraz całkowicie skoncentrował się na kawiorze i przypominaniu z lubością tego, co działo się podczas orgii. Był tak pochłonięty sobą, że nie zwrócił uwagi na oczy Martinsa. Nie dojrzał również sześciu psów, które niepostrzeżenie weszły jeden za drugim do olbrzymiego pokoju i usiadły na wydeptanej, kamiennej podłodze obok ogromnych drzwi. Cichy sygnał Martinsa dany zwierzętom małym gwizdkiem też nie został dostrzeżony. Były to owczarki z gór Atlasu, białe wilki o różowych spiczastych uszach i ślepiach koloru zakrzepłej krwi, jarzących się lodowatą wrogością. Piękne, lecz agresywne, pochodziły z północy Afryki, gdzie strzegły obozów Berberów i Tuaregów. Martins trzymał je w ryzach dając ręką znaki. Nauczyła go tego Rosjanka, która tresowała psy obronne dla KGB w Moskwie. Dobrze wyszkolone i opanowane, nie szczekały ani nie zbliżały się do stołu, by żebrać o jedzenie. Nie podlizywały się w nadziei, że się je poklepie po łbie. Martins podziwiał je za niezależność. Tego wieczora był zadowolony, że psy wpatrywały się w niego z przerażającą intensywnością. Ich przywódca z obciętym ogonem ogarnął swoich podwładnych wzrokiem, aby upewnić się, czy też patrzyły z uwagą na Martinsa. Usatysfakcjonowany, ponownie wbił ślepia w swego pana, jakby świadom, że jego drzemka na podwórcu nie została przerwana bez powodu. Podczas gdy du Carri wciąż paplał o orgii, zielone oczy Martinsa pociemniały. Zbadał puls na przegubie ręki. Za szybki. Albert był zawsze spokojny, gdy jednak w grę wchodziło bezpieczeństwo żony, jego nerwy stawały się napięte jak postronki. Tylko wtedy, kiedy ona będzie bezpieczna, uspokoi się i znów zacznie cieszyć się życiem. Aż do dziś nie miał zamiaru zabijać du Carriego. Nie byli bliskimi przyjaciółmi, ale prowadzili wspólne interesy i zarabiali razem pieniądze. Tego wieczora spotkali się przy kolacji również w interesach. Bez żon. Bez gości. Martins nie był z tych, co łączą pracę z przyjemnością, jeszcze nawet nie przedstawił Paulowi żony. Prowadził usługi kurierskie, a pomagał mu trzydziestopięcioletni Wietnamczyk, któremu odciął język w Sajgonie siedemnaście lat temu. Jego klientami byli azjatyccy handlarze narkotyków, którzy chcieli, aby ich pieniądze przerzucano do banków z dala od wybrzeża. Jako kurierów zatrudniał weteranów wojennych, byłych gliniarzy i płatnych najemników z całego świata. Jego partnerem był ukrywający się finansista Charles Hocq, euroazjatycki bankier poszukiwany za wielomilionowe szwindle w największej azjatyckiej kompanii holdingowej. Hocq naraił większość klientów, ale wiedza i doświadczenie Martinsa sprawiły, że ich usługi stały się bardziej efektywne i dochodowe. Martins potrafił opracowywać plany działania i realizować je bez względu na trudności. Część brudnych pieniędzy prał poprzez du Carriego, który stworzył w tym celu fikcyjną listę pacjentów, płacących rachunki gotówką. Paul rozważnie gospodarował forsą i był całkiem biegły w ukrywaniu aktywów innych. Ale chociaż Martins podziwiał zdolności grubasa w praniu brudnych pieniędzy, uważał jego lubieżność za odrażającą. Cztery dni temu Triada Złotego Kręgu wynajęła Martinsa, aby przerzucił trzydzieści milionów dolarów z Bangkoku do Ameryki. Triada potajemnie negocjowała kupno kasyna w Atlantic City, inwestycja ta została podyktowana zbliżającym się przejęciem Hongkongu przez komunistów w 1997 roku. Trzydzieści milionów, powierzone Martinsowi, przeznaczono na łapówki dla amerykańskich polityków, przywódców mafii i związkowych oraz zarządu gier hazardowych. Bez łapówek nie będzie kasyna. Płacąc Martinsowi hojnie, Złoty Krąg wyznaczył mu jednak nieprzekraczalny termin. Miał jeden miesiąc na przerzucenie forsy do Ameryki. Triada – to odpowiednik sycylijskiej mafii w Hongkongu, ale Martins nie widział zbyt wiele podobieństw miedzy nimi. Triada istniała dłużej, była lepiej zorganizowana, groźniejsza i nieskończenie bogatsza. W porównaniu z nią Sycylijczycy to dzieci zagubione w lesie. Późną wiosną w Złotym Kręgu toczyła się walka o władzę. Kiedy się skończyła, poprzedni przywódcy byli albo martwi, albo zostali zmuszeni do wycofania się. Zastąpili ich młodsi i bardziej bezlitośni – nazywani Głowami Smoka – liderzy, nie tolerujący wymówek ani nie okazujący pobłażania. Ostrzegli Martinsa, że pieniądze na łapówki muszą znaleźć się w Ameryce na czas albo zostanie uznany za kogoś, na kogo nie można liczyć. Pogróżki? Jak najbardziej. Do dzisiaj był przekonany, że uda mu się to zrobić. Miał dobrą organizację i zdolnych ludzi. Ale rano otrzymał telegram, który zjeżył mu włosy na głowie. Złoty Krąg wyznaczył mu nowy, nieprzekraczalny termin. Zadanie trzeba wykonać w dwa tygodnie. Martins miał mniej szans na dotrzymanie tego terminu niż śnieżka w piekle na to, że nie stopnieje. Na jego nieszczęście nowi przywódcy Triady chcieli pokazać swoją władzę. Martins teraz musiał mieć do czynienia z grupą ajatollahów. – W walce miedzy tobą i żółtkami stawiam na żółtków – oznajmił Hocq. Charles zorganizował spotkanie z Triadą, właścicielami kasyna i członkami mafii amerykańskiej. On i Martins nic nie wskórali. Zmiana terminu nie wchodziła w grę. Jeżeli kupno kasyna nie przejdzie według planu, Triada straci miliony dolarów na honoraria prawników, bezzwrotne depozyty i wcześniej wypłacone łapówki. Martins poprosił o dodatkowe pieniądze na pokrycie zwiększonych kosztów związanych z dotrzymaniem nowego terminu. Prośba odrzucona. Próbował wtedy wycofać się z interesu. Prośba odrzucona. Chińczycy nie mieli czasu na wprowadzanie nowych ludzi. Martins dosiadał tygrysa i nie mógł z niego zsiąść. Albert Martins był pięćdziesięciopięcioletnim, wysokim Amerykaninem o kościstej twarzy, zielonych oczach i z lekką blizną na czubku nosa po operacji plastycznej. Przeszczepy farbowanych włosów przysłaniały białe kawałki odbarwionej skóry. Swe niebieskie oczy ukrył pod szkłami kontaktowymi zielonego koloru. Dieta i odsysanie tłuszczu sprawiły, że ważył o kilka kilogramów mniej niż kiedyś w Wietnamie. Zmiana wyglądu, dokonana piętnaście lat temu, była konieczna, gdyż go ścigano. Albert Martins to jeden z wielu pseudonimów, których używał, kiedy z żoną uciekli z Sajgonu po wkroczeniu komunistów. Dla nich wojna jeszcze się nie skończyła. Oficjalnie nie żyli. Nieoficjalnie generał wietnamski wziął sobie za punkt honoru, że ich odszuka. Krait – tak nazywali go prześladowcy – był ścigany i nie wierzył nikomu. Krait, nazwisko przybrane w Sajgonie, to nazwa jadowitego węża wietnamskiego. W ostatnich dniach wojny wietnamskiej Martins przesłuchiwał agenta komunistycznego, którego zakatował prawie na śmierć. Jednak agent nie zdradził swojej komórki. Wiedział, że Martins znany jest z brutalności. Zdając sobie sprawę z tego, że prześladowca w końcu zwycięży, przegryzł aortę na przegubie i wykrwawił się na śmierć. Zanim umarł, napisał dwa słowa własną krwią na ścianie celi: Krait – prawdziwe nazwisko Martinsa. Ten incydent sprawił, że agent CIA był kilka dni w szoku. Zani. Szare oczy Irytacja Martinsa w stosunku do Paula przerodziła się w kontrolowaną wściekłość i strach. Obleśny grubas stał się niebezpieczny dla Fabienne. I właśnie dlatego Albert wezwał psy. – Zani jest tygrysicą – zachichotał grubas. – Trochę nieśmiała, ale o silnym seksualnym apetycie. Ciągle nie miałem jej dosyć. Wiesz, dlaczego mnie wybrała? Powiedziała naziście: „Chcę iść do łóżka z najbrzydszym tutaj mężczyzną”. Wyobrażasz sobie? Kochanie się ze mną było dla niej karą. Karą za przyjemność, jaką czerpie z seksu. Kara i przyjemność. Dla sadomasochistów to jedno i to samo. Została moją niewolnicą. Robiliśmy wszystko, co można sobie wyobrazić. – Westchnął. – Jutro rano jadę do Paryża na spotkanie z prywatnym detektywem. Był agentem wywiadu, więc zna swój fach. Znajdzie mi moją Zani. Martins zacisnął pięści. Nie miał zamiaru pozwolić, aby du Carri wyśledził dziewczynę. Przypuśćmy, że ten prywatny detektyw trafi po śladach Zani do miasta Ho Szi Mina, jak komuniści nazywali Sajgon. Ten trop na pewno doprowadzi wietnamskiego generała do Martinsa i Fabienne. Jeśli du Carri dotrze do Paryża, to koniec dla Fabienne. Wziąwszy walkie-talkie, Martins wstał zza stołu i spojrzał na psy. Opuściwszy prawą rękę, zacisnął ją w pięść i wskazał głową na du Carriego. Wilczury spokojnie utworzyły półkole wokół krzesła grubasa. – Jesteście takie piękne. – Paul uśmiechnął się do zwierząt. Przyszłyście zaśpiewać mi serenadę, czy tak? – Spojrzał na Martinsa. – Ciągle czekam, aby poznać twoją żonę. – Ten twój detektyw – spytał Martins – jak on się nazywa? – Jean Paul Boussuet. Dlaczego pytasz? – Co wie o Zani? Du Carri ofiarował łyżkę duszonego królika psom, ale one go zignorowały. – Podałem mu krótki rysopis. Nie wiem dokładnie, jak wygląda, przecież miała maskę na twarzy. On chce popytać nazistę, ale to strata czasu. Szwab nie będzie nic opowiadać o swoich gościach, jeśli zależy mu na urządzaniu orgii. – A ty pytałeś Szwaba o Zani? – dociekał Martins. – Już mówiłem, że to strata czasu. Zaoferowałem łobuzowi pieniądze, a nawet bezpłatny pobyt w mojej klinice. Za cholerę nie chciał nic gadać. Wszystko, co mogłem zrobić, to zostawić mu numer telefonu. Jeśli Zani zapragnie zobaczyć się ze mną znowu, skontaktuje się z nim, a on da mi znać. Du Carri przełknął kawałek duszonego królika, którym psy wzgardziły. – Dowiedziałem się, że wtedy była pierwszy raz na przyjęciu. Myślę, że nazista ją równie mało zna jak i ja. – Wstań i odejdź od stołu – warknął Martins. – Co? – Wstawaj. – Jeszcze nie skończyłem obiadu. Niech Chińczycy poczekają. Martins zagwizdał. Psy wskoczyły na grubasa, przewracając go razem z krzesłem na kamienną podłogę. Wrzeszcząc zniknął pod warczącymi zwierzętami. Albert gwizdnął znowu i psy cofnęły się. – Idź do tamtych drzwi na drugim końcu sali bankietowej – rozkazał. Du Carri z trudem usiadł na posadzce. – Ty sukinsynu, czyś ty zwariował? – Mówię ci, idź! – Do cholery z tobą, te bydlaki mogły mnie zabić. Jestem pokrwawiony. Co to, jakiś żart? – Jeśli nie wstaniesz, poszczuję cię znów psami. Dysząc ciężko du Carri podniósł się i patrzył na Martinsa. – Na miłość boską, dlaczego? Spotkaliśmy się w interesach, a nie dla żartów. Albert powiedział coś przez walkie-talkie i je wyłączył. – Idź tam – powtórzył, wskazując na koniec sali bankietowej. – Ja i psy pójdziemy za tobą. Jeżeli spróbujesz biec, rozerwą cię na strzępy. Paul dotknął twarzy i spojrzał na zakrwawione palce. Nie bał się, ale był wściekły i urażony. Nienawidził, kiedy z niego drwiono. – Nie zapomnę ci tego – zaznaczył. – Od jutra znajdź sobie kogo innego do zajmowania się twoimi pieniędzmi. – Ruszaj – rzekł Martins. Martins, du Carri i psy w ciszy mijali zawieszone na ścianach średniowieczne gobeliny, strzały, miecze i dzidy. Zatrzymali się przy starych drewnianych wrotach. Psy nie odrywały błyszczących ślepi od naburmuszonego grubasa. – Otwórz drzwi – rozkazał Martins. – Po prostu wyciągnij rygiel i odsuń się. Dobrze. Teraz wejdź do korytarza. Trochę historii ci się przyda. System alarmowy pochodzi z czternastego wieku i ciągle działa. – Niech cię szlag trafi – zaklął du Carri. Wszedł do słabo oświetlonego korytarza, wyłożonego szorstkimi kamieniami. Zaślepiony wściekłością chwiejnie zrobił krok naprzód i obejrzał się przez ramię na Martinsa, który mówił coś do nadajnika. – No, a teraz co? – zapytał grubas. Martins gwizdnął i psy wybiegły z korytarza. Światło z sali bankietowej zarysowywało jego sylwetkę. – Za bardzo się zbliżyłeś do nas – powiedział i zaryglował drzwi. Du Carri zwiesił głowę i zastanawiał się, jak wytłumaczy się z tego wieczoru żonie. Myślał o zemście na Martinsie. Nagle poczuł powiew zimnego powietrza. Usłyszał dźwięk olbrzymiego kołowrotu i brzęczenie łańcuchów. Kiedy coś zagrzmiało, spojrzał w górę i zobaczył rozsuwający się sufit w końcu korytarza. Grad kamieni posypał się do środka. Przez kilka sekund patrzył zafascynowany, jak głazy spadały i toczyły się ku niemu. System alarmowy. Oparty o ścianę, przerażony zasłonił głowę rękami i zaczął wrzeszczeć do Martinsa, by otworzył drzwi. Sufit odsuwał się coraz dalej, kamienie z hukiem zawalały przejście wznosząc pył wieków. Du Carri postanowił uciekać. Zrobił dwa kroki w kierunku sali bankietowej, kiedy spadający blok granitu powalił go na podłogę. Będzie wyglądało na wypadek, pomyślał Martins. Nic to nowego we Francji. Każdy w tym kraju jeździ jak nieprzytomny. Ciało i samochód zostaną zepchnięte ze skały. Martins i Fabienne stali przy gotyckich oknach w sypialni i patrzyli na podwórzec zamku, znajdujący się dwa piętra niżej. Był miły, chłodny zmierzch. Zabudowania Avignonu, jeszcze widoczne, brązowiły się w blasku zachodzącego słońca. – Omal nas nie odkrył – kontynuował Martins. – Bogu dzięki za problemy z Triadą. Inaczej nigdy nie dowiedziałbym się o paryskim epizodzie. – Możemy porozmawiać o tym później. Martins ujął jej twarz w swoje ręce. Była piękna niemal nie do zniesienia. Prawdziwy prezent od Boga. Czasami zastanawiał się, czy taka olśniewająca uroda nie znaczy więcej niż geniusz. Zwracała uwagę mężczyzn w Sajgonie już jako dziewczynka. Jej ojciec stale odrzucał wszystkich adoratorów, z których jeden w końcu go zastrzelił. Później siostrzeniec ojczyma, opętany jej urodą, roztrzaskał mu czaszkę kluczem samochodowym. Zanim Fabienne skończyła piętnaście lat, zginęło przez nią już trzech mężczyzn. Martins poczuł, że oplata go ramionami, a jej cudowny, zmysłowy uśmiech wyzwala w nim żar. Serce zaczęło bić mu szybciej. Ten uśmiech mówił, że pragnie zatopić go w swojej zmysłowości i odczuć jego rozkosz, jakby była jej własną. Patrząc w jej szare oczy, wręczył Fabienne czarną skórzaną maskę, którą trzymał w ręce. – Pokaż mi, co ty i du Carri robiliście w Paryżu – powiedział. Rozdział 1 Erika Styler pomyślała, że przecież nie zawsze będzie tak wygrywać. Wcześniej czy później dostanie w tyłek. Od siedemnastego roku życia była hazardzistką, dostatecznie długo, żeby wiedzieć, iż jednego dnia tłusto, a drugiego pusto. Lecz tego wieczora w ciągu dziesięciu godzin wygrała w pokera dwieście dziesięć tysięcy dolarów. Najwięcej przegrał Charles Hocq, karłowaty, czterdziestoletni Euroazjata, finansista, poszukiwany za kradzież pięciuset milionów dolarów z banku. Grali na jachcie Hocqa, zacumowanym w portorykańskim porcie San Juan. Jacht nosił imię jego zmarłej siostry Rachelle, wypisane na burcie dużymi złotymi literami. Nazwa ta przypomniała Erice to, co usłyszała kiedyś od Texasa Billy’ego Quinniego, sześćdziesięciopięcioletniego karcianego wygi, który odważny był jak lew, gdy miał kartę. Opowiadał, iż natknął się na pannę Rachelle we własnej osobie. Tak go to przestraszyło, że przeszły mu ciarki po plecach i omal nie narobił w portki. – Przecież ona nie żyje od ponad dwudziestu lat – powiedziała wtedy Erika. – Czy mam złe informacje? – Sześć miesięcy temu – ciągnął Texas Billy Quinnie – grałem w pokera na jachcie Hocqa na Haiti. W niecałą godzinę umoczyłem pięćdziesiąt baniek. Musiałem pomyśleć, co robię nie tak i wyszedłem przejść się po pokładzie. Przypiliło mnie, więc otwieram pierwsze z brzegu drzwi, wchodzę i rozglądam się za kiblem. A tu nagle patrzę: siostra Hocqa! Billy Quinnie wzdrygnął się. – Wyglądała jak siedemnastolatka. Tyle akurat miała lat, kiedy umarła. To znaczy, widzę jej zabalsamowane ciało, leżące w złotej trumnie inkrustowanej kością słoniową. Zwłoki wystrojono w białą suknię i obwieszono biżuterią. Jakby tego było mało, żeby mi się zjeżył włos na głowie, obok trumny stał stół nakryty na dwie osoby. Wydawało się, że zaraz siądzie do kolacji z braciszkiem Charliem. Zorientowałem się, że znalazłem się w kajucie Hocqa. Erika nie bardzo wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Była to makabryczna historia, ale też Hocq miewał koszmarne pomysły. Kiedyś wydał przyjęcie. Goście mieli przebrać się za swoje ulubione, nieżyjące już postaci. Sam wystąpił jako Wbijacz na Pal. Za każdym razem, kiedy wchodziła na jacht, postępowała tak samo: z trapu kierowała się do stołu i zasiadała do poważnej gry, a kiedy gra się kończyła, na złamanie karku pędziła na lotnisko. Z Hocqa był kawał bezwzględnego, podstępnego drania. Nie miała zamiaru spędzać w jego towarzystwie ani minut dłużej, niż to konieczne. Do jedynej pociągającej w nim rzeczy należały jego pieniądze. Jednak ten finansowy geniusz przy kartach okazywał się głupcem i jak wszyscy głupcy, którzy zajmują się hazardem, wierzył, że rachunek prawdopodobieństwa przyniesie mu wygraną. Jak dotąd Erika nie zauważyła, żeby to się sprawdzało. W ciągu dwóch lat przegrał z nią prawie milion dolarów. Jako zbieg, poszukiwany na wielką skalę, powinien być aresztowany w momencie, gdy jego jacht zarzucał kotwicę na portorykańskich wodach. Tymczasem Rachelle spokojnie kołysała się w porcie San Juan, przycumowana niemal pod oknami Urzędu Celnego Stanów Zjednoczonych. Hocq miał wysoko postawionych przyjaciół. Erika wiedziała, dlaczego mógł czuć się tak swobodnie. Dziś przy trapie musiała pokazać swój paszport dwóm osobnikom w garniturach. Obaj posturą przypominali goryli. Byli to detektywi z policji w San Juan po cywilnemu. – Pieniądze są jak gnój – powiedział Hocq do Eriki. – Rozrzuć je, a zobaczysz, jakie zbierzesz plony. Miał głowę do interesów, to pewne. Kiedyś Erika była świadkiem, jak prowadził trzy rozmowy telefoniczne w trzech różnych językach jednocześnie i panował nad każdą. Grali wtedy w karty, więc słyszała rozmowę po angielsku. Trzy razy podnosił cenę za obiecaną dostawę broni, zmuszając klienta do tego, aby przepłacił, gdyż w przeciwnym wypadku broń trafiłaby do rąk jego największego wroga. Sfinalizowanie transakcji zajęło Hocqowi mniej niż godzinę i przyniosło mu pięciomilionowy procent. Dzisiejszego wieczoru siedział przy okrągłym stole w salonie na jachcie, odziany w ręcznik i białe kowbojskie buty. Na jego gołych piersiach i ramionach jeżyły się srebrne igły do akupunktury. Na szyi, na cienkim złotym łańcuszku, miał zawieszoną komputerową dyskietkę. Podobno zawierała dane o jego kontach bankowych, transakcjach narkotykowych, łapówkach oraz inwestycjach w turystykę w Wietnamie. Nie zdarzyło się, żeby Erika widziała go bez dyskietki. Podczas gry Werner Tautz – zielonooki, trzydziestoletni niemiecki kulturysta w ciemnych okularach i obciętych dżinsach – robił Hocqowi zastrzyki z witaminy B12. Po każdym zastrzyku całował Charlesa w policzek, co sprawiało, że na twarzy defraudanta pojawiał się radosny uśmiech pięcioletniego dziecka. Tautz, w opinii Eriki, był męską kurwą i przez łóżko robił karierę. Jeśli nie tkwił przy stole, pomagał niskiemu, uśmiechniętemu Wietnamczykowi podawać w salonie jedzenie i drinki z baru. Oficjalnie Niemiec uchodził za kierowcę i osobistego trenera, a czasami goryla Hocqa. Nieoficjalnie dostarczał mu narkotyków i młodych chłopców. Erika wierzyła, że za odpowiednią zapłatę gotów był nawet jeść z podłogi. Mimo tych pocałunków i zastrzyków szczęście nie dopisywało Hocqowi. Erika czytała w nim jak w otwartej księdze i wiedziała, dlaczego ciągle przegrywał. Może i był geniuszem finansowym, ale w pokerze nie potrafił zapanować nad sobą. Hazardzistą trzeba się urodzić. Sztuki panowania nad emocjami nie można się nauczyć. Erika Styler – trzydziestodwuletnia, zgrabna, ładna kobieta – była zawsze opalona i miała mocno zarysowany podbródek. W hazardzie przestrzegała zasady: jeśli masz złą kartę – wycofaj się, a jak dobrą – wyciśnij z przeciwnika forsę. Zawsze miała się na baczności. Uważnie obserwowała innych graczy, a sama pilnowała się, żeby żadnym ruchem czy w jakikolwiek inny sposób nie zdradzić, jaką dostała kartę. Dla utrzymania dobrej kondycji uprawiała jogging i nie jadała mięsa. Z medykamentów zażywała wyłącznie aspirynę i witaminy. Gra o wielkie pieniądze była jej żywiołem. Grała, ponieważ lubiła stale potwierdzać własne umiejętności. Jej przeciwnikami byli najwyższej klasy kombinatorzy, handlarze narkotyków, prawnicy pozbawieni prawa wykonywania zawodu, azjatyccy bankierzy, sprzedajni maklerzy, meksykańscy politycy i osobnicy pokroju Charlesa Hocqa. Wszyscy oni istnieli dla niej tylko jako przeciwnicy w pokerze. Interesowała ją wyłącznie gra oraz związane z nią rozkosze wygrywania i przegrywania. Zazwyczaj była jedyną kobietą wśród graczy i dzisiejszy wieczór nie należał do wyjątków. Grało z nią czterech niezłych kombinatorów, trzech z nich już spotkała. Oprócz Hocqa znała Abby’ego Langwaya, zasuszonego prawnika z Nowego Jorku, który zajmował się stroną prawną większości interesów Hocqa. Ostatnio trafił na pierwsze strony gazet, gdyż znowu udało mu się wybronić Andy’ego Lama, chińskiego biznesmena z Manhattanu. Doprowadził do umorzenia sprawy o narkotyki i po raz trzeci uratował go od pudła. Erika podejrzała Lama o handel białym proszkiem. Widywała go na jachcie, gdy konferował z Langwayem i Hocqiem w kajucie. Co do Hocqa, to wśród różnych jego ciemnych interesów nie zabrakło też i narkotyków, więc ci trzej mieli o czym rozmawiać. Langway zaś byłby lepszym graczem, gdyby nie zdradzający go odruch pocierania palcami żetonów, gdy blefował. Erika znała także Sala Altaburę, krępego pięćdziesięcioletniego Amerykanina włoskiego pochodzenia, który w imieniu swego wuja mafiosa kierował największym w Filadelfii związkiem robotników budowlanych. Grał z przymkniętymi oczami, od czasu do czasu wodząc palcami po linii włosów, zaczynającej się tuż nad brwiami. Parę razy próbował dobierać się do Eriki, ale nic z tego nie wyszło. Nigdy nie umawiała się z graczami. Kochała się w mężczyźnie, który miał więcej zimnej krwi niż ktokolwiek inny, nawet niż ona sama. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, gdyż jego opanowanie czyniło go tak pociągającym, iż uległaby mu nawet w samochodzie pędzącym nad przepaścią. Jedynym graczem, którego nie znała, był czterdziestoletni, mały Chińczyk imieniem Deng. Ubrany w garnitur i krawat, nie pocił się i nigdy się nie uśmiechał. Jak dotąd, nie odezwał się ani słowem. Było w nim coś, co nie pozwalało się do niego zbliżyć. Hocq jak zawsze sprawiał wrażenie czarującego świrusa, któremu mogło odbić w najmniej oczekiwanym momencie. Erika ignorowała zarówno jego grzechy przeszłości, jak i przebiegłość. Wiedziała, że to maniakalny egocentryk, który walczył o dominację i zawsze chciał postawić na swoim. Nie potrafił pójść na kompromis i sprzeciwiał się wszystkiemu, co ograniczało jego swobodę. Ale w pokerze był jej ofiarą, frajerem do robienia na szaro. Chuckles* [*Chucklehead – cymbał, bęcwał.], jak go nazywała, mógł sobie do woli rwać zębami na strzępy karty, albo gryźć wargi do krwi, zwłaszcza gdy stracił dużą sumę. Raz sprawdziła go na blefie i omal nie udławił się z wściekłości. W styczniu w Panamie ograła Charlesa na dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ta przegrana, jak się później dowiedziała, tak rozjuszyła Hocqa, że ukręcił łeb kotu i obdarł zwierzaka ze skóry. A ten sam facet był przecież doradcą finansowym pół tuzina azjatyckich rządów. Przewidział dwa ostatnie krachy na giełdzie, czym ocalił Erice kupę pieniędzy. Wysyłał jej róże na urodziny i przysłał kondolencje, kiedy ojciec dziewczyny został zamordowany. Ta brutalna śmierć zmusiła Erikę do przeanalizowania stosunków, jakie łączyły ją z Hocqiem. Oczywiście wściekał się, że ogrywała go kobieta. Niestety, przy jej umiejętnościach było raczej mało prawdopodobne, żeby kiedykolwiek z nią wygrał. Ale mógł zrobić jej coś złego, ta myśl nie dawała Erice spokoju. Była tak samo twarda dla Hocqa, jak dla każdego innego gracza. Poker jest grą na pieniądze, a nie zabawą dla zabicia czasu; żeby wygrać, idzie się na całość. Erika wiedziała, na jakim świecie żyje; grała według swoich reguł i odnosiła sukcesy. Jacht zaczynał działać jej na nerwy. Obawiając się, że któryś z wrogów mógłby go porwać, Hocq przemienił Rachelle w pływającą fortecę. Z początku podniecało ją to, że gra toczy się wśród uzbrojonych strażników i karabinów maszynowych. Jednak dreszczyk emocji szybko się ulotnił, kiedy próbne strzały rozległy się właśnie wtedy, gdy Erika próbowała dokupić fula. Znienawidziła ukryte kamery, reflektory, alarmy, ochroniarzy z bronią, patrolujących jacht dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednakże Hocq jako gospodarz wypadł bez zarzutu. Ponieważ gra trwała kilka dni, Erika dostała kajutę, w której mogła się przebrać lub zdrzemnąć. Pomieszczenie było urządzone z przepychem – dwie duże sypialnie ozdobione orientalnymi antykami, w salonie zaś wyłożono różową wykładzinę na całą podłogę, a na ścianie wisiał oryginalny Picasso. W telewizji mogła oglądać wiadomości CNN i amerykańskie opery mydlane. Na Rachelle znajdowały się również siłownia, miniszpital, sala kinowa i dyskoteka, w której rzucał się w oczy ogromny olejny portret siostry Hocqa. Kiedyś w czasie zwiedzania jachtu Erika zauważyła, że w każdym pomieszczeniu są fotografie Rachelle, co uznała za trochę niesamowite. Gościom nie pokazywano pokoju, w którym leżała Rachelle w trumnie. Erika przebierała się do gry w swojej kajucie, gdy zadzwonił Hocq. Od razu, jak zwykle, zaczął nawijać, jakby dopiero przed chwilą wyszedł. – Sensem życia Charlesa jest rewanż – powiedział. – To dziecinne, ale ja tego żądam. Dziś będziemy grać dotąd, aż Charles wygra. Mniejsza o to, jak długo to potrwa. Erika odłożyła słuchawkę i spojrzała w lusterko. Ze złości zazgrzytała zębami. Aż Charles wygra. Niedoczekanie. Chucklesowi prędzej kaktus wyrośnie na tyłku, niż mu pokaże, że dała się zastraszyć. Nie była własnością tego drania. Po zabawkę niech idzie do K-Marta* [*Sieć domów towarowych.]. Cymbał o tym nie wiedział, że właśnie sam przyczynił się do tego, co miało go spotkać. Teraz Erika zamierzała zgnoić gada. Dzisiejsza gra będzie ich ostatnią. W salonie, tuż po świcie, Erika parą asów wygrała od Hocqa jedenaście tysięcy dolarów. Wygrywała, czy przegrywała, nigdy nie dała po sobie poznać emocji. Gracze nazywali ją Lodowatą Księżniczką, zimną babą, która nikomu nie popuści. Księżniczki nie grają w pokera dla zabawy. Przez okienko widać już było słońce, które pomarańczowym blaskiem zalewało El Moro, ogromny szesnastowieczny fort zbudowany przez Hiszpanów. W starej części San Juan, na szczycie wzgórza nad portem, dzwony kościelne witały nowy dzień. Wychodzący w morze statek wycieczkowy zahuczał trzy razy. Kiedy po skończonej grze Erika opuszczała Rachelle, też chciało jej się zahuczeć. Langway oznajmił, że wypada z gry. Przegrał pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wystarczy jak na jedną noc. – O której jutro wypływamy? Albo raczej powinienem powiedzieć, dziś? – zapytał. – W południe – odpowiedział Hocq. – Nigdy nie zostaję za długo w jednym miejscu. – Co z naszą grą? – A co ma być? Prawnik potrząsnął głową. – Otrzeźwiej! A jak inni nie zjawią się na dwunastą? Odpływamy bez nich? Hocq zerknął na swoje beznadziejne karty. – Ich sprawa, powinni być punktualni. Teraz, jeżeli pozwolisz, chciałbym w rewanżowej partyjce odzyskać swoje pieniądze od panny Styler. Zanim wyruszymy, skończymy grę. Śpij spokojnie, mecenasie. Dobra nasza, pomyślała Erika, chwała Bogu. Za sześć godzin będzie wolna. Nie miała zamiaru żeglować po siedmiu morzach, aż do Cymbała uśmiechnie się szczęście. Nawet gdyby sześciu godzin nie starczyło na to, żeby się odegrał, też nie dostałaby zawału. Jako następny odszedł ponury pan Deng z osiemdziesięcioma tysiącami dolarów wygranej. Hocq nie znosił, gdy ktoś wstawał od stołu z wygraną, ale najwidoczniej Deng był kimś szczególnym. Erika obserwowała, jak Cymbał kłaniał się w pas wychodzącemu Chińczykowi, polecając dwóm stewardom, Wietnamczykom w białych marynarkach, by odprowadzili go do kajuty i byli na każde jego zawołanie. Czy bał się Denga, czy tak jej się tylko zdawało? Po półgodzinie Altabura oświadczył, że ma dosyć. Nie zdziwiło jej, gdy stwierdził, że stracił dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, ponieważ grał kiepsko. Jednakże zaskoczyło ją to, że wsadził szpilę Hocqowi. – Lodowata Księżniczka zabrała mi trochę szmalu – powiedział – ale to nic w porównaniu z tym, jak ciebie załatwiła. Ile to już lat minęło, kiedy wygrałeś z nią chociaż jedno rozdanie? Chryste, przecież ty siedzisz u niej w kieszeni! Całym swoim chudym tyłkiem. Może nie? Przegrałeś już chyba tyle, że wystarczyłoby na spłatę całego narodowego długu pieprzonej Gwatemali! Erika wpatrywała się w swoje karty. Nie mieszajcie mnie do tego, kłóćcie się miedzy sobą, durnie. Altabura miał czelność wyjechać z takim tekstem, ponieważ po stracie pieniędzy znalazł powód, żeby się upić i wlał w siebie trzy pina coladas. Altabura był figurą w mafii swojego wuja. Przyzwyczaił się do pomiatania ludźmi. Ale teraz znajdował się daleko od domu i miał do czynienia z Hocqiem. Czerwony na twarzy defraudant położył dłonie na stole i westchnął: – Dziękuję za grę, Sal. Twój nieokiełznany zmysł obserwacji jest nieco prowokujący. Jak to się stało, że wcześniej nie związaliśmy się uczuciowo? Radzę ci, żebyś nie zagłębiał się w analizę moich przegranych. Innymi słowy: zamknij swój włoski ryj, zanim wybiję ci oko i wyślę pocztą twojemu wujowi. Erika dostrzegła, że drgnęła mu powieka, nerwowo zatarł ręce i spojrzał w okienko na wschodzące słońce. Dwa razy przełknął ślinę, uśmiechnął się do Hocqa i powiedział: – Uspokój się. Zwrócił się do Eriki i złożył jej propozycję, żeby przyszła go pocieszyć w kajucie. Nie zareagowała. – No, skoro nie mogę mieć ciebie, słodki buziaczku – powiedział Altabura – muszę zorganizować sobie coś innego. Puścił oko do Hocqa, ten kiwnął ze zrozumieniem. Na jachcie było kilka prostytutek – towar importowany ze Stanów Zjednoczonych na osłodę interesów z Hocqiem. Już wcześniej Erika zauważyła parę kurewek o ptasich móżdżkach, opalających się na pokładzie. Ponieważ Altabura życzył sobie towarzystwa, jakaś „pracująca dziewczyna” zostanie teraz wyrwana ze snu z rozkazem stawienia się do pracy. Przy stole zostali tylko Erika i Charlie. Była do przodu na prawie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Cymbał nie miał nawet dwudziestu tysięcy. Jeżeli szczęście jej dalej dopisze, wykończy go w parę minut. Grali va banque. Przegrana ręka i już po nim. Niezamierzenie dał jej fory nierozważnymi posunięciami i tym, że wchodził do każdej puli. Jak szybko się przejedzie? Jeszcze najwyżej dwa, trzy rozdania. Teraz musiała grać ostro – im wcześniej on padnie, tym prędzej ona pojedzie na lotnisko. Sączyła wodę Perrier. Hocq posłał po nową talię. Czy to może odwrócić jego niefart? Nie ma mowy. Już osiem razy zmieniał talię i nic mu to nie pomogło. Będzie przegrywać, aż przestanie wchodzić z pustą ręką. W grach o wysokie stawki hazardziści sami nie rozdawali kart. Ktoś niezależny rozdawał i przekładał karty, by gracze nie szachrowali. Tego wieczora zajmował się tym Frank, łysiejący Haitańczyk z kasyna w San Juan. Dzisiaj stale musiał znosić objawy frustracji Hocqa – wrzaski i rasistowskie wyzwiska, jakimi defraudant go obrzucał, wyładowując się na nim za to, że przegrywał. Erika nie znosiła takich skamlących frajerów. Przełykała właśnie ostatni łyk Perrier, gdy Hocq zaczął wykrzykiwać coś do Franka po wietnamsku. Ten, wyglądając jak królik złapany w światła reflektorów, przecząco potrząsnął głową. – Nie rozumiesz języka wietnamskiego, to chcesz mi powiedzieć? – ryczał. – Jesteś durnym czarnuchem, wiesz? Złapał ze stołu popielniczkę i cisnął nią w Haitańczyka. Przeleciała o cal od jego głowy. Oburzenie Eriki przeważyło nad strachem. Zapomniała o ostrożności. – Ty głupi sukinsynu – powiedziała do Hocqa – co się z tobą dzieje, do cholery? Mogłeś go zabić. Jeśli nie umiesz się kontrolować, trzymaj się z dala od kart. Jesteś zboczonym imbecylem! Zrób to raz jeszcze i ja spadam. I gówno mnie obchodzi, że się nigdy nie odegrasz. Nie była odważna, ale ten porąbany pedał właśnie omal nie zabił człowieka i nie miała zamiaru cicho siedzieć. Hocq z uśmiechem lekko trzepnął się po ręce. – Zły chłopiec, Charles, zły chłopiec. Erika, mon chou, masz całkowitą rację. Frank, uniżenie przepraszam, moje zachowanie było ubliżające i niewybaczalne. Przyjmij wyrazy ubolewania, błagam o wybaczenie. Rzucił w kierunku Franka dwa studolarowe żetony. – Premia. Wymień, jak skończysz pracę. Skinął na zawsze uśmiechniętego wietnamskiego barmana. – Tuan, kieliszek szampana dla Franka. Jego głos był pełen skruchy i przeprosin. Mrugnąwszy do Eriki nacisnął przycisk na stole. W drugim końcu salonu Werner Tautz drzemiący na zielonej skórzanej kanapie poruszył się i wyłączył swój pager. Po chwili pochylał się nad Hocqiem, słuchając, co defraudant szeptał mu do ucha. Kiedy skończył, pocałował Tautza w koniuszek nosa. – Idź – powiedział. Wychodząc, Niemiec posłał Erice uśmiech, który ją przestraszył. Co Charles szeptał do Szwaba? Żałowała, że nie ma swego pistoletu. Dostanie go z powrotem przy zejściu z jachtu. Widziała, jak Tautz rozsunął szklane drzwi, wyszedł na pokład i zbliżył się do relingu. Patrzył na brazylijski frachtowiec przycumowany w sąsiedniej przystani. Zapalił papierosa, zaciągnął się i przywołał kogoś skinięciem głowy. Uzbrojony ochroniarz, Wietnamczyk, wyłonił się z ciemności i po krótkiej wymianie słów wrócił na posterunek. Tautz zaciągnął się raz jeszcze, wyrzucił peta za burtę i odszedł w przeciwnym kierunku. Erika nerwowo bawiła się żetonami. Przemknęła jej myśl, że może mieć kłopot z opuszczeniem jachtu. W końcu uznała jednak, że ponosi ją wyobraźnia. Co by Hocq zyskał, zatrzymując ją tutaj? Czas zabrać się za Cymbała i go wykończyć. Grali w amerykańskiego pokera. Pięć kart – pierwsza zakryta, następne odkryte. W nagłym przypływie złej passy Erika zaczęła przegrywać. Dwa króle Hocqa przebiły jej parę dziesiątek, co kosztowało ją piętnaście tysięcy dolarów. Wygrał dwa następne rozdania. W dziesięć minut utopiła prawie czterdzieści tysięcy dolarów. Kolejne rozdanie. Hocq miał dziesiątki odkryte. Czuł się mocno, przebijał brawurowo. Erika trzymała się równo z nim, stawiała tyle samo i nie przebijała. Kiedy dokupił waleta karo, oczy niemal wyszły mu z orbit. Obiema rękami posunął wszystkie swoje żetony do puli. Dwa razy spojrzał na ostatnią kartę, tę zakrytą. Zagryzał wargę, na próżno usiłował ukryć podniecenie. Erika nie musiała dużo główkować, żeby się domyślić, iż Charles dokupił albo do waleta, albo do dziesiątek. Obliczała go na dwie pary lub na trójkę. Sama trzymała trójkę, piątkę i siódemkę trefl. Nic. Nawet nie tknęła swojej zakrytej karty. Wyglądało na to, że Hocq jest górą. Powinna złożyć karty, wycofać się i pozwolić, aby wziął pulę. Ale chciała już skończyć grę, nawet gdyby to oznaczało utratę części wygranej. Poza tym miała swoją dumę, chciała jednak przerwać dobrą passę Hocqa. Oznaczało to, że musiała zerwać ze swoimi regułami gry. – Dziesiątki stawiają dwadzieścia tysięcy – powiedział Hocq. – Dodaję dwadzieścia – rzuciła. Hocq pomachał jej przed nosem palcem wskazującym. – Nie tym razem, księżniczko, nie tym razem. Tej puli nie uda ci się sprzątnąć. Charles daje twoje dwadzieścia i przebija jeszcze dziesięć. Zobaczymy, co tam masz. Trzeba z tym skończyć. Przed chwilą postawiła pięćdziesiąt tysięcy dolarów na zasadzie „a może”. Niemądrze. Ostatnia karta. Przerażony Frank rozdał drugiego waleta Hocqowi, który z okrzykiem radości złożył ręce jak do modlitwy, potem ucichł. Jezu, nie, pomyślała Erika. Sama się załatwiła. Hocq miał teraz odkryte dwie pary i pasującą do którejś z nich zakrytą ostatnią kartę. Starała się zachować spokój. Nie patrzyła na Hocqa, tylko na Franka. Ten spojrzał na nią przelotnie, ściągnął górną kartę i dał Erice czwórkę trefl. Teraz trzymała trójkę, czwórkę, piątkę i siódemkę trefl. Zachciało jej się pić. Oznaka zdenerwowania. Pokręciła głową, aby rozluźnić zesztywniały kark. Nie tknęła zakrytej karty. Hocq chuchnął w dłonie. – Mam odkryte dwie pary, a u ciebie różne możliwości albo strit, albo kolor, albo poker. Biedny Charles. Ma tylko te dwie marne parki, jakie to smutne. Zrezygnował ze wszelkich prób panowania nad sobą. – Ja, tak jak mądra dziewica, daję tylko wtedy, kiedy warto. Teraz się opłaca. Dwadzieścia tysięcy. Erika oblizała zeschnięte wargi. – Sprawdzam – powiedziała spokojnie. – Nie zablefujesz Charlesa tym razem. Zostało mi piętnaście tysięcy, stawiam wszystko. – Sprawdzam – rzuciła Erika i odliczyła żetony. Hocq odkrył ostatnią kartę, trzeci walet. Miał fula. Zapiszczał, klasnął w ręce. – Charles jest wytrwały, to sekret jego sukcesu. Charles wygrał, Charles wygrał! Erika odkryła swoją ostatnią kartę – szóstka trefl. – Poker – powiedziała. Właśnie wygrała największą pulę wieczoru. Salon pogrążył się w złowieszczej ciszy. Wiedziała, że Hocq lada chwila wybuchnie. Czuła kołysanie jachtu i słyszała dziki wrzask mew. Zastygła. Charles wścieknie się za moment. Helikopter patrolujący port przeleciał nad jachtem, skręcił w lewo i skierował się w głąb lądu. Uśmiechnięty Wietnamczyk przestał wycierać szklankę i znieruchomiał, gapiąc się w lustro za barem. Frank nerwowo szarpał pasek zegarka. Erika czekała. Hocq zesztywniał w fotelu. Potrząsnął głową z niedowierzaniem, jakby nie zdawał sobie sprawy, że przegrał. Po kilku sekundach już walił w stół zaciśniętymi pięściami, przewracając szklanki z drinkami i stosy żetonów. Zaczął się ślinić. Wyciągnął z piersi jedną z igieł do akupunktury i wbił ją sobie miedzy kostki małego i serdecznego palca. Wstrząśnięta Erika chciała uciekać, ale musiałaby zostawić trzysta tysięcy dolarów. Frank skulił się, wiedząc, że może być w każdej chwili zarżnięty. Erika pomyślała, że pomagając mu doda sobie odwagi. Dotknęła jego ręki. – Możemy wziąć do spółki taksówkę – powiedziała. Kiwnął głową, zbyt przerażony, żeby mówić. – Wygrałaś – wyszeptał Hocq. Czy coś nie w porządku z twoją głową? Oczywiście, że wygrałam – pomyślała Erika. – O dziesiątej trzydzieści odlatuje samolot do Miami. Pojutrze mam uczestniczyć w Atlantic City w światowych rozgrywkach pokerowych. Przydałby mi się dzień odpoczynku – stwierdziła. – Tak, oczywiście, rozumiem doskonale – zgodził się Hocq. Dziękuję za grę. Do szybkiego zobaczenia. – Oczywiście – uśmiechnęła się. – Bądź łaskaw odprowadzić pannę Styler i pomóż jej wymienić żetony. I, Frank, nie zapomnij o swojej premii – dodał. – Dobrze, proszę pana – Haitańczyk kiwnął głową. Przy barze Erika i Frank w milczeniu napełnili torbę pieniędzmi. Wygrała prawie trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Jej rekord w jednej grze. Z minuty na minutę czuła coraz większe uniesienie. Dziękuję ci, Cymbałku, i do widzenia, palancie. Hocq siedział przy stole pokerowym sam, tyłem do Eriki i Franka. Poranne słońce wślizgiwało się do salonu, a on wyciągał sobie z ciała igły do akupunktury i jedną po drugiej wbijał w stół. Kiedy wszyscy wstali, powoli podarł na drobne kawałeczki karty, które przyniosły mu przegraną, i sypnął nimi na igły. – Pada śnieg – powiedział. Instynkt podpowiadał Erice, by opuściła statek już teraz. Spojrzała na Franka. Wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Musi być silna za nich oboje. Z uśmiechem wręczyła mu premię i dodała tysiąc dolarów ze swej wygranej. Jego oczy napełniły się łzami. Spojrzał na odwróconego plecami Hocqa, ujął jej ręce i uścisnął je mocno. – Dziękuję – wyszeptał. – Wkrótce się zobaczymy, Eriko – zaznaczył Hocq. – Do widzenia, Charles – odrzekła. Z bijącym sercem wyszła za Frankiem z salonu na pokład, oświetlony promieniami wschodzącego słońca. Poklepała torbę z pieniędzmi. Cóż za miły ciężar. Przez kilka sekund rozważała, czy nie skierować się wprost do trapu. Zostawi ubranie i biżuterię na jachcie, kupi nowe ciuchy w Miami i Atlantic City. Odrzuciła jednak ten pomysł. Przywiozła tutaj kilka naprawdę wspaniałych rzeczy, miedzy innymi koralowe kolczyki od ukochanego. Nie mogła ich zostawić. Powiedziała Frankowi, aby poczekał na nią na przystani. – To nie potrwa długo – zapewniła. – Muszę tylko zabrać swój bagaż i wychodzimy. Czy mogłabym poprosić strażników, aby zwrócili mój pistolet? – Dobrze, panno Styler. Wróci pani prędko? – Równie szybko chcę opuścić to miejsce jak i ty. Idź w tym czasie po taksówkę. Ale kiedy wróciła z walizką, Franka nie dostrzegła nigdzie w zasięgu wzroku. Ani na przystani, ani na jachcie. Zaniepokojona skierowała się do trapu. Może szuka taksówki. Nie było ich wiele na przystani o tak wczesnej, rannej porze. Zauważyła też coś jeszcze: zniknęli dwaj detektywi strzegący drugiego końca mostka od strony doku. Kiedy dotarła do kładki, dwaj uzbrojeni Wietnamczycy zastąpili jej drogę. Nie może opuścić jachtu, stwierdzili. Erika wpadła w panikę. Nie cierpiała, gdy ktoś mówił jej, co ma robić. Omal nie rozerwało jej na strzępy ze złości. Dała upust wściekłości, krzycząc: – Co, do cholery, się tutaj dzieje?! Z drogi, zanim ja... – Och, księżniczko! – odezwał się Hocq za nią, lekko ubawiony. Erika powoli odwróciła się. Jacht, skrzypiąc, ocierał się o przystań. Oparła się o reling. Musi zachować spokój. Hocq i Tautz stali koło łodzi ratunkowej, popijając mocną kubańską kawę. Werner poza tym trzymał resztki rogalika. Zrobiła dwa kroki w kierunku Hocqa i zatrzymała się. Jeśli chciała przeżyć, musiała uważać na każdy swój gest. Zdecydowała, że zachowa się tak, jakby ostatnie kilka sekund było zwykłym nieporozumieniem. Po co drażnić Cymbała? Postara się jak najszybciej opuścić jacht. – Charles, zrobiło się tutaj jakieś zamieszanie. Nie chcą mnie wypuścić. Czy mógłbyś coś na to poradzić? Hocq spojrzał na słońce. – Powiedziałem, że zobaczymy się wkrótce, nieprawdaż? Nazwałaś mnie zboczonym imbecylem. Charles uznał to za obraźliwe. Obrażać człowieka przy innych jest w złym tonie. Jako imbecyl Charles nie ponosi odpowiedzialności za swoje czyny, czyż nie? Tautz zarechotał, Hocq zaś ciągnął dalej: – Zostaniesz na statku, dopóki Charles nie wygra. Gdy celowo pozwolisz mi wygrać, nie będzie się to liczyło. A teraz marsz do kabiny i odpocznij. Zasiądziemy do gry już wkrótce. Hocq ubrany w niebieski krótki szlafrok i espadrile stał przed dużym lustrem w swojej kabinie trzymając w każdej ręce jedwabną koszulę. Była prawie dwunasta trzydzieści i Rachelle, oddalona o dwadzieścia mil od Puerto Rico, zmierzała na zachód w kierunku Kuby. Czuł się lepiej zawsze, gdy był dobrze ubrany. Na spotkaniu, które miało zacząć się za pół godziny, będzie na pewno najbardziej eleganckim mężczyzną. – Czarna czy zielona – spytał Wernera Tautza, który leżał na dużym, okrągłym łóżku i oglądał mecz piłki nożnej, transmitowany w telewizji z Mediolanu. Nie odrywając wzroku od ekranu, Niemiec powiedział: – Czarna, pasuje do twego serca. – Czarna z beżową marynarką i kremowymi spodniami? Ktoś zapukał do drzwi. – Kto tam? – zapytał Hocq. – Albert – odpowiedział męski głos. – Wejdź. Albert Martins wszedł do kabiny. Ubrany był w lekki garnitur, ciemne okulary i słomkowy kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło. Trzymał damską torebkę w jednej ręce i fotografię formatu pocztówkowego w drugiej. Wyłączając telewizor, posłał Tautzowi pogardliwe spojrzenie i usiadł na sofie. Miał przed sobą przepiękny widok na ocean. Położył torebkę i zdjęcie na bambusowym stoliku do kawy, zapalił Gitana i wydmuchnął dym przez okno. Przez kilka sekund patrzył na ocean, który w promieniach ognistego słońca lśnił jak wypolerowane szkło. Albert wydawał się spokojny. Ale pulsująca na czole żyła i przedłużające się milczenie wskazywały, że chciał przemyśleć wszystko dokładnie, zanim zacznie mówić. Milczenie było również ostrzeżeniem, aby się do niego nie zwracać. Hocq położył obie koszule na łóżku, usiadł obok i założył nogę na nogę. Znał swego partnera. Kiedy zamierzał wykłócać się, przybierał kwaśną minę. Martins podniósł fotografię. – Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów – powiedział, spojrzawszy na Hocqa. – Są problemy z transakcją w sprawie kasyna, a ty uparłeś się, aby jeszcze przysporzyć nam problemów. Przez ciebie będziemy mieć teraz do czynienia z kimś, kogo miałem nadzieję już nigdy nie zobaczyć. Z człowiekiem bardziej niebezpiecznym niż możesz to sobie wyobrazić. – Spotkałeś się z panną Styler – powiedział Hocq. – To jej torebkę przyniosłeś. Czy też zamieniłeś się w jednego z tych łebków, o których uwielbiają pisać amerykańskie magazyny? – Kto ci doniósł, że ona jest na pokładzie? – zapytał Tautz. Martins wstał i podszedł do łóżka. – Jej kabina sąsiaduje z moją, gdybyś zapomniał. Przed drzwiami stoi uzbrojony strażnik. Tautz obserwował paznokcie. – I naturalnie pobudziło to twoją ciekawość. Martins zignorował go i podał Hocqowi fotografię. – Panna Styler i ja odbyliśmy krótką pogawędkę. Uwierzyła, że pomogę jej w ucieczce. Ty nie lecisz na dziewczyny, a ona nie jest jedną z tych dziwek, których używasz jako swoich kart przetargowych. Domyśliłem się, że to nie ślepe pożądanie kazało ci zatrzymać ją na jachcie. Kiedy wyjawiła mi prawdziwy powód, nie mogłem uwierzyć. Czy ty masz źle w głowie? Hocq spojrzał na fotografię, a potem podał ją Tautzowi. – Całkiem przystojny – rzekł Hocq. – Blondyni nie są w moim typie, ale w tym przypadku mogę zrobić wyjątek. Kto to? Przypuszczam, że jest w jakiś sposób związany z panną Styler. – Podobałby się w tureckim więzieniu – zauważył Tautz. – Sam nie miałbym nic przeciwko temu, aby się z nim pokochać. Chowając fotografię do kieszeni, Martins zwrócił się do Hocqa: – Nie powinieneś zapraszać jej tutaj i na dodatek zatrzymywać na pokładzie wbrew jej woli. Gdybym wiedział, że grywasz z nią regularnie, ostrzegłbym cię wcześniej. Ona może nam zaszkodzić. – Jesteś bardzo rycerski – powiedział Hocq. – Przypuszczam, że tak postępuje się mieszkając w zamku ze swoją własną królową. Jak się miewa Fabienne? – Panna Styler widziała Altaburę, Langwaya i Denga – stwierdził Martins. – Jesteśmy w trakcie negocjacji, żeby wprowadzić największą Triadę do Atlantic City i oto nagle pojawia się kobieta, która zna tych graczy. Czy to ma dla ciebie jakiś sens? Bo dla mnie – żadnego! – Erika nic nie wie. – Hocq wstał z łóżka. – Nikt nie rozmawia o interesach przy kartach. Poza tym ona przywykła zadawać się z lewym towarzystwem. Poza tym kto ma pieniądze i czas na grę w karty? Szczerze wątpię, czy Styler interesuje się w najmniejszym stopniu czymkolwiek innym niż pokerem. Została tutaj, bo musi dostać nauczkę. – Jest to dla mnie kłopotliwe. Widziała moją twarz – zaznaczył Albert. – No to co z tego? – uśmiechnął się Tautz. – Werner wie o tobie i Fabienne – wyjaśnił Hocq. – Ufam mu całkowicie. Poza tym on zdaje sobie sprawę, że jeśli mnie opuści, zabijesz go, gdyż za dużo wie. Wracając na kanapę, Martins zdusił papierosa w popielniczce i zapatrzył się na ocean: – Wszystko to z powodu pokera. – Po chwili spojrzał na Hocqa. – Pytałeś o tego blondasa. On jest kochankiem Eriki Styler. Przyjdzie po nią. Hocq i Tautz wymienili spojrzenia i wybuchnęli śmiechem. Martins czekał. Kiedy się uspokoili, powiedział: – Nazywa się Simon Bendor. Byliśmy razem w Wietnamie. Panna Styler miała jego zdjęcie w portfelu. – Rozumiem. Czy to przypadkiem nie ma nic wspólnego z cudowną Fabienne? – dociekał Hocq. Martins w milczeniu bawił się obrączką na palcu. – Sprostuj mnie, jeśli się mylę – ciągnął Charles. – Boisz się, że Simon Bendor zjawi się w poszukiwaniu Eriki Styler i przy okazji na ciebie wpadnie. Wyłuszczę to w inny sposób: w Wietnamie go sprzedałeś. Okłamałeś, żeby zdobyć Fabienne. Albercie, Albercie! Czego byś nie uczynił dla tej kobiety! Szokujące. To przez Fabienne zamartwiasz się o Erikę Styler, nieprawdaż? – Nasz Simonek wcale nie wygląda groźnie. Przypomina niewiniątko – powiedział Tautz. – Załatwi ciebie w dwie sekundy – zaznaczył Martins. Werner złapał się za krocze. – Ojejku, trzęsę się ze strachu! Jeszcze mi powiesz, że na piersi ma wymalowane duże czerwone „S”, jak Superman. Albert przyglądał się zdjęciu. – Nie zmienił się ani na jotę. Zawsze wyglądał jak uczniak – surfingowiec. – Co konkretnie złoty chłopiec robił w Wietnamie? – zapytał Hocq. – Ssał paluszek – stwierdził Tautz. – Zabijał ludzi – powiedział Martins. Nastała cisza. Jacht miękko kołysał się na falach. Tautz zastygł w trakcie zapalania papierosa. Nachmurzony Hocq obgryzał paznokieć dużego palca. – Przydzielono go do tajnej jednostki CIA, stworzonej przez tajemniczy Komitet Zmian Zdrowotnych – wyjaśnił Martins. – Sprawdź dokumenty, przekonasz się, że taki komitet rzeczywiście istniał. Natomiast o tej tajnej jednostce nawet teraz Kongres nic nie wie. Każdy jej członek był zabójcą, a Bendor i jego brygada należeli do najlepszych. Simon był instruktorem walki wręcz. Tautz mrugnął. Martins z zadowoleniem zauważył, że Szwab odłożył papierosa, zapominając go zapalić. Co za głupek! – Ten człowiek wie, co robi – zaznaczył Albert. – Nawet ja nie chciałbym się z nim zmierzyć. Poza tym był kurierem, ochroniarzem i rabusiem. Jego specjalność to mokra robota. Egzekucje. Wierzcie mi, świetnie to robi. Charles zrobił krok do przodu. – Ja nie zamierzam zlać się w portki ze strachu przed kimś, kogo nie znam i nigdy nie poznam. Ten jacht to pływająca forteca. Nikt mnie tu nie dopadnie. – A więc nie uwolnisz dziewczyny? – upewnił się Martins. – Mam swoją dumę! – krzyknął Hocq. I nawet nie myśl o tym, żeby Erikę wykraść z Rachelle. Tylko spróbuj, a komuś stanie się coś złego! Martins spojrzał na ocean za oknem. Spodziewał się, że Hocq uprze się, ale nie aż tak. Przecież to była błaha sprawa. Charlie, genialny finansista, mógł zarobić fortunę nie wstając z łóżka. Jednak w życiu prywatnym często zachowywał się jak kapryśne dziecko, które nie potrafi wziąć się w garść. Martins nigdy nie spotkał tak utalentowanego człowieka, który nie umiał poradzić sobie z rzeczywistością. Spotkanie na temat kasyna rozpoczyna się za kilka minut. Albert wiedział, że nie należy teraz jeszcze bardziej bulwersować partnera. Hocq sprowadził członków Triady i rodzinę mafijną Sala Altabury’ego z Filadelfii. Bez Charlesa transakcja nie przejdzie, a za fiasko Martins odpowie przed Chińczykami i straci furę pieniędzy. Prowizja w wysokości dwu procent czekała na niego i Hocqa, gdy sfinalizują transakcję. Poza tym Hocq był szefem kurierów, naraił większość klientów. Niektórzy z nich zatrudniali go w charakterze doradcy finansowego. Charlie musi uspokoić się dla ich wspólnego dobra. – Nawet cała armia nie jest w stanie zdobyć jachtu. A ty chcesz, żebym bał się jednego człowieka? – wściekał się Hocq. – Proszę cię, wypuść ją! – nalegał Albert. – Moja odpowiedź brzmi: nie! Bendor działa w pojedynkę, więc niepotrzebnie się pienisz. Z całym szacunkiem, Albercie, ale Fabienne nie najlepiej działa na twoje nerwy. – Nie znasz Bendora, a ja go znam. – Ustaliliśmy, że nie będziemy wtrącać się w nasze życie prywatne. Panna Styler musi dostać nauczkę. Obraziła mnie publicznie, tego nie toleruję. Ta kobieta ograła mnie na milion dolarów i zamierzam się zrewanżować. Pozwól, że cię spytam, dlaczego po tylu latach wciąż uważasz, że Bendor jest aż tak niebezpieczny? Przecież Wietnam był piętnaście lat temu! – Średnia wieku żołnierza amerykańskiego w Wietnamie wynosiła dziewiętnaście lat. Bendor miał niespełna dwadzieścia jeden, kiedy go poznałem. A może mniej, nie wiem. Na tym zdjęciu nie wygląda na staruszka. Już wtedy był niebywale sprawny fizycznie i do tego najbardziej zimnokrwistym draniem, jakiego znałem w życiu. – To przeszłość. A teraz co? – warknął Hocq. – Panna Styler powiedziała mi, że Bendor ma siłownię na Hawajach – zaznaczył Martins. – Na pewno cały czas ćwiczy, aby utrzymać świetną formę. Erika zdaje sobie sprawę, że przekupujesz policję. Dlatego woli Bendora sprowadzić na pomoc. Hocq wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. – Przybiegnie jej na pomoc, co? On ne badine pas avec l’amour. Z miłością... – Z miłością nie ma żartów – wtrącił Albert. – Doskonale znam francuski. – Wydaje mi się, że pan Martins jest dość szczęśliwy w swoim zamku i nie pragnie znowu uciekać. Czy nie tak, panie Martins? – kpił Tautz. – Chciałbyś, żebym ci wsadził do dupy z tuzin cegieł z muru berlińskiego? – Chętnie załatwiłbyś mnie krańcowo, czy tak się to u was nazywało? – wycedził Tautz. – Uważaj, Werner – Hocq zarechotał. – Jeżeli w grę wchodzi Fabienne, nasz pan Martins robi się wściekły, zły i niebezpieczny. – Bendor myśli, że nie żyję. Chcę, żeby tak uważał nadal – powiedział Martins. – Wierz mi, musimy wysadzić pannę Styler, gdy tylko zawiniemy do portu. – Ona nie wie, kim ty naprawdę jesteś, więc o czym ma go zawiadomić? – zapytał Tautz. – W odróżnieniu od ciebie Bendor potrafi myśleć. Styler naprowadzi go na mój ślad zupełnie przypadkowo. Jedno słowo nie tak – i wszystko stracone. Nie zdążę się obejrzeć, jak Simon zacznie zadawać pytania. – A czego się spodziewasz? Zastrzeliłeś sześcioro ludzi, żeby zdobyć Fabienne, dwaj z nich byli przyjaciółmi Bendora. Na pewno chciałby ich pomścić. Ale osobiście uważam, że zapomniał już o tobie. Niesłychane, tak kochać kobietę, żeby dla niej zabijać. Słyszałem, że Fabienne jest tego warta. Tautz przewrócił oczami. W obecności swego szefa mógł gadać, co mu się żywnie podoba. Lubił wsadzić szpilę Albertowi. – Między nami, panie Martins, czy Fabienne i Bendor byli kochankami? Nie dał się sprowokować temu machającemu jęzorem pedałkowi. Bez Charliego, Tautz nie miałby odwagi naśmiewać się z niego. Na razie musi zacisnąć zęby. Mógłby mu odpalić, ale Hocq się wścieknie, co w obecnej sytuacji nie jest wskazane ze względu na interesy. Przyjdzie, przyjdzie taki moment, koleżko... – Czy powiedziałeś komukolwiek, że Erika znajduje się na pokładzie? – zwrócił się do Charlesa. Hocq skrzyżował ręce na piersi. – Nikomu nie mówiłem. Wiem, że ty też będziesz milczał, aby uniknąć kłopotów ze Złotym Kręgiem. Ty masz swoją królową i teraz ja mam swoją. – Nie wystarcza ci Tautz? Wypuść dziewczynę. – Panna Styler jest moją Szeherezadą. Z tym, że nie będzie opowiadać mi bajek z tysiąca i jednej nocy, lecz grać ze mną w karty. Jeżeli Bendor sprawi nam problemy, dostanie ukochaną w kawałkach. Na razie ta dama zostaje na pokładzie. Ty nie zamierzasz oddawać swojej kobiety, dlaczego więc Charles ma stracić swoją? Hocq i Tautz wybuchnęli śmiechem. Niemiec wskazywał na przyjaciela rechocząc. – Twoją kobietę! Martins utkwił oczy w kryształowym żyrandolu. Po chwili odezwał się: – Powiedziała mi, że Bendor umówił się z nią w sobotę w Nowym Jorku. W razie gdy ona nie zjawi się na randkę, on zechce to wyjaśnić. Wstał i ogarnął wzrokiem ocean. – Musimy przygotować się do akcji wyprzedzającej. – Do czego? – zdziwił się Tautz. – Och, ty mój Tautzie! – uśmiechnął się Hocq i spojrzał na Martinsa. – Albercie, uważam, że nie powinieneś pozwolić, aby Bendor zawładnął twoim życiem. Strach śmierdzi, nie wiesz? Defraudant spojrzał na Niemca. – Akcja wyprzedzająca polega na tym, iż czynisz bliźniemu to, co on pragnie tobie zrobić, tyle że działasz pierwszy. Więc Albert zabije Simona, zanim ten jego zabije. Rozdział 2 Starzy Hawajczycy znali słowa takie jak śnieg, deszcz i wiatr, ale nie używali wyrazu pogoda. Ponieważ aura na wyspach zawsze prawie dopisywała, nie było o czym mówić. Średnie temperatury w zimie oscylowały w granicach dwudziestu pięciu stopni, a latem około dwudziestu ośmiu. Wszystkie pory roku są identyczne dzięki wiejącym pasatom. Klimat na Hawajach zależy jednak od wysokości. W górach bywa chłodno, można przeziębić się, trzeba wkładać swetry i rozpalać w kominku. Góry ściągają wiatry, te zaś chmury deszczowe. Na każdej z ośmiu wysp codziennie pada. Dwieście centymetrów deszczu w górach każdego roku powoduje, że opady na Hawajach uznawano za największe na świecie. Jak zwykle czerwcowa ulewa na górze Tantalus, najwyższym w Honolulu obszarze, gdzie wzniesiono rezydencje, spowodowała grząskie błoto. Samochody psuły się stale i Simon Bendor, zbiegając ze szczytu ku morzu, zauważył piaskowy powóz z pękniętą osią, turystę górskiego naprawiającego motor i trzech zmokniętych surfingowców pchających zepsuty mikrobus. Autobus pełen japońskich turystów staczał się ze wzgórza, aż wpadł do rowu pełnego wody. Simon zobaczył też dwie studentki w bluzach z West Oahu College, które zamiast zawrócić prowadziły rowery po błotnistej drodze. Zapowiadano, że deszcz będzie padał aż do wieczora. Tantalus zamieni się w morze błota na kilka dni. Bendor zszedł z drogi i pobiegł szlakiem turystycznym, prowadzącym w głąb ogromnego, tropikalnego lasu pokrywającego wzgórze. Ulega odstraszyła górskich piechurów, turystów z kampingów i takich, jak on, biegaczy. Ale można było domyślić się, że ludzie odpoczywali tutaj wcześniej, gdyż pozostawili maszty namiotowe, śpiwory, materace gumowe, baterie do latarek. Wstrętny obrazek, jeśli kocha się naturę. Simon wybrał szlak turystyczny obrośnięty orchideami, plumerią, owocami pasji i drzewami koa. Drzewo to używane jest przez starych Haitańczyków do żłobienia canoe, robi się z niego także deski surfingowe. Ale dziś droga była nie do przebrnięcia, pokryta grząskim po kostki błotem. Porzucając ją, skierował się głębiej w las, ku skałom i przepaści. Biegł ku twardej nawierzchni ze skamieniałej lawy. Wskoczył do płytkiego bajorka, wyrytego przez dziki, które uciekając pozrywały ściółkę leśną. Miał na sobie poncho z kapturem, spodnie od dresu i buty wojskowe. Zwykle adidasy nie stanowiły zabezpieczenia przed a’a’, czyli ostrą, chropowatą lawą, która darła wszystko oprócz najmocniejszego obuwia. Nazwano ją tak z powodu okrzyku bólu wydawanego przez tych, którzy przewrócili się. A’a’ przecinała wszystko jak gorący nóż masło. Była niebezpieczna niczym rafa koralowa, na której Simon połamał nogi siedemnaście lat temu. Pływał wówczas na desce surfingowej na niebezpiecznej fali banzai, tworzącej tunele wodne. Stało się to przy plaży Ehukai na Oahu. Teraz był we wspaniałej formie. Ćwiczył dwie godziny dziennie ciężary, bieganie, boks i karate. W wieku trzydziestu czterech lat zachował taką samą żylastą sylwetkę, którą miał jako mistrz gimnastyki w gimnazjum kalifornijskim. Za miłą powierzchownością blondyna o przyjaznym uśmiechu kryły się żelazna wola i doskonała pewność siebie. Tylko jego zimne, zielone oczy dawały odczuć, że może fascynować i przerażać. Był zawodowym złodziejem. Przez ostatnie piętnaście lat zrabował prawie dwieście milionów w gotówce, obligacjach, biżuterii i antykach. Kradł nie dla pieniędzy, lecz dla rozrywki i uczucia podniecenia. Nie był w stanie żyć bez ryzyka. Pracował sam, zazwyczaj w nocy i unikał konfrontacji. Nigdy nie nosił broni, gdyż prowokowała do przemocy, która zwracała uwagę policji. Nie był karany, nawet nie dostał mandatu. Nigdy nie zostawił choćby jednego odcisku palca. Okradał bogaczy, lecz nie kierowało nim szczytne poczucie sprawiedliwości społecznej, po prostu to oni mieli pieniądze. Nigdy nie kradł na Hawajach, gdzie mieszkał na zboczu góry Tantalus ze swoją sześćdziesięciosiedmioletnią owdowiałą matką. Wyspy były jego azylem, miejscem, w którym mógł siedzieć w swoim domu na tarasie i zachwycać się ogromnymi tęczami, rozciągającymi się nad dolinami poniżej jego willi. Jeździł na motorze wśród skał, wyrzeźbionych przez wieki uderzeniami oceanu. Kradł wyłącznie na kontynencie. Zwykle na wschodnim wybrzeżu, tylko od czasu do czasu wyprawiając się na zachód. Nowojorscy gliniarze w podziwie dla jego zdolności przezwali go Czarodziej. Dodawali mu sławy, przypisując kradzieże popełnione przez innych. Taka jest sława, powiedziała matka, twoje czyny żyją w pamięci nawet łatwowiernych. Inwestował swe zdobycze mądrze. Posiadał dom na Hawajach, apartament na Manhattanie, posiadłości na wyspach i kontynencie. A także pakiet najwyżej notowanych akcji na giełdzie, wybranych przez matkę. Finansował również jej księgarnię na Waikiki i sklep z antykami swego przyjaciela w Honolulu. W celu uniknięcia podatków prowadził dwa świetnie prosperujące kluby gimnastyczne w Honolulu i na Manhattanie. Zaczął się pocić, dobiegając do czarnej, lśniącej lawy, która tworzyła wąską ścieżkę pośród doliny gęsto zarośniętej drzewami bambusowymi, imbirowymi, eukaliptusowymi i wielkimi filodendronami. Dolinę okrążały pali, kamienne skały wyrzeźbione przez wiatr i wodę, uformowane w kolumny o pięknych kształtach. Wąskie wodospady spadały z nich setki stóp w dół do gęstego, wilgotnego lasu. Simon kochał jego ciszę. Trenował tutaj codziennie nie tylko dla sprawności, ale dlatego, że las dawał mu spokój, którego nie było w nim samym. Biegł przez stwardniałą lawę w kierunku kamiennego szlaku, ze wspaniałym widokiem plaży Waikiki i oceanu. Kilka jardów przed nim ucztowały dwie wynędzniałe, dzikie świnie. Jadły małe, białe kwiatki z krzaku kopiko i resztki martwego nietoperza. Słysząc biegnącego człowieka, przestały jeść i uciekły do porośniętego bambusem wąwozu, kwicząc z oburzenia, że przerwano im ucztę. Martwy nietoperz przypomniał Simonowi, że Erika nie znosiła tych ptaków. Dostawała gęsiej skórki na widok nietoperzy wiszących na drzewach albo fruwających na tle ciemniejącego hawajskiego nieba. Brzydziła się też hawajskich ślimaków drzewnych, ogromnych karaluchów i moskitów. Ale nie tak jak nietoperzy. Są obrzydliwe, mówiła. Grała w pokera z Charlesem Hocqiem w Puerto Rico. Zwariowany Charlie. Co tydzień udawało mu się dostać na pierwsze strony najgorszych szmatławców. Simon zastanawiał się, czy to prawda, że Hocq zatłukł na śmierć swego służącego za to tylko, że ten postawił słoik z dżemem po niewłaściwej stronie tacy. Wcześniej czy później Erika będzie musiała przestać grać z Charlesem w karty. Nie miał od niej wiadomości od trzech dni, co nie dziwiło go specjalnie. Kiedy grała, mógł nastąpić koniec świata, a ona nie zauważyłaby tego. Poker nie jest sprawą życia i śmierci, mawiała, to coś dużo bardziej poważnego. Simon otrzyma od niej wiadomość, kiedy Erika zdobędzie większą sumę pieniędzy. Ostatnio powiedziała mu: – Cymbał posyłał mi spojrzenia sępa, jakby miał zamiar zjeść moją wątrobę. Patrzył na mnie niczym Ted Bundy, ten wyrachowany morderca studentek w college’ach. Pieniądze się liczą, ale są też i inne gry. – Teraz twój ruch – odrzekł Simon. Chciała, żeby słuchał, a nie pouczał. Sama rozwiąże sprawę z Hocqiem. Simon zaś nie miał zamiaru wtrącać się w jej sprawy. Wiodła życie gorączkowe i pełne napięcia, jeszcze zanim go spotkała, a nic nie wskazywało na to, by miało się w jakikolwiek sposób zmienić. Pociągali ją niebezpieczni ludzie, ale Hocq był zbyt groźny. Niedawno kupiec złota z Hongkongu, który stracił miliony, wynajął płatnych morderców, aby porwali Hocqa z jego domu w Manili. Trzej zabójcy zostali zastrzeleni przez ochroniarzy, pozostali dostali długie wyroki dzięki politycznym powiązaniom Charlesa. Simon kochał Erikę bardziej niż jakąkolwiek kobietę. Kochał ją, gdyż poddawała się chwili z kompletnym zapamiętaniem, angażowała się całkowicie we wszystko, czegokolwiek się podjęła. Bywała uparta, często nie cofała się, nawet jeśli szanse przemawiały na jej niekorzyść. Ale nic nie ukrywała, była uczciwa. A jako hazardzistka zawsze szła na całość. Nigdy w życiu nie spotkał bardziej fascynującej kobiety. Zanim poznał Erikę, żył z głęboko zakorzenionym uczuciem samotności, które ukrywał nawet przed matką. Erika uwolniła go od tej samotności. To uczucie jednak zawsze wracało, gdy nie było jej przy nim. W sercu miał miejsce tylko dla niej, jej potrzeby stawały się jego potrzebami. Popełnił dużo błędów w swoim życiu, ale ta miłość do nich nie należała. Po ucieczce dzikich świń został sam na zboczu pokrytym lawą. Cietrzew w pełnym zarośli kanionie nawoływał swoją samicę, a trójka rozwrzeszczanych ptaków amakihi przeskakiwała z gałęzi na gałąź drzewa koa w poszukiwaniu owadów i owoców. Opuściwszy stok pobiegł w ulewnym deszczu ku wąskiej ścieżce, ledwie widocznej pod gęstym poszyciem. Była niewielka, pokryta mieszaniną kamieni i żwiru, jakby za chwilę miała ją pochłonąć dżungla. Lepsze to jednak niż bieganie po kolana w błocie. Zwolnił na kamieniach w obawie, że skręci sobie kostkę. Kamienisty szlak wił się wśród bambusów, gdzie skryły się świnie, i skał, z których liczne wodospady wpadały do wąwozu. Simon nie pobiegnie dziś na szczyt, aby rozkoszować się widokiem Honolulu i Pacyfiku, ponieważ ścieżki turystyczne były całkowicie rozmyte przez deszcz. Ulewa obluzowała również bryły kamieni, które spadając rozbijały się na szlakach. Simon obserwował uważnie pobliskie skały, aby nie uderzył go jakiś głaz. Nie mógł teraz rozbić sobie czaszki, ma przecież spotkać się z Eriką na Manhattanie za pięć dni. Unikał panini, wysokich kłujących kaktusów, rosnących po obydwu stronach wąskiej, skalistej ścieżki. Panini znaczy „bardzo nieprzyjazny”, a to z powodu ostrych kolców pokrywających płaskie liście. Kaktusy te, podobne do tych z południowo- zachodniego wybrzeża Ameryki, miały przepiękne żółte i pomarańczowe kwiaty, które zamieniały się w owoce w kształcie gruszek. Owoce były bardzo smaczne, ale pełne żółtych igiełek, wbijających się w skórę i język. Simon nie tykał ich od lat. Zbliżył się do wodospadu, czujnie wypatrując spadających kamieni. W odległości około trzydziestu jardów zauważył dwie dzikie świnie, biegnące przez porośniętą bambusem dolinę. Zastanawiał się, czy to nie ta sama para, która pożerała martwego nietoperza. Za nimi podążała trójka dzikich kóz. Nagle całe tuziny ptaków wyfrunęły spod bambusów – szare rybołowy, żółtookie papugi, wróble, sowy, ognistoczerwone i’wisy – i rozpierzchły się z wrzaskiem na tle ciemniejącego nieba. Nietoperze, ptaki, świnie, kozy ruszyły się jednocześnie. Coś musiało je wypłoszyć. Nietoperze zdumiały Simona najbardziej, nie płoszyły się bowiem tak łatwo. Nagle coś plusnęło z tyłu, odwrócił się i zobaczył, że kamienie posypały się ze szczytu pali do kałuż ukrytych pod roślinnością. Obluzował je potok spadający z hukiem po skale do wąwozu. Kamienie mogły roztrzaskać mu głowę. Lepiej stanąć gdzie indziej. Zrobił krok, usłyszał dziwny dźwięk, a potem coś uderzyło w wysoki kaktus tuż za nim. Instynkt podpowiedział mu natychmiast: kula. Ktoś ukryty w wąwozie o mało go nie zabił. Odgłos strzału jeszcze nie przebrzmiał, gdy Simon zauważył błysk strzelby. W sekundę później pocisk przestrzelił mu poncho. Przeleciał, nie raniąc Bendora, pod lewym ramieniem. Simon przykucnął za krzakami. Przez jego zewnętrzny spokój przebijała zimna wrogość. Wpatrywał się w wąwóz, usiłując dostrzec strzelca. Nie widział nikogo. Ale kiedy podpełznął w lewo, żeby wyjrzeć zza drzewa eukaliptusowego, dwa obłoczki białego dymu pojawiły się jednocześnie w wąwozie i zaraz potem kule rozerwały kaktus obok Simona. Padł plackiem, raniąc piersi i uda o kamienie. Co najmniej dwóch strzelców do niego celowało. Nie ma co myśleć o stawieniu im czoła. Mieli karabiny prawdopodobnie z silnymi lunetkami, ustrzeliliby go, nim zdążyłby przebyć dwadzieścia jardów. Nawet teraz mało brakowało, a dostałby. Jedynym wyjściem była ucieczka. Dał nura w kierunku skał, przelatując nad wielkim filodendronem i lądując w błotnistej wodzie. Przeturlał się do wodospadu, kiedy kule rozdarły błyszczące liście filodendrona. Czołgał się po błocie wśród dzikiej roślinności aż do wielkiego głazu, który zagrodził mu drogę. Na czworakach obszedł go dookoła, zdzierając sobie skórę z ręki o zardzewiałe wiadro leżące na drodze. Przerażona przepiórka wyfrunęła spod wiadra. Musnęła twarz Simona skrzydłami. Ptak schował się tam przed deszczem. Gdy tylko uniósł się nad ziemią, dostał kulę nad głową Simona. Opryskała go krew i oblepiły okrwawione pióra. Kopnął wiadro na bok i poczołgał się szybko do przodu. Poczuł silne szarpnięcie w stopie, ale nie obejrzał się. To kula obcięła obcas buta. Przed nim była mała sadzawka pełna różnych odpadków, złamanych gałęzi i splątanego bluszczu. Poderwał się i wskoczył do wody, porywając za sobą kłęby trawy. Zanurzył się ze sprawnością byłego mistrza drużyny szkolnej w nurkowaniu. Za nim kula trafiła w zgniły pień ukryty w trawie, rozpryskując drzazgi wysoko w górę. Wynurzył się i łykając powietrze dużymi haustami zaczął brnąć przez sadzawkę, w wodzie po pas. Lekka mgiełka zasłaniała pobliskie pali, ale słyszał ryk wody spadającej w wąwóz. Kierował się na ten dźwięk. Czuł kwaśny zapach zgniłej wody z sadzawki, a usta miał pełne błota. Był kompletnie przemoczony. Podarł poncho oraz spodnie dresowe o kamienie i ostre bambusy ukryte w błocie. Splunął, żeby oczyścić usta. Otarł twarz materiałem. Kto tak bardzo chciał go zabić? Może to zemsta. Może obrabował niewłaściwego faceta. Takiego jak na przykład były szef irańskiej tajnej policji, mieszkający teraz w Waszyngtonie, którego żonie ukradł naszyjnik wart cztery miliony. A może kubański agent podróży, który prał brudne pieniądze i stracił siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, gdy Simon zrobił skok na jego biuro przy Piątej Alei. Albo antypatyczny szef manhattańskiej firmy finansowej, którego obrobił na milion dolarów w czekach na okaziciela. Każdy z nich miał tyle pieniędzy i wytrwałości, żeby znaleźć Simona i kazać go zabić. Nie ma co, sam przyciął sobie jaja. Inaczej, po co ci strzelcy chcieliby go rozwalić? Nie był już bezpieczny na Hawajach. Wszystkie nadzieje na spokojne życie na jego ukochanych wyspach wyparowały. Ta gorzka myśl bardzo go zasmuciła. Obwiniał się za to, że nie typował swych skoków bardziej rozważnie. Ale przecież był rozsądny. Wiedział wszystko o złodziejskim fachu. Pracował z jednym tylko paserem, redukując w ten sposób możliwość, że ktoś go wyda. A Joe d’Agosta, były nowojorski detektyw, udowodnił, że można na nim polegać. Jak dotychczas, w każdym razie. Zawsze tak planował swoje posunięcia, przewidując ruchy przeciwników, że wszelkie konfrontacje bankowo miał wygrane. Myślał trzeźwo, nie pozwalał, żeby uczucia przyćmiły ostrość jego rozumowania. Coś jednak schrzanił. Z poncho w ręce wygrzebał się z sadzawki i zaczął przeciskać przez skłębione winoroślą oraz dzikie orchidee, aż dotarł do otwartej przestrzeni. Przebiegł przez nią i skierował się na pagórek pokryty grząską lawą, na szczycie którego rosło wielkie drzewo jacaranda. Jak tylko skoczył za drzewo, trzy strzały uderzyły w ziemię. Wylądował w kupie śmieci i odpadków. Zalany wodą wąwóz był o piętnaście jardów dalej. Usiadł, opierając się o gruby pień drzewa i spojrzał na swoje pokrwawione, poranione kaktusem ręce. Spodnie były kompletnie podarte. Zgubił też swój kosztowny zegarek. Naciągnął kaptur na głowę, aby ochronić się przed deszczem i wyjrzał zza drzewa. Obok kamienistego szlaku, który dopiero co opuścił, ujrzał trzech mężczyzn w spodniach w ochronnym kolorze, poncho i kapeluszach myśliwskich. Byli ubrani jak komandosi piechoty morskiej. Jeden z nich kulał i za każdym razem, gdy dotykał ziemi, kurczył się z bólu. Chora Stopa, jak go nazwał Simon, prawdopodobnie zranił się o ostrą jak żyletka lawę. Najwyraźniej strzelcy nie znali lasu, oznaczało to, że nie byli z Hawajów. Chora Stopa i niski, okrągły człowieczek, którego Simon nazwał Dżokejem, nieśli strzelby okręcone dla kamuflażu szmatami. Trzeci strzelec, ogromnego wzrostu mężczyzna, przez lornetkę obserwował drzewo. Nie miał przy sobie broni, tylko zieloną płócienną torbę na ramię. Simon rozpoznał w nim przywódcę i nazwał go Jumbo. Chora Stopa i Dżokej strzelili w stronę jacarandy, zatrzymując Simona na miejscu. Jumbo kierował ogniem. Powiedział coś do strzelców, a oni natychmiast skoncentrowali ogień wokół drzewa. Simon przycupnął za pniem. Polowali na niego zawodowcy. Kule odrywały kawałki kory, Bendor zaś oceniał swoją sytuację. Był w potrzasku. Nie mógł się wycofać ani iść naprzód. Znajdował się miedzy strzelcami i wodospadem. Poza drzewem nie miał gdzie się schować. Nie było żadnych kamiennych ścieżek. Mógł więc zostać i czekać na niechybną śmierć albo uciekać. W drugim wypadku przeszkodą było błoto, które na tyle spowolniłoby jego bieg, że z łatwością mogliby go ustrzelić. Jumbo z koleżkami mieli tylko jeden cel. Nie odejdą, zanim go nie dostaną. Wpatrywał się w szare niebo pokryte chmurami. Przy dobrej pogodzie dobiegłby szybkim sprintem na szczyt jakiejkolwiek pali i ukrył się w jednej z tuzina jaskiń. Jeżeli czegoś nie wymyśli, aby zniknąć, koniec z nim. Usłyszał wybuch. Ziemia zatrzęsła się pod nim. Kaptur na jego głowie rozdarł się nagle pod ciężarem błota, liści i potoków brudnej wody. Granat. Wyjrzał zza drzewa i zobaczył, że Jumbo wyjmuje następny ze swojej zielonej płóciennej torby. Simon rzucił się na ziemię, zasłaniając twarz. Granat wybuchł przed drzewem i grudy ziemi obsypały boleśnie gołe ramiona Simona. Po trzecim wybuchu zasypały go prawie całkiem błoto i purpurowo-niebieskie kwiaty jacarandy. Kiedy błoto przestało lecieć, wyjrzał spod poncho. Drzewo porządnie oberwało, nie wytrzyma już długo. Deszcz mieszał się z płomieniami wybuchów, gęsty, czarny dym unosił się nad ziemią. Kule waliły w konary. Chora Stopa i Dżokej byli dobrymi strzelcami. Simon obmył deszczową wodą szczypiące od dymu oczy. Wtedy właśnie spostrzegł, że pagórek był teraz pokryty czarną mgłą, utworzoną z mieszaniny deszczu i płomieni. Nie widział strzelców, a więc i oni nie mogli go dostrzec. Pora, aby Czarodziej uczynił niemożliwe możliwym. Czas złapać wilka za uszy i trzymać. Poczuł przypływ adrenaliny we krwi. Kurtyna w górę. Pod osłoną czarnego dymu poczołgał się w kierunku wodospadu. Rozdział 3 W strugach ulewnego deszczu Mickey Henry usadowił się na głazie, w lesie na górze Tantalus. Była dziewiąta rano. Z tyłu za nim potoki wody spadały w dół skały zatapiając wąwóz na dole. Na ramieniu miał zawieszoną strzelbę z wmontowaną lunetką, firmy Heckler i Koch 300. Musiał usiąść, bo prawa stopa strasznie go bolała. Znalazł puszkę po tuńczyku, zeskrobał nią glinę z podeszwy buta na zranionej nodze i potem go zdjął. But był przesiąknięty krwią, zelówka pęknięta. Noga wyglądała coraz gorzej, krew lała się z głębokiej na cal rany koło pięty. Mickey Henry nastąpił na stwardniałą lawę, która przecięła mu stopę szybciej niż ostry nóż przeciąłby gówno. Wyciągnął nogę, żeby deszcz obmył okaleczone miejsce, Kiedy była czysta, wytarł ją poncho Simona. Bendor został właśnie zaliczony do nieżyjących przez Mickeya Henry’ego i jego dwóch strzelców. Jeden z nich specjalnie po to przyjechał tu z Afryki. Ci dwaj to Joe Dean LaBudd, wielki, czterdziestoletni wieśniak z Georgii i Anton Mulder, drobniutki, dwudziestoletni Holender, tak zezowaty, że mógłby zobaczyć tył własnej głowy. Wszyscy trzej należeli do kurierów Alberta Martinsa, ale w wolnych chwilach mogli przyjmować inne zlecenia. LaBudd pełnił funkcję ochroniarza w jednym z większych hoteli w Atlancie, Anton Mulder był najemnikiem mieszkającym z trzema murzyńskimi żonami w Zairze. Mikey Henry z Key West na Florydzie przeniósł się teraz do Londynu i gdy nie pracował dla Alberta Martinsa, był gorylem dyrektorów korporacji. Żądza przygód powodowała, że ciągle coś kombinował, niecierpliwy i nienasycony. Dlatego właśnie pracował dla Martinsa. Pieniędzmi też nie gardził. Bendor zgonił ich do upadłego, ale w końcu wykończyli drania. Jeden z hawańskich pośredników Martinsa dostarczył informacji o tym, gdzie Simon się porusza, ale nie wspomniał, jak zimno może być w górach. Mickey Henry czuł, że odmarzają mu jaja. Deszcz był okropny, ale błoto jeszcze gorsze. Nawet ze zdrowymi stopami trzydziestodziewięcioletni, pulchny Mickey Henry miałby trudności z poruszaniem się w tym terenie. Takiej koszmarnej pogody nie pamiętał od czasu, gdy służył w Wietnamie jako oficer wywiadu. Ani on, ani pozostali strzelcy nie byli odpowiednio ubrani, aby biegać po hawajskiej dżungli. Nie mieli butów wojskowych, ciepłych rzeczy ani kompasu. Bendor też im tego nie ułatwił, gdyż w ostatniej chwili zmienił kierunek ucieczki. Omal go nie zgubili w deszczu. Mickey Henry oderwał kawał poncho Bendora i owinął nim zranioną stopę, usiłując następnie wsadzić ją do buta. Nie wchodziła. Odwinął nogę i znów ostrożnie wsunął. Dla ochrony przed błotem obwiązał but kawałkiem materiału. Nie palił się do chodzenia. Ale niestety, będzie musiał, nie przefrunie do samochodu zaparkowanego o milę stąd. Na zlecenie Martinsa zabijał donosicieli, złodziei, skorumpowanych gliniarzy i to mu nigdy nie przeszkadzało spokojnie spać w nocy. To był biznes. Ale nie tym razem. Mickey Henry znał wszystkich, z którymi Martins robił interesy. Bendor do nich nie należał. Albert załatwiał prywatną sprawę. Bardzo delikatną, szef nawet nie powiedział, dlaczego chciał się go pozbyć. Mickey Henry mrużył oczy w ulewnym deszczu, patrząc na LaBudda i Muldera, którzy moknąc nie opodal, kłócili się o to, który z nich zabił Bendora. Simon nie żyje. Martinsowi będzie wszystko jedno, kto to zrobił, byle tylko wykonano zadanie. LaBudd beształ ich za to, że nie zatłukli Bendora pierwszymi strzałami, zapominając, że deszcz im nie sprzyjał. Nalegał, by odnaleźli ciało, obolały Mickey Henry okropnie się wściekał. Krzyczał, że Bendor leży w wąwozie zalany tonami wody. Nic nie pomogło, LaBudd domagał się dowodu zabójstwa. Szukali za drzewami koa, za lśniącymi od deszczu głazami, w zaroślach bambusu i pod gęstymi kępami splątanego bluszczu. Brodzili w kałużach po kolana, w lodowatej ulewie, która siekła im skórę. Szum nieustającego deszczu doprowadzał Henry’ego do szału. Po chwili LaBudd kazał zaprzestać poszukiwań oznajmiając, że ciało leży na dnie wąwozu. Zadanie zostało wykonane. Bendor żyje już tylko w pamięci. Mickey Henry oparł się o głaz. Noga bolała go coraz bardziej, deszcz lał jak z cebra, a on rozmyślał, ile trzeba byłoby materiału wybuchowego na tego wielkiego draba ze wsi. – Wracamy do samochodu – powiedział LaBudd. – Trzymajcie się tej ścieżki, po której biegł Bendor. Drab ruszył, a ponury Mulder poczłapał za nim. Mickey Henry spróbował zrobić krok, ale poczuł ból w stopie, za mocno zawiązał but kawałkiem materiału. Nie mógł stąpnąć na zranioną nogę. LaBudd i Mulder myśleli tylko o tym, żeby dotrzeć do samochodu, Henry’ego nie bardzo to zachwycało. Nie podobało mu się łażenie po lesie w pojedynkę. Chociaż może to i nie takie złe, nie musiał wysłuchiwać przechwalania się LaBudda, jak przy pomocy swoich granatów wysłał Bendora do królestwa wiecznego. Zerknął na LaBudda i Muldera, którzy właśnie dotarli do wysokich kaktusów przy kamienistej ścieżce. W dalszym ciągu sprzeczali się, kto wykończył Bendora. Chryste, miał tego dosyć. Ześlizgując się z głazu, Mickey Henry ostrożnie postawił nogę w błoto i wstał. Postanowił się wysiusiać, zanim wyruszy. Simon widział, jak się rozdzielili – dwóch mężczyzn udało się w kierunku wąwozu, a trzeci pozostał z tyłu, zajęty swoją stopą. Wszyscy trzej minęli o kilka cali jego kryjówkę. Z ogniem w oczach obserwował każdy ich krok. Narastał w nim entuzjazm do tej gry. Przyczaił się w zalanym wodą wąwozie, trzymając się koniuszkami palców kamiennej ściany, a nogami balansując na granitowym występie. Cały zanurzył się w wodzie, a głowę schował pod przewróconym plastikowym wiadrem, które znalazł pośród zgniłych liści i odłamków bambusa. Ramiona drżały mu z wysiłku. Trzymał się śliskiej ściany. Martwy szczur pływał tuż koło jego głowy. Ignorując go, skoncentrował całą uwagę na nieprzyjacielu. Zachował całkowity spokój. Już nie był celem, tylko myśliwym, gotowym uderzyć, gdy zwierzyna okaże chwilę słabości. Martins. To imię tętniło mu w mózgu. Czyżby nie pamiętał wroga, który był aż tak niebezpieczny? Pamięć potrafi płatać figle, ale nie zapomina się przecież kogoś, kto chce twojej śmierci. Simon musi wrócić do przeszłości, żeby zrozumieć, dlaczego na niego polują. Mickey Henry zasunął rozporek, rozmyślając o nowym kłopocie. Pasek strzelby wrzynał mu się w ramię, przez co tracił równowagę. Zrzucił broń i nagle zauważył pogniecione plastikowe wiadro. Ruszyło się. Palcami wycisnął z oczu krople deszczu. Wcześniej widział przecież, że kubeł pływał po wodzie. Czy to cholerne naczynie miało nogi? Oparł karabin o głaz i pokuśtykał w kierunku wąwozu, żeby lepiej się przyjrzeć. Zastanawiał się, czy to może aligator wypchnął wiadro, wyłażąc na brzeg. Aligatory na Hawajach? Strach pomyśleć. To wiadro przedtem pływało po wodzie, miało te same plamy, urwane ucho, dziury po kulach. Jak się dostało na brzeg? Zdenerwowany Mickey Henry spojrzał w kierunku LaBudda i Muldera. Zniknęli już z pola widzenia. Prawdopodobnie są za wysokimi kaktusami na kamienistej ścieżce. Głęboko nabrał powietrza. Nie ma co się na razie przejmować. Wsunął rękę pod poncho i położył ją na smith and wessonie 22. z tłumikiem, który miał za pasem. Wtem serce przyśpieszyło bicie, zaczął mrugać bezustannie oczami. Czy wypatrywał aligatorów, czy też martwego człowieka, który może nie był martwy? Piękny wodospad teraz wydał mu się groźny. Wyciągnął rewolwer zza pasa i odciągnął spust. Obejrzał się. Objął wzrokiem wszystko, od liści pływających w wodzie po wiszące liany. Nie było zagrożenia. Zmrużywszy oczy znowu dokładnie zlustrował okolicę. Wszystko wydawało się w porządku. Włożył spluwę z powrotem za pas. Struchlał bez powodu. Bendor nie żyje. Pokuśtykał w kierunku głazu, żałując, że musi taskać karabin, ale gdyby zostawił broń, zwymyślałby go LaBudd. Mickey Henry już słyszał: „Zranioną nogą nie wykręcisz mi się z tego, żeś porzucił strzelbę. Prawdziwy żołnierz raczej kutasa sobie utnie, niż zostawi broń”. Prawdziwy żołnierz może i tak, ale Mickey Henry nie. Przy głazie szukał strzelby, ale zniknęła. Szmata, w którą była zawinięta, walała się na ziemi przemoczona deszczem. Splunął ze złością. Co jeszcze złego się wydarzy? Gdzieś tu musi leżeć, był tego pewien. Pewno upadła w błoto i utopiła się na amen. Rozejrzał się za kijkiem, kawałkiem bambusa, którym można by pogrzebać w błocie, żeby nie szperać na czworakach. Popatrzył na wąwóz. Pełno tam śmieci, choćby ten zardzewiały maszt od namiotu, blisko brzegu. Zrobił krok w kierunku wąwozu i zastygł. Chryste. Jakiś człowiek pojawił się jakieś cztery stopy od niego i patrzył mu prosto w oczy. Facet stał obok głazu, przy którym Mickey Henry siedział parę minut temu. Był szczupły i dobrze umięśniony. Nie miał na sobie ani poncho, ani czapki. Sukinsyn był kompletne zmoczony i nic mu to nie przeszkadzało. Spodnie, koszulkę i ramiona miał kompletnie umazane błotem. Facet nie wydał dźwięku. Bendor. Mickey widział go na zdjęciu, które miał ze sobą LaBudd. W rękach trzymał karabin Henry’ego, z palcem na spuście, i celował prosto w niego. Zimny drań. Miał w sobie coś takiego, że skóra ścierpła na karku i po raz pierwszy od wielu lat Mickey poczuł strach. Stał oko w oko z człowiekiem, którego kazano im zabić, i po to przyjechali tutaj z drugiej strony kuli ziemskiej. Zły był na samego siebie, że dopuścił go tak blisko. Jak mógł? Złość zaczęła przeważać nad strachem. Zbierał się w sobie do walki. Czas sprawdzić, z jakiej gliny ten Bendor jest ulepiony. Mickey Henry napiął palce, szykując się do walki. Więc facet użył wiadra jako kamuflażu. Nieźle. Tylko, że Simon powinien go wcześniej zabić. Wiara w siebie wróciła. – Jesteś Bendor? – Mickey Henry postarał się wymówić te słowa spokojnym głosem. Cisza. Mickey błysnął niewinnym uśmiechem. Deszcz wzmógł się. Musiał głośniej mówić. – Nie chcesz mnie zabić, bobyś już to zrobił. Jak naciśniesz spust, moi przyjaciele usłyszą strzał. To cię udupi. Więc co ty na to, żebyśmy sobie pogadali, tylko we dwóch? Wpatrywał się w twarz Bendora, szukając jakiejś reakcji, jakiegoś znaku, że da się namówić. Nic. Zimny jak bryła lodu Simon ani drgnął. Było to nawet dziwne. Zastanawiał się, czy może Bendor... nie kojarzy. Milczy, gdyż we łbie nie ma dosyć rozumu, ale także ikry, żeby zabić. Większość ludzi jej nie miała. Mickey Henry musi tylko jakoś go namówić, żeby opuścił strzelbę. Wtedy zabije faceta. Nagle Bendor wykonał ruch, którym zaskoczył przeciwnika kompletnie. Było to jak grom z jasnego nieba – rzucił mu karabin. Po prostu go oddał. Nie do wiary. Mickey Henry pomyślał, co za pieprzony półgłówek, tacy naprawdę zasługują na śmierć. Bendor nie rzucił prosto w niego strzelby, lecz od dołu tak, że przeleciała nad głową Mickeya. Ten cofnął się, patrząc w górę na broń. Poczuł potężny ból w nodze. Zraniona stopa zabolała go okrutnie, ale jeżeli Bendor oddawał mu strzelbę, musi ją przecież złapać. Już miał chwycić ręką karabin, kiedy spostrzegł, że Simon rzucił się w jego stronę. Fatalnie. Bendor pruł przez błoto jak rakieta przyciągana ciepłem. Henry był tak przerażony, że omal nie popuścił, a skóra ścierpła mu na karku. Złapał karabin, oparł go o udo i pociągnął spust. Celował w sam środek klamry na pasku Bendora. Stevie Wonder mógłby zabić z takiej odległości. Mickey Henry poczuł się u szczytu szczęścia. Uwielbiał zabijać ludzi. Czekał na reakcję. Nic. Bendor rzucił mu nie naładowany karabin! Zmusił go do użycia tej spluwy zamiast pistoletu. Zrobiło mu się niedobrze. Dał się nabrać. Zobaczył twarz Simona, która wydała mu się młoda i zimna. Najbardziej przerażające były oczy – wilcze, wyzute z uczuć, mrożące mu krew w żyłach. Poczuł nieludzki strach. Ryk wodospadu wydał mu się jeszcze bardziej złowieszczy. Pomyślał – użyj dwudziestki dwójki. W tym momencie Bendor był już na nim i wsadził obcas buta w rzepkę lewego kolana, zrywając mu ścięgna i okaleczając. Mickey Henry zawył. Zapomniał o broni. Z rozrzuconymi ramionami upadł w błoto piekielnie obolały. Przyciskając okaleczone kolano do piersi, zwijał się w mazi, która zalewała jego twarz, uszy i nos. Ten śmierdzący śluz stał się przekleństwem jego życia. Próbował podnieść się, ale nie mógł. Strzaskane kolano nie mogło udźwignąć jego ciężaru i zwalił się z powrotem na ziemię. W dzikim szale tarzał się w błocie przyciskając kolano oburącz do piersi, by w ten sposób zmniejszyć ból. Kiedy Mickey Henry próbował usiąść, Simon podczołgał się od tyłu, wsunął mu rękę pod brodę i odciągając głowę, miażdżył jego gardło. Mickey zacharczał, nie mógł złapać oddechu, czuł, że głowa mu za chwilę eksploduje. Krew pociekła mu z kącika ust. Wpił się zabłoconymi paznokciami w ramię Bendora. Simon nagle rozluźnił chwyt. Henry gwałtownie zakasłał, łykając powietrze obolałym gardłem. Myślał o tym, jak słodko jest żyć, gdy Simon wepchnął go w błoto, zanurzając mu głowę aż po ramiona w obrzydliwej mazi. Mickey Henry wyzionął ducha. LaBudd był tak wściekły, że omal szlag go nie trafił. Stoi tu pod drzewem po kolana w błocie, tonąc w deszczu, gdyż te dwa głupki ciągną się jak gówno przez morze. Ta gruba dupa, Mickey Henry, ze zranioną stopą, nie może prawie chodzić. Mulder gra obrażonego. LaBudd zwymyślał go od gównianych strzelców. Niech to szlag trafi, jak się mierzy do człowieka trzy razy i pudłuje, to się jest pierdołą. LaBudd przesłonił oczy ręką i złorzeczył pod nosem, kiedy w końcu zobaczył Muldera. Lało jak z cebra. Nie można było dojrzeć przed sobą własnej ręki. Holender szedł jakieś dwadzieścia jardów za nim, owinięty w poncho i pewnie wciąż jeszcze wkurwiony. Może LaBudd posunął się za daleko, a Holender był nie od tego i dla wyrównania rachunków strzeliłby komuś w plecy. Kłócili się przez cały czas. W końcu LaBudd został sam. Oglądał się i póki miał Muldera w polu widzenia – w porządku. Ale gdy Holender pozostał daleko w tyle, lekko się wzdrygnął. Postanowił zaczekać na tego kutasinę, aż do niego dobije. Odwrócił się tyłem do nadchodzącego Muldera, oparł się o wielkie drzewo koa i przetarł oczy. Oddałby tygodniówkę za kubek czarnej kawy. Wyjąwszy z torby kawałek tytoniu Red Mon, odgryzł kęs i powiesił torbę na gałęzi koa. Zasrany deszcz. Splunął sokiem z tytoniu na drzewo i spojrzał przez ramię. Muldera dzieliło od niego już tylko parę kroków, lecz kaptur poncho zakrywał draniowi twarz i nie wiadomo było, co ten mały gnojek kombinuje. LaBudd skrzywił się w uśmiechu, bo przypomniał sobie kawał o afrykańskiej ruletce. „Jak idziesz do łóżka z trzema czarnymi kobietami, nie wiesz, która z nich jest kanibalem”. Na razie lepiej nie opowiadać Mulderowi tego dowcipu. – Widziałeś Mickeya? – spytał LaBudd. Nie będziemy czekać na niego cały dzień. Raczej pozwolę się zerżnąć w kościele niż będę taszczyć go na plecach. Splunął pod stopy Muldera, a sok z tytoniu wylądował tuż koło jego wojskowych butów. LaBudd uśmiechnął się do Holendra. Człowiekowi należy się trochę radości, no nie? Potem spojrzał znowu na stopy Muldera. Holender miał na nogach wojskowe buty. LaBudd popatrzył mu w twarz akurat w momencie, kiedy ten wyciągnął dwudziestkę dwójkę spod poncho i bez słowa strzelił mu w prawą rękę. LaBudd wybałuszył oczy i z krzykiem cofnął się za drzewo koa. – Do diabła, dlaczego strzelasz do mnie? Zabiję cię, Bóg mi świadkiem! Oparł się o pień. Ból był straszny, przeszywał całe ciało, ale jedna kula to za mało, żeby go złamać. Nie opuści Hawajów przed wyrównaniem rachunków z Mulderem. Jak Bóg na niebie, dobierze się do tej kochającej czarnuchy dupy Holendra. Spojrzał na płócienną torbę. Tylko jedna ręka jest potrzebna do rzucenia granatu. Jeden wystarczy, żeby posłać Holendra z powrotem do Afryki. Sięgnął po torbę, lecz Mulder zamachał ostrzegająco dwudziestką dwójką. LaBudd na niego popatrzył. To nie był Mulder. Simon znów strzelił, tym razem w lewe biodro LaBudda, który klapnął w błoto i obserwował zaskoczony, jak deszcz zmywa krew z jego nogi. Potrząsnął gwałtownie głową. Noga i ręka bolały jak diabli, Boże, jak niemiłosiernie rwały. Ból był straszny, ale wściekłość, że został wykiwany przez Bendora, jeszcze gorsza. Simon przechytrzył trzech strzelców. Mieli go samego, bez broni, a jednak nie dali rady. Postrzał przypomniał LaBuddowi czasy w Wietnamie. Poczuł w ustach smak szynki i fasoli. Ostatni raz jadał oficerskie racje tam właśnie. Ukucnąwszy obok rannego Simon podetknął mu broń pod brodę. Wrogość promieniowała z szerokiej, nieokrzesanej twarzy draba. Ten prostak naprawdę wściekał się. Dostał dwie kule, ale stale był niebezpieczny. LaBudd wciąż jeszcze mógł zabić Bendora, gdy tylko nadarzy się okazja. Simon poklepał go z góry do dołu, lecz nie znalazł przy nim broni. Wstał, zdjął płócienną torbę z gałęzi drzewa i zajrzał do środka. Zobaczył granaty, obłe M 26, takie same, jakich używano w Wietnamie. Znalazł też jeden granat dymny, M 34. Nawet bardzo silny mężczyzna rzucając go, nie mógł uniknąć poparzenia przez wydobywającą się zeń flarę płonącego fosforu. W torbie były też półautomatyczny colt i duży karabin. A ponadto mapa Honolulu, na której zaznaczono na czerwono cały rejon, w którym zwykł poruszać się Simon, tytoń do żucia, miętówki, paczka cygar, kluczyki samochodowe, portfel. I nie zaklejona biała koperta. Simon obejrzał dowód, który wyciągnął z portfela, a następnie skierował wzrok na kopertę. Trzymał ją w torbie, aby ochronić przed deszczem. Wyjął dwie kartki z koperty, rozwinął je i patrzył na komputerowy wydruk miejsc jego stałej marszruty, adresów na wyspach i kontynencie, niezliczonych numerów telefonów, jego kont bankowych, ulubionych restauracji i numerów rejestracyjnych samochodów, czasu i miejsc jego treningów gimnastycznych. Simon był śledzony. Skontrolować oddech – to klucz do utrzymania w karbach niepokoju. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, potem wypuszczał je powoli, tak aby dotarło do górnych partii płuc. Natychmiast poczuł się spokojniej. Rozluźnił ramiona i wyprostował się. Raport ze śledztwa okazał się doskonały. Martins, kimkolwiek był, miał władzę. Tacy ludzie wzbudzali strach. Dla Simona nastał piekielny dzień. Noc gorszego nie mogło się już zdarzyć. Mylił się jednak. Spojrzał na ostatnią rzecz, jaka znajdowała się w kopercie. Żyła zaczęła pulsować mu na skroni. Zamknąwszy oczy wziął głęboki oddech, aby odzyskać jasność myślenia. Otworzywszy je patrzył na swoją fotografię formatu pocztówkowego. Tę samą, którą dał Erice miesiąc temu. Nic dziwnego, że zidentyfikowali go strzelcy. Wcisnął kopertę za pasek. Wyjął z torby i odbezpieczył rewolwer. W drugiej, opuszczonej ręce trzymał karabin. – Czy Erika Styler żyje? – spytał. – Nigdy nie spotkałem żadnej Eriki Styler. Ale nie zapomnę ci tych dwóch kul, które wpakowałeś we mnie – odpowiedział LaBudd, patrząc na bok. Simon umieścił colta cal od prawego ucha faceta, skierował ku ziemi i nacisnął spust. Strzał odbił się echem w lesie. Czaszka LaBudda pękała od nieznośnego bólu. Mięśnie szyi zesztywniały w męczącym napięciu. Półprzytomny upadł w błoto zastanawiając się, czy to dzień, czy noc. Był pewny, że poszedł mu w uchu bębenek. Simon przytknął colta do drugiego ucha strzelca. – Czy Erika Styler żyje? LaBudd to twardziel. Mógł znieść dużo bólu, ale, na Boga, było naprawdę ciężko. Piekielnie dzwoniło mu w uszach. Na dodatek głowa bolała go wprost monstrualnie, ale nie da się wodzić za nos temu kutasinie. Czuł się tak, jakby zamiast głowy miał rozklepane gówno. – Mówię ci, że nie znam żadnej Eriki Styler. Możesz odstrzelić mi uszy, jeśli cię to uszczęśliwi, ale odpowiedź będzie stale ta sama. Nigdy nie słyszałem o tej kobiecie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Czy ona jest z Albertem Martinsem? – Skąd mam to wiedzieć? – Ale znasz Charlesa Hocqa, partnera Martinsa? Oczy LaBudda zwęziły się. – Skąd wiesz o Hocqu? – To ostatnia rzecz, jaką Mulder powiedział mi, zanim umarł. – Zanim co? – Masz moją fotografię, która należy do Eriki Styler. Pytam po raz ostatni, gdzie ona jest? LaBudd usiadł, poncho miał poplamione krwią. Był silny jak byk, sześć stóp i siedem cali wzrostu oraz czterysta pięćdziesiąt funtów żywej wagi. Nie był jednak kuloodporny. Czas zacząć mówić jakieś bzdury. Byle przeżyć i oderwać tego gnojka. – Gdybym mógł pomóc ci w sprawie twojej pani, zrobiłbym to. Możesz zapytać Hocqa. Martins nigdy o niej nie wspominał. Klnę się na Boga, że to najprawdziwsza prawda. Poza tym nie zadaję pytań. Martins każe skoczyć – skaczę. Powiedz mi, rzeczywiście załatwiłeś Muldera i Mickeya? – Erika leci grać w karty z Hocqiem, a jego partner wysyła na mnie trzech bandziorów. Dlaczego? – Koleś, musisz to wyjaśnić z Martinsem. Ma coś do ciebie. Tyle wiem. Chcesz poznać szczegóły, jego zapytaj. Z moją nogą nie jest tak źle, ale ręka mnie dobija. Znasz się na robocie, wiesz? Podejść do faceta i strzelić bez słowa! – Czy Martins wspomniał kiedykolwiek o Erice Styler? LaBudd splunął sokiem z tytoniu. – Nie. Co przyszłoby mi z tego, żeby teraz kłamać? – Mulder uważał, że ten skok to sprawa osobista. Myślał, że może było to związane z żoną Martinsa. – Znasz ją? – LaBudd uśmiechnął się. – Nie. – Simon potrząsnął głową. – Widziałem ją raz w domu Martinsa. Bardzo ładna babka. Chyba obaj nie mamy szczęścia. Ja nie znam Eriki Styler, ty nie znasz Fabienne Martins. Simon przestał słuchać. Szept w jego mózgu nagle zmienił się w krzyk. Fabienne żywa? To niemożliwe. Ale nawet gdyby łudził się, że chodzi o kogoś innego, instynktownie wyczuwał prawdę. Długo skrywany gniew wrócił z taką siłą, że Simon zaczął się trząść. Jak wydostała się z Wietnamu żywa? Odpowiedź znał Martins. Przygnieciony czarnymi wspomnieniami Bendor wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w pobliskie pali. Dawno zapomniana przeszłość odnowiła stare rany. Minuta stała się wiecznością. – Co powiedziałeś, jak się nazywa? – zapytał cicho. – O kim mówimy, o twojej kobiecie, czy żonie Martinsa? – chrząknął LaBudd. Błąd. Bawił się w kotka i myszkę z niewłaściwym facetem. W jednej chwili Bendor spojrzał i przygniótł go, wciskając mu colta między jaja, zły jak Bóg w dzień Sądu Ostatecznego. – Nie zabawiaj się ze mną – powiedział. – Nie rób ze mnie wariata. LaBudd spoważniał natychmiast. – Dobra, koleś. Uspokój się. Fabienne. Nazywa się Fabienne. – Jego oczy zwęziły się. – Czy jest bardzo piękną Euroazjatką? – Simon wstał. LaBudd przytaknął, zaskoczony tym przejawem ludzkiej wrażliwości. – Bomba. Nokaut. Pół-Francuzka, Pół-Wietnamka. Brzytwa, jak mówił mój stary. Raz ją zobaczysz i niełatwo zapomnisz – gadał. – Ja jej nie zapomniałem. – Z całym szacunkiem, przyjacielu – zachichotał LaBudd – jeśli masz coś do Fabienne, to tracisz czas. Martins cię nie dopuści. – Wiem, co on do niej czuje. – Simonowi zalśniły oczy. – Znasz Martinsa? Dlaczego mi nie powiedziałeś? – zdziwił się LaBudd. – Byliśmy razem w Wietnamie, ale on wtedy nie nazywał się Martins. – Człowieku, wiedziałem, że nie jesteś cywilem – zarechotał drab. Jesteś zbyt dobry. Rzecz w tym, że nie wiesz, z kim grasz. I nie mam na myśli tylko Martinsa. Mówię o tych, którzy za nim stoją. LaBudd przycisnął zdrową ręką dziurę po kuli na udzie. Musiał wstrząsnąć tym człowiekiem, uprzytomnić, że potrzebna mu jego pomoc. Potem będzie już łatwo dorwać tego sukinsyna. Wypluł przeżuty tytoń. – Martins i Hocq są powiązani z bardzo potężnymi ludźmi, tak wpływowymi, jak tylko możesz sobie wyobrazić. To oni pociągają za sznurki i trzęsą wszystkim. Mierzą wysoko każdego dnia tygodnia. Wuj Sam pracuje w rękawiczkach z Martinsem i Hocqiem, pomaga nam na każdym kroku. Dlatego nikt nie może nas powstrzymać. Patrzył, czy wywarło to wrażenie na Simonie. – Mów dalej – powiedział Bendor. – Nie chciałbym zobaczyć, jak obrywasz. Pragniesz odzyskać swoją babkę. Mogę ci w tym pomoc. Ubijmy interes. Ty weźmiesz mnie do lekarza, a ja zadzwonię do Martinsa w sprawie twojej pani. Może uda mi się wyprostować sprawy miedzy wami. Pozwól mi chociaż spróbować. – Mulder twierdził, że Martins mieszka gdzieś w południowej Francji, w Avignonie. – Ręka boli mnie niemiłosiernie – stęknął LaBudd. – Tak, on i Fabienne mają tam duży, stary zamek. Pomóż mi, to zaczniemy działać w sprawie twojej kobity. Jedna ręka mi wystarczy, pomyślał. Zbliż się tylko trochę przyjacielu, a pocałujesz się w dupę na dobranoc. Simon spojrzał w oczy LaBudda. Drab zamarł modląc się, aby podstęp nie malował mu się na twarzy. Bendor schował rękę z karabinem pod poncho, a LaBudd pękał z radości. Złamie kark temu łobuzowi w sekundę. Jedną ręką. Nic więcej nie potrzebuje. – Więc ty i Martins walczyliście razem w Wietnamie. Sam też tam jeździłem trzy razy. Uwielbiałem to. Było bombowo. Gdy wojna wybuchnie, już jutro wsiadam w pierwszy lecący tam samolot – powiedział. Simon wyciągnął lewą rękę, prawą trzymając cały czas ukrytą. LaBudd oblizał wargi. Zgasić światła, zabawa skończona. – Mówiłeś, że Martins używał innego nazwiska w Wietnamie. Jakiego? – Krait – odrzekł Simon i wypalił spod poncho prosto w głowę LaBudda. Rozdział 4 Albert Martins odetchnął z ulgą, jak zwykle, kiedy opuszczał tak ponure miejsce, jakim była Kuba. Tego popołudnia stał samotnie na rufie Rachelle, piłując paznokcie, podczas gdy jacht wypływał z zatoki. Niedługo zejdzie pod pokład do łączności, może otrzyma faks z wiadomością, że Simon Bendor nie żyje. Odwrócił się tyłem do wybrzeża i zaczął wycinać skórkę na małym palcu. Obsesyjnie dbał o paznokcie i o czystość, dlatego kąpał się trzy razy dziennie. Martins nie robił tego z powodu, że czystość była miła Bogu. Bóg w ogóle go nie obchodził, po prostu bardzo troszczył się o własny wygląd. Hawana. Gdzież podziało się to czarujące miasto, które odwiedził po raz pierwszy jako młody student. Spędził tu wtedy cały weekend pieprząc się jak dzika małpa z piętnastoletnią czarnoskórą kurewką, którą się tak zachwycił, że chciał się z nią ożenić. Stolica Kuby zmieniła się nie do poznania. Pod władzą komunistów była teraz zdewastowana i obskurna. Na przedmieściach aż roiło się od tablic z cytatami wypowiedzi Castra. Straciła kontakt ze światem. W mieście prawie nic nie można było kupić. Martins zdobył dla Fabienne słomkowy koszyk i koszulkę z napisem Cuba Si. Nie był to szczyt mody, ale nic innego nie znalazł. Kraj kompletnie zubożał. Kubańskie kobiety nosiły kolczyki zrobione z krążków tektury wyjętych z kapsli od butelek i wisiorki z plastikowych stopionych szczotek do zębów. Na ulicy sprzedawano lody, wkładając je do puszek po coca-coli, z obciętym dnem. Przybył na Kubę w interesach. Rachelle zawinęła tutaj, żeby wziąć na pokład Francois DuChampsa, krzywonogiego czterdziestoletniego byłego członka Legii Francuskiej, a teraz kuriera Martinsa. DuChamps przyleciał tu z Bangkoku z trzema milionami dolarów Triady na transakcję w Atlantic City. Rachelle zawiezie go do Republiki Dominikańskiej, skąd odleci do Miami amerykańską linią lotniczą. Przez dwa dni kurierzy przerzucili dziesięć milionów dolarów Triady do Stanów. Nieźle, ale nie najlepiej. Martins miał tylko dwanaście dni na dostarczenie reszty. Dwanaście dni na przeszmuglowanie dwudziestu milionów dolarów przed nosem agentów do walki z narkotykami, FBI i naciągaczy, nie mówiąc już o amerykańskich celnikach i inspektorach bankowych. Nigdy więcej nie postawi się w podobnej sytuacji. Kosztuje to za dużo nerwów. W Hawanie weszła na pokład Rachelle jeszcze jedna osoba. Był to szef ochrony Hocqa, wysoki czterdziestoczteroletni Kubańczyk Jesse Borrega, sierżant i były mistrz bokserski wagi ciężkiej. W Hawanie spędzał tydzień z żoną i dziećmi. Niegdyś walczył w Angoli, Gwatemali, Nikaragui i Peru, był także gorylem Castra. Pogodny i spokojny, wszędzie i zawsze pewny siebie. Wariackie zachowanie Hocqa nie wyprowadzało go z równowagi. Rok temu w Macao dostał kulę przeznaczoną dla Hocqa, zdołał zabić strzelającego, zanim zemdlał. Martins podziwiał Borregę za jego profesjonalizm, ale z niewiadomego powodu coś między nimi nie grało. Już dwa razy Borrega odrzucił bardzo intratną propozycję dowodzenia ochroną w zamku Martinsa bez żadnego wyjaśnienia powodów odmowy. Ten Kubańczyk był jedynym godnym szacunku człowiekiem z otoczenia Hocqa. Niemożność nawiązania z nim bliższych stosunków bardzo Martinsa rozczarowała. Poza tym Martins i Hocq brali udział w spotkaniu pomiędzy małym, kochającym grę w pokera Dengiem, jednym z nowym liderów Złotego Kręgu, a Edmundo Coliną, tęgawym trzydziestoletnim szefem kubańskiego ministerstwa turystyki. Kubie zależało na odbudowaniu turystyki, a ludzie Denga mieli miliony dolarów, które chcieli zainwestować na Zachodzie. Hocq zaaranżował spotkanie, zauważywszy, że nawet sam pan Bóg nie wymyśliłby lepszego układu. Jak tylko ci dwaj „staną przed ołtarzem”, Martins i Hocq dostaną pięć milionów prowizji. Na zebraniu Deng zachowywał się ostrożnie i z rozwagą. Nigdy pochopnie nie podejmował decyzji. Nie dał się do niczego zmusić. Jak daleko Martins sięgał pamięcią, Triada nie miała głupiego szefa. Colina natomiast był gotów na wszystko. Kuba rozpaczliwie potrzebowała zachodniej waluty, więc obiecywał gwiazdki z nieba. Przez lata osobiście eskortował kurierów Martinsa na Kubie. Za pieniądze można było na nim polegać. Dzisiejsze spotkanie nie przyniosło ugody. Nie otwierali szampana ani nie rozdawali ręcznie skręconych czarnych kubańskich cygar, które Martins tak kochał. Denga cechowała tradycyjna chińska nieufność do obcokrajowców. Nie ładował się w żadne interesy, dopóki nie sprawdził każdego szczegółu. Nie bez powodu wszedł na szczyty podziemnego świata Hongkongu. Martins przyglądał się, jak on grzecznie słucha, z nawyku kiwając od czasu do czasu głową. Colina zaproponował, że będzie mówił po angielsku, ale Deng przeprosił za nieznajomość tego języka. Posłuży się kantońskim, a Hocq i Martins zrobią mu grzeczność tłumacząc na angielski oraz hiszpański. Podjęli tę grę. Deng perfekcyjnie znał angielski, a także hiszpański, francuski, rosyjski, niemiecki i cztery dialekty chińskie. Pracował z tłumaczami, bo tak było dla niego korzystniej. Podczas tłumaczenia szacował przeciwnika, odkrywał słabe punkty, ustalał, kto był w porządku, a kto nie. Martins podziwiał go za to. To bardzo mądre z jego strony, że ukrywał znajomość języków. Colina ślinił się na myśl o pieniądzach Triady, szeroką rzeką płynących na Kubę. Marzył o swojej doli. Castro, jego brat Raul, generałowie, tajna policja nieźle się tuczyli na pieniądzach kolumbijskiego kartelu handlu narkotykami. Ale całą robotę prowadzili biurokraci, tacy jak Colina. Martins był pewien, że Colina podkradał nieco z kolumbijskich wpływów. Miliony Triady stwarzały wspaniałą okazję na dużo więcej. Najbardziej wpływowi dygnitarze Kuby osobiście będą nadzorować inwestycje Triady, obiecywał Colina, ci sami, którzy się opiekują chińskimi pieniędzmi i heroiną przerzucanymi przez Kubę do Ameryki. Kuba szczyci się osiągnięciami w takich sprawach i opieką, jaką otacza swoich przyjaciół. Jednak ostrożny Deng odłożył na razie sprawę. Martins zazgrzytał zębami z rozczarowania. Nic nie pomogły obrazy świetlanej przyszłości, roztaczane przez Colina. Deng nie miał zamiaru wejść w żadne układy, aż dokładnie przestudiuje wszystkie aspekty i możliwości turystyki na Kubie. A także, dopóki nie sfinalizuje sprawy kasyna w Atlantic City. – Mądry człowiek nie próbuje łapać dwóch srok za ogon – powiedział. – Każdy wybór grozi pomyłką. Trzeba zmniejszyć taką możliwość. Najlepiej postępować z rozwagą, krok za krokiem. Krok za krokiem. Martins poczuł skurcz w dołku. Czyżby Deng adresował te słowa do Martinsa i Hocqa, żeby się pośpieszyli z przerzutem trzydziestu milionów do Ameryki? Nie zdziwiłoby to Martinsa, szczególnie, jeżeli Deng wiedział, iż Erika Styler nie opuściła pokładu Rachelle. Deng miał zdolność trzymania własnych spraw w ścisłej tajemnicy, podczas gdy wiedział wszystko o wszystkim. Dzięki Bogu po naradzie udał się do Meksyku. Podróżował sam i wyglądał jak nieszkodliwe szczenię. Stamtąd leci do Nowego Jorku na spotkanie z chińskimi i amerykańskimi biznesmenami, którzy mieli aranżować interes z kasynem. Przed zejściem z pokładu Deng zażyczył sobie sprawozdania w sprawie szmuglu pieniędzy na łapówki. Taki sobie szybki test podczas pożegnania. Martins wiedział, jak podejrzliwi są członkowie Triady, więc uprzedził Hocqa, żeby się przygotował. Charlie, Bóg mu zapłać, wywiązał się na piątkę. – Teraz, kiedy Amerykanie złapali Noriegę – zapytał Deng – czy pieniądze wciąż idą przez Panamę? Hocq przecząco pokręcił głową. – Wycofaliśmy się z Panamy jeszcze przed inwazją. W tym kraju jest kompletny chaos, szczególnie w systemie bankowym. Przewidzieliśmy ten stan rzeczy i zaleciliśmy naszym klientom, aby nawiązali inne kontakty. – Rozumiem, że niektórzy kolumbijscy handlarze narkotykami nie mogą wydostać swoich pieniędzy ze Stanów – stwierdził Deng. – Bez Noriegi nie mają gdzie się podziać. Czy to prawda? Z pewnym siebie uśmiechem Hocq odpowiedział: – Przestrzegałem ich. W Ameryce ci Kolumbijczycy muszą trzymać w domach miliony dolarów w gotówce. Boją się amerykańskich banków, a bez Noriegi nie mają gdzie posłać pieniędzy. – W dalszym ciągu uważasz, że nie powinniśmy wysłać pieniędzy na zakup kasyna do naszych banków w Chinatown w Nowym Jorku i San Francisco? – zapytał Deng. – Tak – potwierdził Hocq. – Ludzie, służący wam za parawan, są pod mikroskopem. Amerykańska komisja gier hazardowych, FBI, policja, media, wszyscy przeczeszą was gęstym grzebieniem. Nawet cień podejrzenia i koniec z kasynem. Zostawcie sprawę tych pieniędzy w naszych rękach. – FBI wie, że niektóre banki w Chinatown to parawany Triady i agenci będą je obserwować – wtrącił Martins. – Nie chcecie chyba prać wielkich pieniędzy pod okiem FBI, teraz, kiedy szykujecie się, aby kupić kasyno. – Właśnie dlatego uważam, że jak tylko forsa znajdzie się w Ameryce, musi przejść przez legalne interesy – powiedział Hocq. – Proszę mi zaufać. – Każdy z nas jest złodziejem – uśmiechnął się Deng. – Czy można ufać złodziejom? Należy ufać dzisiejszym przyjaciołom tak, jakby jutro mieli być wrogami. Langway, prawnik Hocqa, też miał coś do powiedzenia przed zejściem z pokładu w Puerto Rico. Dowiedział się od plotkarza Wernera Tautza, że Erika Styler była uwięziona na Rachelle. Kiedy usłyszał o tym, opadła mu szczęka i teraz, w obecności Martinsa, próbował przekonać Hocqa, by natychmiast ją uwolnić. – Twoja opinia na tematy prawne ma dla mnie znaczenie – odrzekł Hocq, natomiast twoje zdanie o moich osobistych sprawach w ogóle się nie liczy. Nie należy mnie prowokować, powinieneś już chyba o tym wiedzieć. Martins domyślał się, co zaraz nastąpi. Charlie dostawał lekkiego zeza przed atakiem furii. Langway rozpoznał to też i pośpiesznie wycofał się. Później, kiedy został sam na sam z Albertem, powiedział: – Co, do cholery, ona mu zrobiła? Siedzi zamknięta na klucz w kabinie, pod strażą. Co mam mówić, jeśli ktoś się o nią będzie pytał? Martins uśmiechnął się. – Skłamiesz. Nie trzeba długich wyjaśnień. Ty, jako prawnik, dobrze o tym wiesz. Stojąc przy relingu jachtu, Martins spoglądał na Castillo de la Fuerza, najstarszą budowlę na Kubie, wzniesioną czterysta lat temu. Robi wrażenie. Nie jest taka misterna jak forty we Francji, ale wspaniała. Ogromny sowiecki tankowiec wchodził do portu i zasłonił mu widok. Morskie powietrze nagle wypełniło się zapachem ropy. Skończywszy piłować paznokcie, Martins włożył pilniczek do małego skórzanego futerału, w którym znajdowały się nożyczki, scyzoryk, szczypczyki i zapasowy pilnik. Miał z tuzin takich neseserów, trzy brał ze sobą, kiedy podróżował. Lubił gładkość i ciężar stali, jej precyzja odpowiadała jego pedantycznej naturze. Poza tym za pomocą stali miał wypielęgnowane ręce, co, w przekonaniu Martinsa, świadczyło o społecznym statusie. Z kieszonki koszuli wyciągnął zegarek, zabytkowego Hampdena, w złotej oprawie w kształcie róż i liści laurowych, oraz z krótkim złotym łańcuszkiem, przymocowanym do oprawki. Nacisnął zatrzask i pokrywka się otworzyła. Prawie piąta po południu. Faks, z dobrą wiadomością na temat Bendora, pewno już przyszedł. Zamknął zegarek, odwrócił na drugą stronę i paznokciem dużego palca otworzył tylną pokrywkę. W środku było wygrawerowane Dla Alberta od Fabienne. 25.12.75. Jej prezent z okazji pierwszego Bożego Narodzenia, które spędzili razem. Pomyślał, ile kosztowała go miłość do niej. Miłość jest za młoda, żeby wiedzieć, co znaczy sumienie. Schował zegarek i wytarł szyję jedwabną chusteczką. Właśnie składał chusteczkę, kiedy zobaczył Borregę idącego w jego kierunku. Kubańczyk miał kręcone włosy i był prawie wzrostu Martinsa. Szedł mocnymi, dużymi krokami, nie zwracając uwagi na kołysanie jachtu i lipcowy upał. Na ramieniu zawiesił magnum z czternastocalową lufą izraelskiej produkcji. Poza tym miał jeszcze dwa pistolety i nóż, ukryte gdzieś pod ubraniem. Zatrzymawszy się w odległości trzech stóp od Martinsa oparł się o reling, patrząc przez lustrzane okulary na oddalającą się Hawanę. – Dostałem przed chwilą wiadomość z łączności. Otrzymali faks. – Dziękuję. Zajrzałeś do panny Styler? Borrega pogłaskał gęste czarne wąsy. – Nie moja sprawa, dopóki jej chłopak nie postawi nogi na pokładzie. – Widzę, że rozmawiałeś z Tautzem. Borrega odszedł nie komentując. Martins domyślił się, iż on wie, że dziewczyna nie powinna tu przebywać, że to jeszcze jeden wygłup Charlesa. Borregę i Martinsa łączyło jedno – obaj musieli znosić wybryki szaleńca. Ponury Martins, z pilniczkiem do paznokcie w ręku, siedział na szezlongu na pokładzie i przyglądał się Hocqowi, czytającemu faks. Kiedy skończył, przekazał papier Borredze i spojrzał na Martinsa. – Dobrze zrozumiałeś kod? Mogłeś się pomylić. – Wykończył trzech facetów – zapewnił Borrega, kiwnąwszy z podziwem głową. Tautz z kieliszkiem koktajlu Margarita w ręku sięgnął po faks. – Niech zobaczę. Borrega go zignorował. Wyciągnięta ręka Tautza opadła. – Muszę przeprowadzić kontrolę ochrony – Borrega zwrócił się do Hocqa. – Może trzeba wprowadzić zmiany. – Myślisz, że zjawi się tu? – Hocq gryzł paznokieć dużego palca. – Jest już o krok bliżej, czy nie tak? – Borrega podał faks Martinsowi. Ten nagle poczuł zmęczenie. – Miałem potwierdzenie tej informacji. Bendor zabił trzech kurierów. Potem z matką zniknęli. Nikt nie wie, dokąd zmierzają. – Na jacht – stwierdził Borrega. – Przyjdzie tu po tę kobietę. I po pana. Hocq złożył ręce. – Ale nie może mnie dostać, prawda, Jesse? – Pan mnie zatrudnił, żeby nic takiego nie mogło się wydarzyć. I nie wydarzy się. – Zleciłem moim ludziom w Stanach, by wyśledzili go i zabili na miejscu – wtrącił. Tautz zlizał sól z kieliszka. – Ugryzłeś psa – zwrócił się do Alberta – a teraz pies przyjdzie ugryźć ciebie. Hocq wstał i skierował się do schodków, wiodących na górny pokład. Martins zmarszczył brwi. – Gdzie idziesz? Mamy sprawy do omówienia. Bendor... – Chcę zagrać z Eriką. Będę w jej kajucie, nie przeszkadzajcie nam. Ta historia z Bendorem jest bardzo podniecająca. Tautz uśmiechnął się obleśnie. – Nie rób nic, czego ja bym nie zrobił. Wiecie, może Bendor wcale nie jest psem, tylko słoniem. Słonie, jak wiadomo, mają dobrą pamięć. Borrega spojrzał na nich i kiwnął głową na pożegnanie. Za sekundę już był na schodach prowadzących pod pokład. Bardzo zdenerwowany. Tautz został sam na sam z Martinsem. Szybko dopił drinka, podskoczył z krzesła i też pomknął na dół. Martins patrzył na ocean. Jak łatwo przywołać w pamięci przeszłość. Przez lata budował spokojne życie dla siebie i Fabienne zwalczając wrogów. Musiał stać się wilkiem wśród wilków, żeby przeżyć. Teraz poczuł się stary i smutny. Przez piętnaście lat uciekał od siebie samego, takiego, jakim był kiedyś. I próbował uciec od Simona Bendora. W obu wypadkach nie udało mu się. Rozdział 5 Detroit, 1942 Pewnego zimnego grudniowego poranka w opuszczonym zaułku czarny włóczęga o kościstej twarz przerwał spijanie mleka z porzuconego kartonu. Usłyszał właśnie dźwięk tłuczonej szyby. Przez ramię zobaczył nagą białą kobietę, wrzeszczącą w tanim pokoiku w suterenie. Pewnie dostaje wciry od męża. Miała krew na cyckach, może więc też była porznięta nożem. Włóczęga, eks-dżokej o nazwisku Smokey Pendergrass, patrzył, jak kobieta trzymając się framugi odbierała razy. Ale to nie jego problem. Czarny nie powinien mieszać się do spraw białej kobiety. Zobaczył, że masywnie zbudowany biały mężczyzna odciągnął ją od okna i uderzył w twarz. Smokey nie chciałby być na jej miejscu. Wślizgnął się między dwa śmietniki, zlewając się z ciemnością i gapił się w okno sypialni. Patrzył na tych dwoje głupków, i to wszystko. Willard Crews, krzepki biały trzydziestolatek o grubej szyi, był kierowcą trolejbusu w Detroit. Kilka minut temu wyjął kij baseballowy z szafy i wszedł do sypialni, znajdującej się w suterenie walącego się domu czynszowego na brzegu rzeki. Kij rozdwoił się na jednym końcu i gdyby pijany Crews nie śpieszył się tak bardzo, aby zatłuc Mary Morell, poszukałby w tej dziurze dla szczurów pewniejszej broni. Ale w zapamiętaniu, myśląc tylko o zabiciu smukłej dwudziestosześcioletniej barmanki, swojej eks- kochanki, przeoczył niedoskonałość kija, który podarował dziewięcioletniemu synowi Edwinowi na Gwiazdkę. Mary Morell spała z nagim Edwinem w ramionach, kiedy Crews uderzył ją w głowę. Koniec uszkodzonego kija odłamał się i walnął w stojącą obok komodę. Kobieta przebudziła się z krzykiem. Edwin poderwał się i z przerażeniem w oczach patrzył na ojca. W desperacji, naga Mary Morell złapała zakrwawioną poduszkę i rzuciła nią w Crewsa, wytrącając mu z ręki złamany kij. Potem z wrzaskiem wyturlała się z łóżka i jednym skokiem znalazła przy zakratowanym oknie, zasłoniętym kotarą. Zdarła zasłonę w nadziei, że zwróci uwagę żebraków śpiących w zaułku za domem. Szybko podniosła okno, pozostawiając ślady krwi na szybie. Odciągając barmankę od okna, mężczyzna uderzeniem pięści złamał jej nos. Następny cios w twarz powalił ją na podłogę. Oszalała z bólu Mary Morell walczyła o życie. Odepchnęła bosymi nogami Willarda tak, że wpadł na komodę i stracił równowagę. Skoczyła na równe nogi, złapała podręczne lusterko i walnęła nim Crewsa w twarz. Z krwawiącymi ustami cofnął się w stronę łóżka i spojrzał na swoją pokrytą krwią dłoń. – Suko! – wrzasnął – chcesz walczyć ostro, proszę bardzo! Mary Morell skoczyła do drzwi sypialni. Trzeba biec na górę, pomyślała, obudzić innych lokatorów, uciec na ulicę i poprosić o pomoc robotników, rozładowujących ciężarówki z mięsem na rynku naprzeciwko. Niech szlag trafi pijaka Willarda Crewsa, za szybko łapie się do bicia bab. Ze swojej strony musiała przyznać, że była za szybka do mężczyzn. Matka ostrzegała ją przed zadawaniem się z każdą parą portek, która pojawiła się na drodze. Dziewczyna porzuciła Kanadę, aby uwolnić się od tej świętoszkowatej, starej suki. Mary była przy drzwiach sypialni, gdy Crews złapał ją za ramię i pociągnął na podłogę. Miał tylko jedno na myśli – ukarać tę dziwkę za to, że kochała się z Edwinkiem. Usiadłszy okrakiem na piersiach Mary, bił ją po twarzy i tłukł głową o podłogę. Po chwili przestała się poruszać. Jej twarz spuchła i nabrzmiała. Teraz już nie była taka piękna. Jęknęła. Suka, jeszcze żyje, ale już niedługo. Nie ruszała się. Była wciąż nieprzytomna, gdy Crews wziął sznur od lampy i udusił ją za zdeprawowanie Edwina, ich syna. To przecież jej własne ciało i krew. Jako nastolatek Edwin Morell mieszkał z owdowiałą matką Mary Morell w Kanadzie, w południowym Ontario, w mieście Windsor nad rzeką Detroit. W Windsor, znajdującym się w odległości mili od Detroit, produkowano samochody – kanadyjskie fordy, chryslery i auta firmy General Motors. Babka Edwina wynajmowała pokoje dla robotników z fabryk samochodowych. Zmuszała go do zarabiania na utrzymanie sprzątaniem pokojów gości, podawaniem obiadów, rąbaniem drzewa. Mówiła tylko po francusku i miała obsesję na punkcie czystości. Ta obsesja przeszła na Edwina. W wieku szesnastu lat mierzył już ponad sześć stóp wzrostu i ważył ponad sto dziewięćdziesiąt funtów. Pracował na pół etatu w fabryce Forda i grał w szkolnej drużynie futbolowej. Łatwo się nudził, był cyniczny i bawiło go zastraszanie ludzi. Zaznawszy w życiu mnóstwo bólu, z lubością zadawał go innym. Seks był jego obsesją i największą przyjemnością, ale miewał stosunki sporadyczne z prostytutkami, kelnerkami i barmankami, kobietami, do których nic nie czuł. Prowadził dzienniki swego życia seksualnego, opisując kobiety i każdy stosunek z detalami. Lubił to, co szokujące i zakazane. Kiedy miał siedemnaście lat, babka przeszukała pokój Edwina w czasie jego nieobecności i natknęła się na te dzienniki. Zbrzydziło ją to, co przeczytała. Tym chłopakiem trzeba pokierować, zanim skończy na krześle elektrycznym, jak jego ojciec, pomyślała. Zawinąwszy dzienniki w gazetę pospieszyła do kuchni. Te świństwa powinny spłonąć w ogniu piekielnym. Tymczasem musi wystarczyć piec na drzewo. Zamknęła się w kuchni na klucz, aby jej nie przeszkadzano. Wściekłość zaślepiła ją i zapomniała o ostrożności. Nie zauważyła, że płomienie z pieca zajęły rękaw szlafroka. Kiedy się spostrzegła, ubranie było w ogniu, który rozprzestrzeniał się. Wpadła w panikę. Odsunęła się od pieca i runęła na pień rzeźnicki, wywracając na siebie garnek z tłuszczem. Tłuszcz podsycił płomienie na szlafroku. Jej krzyki zwróciły uwagę lokatorów, ale nim zdążyli wyłamać drzwi kuchenne, już cała płonęła. Dwa dni później zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Zaraz po pogrzebie babki Edwin wrócił do Detroit, do kraju bardziej odpowiedniego dla jego agresywnego temperamentu. Kanada była nudna, pogoda tam nieprzerwanie zimna, a ludzie meczący. Po raz ostatni wyszorował ubikację i przepracował ostatni dzień w fabryce samochodów. Gdy autobus opuścił Windsor, zaczął czyścić sobie paznokcie, usuwając resztki Kanady ze swego życia. W Detroit uczęszczał do college’u, gdzie studiował historię, psychologię, doskonalił swój francuski, w którym był już i tak dostatecznie biegły. Grał również w piłkę. Należał do gwiazd w ataku, dopóki nie złamał obojczyka, co zmusiło go do wycofania się z tego sportu. Trzy tysiące dolarów ze spadku po babce nie starczyły na długo. Jednak z rosnącą wiarą w swą inteligencję Edwin postanowił ukończyć szkołę. Wstąpienie na wydział policyjny rozwiązało jego problemy finansowe. Opłacono naukę i większość kosztów utrzymania. W zamian zajmował się pracą biurową, uczęszczał na kursy kryminologii i zobowiązał się do pracy w policji po ukończeniu szkoły. Będąc pod wrażeniem koleżeńskich stosunków chętnie dotrzymał obietnicy. Patrolując dzielnicę odbierał porody, rozdzielał walczące koguty, był postrzelony dwukrotnie i nauczył się znosić zapach rozkładającego się ludzkiego ciała, który na zawsze został mu w pamięci. Miał do czynienia z wariatami, narkomanami, żebrakami, pijakami. Jako ochronę przed brudem i chorobami nosił przy sobie dwie pary rękawiczek chirurgicznych i czyścił paznokcie po każdej zmianie. Podnietą w pracy był seks, który uprawiał z prostytutkami. W zamian pozwalał im pracować bez nękania przez policję. Po trzech latach awansował na detektywa i został przydzielony do wydziału zabójstw, gdzie przydało mu się wszechstronne doświadczenie, który zdobył jako dzielnicowy. Nauczył się wiele o pracy policji, przestępczości, a nawet o ludzkiej naturze. Nic go nie szokowało. Żona okazała się mniej odporna na przeciwności losu i różne wydarzenia. Małżeństwo Morella z tancerką z nocnego klubu zakończyło się, kiedy wróciła do domu niespodziewanie i znalazła go w sypialni gołego od pasa w dół z dwiema prostytutkami. Jedna z nich była naga, skuta kajdankami i miała zawiązane oczy, posiniaczona płakała. Drugą, czarną nastolatkę, przywiązał do krzesła i zakneblował jej usta. Spokojnie zwrócił się do porażonej tym widokiem małżonki. – No i co? Obsesyjnie przywiązywał wagę do informacji, stał się ekspertem w ich zbieraniu i analizowaniu. Aby zamknąć przestępcę potrzebny jest świadek, który zechce zeznawać. Dziewięćdziesiąt procent spraw kryminalnych zostało wyjaśnionych dzięki informatorom. Im lepsi informatorzy, tym lepszy detektyw. Korzystał z ich usług uważając jednak, aby go nie wykorzystywali. Przeciętny informator był małym, mściwym szczurkiem dbającym o własne interesy. On czy też ona zwykle chcieli zemsty, pieniędzy, władzy albo podniet, z przestawania z gliniarzami. Kobiety to najlepsi informatorzy, ponieważ zemsta była zwykle jedyną bronią, jaką dysponowały. Po trzydziestce Morell natknął się na Maggie Seat, energiczną, rudowłosą dwudziestodwuletnią, która została prostytutką w wieku czternastu lat. Uważał ją za zmysłową, figlarną i ordynarną panienkę. Widział dość pracujących dziewczyn, żeby wiedzieć, iż ta była prawdziwym klejnotem. Tandetnym, ale mimo to klejnotem. I miała tyłeczek klasy światowej. Przyszła do Morella, ponieważ dwóch Arabów próbowało ją zabić i spodziewała się, że nie zrezygnują. Dlaczego do Morella? Ponieważ znano go jako opiekuna pracujących dziewczyn. – To dlatego, że one potrafią się odwdzięczyć – powiedział. Wytrzymała jego spojrzenie. – Najpierw pogadajmy o tym, jak ja się w to władowałam. Potem podyskutujemy, ile twoja pomoc będzie mnie kosztowała i czy okaże się tego warta. Pracowała w agencji Starlight Escort, która przyjmowała karty kredytowe i chętnie wystawiała rachunki na firmę. Dwa tygodnie temu agencja wysłała ją do hotelu na Woodward Avenue na randkę z George’em Bisharą, małym Arabem koło czterdziestki. Nieprzyjemnie pachniał, nie miał pojęcia o tym, co się robi w łóżku i zabrało to całe wieki, nim swoje zrobił. Maggie była gotowa do wyjścia, gdy dało się słyszeć głośne pukanie do drzwi i Bishara pośpieszył otworzyć. Myślała, że to detektyw do spraw moralności. Mogła stracić zarobek i jeszcze dołożyć, żeby puścił ją wolno. Okazało się jednak, że to brat Bishary – Anvar, gruby pięćdziesięciolatek o tłustej skórze. Bracia zaczęli kłócić się o pieniądze. Anvar narzekał, że został wykiwany w numerze z ubezpieczeniem. Maggie zrozumiała, że usłyszała za dużo. Cuchnący George wiedział to także i nie pozwolił jej wyjść. Odsunął się, gdy przypomniała mu, że dziewczyny z agencji przyjeżdżają zawsze z uzbrojonym kierowcą. Nie sprzedaje mu kitu. Facet czekał przed wejściem do hotelu i jeśli ona nie wyjdzie, on wejdzie na górę. W zamian za połowę zarobku dziewczyn agencja zapewniała im ochronę. – Nie miałam zamiaru ich wydać – opowiadała Morellowi. – Myślisz, że potrzebuję, żeby gliny węszyły w moim życiu? Ale zaraz potem omal nie zostałam zabita przez samochód. A potem ktoś chciał wepchnąć mnie pod trolejbus. Wiem, że to te arabskie gnojki. Czy mógłbyś zdjąć mi ich z karku? Tymczasem George Bishara nie przestawał dzwonić do agencji. Maggie nie chciała się z nim spotkać. Morell poprosił ją o numer telefonu, zobaczy, co się da zrobić. Poszli do łóżka dwa dni później, kiedy miał już jej coś do powiedzenia. – Bracia Bishara posiadają dwie restauracje w Detroit i wypożyczalnie wideo w trzech stanach. Nieźle, jak na takich szczurów z Marsylii, którzy są tutaj zaledwie od pięciu lat. W tym czasie wnieśli tuzin skarg o odszkodowanie za pożary i włamania, zgarniając blisko dwa miliony dolarów. Nikt nie złapał ich na tym, że nabierają agencje ubezpieczeniowe, co nie znaczy, że tego nie robią. Czy wiedziałaś o tym, że w Detroit mieszka najwięcej Arabów w skali Ameryki? – Nie możesz ich aresztować na podstawie tego, co ja słyszałam? – spytała Maggie. – Twoje słowo przeciwko ich zeznaniom? Nie masz żadnego dowodu. Z twoim kontem miałabyś kłopoty, aby przekonać prokuratora nawet o tym, że Nixon jest wciąż prezydentem. – Dlaczego? – Złapano cię na prostytucji, kradzieży kart kredytowych i posiadaniu narkotyków. A wracając do Bisharów, każdy ma teraz swoje prawa. Czarnuchy, pedały, długowłose naiwniaki protestujące przeciwko wojnie. Nie mogę aresztować Bisharów tylko dlatego, że jeden nie zmienia gaci, a drugi ma pypcie. Trzeba czegoś więcej. Może obserwowali cię, a to znaczy, iż widzieli, że rozmawiałaś z gliną. To chyba dobrze, nie? – Tak i nie. Mogło ich to wystraszyć lub zaniepokoić tak bardzo, że zechcą cię uziemić i skończyć sprawę. Musisz uważać, z kim się umawiasz. Morella podniecało dzielenie się kobietą z innymi mężczyznami. Maggie Seat stanowiła intrygującą kombinację seksbomby i zagubionego dziecka. W pewien sposób była podobna do Morella, skomplikowana, zmiennego usposobienia, samotnica o wnikliwym umyśle. Wydawało się, że rozumie jego awersję do ludzi o miękkich sercach i do mądralińskich prawników, którzy wypuszczają przestępców z powrotem na ulicę. Ciągle lubił swoją pracę, ale zaczynała go jednak przygniatać. Maggie była więc przyjemną odmianą pod koniec ciężkiego dnia. Przyniosła Morellowi choinkę na Boże Narodzenie. Od lat nie miał drzewka na święta. Ubrali je razem, a potem kochali się na podłodze, w świetle choinkowych lampek. A jeszcze później opiłowywał jej paznokcie, ona zaś mruczała jak kotka. Po trzech tygodniach od pierwszego spotkania Morell czekał na nią w swoim mieszkaniu. Miał dla niej prezent – czarną skórzaną kurtkę ozdobioną futerkiem z królika, wartą pięćset dolarów, którą nabył od pasera za pięćdziesiąt. Zamierzali zamówić sobie chińskie jedzenie do domu. Tego wieczora spóźniała się już godzinę. Zadzwonił do agencji, nie mieli o niej wiadomości. Okazało się, że kierowca Paul Rovin zaginął także. Morell, znany w agencji jako przyjaciel-glina Maggie, otrzymał nazwisko klienta i adres hotelu, w którym miała randkę. W hotelu minął windę, wszedł piechotą na szóste piętro i zaczął nasłuchiwać pod drzwiami. Cisza. Otworzył zamek posługując się kartą kredytową. Z pistoletem w ręku wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Światło było zapalone. Oparł się o framugę i słuchał, jego dzikie oczy notowały kolejno pusty pokój, rozesłane łóżko, fotel z poręczami, pustą szafę i małe biurko koło jedynego okna. Na Biblii leżącej na nocnym stoliku stała opróżniona do połowy butelka wódki. Torebkę Maggie zauważył na telewizorze. A więc dziewczyna była tu. Znalazł ją w małej łazience. Nagie ciało, z rajstopami zaciśniętymi wokół szyi, wisiało na prysznicu. Jej ubranie rozrzucono na podłodze. Morell nie dostrzegł żadnych śladów walki. Zamknął oczy i oparł się o drzwi. Nie był tak całkiem obojętny. Zginęła przecież Maggie. Opuścił pokój, nie martwiąc się o odciski palców. W Detroit wszyscy trzęśli się z zimna na rekordowym styczniowym mrozie, nosił więc rękawiczki. Po wyjściu na zewnątrz chodził po ulicach bezmyślnie. W końcu znalazł bar i wykonał anonimowy telefon na policję, podając miejsce, gdzie znajdowało się ciało Maggie. Potem wrócił pod hotel, stanął po przeciwnej stronie ulicy i czekał na dwudziestostopniowym mrozie. Kiedy usłyszał sygnał syren policyjnych, wyszeptał: do widzenia, dziecinko, i odszedł. Niestety, oficer śledczy był niekompetentnym ramolem. Już dawno wyleciałby, gdyby nie miał koneksji w radzie miejskiej. Ten siedemdziesięcioletni pijaczyna spartaczył wyniki sekcji zwłok Maggie, mylnie interpretując wszystkie dostępne ślady zbrodni. Morell wiedział, że ktoś zabił dziewczynę i upozorował samobójstwo. Ciało Paula Rovina, czterdziestoletniego kierowcy Maggie, znaleziono trzy dni później w bagażniku jego limuzyny. Ktoś wpakował mu dwie kule w serce, obrabował samochód i porzucił w dzielnicy murzyńskiej. Rovin był karanym narkomanem. Policja przypuszczała, że został zamordowany podczas kupna narkotyków. Po godzinach, na własną rękę, Morell prowadził śledztwo w sprawie morderstwa Maggie. Nikt w Starlight Escorts nie znał jej ostatniego klienta. Korzystał z ich usług po raz pierwszy, przedstawił się jako Dudley Ganz, miejscowy agent handlu nieruchomościami. Telefonicznie zarezerwował pokój w hotelu i zapłacił gotówką przez posłańca. Kiedy Morell stanął twarzą w twarz z łysiejącym, czterdziestoletnim Ganzem, gość zaprzeczył, jakoby znał Maggie. Był z rodziną w Ontario na nartach, fakt ten został sprawdzony i potwierdzony przez Morella. Faceta oraz agencję wykorzystano do wciągnięcia Maggie w pułapkę. Morell spytał, czy Ganz wie coś o braciach Bishara. Agent ich znał. Ostatnio zrezygnował z nich jako klientów, a nawet podał do sądu, aby odzyskać zaległe opłaty i powstrzymać drani od wykonywania nie autoryzowanych zmian budowlanych w podlegających mu posiadłościach. Niewielu agentów handlu nieruchomościami miało do czynienia z Bisharami więcej niż raz. Najszybszą drogą uzyskania informacji o kimkolwiek, Morell wiedział o tym, było śledzenie przepływu pieniędzy. Jeśli Bisharowie kradli, znaczyło to, że potrzebowali gotówki. Dowiedział się, że zalegali z podatkami i z forsą dostawcom w restauracjach. Byli też zapamiętałymi hazardzistami. Gdzież podziewali się, kiedy Maggie umierała? Na pewno w domu George’a, głowiąc się nad zwrotem długów, otoczeni żonami i dziećmi jako świadkami. Morell zawziął się, zadzwonił do policji marsylskiej i swoim płynnym francuskim spytał, czy Bisharowie byli u nich notowani. Nie, odpowiedziano. To ludzie czyści jak śnieg. Jednak, jeśli chodzi o resztę rodziny – to już inna historia. Tatuś udzielał się w gangu przemycającym samochody w latach pięćdziesiątych na Riwierze. Członkowie organizacji, Francuzi i Arabowie, specjalizowali się w wynajdywaniu najnowszych sportowych modeli aut i odsprzedawali je w Afryce Północnej. Matka prowadziła księgi rachunkowe gangu, który działał pod płaszczykiem legalnie prosperującej firmy rodzinnej, zajmującej się naprawą samochodów. Bracia George i Anvar pracowali dla gangu w charakterze złodziei i goryli. Ale zgodnie z tym, co mówiła policja marsylska, żaden z braci nie był notowany. W trzech różnych sprawach świadkowie, którzy mieli złożyć przeciwko nim zeznania, zostali znalezieni martwi. Dwóch powieszono na prysznicu w łazience. Sześć lat temu państwo Bishara zginęli w Tunisie od wybuchu bomby, podłożonej w samochodzie przez korsykańskich gangsterów. Rodzina rozprowadzała fałszywe pieniądze na Riwierze. Hazardziści George i Anvar upłynniali trefną gotówkę w małych kasynach. Aby uniknąć losu rodziców, bracia wyemigrowali do Ameryki. Morell chciał, aby prokurator zezwolił na ekshumację ciała Maggie i nakazał zbadanie zwłok przez innego lekarza policyjnego. Wezwał Kinga Sommerville’a, niskiego, czterdziestoletniego Irlandczyka, zdolnego, ambitnego prawnika. Morell umorzył kiedyś sprawę przeciwko jego żonie, więc Sommerville był mu dłużny przysługę. Po ekshumacji ciała Maggie prawnik wyznaczył młodszego lekarza policyjnego do przeprowadzenia ponownej sekcji. Ten znalazł dowody wskazujące, że umarła od ciosu w gardło. Została zabita, zanim ją powieszono. Morell powiedział Sommerville’owi, że Maggie mogła wyjawić kanty z ubezpieczeniami i dlatego zginęła. Facet nie był głupcem i zapytał Morella o jego powiązania z dziewczyną. To informatorka, wyjaśnił detektyw. Zwyczajna donosicielka. Somerville uśmiechnął się. – Musiała być dobrą dupą. – Kiedyś kupiła mi choinkę na Boże Narodzenie – rzekł Morell. Następnie poprosił jeszcze o zezwolenie na przesłuchanie jednego z braci Bishara. Morell podejrzewał wybuchowego George’a o popełnienie morderstwa, ale postanowił na razie zostawić go w spokoju. Skupił się na Anvarze, który miał pretensje do brata za to, że kantował. Morell złamał Anvara przed upływem godziny. Zaczął od tego, że położył mu książkę telefoniczną na głowę, przez którą walił go kluczem samochodowym. Arab odczuwał straszny ból i dziki strach przed Morellem, ale nie miał żadnych śladów, które mógłby pokazać w sądzie. – Wiem o twojej ostatniej sprawce – powiedział Morell. – Sfingowałeś włamanie do własnej restauracji na Fort Wayne. A potem George oszukał cię przy podziale zysków. Anvarowi błysnęły oczy. Mam cię, pomyślał Morell. – George robił cię w konia przez cały czas – ciągnął detektyw. – Brał lwią część łupów, a ty nie domyślałeś się nigdy. Myślisz, że kłamię? Spójrz na to. Pokazał mu listy kompanii ubezpieczeniowych podające prawdziwe i fałszywe liczby. Liczby wskazywały, że braciszek George zatrzymywał większą część forsy i płacił mu mniej, niż dostawał z ubezpieczenia. Twarz Anvara poczerwieniała w minutę. Morell piłował sobie paznokcie. Wymyślił sam te dane. Żądza odwetu i strach przed Morellem sprawiły, że Arab wydał brata, podpisał oświadczenie wskazując George’a jako zabójcę Maggie Seat i Paula Rovina. Anvar mówił, że on sam nikogo nie zabił, ale ukradł numer karty kredytowej Dudleya Ganza. Pomógł George’owi włamać się do biura Ganza, kiedy ten był w Kanadzie. Brat nastawił sekretarkę w telefonie Ganza w taki sposób, aby każda wiadomość z agencji Starlight Escorts przekazywana była do Anvara, pod inny numer. Anvar wówczas udawał, że jest Dudleyem. W hotelu, kiedy Maggie usiłowała uciec, wybuchowy George trzasnął ją w gardło, zabijając ją na miejscu. Anvar przyznał się do współudziału w upozorowaniu samobójstwa Maggie. Sprawa Bisharów znalazła się na pierwszych stronach gazet w Detroit, oferując czytelnikom pikantną historyjkę pełną morderstw, seksu, pieniędzy, dodając do tego prokuratora prowadzącego krucjatę na rzecz rzekomo niewinnych, który odważył się stawić czoło systemowi i wygrał. George Bishara został skazany na dożywocie, jego brat Anvar tylko na dziesięć lat, ponieważ zgodził się współpracować z władzami. Za zgodą Morella Sommerville przypisał sobie wszystkie zasługi. W tydzień po rozprawie Morell dostał propozycję nowej pracy. Rozmawiali z nim dwaj dobrze ubrani mężczyźni, reprezentujący urząd federalny, ale celowo nie ujawniali, z jakiej są agencji. Starszy facet o długiej twarzy, niejaki Pfeil, powiedział, że zajęcie polega na rozlicznych podróżach zagranicznych, wymaga znajomości przynajmniej jednego obcego języka i związane jest ze ścisłą współpracą z Departamentem Stanu USA. Jego towarzysz Leveen, kłapouchy mężczyzna w okularach, twierdził, że ich agencja docenia ludzi, którzy potrafią przeprowadzić dobrze przesłuchanie. Morell był znany już z tego, że umiał zmusić podejrzanych do wyjawienia wszystkiego, co wiedzą. – Skąd dowiedzieliście się o mnie? – zapytał. Pfeil pociągnął się za owłosione ucho. – Ta arabska historia. FBI dostaje odciski palców z każdej ważniejszej sprawy w kraju, włącznie z tymi, przy których ty pracujesz. Otworzyłeś ponownie zamknięte już dochodzenie, współdziałałeś z francuską policją, a potem uwieńczyłeś wszystko perfekcyjnym przesłuchaniem tego jebaki wielbłądów. I nie mów nam o Somerville’u. Nie byłby tam, gdzie jest, gdyby nie ożenił się z córką sędziego. Masz przed sobą przyszłość, ale nie jako glina. Morell spojrzał na swoje paznokcie. – Czy wiecie coś, czego ja nie wiem? – Przy odrobinie szczęścia możesz zostać co najwyżej porucznikiem – zaznaczył. Twój życiorys i zainteresowanie dziwkami będą zawsze przeszkodą. Niczego więcej już nie osiągniesz w policji, czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy nie. – Mówicie mi, że mam się spakować? – W Detroit jest jeden wielki bałagan i robi się coraz gorzej – wtrącił kłapouchy Leveen. Trzy lata temu, w roku 1967, doszło tutaj do największych murzyńskich rozruchów w kraju. Biali wieją stąd. Wcześniej czy później będziecie mieli czarnego mera, czarną radę miasta i czarnego komisarza policji. A jak to nastąpi, bracie, to koniec z tobą. Morell kiwnął głową. Zarząd miasta wydaje prawie cały budżet na budowę szos wiodących na przedmieścia, żeby umożliwić białym podróżowanie do pracy w centrum i powrót do bezpiecznych, zamieszkanych wyłącznie przez białych dzielnic za miastem. – Damy ci na początek dwa razy tyle, co teraz zarabiasz – zaproponował Pfeil. – Więc nikomu nie podoba się to, że lubię dziwki? – spytał Morell. – Ale jesteście dokładni, chłopaki. Trzeba wam to przyznać. – Robimy, co do nas należy – stwierdził Leveen. – Pracując w agencji będziesz w pełni kontrolował swoje działania, teraz tego nie masz. Morell położył ręce na kolana. Lubił patrzeć na tych urzędowych typków, kiedy zachowywali się tak jak w kinie. Pewnie puszczają filmy w domu i ćwiczą odpowiednie miny przed lustrem. – Dlaczego praca dla was ma być taka pełna radości? – zapytał. – Dlatego, że to my sami tworzymy reguły gry. – Pfeil rozpromienił się. – Można powiedzieć, że naszym zadaniem jest pilnowanie tego, żeby żadna organizacja nie stała się większa niż nasza. – Nie pamiętam, żeby to zapisano w konstytucji – zauważył Morell. – W konstytucji jest to, co my chcemy – podkreślił Pfeil. – Tak właśnie słyszałem – powiedział Morell. – Myślę, że wasza oferta jest lepsza niż to, co mam. Ja i CIA. Kto by pomyślał? Rozdział 6 Sajgon, marzec 1975 Simon Bendor, stawiając ultimatum Morellowi, ujawnił jego seksualne stosunki z więźniarką, co było nie tyle kompromitujące, ale też bardzo niebezpieczne. Bendor zerwał dzisiejsze zebranie CIA, grożąc Morellowi śmiercią. Ten nie lubił, gdy ktoś mu stawiał ultimatum, ale Simon zmuszał do uwagi, więc go wysłuchał. Nie dalej jak wczoraj prześliznął się pod okiem uzbrojonych ochroniarzy do willi w Chinatown i poderżnął gardło sajgońskiemu bankierowi, który kierował kurierami przewożącymi pieniądze dla Vietkongu z Kambodży. Uciekł, nie zauważony przez nikogo. Morell wiedział już, że Bendor stanowił zagrożenie. Ten szczupły dziewiętnastolatek z Hawajów był najlepszym zabójcą agencji w południowo-wschodniej Azji. Przez ostatnie cztery miesiące zlikwidował na zlecenie CIA dwadzieścia dwie osoby. Z takim nie zadziera się, chyba że ma się pewność, że można go zabić. Morell zastanawiał się nad tym od pewnego czasu i doszedł do przekonania, że trzeba zlikwidować Bendora. Jutro facet umrze. Z okna swego biura w ambasadzie USA Morell przyglądał się tłumowi Wietnamczyków, tłoczących się po wizy amerykańskie. Ścisnął w dłoni sznurek małych niebieskich perełek. Korale należały do Fabienne Bao, wrogiego jeńca i jego kochanki. Miała osiemnaście lat, połowę mniej niż on i była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Ciągnęło go do niej jak igłę do magnesu. Pracowała w oddziale B-36, tajnej komórce wywiadowczej Wietnamu Północnego, która infiltrowała rząd i wywiad południowowietnamski na najwyższych szczeblach. Morell robił wszystko, żeby zablokować jej powrót do komunistów, ponieważ zakochał się w niej i nie umiał zapanować nad tą miłością ani jej się wyrzec. Przetrzymywał Fabienne także po to, żeby uchronić ją przed egzekucją w Wietnamie Południowym za kolaborację. Był agentem CIA przydzielonym do południowowietnamskiego wywiadu i jednym z tysiąca stu Amerykanów wciąż znajdujących się w Sajgonie, dwa lata po wycofaniu się amerykańskich sił zbrojnych. Oficjalnie Amerykanie byli doradcami Wietnamczyków z Południa, nieoficjalnie współpracowali z każdą grupą zwalczającą komunistów. Do obowiązków Morella należało przesłuchiwanie najbardziej znaczących jeńców. Przez pięć lat był w agencji instruktorem tajnej policji i agentów wywiadu z tuzina różnych krajów. Ćwiczył ich w technikach wywiadowczych, kontrwywiadzie i utrzymywaniu wewnętrznego bezpieczeństwa. Oprócz tego zajmował się szkoleniem oddziałów śmierci. Widział siebie w roli patrioty, który pomaga wolnym krajom bronić się przed terroryzmem i anarchią. Nie zwracał uwagi na fakt, że przesłuchanie to inna nazwa tortur. Torturowanie było najlepszym sposobem na utrzymanie porządku w społeczeństwie i zarazem ostrzeżeniem dla opozycji. W Sajgonie Morell tak rzetelnie wcielał w życie to ostrzeżenie, że był znany jako Krait. Tak nazywa się wietnamski wąż, którego ukąszenie zabija w oka mgnieniu. Komuniści chcieli natychmiast odzyskać nie tylko Fabienne Bao, ale także Quanga Bai, dwudziestoletniego sajgońskiego fotografa o miłej twarzy. Torturowany ujawnił prawdziwą tożsamość – był wrogim agentem oraz jedynym synem założyciela Vietkongu, generała, który stracił prawie całą rodzinę podczas wojny. Teraz, kiedy komuniści wygrali, generał chciał dzielić swój triumf z ukochanym Quangiem. W zamian komuniści oferowali czterech amerykańskich jeńców wojennych, miedzy innymi Pete’a Sancheza, krępego trzydziestoletniego Teksańczyka, który był zwierzchnikiem Bendora w wojsku i jego bliskim przyjacielem. To Sanchez został z tyłu, by kryć ucieczkę Bendora z wioski na wzgórzach centralnych razem z rannym amerykańskim pułkownikiem, doradcą CIA w tym rejonie. Uciekinierzy dotarli do helikoptera Air America w momencie ataku Wietnamczyków z północy na pozycje Sancheza. Dziś rano, kiedy Bendor groził Morellowi w obecności innych agentów, tamci odsunęli się od niego, jak gdyby Morell nagle spuścił gacie i pokazał im swoje hemoroidy. – Blokujesz tę wymianę na każdym kroku – powiedział Bendor. – Najpierw przekonywałeś ambasadę, że nie dosyć oferują nam w zamian za Bao. Później twierdziłeś, że nie możemy jej wypuścić, gdyż przekazuje nam cenne informacje. Mącisz, bo ją pierdolisz. Pete Sanchez dostał kulę przeznaczoną dla mnie. Albo odeślesz Bao, albo cię zabiję. O nie, koleżko, to ty jesteś skończony, pomyślał zdenerwowany Morell. Jutro dasz dupy. Bendor był agentem kontraktowym. Jako wolny strzelec został przydzielony do najbardziej tajnej komórki CIA, o której nawet nie wiedziano w Kongresie. Komórka ta, stworzona przez Komitet Zdrowia i Przekształceń, nie miała żadnej oficjalnej nazwy. Ktoś określił ich Weseli Kawalarze i przezwisko przylgnęło. Mniejsza o nazwę, był to po prostu pluton egzekucyjny. W Sajgonie podlegali bezpośrednio szefowi placówki CIA lub jego zastępcy. Simon Bendor wyróżniał się znacznie wśród około tuzina członków, których powszechnie uważano za pomyleńców z samobójczymi odchyleniami. Był nie do pokonania jako zabójca oraz instruktor sztuki wojennej. Nieustraszony, zawsze zachowywał zimną krew i kiedy nie pracował, spędzał czas samotnie. Wiedziano, że czeka go gwałtowny koniec. Zainteresował się sprawą wymiany jeńców, gdy dowiedział się, że komunistom zależy na odzyskaniu Fabienne i Quanga. Przewidując konflikt, Morell z kolei zainteresował się Bendorem. Natychmiast przejrzał jego akta. Simon Bendor urodził się w 1956 roku w Kalifornii. W gimnazjum był mistrzem w gimnastyce i bokserem amatorem. Ojciec, Shea Bendor, pilot brytyjskiego królewskiego lotnictwa podczas II wojny światowej. Matka, Aleksis Bendor, wykładała angielską literaturę i obce języki w college’u w Santa Monica. W czasie wojny była także krótko zatrudniona przy rozszyfrowywaniu kodów dla wywiadu. Kiedy Bendor miał szesnaście lat, rodzina przeniosła się na Hawaje. Ojciec latał w różnych liniach lotniczych, matka pracowała na uniwersytecie, ale oboje kontynuowali współpracę z CIA. Simon został najlepszym lekkoatletą w gimnazjum, dostał oferty stypendiów do różnych college’ów na wyspie i kontynencie. W tym czasie miał wypadek podczas surfingu. Koralowa rafa, ostra jak żyletka, omal nie obcięła mu nóg. Lekarze zalecali amputację, by ratować mu życie. Pani Bendor nie zgodziła się i załatwiła, że operowali go chirurdzy marynarki wojennej. Operacja udała się. Nie był to koniec nieszczęść rodziny Bendorów. Shea Bendor został zabity, przewożąc na prośbę agencji broń do Indonezji. Po jakimś czasie pani Bendor zamieszkała z Wiktorem Yashimą z Honolulu, czterdziestoczteroletnim Amerykaninem japońskiego pochodzenia, eksporterem ryb i hodowcą róż, za które otrzymywał najwyższe nagrody. Wywiadowcy agencji nazywali go jej stałym kochankiem. Historia rodziny Yashimy była wyjątkowa. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Kanna i poszukiwano go za morderstwo. Podczas II wojny światowej całą rodzinę zesłano do obozu w Kalifornii. Po kilku miesiącach spróbowali ucieczki. Wszyscy, oprócz jednego, zostali zastrzeleni. John Kanna, obecnie Wiktor Yashimą, był tym, który przeżył. Udało mu się uciec z obozu, zabijając przy tym dwóch strażników. Później doszła jeszcze jedna ofiara, prawnik z San Francisco, który miał w swojej pieczy posiadłość ziemską rodziny. Okazał się złodziejem. Sprzedał ziemię i zabrał pieniądze. Bojąc się zemsty, opłaci strażników obozu, żeby zabili Kannów. Obawy prawnika nie były bezpodstawne. Spokojnie wyglądający Kannowie pochodzili z ninji, słynnych japońskich średniowiecznych szpiegów i morderców. Należeli także do buddyjskiej szkoły Mikkyo, która była połączeniem sztuki wojennej, czarnej magii i niekonwencjonalnej medycyny. Wiktor Yashimą przekazał tę wiedzę Simonowi Bendorowi, który okazał się wyjątkowo pojętnym uczniem. Teraz Yashimą już nikogo nie uczył. Rok temu w Honolulu szalony weteran wietnamskiej wojny, myśląc, że atakuje wietnamski sztab, ostrzelał buddyjską świątynię, zabijając Yashimę i trzech innych. Morell pragnął śmierci Bendora. Agent CIA postanowił, że najlepiej pozbyć się go, obracając przeciw niemu nauki, jakie Simon otrzymał od Yashimy. Morell uważał, że Bendor potrzebował podniecenia i gotów ryzykować życie w każdej chwili. Czemuż nie przygotować pułapki, gdzie przynętą byłaby jedyna rzecz, której Simon nie umiał się oprzeć, mianowicie niebezpieczeństwo? Morell dotknął plastikowej szyby w oknie swojego biura w ambasadzie. Poczuł wibrację spowodowaną bombardowaniem przedmieść miasta przez komunistyczną artylerię. Przed chwilą, we wschodniej części, zaczął się atak Wietnamczyków z Północy, pilotujących zdobyczne amerykańskie bombowce. Szesnaście północnowietnamskich batalionów – sto czterdzieści tysięcy żołnierzy – posuwało się, by otoczyć miasto. Południowowietnamscy generałowie, w większości skorumpowani i niekompetentni, twierdzili, że wygraliby wojnę, gdyby dostawali więcej amerykańskich pieniędzy. Nikt nie zwracał uwagi na te kretyńskie tłumaczenia. Na biurku stał telefon, który Morell przed chwilą wyjął z zamkniętej na klucz szuflady. Była to jego prywatna linia, numeru nie znała ambasada ani większość personelu agencji. Spodziewał się wiadomości dotyczącej jego jutrzejszego udziału w kradzieży. Nie znał szczegółów, ale wiedział, że zarobi majątek. W Sajgonie każdy bogacił się, mając po temu okazję i możliwości. Planował natychmiast potem ucieczkę z Fabienne. Nie podobało mu się, że zostawia jeńców amerykańskich w rękach wroga, ale to był jedyny sposób na utrzymanie dziewczyny przy sobie. Wiedział, że jeżeli Pete Sanchez zginie w niewoli, Bendor nie spocznie, dopóki Morella nie upoluje. Ale martwy Bendor nie będzie na nikogo polował. Morell zajął się polerowaniem paznokci, żeby się uspokoić. Fabienne. Kusząca i zmienna, słaba i chłodna. Ponad wszystko – zniewalająca i tajemnicza. Dzięki niej namiętność wtargnęła po raz pierwszy w jego samotne życie. Nigdy nie widział piękniejszej kobiety. Jest Euroazjatką, córką bogatego francuskiego importera i jego wietnamskiej kochanki. Oboje zginęli podczas wojny. Zagorzała marksistka, z oddaniem pracowała na rzecz planu Ho Szi Mina, nawołującego do eliminacji wszystkich zachodnich wpływów w strefie południowo-wschodniej Azji. Jej komórka operowała w Sajgonie, zbierając informacje i likwidując Wietnamczyków z Południa na wysokich stanowiskach. Uroda była jej bronią. Na początku roku została kochanką południowowietnamskiego oficera tajnej policji, aby wykryć podwójnych agentów. Kiedy już dowiedziała się wszystkiego, oficera i agentów wyeliminowano. Zwabiła urzędnika odczytującego kody do przejścia na drugą stronę, oczarowała na tyle wietnamskiego tłumacza, że wyjawił informacje na temat komunistycznych jeńców, trzymanych w więzieniach śledczych w Wietnamie Południowym. Morell przestał piłować paznokcie i podniósł perły. Gdyby Fabienne nie była taka piękna, nigdy nie zostałaby pojmana. Zainteresował się nią francuski dyplomata, który dowiedział się o jej prawdziwej tożsamości poprzez kontakty z komunistami. Kiedy mu nie uległa, wydał ją tajnej służbie Wietnamu Południowego. Ta zemsta jednak miała dla dyplomaty nieoczekiwany rezultat. Ludzie z komórki, do której należała Fabienne, najpierw go wykastrowali, a potem odrąbali mu głowę. Z początku Morell miał zamiar zrobić z Fabienne zdrajczynię. Chciał zmusić ją do zidentyfikowania agentów wroga, którzy przeniknęli do kręgu doradców prezydenta Wietnamu Południowego. Każdy szpieg albo się boi, albo jest pomylony. Zachwycająca panna Bao nie była aż tak nieustraszona, jak jej się wydawało. Morell postanowił stosować psychologiczną presję na zmianę z fizycznymi torturami. Trzy dni przesłuchiwał ją godzinami, pozwalając jej zasnąć, żeby za chwilę obudzić. Obwiązał głowę dziewczyny namoczoną czarną torbą. Fabienne o mało nie udusiła się. Wpadła w panikę. Usunął torbę i przyglądał się, jak Bao łapała oddech. Zaczynała zdawać sobie sprawę, do czego on zmierza. Morell zauważył jej seksualne podniecenie, które rozpaczliwie usiłowała ukryć. Na niego to też podziałało. Postanowił użyć taktyki zaskoczenia. Zabrał ją z malutkiej celi więziennej, w której mogła tylko siedzieć lub leżeć zwinięta w kłębek. Znalazła się nagle w hotelu naprzeciwko prezydenckiego pałacu. To ją jeszcze bardziej przestraszyło. Była teraz otoczona luksusem. Morell umieścił ją w trzypokojowym apartamencie, którego okna wychodziły na restaurację w ogrodzie. Miała nową bieliznę pościelową, świeże kwiaty, szafę pełną modnych ubrań, kosze owoców i dobrze zaopatrzony barek. Dwie wietnamskie pokojówki były na każde zawołanie. Jedna z nich wręczyła Fabienne mały magnetofon i kilka kaset. Morell zwrócił się do zdumionej Fabienne po francusku: – Jeżeli czegoś sobie zażyczysz, dwaj chłopcy na posyłki są na twoje rozkazy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zadrżała, nie wiedząc, co powiedzieć. Morell uśmiechnął się. Wietnamczycy zawsze dają się nabrać na przejawy uczucia. Okaż im trochę dobroci, a zamieniają się w słodkie szczeniaczki. Tradycyjnie są brutalni w stosunku do swoich wrogów i spodziewają się takiego samego traktowania, gdy zostaną pojmani. Trochę czułości dawało doskonałe wyniki. – Jesteśmy w jednakowej sytuacji – stwierdził. – Oboje wypełniamy rozkazy. Zrozum, że wykonuję tylko moją pracę. W zasadzie podobasz mi się. – Podobam ci się? – odzyskała głos. – Szanuję cię za to, że nie złamałaś się. Wierutne kłamstwo. Wcześniej albo później Krait łamał ich wszystkich. Z łatwością wpędziłby ją w rozstrój nerwowy. W Brazylii przesłuchiwał pewną dziennikarkę bite trzydzieści sześć godzin, doprowadzając ją do obłędu. Samolubna Fabienne z wyczuciem szybko oszacowała sytuację. W pracy agentki zachowanie czujności sprawiało jej największą trudność. Teraz wyglądało na to, że może odetchnąć. Amerykanin nie odrywał od niej oczu. – Nie powinnaś być szpiegiem – powiedział Morell. – Nie uważam cię za złą agentkę, dobrze się spisałaś, ale czas pomyśleć o przyszłości. Co będziesz robić, kiedy wojna się skończy? Zapalił papierosa. – Kiedy wasza armia wejdzie do Sajgonu, będzie tu niebezpiecznie dla kobiety. Gdybym cię wypuścił, miałabyś trudności z przekonaniem kolegów, że nie sypałaś. Wszyscy wiedzą, że potrafię złamać więźniów. – Ofiarowujesz mi opiekę? – zapytała. – Może rzeczywiście czas pomyśleć o przyszłości? – Z przyjemnością dbam o kobiety – stwierdził Morell. Wytrzymała jego spojrzenie. – Naprawdę? – Zawołaj obsługę, zamówię coś do jedzenia. Lubisz szampana? Ich romans zaczął się następnego dnia. Morell uważał, że nie ma dla niego już żadnych seksualnych tajemnic. Zrozumiał, że się mylił. Położyła się na wznak, owinęła mu nogi wysoko na plecach i delikatnie wprowadziła jego jądra pomiędzy wargi sromowe. Przyciskając członek do swojej łechtaczki, rytmicznie kołysała biodrami i ssała jego palce. – Gdzieś się tego nauczyła? – zapytał. – Od ojca – odrzekła. Morell nie zdążył nic powiedzieć i miał wytrysk, orgazm był tak silny, że omal nie zemdlał. Chciała tylko zaspokajać swoje pożądanie, ale chętnie znosiła ból. Takiej oznaki poddania się Morell wymagał od swoich kobiet. W niecały tydzień wyjawiła wszystko: kody, meliny, nazwisko swego zwierzchnika. Podała też nazwiska członków swojej komórki, wszyscy zostali później złapani i zabici. Ujawniła również wysokich południowowietnamskich urzędników, którzy pracowali jako podwójni agenci. Jeszcze jedno udane śledztwo Kraita. Morell nawrócił Fabienne. Ale zarazem znalazł kobietę, która obudziła w nim nieopisaną namiętność. Był gotów na wszystko. Wietnam Północny napiętnował Fabienne jako zdradziecką dziwkę, dołączając do listy tych, których się podda egzekucji po wojnie. Była hoi chanh – zdrajczynią. – Nie masz dokąd pójść – powiedział Morell. – Twoje miejsce jest teraz przy mnie. Miała dopiero osiemnaście lat, a on planował wspólną przyszłość! Nie był już w stanie postępować racjonalnie. A Fabienne? – Dla mnie wszystko jest jasne, bo cię kocham – wyznała. – Ty wszystko załatwisz. *** Kiedy telefon prywatnej linii zadzwonił, Morell tak mocno ścisnął pilniczek, że wpił mu się w rękę. Potem podniósł słuchawkę i czekał, aż usłyszy głos. – Edwin? Tu Charles. – Charlie, jesteśmy umówieni na dziś? – Piąta po południu w mojej willi. Charles Hocq to drobny Euroazjata pod trzydziestkę. Większość Amerykanów brała go za przygłupka, pedała w białym, lnianym garniturze. Morell wiedział, jak jest naprawdę. Hocq był geniuszem w sprawach finansów. Miał talent do wymyślania przeróżnych kombinacji, które owocowały dużymi pieniędzmi. Był jednym z najwybitniejszych bankierów inwestycyjnych w Sajgonie, oprócz tego prał pieniądze CIA na czarnym rynku. Mógłby już dawno wyjechać, ale widział możliwość wzbogacenia się w chaosie wojny. Morell ścisnął słuchawkę. – A nasza mała sprawa na jutro, też aktualna? – Oczywiście. Charles wie, co robi. Znowu to gówno z trzecią osobą. Charles był dziwakiem, jedno zaś z jego dziwactw polegało na mówieniu o sobie w trzeciej osobie. Poza tym to paranoik i diabelny krętacz. – Do zobaczenia o piątej. Morell odłożył słuchawkę. Ostatnia chwila, żeby się wycofać. Ale przecież nie mógł, jeżeli chciał Fabienne. Spojrzał na jej perły. Kiedy wątpisz, graj tak, żeby wygrać. Charles Hocq bawił się cienkim złotym łańcuszkiem na szyi. – Przy odrobinie szczęścia wyjedziesz z Sajgonu z dwudziestoma milionami dolarów. Morell gwizdnął. Niewiarygodne. Spodziewał się, że zarobi pieniądze w tym skoku z Charlesem, ale nie aż takie. – Dwadzieścia milionów? Jesteś pewien? – Dwadzieścia baniek za dwadzieścia minut roboty. Milion z każdą minutę. Niezła gaża, co? Siedzieli w willi Hocqa, w salonie z widokiem na zatokę. Przez ogromne okno widać było frachtowiec rosyjski, podnoszący kotwicę w oczekiwaniu wieczornego przypływu. Morell miał tylko trzy godziny, by wrócić do hotelu przed godziną policyjną, oznajmianą wyciem syren, trzy razy po trzydzieści sekund. – Ja wyrównam rachunki, a ty się wzbogacisz. W zasadzie ja też zarobię – stwierdził Hocq. Morell dmuchnął dymem z papierosa w kierunku wentylatora pod sufitem. Charles prowadził wojnę z jedną z szych sajgońskich, asystentem prezydenta Wietnamu Południowego. Wendety były tu na porządku dziennym, waśnie nigdy się nie kończyły. Toczyły się pomiędzy grupami religijnymi, partiami politycznymi, rodzinami i pojedynczymi osobami. Obcy, tak jak Morell, narażaliby się na wielkie niebezpieczeństwo, wplątując się w te sprawy. Ale za dwadzieścia milionów dolarów zaryzykuje. Dzięki Charliemu zrobił forsę sprzedając dolary na czarnym rynku. Poza tym Hocq był jego przewodnikiem po świecie korupcji i chaosu, jakim stał się Sajgon. Wiedział wszystko o wszystkich, co czyniło z niego najlepszego konfidenta. W zamian za informacje o sajgońskich grubych rybach Morell przekazywał mu dane z wywiadu CIA do wykorzystania w interesach. Umożliwił także korzystanie z linii lotniczych CIA, dzięki czemu Hocq mógł poruszać się po świecie bezpiecznie i potajemnie. Jako dodatkową premię dostał od Morella papiery, pozwalające mu omijać punkty kontrolne przy wjeździe i wyjeździe z Sajgonu. Ich wzajemne stosunki świetnie się rozwijały, każdy znał wartość swoich usług. – Te dwadzieścia milionów to twoja część z rabunku – powiedział Hocq. – Mam także dla ciebie pół miliona w gotówce, które chciałeś na wydatki. Możesz je zabrać, kiedy będziesz wychodził. Ponieważ ten skok ja wymyśliłem, reszta należy do mnie. – Dwadzieścia milionów całkowicie mnie zadowala – stwierdził Morell. – Moi ludzie są gotowi, mam im tylko powiedzieć, co i gdzie. – Wspaniale. Zarobisz swoje pieniądze. Ryzykujesz życie. Morell pomyślał, że najpierw Bendor, a teraz Charles ostrzegają go o śmiertelnym niebezpieczeństwie. I wszystko dlatego, że chce Fabienne. – Zdaję sobie sprawę z ryzyka – zaznaczył – ale wchodzę. Nie mogę już zbyt długo obijać się po Sajgonie. Szczególnie, kiedy zacznie się śledztwo w sprawie śmierci Bendora. – Skontaktowałeś się z twoim kolegą lekarzem? – spytał Morell. – Wszystko załatwione. Operację zrobi na swoim brazylijskim ranczo. Tam też odbędziesz rekonwalescencję. Jest dobry, więc sporo zapłacisz. – Chirurgia plastyczna to tylko początek. Mam zamiar kompletnie się odmienić. Zgubić wagę, zmienić nazwisko, wszystko. – Czy to znaczy, że zostaniesz znowu prawiczkiem? A propos nie tkniętych i nie zepsutych, kiedy mam się spodziewać Fabienne? Morell dokładnie zgasił papierosa w popielniczce. – Jutro przed robotą. Przyprowadzę ją tu, jak było ustalone. Charlie nalegał, że będzie uważał na Fabienne, aż Morell zrealizuje swoją część umowy. Ten jednak wiedział, dlaczego Hocq chciał gościć jutro u siebie dziewczynę. Ona była jego zabezpieczeniem, żeby go nie wykiwano. Charlie przeżył, gdyż nikomu nie ufał. Przebył daleką drogę, od kiedy jego ojciec – Chińczyk, został zamknięty w domu wariatów, a matka – Francuzka, uciekła, zostawiając jego i siostrę. Nie wspinał się na wyżyny społeczne dla zabawy. Morell miał przyjemność obserwować go w akcji, jak wkręcał się w łaski możnych Sajgonu. Charlie dzwonił do nich codziennie, obsypywał drogimi prezentami i łapówkami, zapraszał na wykwintne obiady i kolacje do swojej willi. W zamian wykorzystywał ich słabostki i żerował na błędach. Ten sposób gry zazwyczaj dobrze działał, ale nie ostatnio. Hocq został przechytrzony przez polityka wietnamskiego, który miał niebezpieczne koneksje. Groźne dla innych, ale nie dla Charliego, który tym rabunkiem chciał się z dostojnikiem porachować. Niedawno asystent prezydenta, niejaki Van Tien Cao, kupił kawał ziemi pod Paryżem. Zaaranżował przy pomocy przyjaciół lewe oszacowanie gruntu, dużo ponad wartość rynkową. Dając tę ziemię jako zabezpieczenie, dostał pożyczkę z banku Hocqa w wysokości dziesięciu milionów dolarów. Teraz odmawiał spłacenia długu. Stanowisko Cao i fakt, że był kuzynem prezydenta Wietnamu Południowego, dawały mu wielką siłę przebicia. Poza tym miał w kieszeni sędziów, generałów i lokalnych cwaniaków. Wyglądało na to, że Charlie pożegna się ze swoimi dziesięcioma milionami dolarów. No, niezupełnie. – Za miesiąc komuniści zawładną tym miastem – zwrócił się do Morella. – Mądrzy ludzie wycofują swoje pieniądze, dopóki mogą. Bingo! Morell poczuł mróz w żyłach. Teraz wiedział, jaki skok Hocq zaplanował i dlaczego mógł odpalić działkę w wysokości dwudziestu milionów dolarów. Hocq złożył ręce pod brodą. – Mam zamiar nauczyć Cao, że Charlesa nie da się wykołować i ujść bezkarnie. Zapłaci za wszystko. Wszystko, oznaczało także wypadek z Rachelle, zmarłą siostrą Hocqa. Była siedemnastoletnią pięknością marzącą o karierze piosenkarki. Utonęła w basenie na początku tego roku z powodu ataku astmy, na którą cierpiała całe życie. Hocq pomścił jej śmierć wysadzając w powietrze basen i zalewając go cementem. Pokój Rachelle był nie naruszony. Ubrania, kosmetyki i książki leżały tak, jak je zostawiła. W pokoju, w złotej trumnie okolonej świeżymi kwiatami i płonącymi świecami, spoczywało jej zabalsamowane ciało. Dziesięć dni temu zamaskowani bandyci zaatakowali willę i oblali zwłoki naftą. Jeśli Hocq nie wycofa wszystkich swoich finansowych roszczeń w stosunku do Van Tien Cao, ciało Rachelle spłonie. Szybko podpisał papiery stwierdzające, że Cao uiścił dziesięciomilionową pożyczkę w całości. – Cao myśli, że mnie pobił – powiedział Hocq. – Zaraz się dowie, jak bardzo się myli. Odzyskam swoje pieniądze z odsetkami. Postukał się palcem po głowie. – Zabicie Cao nie zwróci Charlesowi jego pieniędzy. Trzeba wymyślić coś innego. Morell słuchał dzwonów z pobliskiej katedry. Przypominają pogrzeb, pomyślał. Mój, jeśli nie będę ostrożny. Zapalił znowu papierosa. – Pomówmy o moich dwudziestu milionach. Hocq postawił pustą filiżankę po herbacie na wiklinowym stoliku. – Jutro rano jedenaście kobiet odjedzie stąd do Tan Son Nhut, bazy lotnictwa wojskowego za miastem. Mają wsiąść na pokład odrzutowca wojskowego z Wietnamu Południowego i odlecieć prywatnym lotem do Hongkongu. To śmietanka sajgońskiej socjety. Ich mężowie to przedstawiciele rządu, prezesi banków, generałowie i, oczywiście, handlarze narkotyków. Ty i twoi ludzie porwiecie samolot z lotniska. Mój pilot zawiezie was do Tajlandii. Morell zmarszczył brwi. – Bądź poważny. Jeżeli chcesz zatrzymać te kobiety dla okupu, to zwariowałeś. Ich mężowie mają po tuzinie kochanek. Wietnamskim mężczyznom nie trzymają się spodnie na tyłku. Nawet nie zauważą nieobecności swoich żon. Hocq uniósł wskazujący palec. – Żony mnie nie interesują, lecz ich bagaż. Każda walizka, torba, neseser, siatka, kufer. Za kilka godzin te kobiety opróżnią sajgońskie banki do czysta, wszystkie skrytki, sejfy ścienne. Są kurierami, Edwin. Muszą wywieźć mężowskie pieniądze, póki czas. Mówimy o ogromnych sumach. Chcę je zgarnąć. Morell gwizdnął. Więc taka jest zemsta Charliego i fortuna Morella. – One opustoszą banki, a my odbierzemy im wszystko. Ładnie. – Te kobiety często latają poza Sajgon po zakupy. Ze względu na mężów nigdy nie są sprawdzane przez celników, policję ani nawet przez twoją CIA. Morell kiwnął głową. – Żadnych punktów kontrolnych, żadnych drak. Dla tych pań droga na lotnisko otwarta. Masz rację. Lotnisko to najlepsze miejsce do przeprowadzenia tej akcji. Trzeba zaczekać, aż załadują bagaż i przechwycić samolot. – Tam będą miliony w dolarach, frankach, piastrach i złotych sztabkach – zaznaczył Hocq. – Większość to pieniądze z handlu narkotykami, nic dziwnego, jak się zna Sajgon. Te panie także będą wiozły antyki, biżuterię i, oczywiście, kilogramy heroiny, która jest nawet lepsza od złota. I nie zapominajmy o brylantach, popularnym środku płatniczym w Azji. Nerwowo obgryzał paznokieć dużego palca. – Potrzebuję wszystkich akt. Szczególnie mnie interesuje generał Tung. Stary pierdoła zbił majątek, handlując narkotykami. W jego aktach są odnotowani partnerzy, klienci, hurtownicy i drogi szmuglowania. Mądry człowiek może obrócić te informacje w gotówkę. – Dwaj mądrzy ludzie, pracujący razem, osiągną nawet więcej – stwierdził Morell. – Wykorzystując te wiadomości, można by stworzyć siatkę kurierską do przewozu pieniędzy z handlu narkotykami po całym świecie. – Dobry pomysł. – Banki zostawiają ślad na papierze, a to problem. W przyszłości usiądziemy i omówimy mój pomysł. Na razie zajmijmy się tymi jedenastoma damami. Czy bardzo cię zdziwi, że jedna z nich to pani Cao? – Nie bardzo. – Morell uśmiechnął się. – Cholerna baba, za dużo pije i przez to zbyt wiele gada. – A jak inaczej dowiedziałbyś się o tych pieniądzach? – Jakich ludzi weźmiesz? – Najemników. W Sajgonie jest ich pełno. Najemnicy. Byli to amerykańscy żołnierze i policjanci, francuscy legioniści, angielscy i izraelscy komandosi. Znaleźli się w Sajgonie, uciekając od problemów świata bez wojny. Wszyscy gotowi gonić anioła śmierci. – Są zawodowcami – powiedział Morell. – Jeżeli im się płaci, zrobią wszystko. Nie powinni wiedzieć, o jakie pieniądze tu chodzi. Może to być kuszące. Powiem im, że złapiemy trochę forsy, ale głównie mamy zdobyć informacje. Hocq uśmiechnął się złośliwie. – Och, dobrze, że sobie przypomniałem. Chcesz zobaczyć Mariannę? – Gdzie ona jest? – Odpoczywa na górze. Wniebowzięta twoją dobrocią. Nie posiada się z radości, że zabierasz ją jutro ze sobą. Przyznam, że ja też. Ostatnio jesteś otoczony kobietami. – To pewno zasługa nowego płynu po goleniu. – Większość Amerykanów wyjeżdżających z Sajgonu rzuca swoje wietnamskie miłości i nawet się nie ogląda. Ale nie ty. Oto i teraz, kilka godzin przed kolosalnym przedsięwzięciem, znajdujesz czas na ratowanie młodej kobiety przed nadciągającymi hordami komunistów. Taki delikatny kwiatuszek nie przeżyłby ich wychowawczego więzienia. Hocq spojrzał na Morella przymrużonymi oczami. – Edwin, Edwin. Czuję, że jest coś więcej w tej historii z Mariannę, niż chcesz powiedzieć. Na pewno nie życzysz sobie, żebym zabrał ją razem z Fabienne do Tajlandii? Fajnie by było posłuchać, jak rozmawiają o tobie, wymieniając doświadczenia. – Zostaw Mariannę w spokoju, to moja sprawa. – Morell ostrożnie dobierał słowa. Wywiozę ją z Sajgonu po prostu w rewanżu za to, co nas kiedyś łączyło. – Mówi, że jesteś wspaniałym kochankiem, chociaż czasem lubisz ekscesy. Wydaje mi się, że użyła wyrazu – wymagający. I pomyśleć, że to Charles was skojarzył, moje dwa gołąbki. – Czy postąpiła zgodnie z moją instrukcją? – Sądzę, że tak. Nikomu nie powiedziała, że wyjeżdża z Sajgonu, tak jak kazałeś. Zjawiła się u mnie mniej więcej godzinę temu, niosąc walizkę i zalewając się łzami. Błogosławiła twoje imię za uratowanie jej życia. Hocq zmarszczył brwi. – Czy zauważyłeś duże podobieństwo między nią a Fabienne? Ten sam wzrost, kocie oczy i długie czarne włosy. Wyglądają jak siostry. Morell spojrzał w sufit. – Powiedz jej, iż pozdrawiam i że zobaczymy się jutro. – Tak, oczywiście – wycedził Hocq. Patrzyli sobie prosto w oczy. Morell starał się skoncentrować na dźwięku fal, uderzających o kamienne ściany zatoki. Charlie rzucił mu swe słynne spojrzenie barakudy, po którym można było poznać, że jego przebiegły, zdradziecki umysł pracował na pełnych obrotach. Ból głowy Morella nasilał się. – Charles chce wiedzieć wszystko dokładnie o twoim planie odnośnie Marianne – nalegał. – Spokojnie. Nie ma nic do powiedzenia. Po prostu pojedzie ze mną – wyjaśnił Morell. Z rękami założonymi za głowę Hocq patrzył na zdjęcie swojej siostry w srebrnej ramce, stojące obok na fortepianie. – Nie chciałbym, żeby coś nawaliło jutro z powodu twojej obsesji na punkcie Fabienne. A tak jest, Edwin. Zakochani potrafią być fałszywi. Zakochany mężczyzna pójdzie na wszystko, żeby zdobyć wybrankę swego serca. Będzie kłamał, kradł i nawet poświęcał najbliższych. Spojrzał na Morella z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy. – Czy naprawdę uważasz, że ja się nie domyślam? – Czego? – Morell poczuł suchość w ustach. – Kiedy znudziło ci się pieprzyć Mariannę, rzuciłeś ją w cholerę. Teraz nagle zachciało ci się być jej dobrodziejem? – O co ci chodzi? – Masz krople potu nad górną wargą, Edwin. Jak Nixon. Wybrałem ciebie do tej sprawy, sądząc, że się rozumiemy i dlatego, że jako agent CIA masz wolny wstęp na Tan Son Nhut. Ale mogę znaleźć inną osobę. Nagle skoczył na nogi, wrzeszcząc i wymachując rękami. Morell omal nie zesrał się ze strachu. – Nie weźmiesz udziału w akcji, jeżeli w tej chwili nie wyjawisz mi, dlaczego ratujesz Mariannę Bong. Nigdy przy mnie nie kręć! Nigdy! Serce Morella waliło jak szalone. Charlie go przygwoździł, a on nie mógł nic na to poradzić. Trzeba wszystko wypluć. Hocq przymknął oczy. – Opowiedz Charlesowi o Marianne albo na zawsze pożegnaj się z Fabienne i dwudziestoma milionami dolarów. Tan Son Nhut – baza lotnicza Morell i jego dziesięciu ludzi ruszyli w kierunku rozwalającego się hangaru. Wszyscy, oprócz niego, mieli twarze pomalowane ciemną farbą dla kamuflażu, a włosy schowane pod czapkami. Twarz Kraita budziła strach. Powstrzymało to strażników od zadawania pytań. Jego umysł swobodnie szybował po amfetaminie, którą zażył dla kurażu. Koncentrował się na każdym hałasie z wyostrzoną narkotykiem percepcją. Wydawało się, że cebulki włosów przebijają się poprzez skórę, ogrzane jakimś niewidzialnym ogniem. Słyszał skrzypienie butów wojskowych na cementowej podłodze, krzyk kobiety i ładowanie automatycznej czterdziestki piątki. Jego oczy wślizgiwały się w każdy ciemny zakamarek, w opuszczone helikoptery i zepsute jeepy. Zaskoczyli jedenaście świetnie ubranych Wietnamek i strażników wspaniałych limuzyn, jeepów oraz dwóch wojskowych ciężarówek. Trójka filipińskich mechaników została również złapana. Nawet się nie spostrzegli. Ludzie Morella szybko objęli komendę. Zamknęli hangar od wewnątrz, rozbroili strażników i ustawili w kolejkę przerażone kobiety koło szkolnego autobusu, który miał je zabrać do samolotu. Bagaż i pakunki zostały szybko usunięte z limuzyn i przeładowane do ciężarówek wojskowych. Wietnamki, w wieku między dwadzieścia a sześćdziesiąt lat, patrzyły na to ze wzrastającym przerażeniem. Żona polityka błagała o litość, ale spojrzawszy na wykrzywioną narkotykiem twarz Morella, zamilkła. Nagle stał się jednym, wielkim, gigantycznym okiem, wypełniającym olbrzymi hangar swoją obecnością niczym jakiś Bóg. Zobaczył wszystko z przeraźliwą jasnością. Widział solidnie zbudowanego trzydziestoletniego Amerykanina, który zgarniał torebki i bagaż podręczny do worków. Jego gigantyczne oko dostrzegło również smukłego Australijczyka z uzi wiszącym u pasa, ciągnącego dwa pełne worki po poplamionej olejem podłodze do ciężarówek. Ujrzało także pulchnego małego Szkota, stojącego na straży przed oknem frontowym, z lornetką przy oczach i AK-47 zawieszonym na ramieniu. Jego gigantyczne oko objęło trzech filipińskich mechaników, klęczących koło podnośnika z rękami założonymi z tyłu na szyi. Za nimi Amerykanin celował z dwudziestki dwójki w ich głowy. Oko przeniosło się na szkolny autobus. Smukła kobieta w ciemnych okularach i w chustce na głowie siedziała samotnie na przednim siedzeniu. W autobusie byli też dwaj Wietnamczycy. Szczupły, młody major przykuty kajdankami do kierownicy i energiczny, o gładkiej twarzy mężczyzna, który siedział koło przedniego wejścia, paląc papierosa za papierosem. Nazywał się Ly i był pilotem Hocqa. Niski, ogorzały Anglik pilnował autobusu. Tkwił na schodkach z karabinem na kolanach. Położone na północ od Sajgonu Tan Son Nhut skupiało cały ruch lotniczy, wojskowy i handlowy Wietnamu Południowego. Ludzie Morella nie mogli pozostawać tu długo bez wzbudzenia podejrzeń. Pomiędzy barakami, terminalami, pasami startowymi, magazynami otoczonymi kolczastym drutem stały luksusowe wille wietnamskich generałów, strzeżone przez wietnamską piechotę morską. Morell kradł właśnie ich pieniądze i heroinę. Jeśli go złapią, zostanie natychmiast zabity. Ktoś dotknął jego ramienia. Zdenerwowany odwrócił się z ręką na automatycznej czterdziestce piątce, którą miał zatkniętą za pasem. Amerykanin, Felix Chapin, syknął i powiedział, że skończył ładować worki. Wyostrzony jak u królika słuch Morella pochwycił oddech Chapina, dźwięk jego blaszek identyfikacyjnych, skrzypienie skórzanego paska od broni. To były kapral piechoty morskiej. Morell korzystał z jego usług już wcześniej, uważając go za posłusznego, ale niezbyt inteligentnego. Do Tajlandii poleci jako zastępca pilota Hocqa, nerwowego pana Ly i za pilnowanie go zarobi ekstra dziesięć tysięcy dolarów. Inni wynajęci do tego zadania pozostaną, nikt więcej nie był potrzebny w samolocie. Ponadto wszyscy chcieli wrócić do Sajgonu w nadziei zarobienia większych pieniędzy w tym chaosie, jaki nawiedził miasto. – Worki załadowane – zameldował Chopin. – Chodź ze mną – skinął Morell. W szkolnym autobusie huczało mu w głowie. – Czy ktoś próbował skontaktować się z majorem? – zapytał. – Nie. Cisza jak na cmentarzu w tym naszym zakątku. Tylko wy robicie cholernie dużo hałasu – odpowiedział mały Anglik, były sierżant SAS – Colin Hayes. – Nasz major Vien nie otrzymał żadnej wiadomości z samolotu, wieży kontrolnej ani z Sajgonu. Mówię po wietnamsku, więc bez kłopotu go skłonię, aby informował pilota, że jesteście w drodze. Jak tam z paniami? Morell zerknął do tyłu przez ramię. – Siusiają w majtki. Gdy tylko bagaż znajdzie się na ciężarówkach, zmywamy się. Będziesz miał dwóch ludzi dopilnowania żołnierzy i mechaników. Kiedy znajdę się na pokładzie, reszta wróci razem z kobietami i majorem. Załóż im kajdanki i zostaw w hangarze. Potem wszyscy opuścicie bazę. Morell wyjął z kieszonki koszuli kluczyk do skrytki bankowej i wręczył Hayesowi. Ten dokładnie go obejrzał, znalazł inicjały oraz kreseczkę, którą sam potajemnie zaznaczył kluczyk, i kiwnął głową. Poprzedniego dnia Morell zapłacił swoim ludziom połowę należności gotówką. Reszta została zdeponowana w banku Hayesa do odebrania po wykonaniu roboty. To tym bardziej skłoni najemników do pozostania w Sajgonie. – Jesteśmy wdzięczni za pomoc w tej sprawie – podziękował Morell. Najemnikom powiedziano, że biorą udział w jednej z wielu operacji CIA w Sajgonie. Celem akcji, według Morella, była konfiskata skradzionego bagażu i dokumentów szmuglowanych z kraju przez podwójnych agentów komunistycznych. Samotna kobieta, znajdująca się pod ochroną Colina Hayesa, jest byłą agentką komunistyczną, która przeszła na naszą stronę i ma być wywieziona dla bezpieczeństwa. – Ciężarówki są załadowane. Czas, żeby major Vien zawiadomił pilota-powiedział Hayes. – Zabij go, jeżeli zacznie podskakiwać – rozkazał Morell i skierował wzrok na dwójkę Niemców, byłych legionistów drobnej budowy, mogących ujść z daleka za Wietnamczyków. – Przebierzcie się w mundury, włóżcie hełmy straży i wyprowadźcie ciężarówki. Reszta do autobusu. Przyprowadzić kobiety. Kiedy major zawiadomił pilota, Morell zwrócił się do Chapina: – Ty, Vien, nasz pilot i ta dama pojedziecie ze mną w białej limuzynie. Wsiadł pierwszy, zajmując miejsce obok kierowcy. Obserwował, jak szlochające kobiety zagoniono do autobusu. Czterej najemnicy weszli za nimi i położyli się na podłodze w przejściu, żeby ich nie było widać z zewnątrz. Popychany przez Chapina, opierający się Vien, wcisnął się za kierownicę limuzyny. Chopin usadowił się za nim na rozkładanym siedzeniu. Pilot i Wietnamka w ciemnych okularach siedzieli z tyłu. Morell nacisnął klakson. Dwaj żołnierze otworzyli bramę hangaru, Biała limuzyna wyjechała pierwsza, potem szkolny autobus, a za nim wojskowe ciężarówki. Do samolotu 747, czekającego na kobiety i ich bagaż, było pół mili drogi. Mijali spalone budynki, rozwalone terminale, ochroniarzy nerwowo wypatrujących komunistycznych komandosów i oddziały wietnamskich żołnierzy, pragnących uciec z Sajgonu z życiem. Nad bazą nisko krążyły bombowce A-l, poszukujące wrogich zasadzek. Trzęsącymi się rękami Morell sięgnął do kieszeni koszuli po buteleczkę. Proszki przestawały działać. Otworzył ją i połknął kilka pastylek amfetaminy. Samolot stal na trawiastym pasie startowym, pooranym przez rakiety. Sześciu żołnierzy wietnamskiej piechoty morskiej oraz pilot w żółtym kombinezonie palili i gadali wokół jeepa zaparkowanego pod skrzydłem samolotu. Wszyscy się odwrócili, kiedy zauważyli konwój. Limuzyna się zatrzymała, Morell włożył swoją czterdziestkę piątkę do torby, którą miał na ramieniu, i powiedział do majora Viena: – Jeżeli spróbujesz ostrzec swoich przyjaciół, umrzesz. Groził mu sam Krait. Major kiwnął głową, wysiadł z limuzyny, a za nim Morell trzymając rękę w podręcznej torbie. Nigdy jeszcze nie czuł się bardziej pewny swej władzy. Chapin podążył za nimi w kierunku jeepa. Wepchnął pod pachę zwiniętą gazetę, a w niej broń. Ly, pilot i tajemnicza Wietnamka pozostali w limuzynie. Tymczasem wietnamskie żony, popychane przez byłych legionistów w wietnamskich wojskowych koszulach i hełmach, w milczeniu wysiadły z autobusu i szły do samolotu. Morell słyszał ich kroki i czuł śmiertelne przerażenie kobiet. Nagle wyczuł zagrożenie. Uczucie to było tak mocne, że wyciągnął czterdziestkę piątkę z podręcznej torby, skoczył do przodu i z rozmachem walnął pilota w żółtym kombinezonie w głowę. Kiedy pilot, krwawiąc, upadł mu pod nogi, poczuł ulgę. Wietnamscy żołnierze piechoty morskiej skamienieli ze strachu rozpoznawszy Kraita. Ludzie Morella wyskoczyli z autobusu i przyłączyli się do legionistów, trzymających na muszce żołnierzy. Felix Chapin wyjął uzi spod gazety i stanął obok Morella. Przerażony Vien upadł na kolana i podniósł ręce, krzycząc: – Nie strzelaj! Nie strzelaj! Morell wycelował w jego głowę. – Daj rozkaz strażnikom, aby załadowali wszystko do samolotu. Potem spojrzał na białą limuzynę. – Fabienne! Do samolotu! Szybko! Po godzinie lotu z Sajgonu Morell zostawił Felixa oraz Ly w kabinie pilota i poszedł do tyłu. Miał potężny ból głowy, który jeszcze się wzmacniał przez huśtanie samolotu i huk motorów. Przeszedł między rzędami pustych siedzeń i usiadł obok uśmiechającej się Mariannę Bong. – Łeb mi pęka – powiedział. Dotknął jej twarzy. Delikatna, cicha, słaba dziewczyna z klasą, bywalczyni barów w Sajgonie. Często smutna, zmienna, dwudziestodwuletnia piękność, szukająca protektora i opiekuna. To dawało kiedyś Morellowi poczucie przewagi. Nie narzekał na ich życie seksualne. Było kompletnie nie skrępowane, absolutnie rozwiązłe. W końcu jednak zmęczył się zmianami jej nastroju i ciągłymi kaprysami. Rzucił ją bez pardonu. Położyła mu głowę na ramieniu. – Taka jestem szczęśliwa, że wziąłeś mnie ze sobą. To była cudowna niespodzianka, kiedy po mnie znowu przyszedłeś. Nie pożałujesz, że mnie zabrałeś. Wsunęła mu rękę pod koszulę. – Czy mam dalej udawać Fabienne, gdy przylecimy do Tajlandii? Morell wziął w ręce jej twarz, ucałował delikatnie i poczuł, że jej usta się rozwarły, wsunął więc język, a kiedy chciała go objąć, ścisnął ją za gardło i udusił. Zdruzgotał jej krtań, wciskając złoty łańcuszek z krzyżykiem w miękką skórę szyi. Dziewczyna osunęła się na siedzenie. Morell sięgnął do torby, wyjął niebieskie perły Fabienne i założył na szyję martwej. Torebkę Fabienne rzucił jej na kolana. Wstał, poszedł do kabiny pilota i zapukał do drzwi. – Felix! – zawołał. – Potrzebuję ciebie. Wielki mężczyzna otworzył drzwi do kabiny. Morell wskazał na tył samolotu. – Fabienne. Zdaje się, że zemdlała. Chyba z braku tlenu. Pomóż mi przenieść ją w przejście i poszukać maski tlenowej. Chapin kiwnął głową. Morell odsunął się, przepuszczając go przodem. Chapin objął dziewczynę ręką w talii i podniósł z siedzenia. Ale ma cyce jak donice, myślał. Położyłbym się chętnie w brudnej wodzie po jej kąpieli, żeby mi tylko pozwoliła. Zrobił krok w kierunku przejścia, a Morell wyciągnął czterdziestkę piątkę i walnął go w łeb. Chapin upadł na kolana, wypuszczając z rąk ciało. Uderzając Chapina raz po raz, Morell przypomniał sobie słowa Charliego, kiedy wtajemniczał go w swój plan. – No cóż, jeżeli taką drogę obrałeś do swego szczęścia. Daj ci Boże. Jesteś barbarzyńcą. Absolutnym barbarzyńcą. Życzę powodzenia w tym uknutym przez ciebie planiku. Opowiesz mi, jak się udało. Chcę wiedzieć wszystko – powiedział wtedy Charlie. Z podręcznej torby Morell wyjął swój paszport ze zdjęciem i wsunął Chopinowi pod koszulę. Portfel i swoją kartę identyfikacyjną CIA schował mu do kieszeni. Kiedy skończył, opadł na sąsiednie siedzenie. Straszliwy ból brzucha przeszył jego wnętrzności. Pożądanie Fabienne go zamroczyło. Zamknął oczy, myśląc o tym, jaką moc miała nad nim ta dziewczyna. Przecież okłamywał się, że życie ułoży im się gładko. Zapadł w niespokojną drzemkę, podczas której mózg jego dalej pracował, rozmyślał, że Fabienne trzyma go w szponach miłości i o tym, że przyjdzie czas, kiedy będzie się jej bał. Dobrze, że chociaż nie musi już przez całe życie obawiać się Simona Bendora. Jeżeli nie jest jeszcze martwy, to wkrótce będzie. O 22.15 tego wieczora Simon Bendor, z rewolwerem w ręce, wszedł do biura Chase’a Knoxa w ambasadzie amerykańskiej i usiadł na skórzanej kanapie obok flagi. Knox tkwił za biurkiem z wiśniowego drzewa, na którym leżała czarna teczka. Był niskim mężczyzną pod czterdziestkę, o małych uszach po obu stronach długiej twarzy, w której dominowały niebieskie oczy o zdradliwie dobrodusznym wyrazie. Był zastępcą szefa sajgońskiego oddziału CIA. Milczał, gdy Simon położył pistolet na kanapie i roztargnionym ruchem poprawił pas na biodrach, z którego zwisały automatyczna czterdziestka piątka i wojskowy nóż. Na pasie i koszuli widniały plamy krwi. – To była zasadzka – powiedział Simon. – Morell ją zaplanował, żeby mnie zabić. Spodziewali się nas. – Słyszałem. Wszystko wskazuje na to, że gnój nagle zbzikował. Nie za dobrze to dla mnie wygląda. Wysłałem ciebie na jego polecenie. Podobno mieliście ofiary. Mówił niecierpliwie, jakby chciał zakończyć rozmowę i zająć się czymś przyjemniejszym. – Poszło nas czterech – wyjaśnił Simon. – Jeden zabity, dwaj ranni, jeden z nich poważnie. Kiedy spostrzegliśmy, że to pułapka, utorowaliśmy sobie drogę kulami. Gonili nas po całym Chinatown. W końcu podeszliśmy ich od tyłu i unieszkodliwiliśmy. – Wygląda na to, że mieliście ciężki dzień. Jak się wam udało ich zaskoczyć? – Byli przekonani, że mnie zabili. Wtedy stali się nieostrożni – dodał Simon. Knox uśmiechnął się. Zrobiło to na nim wrażenie. – Przypomnij mi, żebym nie grał z tobą w pokera. Skąd dowiedziałeś się, że to Morell ukartował? – Wymusiłem to zeznanie jednego z napastników. Morell wynajął sześciu wolnych strzelców, pokręconych gówniarzy, z tych, co obijają się po salonach masażu paląc tanie opium. Gdzie on jest? Knox położył ręce na biurku. – Zwolnijmy trochę tempo, nie panikujmy. Są pewne sprawy, o których powinieneś wiedzieć. – Gdzie jest Morell? Nikt tu nie chce o tym typie mówić. Wystarczy wymienić jego nazwisko, a nagle wszyscy są ślepi, głusi i niemi. Knox wyjął kablogram z czarnej teczki i podał Simonowi. – Morell i Fabienne Bao nie żyją – powiedział. – Ich ciała zostały znalezione w szczątkach uprowadzonego 747, który wybuchł podczas lądowania w Tajlandii. Oba spalone i pokiereszowane nie do poznania. Policja tajlandzka ustaliła ich tożsamość na podstawie paszportów, biżuterii i innych dokumentów. Simon przeczytał kablogram i potrząsnął głową. – Sukinsyn. To oznacza śmierć dla Pete’a Sancheza. Bez Fabienne Bao nie wymienimy jeńców, mamy jedynie Qanga Bai. – On też nie żyje. – Co? – Morell zabił go dziś rano przed ucieczką z Sajgonu – oznajmił Knox wzruszając ramionami. – Za żadne skarby nie mogę zrozumieć dlaczego. To nie ma sensu. Można pomyśleć, że pośrednio usiłował zabić Sancheza. Morell ostatni widział Quanga żywego, stąd wiemy, że to on go zabił. Co do panny Bao, najwyraźniej jego stosunek do niej był raczej, nazwijmy to, subiektywny. Żywy czy martwy narobił nam poważnych komplikacji. Knox wyjął jeszcze jedną kartkę papieru z teczki i podał Simonowi. – Dzisiaj po południu dokonano napadu rabunkowego na lotnisku Tan Son Nhut. Napastnicy uciekli z fortuną – w pieniądzach, złocie i Bóg wie, z czym jeszcze. Podobno zrabowali ponad sto milionów dolarów, należących do kilku bardzo wysoko postawionych Wietnamczyków. Morella z całą pewnością zidentyfikowano jako przywódcę gangu – Odleciał, zabierając ze sobą całą zdobycz. Simon spojrzał na kartkę. – Słyszałem o napadzie, kiedy tu wchodziłem. Czy dlatego on i ta Bao zginęli? – A z jakiego innego powodu? On zdradza nas, a kto inny jego zdradza. Przecież mówię o komplikacjach. Właśnie w tej chwili nasz szef wydziału połączył się telefonicznie z pałacem prezydenckim. Stara się jakoś udobruchać prezydenta, który twierdzi, że osobiście stracił w tym napadzie ponad dziesięć milionów dolarów. Teraz rozumiesz, dlaczego wszyscy tutaj nabrali wody w usta? Simon podszedł do okna, przez które widać było domki w Quonset, zbudowane obok ambasady. – Miałem wątpliwości, czy podjąć dla was pracę – powiedział. – Matka mnie namówiła, gdyż potrzebowaliśmy pieniędzy. Kiedy przyjechałem do Langley, niektórym nie podobało się, że jakiś chłopak zjawia się nie wiadomo skąd i odbiera im chleb. Musiałem się wykazać. Knox zmarszczył nos z niesmakiem. – Słyszałem. Posłałeś dwóch naszych instruktorów walki wręcz do szpitala. Czy to było konieczne? Simon odwrócił się od okna. – Myśleli, że jeżeli mnie pokaleczą, wycofam się. Pete Sanchez był oficerem CIA, ale ujął się za mną i nie straciłem pracy. Kiedy goniliśmy saperów Vietkongu, którzy wysadzali w powietrze prawie cały Sajgon, Pete osłonił mnie własnym ciałem przed kulą. Dlatego wziąłem udział w dzisiejszej akcji. Chciałem zdobyć zakładnika do wymiany za Pete’a. – Zgodnie z tym co twierdził Morell, moglibyśmy schwytać Parisa Kelly, jeśli napadniemy na pewną restaurację w Chinatown – powiedział Knox. – Kelly jest najbardziej poszukiwanym amerykańskim zdrajcą, który przeszedł na stronę Vietkongu. Nie muszę ci mówić, dlaczego chcemy go dopaść. On nie tylko zdradził, ale pracuje dla komunistów. Kiedy nie prowadzi audycji propagandowych z Hanoi, prześlizguje się do Sajgonu i zabija Amerykanów. Nie ma człowieka, którego bardziej chcielibyśmy dostać w nasze ręce. – W restauracji był jakiś podstawiony Amerykanin. To on odsłonił się, kiedy uznał, że udało mu się mnie zabić. – Simon dotknął noża. – On też mi powiedział, że Morell przygotował na mnie zasadzkę. – Dlaczego? – Wiedziałem, że specjalnie sabotuje wymianę jeńców, bo chce zatrzymać dla siebie Fabienne Bao. Powiedziałem mu, że jeżeli Pete Sanchez zginie z jej powodu, zabiję go. Knox pociągnął się za ucho. – No tak. Nie jest to historia, jaką by agencja chciała przeczytać na pierwszej stronie New York Timesa. Przyprowadziłeś jeńców? – Nie. – Aha. Może to i lepiej. O jeden problem mniej dla naszego szefa wydziału. I tak ma dosyć na głowie. Mnóstwo rozwydrzonych wietnamskich świrusów. A stracone pieniądze wściekają ich bardziej niż przegranie wojny z komunistami. Nasz ambasador i Departament Stanu też próbują ich jakoś udobruchać. Musimy uspokoić Wietnamczyków, jeżeli usiłujemy wygrać tę wojnę. – Wojna jest przegrana. Morell wiedział o tym, dlatego uciekał. Czy ktoś właściwie widział jego i Fabienne odlatujących z Tan Son Nhut? – Mamy co najmniej dwudziestu świadków. Kobiety, które zostały okradzione, i ich ochroniarzy. Przykro mi, że uważasz, iż nasze wysiłki tutaj poszły na marne. Zdaję sobie sprawę, że jesteś bardzo młody, ale myślę, że praca w agencji powinna cię przekonać, jak ważne jest zwalczanie komunistów, gdziekolwiek się znajdują. Czy wolałbyś walczyć z nimi w Honolulu? Bo tak się stanie, jeżeli nie zatrzymamy ich tu. Simon wrócił na kanapę. – Pozwól, że cię o coś spytam. Kiedy ostatni raz ktoś do ciebie strzelał? Cisza. – Tak też myślałem. Może jestem młody, ale niegłupi. Siedzimy tu, bo uważamy się za lepszych od tych ludzi. A komunizm jest do dupy, tak samo jak i wasza agencja. Twarz Knoxa poczerwieniała. – Będę musiał złożyć raport o tym, co przed chwilą powiedziałeś. – Gówno mnie to obchodzi. Co z gangiem Morella, biorącym udział w napadzie? Czy ktoś ich szuka? – To leży w gestii policji wietnamskiej. Nie mamy ludzi, żeby przesłuchiwać każdego wolnego strzelca w Sajgonie. Chciałbym dodać, że świadkowie słyszeli, że Morell zwrócił się do Fabienne po imieniu, kiedy wchodziła do samolotu. Simon założył ręce za głowę. – Dosyć wygodnie. – Jeżeli masz coś do powiedzenia, to gadaj. – Moja matka zna wywiad lepiej niż wy wszyscy razem wzięci. Mówi, że zdobywacie tylko część informacji, z czego dziewięćdziesięciu procent nie można zweryfikować. Powinniście patrzeć wszechstronnie. Zajmujecie się szczegółami, które trudno potem złożyć w jedną całość. – O co ci chodzi? – Morell musiał pojechać po Fabienne, potem spotkać się ze swoimi ludźmi i udać się na lotnisko, żeby dokonać rabunku. Jednak znajduje czas na zabicie Quanga Bai. Robi coś, co jest kompletnie niepotrzebne. Podczas akcji nie chowa twarzy. Chce, żeby wszyscy go widzieli. Inni posmarowani czarnym kremem dla kamuflażu, a on nie. Czy was to nie zastanawia? Knox potrząsnął przecząco głową. – Jeżeli chcesz powiedzieć, że Morell wciąż żyje, fantazjujesz, jego ciało zostało zidentyfikowane. Według oficjalnego komunikatu ambasady Edwin Morell i Fabienne Bao zginęli. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie mielibyśmy problemy, gdyby Wietnamczycy myśleli, że oni żyją? – Zabił Pete’a Sancheza i chciał mnie zlikwidować. Muszę mieć pewność, że nie żyje. Knox pociągnął się znów za swoje malutkie ucho. Zaczynał tracić cierpliwość. – Jeżeli ci to pomoże, jedź do Tajlandii, odkop Morella i zabij go jeszcze raz. Ale teraz wracaj do pracy i wypełniaj rozkazy. Jeszcze i tego matka powinna cię nauczyć. Morell jest martwy. To fakt. – A jeśli żyje? Knox włożył papiery z powrotem do teczki. Co sobie ten młokos wyobraża, kwestionując jego słowa? – Dziś składasz sprawozdanie. Jutro rano znajdziesz się w pierwszym samolocie lecącym do Stanów. Dla ciebie wojna skończona, synku. – Coś czuję, że już mnie nie chcecie. Planujecie oddać sto milionów dolarów podatników amerykańskich handlarzom narkotyków, którzy rządzą tym krajem? Knox walnął rękami w biurko. – Możemy jeszcze wygrać tę wojnę, ale nie wówczas, jeżeli ludzie tacy jak ty odstraszą naszych sprzymierzeńców. Przepraszam za to, co ci się dziś przydarzyło, ale nic nie można było poradzić. Wstał, miało to oznaczać, że spotkanie skończone. Simon usłyszał otwierające się drzwi, odwrócił się i zobaczył czterech uzbrojonych żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej, wchodzących do biura. Uśmiechnął się pogardliwie do Knoxa. – Zadzwoń trzy razy, jeśli będziesz miał kłopoty, tak? Może któregoś dnia jeszcze podyskutujemy o Morellu. – Odprowadzić pana Bendora do pokoju konferencyjnego i zatrzymać do odprawy. Kiedy się skończy, odprowadzić go do kwatery. Niech tam zostanie do czasu, aż zawieziecie go do samolotu. W imieniu agencji dziękuję panu za pracę. A Edwin Morell już nie istnieje. Rozdział 7 Santo Domingo, czerwiec W katedrze Santa Maria de la Menor Albert Martins odszedł od sarkofagów z marmuru i brązu, które podobno zawierały szczątki Krzysztofa Kolumba. Był zły. Nieokrzesana przewodniczka, czterdziestoletnia Dominikanka o wydatnym podbródku, przeszkodziła mu w zwiedzaniu. Tego południa oprowadzała grupę francuskich marynarzy po tej liczącej czterysta pięćdziesiąt lat najstarszej katedrze na zachodniej półkuli. Jej francuski był okropny, zarzynała każde zdanie, opisując ołtarze i delikatne, rzeźbione ornamenty katedr, bezcenne złote i srebrne skarby. Martins, znając płynnie język francuski, podzielał pogardę Francuzów dla tych, którzy mówili niepoprawnie. Opuścił zacumowaną w porcie Rachelle, by zaznać trochę ciszy i spokoju. Tego ranka już od siódmej pracował nad planem przerzutu swoich kurierów do Stanów. Charlie był dzisiaj zbyt zmęczony, aby rozmawiać z nim o interesach, ponieważ całą noc grał w karty i teraz jedynie chciał spać. Miał podły humor, co znaczyło, że Styler ograła go do czysta. Dlatego Martins był sam odpowiedzialny za sprawdzanie faksów, teleksów, rozmów telefonicznych, wiadomości radiowych napływających od kurierów z różnych punktów kontrolnych w drodze do Stanów. Godzinę temu odprowadził Francois DuChampsa, byłego legionistę, którego zabrali z Hawany z trzema milionami należącymi do Triady. Limuzyna i uzbrojeni strażnicy czekali na nabrzeżu, aby odwieźć go na międzynarodowe lotnisko Las Americas w Santo Domingo, skąd miał odlecieć na pokładzie samolotu należącego do CIA, dwugodzinnym rejsem do Miami. Z Miami DuChamps złapie pasażerski lot do Nowego Jorku i odda forsę Langwayowi, prawnikowi Hocqa. Abby wypierze brudne pieniądze, zanim kupi kasyno w Atlantic City dla Złotego Kręgu Triady. Później tego wieczora Rachelle odpłynie w kierunku Kajmanów, aby zabrać na pokład następnych kurierów i przerzucić ich do Stanów. W katedrze usiadł w rzeźbionej dębowej ławce, wdychając dym z kadzidła i obserwując, jak mały kościelny zapala dwie duże białe świece na pozłacanym ołtarzu. Chłodna, kamienna podłoga, mrok, uroczysta cisza były przyjemną odmianą po przebywaniu w towarzystwie Charliego. Kościelny przyklęknął, przeżegnał się, a potem odszedł do drugiego ołtarza. Być może Martins powinien zapalić świecę i pozwolić, aby Pan Bóg zajął się Simonem Bendorem. Cokolwiek Bóg robił, czynił to dobrze. Prawie tak świetnie, jak Bendor, który zabrał mu trzech najlepszych ludzi. A wszystko dlatego, że Fabienne wymusiła od Martinsa obietnicę dawno temu. Sajgon, 1975 Rankiem, w dzień napadu na Tan Son Nhut, zamyślona Fabienne wreszcie przerwała milczenie tuż przed wyjściem z Morellem z apartamentu hotelowego do willi Hocqa. – Chcę, byś zabił Quanga Bai – powiedziała. – To nas zbliży do siebie. Morell był zaszokowany. Czy ona zwariowała? Co miała przeciwko Quangowi Bai? – Jeśli mnie kochasz – dodała – zrobisz to. – Co ma wspólnego miłość z zabiciem więźnia? – Quang Bai nie jest zwyczajnym więźniem. Jego ojciec... – Wiem, kim jest jego ojciec. Nie mam czasu na zabawy. Nie dziś rano. Muszę podrzucić cię do Hocqa, zabrać moich ludzi i jechać na lotnisko. Nigdy nie wyglądała piękniej. – Nie mogę wrócić do swoich. Jeślibyś mnie opuścił, nie zostałoby mi nic. – Nie mam zamiaru cię porzucić. – Spaliłam za sobą mosty. Teraz ty swoje spal. Zlikwiduj Quanga Bai, a jego ojciec zabije Pete’a Sancheza. Kiedy to się stanie, twoi ludzie nigdy ci tego nie wybaczą. Zastrzel Quanga Bai, wtedy żadne z nas nie będzie miało powrotu. Morell szukał słów. – A jeśli odmówię? Patrzyła na niego długo, pozwalając mu domyślać się najgorszego, że nie znajdzie jej w Tajlandii, kiedy 747 wyląduje, gdyż zdoła namówić Hocqa, by puścił ją wolno. – Jeśli zabiję Quanga Bai – powiedział – twoi ludzie nie tylko uśmiercą Sancheza. Zrobią dużo więcej, będą na nas polować. I Amerykanie też. – Zrób to dla mnie. Wziął ją w ramiona. Zastanawiał się, czy nie kocha jej za bardzo. Rozmyślał, że miłość znowu popchnie go do okrucieństwa. – Dla ciebie – przyrzekł. W katedrze Martins popatrzył na zegarek i zdecydował, że pora na lunch. Już widział siebie odpoczywającego w kafejce ulicznej, z ponczem rumowym i talerzem pokrojonego w plasterki mango. Musi tylko przejść przez plac, przecisnąć się przez tłum turystów, żebraków, kieszonkowców, ulicznych komediantów i żołnierzy w ciemnych okularach. Po lunchu pojedzie na zakupy na ulicę Las Damas, którą piętnastowieczna architektura czyniła jedną z najpiękniejszych w obu Amerykach. Dziesięć lat temu Edwin Morell szkolił tajną policję Republiki Dominikańskiej w technice przesłuchań. Teraz jako Albert Martins mógł podróżować wszędzie. W nowym wcieleniu był sam sobie królem i panem, swym własnym przewodnikiem. Na stopniach katedry cofnął się, nagle uderzony żarem gorącego słońca. Włożył ciemne okulary, a potem poszukał wzrokiem kamienia węgielnego pod budowę kościoła, położonego, jak powiadają, przez Diego Kolumba, syna Krzysztofa. Od czasu, kiedy Kolumb w 1492 r. wylądował na wyspie, była ona sercem turystyki. Martins uważał, że historia miasta jest fascynująca. Ponco de Leon, Cortes, Ballboa, de Velazquez, wszyscy oni wyruszali stąd, aby odkrywać i podbijać hiszpańską Amerykę. Wysoki Martins rzucał się w oczy w swym nowym, letnim, gabardynowym garniturze. Przyciągał żebraków, sprzedawców biletów na loterię i handlarzy owoców. Odgonił wszystkich, odór ich ciał bowiem był bardziej odrażający niż towary. Przypomniał sobie, że Dominikańczycy zwariowali na punkcie baseballu. Młodzi i starzy nosili koszulki z podobiznami Juana Marichala, Cesara Cedeno i Pedra Guerrery, urodzonymi w Dominikanie zawodnikami, którzy grali w ligach amerykańskich. Wielu Dominikańczyków chodziło z tranzystorami, nastawionymi na sprawozdania z miejscowych meczów baseballowych. Martins czasami zaglądał do International Herald Tribune, by zobaczyć, ile punktów zdobyli Detroit Tigers, ale nie był już tak zażartym kibicem jak przed laty. Turyści wchodzili i wychodzili z katedry, Martins zaś odwrócił się plecami do placu Kolumba, szukając wzrokiem kamienia węgielnego. To, co stało się później, kompletnie go zaskoczyło. Na widok stojącego przed katedrą mężczyzny natychmiast cofnął się z przerażeniem. Przed wejściem opierał się niedbale o ścianę jasnowłosy, opalony, z rękami założonymi na piersi, z oczami ukrytymi za lustrzanymi okularami Simon Bendor. Martinsowi zakręciło się w głowie. Złapał go nagły skurcz brzucha, zachwiał się trochę, nim zdołał złapać równowagę, rozstawiając nogi. Serce waliło mu jak młot. Jak Bendor go wytropił? Martins zamarł na moment. Patrzyli sobie w oczy. Czekał na atak. Dzieliło ich około sześciu stóp. Ku najwyższemu zdziwieniu i uldze Alberta Simon przeniósł wzrok dalej. Martins odwrócił się plecami. Drań nie wie, jak wyglądam. Znów zerknął na Bendora. Ten spojrzał na zegarek i zaczął rozglądać się po placu. Czekał na kogoś. Martins mógł podejść i go zabić. Nie nosił broni. Było to zbyt ryzykowne w obcym kraju. Dostał paszport na nazwisko George’a Page, francuskiego sprzedawcy oliwy z oliwek, zamieszkałego w Marsylii. Gdyby policja dominikańska posłała odcinki palców Martinsa do Marsylii, dowiedziałaby się, że prawdziwy Page nie żyje. Jednak miał jakaś broń. Trzęsącymi się rękami wyjął małe skórzane etui z kieszeni marynarki, otworzył je i wziął największy pilnik. Zaczął piłować paznokcie. Bendor wpatrywał się w tłum na północnym końcu placu Kolumba. Martins był silny, sześć cali wyższy od Simona i miał dosyć stali w ręce, aby mu przebić gardło. W dodatku mógł go zaskoczyć. Wystarczy jedna sekunda, by to zrobić. Z pilnikiem w ręce zaczął torować sobie drogę do Bendora. Rozdział 8 Aleksis Bendor przyjechała do Santo Domingo, aby pomóc swemu synowi uwolnić Erikę Styler. Poranny lot z Miami trwał tylko dwie godziny. Wylądowała w kraju, gdzie z megafonów płynęły rytmy merengue tak głośno, że pękały bębenki w uszach. Była w starej dzielnicy miasta, minęła House of Cord, znany z tego, że tu przekupiono sir Francisa Drake’a, aby zaprzestał palenia miasta. Już spóźniła się na spotkanie z Simonem w południe, w katedrze Santa Maria de la Menor. Myśl o wyzwaniu, jakie rzucili Charlesowi, zmieniła Aleksis w kłębek nerwów. Aby dotrzeć do Eriki Styler, będą musieli wykołować tyle uzbrojonych ludzi i psów, że wystarczyłoby dla całego narodu małego kraju. Simon miał zmierzyć się z Albertem Martinsem, enigmatycznym partnerem Hocqa. Dwa dni temu Martins usiłował zabić Bendora. Aleksis nie znosiła każdego, kto chciał skrzywdzić jej syna. Opuściła Hawaje kilka godzin po Simonie, przedtem sprawdziła jednak na jego prośbę powiązania Martinsa z wywiadem. Jako agentka OSS w II wojnie światowej zajmowała się określaniem psychologicznych sylwetek zdrajców, dezerterów i podwójnych agentów – ludzi, których zdradzieckie zachowanie ją fascynowało. Nazywała ich Obcymi. Zawsze w stanie wojny. Albert Martins był Obcym, a ponieważ starał się zabić Simona, walczył teraz z Aleksis. Dzięki związkom z wywiadem dowiedziała się bardzo dużo o Martinsie. Wykonała jeden tylko telefon do byłego agenta OSS, obecnie członka Starych Mędrców, nieformalnej grupy doradczej seniorów, którzy służyli radą w sprawach szpiegowskich prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Aleksis skontaktowała się z siedemdziesięcioletnim wdowcem, którego zamożna rodzina była na tyle politycznie zapobiegliwa, że poparła pierwszego czarnego gubernatora stanu. Wdowiec ostatnio zaproponował Aleksis małżeństwo, popierając prośbę o jej rękę przyrzeczeniem, że dostanie w dniu ślubu czek na sumę pięciu milionów dolarów. Odmówiła mu, wyjaśniając, że ludzie, którzy chcą się pobrać, powinni widywać się częściej niż raz na dziesięć lat. Tymczasem przefaksował parę barwnych danych o Martinsie. Nie mogła się doczekać, kiedy podzieli się tymi informacjami z Simonem. Była to pierwsza podróż Aleksis do Santo Domingo, miasta, którego atrakcyjna, kolonialna architektura została zeszpecona wąskimi uliczkami, zatłoczonymi przez ludzi i samochody. Kolumb i Pizarro może ścigali się tutaj, ale teraz powolne autobusy, zaparkowane samochody i tysiące pieszych uniemożliwiały taksówce Aleksis szybką jazdę. Wysiadła więc i pospieszyła pieszo w kierunku placu. Aleksis Gladys Bendor była kobietą po sześćdziesiątce, wysoką, o ostrych rysach twarzy, szarych oczach i farbowanych blond włosach, zaczesanych tak, by zakrywały szramę po obcięciu prawego ucha. W ostatnich dniach II wojny światowej członek wywiadu brytyjskiego wydał jej grupę OSS Japończykom. Trzej koledzy, agenci, zostali zamęczeni na śmierć. Aleksis, która straciła ucho na torturach, uciekła zabijając dwóch swoich oprawców. W Honolulu miała księgarnię, sprzedawała pierwsze wydania książek i białe kruki. Aleksis była energiczna, wymagająca i nie znosiła, gdy coś jej się nie udawało, zawsze z uporem dążyła do celu. Sama cierpiała okrutnie w niewoli, więc doskonale rozumiała sytuację Eriki Styler. Więzienie zostawiło ślad na Aleksis, to samo czeka tę młodszą kobietę. Pomimo że wczuwała się w położenie Eriki, prawda była taka, że jej nie lubiła. Styler stała się zawodową hazardzistką już w wieku siedemnastu lat, co czyniło jej charakter i zachowanie wysoce podejrzanym. Gracz spędza czas w towarzystwie mętów i bandziorów. Jej ojciec, także karciarz, został zamordowany przez szefa mafii nowoorleańskiej za oszukiwanie w pokerze. Jak to świadczyło o córce? Zapewne największym wykroczeniem tej dziewczyny była młodość. Jej piękna twarz i długie nogi mogły wywołać eksplozję zazdrości każdej kobiety. Aleksis mogła znienawidzić tę karciarę w minispódniczce właśnie za jej urodę i młodość. Czas jest najgorszym wrogiem kobiety. Podeszły wiek może zdecydowanie doskwierać niczym korona cierniowa. Simon twierdził, że Erika nie oszukiwała. Wygrywała, ponieważ miała odwagę działać zgodnie z tym, w co wierzyła. Aleksis mówiła na to: – Nigdy nie zapominaj, że większość kłopotów tego świata wywołują głupcy, którzy kierują się odwagą płynącą z tak zwanych przekonań. Jednak musiała przyznać, że Erika wykazała dużo charakteru. Wywaliła męża, tancerza flamenco, który wyszedł z przyjęcia w drugą rocznicę ich ślubu z tancerką z Desert Inn w poszukiwaniu lodu do trunków i nie wrócił przez miesiąc. Zastrzeliła meksykańskiego robotnika w motelu w Phoenix, kiedy próbował ją zgwałcić. Wpakowała kulę bandycie, który zaatakował ją na parkingu w Chicago. Aleksis miała dług wdzięczności w stosunku do Eriki. Dziewczyna uratowała Simonowi życie. W październiku zeszłego roku, pewnej ciepłej nocy w Nowym Jorku, wstała od stołu pokerowego i wyszła do łazienki, aby odświeżyć się. Przestraszyła się, gdy usłyszała stukanie w okno. Toaleta znajdowała się na ósmym piętrze od strony ulicy w dwudziestopiętrowym wieżowcu. Nie było schodów pożarowych lub jakichkolwiek występów. Ale ktoś skrył się cudem na zewnątrz. Z magnum w ręce otworzyła okno i znalazła się twarzą w twarz z zamaskowanym osobnikiem, uczepionym zakrwawionymi palcami niezwykle wąskiej krawędzi. Zgadnijcie, kto to był? Resztę historii Aleksis usłyszała od syna. Erika pozwoliła mu wspiąć się i wejść do toalety, a następnie oskarżyła go o to, że jest złodziejem. Potwierdził i swą otwartością wywarł na niej wrażenie. Właśnie dobierał się do sejfu w czcigodnym manhattańskim klubie, gdy inny włamywacz wślizgnął się do tego lokalu, uruchamiając alarm. Włamywacz numer dwa dostał natychmiast trzy kule w pierś od strażników. Drużyna specjalna odpowiedziała na alarm przynosząc ze sobą dość broni, aby zabić Simona tuzin razy. Złapany w potrzask miedzy strażników i gliniarzy nie miał innego wyjścia, jak tylko wspinać się po frontonie budynku. Z rękami pokrwawionymi byłby zsunął się i spadł, ponosząc śmierć. Z kwaśną miną Aleksis musiała jednak przyznać Erice punkty za to, co zrobiła. Simon wspiął się tak wysoko, jak tylko pozwoliły mu pokaleczone ręce. Jeśliby Erika nie otworzyła okna w toalecie, zginąłby. Dlatego właśnie Aleksis przyjechała teraz do Santo Domingo. Plan Simona był następujący: matka odwróci uwagę Hocqa, a w tym czasie on unieruchomi jego jacht. Założy ładunki wybuchowe, zmuszając wszystkich do ewakuacji. Plan nie był całkiem bezbłędny, ale wydawał się bezpieczniejszy niż przedzieranie się przez ochroniarzy Hocqa oraz policję. I jak twierdził Simon, jeśliby nawet zdołał wedrzeć się na jacht, mógłby nie znaleźć miejsca, w którym znajdowała się Erika. Musi więc przechytrzyć Hocqa i skłonić go do wyprowadzenia dziewczyny na brzeg. Aleksis zaproponowała, żeby spotkali się w katedrze i przedyskutowali wszystko raz jeszcze. – Ten twój głupawy plan potrzebuje chyba wsparcia cudotwórcy – powiedziała. – Nie ma lepszego miejsca do tego niż dom wszechmogącego Boga. W kościele będą tylko turyści, którzy przyjdą oglądać grobowiec Kolumba i kupować kredowe statuetki Jezusa w kioskach z pamiątkami. Na ulicy Isabel la Catolica zapytała policjanta płynnym hiszpańskim o kierunek, potem zatrzymała się w ulicznej kafejce na szybką cokę, wypiła ją z pastylką halazonu, która czyniła wodę zdatną do picia. Piekące karaibskie słońce wymagało silniejszym okularów słonecznych, więc kupiła je sobie od ulicznego sprzedawcy, wytargowawszy cenę z dziesięciu na pięć dolarów. Rozumiała, że Simon potrzebował mocnych wrażeń, akceptowała jego poczucie wolności. Ale czy musiał kraść, aby żyć? Każde włamanie zabierało dziesięć lat z jej życia. Kiedy wybierał się na rabunek, Aleksis denerwowała się, nie była w stanie spać, dopóki nie wrócił. Z całym spokojem ryzykował życie! Z jaką pewnością siebie i odwagą wymykał się policji lub włamywał do sejfu! Słuchał, gdy ostrzegała, że złodziejstwo jest niebezpieczne, zgadzał się z nią, a potem robił swoje. Nie mówili sobie do widzenia w takich razach, nie życzyła mu powodzenia. Kochała syna zbyt mocno, by odprowadzać go, gdy wychodził na spotkanie śmierci. Kiedy rankiem budziła się i czuła pustkę w domu, wiedziała, że wyszedł. Nie do klubu czy też na pięciomilową przebieżkę, ale na kontynent, aby znów wystawić swe życie na próbę. Wkładała wtedy szlafrok i szła do pustego pokoju syna. Dokumenty leżały na białym wiklinowym biurku: testament, akty notarialne, książeczki czekowe, polisy ubezpieczeniowe, kluczyki do skrytek bankowych. Był tam także list do adwokata wyznaczający Aleksis jako współzarządzającą spadkiem. W tych momentach jej modlitwa brzmiała zawsze tak samo. Drogi Boże, nie pozwól mu umrzeć. Przed wyjazdem do Santo Domingo był zmuszony zabić trzech ludzi w obronie własnej. Odkrycie to spowodowało, że Aleksis omal nie wyskoczyła ze skóry. Ukrył ciała w pobliskim lesie, gdzie nie zostaną odnalezione przez długi czas. – Człowiek, który wysłał ich przeciwko mnie, spróbuje jeszcze raz – powiedział. – Jesteśmy obserwowani. Najlepiej będzie, jeśli opuścimy wyspy na kilka dni. – Mówisz poważnie? – spytała zaskoczona Aleksis. Simon wręczył matce kopertę. – Znalazłem to przy jednym z mężczyzn, których zabiłem. Znali każdy nasz ruch. – Kto za tym stoi? – Człowiek o nazwisku Morell. Byliśmy razem w Wietnamie piętnaście lat temu. Teraz nazywa się Albert Martins. On i Hocq za pośrednictwem kurierów rozprowadzają pieniądze pochodzące z handlu narkotykami. Hocq więzi Erikę na swoim jachcie, który cumuje teraz w Santo Domingo. Martins boi się, że przyjdę po nią i przysporzę mu kłopotów. I ma rację. Może zechce mnie dopaść krzywdząc ciebie. Dlatego musisz opuścić Hawaje. Aleksis spojrzała znad raportu. – Morell. Czy to nie on starał się zabić ciebie w Wietnamie z powodu jakiejś kobiety? Powiedziałeś mi, że zginęli. – Tak myślałem. Ale zgodnie z tym, co mówił jeden z ludzi, których zabiłem, Morell i jego pani żyją i mieszkają na południu Francji. Strzelec opisał Fabienne Bao bezbłędnie. Powiedział, że jest żoną kogoś, kto bardzo przypomina Morella. – Nazywaj go Martins. Wątpię, aby ktokolwiek znał go jako Morella. Nazywał się Krait, nieprawdaż? Przypominam sobie teraz. Był naszym wirtuozem tortur w Sajgonie. – Tak, to ten. Aleksis posmutniała nagle. – Jest winien śmierci Pete’a Sancheza. Pete był takim kochanym chłopakiem. – Nie tylko Pete zginął. Czterech amerykańskich jeńców wojennych zostało rozstrzelanych, gdy Martins zabił syna lidera Vietkongu. A zrobił to, aby wywrzeć wrażenie na Fabienne. Ręka Aleksis powędrowała do włosów, który skrywały szramę na jej głowie. – Zło na tym świecie nigdy nie ginie, prawda? Simon objął ją ramieniem. – Przykro mi, że cię w to wmieszałem. Wiesz, że nie chcę kłopotów na wyspach. – Nie bądź śmieszny. To wszystko zaczęło się, gdyż Martins zapragnął tej kobiety. Poza tym jesteś moim synem. Czy mam siedzieć i szydełkować, gdy ktoś chce wpakować ci kulę w głowę? Simon wziął ją za rękę. – Natychmiast wyruszysz na kontynent. Nie mów nikomu, że wyjeżdżasz. Ani służbie, ani w klubie joggingowym, ani w księgarni. Trzymaj się z dala od Hawajów, zanim ta sprawa nie wyjaśni się. Aleksis pokazała na raport. – Ktokolwiek to opracował, zna wyspy. Nikt z zewnątrz nie mógłby zrobić tego w tak krótkim czasie od zniknięcia Eriki. Powiedziałeś, że przyszli po ciebie zaraz po tym, gdy panna Styler wyjechała na swą zwykłą przejażdżkę po kruchym lodzie. – Sprawdź naszego Martinsa, ale zadzwoń z telefonu publicznego. Chcę wiedzieć, czy rzeczywiście ma przyjaciół w CIA, czy też jego człowiek mnie okłamał. Wyjmij dziesięć tysięcy dolarów z konta w banku Oahu National na wydatki. – Simon podniósł palec do góry. – Nie zamykaj księgarni. Powiedz po prostu personelowi, że zamieszkasz z chorą przyjaciółką i wkrótce wrócisz. – Kiedy wyjeżdżam? – Zaraz. Wylatujemy z Honolulu osobnymi samolotami. Przynieś tylko torbę i kup wszystko, czego będziesz potrzebowała. Jeśli ktoś obserwuje dom, nie chcę, by się zorientował, że się wynosimy. Liczę na twoją pomoc w Santo Domingo. – Nie zawiodę cię. A co z Joem D’Agostą, twoim przyjacielem paserem? Czy coś mógłby zrobić? Simon skinął głową. – Zbiera dla mnie materiały wybuchowe w Santo Domingo. Zna sprytnych chłopaków, którzy przemycają statkami kradzione samochody na Karaiby. Joe dostarczy przez nich materiały wybuchowe. – Czy następnym razem mógłbyś zakochać się w kimś mniej niezwykłym? – zapytała Aleksis. Columbus Square Aleksis torowała sobie drogę wśród turystów, cinkciarzy, sprzedawców biletów loteryjnych oraz soków owocowych, stłoczonych pod katedrą Santa Maria de la Menor. Z natury sceptyczka, czuła się nieswojo pośród tak różnorakich przejawów religii katolickiej, jakie spotykało się na każdym kroku w tym kraju. Zameldowała się w hotelu naprzeciwko Panteonu narodowego, mauzoleum wybitnych osobistości Dominikany. Idąc w kierunku katedry mijała zakonników, sprzedawców zachwalających głośno obrazy świętych i liczne, namaszczone przez gołębie, statuetki Dziewicy. Antychryst miałby tu co robić. Zatrzymała się koło grupy japońskich turystów, fotografujących się na schodach katedry. Osłoniła oczy ręką i odciągała bluzkę, która przylepiła się do spoconego ciała. Słońce było zabójcze. Zaczynała się czuć jak pieczone jabłko. Dominikańskie insekty i muchy krążyły nad nią niczym kanibale wokół misjonarzy. Im szybciej wejdzie do katedry, tym lepiej. Stanęła na palcach, wypatrując Simona poprzez tłum Japończyków. O, tam był jej chłopiec, oparty o filar z boku wejścia. Ubrany w dżinsy i białą koszulkę polo wyglądał jak gwiazdor rocka. Jak sam Joe Cool. Zwracał uwagę kobiet, które spoglądały nań wchodząc i wychodząc z katedry. Był również obiektem zainteresowania mężczyzny, który przyciągnął wzrok Aleksis. Ten pięćdziesięcioletni, dość wysoki, siwowłosy facet nosił kosztowny letni garnitur i bardzo drogi zegarek. Zbliżał się do Simona od tyłu, jakby skradał się do swojej ofiary. Aleksis poczuła chłód. Serce zaczęło bić gwałtownie, zabrakło jej tchu. Dzięki uprzejmości wdowca miała fotografię tego człowieka w torbie. Był to Albert Martins i trzymał pilnik do paznokci w zaciśniętej pięści. Zamierzał zabić Simona. – Simon, za tobą! To Albert Martins! – krzyknęła. Przedzierała się prze tłum Japończyków, odpychając ich na lewo i prawo. Rękę włożyła do torby i sięgnęła po jedyną broń, jaką miała – walkmana. Rzuciła nim w Martinsa, który odwrócił się, aby zobaczyć, co to za kobieta znała jego nazwisko. Walkman okazał się wspaniałym pociskiem. Aleksis celowała w głowę, ale Martins podniósł ręce jak tarczę i walkman uderzył go w łokieć. Była przerażona i zła jednocześnie, ale także poczuła dziką radość w sercu, kiedy zobaczyła szok na twarzy Martinsa. Boże, jak pragnęła jego śmierci. Ruszyła w jego kierunku i aż jęknęła z bólu, kiedy zderzyła się z tęgą Japonką fotografującą jakieś dziewczynki na stopniach katedry. Aleksis i kobieta spadały w dół, tworząc plątaninę rąk i nóg. Aleksis wykrzykiwała imię Simona, a Japonka piszczała, uderzając kręgosłupem o beton. Wypuściła z rąk aparat. Simon odwrócił się i zobaczył swoją matkę na ziemi, machającą rękami i nogami jak wiatrak. Coś było nie tak. Zauważył wysokiego, siwowłosego mężczyznę, który cofał się. Simonowi wydawało się, że ten człowiek go zna. Mężczyzna bał się, co nie miało sensu. Simon nie widział faceta nigdy przedtem. A może widział? Ich oczy spotkały się, żaden nie odwrócił wzroku. Wysoki mężczyzna pokiwał głową, jakby chcąc powiedzieć: następnym razem. Bez słowa, wolno zmieszał się z tłumem turystów i Dominikańczyków. Poruszał się z rozwagą ani razu nie odwróciwszy się do Simona, który pomyślał – ten facet jest bezwzględnym mordercą. Coś w tym człowieku mówiło, że był bardziej niebezpieczny niż szczur w ciemnym kącie. Tylko że Simon nie da się zapędzić w ciemny kąt. Przypatrzył mu się, zauważył jego długi nos, ostry kant w spodniach, krople potu na czole i pilnik do paznokci w zaciśniętej pięści. Im dłużej przyglądał się, tym bardziej znajomy wydawał mu się ten mężczyzna. Wpatrywał się w pilnik do paznokci w jego ręce, kiedy usłyszał krzyk Aleksis. – Simon! Aleksis. Leżała na ziemi otoczona przez japońskich turystów, starających się podnieść ją i tę tęgą kobietę. Simon pospieszył do matki. Zapomniał o mężczyźnie, który tymczasem zniknął w katedrze. Rozdział 9 Santo Domingo, Port O godzinie 2.32 po południu niski Wietnamczyk z pistoletem i rozwichrzonymi włosami przyprowadził Erikę Styler do salonu na Rachelle. Charles Hocq siedział przy stole pokerowym i jadł ananasa. Erika usiadła naprzeciwko. Hocq odesłał strażnika i przez następne kilka minut maczał kawałki ananasa w kieliszku wódki i wkładał je do ust. Ananas leżał na cynowej tacy skradzionej z londyńskiego muzeum przez jasnookiego Walijczyka, który często dostarczał mu antyki i inne dzieła sztuki. – Dlaczego kazałeś mnie obudzić? – spytała w końcu Erika. – Musimy coś zrobić z tym twoim poczuciem ważności. – Nie będziemy chyba dziś grać aż do wieczora. Hocq nakłuł na wykałaczkę kawałek ananasa. – Charles ma własną teorię wygrywania. To jest jak seks. Sprawia taką przyjemność, że nie można się doczekać następnego razu. Przyglądali się sobie w milczeniu. Oboje wiedzieli, że im mniej Erika śpi, tym większe są szanse Hocqa na wygraną. Trzy dni uwięzienia odbiły się na poziomie jej gry. Te trzy dni wystarczyły, żeby frustracja i wściekłość skręcały jej wnętrzności. Dwie godziny temu, pod koniec dwunastogodzinnej gry, Hocq, znalazłszy się na niebywałej fali, wygrał pięćdziesiąt kawałków. Nic nie powiedziała, mając nadzieję, że dzięki temu wyrwie się z tego domu wariatów. Był moment, kiedy Hocq stawiał tak rozrzutnie, jakby się w ogóle nie znał na grze. Jego szalona pewność siebie dała jej do myślenia. Kantował, ale ona jeszcze nie załapała, w jaki sposób. Z łatwością wygrywał rozdanie za rozdaniem, klaszcząc w ręce i chichocząc. Jego zachowanie sprawiało, że Erika zgrzytała zębami. Ten mały szaleniec ogrywał ją dlatego, że była tak okropnie zmęczona, iż nie mogła położyć temu kresu. Rachelle stała zakotwiczona w Santo Domingo, drugim z kolei porcie po opuszczeniu Puerto Rico. Erika i Hocq zaczęli grać poprzedniego wieczora, kiedy jacht zawinął do portu, a skończyli następnego dnia po południu. Hocq chciał kontynuować grę aż do wieczora, gdy odpłyną w kierunku Kajmanów. Wyspy te są centrum lewych pieniędzy. Erika domyślała się, że Hocq i Albert Martins mają zamiar prać tam brudną forsę. Kiedy nie grała w pokera, była zamknięta w swojej kajucie. Telefon z linią zewnętrzną został wyłączony, miała do dyspozycji wyłącznie telefon wewnętrzny, używała go tylko do rozmów z Hocqiem i kucharzem, który przyrządzał dla niej posiłki. Kiedy Hocq ją wzywał, strażnik za drzwiami walił do drzwi kajuty kolbą pistoletu. Gdyby nie zareagowała, miał rozkaz siłą przyprowadzić Erikę do salonu. Utrata wolności zdruzgotała ją i była istnym piekłem, czuła się przerażona, niepewna i wściekła. Na początku straciła apetyt, spała sporadycznie i przestała zwracać uwagę na swój wygląd. Ale determinacja, która czyniła z niej świetnego gracza, sprawiła, że zdecydowała przetrwać. Postanowiła, iż ustanowi regularny rytm dnia i będzie trzymać się go niezależnie od samopoczucia. Zmuszała się do jedzenia trzech niedużych posiłków dziennie, przebierała się do każdej gry i spacerowała dwadzieścia minut przed snem po pokoju. Spacer działał na nią uspokajająco, a lekkie zmęczenie pomagało zasnąć. Była teraz jedyną kobietą na pokładzie; dziwki zostały wysadzone na brzeg tego ranka, kiedy jacht zawinął do portu. Siedzenie pod kluczem wydało jej się lepsze od lubieżnych spojrzeń uzbrojonych mężczyzn, mających za dużo wolnego czasu. Zazwyczaj ona i Hocq znajdowali się sami przy stole pokerowym, jedno z nich tasowało, a drugie rozdawało karty, grali w milczeniu, przerywanym tylko dzwonkiem jego pagera. Wtedy prowadził rozmowy o interesach przez telefon komórkowy w jednym z wielu języków, jakie znał. W tym czasie Erika spacerowała po salonie, żeby rozprostować nogi i nie sprawiać wrażenia, że podsłuchuje. Jednak usłyszała rozmowę o wielkiej transakcji, jaką Hocq i jego prawnik Abby Langway przeprowadzali z jakimiś krętaczami z Filadelfii i Chińczykami z Hongkongu. To wyjaśniało niedawną obecność na pokładzie Sala Altabury’ego i jego tajemniczego pana Denga. Werner Tautz natomiast rozdawał karty w chwilach, gdy nie był zajęty wstrzykiwaniem sobie sterydów albo zwiększaniem rachunków na kartach kredytowych Hocqa. Ciągle zamawiał coś przez telefon. Tego lizusa, oprócz intymnych spraw, łączyła z Hocqiem przyjaźń. Zalecał się do Eriki na jego oczach, ten zaś uważał biseksualne zagrania Niemca za zabawne i prowokujące. Na początku uwięzienia Erika naumyślnie przegrała kilka rozdań, mając nadzieję, że zadowoli poczucie wartości Hocqa i przyspieszy wysadzenie jej na brzeg. Taktyka ta obróciła się przeciwko dziewczynie. Hocq się połapał, oszalał z wściekłości, rozrzucając karty i jedzenie po całym salonie. Dał jej dobitnie do zrozumienia, że podstawianie się mu nie przejdzie. Musi zwyciężyć sam, bez żadnej pomocy, żeby osiągnąć ten cel, potrzebuje czasu, a z Eriką na pokładzie Rachelle ma go tyle, ile trzeba. Czas, oznajmił, jest teraz zawieszony. Ostrzegł ją przed poddawaniem się. – Jeszcze raz spróbujesz mnie wystrychnąć na głupca – powiedział – a każę cię rozebrać do naga i oddam załodze. Tautzowi polecę, by filmował, jak cię gwałcą i dołączę ten film do mojego zbioru dzieł kinematografii porno. Czy widziałaś moją kopię porno z Joan Crawford w roli głównej, którą zagrała jako początkująca aktoreczka w Hollywood? Film ma prawie siedemdziesiąt lat, czarno-biały, nie najlepsza jakość, ale można rozpoznać jej twarz. Kosztował mnie ćwierć miliona. – Przekonałeś mnie – powiedziała Erika. – Uczysz się, księżniczko. W takich sytuacjach myślała o Simonie bardziej niż kiedykolwiek. Albert Martins zwrócił jej torebkę, ale zatrzymał jego fotografię. Erika zastanawiała się, dlaczego to zrobił, aż do czasu, kiedy była świadkiem sprzeczki na temat jej obecności na jachcie. Martins żądał niezwłocznego wyprawienia dziewczyny na brzeg, Hocq odmówił. Nigdy się nie cofał, gdy w grę wchodziło jego zranione ego. Erika musi zapłacić za to, że go znieważyła. Martinsowi nie podobała się decyzja partnera, ale nie obstawał przy swoim ku zmartwieniu Eriki. Wolałaby, żeby podjął wielką kłótnię, która skończyłaby się wyrzuceniem jej z jachtu. Bardzo zdumiało ją coś innego – Martins boi się spotkania z Simonem. – Styler jest lufą wymierzoną we mnie – powiedział Hocqowi. – Bendor nie spocznie, aż jej nie wydostanie. – Jak ci nie wstyd? Tak się go boisz? – zdziwił się Hocq. – W każdym razie na pewno przyda się nam twoja przestroga. Teraz uspokój się, bo ci pęknie żyłka w mózgu. Przy pierwszym spotkaniu Martins przyrzekł Erice, że ją wydostanie, a ona, jak idiotka, uwierzyła. Okazał się kłamliwym sukinsynem, który omotał ją obietnicą uwolnienia w następnym porcie. Zamiast tego zabrał fotografię Simona z jej portfela, wypompował z niej informacje i posłał ludzi, żeby go zabili. Dziś rano dowiedziała się o zamachu od Wernera Tautza, któremu sprawiało przyjemność zadzieranie z Martinsem. Ten zjawił się podczas gry, mając zamiar namówić Hocqa, żeby przestał grać i zajął się interesami. Charles akurat wygrywał, więc odmówił stanowczo, co spowodowało nową kłótnię na temat Eriki. Tautz włączył się do awantury, drażniąc Martinsa nieudaną próbą zamachu na Simona. Zaszokowana Erika podskoczyła z krzesła i rozsypała żetony po stole, zwracając tym na siebie uwagę Martinsa. Jego zimne spojrzenie tak ją przeraziło, że zaczęła szybko zbierać karty rozrzucone po podłodze. Albert znowu zwrócił wzrok na Hocqa. – Coś nie klapuje we łbie Tautza. Powinien zacząć używać gęby do czegoś innego oprócz obciągania laski. Erika podniosła się z kartami w ręce akurat w momencie, kiedy Werner zrobił minę mającą znaczyć „pocałuj się w dupę”. Rozbawiony Hocq mrugnął i kazał mu, aby przestał przekomarzać się z Martinsem i przyniósł wszystkim świeżej kawy. Roztrzęsiona Erika trzymała się za krzesło dla równowagi, zbyt zdenerwowana, żeby coś powiedzieć. Dlaczego Martins chciał zabić Simona? Albert ogłosił, że schodzi na brzeg na spacer. Posłał Tautzowi mordercze spojrzenie. Kiedy skierował się do wyjścia, Niemiec powiedział: – Kobiety dostarczają dużo zmartwień i kłopotów, nieprawdaż? Martins nie obejrzał się, ale Erika zauważyła, że Tautz trafił w sedno. Przypuszczała, że to była aluzja do niej, ale Werner zawołał jeszcze: – Pozdrów ode mnie Fabienne! Hocq zwrócił się do Tautza poważnym i zarazem sarkastycznym tonem: – Chcę ci coś przypomnieć. Cierpliwość Martinsa ma swoje granice. Albert nie ma też skłonności do miłosierdzia. Posuniesz się za daleko, a twoje życie stanie się udręką. Tautz prychnął, pokazał palec w wymownym geście za wychodzącym, wziął papierosa z paczki Hocqa, zapalił i zaciągnął się głęboko. Potem włożył go przyjacielowi do ust, ucałował go w policzek i posłał Erice słoneczny uśmiech mający oznaczać: „Tatuś ochroni mnie przed całym światem”. – Kto to jest Fabienne? – spytała. – Pani Martins – wyśpiewał Tautz. – Jaki ma związek z Simonem? – Z jej powodu Albert próbował zabić twojego chłopaka w Sajgonie piętnaście lat temu. Wygląda na to, że dotąd będzie próbował, aż mu się uda. Twój chłopak ma dużo szczęścia, księżniczko, ale ono nie potrwa wiecznie. Albert ma dosyć koleżków w CIA, a on uwielbiają się bawić w Indian i kowbojów. Objął Erikę w talii. – Prędzej czy później wycofają twojego Romea z obiegu. Może wtedy ja i ty będziemy oglądać zachód słońca z okna mojej kajuty. – Nie sądzę. – Odepchnęła go. – Aż taką masz wiarę w jego zdolność przeżycia? To prawda, wygrał pierwszą rundę, ale mecz się jeszcze nie skończył. Chodź, założymy się. Ile stawiasz na niego przeciwko Albertowi i CIA? – Najbardziej chory pomysł, o jakim słyszałam. Nie mam zamiaru zakładać się o życie Simona ani z tobą, ani z nikim innym. – Rzeczywiście wyglądamy na degeneratów – zgodził się Hocq. – Pieprzonych degeneratów, to lepiej nas określa – uściślił Tautz. – Założę się, że Erice też zdarzyło się, iż uprawiała kiedyś zwyrodniałe pieprzenie się. – Nauczyłam się nowego wyrazu – powiedziała Erika sięgając po papierosa. Wypaliła przez te dwa dni więcej niż normalnie przez tydzień. – Więc nie chcesz postawić na kochasia – stwierdził Hocq. – Ja się z tobą założę. Rozerwę się trochę. O ile się założysz? – Tautz podniósł rękę. – Nie wypada mi stawiać przeciwko Albertowi, więc stawiam na niego pięćdziesiąt do jednego. Podoba ci się? – zachichotał Hocq. – Stoi. Tysiąc dolarów, że Bendor zabije Alberta. Nie, żebym w to wierzył, ale śledzenie jego poczynań będzie interesujące. Jeżeli przeżyje kilka następnych dni albo uda mu się zabić Martinsa, zostaną przyjaciele z CIA, którzy zlikwidują Bendora na pewno. Zaczynam się wahać co do tego zakładu, Charles. – Tautzie, Tautzie. Chciałbyś gwiazdkę z nieba na srebrnej tacy. No dobrze. Jeżeli Simon zabije Alberta, wygrałeś. Jeżeli Bendor przeżyje dziesięć dni, też wygrałeś. Podoba ci się? – Stoi – uśmiechnął się Tautz. Erika przyglądała się im z niesmakiem. Napawali ją obrzydzeniem. Ci dwaj pomyleńcy traktują świat jak śmietnik na odpadki ich chorej fantazji. Zdawała sobie sprawę, że Bendor sam stawia czoło Albertowi i CIA. Odwróciła się, by ukryć łzy. W salonie przyglądała się Hocqowi, który odsunął resztki ananasa i otarł usta serwetką. Jedząc, przypominał jej pytona połykającego żywego prosiaka, kawałek po kawałku. Tak samo ją pożerał, odbierając po trochu wolność, spokój, zdrowie i nadzieję na ratunek. Dążenie Martinsa do śmierci Simona i lodowata obojętność Hocqa w tej sprawie jeszcze zwiększyły jej zagrożenie. Jeżeli ci szaleńcy mają zamiar zabić Simona, zastrzelą i ją z tą samą bezwzględnością. Zastanawiała się, jak długo będzie mogła dobrze grać w tych warunkach. Uwięziona, traciła zdolność koncentracji. Co będzie, gdy wszystko przegra? Hocq chciał ją złamać, zniszczyć jej wiarę w siebie. Zamierzał zabić Erikę albo doprowadzić do samobójstwa. – Proszę trochę kawy – powiedziała. – Julio. – Hocq machnął ręką do pięćdziesięcioletniego Peruwiańczyka o kruczoczarnych brwiach, urzędującego przy barze. Cafe por favor. Para la se?orita. – Si. Erika pomasowała sobie kark i popukała się w nasadę czaszki, żeby otrząsnąć się z zamętu, który spowił jej mózg jak pajęczyna. Plecy miała zesztywniałe z napięcia. Potrzebowała masażu, gorącej kąpieli i godziny nieprzerwanego snu. Gdyby tylko wypoczęła, wykryłaby w oka mgnieniu, w jaki sposób Hocq szachruje. Niepostrzeżenie przysnęła. Otworzyła oczy, gdy poczuła zapach mocnej kubańskiej kawy. Filiżanka parującej kawy stała przed nią na stole, obok taca z plasterkami owoców mango, ananasów, papai i guawy oraz miseczka z utartym orzechem kokosowym, posypanym gałką muszkatołową. Hocq właśnie mówił o tym, jak bardzo podobają mu się jej kolczyki i że widział podobne na statui bogini płodności w Sri Lance. Sięgnął ręką w kierunku lewego kolczyka i nagle zastygł, wpatrując się w pokład. Zobaczyła, że zmarszczył brwi i zmrużył oczy, by lepiej widzieć. Erika obejrzała się w momencie, kiedy Martins odsuwał szklane drzwi za jej plecami. W pośpiechu wszedł do salonu. Był w okropnym stanie. Krawat miał przekrzywiony na bok, a zwykle przylizane włosy kompletnie zwichrzone. Za nim podążali Jesse Borrega i Willie Ahn, czterdziestoletni Chińczyk o nalanej twarzy, kapitan Rachelle. Werner Tautz w obciętych dżinsach zamykał flanki, żując marchewkę. Erika nie mogła oderwać oczu od Martinsa. Jego twarz była zaczerwieniona ze wzburzenia i gniewu. Przestraszona, pomyślała nawet, czy on aby nie szykuje się, aby ją zamordować. – Ostrzegałem cię, ale nie słuchałeś – zwrócił się do Hocqa. – Bendor jest tu, w Santo Domingo! Przed chwilą miałem wpadkę z nim i jego matką. Już prawie go dopadłem przed katedrą, ale matka wrzasnęła. Przez ciebie Bendor teraz wie, jak wyglądam. Hocq uniósł rękę, żeby powstrzymać potok słów. – Albert, zwolnij tempo. Mówisz, że Simon z matką są w Santo Domingo? – Znała moje nazwisko i wygląd. To było nie do wiary. Bendor patrzył prosto na mnie, ale nic nie kojarzył. Już byłby skończony, gdyby nie zjawiła się mamusia. Erika zacisnęła ręce na oparciu fotela. Słyszała głos Martinsa jakby przez sen. Walczyła, żeby nie stracić panowania nad sobą, nie poddać się przerażeniu. Ani... nadziei. Simon jest tu, w Santo Domingo. Aleksis go uratowała. Dzięki ci, matko nad matkami! Aleksis zasługuje na najwyższe uznanie, rozpoznała Martinsa i zdążyła ostrzec Simona, ratując mu życie. Przysięgła sobie, że już nigdy nie zlekceważy jej opowieści o nieprawdopodobnych przygodach, nie potraktuje ich jako przechwałek starego wojaka. Martins oparł się obiema rękami o stół, nie zwracając uwagi na Erikę i rzucił Hocqowi mordercze spojrzenie. Patrzył na niego przez kilka sekund, potem na dziewczynę i znowu przeniósł wzrok na Charlesa. Kiedy przemówił, głos jego brzmiał miękko, równo i tak lodowato, aż Erika raptownie odsunęła się razem z fotelem od stołu. – Radzę, abyśmy natychmiast odpłynęli na Kajmany, zanim Bendor to uniemożliwi. Próbowałem wyjaśnić sytuację twojemu kapitanowi i panu Borredze, ale oni nalegają, żebym uzgodnił z tobą tę sprawę. Hocq przeglądał resztki ananasa. – Słuchają tylko moich rozkazów. Jesteś bardzo zaczerwieniony, Albercie. Może trochę za dużo słońca. Gdzie się podziała ta piękna chusteczka, którą dostałeś od Fabienne? Czy zgubiłeś, uciekając? Borrega zrobił krok do przodu i stanął obok Martinsa. Erika czuła, że on nie lubi Alberta, ale go słucha, bo w grę wchodzi bezpieczeństwo jachtu. – On twierdzi, że Bendor przybył do Santo Domingo po tę kobietę. Uważa, że jeżeli zostaniemy, wpadniemy w tarapaty – powiedział Kubańczyk. – A ty, co myślisz, Jesse? – Hocq grzebał widelcem w tacce z resztkami ananasa. – Trzej zabici strzelcy świadczą o tym, że Bendor nie jest dyletantem. Sądzę, że użyje jednego z dwóch sposobów napadu: albo wedrze się na pokład pod gradem kul, albo zrobi to, co ja uczyniłbym w takiej sytuacji. – To znaczy? – Hocq robił papkę z kawałka ananasa. – Wysadzi jacht w powietrze. Zmusi wszystkich do zejścia na lad, gdzie ma większe szanse. Widelec wypadł Hocqowi z ręki. – Na jego miejscu unikałbym strzelaniny, gdyż ryzykowałbym życie kobiety – powiedział Borrega. Unieruchomiłbym więc jacht i zmusił ludzi, by przyprowadzili do mnie dziewczynę. Hocq odgryzł kawałek paznokcia dużego palca. – Mówisz, że mamy pozwolić temu tajemniczemu człowiekowi, aby wygnał nas z Santo Domingo? Facetowi, którego widział tylko Albert? – Bendor nie przyjechał tu na wypoczynek. – Borrega skinął głową w stronę Eriki. – Chce uwolnić dziewczynę i jest zabójcą. Może nam zatruć życie, jeśli go nie dorwiemy. Moja rada – natychmiast odpłynąć w kierunku Kajmanów. – A co myślisz o tym, że Albert natknął się na matkę i syna w katedrze? – prychnął Hocq. – Zbieg okoliczności, nic więcej. – Kubańczyk wzruszył ramionami. – Martins zszedł na ląd, żeby połazić bez celu. Uważam, że Bendor po prostu przypadkowo znalazł się w katedrze w tym samym czasie co on. – Wypuść Erikę, wtedy najprawdopodobniej Simon się usunie. – Ona zostaje – powiedział Martins. – Słyszysz, Tautzie? Czemu nagle taka zmiana, przyjacielu? – uśmiechnął się Hocq. Martins położył rękę na ramieniu Eriki, ale przemówił do Charlesa. – Bendor chce mojej śmierci. Miał to wypisane na twarzy, tam w katedrze. Oddanie panny Styler nic mi nie pomoże. On chce porachować się za dawne sprawy. – Teraz ma dodatkowo jeszcze jedną, znów chciałeś go zabić, i to znienacka. Albert wyjął pilniczek i zajął się małym palcem. – Panna Styler jest moją kartą atutową. – Jak szybko wszystko się zmienia w życiu. Twoją atutową kartą, mówisz? – zachichotał Hocq. Martins potarł paznokieć małego palca o klapę marynarki. – Charlie, czy ty chociaż się orientujesz, ile pieniędzy Chińczyków udało się przerzucić dotychczas? Oczy Hocqa zwęziły się. – Czy wiesz, gdzie się znajdują w tym momencie nasi kurierzy? – zapytał wsunąwszy pilniczek z powrotem do skórzanego etui. Albo o tym, że zostało zwołane specjalne zebranie pomiędzy naszymi ludźmi z Nowego Jorku i wtyczką z komisji do spraw gier hazardowych stanu New Jersey? Lub o tym, że pewni naciągacze chcą od nas jeszcze większych łapówek? Z dłońmi opartymi o stół Martins przysunął twarz do twarzy Hocqa. – A co się stanie, jeżeli coś mi się przytrafi i będziesz zmuszony sam poprowadzić interesy? Nie myślisz, że Chińczycy zdenerwowaliby się trochę, gdyby nie udało ci się dostarczyć ich pieniędzy na czas? Ja osobiście bałbym się oznajmić Dengowi, iż utopiłem interes, gdyż byłem zajęty grą w karty z panienką. Martins skrzyżował ręce na piersi. – Z drugiej strony może nie obawiasz się żółtków, myśląc, że nie dobiorą się do ciebie na jachcie. Czy naprawdę postawisz na szali życie? – Przekonałeś mnie – westchnął Hocq. – Panna Styler zostaje. My chcemy, żeby została. Kapitanie, ile czasu potrzebujesz, żeby odpłynąć? – Nurkowie powinni sprawdzić pod wodą, czy Bendor nie zdążył już przymocować materiałów wybuchowych – powiedział Borrega. Także policja portowa będzie uważać, czy ktoś nie wypytuje o cel naszej podróży i zawiadomi nas przez radio, gdyby się nami interesowano. Spojrzał na Martinsa. – Czy masz tu wciąż kontakty w wywiadzie? – Tak, ale już nie zajmuję się tym, wszystko przekazałem Charlesowi. – W swoim nowym wcieleniu woli zachować anonimowość – zaznaczył Hocq. – To bez znaczenia – dodał Borrega. – Chcę, aby wywiad i policja dominikańska zaczęli poszukiwać Bendora i jego matkę. Martins kiwnął głową. – Mam tylko kilka fotografii Simona. – Jeszcze podaj mi rysopis jego matki – powiedział Borrega. Nachmurzony Hocq gryzł paznokieć i patrzył na Borregę. – Będziesz potrzebował forsy. Ani stare szpiegowskie wtyczki Alberta, ani policja nie pracują za darmo. Kapitanie! Pulchny Ahn ukłonił się z czapką w ręce. – Wciąż tankujemy, ale mamy dosyć, aby dopłynąć na Kajmany. Potrzebuję pilota, który wyprowadzi nas z portu i trzeba jeszcze zabrać prowiant oraz członków załogi, znajdujących się na lądzie. Hocq uniósł wzrok do góry. Myślał o potencjalnych kłopotach z Triadą. – Pieprzę członków załogi i żarcie. Wydostań nas stąd natychmiast. Nagle schylił się nad Eriką, która zadrżała, zobaczywszy jego twarz pełną gwałtownej nienawiści. – To wszystko z twojej winy – wyszeptał. – Niech ktoś wyprowadzi tę kobietę! Zabrać mi ją z oczu! W sypialni Erika łyknęła jeszcze trochę wódki. Siedziała na wielkim łożu pod jedwabnym baldachimem w kwiaty, patrząc przez otwarty iluminator. Rachelle opadała i podnosiła się na falach niespokojnego morza. W telewizji namawiano na kupno kompletu do włosów – szamponu, odżywki i grzebieni za jedynie trzydzieści cztery dolary, połowę ceny producenta. Jacht był już godzinę drogi od Santo Domingo i kierował się na Kajmany. Dzięki temu, co usłyszała i wydedukowała, Erika dowiedziała się, dlaczego pływali po Atlantyku, po co przerzucano pieniądze do Stanów. Wiedziała o krętaczach z Filadelfii, politykach i członkach komisji gier hazardowych, opłacanych w celu zawarcia transakcji kupna kasyna. Łyknęła jeszcze wódki. Hocq i Martins mieli zamiar ją zabić. W przeciwnym razie nie rozmawialiby przy niej tak otwarcie. Jej oczy napełniły się łzami. Czuła się zdruzgotana świadomością, że Simon znajdował się tak blisko, a cud, na który czekała, nie nastąpił. Jak on ją teraz znajdzie? Była bliska kompletnego załamania. Skończyła butelkę wódki i nasłuchiwała cichego buczenia motorów. Zawsze rozumiała opętanie hazardem albo tak jej się zdawało. Jednak doświadczenie z Hocqiem dowiodło, że nie znała drugiej, bardzo ważnej strony tego opętania – przemocy, która towarzyszyła hazardowi. Powinna to pojąć wcześniej, po śmierci rodziców. Ojciec, antropolog z wykształcenia i utalentowany pianista, nauczył ją wszystkiego, co tylko można wiedzieć o pokerze. Ale mimo to, że wygrał trzydzieści milionów dolarów, umarł bez grosza. Był ofiarą przemocy, której się nie da oddzielić od hazardu, tak jak się nie da oddzielić ciepła od ognia. Pod koniec kariery stracił odwagę. Bał się wchodzić do puli i przebijać. Ale nie przestał grać, dołączył do bandy szulerów pracujących w zmowie. Podczas sezonu wyścigowego w Kalifornii włamali się do hurtowni i podmienili kilka kartonów kart na oznaczone talie. Kiedy te karty pokazały się w hotelach, prywatnych salonach i w sklepach, Colly Styler i inni z bandy bardzo się wzbogacili. Niebawem oszustwo wyszło na jaw i pewien członek mafii nowoorleańskiej, który przegrał pół miliona dolarów, ustanowił nagrodę za głowy członków bandy. Ojciec i matka Eriki zginęli, kiedy bomba zamontowana w samochodzie wybuchła przed ich domem w New Jersey. Ludzie pokroju Hocqa imają się każdej formy przemocy. Tego Erika nigdy nie mogłaby zrobić. Przez te wszystkie lata uważała się za księżniczkę hazardu. W rzeczywistości tak nie było, bo nie przewidziała sytuacji, w jakiej się znalazła. Nawet, jeżeli przeżyje tę gehennę, jej pewność siebie została na zawsze unicestwiona. Wódka zaczęła działać. Powieki zrobiły się ciężkie. Dobrze byłoby się zdrzemnąć. Nieprzywykła do alkoholu. Dawniej piła trochę whisky i wódki, ale od kiedy poznała Simona, przerzuciła się na wodę Evian i okolicznościowy kieliszek szampana. Bendor przestrzegał przed grą z Hocqiem, ale zostawił jej prawo wyboru. Wybrała źle. Kiedy jacht podskoczył na ogromnej fali, Erika, przytłoczona rozpaczą i skruchą, upadła na poduszki i pogrążyła się w niespokojnym śnie. Nagle obudziła się. Słońce wciąż świeciło. Zerknęła na zegarek. Minęło tylko kilka minut. Instynkt alarmował ją o zagrożeniu. Obie stopy miała bose. Jej zmęczony, zmącony mózg wiedział, że przed chwilą tak nie było. Na siłę podniosła się i usiadła na krawędzi łóżka. Mocno potrząsnęła głową, żeby przyjść do siebie. Kiedy przejaśniło jej się przed oczami, zobaczyła Tautza stojącego przy łóżku. Uśmiechał się do niej z lubieżnie wysuniętym językiem. Ponownie zaczął ssać jej duży palec u nogi. Erika kopnęła go, upadł do tyłu, rycząc ze śmiechu. Oprócz niego byli tu jeszcze dwaj mężczyźni: chudy, silny Chińczyk, który zawsze stał na straży za drzwiami kajuty, i łysiejący, pyzaty Brazylijczyk, trzymający w ręku kamerę wideo. – Co wy tu robicie, w mojej kabinie? Won, w tej chwili! – krzyknęła wściekła, z trudnością stanąwszy na nogi. Tautz podrapał się w głowę. – Charlie twierdzi, że przysporzyłaś mu sporo zmartwień. Mówi, że nie ma teraz czasu na pokera, gdyż załatwia sprawy z Martinsem. Ale chce, żeby twoja nauka pokory trwała dalej. Więc ja i chłopcy będziemy cię tego uczyć. I nagramy wszystko. Zacisnął stopy Eriki w bolesnym uścisku. – Czas się zabawić, księżniczko. Rozbieraj się. Jeżeli nie chcesz sama, pomożemy ci. Powiedziałem, rozbieraj się! Rozdział 10 Nowy Jork Simon Bendor pojawił się w biurze prawniczym Abby’ego Langwaya przy Madison Avenue w środę o 12.35, kiedy trzej adwokaci i większość sekretarek wyszli na drugie śniadanie. Na głowie miał perukę z brązowych włosów, na nosie okulary bez oprawki, ubrany był w niebieski kombinezon ze znakiem firmy utrzymującej porządek w budynku. Żuł gumę. Na pasie z narzędziami przyczepił blaszkę z napisem „Elektrycy robią to za darmo”, którą dała mu Aleksis. – Jeżeli już masz się tarzać w morzu kiczu, rób to na całego – powiedziała. Po dokładnym przeglądzie wszystkich kontaktów i przewodów znalazł się w sekretariacie, gdzie urzędowała Wynona Jackson, wyjątkowo szczupła Murzynka. Była osobistą sekretarką Langwaya, została w biurze, żeby odbierać telefony. Simon właśnie przerwał jej śniadanie, składające się z odrobiny tuńczyka z puszki i wody Evian, co spowodowało, że była raczej oschła oprowadzając go po pokojach biurowych. Skończył zapiski w bloczku i uśmiechnął się do pani Jackson, która stała w drzwiach łączących jej pokój z biurem Langwaya. Nie odpowiedziała na uśmiech i zmarszczyła nos. – To chyba wszystko – powiedział i wyjął z ust gumę do żucia. – Macie tu gdzieś kosz na śmieci? – Pod moim biurkiem. Czy coś jeszcze? – spytała rozdrażniona. – Nie, proszę pani. To już wszystko. Simon położył bloczek do notatek na biurku obok komputera, przykrywając nim puste pudełko od kasety. Potem wrzucił gumę do kosza. Kiedy uniósł głowę, zobaczył rozszerzone nozdrza i zmrużone oczy pani Jackson. Gotowała się z wściekłości. Sięgnął po notes, zabierając go razem z pudełkiem. Podniósł rękę w geście pożegnania. – Wszystko wydaje się w porządku. Nie widzę żadnych problemów. – Jeśli następnym razem pan wpadnie bez uprzedzenia, powiem parę słów waszemu kierownikowi. Słyszy pan? – Tak, proszę pani. Życzę miłego dnia. – Będzie miły, jak tylko pan wyjdzie. O 13.33 tego dnia Aleksis Bendor, siedząc w hotelu przy Piątej Avenue, odłożyła słuchawkę i klasnęła tryumfalnie w ręce. Uśmiechnęła się do Joego D’Agosty, niskiego, łysiejącego, czterdziestoośmioletniego byłego detektywa nowojorskiej policji, który stał przy niej obok krzesła. – Zwycięstwo unosi nas pod niebiosa – powiedziała. D’Agosta podniósł duży palec na znak zgody. Był paserem Simona i wynajdywał mu napady rabunkowe. Miał sklepik z monetami w Queens, gdzie mieszkał z żoną pijaczką, z którą się nie rozwodził z powodu katolickiego wyznania. Życie walnęło go ponownie, kiedy jedynaczka, nastolatka, zachorowała na stwardnienie rozsiane. Bez pieniędzy z rabunków Simona nie mógłby jej leczyć. Nigdy nie wspominał Aleksis o kłopotach. To Simon opowiedział jej, że Dag miał trzydzieści trzy odznaczenia za odwagę i został wyrzucony z pracy, bo był niesłusznie oskarżony przez informatora w sprawie narkotyków. Liczyła, że pomoże utrzymać Simona przy życiu dzięki swojej rozwadze i odpowiedzialności, których brakowało synowi. Dag nie zgadzał się na skoki zbyt niebezpieczne. Pracował tylko z Simonem, obniżając ryzyko zdrady. Nigdy nie trzymał skradzionego towaru dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Kupcy byli przygotowani zawczasu, co sprawiało, że Simon kradł na zamówienie. Jeżeli klient rezygnował z zakupu, Dag natychmiast znajdował innego albo wyrzucał trefny towar. Aleksis nie zdziwiła się, że teraz był gotów pomóc Simonowi. – Troska o nią z pewnością zaważy na jego działaniu – powiedział do Aleksis. – Stanie się zwykłym, nerwowym złodziejaszkiem, jakich pełno. Dopóki jej nie odbije, jest gówno wart. Jeżeli ona umrze, będzie siebie winił. To koniec jego wiary we własne siły. Bez tej pewności siebie popełni błędy. Albo zdobędzie dziewczynę, albo musi przestać kraść. Śmierć Eriki odmieni Simona, pomiesza mu się w głowie, a to będzie dla nas obu groźne. Aleksis zgadzała się z tym. Żywa czy umarła, Erika trzymała w ręku los Simona. Jeżeli umrze, chłopak nigdy się z tego nie otrząśnie. Pozostanie to jakby wyryte w kamieniu, pomyślała Aleksis, a dokładniej – nagrobkowym kamieniu. W hotelu przy Piątej Avenue Aleksis siedziała przy biurku, zapisując coś na papierze firmowym. D’Agosta w milczeniu patrzył przez okno na lodowisko w Central Park South dziesięć pięter niżej. – Simon! – zawołała skończywszy pisać. – Za chwilę. Siedział na wygiętej kanapie, bose nogi oparł na skórzanym pufie i robił notatki w bloczku, który przyniósł z biura Abby’ego Langwaya. Po kilku sekundach wstał i z notesem pod pachą podszedł do matki. D’Agosta odwrócił się od okna i spojrzał na nich. – Przed chwilą rozmawiałem z panią Margaret O’Keeffe z agencji nieruchomości Lebedeff- Goldsmith – powiedziała Aleksis. – Ta firma zarządza budynkiem, w którym znajduje się biuro prawnicze Langwaya. Poinformowała mnie, że jest tam kilka pomieszczeń do wynajęcia. Na moją prośbę podała mi spis numerów pokojów i ich metraż. W każdej chwili gotowa jest pokazać nam te wolne biura. – Fajnie. – Simon wyglądał na zadowolonego. – Da ci to możliwość wyboru miejsca, w którym ukryjesz się przed skokiem na biuro Langwaya – dodał D’Agosta. Zbadałem dziś system ochrony budynku. Clara Alvarez stanęła na wysokości zadania. Dag był bywalcem baru w Queens, do którego stale przychodzili portorykańscy, kubańscy, kolumbijscy i dominikańscy studenci. Ignorując mężczyzn wszczynał rozmowy z kobietami, które pracowały jako sprzątaczki i zależało im na podciągnięciu się w angielskim. Oprócz tego Dag zapisał się na wieczorowe kursy sztuki, tańca i hiszpańskiego dla początkujących. Nauczył się nieźle tańczyć meringue i mówić po hiszpańsku, dzięki temu łatwiej nawiązywał kontakty ze sprzątaczkami i korzystał z ich pomocy przy ustalaniu skoków. Kobiety te pracowały u bogaczy i same potrzebowały forsy. – Pamiętasz Clarę Alvarez? Naprowadziła nas na apartament przy Central Park South, należący do słynnego pisarza książek podróżniczych. Tego, który w programie telewizyjnym opowiadał, jak napadł na niego niedźwiedź polarny na biegunie północnym. – Pamiętam. Wyniosłem wtedy rzeźbę malutkiego chińskiego Buddy. Poszła za prawie pół miliona. – No właśnie. Clara teraz pracuje w kilku budynkach przy West Side. Jeszcze miesiąc temu sprzątała biura w gmachu Langwaya. Opowiada, że ochrona tam nie jest nadzwyczajna. Można swobodnie wchodzić i wychodzić aż do osiemnastej. O tej godzinie są zamykane wszystkie wejścia oprócz frontu. Później trzeba się wpisywać do księgi wizyt. – Jeden albo dwóch ochroniarzy będzie w hollu, bez broni, jak zwykle. Ci policjanci chałturzą za cztery dolary za godzinę, siedzą i słuchają na tranzystorku transmisji z meczu. Przy wyjściu tylko podpiszesz księgę. D’Agosta wziął się pod boki i spojrzał na buty. – Jednak możesz wpaść w tarapaty. – Na przykład? – Simon potarł kark. – Niektórzy z tych gryzipiórków pracują w nocy. Biuro działa przez okrągłą dobę. Langway ma dwóch wspólników. Jeżeli któryś z nich zostanie po godzinach, czeka cię długa noc. Simon schylił głowę i zamyślił się. Po chwili odezwał się: – Nie ma innej drogi. Holender, który chciał mnie sprzątnąć na Hawajach, powiedział, że kurierzy dostarczają pieniądze Langwayowi, a on przekazuje dalej. Czasem komuś w Chinatown, niekiedy bankierom lub innym biznesmenom. Mam zamiar ukraść pieniądze Martinsa, znajdujące się w biurze i wykorzystać je, żeby wydostać Erikę. D’Agosta usiadł na parapecie. – Żółtkom się nie spodoba, że ich oskubano – zaznaczył. – Nieważne, czy się wygra, czy przegra, istotne, na kogo padnie wina – zauważył Simon. – Rozumiem. – D’Agosta uśmiechnął się. – Nie zamierzasz oddać tych pieniędzy za Erikę, masz coś innego na myśli. – Przypuśćmy, że dostałeś się do biura Langwaya. Czego konkretnie szukasz? – spytała Aleksis. – Tego – powiedział Simon, unosząc puste pudełko po kasecie, które zabrał z biurka pani Jackson. – Należy do jego sekretarki. Zawierało taśmę do przechowywania informacji w komputerze. – Ja też używam komputera – stwierdziła Aleksis – ale gromadzę dane na dyskietkach. Simon podał jej puste opakowanie. – To jest dla ludzi, którzy mają coś do ukrycia. Taśma zabezpiecza tajne informacje, eliminuje wykradanie danych przez piratów komputerowych. Pod koniec dnia wyjmujesz kasetę z komputera i koniec. Nie ma nic. Zniknęły wszystkie fakty, informacje, instrukcje. Chowasz ją na noc do sejfu, a rano znowu ładujesz w komputer. – Amnezja tymczasowa – powiedział D’Agosta. – Podoba mi się. Wiem, że Hocqa poszukują za kradzież, ale mam mgliste pojęcie o szczegółach. O co tu chodzi? Co sprawiło, że jest przestępcą najwyższej klasy, a nie zwykłym złodziejem grubej forsy? – Można go różnie nazywać, ale nigdy zwykłym złodziejem. – Aleksis parsknęła śmiechem. Po zajęciu Sajgonu przez komunistów zwiał do Hongkongu z sześćdziesięcioma milionami cudzej forsy. Tam spotyka Benny’ego Leonga, Chińczyka zajmującego się sprzedażą obligacji, który chce działać na własną rękę. – Ale nie ma na to pieniędzy – wtrącił D’Agosta. – Mały Charlie pomógł mu zgromadzić własny fundusz. Pieniądze zaczęły wpływać i niebawem Benny rozszerzył działalność. Założył Oli – międzynarodową firmę inwestycyjną. Firma ta ma własne banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, nieruchomości i Bóg jeden wie, co jeszcze. Wiedzie się mu wspaniale, aż znowu ma problemy z gotówką. Stało się tak, bo za szybko się rozwijał. – Już domyślam się, co dalej – uśmiechnął się D’Agosta. – A zatem jesteś bystrzejszy od Chińczyka – mrugnęła Aleksis. – Charlie znowu go ratuje, ale przedtem już przyszykował pułapkę. Rozgłasza plotkę, że finansowe problemy Benny’ego są dużo poważniejsze, niż ten twierdzi. Następnie opłaca policję w kilku krajach, aby zamknęła tamtejsze biura firmy, co ma fatalny wpływ na wiarygodność właściciela. Zamknięto je nielegalnie, ale kto się będzie sprzeczał z policją uzbrojoną w karabiny maszynowe? Oprócz tego Charlie przekupuje kilku dziennikarzy, żeby pisali, iż firmą kierują nieudolni ludzie i mnóstwo tam skrzętnie ukrywanych, wewnętrznych skandali. – Najgorsze dopiero nastąpiło – westchnęła. Pada giełda. Przez noc akcje Oli lecą na łeb, na szyję. Ludzie starają się ich pozbyć jak najszybciej. W tym momencie Charlie proponuje pożyczkę pod warunkiem, że Benny spełni pewne żądania. D’Agosta założył ręce za głowę. – Wygląda na to, że Hocq jest z tych, co siusiając komuś na głowę zapewniają, że to pada deszcz. – Chciał pozbyć się Chińczyka i na jego miejsce postawić swoich ludzi – powiedziała Aleksis. – Benny walczył, ale okoliczności były niesprzyjające. W końcu przyjął dziesięć milionów za akcje i opuścił firmę, którą budował w pocie czoła. Sześć miesięcy później przyłożył pistolet pod brodę i pociągnął za spust. – Ile czasu zajęło Hocqowi przejęcie firmy? – spytał D’Agosta. – Już po kilku miesiącach wydoił prawie pięćset milionów dolarów – zachichotała Aleksis. – Założył firmy, które pożyczały pieniądze od Oli bez zamiaru zwrotu. Zmuszał Oli do kupowania drogich akcji innych swoich firm. Oczywiście nie muszę mówić, że te akcje były mniej warte niż papier, na którym zostały wydrukowane. Forsą obracał w fikcyjnych korporacjach. Znienacka zamykał firmy, żeby jeszcze bardziej zagmatwać sytuację. W ten sposób nie można było wyśledzić przepływu pieniędzy. W wyniku takich operacji pół miliarda dolarów zniknęło w czarnej dziurze w kosmosie. Można powiedzieć, że Charlie ma wielki szacunek do prywatnej własności. Do tego stopnia, że im więcej komuś zgarnie, tym bardziej sobie ceni ten majątek. D’Agosta kiwnął głową z uznaniem. – Pięć milionów dolców. A sam siedzi na jachcie, opala się i nikt nie może go dosięgnąć. Czytałem, że wozi wszędzie trupa siostry. – Spojrzał na Simona. – Zamierzasz coś zrobić z łebkami, którzy kręcą się koło twego mieszkania i klubu? – Może wyślę im rachunek za hotel – powiedział Bendor. – Masz numery tablic rejestracyjnych ich wozów? – Pozapisywałem podczas pierwszej przejażdżki. Mogę sprawdzić adresy, jeśli chcesz. – Tylko uważaj na siebie. Przy odrobinie szczęścia Martins jeszcze nas nie skojarzył jako partnerów. Trzymaj się od niego z daleka. On i jego tak zwani koledzy z CIA operują ostro. – Tak zwani? – zdziwił się D’Agosta. – Bardzo mi przykro, ale obecny wywiad już nie przypomina dawnego – Aleksis smutno pokiwała głową. – Ci kowboje z dwoma pistoletami czytają zbyt wiele szmatławców. To kretyni, którzy bawią się w szpiegów zamiast wynosić śmieci. – To zasługa Reagana, jeśli już mowa o śliniących się kretynach. Sama na niego głosowałaś. Aleksis zamknęła oczy i zadrżała. – Ten błazen i CIA zgodzili się, że nadszedł czas na prywatyzację wywiadu. Uważają, że każdy chętny może w Ameryce kierować siatką wolnych strzelców – agentów. Możecie to sobie wyobrazić? Nagle ten, kogo wywalono z CIA za nieudolność, działa znowu. Agenci, którzy musieli odejść z powodu choroby fizycznej lub psychicznej, są z powrotem w akcji. – Nasz błazen uszczęśliwił wszystkich chorych na głowę. – Simon uśmiechnął się. – Dostali pozwolenie, żeby swoje idiotyczne pomysły wprowadzać w życie pod przykrywką patriotyzmu. – Takich typków nie wolno wypuszczać z domów, a oni bawią się w Johna Wayne’a z prawdziwą bronią – powiedział D’Agosta. – A ile kłopotów sprawiają nam wszystkim. – Aleksis skinęła głową. – Carter nie lubił kowbojów, natomiast Reagan kochał. Kiedy wpadał na jeden z wariackich pomysłów, korzystał z ich usług, żeby nie zadawać się z Kongresem. Właśnie w ten sposób władowaliśmy się w sprawę afganistańskich powstańców i w wojnę irańsko-iracką. A powinniśmy unikać tego jak zarazy. Przez błazna mamy podziemny świat wywiadowczy, który przed nikim nie odpowiada. – Wspaniale – powiedział D’Agosta. – Więc kiedy ci gówniarze nie pozują na patriotów, pracują jako najemni zabójcy i kurierzy Martinsa. – Lepsze to niż fucha na stacji benzynowej albo sprzedawanie ubezpieczeń – stwierdziła Aleksis. – Opowiedz, czego dowiedziałaś się o Martinsie – poprosił Simon. – Matka zna jednego staruszka mającego koneksje w Białym Domu. Facet jest wart trzy czwarte miliarda dolarów i chce się ożenić, a jej to nie interesuje. D’Agosta wzruszył ramionami. – Za takie pieniądze sam bym się z nim ożenił. – Wdowiec, jak go nazywam, jest o dwadzieścia lat starszy ode mnie – zaznaczyła Aleksis. Nie mam zamiaru wyjść za człowieka, któremu wypada górna szczęka, gdy je kukurydzę. Ale muszę przyznać, że główkuje jeszcze całkiem nieźle. Mówi, że Martins ma powiązania z Random Group, niby-firmą konsultingową, a w rzeczywistości prywatną instytucją wywiadowczą z filiami w całym kraju. Cokolwiek wygrzebią, przekazują różnym agencjom rządowym, również CIA. Twierdzi, że to wywiad pierwszej klasy, a Martins i Hocq dostarczają najlepszych informacji pochodzących od klientów, którymi w wielu wypadkach są pracownicy rządowi, handlujący narkotykami. Firma odpłaca Martinsowi i Hocqowi za te soczyste kawałki. Zapewnia kurierów i prywatne samoloty, którymi przewożą brudne pieniądze po całym świecie. Rządowe koneksje Random Group gwarantują, że samoloty nie są kontrolowane. Firmą kieruje Hugh Hensos, skrajnie prawicowy pomyleniec, który ogromnie wzbogacił się na żyletkach, kosmetykach, środkach do czyszczenia i Bóg wie, czym jeszcze. Jest bogatszy niż Krezus, a Dżingis-chan w porównaniu z nim był barankiem. – Henson, Henson. Czy nie widziałem go ostatnio w telewizji? – D’Agosta podrapał się w głowę i strzelił palcami. – Kilka dni temu była powódź w Santo Domingo. Niektóre wioski dosłownie zmyło z powierzchni ziemi. Ponad stu ludzi utonęło. W mieście brakowało elektryczności, wody pitnej, no i wybuchła epidemia cholery. Henson przyleciał tam z ładunkiem jedzenia i medykamentów. Jest właścicielem linii lotniczej specjalizującej się w dostarczaniu pomocy humanitarnej. – Ta linia nazywa się Zawsze tam – przytaknęła Aleksis. Henson i jego ludzie są zawsze w rejonach powodzi, trzęsienia ziemi, rewolucji. Rozdają koce, gorącą kawę, dziecięce zabawki, tabletki chininy i amerykańskie chorągiewki. Ten superpatriota z uwielbieniem ogląda swoje nazwisko na łamach gazet. Jest zapraszany do Białego Domu, Moskwy, Watykanu i do pałacu Buckingham, a jego działalność charytatywną popiera wielu znanych ludzi, nawet wiceprezydent z żoną. A teraz wróćmy do bolesnej rzeczywistości. Zawsze tam pana Hensona jest parawanem dla działalności wywiadowczej. Przewozi agentów, broń i wojennych doradców po całym świecie. Także brudne pieniądze Hocqa i Martinsa, pochodzące z handlu narkotykami. Niektórzy pracownicy CIA wiedzą o tym, ale przymykają oczy, dopóki faceci dostarczają cennych informacji. – Na przykład w 1981 roku Izrael powstrzymał Irak od zmontowania bomby atomowej, bombardując reaktor w Osiraku. Wdowiec mówił, że Saddam Hussein w dalszym ciągu próbuje zrobić bombę, ale w pięciu różnych miejscach, żeby zapobiec nowemu uderzeniu Izraela. Random Group, jako jeden z pierwszych przekazał wiadomość do CIA. Zgadnijcie, od kogo się o tym dowiedzieli? – Od Hocqa – powiedział D’Agosta. – Tak. Drań pierze brudne pieniądze kuzyna Saddama. Taka informacja jest warta worki złota. Dlatego właśnie Henson i CIA bawią się z łapki z Martinsem i Hocqiem. Simon wyrwał kartkę z bloczka i podał wspólnikowi. – Potrzebuję tego wieczorem. Nie kupuj wszystkiego w jednym sklepie, ale w różnych miejscach i płać gotówką. Żadnych kart kredytowych. – Jak szybko mam ci to dostarczyć? – Dag podniósł głowę znad kartki. – Najpóźniej za półtorej godziny. Za dwie wyruszam do budynku Langwaya. Zaszyję się gdzieś, utnę drzemkę i uderzę na biuro w nocy, jeżeli będzie puste. Aleksis wyciągnęła rękę po spis i studiowała go przez kilka minut. – Za dużo dla jednej osoby. Dwie załatwią to szybciej. Oddarła jedną trzecią kartki. Pozostałą część oddała Dagowi. – Rozchmurz się – spojrzała na Simona, nic mi się nie stanie. Musisz się dostać do biura Langwaya, jeżeli mamy uratować Erikę. Co zrobisz, gdy Dag utknie w korku i nie wróci na czas? – Niewykluczone, że Random Group ma twoją fotografię – powiedział Simon. – Ktoś z nich może zobaczyć cię na ulicy. Wiemy już, że obstawili mój klub na Manhattanie i nasze mieszkanie. – Włożę tę koszmarną perukę, którą kupiłeś mi w Santo Domingo i ciemne okulary. Słuchaj, potrzebujesz każdej pomocy. Nie martw się. Mój wiek i przebiegłość biją na głowę młodość i siłę. Uśmiechnęła się do D’Agosty. – Nie opowiadałam ci, jak z Simonem wymknęliśmy się z Santo Domingo. Nigdy nie dokonalibyśmy tego bez pomocy Papieża. Nie znamy jego prawdziwego imienia, ale to nieważne. Stanął na wysokości zadania. Proszę, pozdrów go ode mnie, gdy znowu będziesz kontaktował się z krzywonosymi przyjaciółmi. Ludzie, którzy dzielnie znosili tortury, wcale nie robili wrażenia na Albercie Martinsie. Takie stawianie się, dobrze wiedział, było tymczasowe i dawało podobny wynik jak leczenie raka plastrem. Ludzie nie poddawali się tylko wtedy, gdy niedostatecznie cierpieli. Martins zawsze czekał na moment przełomowy, kiedy oczy ofiary miękły, wyrażając poddanie się, kiedy on lub ona zrozumieli, że żaden opór nie pomoże. Oczy mówiły, jestem bezradny, wszystko powiem. Ten wyraz oczu zawsze przypominał Martinsowi ledwo żywe zwierzęta złapane w pułapkę, bezradne stworzątka, czepiające się życia, które nieuniknienie je opuszczało. Nie mógł pojąć, po co ten upór, kiedy nie ma już żadnej nadziei. Tego wieczora Martins i czterej agenci wywiadu dominikańskiego znajdowali się w suterenie niedużej willi pod lasem w Los Tres Ojos. Ta piękna miejscowość nie opodal Santo Domingo znana z mikroklimatu tworzonego przez podziemne jeziora słonej, słodkiej i siarkowej wody, okolona jest skałami i bogatą roślinnością. Willa, zbudowana z białego marmuru, była własnością głównego agenta, człowieka z wybałuszonymi oczami, którego brudne pieniądze z handlu narkotykami Martins prał od lat. Pod okiem czterech agentów kończył przepytywanie tęgiego, czterdziestoletniego kapitana dominikańskiej policji. Guzman Sousa uważał się za twardziela, obrzucał prześladowcę wyzwiskami i zaklinał się, że go zabije przy pierwszej okazji. Martins nigdy nie zwracał uwagi na podobne nonsensy. Wystarczy piętnaście minut, żeby każdy twardziel przemienił się w plastelinę. Kapitan, ze swoim wielkim brzuchem i cienkimi ramionami, właśnie zamieniał się w plastelinę, gotowy wypluć informacje. Jeszcze kilka pytań i Martins skieruje się na lotnisko, udając się na Kajmany, kontynuując pełną wrażeń podróż z Charliem. Wytarł zakrwawione ręce wilgotnym ręcznikiem i rzucił go na stolik obok chirurgicznych noży, obcążków, strzykawek i dwóch buteleczek z przezroczystym płynem. – Kapitanie, rozumiem, że pan pomógł pani Bendor i jej synowi uciec do Stanów Zjednoczonych – powiedział po hiszpańsku. Goły, krwawiący Sousa, przykuty kajdankami za ręce i nogi do stalowego krzesła, umocowanego śrubami do kamiennej podłogi, podniósł zamglone oczy na Martinsa. – Tak. Pomogłem. – Dokładnie, jak pan to zrobił? Martins pociągnął nosem. Zapach siarki z podziemnego jeziora przenikał przez wilgotne, kamienne ściany. Poza tym twardziel Guzman stracił kontrolę nad sobą i popuścił. Śmierdziało w piwnicy nie do wytrzymania. – Zawiozłem ją na lotnisko – powiedział Sousa – przeprowadziłem przez cło i policję. Ona nosiła perukę. – Też coś. Dlaczego nie fałszywy nos i wąsy. A syn? – Odleciał sam. Matka mówiła, że chłopak ma kilka paszportów. Sousa kaszlnął krwią. Martins, studiując paznokcie, na nikogo nie patrzył, ale zdawał sobie sprawę, z jaką uwagę przyglądali mu się dominikańscy agenci. Byli pod wrażeniem, oglądali mistrza przy pracy. – Mówiłeś, że nowojorska rodzina mafijna poprosiła cię o załatwienie materiałów wybuchowych dla Simona Bendora. Kto skontaktował się z tobą? – Mickey Torchia z rodziny Randolfo. – Jakie są jego powiązania z Bendorem? – Żadne. Nie znają się. Torchia robił komuś grzeczność. – A kim jest ten ktoś? – Nie pytałem. Dostałem pieniądze. Dziesięć tysięcy dolarów zaliczki i piętnaście, kiedy dostarczyłem materiały wybuchowe. – Zamknąwszy oczy Sousa łapał powietrze. – Bendorowie zapłacili ci za pomoc w ucieczce. Ładnie z ich strony, nie uważasz? – Martins potarł nie ogoloną brodę. – Tak. – Niestety, pochwaliłeś się forsą kobiecie, która jest informatorką członka tajnej policji, opłacanego przez nas dosyć hojnie. Poślę kogoś do pana Torchii, żeby wyjawił, kto zlecił mu zdobycie materiałów wybuchowych dla Bendora. Borrega ma rację, myślał Martins. Jacht nie jest bezpieczny w porcie. Simon może wywalić w nim dziurę, kiedy tylko zechce. Albert schroni się w Avignonie, za grubymi murami zamku. – Powiedz mi coś, kapitanie. Dlaczego nazywają ciebie Papieżem? – Mam dużo dzieci, potrzebuję pieniędzy. – Ojciec święty, rzeczywiście. – Martins wziął do ręki skalpel. – Dużo dzieci, mówisz? Ile? – Piętnaścioro. – Sousa odchylił głowę, odsłaniając szyję. – No to ciesz się, że od nich się odczepisz – powiedział Martins i przeciął mu gardło. Rozdział 11 Jesse Borrega czekał przed kabiną Eriki Styler, aż Rachelle zejdzie z wysokiej fali. Kiedy poczuł stabilny pokład pod nogami, włożył klucz do zamka, potem wyciągnął magnum z futerału i powoli otworzył drzwi. Wszedł na palcach do przedsionka, a stamtąd do korytarza wyłożonego czerwonym dywanem. Nikogo nie było. Wszystkie ściany zawieszono rycinami przedstawiającymi nagie kobiety afrykańskie w przeróżnych pozach. Przypomniało mu to Angolę, gdzie walczył pod dowództwem oficerów rosyjskich. W ten sposób Castro spłacał Sowietom pożyczki. Na końcu korytarza promień popołudniowego słońca oświetlał miejsce, gdzie znajdowały się schodki do saloniku. Dlaczego wszedł do kajuty tej kobiety? Żeby sprawdzić swoich ludzi, wmawiał sobie. A może dlatego, że sam miał żonę i trzy córki. Zabiłby każdego, kto wyrządziłby im krzywdę. Zabijałby powoli i boleśnie, używając maczety w taki sposób, jak uczył go stary Indianin, kiedy razem ścinali trzcinę cukrową w prowincji Oriente. Jednak najważniejsze, żeby Borrega występował tylko jako szef ochrony, a nie zbawca dziewczyny. Strażnik postawiony przed jej drzwiami, Ho Tse, opuścił posterunek bez pozwolenia. To był duży błąd. Od razu po objęciu funkcji dowódcy ochrony na jachcie Borrega zwołał zebranie wszystkich strażników i wyłożył im reguły postępowania. Tylko dwie. Pierwsza – on jest szefem, druga – pod żadnym pozorem nie opuszcza się posterunku aż do przyjścia następnej zmiany; czyn taki pociągnie za sobą najcięższe konsekwencje. Ho Tse odszedł, żeby sobie popieprzyć. Borrega straciłby szacunek, gdyby go nie ukarał. Musi natychmiast zdusić w zalążku takie postępowanie, w przeciwnym razie wszyscy mężczyźni zatrudnieni na jachcie ustawią się w kolejce przed drzwiami Styler, próbując szczęścia. Bendor chciał odzyskać swoją kobietę, a Hocq uparł się, by ją zatrzymać. Jacht może zamienić się w krwawe pole walki. Dopóki Bendor nie zostanie unieszkodliwiony, wszyscy na pokładzie Rachelle stąpają po cienkim lodzie. Facet jest nieustraszony i nieobliczalny. Dlatego stanowi takie zagrożenie. Wszystko wskazywało na to, że to wariat, ale który żołnierz jest normalny? Wojacy to wyrzutki społeczeństwa, kto jak kto, ale on, Borrega, wie o tym najlepiej. Zdarzało się, że bardziej się obawiał towarzyszy broni niż wroga. Dlatego właśnie rządził ochroną Rachelle żelazną ręką. Członkowie ochrony byli płatnymi mordercami, w większości żołnierzami, którzy na samą myśl o władowaniu komuś kuli w łeb dostawali erekcji. Borrega trzymał ich w ryzach przy pomocy pięści, pistoletu i niekiedy dobrego słowa. Udawało mu się głównie dlatego, że dawał im porządnie w dupę. Wiedział, że tej zgrai nie da się trzymać za mordę, czytając wyjątki z Pisma Świętego. Poczuł na szyi i barkach chłodne powietrze z otworów wentylacyjnych w korytarzu. Aby nie hałasować, zdjął klucze z paska, wyjął z kieszeni drobne i położył na wykładzinie. Potem odciągnął spust magnum i poszedł wzdłuż korytarza, zostawiając otwarte drzwi do kajuty. Pomimo dużych fal utrzymywał równowagę nie dotykając ścian. Jako były bokser poruszał się bardzo zręcznie. Na końcu korytarza zaczął nasłuchiwać. Głosy. Nie z salonu, a z prawej strony, z sypialni. Usłyszał męski śmiech i krzyk bólu Eriki Styler. Borrega przebiegł przez ciemny salon i przywarł plecami do ściany, przed wejściem do sypialni. Drzwi były otwarte. Kubańczyk ostrożnie zajrzał do środka. Z obrzydzeniem potrząsnął głową. Werner Tautz, goły, tylko w czapce kapitańskiej na głowie, siedział na brzegu łoża patrząc w obiektyw kamery wideo. Przed nim dwaj mężczyźni, Mateos, tłusty Brazylijczyk, i Ho Tse, który miał stać przed wejściem, usiłowali powalić nagą, krzyczącą dziewczynę na podłogę. Kubańczyk ścisnął mocniej magnum. Tautz położył kamerę na łóżko i podniósł ręce, zniecierpliwiony. – Do cholery! Przecież to tylko kobieta! Nie możecie, kretyni, poradzić sobie, na miłość boską? Złamcie jej ramię, wytargajcie za włosy. Zróbcie coś. Chcę widzieć tę sukę na czworakach. – Ho, daj mi nóż i weź kamerę. – Niemiec wstał z łóżka. – Po prostu skieruj na nas obiektyw, a kiedy dam sygnał, naciśnij czerwony guzik. To bardzo proste. Nakręcimy sobie własne Głębokie gardło* [*Tytuł głośnego filmu pornograficznego.]. Wy będziecie następni. – A ty, kurewko, nie opieraj się, bo wyrżnę moje inicjały na twoich ślicznych cyckach – zagroził. Borrega spokojnie wkroczył do pokoju, kręcąc głową, żeby rozluźnić się, podobnie jak robią bokserzy na dźwięk dzwonka. Ten gest wyrażał pogardę dla znajdujących się przed nim mężczyzn. Podszedł do Mateosa stojącego tyłem. Z Brazylijczyka był kawał chłopa. Ten policjant w San Paulo pracował w plutonie egzekucyjnym na zlecenie grupy właścicieli sklepów, zabijał młodocianych złodziei kieszonkowych, którzy odstraszali turystów. Pogardzany przez większość załogi, zgwałcił jednego z barmanów na Rachelle, wietnamskiego chłopca, który nie przyznał się do tego. Chłopak się wstydził, a Borrega to rozumiał. Mateos. Z siłą walnął kolbą magnum w głowę Brazylijczyka, zwalając go z nóg. Upadł na Erikę i oboje rozpłaszczyli się przy nogach Tautza. Ten szybko odskoczył do tyłu, jakby bał się czymś zarazić. Zamroczony Mateos przewrócił się na plecy i usiadł. Trząsł głową, a Borrega z rozmachem rąbnął go bronią w twarz i znokautował. Zaskoczony Ho Tse, kościsty, dwudziestodwuletni bandzior uliczny z Hongkongu, poszukiwany za gwałt i morderstwo dziesięcioletniej dziewczynki, stał jak skamieniały. Dotknął swego colta za pasem, myśląc, że Kubańczyk go zabije. Borrega miał wyraz twarzy bezlitosnego kata. Ho Tse widział podobny kiedyś na twarzy Hunga Kwana, Czerwonego Kija, żołnierza Triady, odpowiedzialnego za karanie członków gangu, którzy złamali reguły gry. Przerażony, zastanawiał się, czy zabić Borregę, czy wiać, ratując życie. Marnował cenne chwile, tymczasem Borrega kopnął go w kolano i rzucił na toaletkę. Upadł twarzą na szklany blat stolika, zwalając kosmetyki na podłogę. Leżał plecami do Borregi, który z całej siły wsadził mu lewy sierpowy prosto w nerki. Kubańczyk nazywał ten cios „sikawcem” i stosował już nieraz – ofiary zawsze po nim sikały krwią. Ho upadł, wrzeszcząc wniebogłosy. Borrega kopnął go w jaja i błyskawicznie odwracając się, wycelował magnum w głowę Tautza. Niemiec przeraził się. Wciąż trzymał sprężynowy nóż, który teraz skierował trzęsącą ręką w stronę Borregi. Drżąca Erika przykryła się suknią. Spojrzał na nią przelotnie i z powrotem na Borregę. – Spieprzaj, ty kupo łoju – powiedział. – Charlie wie, że jestem tutaj, sam mnie przysłał. Borrega wsunął magnum do kabury. – Nie lubię, kiedy nazywają mnie kupą łoju. Hocq kazał ci to zrobić? – Właśnie że tak, kupo łoju. A ty pracujesz dla niego, nie dla niej. Poczekaj, aż się dowie, jak wszystko schrzaniłeś. – Opowiemy mu razem. Proszę się ubrać, panno Styler. Wyciągnął do niej rękę, a ona podała swoją maleńką, miękką dłoń. Poczuł magię kobiety. Od takiej urody lód by się roztopił. Przed taką kobietą mężczyzna obnażyłby duszę. Ścisnęło go w gardle. Zmusił się, żeby odwrócić wzrok. – Idziemy pogadać z Hocqiem – powiedział do Tautza. – W Niemczech takich jak ty nazywamy Bloder Trottel. Nieprzydatny imbecyl. – Werner odrzucił nóż i popukał się palcem w czoło. – Schwachsinning. Niedorozwinięty. To właśnie ty, żrący czosnek, koleżko. Jesteś tylko wynajętym gorylem, nie wiesz o tym? Trzeba ci przypomnieć, kto tu rządzi. Tak, chodźmy do Charliego. A kiedy cię ustawi z powrotem na miejsce, dokończę robotę z tą kurwą. Erika, już ubrana, zamarła. Szła do sypialni, ale teraz wróciła i stanęła jak wryta obok Borregi. Nie widział jej twarzy, ale czuł przerażenie, ból, jaki odczuwała na myśl o strasznym poniżeniu. Zobaczył, że skuliła się, sparaliżowana strachem. Przypomniała mu kobiety w Angoli, ofiary wojny, których twarze wykrzywił grymas niemego krzyku. To, co uczynił za chwilę, nie było na poziomie, ale nie dbał o to. Wyprowadził prawy sierpowy w brzuch Tautza, klasyczne uderzenie znienacka, którego Niemiec zupełnie się nie spodziewał. Z wybałuszonymi oczami Werner zwymiotował. Próbował złapać powietrze, kiedy Borrega walnął go lewą ręką w żebra, a prawą błyskawicznie znowu w brzuch. Tautz odleciał do tyłu, lądując na łóżku Eriki. Wymiotował obficie. Jego umięśnione ciało skręcało się jeszcze chwilę w torsjach. Potem rozpłakał się, z sykiem wciągając powietrze. Borrega złapał go za kostki i zrzucił na podłogę. – Dotkniesz ją jeszcze raz, to cię zabiję. Hocq się nie dowie, gdyż upozoruję wypadek. Z poderżniętym gardłem wylecisz za burtę albo stalowa beczka potoczy się po pokładzie i złamie ci kręgosłup. Możesz się poślizgnąć i wpaść pod okrętowe śruby lub utonąć w tysiącu litrach paliwa. Spróbuj tylko zaczepić pannę Styler, a zginiesz na oceanie. Masz moje słowo, compadre. Kubańczyk spojrzał znowu na Erikę. Przyglądała się im, przenosząc z jednego na drugiego smutne, zaczerwienione oczy. Bosa, w sukience bez rękawów, z włosami zmierzwionymi wokół zalanej łzami twarzy wydawała się taka krucha, a jednak silna. I piękna w swej bezradności, aż przykuło to uwagę Borregi, jakby widział ją po raz pierwszy. Często gościła na jachcie przez ostatnie trzy lata, ale wymieniali tylko grzecznościowe ukłony, po jakimś czasie zaś słowa powitania. Dawała wyraźnie do zrozumienia, że była tu tylko po to, aby grać w pokera – nic innego. A Borrega ożenił się przecież ze wspaniałą niewiastą. Ale teraz, gdy zobaczył Erikę Styler, zdał sobie sprawę, że nie istniało nic bardziej zniewalającego niż piękna kobieta w niebezpieczeństwie. Dostrzegł w niej coś wspaniałego i zarazem niezwykłego. Jej łzy przypomniały mu najstarszą córkę, która przyszła pewnego dnia ze szkoły zapłakana, ponieważ nie dostała roli w szkolnym przedstawieniu, gdyż była za wysoka. Ale Erika Styler nie była już dzieckiem. Ich oczy spotkały się i Borrega wiedział, że może namiętnie się w niej zakochać. W kobiecie, której kochanka zabije, ponieważ musi chronić jacht. Erika się odwróciła i uciekła do sypialni. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nią, Kubańczyk pomyślał – nie pozwól tej kobiecie zawładnąć tobą, compadre, nie zbliżaj się do niej, inaczej możesz stracić zdrowy rozsądek i podążyć za pożądaniem. – Umyj się – zwrócił się do Tautza. – Śmierdzisz. Mam coś do załatwienia, zanim zobaczymy się z Hocqiem. Charles Hocq nie znosił komputerów, kalkulatorów ani żadnych innych urządzeń, wyręczających człowieka. System komputerowy, zainstalowany na Rachelle, nadawał się dla jego księgowych, natomiast on wolał używać prostych liczydeł. Uważał je za pewniejsze niż te kosztowne bajery, które psują się znienacka i bez powodu. Pracował zawsze sam, siedząc na kanapie w swojej dwupoziomowej kajucie. Dziś, gdy Jesse Borrega zadzwonił do niego, Hocq odłożył na bok papiery dotyczące kasyna i od razu zgodził się go przyjąć. Dziwił się, że Kubańczyk tak nalegał na natychmiastowe spotkanie. Zazwyczaj rano przy śniadaniu omawiali problemy związane z bezpieczeństwem jachtu. Borrega świetnie spisywał się jako szef ochrony, więc takich spraw było niewiele. Hocq przyznał, że Kubańczyk miał rację twierdząc, iż Simon Bendor zechce wysadzić w powietrze Rachelle. Charles myślał o tym schodząc po schodkach z saloniku. Przytrzymywał się poręczy. Pamiętał, że kiedyś podczas huraganu spadł ze schodków i złamał sobie nogę w kostce. Na pewno Borrega miał coś do zakomunikowania na temat Bendora, rozważał Hocq. Traktował wszystko, co było z nim związane, jakby groziła trzecia wojna światowa. Charlie dziwił się, dlaczego wszyscy tak bardzo bali się Simona, przecież nie zrobił nic wielkiego, zabił tylko trzech nieudolnych snajperów. No, ale nie zaszkodzi trochę ostrożności. Czyż nie dlatego właśnie zatrudnił Borregę? Ta kupa łoju, jak nazywał go Werner, zmusiła wywiadowców dominikańskich, by złapali policjanta o przezwisku Papież. Dobra robota. Nawet Albert, stary tchórz, też tak uważa. Teraz w Santo Domingo zadaje katusze Papieżowi, aby wydostać od niego informacje o miejscu pobytu Bendora. Albert nigdy nie roztkliwiał się nad wrogiem. W korytarzu pokrytym miękką wykładziną, ze ścianami obitymi jedwabiem, Hocq zapalił tureckiego papierosa i czekał na Borregę. Zdjął z języka kawałek tytoniu, zgniótł w palcach i pomyślał, że jednak powinien posłuchać się Wernera i rzucić palenie. Kiedy Tautz zalecił mu lekturę o szkodliwości palenia, odpowiedział, że woli rzucić czytanie. Werner zachowywał swoje piękne ciało wstrzykując sterydy. Hocq mu to wytknął, wówczas Tautz błysnął swoimi cudownymi zębami, za które Charlie zapłacił fortunę, i powiedział: „Środki, które ja zażywam, nie są uzależniające, liebchen, wiem dobrze, gdyż biorę je od lat”. Hocq zdusił papierosa w kamiennej popielniczce. Już zamierzał zapalić następnego, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzył je i zobaczył Wernera, zgiętego w pół. Włosy miał zwichrzone, ubranie w strzępach i śmierdział. Widać było, że płakał. Następnie dostrzegł Kubańczyka, który stał obok zimny jak głaz. Charlie zamrugał oczami, po raz pierwszy widział tak zdeterminowanego Borregę. – Jesse, Werner, o co tu chodzi? Borrega podrapał się w nos. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale pomyślałem, że tę sprawę trzeba natychmiast załatwić. – Oczywiście. Proszę wejść. Hocq wprowadził ich do salonu z ogromnym oknem, przez które roztaczał się przepiękny widok na ocean. – Werner, co się stało? Wyglądasz, jakby przydarzyło ci się coś złego. Wskazał gościom chińskie krzesła ustawione wokół niskiego stolika z laki. – Daj mi spokój, dobrze? – jęknął Werner. Hocq i Tautz usiedli, Niemiec usadowił się tyłem do przyjaciela i wpatrywał w portret jego siostry, wiszący nad kominkiem. Borrega stał. Nie spuszczał oczu z nachmurzonego Szwaba. Charlie wyczuł miedzy nimi napięcie. Zapalił papierosa i czekał, żeby któryś odezwał się pierwszy. – Chodzi o bezpieczeństwo na jachcie. – Borrega zwrócił się do Hocqa. – Chciałbym raz na zawsze ustalić reguły. – Oczywiście, Jesse. Ale w czym rzecz? Przecież to twoja domena. Płacę ci za to, abyś chronił moje życie i wspaniale wywiązujesz się z tego. Jaki to ma związek z waszą kłótnią? Borrega opowiedział o napadzie na Erikę Styler, ani słowem nie sugerując, że sam Hocq maczał w tym palce. A z Tautzem Kubańczyk po prostu posprzeczał się z powodu tego incydentu i wymienili kilka szturchańców, nic poważnego. Kiedy Borrega skończył, Hocq położył rękę na ramieniu Tautza. – Werner, czy to prawda? – zapytał. Niemiec zrozumiał swoją rolę w tej grze. Nie bardzo mu się to podobało. Musiał wziąć na siebie całą winę i nie wplątywać przyjaciela. – Jesse, przysięgam, nie miałem nic wspólnego z tym obrzydliwym wydarzeniem – zapewnił Charlie. – Nigdy w życiu nie pozwoliłbym na takie poniżenie płci odmiennej. Dla mnie kobieta jest niczym anioł. Z taką samą czcią, z jaką odnoszę się do własnej siostry, traktuję wszystkie kobiety. Tautz szybko odwrócił się na krześle i ze złością spojrzał na Hocqa. Był tak wściekły, że już chciał się odezwać, ale nagle poczuł zagrożenie. Nie tylko je przeczuł, ale i poczuł ból, kiedy Hocq, nie patrząc na niego, bezlitośnie wpił mu w ramię swoje ostre paznokcie. Ubawiło to Borregę. Przygotuj się compadre, zaraz będziesz miał ubaw po wsze czasy, pomyślał. – Jesse, Jesse – powiedział Hocq. – Może jestem trochę kapryśny, jeżeli chodzi o pokera, ale nigdy nie wydałbym rozkazu, aby skrzywdzono pannę Styler. Przecież gościnność wymaga kurtuazji, a Erika jest moim miłym gościem. W oczach Hocqa błysnęła łezka, tak wzruszył się własnymi słowami. Borrega patrzył w podłogę. Wiedział, że Hocq kłamie jak najęty, ale gdyby mu to wytknął, pedałek dostałby szału. Lepiej zignorować jego krokodyle łzy i mieć nadzieję, że jakoś mu to ujdzie, iż poobijał jego ulubieńca. Nie było widać śladów pobicia, Borrega celowo nie walił Tautza w twarz. Gdyby Hocq zobaczył podbite oczy u kochanka, Jesse pożegnałby się z pracą. Charlie założył ręce na kark i uśmiechnął się podejrzliwie do Borregi. – Twierdzisz, że atak na pannę Styler zaważył na naszym bezpieczeństwie? W jaki sposób? – Wiadomość o napaści szybko rozeszła się wśród załogi i do mnie dotarła. Chłopaki pytali, dlaczego właśnie Mateos i Ho Tse mogą Erikę gwałcić, a oni nie. Nagle nikt już nie myśli o Simonie Bendorze, tylko o tym, żeby się zabawić. Hocq rozpogodził się. – I co ty na to? – Jeżeli mam skutecznie ciebie chronić, muszę panować nad załogą. Ale nie jestem w stanie tego robić, gdy strażnicy opuszczają bez pozwolenia posterunki i marzą o pieprzeniu. Wolno jednemu, więc pozostali nie uspokoją się, dopóki nie dopadną kawałka dupy. Myśląc o dziewczynie, zapominają o tobie. Hocq powoli skinął głową. – Rozumiem. Dbasz o moje bezpieczeństwo. Podoba się to Charlesowi, naprawdę jest zachwycony. – Na twoje polecenie trzymałem człowieka przed jej kabiną przez okrągłą dobę, żeby dziewczyna siedziała w środku, a załoga na swoim miejscu. Rozkaz musi być wykonany. Jeżeli rozkażę im oddać życie w twojej obronie, mają to zrobić. Zaczyna się od tego, że nikt nie może opuścić posterunku bez zezwolenia. – Zgadza się – zaznaczył Charlie. – Muszą mnie bronić do upadłego, z pełnym poświęceniem. Borrega wiedział już, że ten pedałek połknął haczyk. – Gdyby Ho Tse stał na straży u twoich drzwi i odszedł samowolnie, ukarałbym go również. Tak jak oberwał za porzucenie służby, żeby zabawić się z panną Styler. – Oczywiście – zgodził się Hocq. Nie mogłeś inaczej postąpić. O Boże, Werner, słyszałeś, co ten głupi Ho Tse chciał uczynić? Chryste, biedna dziewczyna! Gdyby Jesse nie pojawił się na czas, kto wie, co by się z nią stało! Tautz przewrócił oczami. Charlie spojrzał na Borregę niczym wdzięczny szczeniaczek na dobrego pana. – Tylko na tobie mogę całkowicie polegać, Jesse. Masz wolną rękę, jeżeli w grę wchodzi moje bezpieczeństwo. – Tak też to rozumiałem. – I właśnie tego życzy sobie Charles. Jesse, jesteś moim pierwszym szefem ochrony, który umie trzymać załogę w garści. Twój poprzednik był tchórzem, nawet przezywaliśmy go „tchórzem pokładowym”. Rozpraw się z gwałcicielami panny Styler tak, jak uważasz za stosownie. Zadzwonię do niej z wyrazami współczucia. Może posłać jej kwiaty i flakonik perfum? A Wernerem sam się zajmę. Tautz spróbował poruszyć się, ale syknął z bólu. – Pan Borrega już rozprawił się z napastnikami według własnego uznania – wycedził. Charlie uśmiechnął się, zadowolony z takiego szybkiego działania Borregi. – Rzeczywiście? Wspaniale. Po prostu wyśmienicie! – zachwycił się. – Strzelił im w łeb – wyjaśnił Tautz – a potem wyrzucił ich ciała za burtę. Uśmiech Hocqa zniknął. Myślał przez chwilę o tym, co usłyszał. Przełknął ślinę i wzruszył ramionami. – No cóż, kula w łeb jest dosyć odstraszającą karą. Sprawiedliwość dla nieposłusznych, można by powiedzieć. – Moja praca nie polega na uszczęśliwianiu ochroniarzy, tylko na utrzymaniu ich w gotowości bojowej. Myślę, że Tautz zobaczywszy otwarte drzwi do pokoju panny Styler wszedł, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. A mnie poniosło. Wiesz, jak to bywa w chwili zaskoczenia. – Pozwolisz, żeby uszło mu bezkarnie to, co mi zrobił? – spytał Werner. – A co ci zrobił? – dociekał Hocq. – Pobił mnie, groził mi. Powiedział, żebym nigdy nie zbliżał się do tej kurwy. – Nie jest kurwą. Żebym więcej tego nie słyszał – zagroził Borrega. Nastała martwa cisza. Hocq bawił się kciukami i patrzył w sufit. Po chwili odezwał się: – Nie jest kurwą, Werner, i nie zapominaj o tym. Więc mówisz, że Jesse ci dołożył? – Owszem. Nie walił po twarzy, ale po ciele. – Mam nadzieję, że nie za nisko? Następnym razem spróbuj uciekać. Na pewno ci to nie zaszkodzi. Czy aby go nie obraziłeś? Nie przeszkodziłeś mu w wykonywaniu obowiązków? Wiesz, że nie wolno ci obrażać pana Borregi? – Robiłem tylko to, co mi kazano – stwierdził rozgoryczony Tautz. – A co niby ci kazano, Werner? – spytał Hocq, skrzyżowawszy ręce na piersi. Niemiec odwrócił oczy. – Nic, już nic. Nie mówmy o tym. – Nasz latynoski rycerz na białym koniu... – Charlie uśmiechnął się do Borregi. – Jesse, od dzisiaj chcę, żebyś osobiście uważał na pannę Styler. – Postaram się. Do usług. Muszę wracać do pracy. – Czy strata Mateosa i Ho Tse nie zaważy na naszym bezpieczeństwie? – zaniepokoił się Hocq. – Spokojnie – zaznaczył Borrega. – Już skontaktowałem się z Hawaną. Dwóch moich kumpli, kombatantów z Angoli, wyleciało już na Kajmany, stamtąd ich zabierzemy. Są bardzo dobrzy. – Jeśli tak mówisz, to mi wystarczy. Rozszyfrowałeś Bendora, rzeczywiście planuje wysadzenie jachtu. Pozwól, że spytam, co przewidujesz, jakie będzie następne posunięcie? Kubańczyk zastanowił się chwilę i powiedział: – On już wie, że wpadliśmy na jego ślad. Na razie zostawi nas w spokoju. Ale musimy być przygotowani, że zrobi teraz coś wariackiego. Pokaże się na pewno w najbardziej niespodziewanym miejscu. – Rozumiem, dziękuję, Jesse. Zawiadomię pannę Styler, że od tej chwili jest pod twoją opieką. Hocq i Tautz zostali sami. – Jak mogłeś mi to zrobić? Ta kupa łoju myśli, że nie miałeś nic wspólnego z tym, co przydarzyło się tej kurwie – użalał się Werner. Hocq pogroził mu palcem. – Proponuję, byś wyeliminował takie zwroty jak „kurwa” i „kupa łoju” ze swego słownictwa. W każdym razie przy Borredze. Jesse jest za mądry na to, żeby połknąć to gówno, które przed chwilą rzuciłem mu w twarz. On zna prawdę. Nie wynająłbym głupka. – Więc jaką grę z nim prowadzisz? – Borrega nie chce stracić pracy, a ja świetnego goryla. Jesse nienawidzi Alberta, Charlie zaś to wykorzysta. – Nie rozumiem. – Nie zauważyłeś? Martins nagle zainteresował się panną Styler. Wygląda na to, że teraz ona stała się jego kartą atutową, nie moją. Jeżeli Bendor zbliży się za bardzo, Albert zamierza użyć jej w swojej obronie i do diabła z Charlesem. – Wiec? – Co się ze mną stanie, jeśli Albert spróbuje dogadać się z Bendorem, by ratować własną skórę? Tautz uśmiechnął się. – Zatem chcesz, żeby ta kupa łoju trzymała Martinsa z dala od panny Styler w razie niepomyślnego rozwoju wydarzeń. – Charles to czuje – stwierdził Hocq dotknąwszy nosa. – Nie zdziwiłbym się, gdyby Kubańczykowi zaczęła się podobać ta dziewczyna. Wyczułem pewne ciepło w tonie jego głosu, gdy o niej mówił. Szczególnie, kiedy zabronił ci określać ją słowem „kurwa”. – Pieprzony gentleman. – Gentleman to ktoś, kto nie uderzy kobiety, nie zdejmując kapelusza. – Nie dostrzegłem, żeby był dla niej zbyt sympatyczny. – To ja jestem pokerzystą, a nie ty. Jedno spojrzenie i wiem, czy facet ma jaja do robienia ze mną interesów. Jesse skłania się ku Erice. Ach, te długie samotne noce na morzu. Słabość do tej kobiety może tylko zdopingować go do walki z Bendorem. Hocq wyciągnął splecione ręce nad głową i ziewnął. – Całe to gadanie o miłości nastawiło Charlesa jakoś romantycznie. Zachciało mu się taniej rozryweczki. Idź na górę i przynieś moją specjalną wideokasetę. Dobrze będzie przypomnieć sobie, dlaczego Borrega tak bardzo nie cierpi Alberta. Uśmiechnął się. – Oprócz nas tylko Jesse widział ten film. Kiedyś przyszedł do mojej kajuty w jakiejś sprawie, a ja akurat oglądałem to dzieło. Naturalnie szybko wyłączyłem magnetowid, lecz Borrega dosyć zobaczył, żeby znienawidzić Alberta na resztę życia. Wiem, o czym myślisz, ale nie bój się. Kubańczyk para się taką pracą, w której trzyma się język za zębami, albo traci się zajęcie. – Jak długo współpracujesz z Albertem? – zapytał Tautz, wstając z krzesła. – Piętnaście lat, a bo co? – Pewno sporo zarobiliście przez ten czas. – Co cię tak interesuje moja sytuacja finansowa? – Właściwie forsa się nie liczy. Albert cię zabije, jeśli kiedykolwiek dowie się o tej taśmie. – Chyba tak – stwierdził Hocq, uśmiechając się słodko do Wernera – jeżeli kiedykolwiek się o niej dowie. Jego oczy nabrały groźnego wyrazu i Niemiec zrozumiał, że igra z ogniem. Szybko spróbował zażegnać niebezpieczeństwo spowodowane własną gadatliwością. – Na pewno niczego nie powiem, na sto procent! – Cieszę się. Zdradź mi, Werner, dlaczego byś nie podrzucił tej taśmy Albertowi? Odpaliłby ci bardzo hojną nagrodę. – Uspokój się! Martins zabije każdego, kto pojawi się z tą kasetą. No wiesz, tak bywało w dawnych czasach. Posłańcowi przynoszącemu złą nowinę król obcinał głowę. Hocq pomyślał nad tym i mrugnął do Niemca z uznaniem. – Zawsze wolałem wiedzieć o ludziach więcej niż oni o mnie. Ten film daje mi przewagę nad Albertem. Nigdy nie poznasz faceta do końca, dopóki nie zobaczysz go wraz z żoną na filmie, robiących coś bardzo zdrożnego, coś bardzo nieprzyzwoitego. Rozdział 12 O 20.55 Simon Bendor podszedł do okna w opuszczonym pokoju w wieżowcu przy Madison Avenue i wybrał numer biura Langwaya na swoim telefonie komórkowym. Gdy telefon dzwonił piętro niżej, Simon patrzył w dół na ciemny budynek, którego okna były tak usmolone zanieczyszczonym powietrzem Manhattanu, że zachodzące słońce nie mogło się przez nie przedrzeć. Spędził trzy godziny w pustym, zaśmieconym biurze, drzemiąc na zapadającej się sofie, dopóki nie obudził go alarm. Poprzednim najemcą lokalu był hinduski psychiatra, który łączył prywatną praktykę lekarską z pracą konsultanta tuzina agencji miejskich. Psychoanalityk odsiadywał teraz trzyletnią karę więzienia. Brał gotówkę i narkotyki jako łapówkę za wydawanie lewych orzeczeń o chorobie pracownikom miejskim, którzy mieli sprawy sądowe. Dwadzieścia minut temu Simon zatelefonował do biura Langwaya i rozmawiał z latynoską sekretarką o szorstkim głosie, która wydawała się zmęczona i zniecierpliwiona. Szybko wymyślił pytanie, czy to stanowa agencja ubezpieczeń dla bezrobotnych. Sekretarka zła, że musiała odpowiedzieć na pomyłkowy telefon, nazwała go świrusem i odwiesiła słuchawkę. Teraz słuchał sygnału i miał nadzieję, że panienka jest już w windzie zjeżdżającej w dół do hallu. Po dwóch minutach wsunął z powrotem antenę telefonu komórkowego. Kurtyna w górę. Tego wieczora ubrał się w szary garnitur, pasujący do niego krawat, miał chusteczkę w kieszonce marynarki, perukę z krótko przystrzyżonymi włosami i rękawiczki chirurgiczne. – Wyglądasz jak mazgaj w tym zestawie – powiedziała Aleksis. – Ale myślę, że właśnie o to chodzi. Podręczna aktówka leżała na parapecie, a obok resztki sałatki, którą zjadł na kolację. Zgarnął je do plastykowej torby. Włożył ją i telefon komórkowy do teczki. Rozejrzał się wkoło, sprawdzał, czy nie zostawił czegoś, co mogło być obciążającym dowodem. W porządku. Przed wyjściem przyłożył ucho do drzwi z matową szybą. Głosy. Przylgnął do ściany. Dokładnie przed biurem usłyszał kłótnię. Dwie haitańskie sprzątaczki handryczyły się, a słowa niosły się echem po korytarzu. Simon przywarł mocniej do ściany. Czekał, aż kobiety ominą pokój. Parę minut później weszły do biura obok, ciągnąc za sobą wózek z przyborami do czyszczenia. Jedna z nich trzasnęła drzwiami, aż szyba zadygotała u Simona w pokoju. Potrząsnął głową. Przynajmniej kłótnia skończyła się, nim zaczęły wymachiwać maczetami. Podniósł teczkę, zbił matową szybę i wyjrzał na zewnątrz. Pusto. Przeszedł przez korytarz i dotarł do małego, zakurzonego pomieszczenia. Czekał, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Potem podążył do następnego lokalu i uchylił drzwi wyjściowe. Cisza. Mijał opuszczone biura i windy, zmierzając do celu. Kiedy miał kraść, był zimny jak lód. Ale tym razem nie czuł podniecenia, które zwykle odczuwał przy robocie. Myślał o Erice. Wykluczył, że mogła zginąć. Simon musi być w najlepszej formie, więc wierzy, iż dziewczyna żyje. Ochrona w budynku kulała. Gdyby kierownik administracji tego gmachu zapytał Simona o opinię, powiedziałby mu, że w większości zabezpieczenia są bezużyteczne. Ludzie, którzy decydują się wreszcie na założenie alarmu, nie znają się na rzeczy. Przeciętny obywatel ma zbyt wygórowaną opinię o sobie i umiejętnościach ochrony własnego mienia. Przed biurem Langwaya dotknął drzwi dłonią w rękawiczce. Dobre drzewo, grube na cal. Zatrzask w solidnej framudze. Wszystkie zawiasy były wewnątrz, uniemożliwiając wyważenie drzwi, obramowanie zaś wzmocnione metalowymi sztabami. Nieźle, na piątkę z plusem. Zamiast zamka Langway zainstalował alarm cyfrowy, który nastawiało się przez dotyk. Klucze nie były potrzebne. Aby wyłączyć alarm i wejść do biura, po prostu wystarczy wycisnąć czterocyfrową liczbę. Zwykli włamywacze ominą takie drzwi i poszukają łatwiejszego celu. Narkomani mogli wybrać inną zdobycz, Simon nie. Wyjął z teczki cyfrowy selektor, komputerek dwa razy większy niż dłoń. Obejrzał się dla pewności, że wciąż nie jest śledzony, podłączył selektor do alarmu. Potem nakierował na drzwi i nacisnął kciukami dwa czerwone guziczki. Obserwował mały ekranik selektora, na którym ukazywały się tysiące czterocyfrowych kombinacji. Simon nie martwił się specjalnie, selektor za niego wybierze odpowiednią liczbę. Dwadzieścia sekund później podświetlone, szybko przeskakujące cyferki zatrzymały się nagle na ekraniku pokazując kombinację 1963. Zwykle ludzie układali szyfr z ważnych dla siebie cyfr. Na przykład Langway w 1963 może ukończył studia prawnicze lub ożenił się. Był to także rok zabójstwa Johna Kennedy’ego, sukcesu Beatlesów w Ameryce. Wtedy też Stan Musiał przeszedł na emeryturę. Możliwe, że Langway myślał o czasach, kiedy był bardziej niewinny i mniej skorumpowany. Simon wycisnął ten numer, otworzył drzwi i odłączył selektor. Wszedł do środka, zamknął drzwi, schował z powrotem przyrząd do teczki i nałożył noktowizor. Spojrzał dookoła. Dużo lepiej. Parę sekund temu stał w całkowitych ciemnościach. Przez działający na podczerwień noktowizor widział teraz wszystko wyraźnie, choć z lekkim zielonkawym zabarwieniem. Znajdował się w sekretariacie, w którym było biurko i dwie małe, skórą obite sofy. Pośrodku stał stolik do kawy, na nim czasopisma i waza z czekoladowymi całuskami Hersheya. Simon wrzucił dwa całuski do ust, chowając do kieszeni srebrne foliowe opakowanie. Ruszył w poszukiwaniu drogi odwrotu. Była to pierwsza czynność, którą wykonywał przy każdej robocie. Sprawdził biuro Langwaya, przyległe pomieszczenia, bibliotekę prawniczą, która również służyła jako pokój konferencyjny. Wrócił z niczym. Naraz szczęście mu dopisało. Znalazł mały balkonik za oknem, skąd tylko mały skok dzielił go od balkonu należącego do innego biura. To była droga ucieczki. Wrócił do sekretariatu, wziął dwa magazyny ze stolika do kawy i położył na biurku sekretarki. Wszedł na biurko, stanął na czasopismach i małym śrubokrętem odkręcił osłonę alarmu przeciwpożarowego w suficie. Wyjął baterie, włożył do kieszeni, potem wsunął do alarmu zużyte i przykręcił osłonę. Ślady, rysy? No problem. Nie zostawił żadnych. Odłożył prasę z powrotem na stolik, wziął teczkę i poszedł korytarzem wyłożonym dywanem do biblioteki. Tutaj zlokalizował alarm przeciwpożarowy już wcześniej, nad drzwiami wysokiej, sięgającej do sufitu półki na książki. Zdjął buty, stanął na poręczach drewnianego fotela i znów wymienił baterie alarmu na zużyte. Włożył buty i wrócił do pokoju sekretarki, drażliwej pani Wynony Jackson. Z teczką w ręce wszedł do biura Langwaya i zatrzymał się przed ścianą, w której był sejf. Po cichu dziękował pani Jackson za wskazanie mu skrytki. Oczywiście sam też dałby sobie radę. Sejf znajdował się po lewej stronie dębowego biurka za reprodukcją autoportretu van Gogha. Simon pamiętał, że pani Jackson jeszcze bardziej zirytowała się, gdy zatrzymał się przy obrazie. Mogła równie dobrze krzyknąć: tam jest sejf, chłopie. Zdjął obraz ze ściany i popukał w zewnętrzne drzwi schowka. Nic nadzwyczajnego. Był to siedmio – lub ośmioletni sejf, już całkowicie przestarzały w dzisiejszym świecie o wysokim poziomie technologii. Miał solidny stalowy korpus, niedostępne zawiasy i stalowe płytki nad zamkiem, zabezpieczające przed świdrem. Dla Simona nie było to specjalnym wyzwaniem. Jednak miał pewne zmartwienie. Langway mógł zabezpieczyć sejf alarmem lub sensorem wrażliwym na dym czy wibracje. Istniała jednak szansa, że tego nie zrobił. Człowiek na tyle głupi, aby trzymać takiego grata, nie myśli o dodatkowych zabezpieczeniach przed złodziejami. Przyjrzał się bliżej sejfowi, szukając klasyfikacji. Znalazł ją wygrawerowaną na tabliczce z nazwiskiem producenta. TL-15. Czy Langway był poważny? To najniższa klasyfikacja ochrony przed włamywaczami. Oznaczała, że zwykły złodziejaszek po piętnastu minutach otworzy sejf, używając prostych narzędzi. Na tabliczce znajdował się jeszcze znak TR-B. TR – czyli odporny na lampę lutowniczą, B – dziesięć minut. Sejf wytrzyma działanie lampy lutowniczej przez dziesięć minut. Naprawdę Langway był niepoważny. Prawdopodobnie nigdy go nie obrabowano, odkąd kupił to pudło. Rozwinęło to w nim fałszywe poczucie bezpieczeństwa. W życiu każdego zdarzyć się muszą pochmurne dni, a teraz Langway miał stanąć w obliczu sztormu. Simon wyjął z teczki stetoskop, włożył słuchawki do uszu i przytknął membranę do tarczy sejfu. Używał tonoskopu, specjalnego rodzaju stetoskopu lekarskiego z bardzo czułą membraną i wbudowanym wzmacniaczem, który wzmagał odgłosy stukrotnie. Przekręcił tarczę pięć razy w lewo. Następnie zmienił kierunek. Kombinacje na tym modelu zawsze zaczynały się od obrotu w prawo. W połowie pierwszego obrotu usłyszał kliknięcie. Mam cię. Jeszcze dwie minuty i dźwignia oraz pokrętło staną w pozycji otwierającej sejf. Ponieważ jednak nie znalazły się w linii, skrytka jeszcze była zamknięta. Potrząsnął tarczą delikatnie, słuchając stukania dźwigienki w bębenku. Potem manipulował chwilę przy pokrętle tak, aby pokryło się z dźwignią. Znał już cyfry kombinacji, ale nie ich kolejność. No problem. Simon przekręcił tarczę zaczynając od dziewiętnastu, a potem dodał pozostałe liczby. Sejf nie otworzył się. Niedobra kolejność. Przestawił dwie ostatnie cyfry, obrócił tarczę ponownie i przekręcił rączkę. Usłyszał głośny dźwięk w słuchawkach. Tak! Sejf został odblokowany. Uchylił drzwiczki. Niektórzy ludzie rodzą się dobrzy, inni wytwarzają dobra, a jeszcze inni je kradną. Taśmy komputerowe były na wierzchu. Wyjął wszystkie dziewięć i przeliczył dwukrotnie, upewniając się, że liczba się zgadza. Następnie położył je na podłodze, a z teczki wyjął podobne taśmy w plastikowej torebce. Odliczył dziewięć i umieścił w sejfie. Potem sprawdził pozostałą zawartość skrytki. Znalazł około czterech tysięcy dolarów w gotówce i pomyślał o zabraniu pieniędzy. Jednak odrzucił ten pomysł, kradzież zniszczyłaby plan. W sejfie schowano również pudełko na monety, kontrakty, korespondencję, umowę najmu lokalu, wzory podpisów dla maszyny wystawiającej czeki. Wziął kilka kontraktów i listów. Czas na finał. Wyregulował noktowizor, aby lepiej widzieć, wyjął mały palnik propanowy z teczki i skierował płomień na kasę pancerną. Przypalił tarczę, rączkę, drzwi. Iskry odbijały się od noktowizora. Odczekał dwadzieścia minut, aż cała zawartość zamieniła się w popiół. Skończywszy, wyjął z teczki kilka przedłużaczy, wtyczek, suszarkę do włosów i małe radio. Dwa przedłużacze i trzy wtyczki były połączone z klimatyzatorem, oświetleniem i małą lodówką oraz wetknięte do jednego gniazdka. Simon włączył wszystkie światła w biurze. Nic się nie wydarzyło, dopóki nie przekręcił termostatu w lodówce na maksimum. Wtedy przeładowane gniazdko w ścianie wybuchło i płomienie zaczęły ogarniać kable przedłużaczy. Nieźle na początek. Ogień należało jednak podsycić. Simon zapalił palnik propanowy i skierował na zasłony, papiery na biurku i na ścianę, gdzie był sejf. Podpalił też dywan. Kiedy dym stał się zbyt niebezpieczny, opuścił pokój. W bibliotece włączył przedłużacze i suszarkę do włosów, aby przeciążyć pojedynczy kontakt i zwiększyć pobór prądu. Gniazdko wywaliło natychmiast. Spalił suszarkę, żeby zatrzeć ślady. Przed wyjściem z biblioteki podpalił dywan, kotary i książki prawnicze. W sekretariacie też podłożył ogień. Włączył trzy komputery, suszarkę i radio do jednego gniazdka. Wszystko zapaliło się jasnym płomieniem. Wykrywacze dymu pozostały ciche. I nie było żadnych śladów. W hallu na dole strażnik o dziecinnej twarzy siedział przy małym biurku, ze wzrokiem przyklejonym do czasopisma otwartego na stronie z dowcipami. Nawet nie spojrzał, gdy smukły mężczyzna w szarym garniturze kręcił się koło księgi, w której podpisywali się wchodzący i wychodzący goście. Strażnik nie zauważył, że mężczyzna nie wpisał nazwiska, a tylko podkreślił ostatni podpis. Gdy nieznajomy w szarym garniturze szedł w kierunku drzwi wyjściowych, strażnik śmiał się z dowcipu porównującego prezydenta Busha do tamponu. Tampon, podobnie jak prezydent, był zawsze we właściwym miejscu w stosownym czasie. Rozdział 13 Dochodziła prawie 23.00. Albert Martins popchnął Lizę Rizal, pucołowatą, siedemnastoletnią filipińską prostytutkę na podłogę sypialni, w górskiej willi na północ od Manili. Kopnął półnagą nastolatkę, a potem zdarł z siebie lekką, haftowaną koszulkę, ulubiony strój Filipińczyków, który nosili zamiast żakietu w tropikalnym upale. Koszula była poplamiona krwią Lizy Rizal. Krew znajdowała się także na moskitierze, okalającej szerokie łóżko. Szlochająca prostytutka czołgała się w kierunku drzwi sypialni. Podniecony Charles Hocq ścisnął rękę Tautza i pochylił się do przodu krzesła, aby lepiej zobaczyć twarz dziewczyny. Zaklaskał w dłonie, kiedy Martins zdjął pas i zaczął ją dziko chłostać. Hocq ponownie ścisnął rękę Tautza, by zwrócić jego uwagę na drugą kobietę, stojącą w ciemności przy kominku. Była naga, około trzydziestki, i nadzwyczaj piękna. Z nożem do otwierania listów w ręce zmierzała do Martinsa i prostytutki. Hocq zapalił tureckiego papierosa i wydmuchnął dym w kierunku zbliżającej się kobiety. – Fabienne, moja mała ladacznico – powiedział. – Wyglądasz jak zwykle wspaniale. Pomachał do niej, podczas gdy Martins wciąż bił ciemnowłosą studentkę college’u, która wieczorami dorabiała jako prostytutka. Fabienne podeszła do Alberta i uśmiechnęła się do Rizal. – Głupia, mała dziwka. Zapłacisz za to, że byłaś taka uparta – stwierdziła. – Oto zbliża się lekcja dobrych manier od cioci Fabienne – powiedział Tautz do Hocqa. Fabienne trzymała nieszczęsną, a Martins ją gwałcił. Wierzgając i krzycząc dziewczyna ugryzła go w rękę. Wściekły, uderzył Lizę w twarz, a Fabienne dźgnęła ją nożem do otwierania listów. Zmęczony szarpaniną Albert położył się na podłodze, patrząc, jak Fabienne dalej atakowała dziewczynę, która krzyczała przeraźliwie. Hocq, z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy, włożył obydwa palce wskazujące do uszu. Irytacja ustąpiła miejsca radości, gdy Fabienne zaczęła uprawiać seks oralny. Dziewczyna umierała. Po kilku minutach Fabienne podniosła okrwawioną twarz i uśmiechnęła się do Martinsa. – Fabienne dostaje dziesiątkę. Ta ma styl – powiedział Tautz. Liza Rizal skomlała w agonii, a krok dalej Martins i Fabienne kochali się na podłodze. – Uwielbiam szczęśliwe zakończenia – stwierdził Hocq. Parę minut później leżeli przytuleni, nie zwracając uwagi na konającą dziewczynę. Fabienne szepnęła coś do ucha ukochanego, Hocq zaś wtrącił, żeby mówiła głośniej. Obserwował ich. Martins poszedł do łazienki, a Fabienne do garderoby. Kiedy wróciła z flakonikiem perfum i lakierem do włosów, Albert wylewał na Rizal płyn po goleniu. Przyłączyła się, polewając ją perfumami i skrapiając lakierem do włosów. Skończyła, a Martins upuścił płonącą zapalniczkę. Dziewczyna skurczyła się i zwinęła, próbując podnieść się z podłogi. Ale była zbyt słaba. Zawodziła, gdy płomienie objęły jej ciało. Patrząc na nią z chłodnym spokojem, Martins i Fabienne odeszli od dymu. Tautz wyjął kasetę z magnetowidu, który znajdował się na telewizorze w sypialni Hocqa na jachcie. – Za to Martins mógłby dostać dożywocie – powiedział. Zrzuciwszy kapcie Charles usiadł w pozycji kwiatu lotosu na czerwonej skórzanej kanapie. Zamknął oczy i złożył dłonie pośrodku ciała. Płomienny zachód słońca zalał spokojne morze jasną purpurą. – Medytacja pomaga w koncentracji – stwierdził. – Bez jaj – odrzekł Tautz. – Zapewnia spokój ducha. Naszej Fabienne go brakuje, inaczej ta kurewka nie byłaby morderczynią. Zamęczyła małą Rizal i nie odczuła najmniejszych wyrzutów sumienia. Robi to, co jej sprawia przyjemność, a potem zaprzecza, jakoby czyniła coś złego. – Martins ma pipę zamiast głowy. – Tautz obrócił kasetę w rękach. – Na pewno raz w miesiącu krew leci mu z nosa. Czy wiedziałeś, że mieli zamiar zabić tę dziewczynę? – Nie. – Hocq potrząsnął głową nie otwierając oczu. – Ale nie zdziwiłem się. Taki pomysł na zabawienie się raczej mnie oszołomił. Panna Rizal była chyba najbardziej zaszokowana. Uśmiechnął się słodko. – Ciągle trzymam ukrytą kamerę w gościnnym pokoju, ale nie widziałem jeszcze niczego tak barwnego jak Martins w akcji. Można dowiedzieć się bardzo wiele o człowieku, kiedy obserwuje się go podczas orgietek. – Nie chciałbym dożyć czasów, gdy coś takiego stanie się modą. – Tautz znów obrócił kasetę w ręce. – Fabienne chciała zniszczyć coś dla niej już nieosiągalnego – młodość i niewinność – powiedział Hocq. No, względną niewinność. W przypadku panny Rizal to właściwsze określenie. Albert i Fabienne to wilki w skórze baranków. Wziął kilka szybkich oddechów, a potem długo wypuszczał powietrze. – Biedna Liza. Kurwiła się tylko dla pieniędzy na ukończenie szkoły pielęgniarskiej, więc zaoszczędzili jej wydatku na wysokie czesne. – Hocq uśmiechnął się figlarnie. – Kiedy Albert poprosił mnie o kogoś nie zepsutego i zdrowego, natychmiast pomyślałem o tej małej. Korzystałem z jej usług już wcześniej i zawsze byłem zadowolony. Myślałem, że Albert chce ją dla siebie. Nie wiedziałem, iż planował orgietkę, i na pewno Liza nie spodziewała się tego. – Ile lat ma ta taśma? – zapytał Tautz, sadowiąc się obok przyjaciela na tapczanie. – Cztery, co nie zmniejsza oczywiście jej wartości. Filipińczycy gwałtownie sprzeciwiają się seksualnemu wykorzystywaniu kobiet przez cudzoziemców, którzy żerują na ich biedzie. Hocq przycisnął palcem jedną dziurkę od nosa. – Każdy cudzoziemiec winny przestępstwa seksualnego na Filipinach nie może oczekiwać litości. Powiedziałem policji, że panna Rizal zasnęła z papierosem w łóżku. Jeśli zobaczą tę taśmę, mojemu partnerowi grozi ekstradycja za morderstwo. Chyba że wybierze ucieczkę, aby ratować życie. – Kutas Alberta jest bezpieczny w twojej tylnej kieszeni – wtrącił ubawiony Tautz. – Dlaczego tak bardzo się nie lubicie? – Hocq podniósł do góry jedną brew. – Nazwał mnie kurwą. – Jesteś kurwą. – To jeszcze nie daje mu prawa tak o mnie mówić. Przecież on sam ożenił się z dziwką. – Werner, Werner. Nie powinieneś wiedzieć zbyt dużo o Fabienne, zapomniałeś? – Nie dam się temu facetowi okładać gównem. – Posłuchaj się Charlesa. Zachowaj ostrożność. Albert może być bezlitosny. Otworzył oczy, rozprostował nogi i wskazał na kasetę. – Odłóż ją, zanim Albert się pojawi. Całą noc będziemy pracować nad transakcją Złotego Kręgu. Tautz spojrzał na zegarek. – Niespełna czterdzieści pięć minut do doków na Kajmanach. Schowam kasetę, zanim Martins pojawi się na pokładzie. Myślisz, że robią takie rzeczy cały czas? – Pytasz, czy rozbierają kurwy do naga i testują ich wytrzymałość na ból? Werner potaknął. – Przypuszczam, że zachowują się podle od czasu do czasu. Jeśli chodzi o kobiety, Martins zawsze skakał z kwiatka na kwiatek. A Fabienne też nie jest niewiniątkiem. Kazirodcze stosunki z własnym ojcem. Dziwna afera z liderem Vietkongu, który zwykł rozbierać ją i ustawiać na czworakach do numerów. A potem współpraca z komunistycznym wywiadem, oczywiście większość spraw załatwiała w łóżku. Jeśli kiedykolwiek chcieliby ją obsadzić w roli Mary Poppins, włożyłaby sobie parasol do dupy. Miałem zawsze trudności z wybraniem prezentu dla Fabienne. Cóż możesz dać dziewczynie, która miała każdego? – Zabijała ludzi w Wietnamie, prawda? – Mężczyźni dla niej zabijali. – Hocq zapalił papierosa. Bez wysiłku ich zmuszała, aby się poniżali. Albert pozwalał jej wychodzić z innymi facetami od czasu do czasu. Potem podekscytowany słuchał opowieści o jej przygodach. Tautz zmarszczył brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć. – Ten ważny gość z Wietnamu stale chce położyć na niej łapy. – Phan Bai. Stary bohater Vietkongu, którego syna Martins zamordował. Nigdy nie uwierzył, że Albert i Fabienne zginęli w wypadku samolotowym. Ściga ich z tą samą determinacją, z jaką wypędził Francuzów i Amerykanów ze swojego kraju. – Czy wyznaczono nagrodę za schwytanie Fabienne? – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Niezbyt dużo, według zachodnich standardów, ale w Wietnamie to cholerna fortuna. – Mówiąc o pieniądzach, pamiętaj o naszym zakładzie. – Kiedy chodzi o forsę, Charles nie zapomina o niczym. Tysiąc dolarów i pięćdziesiąt do jednego, że Bendor zabije Alberta. – Lub Simon nie zginie przez dziesięć dni. – Został już tylko tydzień. Tyle samo czasu mamy na dostarczenie do Stanów pieniędzy Złotego Kręgu. A teraz idź i odłóż taśmę, zanim Albert odgryzie nam głowy. Werner schował kasetę z powrotem w środkowej części trumny, przestrzegając dokładnie instrukcji przyjaciela. Nigdy nie dotykaj ciała Rachelle. Nigdy koło niej nie pal ani nie jedz. Zdejmij buty, wchodząc do jej pokoju. Zachowuj się z szacunkiem w jej obecności. Pomyślałby kto, że to księżna Walii, a nie kawał zimnego mięsa, skonstatował. Trumna znajdowała się w dwupokojowej kabinie, przylegającej do głównej sypialni. Niska temperatura, która chroniła ciało przed gniciem, sprawiła, że Tautz poczuł większy chłód, niż gdyby dotknął zimnej dupy Eskimosa. Wszyscy mieli tutaj wstęp wzbroniony nie dlatego, że załoga rwała się strasznie do oglądania trupa. Trumna była doskonałym schowkiem do kasety wideo. W jednym pokoju znajdowały się ubrania, wypchane zabawki, kosmetyki, gitara i bambusowy flet. W drugim, zimnym niczym skrzynia lodu, nikt nie zakłócał Rachelle spokoju. Ciało wystawiono w otwartej trumnie z drzewa cedrowego, pięknie polakierowanej, przyozdobionej złotym pyłem i inkrustowanej kością słoniową. Olbrzymi Budda z brązu, w pagodzie z drzewa tikowego, strzegł martwej. Skromny uśmiech malował się na twarzy Rachelle za sprawą dziewięćdziesięcioletniego Chińczyka, właściciela zakładu pogrzebowego, który dwa razy do roku doglądał ciała. Ubierał w biały jedwab, zakładał złote i diamentowe pierścionki na wszystkie palce. Różowe światło punktowe pod sufitem sprawiało, że Rachelle wyglądała jak żywa. Tautz nie wiedział, czy ją pieprzyć, czy wziąć na tańce. Dla niego śmierć była prosta. Kładziesz się jednego dnia i nie wstajesz. Wszystko. Charlie patrzył na to inaczej. Dla niego Rachelle nie umarła, lecz drzemała. Tautz podróżował po świecie – Rzym, Riwiera, Kalifornia i Rio de Janeiro – żył z dziewczynami, starymi kobietami, z młodymi i zgrzybiałymi pedałami. Z każdym, kto był dostatecznie bogaty, aby pozwolić sobie na jego usługi. Myślał, że widział już wszystko, dopóki nie spotkał Hocqa, dziwoląga, który taszczył wszędzie ciało siostry. Gdyby pieniądze i inne bonusy nie były takie miłe, już dawno zmyłby się z pokładu. Włożył taśmę z powrotem do trumny i rozejrzał się, czy nie zostawił czegoś na podłodze. Raz przypadkowo upuścił kawałek surowej marchewki i Charlie zrobił mu piekło. Nie chciał już nigdy więcej przechodzić przez coś takiego. Spojrzał na ciało Rachelle, suknię i biżuterię. Takie bogactwo marnuje się na zimnym trupie tej małej dziwki! Poczuł znów ból. Uderzenie Borregi było jak kopnięcie muła. Masował żebra i rozmyślał o przyszłości. Wcześniej czy później Charlie przestanie się nim interesować i weźmie sobie kogoś młodszego. Tautz powinien uważać również na Borregę, żeby ten znów go nie pobił lub nawet zabił. Musiał też baczyć na Martinsa, kiedy Charliego nie było w pobliżu. Bez przerwy myślał o sugestii Charlesa, że pobiorą się, gdy zakończy się to gówno ze Złotym Kręgiem. Małżeństwo Wernera z mężczyzną? Urodziła go prostytutka w Hamburgu na Reeperbahn, sławnej dzielnicy z czerwonymi światłami. Nie miał najmniejszego pojęcia, kto był jego ojcem ani też nie dbał o to. Charlie przybliżył mu smak dobrego życia i teraz Tautz nie miał zamiaru rezygnować. Ale czy za cenę ślubu? Sprawa z Eriką Styler i jej przyjacielem – mordercą, mogła wymknąć się z rąk. Tautz może będzie musiał opuścić Charliego z niczym więcej, jak całus na do widzenia. Ale czemu odchodzić z pustymi rekami? Wpatrywał się w pierścionki, bransoletki złote i diamentowe, turkusowe naszyjniki, wisiorki. Te małe świecidełka ustawiłyby go na całe życie. Wystarczy jedynie napełnić nimi torbę na zakupy i zejść ze statku. Znał miejsca w Niemczech, gdzie Charlie nigdy by go nie znalazł. Uśmiechnął się na myśl o tym, w jaki sposób zabezpieczy się przed Hocqiem. Kaseta przecież bardzo łatwo dostanie się w ręce Alberta dzięki uprzejmości anonimowego nadawcy. Krótki rzut oka na taśmę i Martins zorientowałby się, kogo za to winić. Do widzenia, Charlie. A Tautz wolny mógłby żyć, nie oglądając się za siebie. Czy Charlie mówił poważnie, że go zabije, gdyby chciał odejść? Charlie, ten mistrz oszustów i naciągaczy. Musiałby najpierw złapać Tautza. To nie będzie takie proste. Niemiec posłał całusa ciału Rachelle i zdeterminowany opuścił kabinę. Przetrwa za wszelką cenę. Rozdział 14 O godzinie 14.20 Erika Styler, pod eskortą Borregi, wyszła z kajuty na Rachelle i udała się w kierunku apartamentów Hocqa, który twierdził, iż jest zbyt zmęczony, aby przejść do salonu. Poza tym nie mógł narażać swoich zatok na szkodliwe działanie chłodnego powietrza na pokładzie. Może Erika zechciałaby zagrać u niego kilka rozdań amerykańskiego pokerka? Czyż miała wybór? Po przejściach z Wernerem Tautzem była zbyt przerażona, żeby zasnąć. Valium, papierosy ani wódka nie pomagały na roztrzęsione nerwy. Od chwili przybycia na Kajmany oczekiwała, aż Hocq ją wezwie. Cały czas chodziła w kółko po kajucie, aż padła we łzach na łóżko. W jasnym świetle księżyca łodzie ratunkowe, stanowiska armatnie i helikopter na pokładzie jachtu wyglądały jak straszne zjawy. Cienie wydłużały się, wszędzie czyhało niebezpieczeństwo. Zauważyła, że strażnicy byli bardziej czujni, spięci i uzbrojeni po szyję. Dziś nie śmiali się, nie popijali na wachcie, nie słuchali tranzystorków. To wszystko jeszcze dobiło dziewczynę. Jacht jest zupełnie nie do zdobycia. Mimo że wartownicy obawiali się Simona, Erika wyczuła ich strach przez Borregą. Tym razem, kiedy przechodziła obok posterunków na pokładzie, powstrzymali się od lubieżnych spojrzeń i obleśnych okrzyków. Zdobyła respekt dzięki temu, że Borrega zastrzelił dwóch niedoszłych gwałcicieli. Jest jego dłużniczką. Wykazał się odwagą, kiedy sprał Tautza. Ale jednocześnie wiedziała, że ten facet zabije Simona bez zmrużenia oka. Nic w tym osobistego, taką miał pracę. Szli w milczeniu. Trzęsło nią. Starała się ukryć drżenie, mocno zaciskając pięści. Odczuwała wilgoć w powietrzu. Zbiera się na deszcz. Jeszcze bardziej ją to przygnębiło. Przystanęli przed drzwiami do kajuty Hocqa. Borrega obserwował opustoszałe molo, po którym młody Murzyn w okularach jechał powoli na podnośniku w kierunku składu. Ociągała się z wejściem, gdyż czuła się przy Borredze bezpiecznie. Wyczuwała, że on też zwlekał z odejściem. Przypomniała sobie, jak patrzył na nią po bijatyce. Serce zabiło jej mocniej. Muszę pamiętać o Simonie, pomyślała. – Chciałam jeszcze raz podziękować za to, co pan uczynił dziś dla mnie – powiedziała. Borrega, opierając się o reling, machnął ręką do strażnika na molo. Ten odpowiedział skinięciem i wyszeptał coś do kolegi, niższego wzrostem. Obaj kiwnęli do Borregi, który wskazał dłonią na kierowcę podnośnika. Kubańczycy natychmiast skierowali się do Murzyna, żeby go wylegitymować. – Musiałem zastopować dalsze łamanie dyscypliny, dopóki nie było za późno. – Borrega wyciągnął papierosa z kieszonki koszuli. – To było coś więcej. – Erika przecząco potrząsnęła głową. – Mam łatwiejszą pracę, panno Styler, kiedy strażnicy trzymają się w ryzach. – Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Uśmiechnął się. W ciepłym świetle księżyca wyglądał bardzo przystojnie. Serce uderzyło jej mocniej. Zaczęła szukać w torbie papierosa. – Martins twierdzi, że Tautz jest głupkiem, kretynem, który nie kapuje, ile zażyć witamin z buteleczki z napisem: jedna dziennie – powiedział Borrega. Erika roześmiała się. Odprężyła się w jego towarzystwie. Może za bardzo? – To jedyna rzecz, co do której się zgadzamy. Oboje nie znosimy Tautza – zauważył Kubańczyk. – Martinsa też nie lubisz – dodała. Borrega patrzył na papierosa. – Nie podoba mi się, że źle traktuje kobiety. Wszedłem pewnego dnia do kajuty Hocqa, kiedy on i Tautz – przerwał i zaciągnął się dymem. – Znam jeszcze tylko jednego mężczyznę, który potrafi stawić czoło trzem przeciwnikom i zwyciężyć – powiedziała. – Słyszałem, że jest całkiem niezły ten twój chłopak – Borrega spojrzał na nią. – Ponoć w Wietnamie miał poważne wyczyny na koncie, a skończył wówczas dopiero dziewiętnaście lat. Ja zacząłem się boksować jako ośmiolatek. Jakiś gówniarz ukradł mój rower. Poskarżyłem się policjantowi, który stwierdził, żebym się nauczyć bić, jeżeli chcę coś mieć. – Podobnie było z Simonem – powiedziała Erika. – Pracował po szkole w supermarkecie w Kalifornii. Któregoś dnia chciał powstrzymać chłopców kradnących piwo. Porządnie dostał. Wtedy matka zaprowadziła go do trenera bokserskiego. Borrega wydmuchnął dym w kierunku fińskiego statku pasażerskiego przycumowanego w pobliżu. – Mądra kobieta. Martins jej nie znosi, to pewne. – A czego się spodziewa? Próbował zabić Simona. Kto wie, co by Aleksis zrobiła, gdyby się dowiedziała o zakładzie Hocqa i Tautza. – O jakim zakładzie? – spytał. Opowiedziała mu. – Nie tylko pani Bendor by się to nie spodobało, ale i Martinsowi. – Borrega pokiwał głową. Nie będzie zachwycony taką zabawą. Erika wzięła do ust papierosa, a Borrega podał ogień, zapalając zapałkę o paznokieć dużego palca. W migającym świetle ich oczy się spotkały. – Uważasz, że taki zakład nie jest w porządku, ale sam chcesz zabić Simona – odezwała się. Mógłbym utonąć w jej oczach, pomyślał, i na pozór obojętny odwrócił wzrok. – Staram się go powstrzymać, tylko spełniam mój obowiązek. Przykro mi, że cię tu uwięziono, ale to nie z mojej winy. Twój mężczyzna nie jest głupi, rozumie sytuację. Zechce cię wydostać, a ja spróbuję mu przeszkodzić. Erika ze złością cisnęła papierosa za burtę. – Prawdziwi mężczyźni w akcji. Gotowi jesteście zabijać w imieniu dzieci i kobiet. Ale nigdy nie pytacie nas o zdanie. – Cóż, to prawda – stwierdził Borrega. – O Boże, ależ plotę? Przecież gdyby nie ty, co by Tautz ze mną zrobił? Nie mogę już myśleć normalnie. – Nie ma łatwych odpowiedzi. Mnie jest trudno zrozumieć życie, nie mówiąc już o osądzaniu czegokolwiek. – Przepraszam za to, co powiedziałam. – Nie kłopocz się. Masz dosyć zmartwień ostatnio. Uśmiechnęła się do niego. Przez dłuższy czas patrzyli sobie w oczy. – Muszę iść – powiedziała w końcu. – Nie wiem, czy zdołam grać po tym, co zaszło. – Graj, żeby wygrać. Tak jak zawsze. Podała mu rękę. Borrega był gotów objąć dziewczynę, czując współczucie, a może dlatego, że stali sami w ciemnościach. Erika powoli odsunęła się bez słowa. Otworzył drzwi, odprowadził ją wzrokiem i zamknął kajutę. Powtarzaj sobie w duchu, że zabijesz Simona nie dlatego, iż chcesz zdobyć Erikę, pomyślał. Poszedł do trapu, nie oglądając się za siebie. Po chwili drzwi do kajuty Hocqa rozwarły się, odsłaniając ciemny korytarz. Albert Martins wyszedł na pokład, cicho zamykając kabinę i skierował się do łodzi ratunkowej. Schował się poza zasięgiem wzroku Borregi, który schodził z trapu na molo. Babcia miała rację. Podsłuchiwacze nigdy nie usłyszą o sobie nic dobrego. Martins i Charlie właśnie skończyli po kilku godzinach pracę nad transakcją Złotego Kręgu. Kontaktowali się z kurierami przez telefon, radio i wysyłali telefaksy. Na Kajmanach wzięli na pokład kuriera, przewożącego dwa miliony dolarów. Pojutrze, niedaleko Florydy, zabierze go łódź łowiąca krewetki, którą dotrze do Tampy. Stamtąd zostanie odwieziony samochodem do Nowego Jorku, gdzie przekaże dwa miliony prawnikowi. Martins i Hocq rozmawiali już z Langwayem. W mieście na razie wszystko w porządku, jutro Abby spodziewa się również czterech milionów dolarów z Kanady, które po przeliczeniu przekaże człowiekowi z Chinatown. Ostrzegli go, żeby nie przeoczył ani jednego dolara, gdyż ściągnie na siebie nieopisany gniew Martinsa i Złotego Kręgu. Charlie nareszcie skoncentrował się na interesach, załatwili więc dużo w pięć godzin. Kiedy skończyli, Albert oznajmił, że idzie się wyspać do kajuty. Natomiast Charlie chciał zagrać w pokera z Eriką Styler. Martins dowiedział się o próbie zgwałcenia dziewczyny od Manuela da Gamy, chudego, młodego Portugalczyka, radiooperatora, który był płatnym informatorem Alberta. Przekazał mu pełne sprawozdanie z całego zdarzenia i podjętej przez Borregę akcji, w której zginęli dwaj strażnicy. Martins był rozwścieczony. Charlie zachował się idiotycznie. Styler mogła zostać zabita i straciliby zakładniczkę. A w dodatku ten zakład, o którym przed chwilą usłyszał. Jeszcze bardziej się wściekł i poczuł się rozgoryczony. Przecież Charlie go zdradził, igrając jego życiem. Nie powinno to dziwić Martinsa, zdrada towarzyszyła Hocqowi jak cień. Wcześniej czy później wystawiał każdego, z kim współpracował. Okłamał ludzi w Wietnamie, Hongkongu i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze. Martins powinien przewidzieć, że przyjdzie dzień, kiedy Hocq kopnie go w dupę. Ten Euroazjata uważa, że lepiej kogoś wycyckać, niż dać się wycyckać samemu. Ten zakład to egoistyczna zagrywka, postępek złośliwego chłopczyka, ale zmienił stosunek Martinsa do Charliego. Hocq twierdził, że zawsze trzeba być górą. Albert miał sporo przestępstw na koncie i Charlie wiedział o tym, ale to nie martwiło Martinsa, przecież Charlie potrzebował wspólnika. Pojawienie się Simona Bendora na horyzoncie zmieniło sytuację. Wygląda na to, że Hocq posłał poczucie lojalności do wszystkich diabłów. Możliwe, iż wyda Martinsa i Erikę Styler Bendorowi. Wtedy problemy Charlesa skończą się, Alberta zaś dopiero zaczną. Na twoim miejscu, Edwinie, bardzo bym się martwiła o przyszłość – mówiła mu babcia. Teraz, dowiedziawszy się o zakładzie, powziął decyzję. Musi dopaść Charliego, zanim ten dopadnie jego. Przypomniał sobie, że Borrega zwrócił się przeciwko niemu po wizycie w kajucie Hocqa. Zobaczył coś związanego z traktowaniem kobiet i znienawidził Martinsa. Albert odwrócił się plecami do mola, oparł się o łódkę ratunkową i patrzył na księżyc. Skoncentruj się – powiedział do siebie. – Zamień się na chwilę w Charliego. Stań się takim samym palantem. Zajrzyj mu pod czaszkę i rozejrzyj się. Co miał na niego Charlie? Dlaczego jest górą? Kobiety są słabością Martinsa. Były nią zawsze. Nagle oczy rozbłysły mu z radości. Zrobił olśniewające odkrycie. Wideokaseta. – Liza Rizal – wyszeptał. Nad ranem wyczerpana Erika przesunęła dziesięć tysięcy dolarów w sztonach do puli. – Sprawdzam. Źle grała, Hocq wygrywał bez kantowania. W salonie duże kwadratowe okno zabarwiło się purpurą wschodzącego słońca. Erika sączyła gorącą kawę, Hocq zaś kręcił głową z niedowierzaniem. – Co, nie przebijasz? – zdziwił się. – Masz mało samozaparcia, jak by się kto pytał. – Odwrócił przykrytą kartę. – Charles dokupił do koloru. Charles znowu wygrywa. Zdawał sobie sprawę z fizycznego i psychicznego wycieńczenia Eriki, więc szedł na całość. Ta gra kosztowała ją siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Straciła pewność siebie i robiła błędy. Krańcowe zmęczenie przytępiło jej refleks i pozbawiło energii. Już nie grała, żeby wygrać, lecz nie przegrać. Nie wykorzystywała omyłek Hocqa i na domiar złego sama myliła się. Franklin Chao, trzydziestoletni Chińczyk, księgowy o mięsistych ustach rozdał jeszcze jedną kolejkę amerykańskiego pokera. Musiał rozdawać karty, choć tego nie lubił, robił to nieudolnie, ale jakoś udawało mu się nie upuścić kart na podłogę. Cudem udawało mu się także nie rozjuszyć Charlesa. Wcześniejsze oszustwa Hocqa nie stanowiły już tajemnicy. Erika wydedukowała, że ułatwiały mu to ścinki, wsunięte do talii przez Wernera Tautza, czyli znakowane karty. Przy poziomie dzisiejszej gry już nie potrzebował pomocy ścinek. – Pozwól, że przeproszę cię za dzisiejsze wydarzenia – powiedział. – Tautza poniosły sterydy. – To nie był jego pomysł, tylko twój. – Chcesz powiedzieć, że ja dałem mu rozkaz, aby ciebie zaatakował? Złość dodała jej odwagi. – Jesteś dupa, Charlie – warknęła. – To mój cały urok. – Następnym razem, jak Werner będzie chciał dać dupy, powiedz mu, niech się wypnie i czeka. – Z całą pewnością to uczynię. A propos. Co zrobisz, gdy Borrega zabije Simona? – Hocq pokiwał głową. – Złamię cię, księżniczko. Będziesz na zawsze przegrana. Franklin Chao dał mu drugą dwójkę. Erika dokupiła trójkę do tej, którą miała w ręku. Stawiała ostrożnie. Zbyt rozważnie. Dawniej z łatwością wyparłaby go z gry. Ale nie teraz. Dokupiła siódemkę do przykrytej karty, też siódemki. Dwie pary, siódemki na trójkach. Postawiła dwadzieścia tysięcy dolarów. Hocq dał tyle samo i dorzucił jeszcze dziesięć. Erika również dołożyła dziesięć. Ostatnia jej karta, walet pik, był niepotrzebny. Hocq dokupił czwórkę, to dało mu dwie pary, czwórki na dwójkach. Jeżeli zakryta karta nie pasuje, Hocq przegra. Skup się, pomyślała. Pamiętaj, w jaki sposób Charles obstawia, jego słabe punkty. Niestety, mózg odmawiał jej posłuszeństwa. – Twoja kolej, księżniczko. – Hocq od niechcenia bawił się uchem. – Sprawdzę. – Podnoszę trzydzieści tysięcy – powiedział. Erika z trudem przełknęła ślinę. Spociły jej się ręce. Nie rzuciła kart. – Sprawdzam. Hocq odwrócił zakrytą kartę. Trzecia dwójka. Przegrała osiemdziesiąt tysięcy dolarów. – Jakie to uczucie, kiedy się przegrywa, księżniczko? – Posłał jej całusa. Charles chciałby się dowiedzieć. Rozdział 15 Avignon, Francja Martins zatelefonował z Kajmanów i przykazał Fabienne, żeby pozostała w zamku, dopóki nie zadzwoni znowu. Przypuszczała, że ten nakaz związany jest z zamordowaniem du Carriego. Myliła się. – Charlie może zechce mnie przechytrzyć – powiedział. – Trzymaj się blisko domu, tam będzie mu trudno dostać się do ciebie. Fabienne zamknęła oczy. – Bałam się, że to zdarzy się pewnego dnia. Ale przecież on nie poprowadzi sam interesów. A co z Simonem Bendorem? Czy Charlie chce stawić mu czoło w pojedynkę? – Logika i Charlie nie chodzą w parze. Facet działa bardziej samolubnie niż zazwyczaj. A instynkt samozachowawczy powoduje, że ludzie robią dziwne rzeczy. Martins opowiedział Fabienne o tym, że Charlie założył się o jego życie. Wyjawił jej także, że Hocq mógłby wykorzystać przeciwko niemu zabójstwo Lizy Rizal. Dla nich oznaczałoby to ekstradycję na Filipiny pod zarzutem morderstwa, co również naprowadziłoby Wietnamczyków na ślad Martinsa i Fabienne. – Charlie jeszcze czymś może uderzyć – zaznaczył. – Na przykład odda Erikę Styler Bendorowi, pozostawi mnie samego w tej walce i jeśli zostanę zabity, wygra zakład. – Po tych wszystkich latach postępuje w ten sposób! – oburzyła się Fabienne. – Znasz Chińczyków równie dobrze jak ja. Zawsze muszą być górą, Charlie zaś jest w połowie żółtkiem. Mam uczucie, że gdy Bendor stanie się zbyt groźny, Hocq mnie poświęci. Instynkt samozachowawczy, pamiętasz? – A Simon wie, że żyjemy. – Widział mnie w Santo Domingo. I przypuszczam, że przesłuchał tych ludzi, których wysłałem na Hawaje, zanim ich zastrzelił. On wie wszystko. Fabienne bała się. W Wietnamie Bendor był legendą, mitycznym mordercą, który potrafił niepostrzeżenie dotrzeć do najlepiej strzeżonej ofiary. Miał fioła na punkcie zabijania i nigdy nie dręczyły go wyrzuty sumienia czy żal. Mimo upływu czasu nie zmienił się, pozostał takim samym bezwzględnym zabójcą. I pragnął ich zabić. – Charlie przechwalał się, że ma zawsze haka na tego, z kim pracuje – powiedział Martins. – Potrzebowaliśmy się nawzajem i dlatego nigdy nie myślałem o naszych stosunkach w tych kategoriach. Okazuje się, że byłem w błędzie. – Co zamierzasz zrobić? – Przygwożdżę go, zanim on mnie dopadnie. Przykro mi, że to musi się skończyć w ten sposób, ale nie daje mi wyboru. – Charlie potrafi być czasami upiorny. – Dlatego też chcę, abyś pozostała na miejscu. W Paryżu czy Mediolanie mógłby łatwo... – Rozumiem – przerwała. – Zrobię, jak każesz. – Powiedz Trachowi, żeby natychmiast zamknął wejście do zamku i pilnował przez cały czas. Ma być ostrożny, wpuszczając kogokolwiek do środka. Niech sprawdza wszystkim dokumenty – robotnikom, dostawcom, sprzątaczkom. Trach Dai, trzydziestopięcioletni pół-Chińczyk, pół-Wietnamczyk pomagał Martinsowi w prowadzeniu usług kurierskich. Miał kontakty w Triadzie z elitą narkotykową, którą poznał, kiedy działał w komunistycznym wywiadzie podczas wojny w Wietnamie. Ochraniał też Fabienne, gdy wyruszała na swoje seksualne eskapady. On i Martins byli zaciętymi wrogami w Wietnamie. Albert wyłapał jego komórkę szpiegowską i zabił wszystkich z wyjątkiem Tracha Dai, któremu uciął język. Obaj mężczyźni utrzymywali pewien krępujący rozejm, oparty na wspólnocie interesów i obsesji na punkcie dziewczyny. Trach nie miał żadnych potrzeb seksualnych, ale jego uczucie do Fabienne, chociaż pozbawione pożądania, było prawie tak gwałtowne jak Martinsa. Głodował, grzebał w śmietnikach na ulicach w Sajgonie, kiedy zabrała go do domu. Świadoma swej siły przebicia, już jako dziecko bez kłopotu przekonała ojca, by pozwolił zamieszkać z nimi choremu sierocie. Trach Dai zjadał resztki ze stołu i spał w kuchni na podłodze z psami, ale nigdy nie zapomniał o dobroci Fabienne. Stał się jej cieniem, przyjacielem, który rozumiał i przebaczał, Chroniła go, dopóki nie dorósł i nabrał dostatecznej krzepy, aby bronić ich oboje. Przed i po wojnie w Wietnamie zabijał w obronie jej życia. Myśleli tak samo. Chłopak wiedział wszystko o Fabienne i mimo to ją kochał. Kiedy Sajgon był bliski upadku, uratowała Tracha znowu. Kazała Martinsowi wsadzić go do jednego z samolotów Hocqa, odlatujących do Hongkongu. Dai był częścią jej samej, powiedziała Albertowi. Gdyby zginął, to tak, jakby ją zabito. Nie ma potrzeby dodawać, że Martins uznał ten związek swej żony z Trachem Dai za irracjonalny. Jednak spełnił żądanie, by sprawić jej przyjemność. Z czasem przekonał się, iż podjął słuszną decyzję. Fabienne balansowała na cienkiej linie. Upodobania seksualne do tego, co szokujące i zakazane, narażały ją na niebezpieczeństwa. Trach był wspaniałym ochroniarzem, zdolnym do stawienia czoła każdemu, kto skrzywdziłby Fabienne podczas orgii poza zamkiem. Łączył ich dziwny związek, uznał Martins, daleki od tradycyjnego. Ale taka była Fabienne. Ubrała się na niebiesko i srebrno tego wieczora. Włożyła niebieskie jedwabne spodnie, bluzkę bez rękawów, diamentową kolię i pasujące do niej kolczyki. Bransoletki, pasek i sandały były srebrne. Żadnego makijażu, tylko szminka. Wyglądała niewiarygodnie pięknie. Fabienne i Trach Dai mijali przestronny podwórzec zamkowy. Teraz o zmierzchu kładły się tu cienie masywnych wież. Już zaszło słońce, ale było jeszcze ciepło. Dai prawie zakończył sprawdzanie zabezpieczeń. Rozmawiał z nią w języku migowym, a kiedy musiał wydać rozkaz strażnikom, Fabienne mówiła za Tracha. Zmierzali w kierunku stróżówki, mieszczącej się w najbardziej narażonej na niebezpieczeństwo części zamku, gdzie znajdowały się wejście i zwodzony most. Przeszli koło psiarni. Dai pomachał owczarkom z gór Atlasu, ale zignorowały go i dalej pożerały świeże końskie mięso. Koło stróżówki wskazał na dwie granitowe wieżyczki strzelnicze, a potem okalające mury, które zabarwił na różowo ogień podłożony dwieście lat temu przez zwolenników Rewolucji Francuskiej. Mury są grube na siedem stóp. Hocq nie zdoła ich zburzyć – pokazał na migi. Fabienne potaknęła. Położenie zamku było znakomite pod względem strategicznym. Tkwił samotnie na szczycie skalistego wzniesienia, niedostępny dla saperów i niemożliwy do staranowania. Potężne wieże, brak okien i otwory strzelnicze w murze, wykorzystywane dawniej przez łuczników, roztaczały wokół aurę grozy i niedostępności. Fabienne powinna czuć się bezpiecznie, a była przerażona tajemniczością i potęgą zamku, gdyż stała się teraz więźniem. Patrzyła przez zardzewiałą kratę w bramie w dół na skałę, równe rzędy cyprysów wzdłuż pustej zakurzonej drogi, wijącej się dalej wśród drzew oliwnych, pól lawendy, maku i winorośli. Obserwowała potężnie zbudowaną cyklistkę. Do ramy roweru miała przytroczony bochenek chleba, pedałowała w kierunku oddalonego o dwie mile Avignonu. W wyschniętej fosie zamkowej drobniutki Francuz z wąsami jak u morsa jeździł leniwie w kółko na kosiarce. Takie dwa zera, pomyślała Fabienne, a mają tyle swobody. – Kocham tę ziemię – powiedziała do Tracha. – Winnice, domy wiejskie z kamienia, wodospady, rzymskie ruiny, ogrody. Ale muszę być wolna, wychodzić i przychodzić, kiedy zechcę. Niebezpiecznie. Hocq mógłby porwać cię, jak zrobił to z Eriką Styler. – Dai szybko zamigał. – W Sajgonie więził mnie jako zakładniczkę, dopóki Albert nie dokonał tego wielkiego rabunku – przyznała Fabienne. – Martwię się o Martinsa. Trzeba być bardzo ostrożnym przy Charliem. Potrafi wybuchnąć z byle jakiego powodu. Mądry człowiek wykorzystuje pomyłki wroga. – Nie można walczyć defensywnie – zaznaczyła. – Sukces odnosi się tylko podczas natarcia. Ale Albert nie może atakować, będąc na jachcie. Zwabcie Hocqa tutaj. – Mamy zmusić Charliego, aby przyjechał do nas? Trach twierdząco kiwnął głową. Użyjcie podstępu, wówczas tygrys opuści legowisko. Albert zna tygrysa. Będzie wiedział, jakiej użyć przynęty. – Może powinnam mu to powiedzieć. To jedyna szansa. Tylko na łodzi Hocq jest silny. – Zadzwonię zaraz do Alberta i przekażę mu twoje rady. – Fabienne uścisnęła ręce Tracha. Zrobiłem to dla ciebie, nie dla niego. – Wiem – powiedziała. Dai skrzętnie skrywał swe animozje do jej męża. Wojna w Wietnamie toczyła się piętnaście lat temu i już dawno została zapomniana lub tak się wydawało. Ale Fabienne wiedziała, że Trach jako pół-Chińczyk, pół-Wietnamczyk był w stanie latami czekać na zemstę. Mogła jedynie wymóc obietnicę, że Dai nie skrzywdzi Alberta, dopóki ona żyje. Na podwórcu owładnęło nią poczucie winy za krzywdy, które Martins wyrządził Trachowi w Sajgonie. Uczyniła więc to, co zawsze robiła w takich chwilach. Wzięła go w ramiona i nazwała swoim małym, ukochanym braciszkiem. Szli do sali bankietowej, gdzie mieli zjeść kolację wietnamską przygotowaną przez Tracha. Martins nienawidził kuchni wietnamskiej. Fabienne mogła więc delektować się nią tylko wtedy, kiedy wyjeżdżał. – Dlaczego Bendor i Hocq nie zapomną o przeszłości i nie zaczną żyć własnymi sprawami? – spytała. Ponieważ niektórzy ludzie mogą wymazać przeszłość tylko krwią. – Dai przekazał tę informację z lekkim uśmiechem. – Czy zrobiłbyś coś takiego? – dociekała. Nie – skłamał Trach Dai. Rozdział 16 Musi pozostać nieznany, nie rozpoznany. Nie może zwrócić niczyjej uwagi na siebie ani na swój plan. Nastawi wroga przeciw wrogowi. Nakarmi ich fałszywymi informacjami, które będą musieli sami rozwikłać. Nikt nie przewidzi jego taktyki. Abby Langway wyszedł z biura przy Madison Avenue o 16.20. Przy swojej limuzynie zobaczył policjanta w lustrzanych słonecznych okularach i hełmie, trzymającego pod pachą pałkę. Wypisywał mu mandat. Langway zatrzymał się. To miasto jest okropne. Norman Lins, czterdziestoletni kurier o cienkich wargach, także zauważył glinę i stanął przed Langwayem. Pochodził z Teksasu. Eskortował prawnika i cztery miliony dolarów do Chinatown na Manhattanie. Teksańczyk trzymał dłoń w kieszeni marynarki na rękojeści automatycznego browninga. Drugą zaś ściskał uchwyt metalowej walizeczki. Langway niósł podobny neseser. – Ja z nim pogadam – powiedział Abby. – Do diabła, a gdzie jest Jody? Miał czekać przy samochodzie. – Pewnie chrapie na tylnym siedzeniu – stwierdził Lins, wyjmując rękę z kieszeni marynarki. – Podróżowaliśmy prawie bez odpoczynku. Tymczasem ten gliniarz ustawił swój śliczny skuterek przed autem, blokując nam drogę. – Nie zatrzymuj się – Langway pchnął Linsa teczką w umięśnione udo. – Chodzi o mandat, a nie o jakiś cholerny test na AIDS. – Mam dowód rejestracyjny z innego stanu – zaznaczył Norman, dając do zrozumienia tonem głosu, że nie lubi niespodzianek. – Powiedziałem, że z nim pogadam. A teraz bądź uprzejmy i rusz dupę. Langway spojrzał na policjanta, który przeszedł do przodu samochodu, aby spisać numer rejestracyjny. To tylko jeszcze jeden przypadek w moim codziennym, wspaniałym życiu, pomyślał. Dwa dni temu ogień zniszczył w biurze wszystkie dokumenty, taśmy, gotówkę, nie wspominając o rzeczach osobistych, które trudno zastąpić innymi. Z powodu braku gaśnic w starym budynku towarzystwo ubezpieczeniowe nie kwapiło się z wypłaceniem odszkodowania. Pewnie Langway będzie musiał się sądzić. We wstępnym raporcie straży pożarnej stwierdzono, że pożar wywołała wadliwa instalacja elektryczna. Ale sekretarka zaznaczyła, iż przewody sprawdzano właśnie w dniu pożaru i oceniono, że były w dobrym stanie. Langway skontaktował się z administracją budynku, gdzie mu powiedziano, że nikogo nie wysyłano do biura. Potem zmienili śpiewkę. Ktoś mógł kontrolować instalację, co do tego pracownicy administracji nie mieli pewności, ponieważ nie prowadzili ewidencji na bieżąco. Innymi słowy, ni cholery nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Langway i tak miał dość na głowie bez pożaru i policjanta, wypisującego mu mandat. Poświęcał piętnaście godzin na dobę sprawie kasyna i pracował jeszcze w weekendy. Dzięki Bogu dobrze zarabiał, potrzebował pieniędzy. Eks-żona żądała podwyższenia alimentów na dziecko, a spółdzielnia mieszkaniowa w Sutton Place zwiększyła o połowę opłaty na utrzymanie budynku. W dodatku zamówił nowy jacht, aby spędzać wolny czas na Long Island z blondynką, technikiem dentystycznym, która uwielbiała otwierać zębami zamek błyskawiczny jego rozporka. Langway i Lins zbliżyli się do samochodu. Smukły, wąsaty policjant posłał im uśmiech człowieka uszczęśliwionego, że może komuś wlepić karę. Trzymał blankiet miedzy kciukiem i palcem wskazującym. – Komu, komu? – zapytał tak wesoło, że Langway miał nieodpartą chęć kopnąć go w dupę. – Wrzuć na tylne siedzenie. – Podał swoją walizkę Linsowi i spojrzał na policjanta. – Za co tym razem, źle jechałem? Przekroczyłem czas postoju? Chociaż, jak widzę, licznik tego nie wykazuje, czy to i tak bez znaczenia? Wesołek, jak go w myśli nazwał Langway, podał mu mandat, potem odsunął się, przepuszczając Linsa, który stał do niego tyłem. Abby już niecierpliwił się, ruszył za Normanem, żeby wsiąść do samochodu. Wtedy Wesołek rąbnął go pięścią w pierś. Był to niespodziewanie mocny cios jak na drobnego faceta. Langway zatoczył się do tyłu, sądząc, że policjant postradał zmysły, ten zaś zdzielił Linsa pałką, zwalając biedaka z nóg. Lins wylądował na plecach, po drodze uderzając ręką o samochód. Próbował się podnieść, ale Wesołek kopnął go w głowę. Norman osunął się na chodnik i znieruchomiał. Przerażony Langway stwierdził, iż Jody nie wyjdzie z samochodu, żeby mu pomóc, gdyż Wesołek już też o to zadbał. Teraz prawnik jedynie myślał o tym, aby przeżyć. Przez ten czas zebrała się grupka ludzi, patrzyli tylko, co się dzieje, ale nie wtrącali się. W Nowym Jorku policjanci robią to, co im się żywnie podoba. Langway obserwował razem z tłumkiem, jak Wesołek spokojnie zawiesił metalowe walizeczki na kierownicy, wsiadł na skuter i ruszył. Minutę później jechał Madison Avenue na północ, zręcznie manewrując w ruchu ulicznym. Langway omal nie krzyknął, kiedy nagle ktoś uderzył go z tyłu. Boże, to ten bezdomny Murzyn. Chudy, śmierdzący, prawie bezzębny pomyleniec. Na szyi miał zawieszoną starą ramę od obrazu. Langway rozpoznał tego miejscowego wariatuńcia, który mówił o sobie Kapitan Przyjemniak. Tak nazywał się bohater telewizyjnej kreskówki. Murzyn łaził po ulicy z głową w tej wstrętnej, brudnej ramie, krzycząc „oprawili mnie w ramkę”. Potem wyciągał rękę i żądał zapłaty za ten kretyński popis. Teraz stał obok Langwaya, żując resztki hamburgera wyciągnięte ze śmietnika. Nagle wskazał na leżącego Linsa. – Kręcicie film, no nie? – zagdakał z satysfakcją, że zgadł. – Hej, nakręćcie i mnie. Dajcie tylko piątaka. Za pięć dolarów wystąpię w waszym filmie. Rozdział 17 Zaraz po zmierzchu Joe D’Agosta jechał swoim fordem combi z Manhattanu do Astorii. W tej niewielkiej części Queens z bliźniaczymi domkami, kafejkami i bogato zdobionymi kościołami mieszka tylu Greków, ilu nie ma chyba w żadnym innym miejscu na świecie, oprócz samej Grecji. Zatrzymał samochód na Ditmars Boulevard i kupił w delikatesach dwa pudełka świeżych greckich ciastek. Przed delikatesami na rozkładanych krzesłach siedziało pełno starych Greków. Dag miał słabość do chocolatinas, kremówek nadziewanych czekoladą i bitą śmietaną. Są przepyszne, ale tuczące. Niedługo będzie musiał smarować tyłek wazeliną, żeby wciągnąć spodnie. Wróciwszy do zaparkowanego samochodu, poczęstował Aleksis ciastkiem. Siedziała w słonecznych okularach i ciemnej peruce, w której, jak twierdziła, wyglądała niczym Cesar Romero. Jechali do domu D’Agosty kilka ulic dalej, gdzie Aleksis miała czekać, podczas gdy Simon załatwiał sprawy na Manhattanie. – Co za fascynująca dzielnica – powiedziała. – Zupełnie jak małe Ateny. D’Agosta przełknął kawałek ciastka. – Grecy mieszkają tu przez całe życie, ale nie mówią ani słowa po angielsku. Kiedy się urodziłem, byli tu sami Włosi. Grecy zaczęli się wprowadzać w latach sześćdziesiątych i wtedy Włosi się wynieśli. Oprócz mego starego, Panie świeć nad jego duszą. Nikt by go stąd nie wypędził. Na końcu tej ulicy miał sklep z akcesoriami do wyrobu wina. Sprzedawał prasy do wyciskania winogron, beczki, gąsiory, ekstrakty i wszystko, co potrzeba do domowej produkcji wina. – Nienawidził Greków. – Joe potrząsnął głową. – Zwykł mawiać, że pięć najcięższych lat dla greckiego dzieciaka to druga klasa szkoły podstawowej. Aleksis ze śmiechu aż zakrztusiła się ciastkiem i D’Agosta poklepał ją po plecach. – To obraźliwe stwierdzenie, ale bardzo zabawne – stwierdziła. – Smaczne, lecz więcej nie mogę. Nie chcę stracić apetytu. Z radością czekała na pierwszy porządny posiłek od czasu wyjazdu z Honolulu. D’Agosta, który poznał tajniki kuchni francuskiej, obiecał, że przygotuje chateaubriand na sposób europejskich szefów kuchni lat trzydziestych – gruby filet zapiekany między dwoma kawałkami polędwicy. – Czy jesteś pewien, że twoja żona nie będzie miała nic przeciwko temu, iż zatrzymam się u was? – zapytała Aleksis. – Zależy, ile wypiła i czy zażywa lekarstwo, za które płacę ciężkie pieniądze – powiedział wyjmując z pudełka następne ciastko. Wskazał na torbę Aleksis. – Najpierw musimy zatrzymać się w moim sklepie i schować kopie kaset Langwaya do sejfu. Aleksis popatrzyła w stronę restauracji. Przez frontową szybę widniał namalowany na ścianie sali restauracyjnej Partenon w świetle księżyca. Była czymś zafrasowana. – Simon wie, co robi – zapewnił Joe. – Jeśli coś się nie uda, koniec z nim. – Wzięła d’Agostę za rękę. – Czasem słuchając Simona można pomyśleć, że jest narwany jak dziki osioł – uśmiechnął się – ale tylko on sprawi, iż te taśmy spełnią swoją rolę. Aleksis poklepała torbę. – Już samo posiadanie ich może nas kosztować życie. – Nie musisz mi tego mówić. Nie ma nic bardziej trefnego. Obejrzeli taśmy we wschodniej części Harlemu, w lombardzie, należącym do Alayny Spertell, byłej policjantki, która przeszła na wcześniejszą emeryturę, aby uniknąć przesłuchania w sprawie zniknięcia skonfiskowanej kokainy. Spertell nie dociekała, co jest na kasetach i dlaczego je kopiują. Gliniarze oddawali sobie przysługi bez zbędnych pytań. – Martins i Hocq zabiliby nas za to, że znamy wszystkie ohydne szczegóły, dotyczące transakcji związanej z kasynem – powiedziała Aleksis i przymknęła oczy. – Triady, mafiosi, skorumpowani politycy i szefowie kasyn. Te taśmy to dynamit. Nie zapominajmy o udziale zamożnego Hugha Hensona, który przydziela wywiadowców Martinsowi i Hocqowi, aby jego kurierzy przerzucali pieniądze pochodzące z handlu narkotykami. Mogę dziś mieć kłopoty z zaśnięciem. – W przyszłym roku wybory prezydenckie, prawda? – D’Agosta oblizał krem z kciuka. – Niestety, tak. – Badania opinii publicznej wykazują, że prezydent nie przegra. I teraz przypuśćmy, że wyjdzie na jaw, iż ktoś z jego otoczenia jest w zarządzie linii lotniczej należącej do Hensona, którą przypadkowo szmugluje się do kraju brudną forsę. – To pachnie dużą gotówką. – Aleksis usiadła prosto. – Przekazując tę informację odpowiedniej osobie, można się nieźle obłowić. Akurat znam kogoś takiego. – Wdowca? – Mógłby uratować prezydentowi dupę i jednocześnie nam pomóc. – Cokolwiek się zdarzy, chcę zobaczyć upadek Andy’ego Lama. – D’Agosta ugryzł jeszcze jeden kawałek chocolatiny. – To człowiek Langwaya w Chinatown. Nie zaskoczyło mnie jego nazwisko na taśmach. Kiedy pracowałem w policji, nazywał mnie rasistą i karmił tymi bzdurami, że niby my, biali, z góry zakładamy, iż wszyscy Azjaci to kryminaliści. A sam zajmował się praniem brudnych pieniędzy i przerzutem nielegalnych imigrantów do kraju. Po prostu nigdy go nie złapano. Wtedy posiadał jeden bank, a teraz już dwa do niego należą, rządzi też połową Chinatown. Aleksis kiwnęła głową. – I mówisz, że ma wpływy w zarządzie miasta? – A jakże. Jada obiadki z burmistrzem, zasiada w radzie, dostaje corocznie nagrodę przykładnego obywatela. Wspiera obie partie polityczne i przekazuje pieniądze na zacne cele. Ten facet zawsze był przestępcą, ale nie dał się przyłapać. – Taśmy mogą go udupić. – Jasne. Wiążą jego tyłek z Triadą i mafią. W każdym razie zawieźmy je do sklepu i chodźmy do domu. Jestem głodny. Nie pojmuję tych, którzy wiecznie są na diecie. Co za sens umierać z głodu, żeby dłużej żyć? Według mnie to nie jest życie, a ty jak uważasz? Sklep D’Agosty znajdował się naprzeciw kortów w parku przy Steinway. Dopiero wpół do dziesiątej wieczorem pojechali na parking przy tej ulicy włoskich piekarzy, greckich delikatesów i chińskich pralni chemicznych, zamkniętych już o tej porze. Teraz była ciemna i wyludniona, tylko dwójka wietnamskich wyrostków odbijała piłkę przed jedną czynną jeszcze wietnamską restauracją. – Mój stary uważał, że Grecy są okropni, a na widok tych Azjatów by się usrał – powiedział D’Agosta, kiedy wysiedli z samochodu. – W jego rodzinnej Sycylii jest się lojalnym tylko w stosunku do rodaków. Wszyscy inni to wrogowie. Wierz mi, nie było tam żadnych żółtków. Zaraz wracam, zaznaczył przed wejściem do sklepu. Sejf jest na zapleczu. Przez dwanaście lat nie myłem tu okien ani razu. Nagle zauważył kątem oka niebiesko-biały samochód. Radiowóz stanął za zaparkowanym combi. Wysiadło trzech mężczyzn w cywilu. Szli w kierunku D’Agosty i Aleksis, blokując drogę ucieczki. – Mamy kłopoty – stwierdził Joe. – To są gliniarze – powiedziała. – Przecież nic nie zrobiliśmy. Myślałam, że znasz tu wszystkich policjantów. – Tych nigdy nie widziałem. Zacisnął zęby. – Poza tym gliniarze w cywilu nie jeżdżą radiowozami. Przywódcą był dość przystojny Murzyn o szerokich barach i trochę nalanej twarzy, elegancko ubrany w biały letni garnitur. Miał około trzydziestki. Uśmiechał się niedbale jak człowiek pewny swego uroku. – Mili państwo, kłania się detektyw Cleveland. – Błysnął zębami. – Ci panowie ze mną to detektywi Crisp i Brendal. Przepraszam za kłopot, ale potrzebna nam jest wasza pomoc w sprawie pewnych skradzionych przedmiotów, a konkretnie monet – powiedział z uśmiechem, tym razem nie pokazując zębów. Crisp był małym człowieczkiem ze sterczącymi włosami, Brendal zaś łysiejącym facetem ze szczęką buldoga. Czerwcowy upał wyraźnie dawał mu się we znaki. – Obstawiliście mój sklep – stwierdził D’Agosta. Cleveland uśmiechał się. – Chcę zobaczyć wasze legitymacje. – Joe głęboko wciągnął powietrze. – Pokazaliśmy przed chwilą nasze odznaki – zaznaczył Cleveland. – Widziałem tylko twoją – wyjaśnił D’Agosta. – Chciałbym spojrzeć na dokumenty ze zdjęciem każdego z was. Nie masz nic przeciwko temu, że zadzwonię na posterunek i pogadam z oficerem nocnej zmiany w tej dzielnicy? – Prawdę powiedziawszy, mam – Cleveland popatrzył na paznokcie. – Wolałbym zająć się naszą sprawą bez niepotrzebnej zwłoki albo zobaczysz, co się robi z takimi mądralami. To zależy od ciebie, mój drogi. Odchylił marynarkę, pokazując broń za pasem spodni. D’Agosta zauważył, że rewolwer był nieduży – elegancik Cleveland nie chciał wypychać garnituru. Joe zwiesił głowę. – Wyśmienite posunięcie z twojej strony, chłopie – powiedział Cleveland. – Właśnie kupiłeś sobie i paniusi w tej okropnej peruce kilka minut tego drogocennego życia. Aha, póki pamiętam, pozdrowienia od Mikeya i Papieża. Jeżeli myślałeś, że na przyjaciół można liczyć na tym świecie, cóż mogę rzec? Rozdział 18 Abby Langway, ze szklanką whisky z wodą sodową w ręku, stał przy oknie w swym dwupoziomowym mieszkaniu przy Sutton Place. Patrzył w dół na willę, należącą do Sekretarza Generalnego ONZ. Była prawie dziesiąta wieczorem, a elegancko ubrani goście ciągle podjeżdżali na przyjęcie. Langway opróżnił szklankę i właśnie sięgał po butelkę, kiedy zadzwonił telefon. Złapał słuchawkę po pierwszym sygnale. – To ja – odezwał się Hugh Henson. – Właśnie rozmawiałem z Martinsem. Przez ostatnie sześć godzin od włamania Hugh i Albert okupowali międzynarodową linię telefoniczną między Rachelle a Waldorf Towers, gdzie Henson wynajmował dwa apartamenty. Langway był prawnikiem Hocqa, a Henson trzymał stronę Martinsa. Ten podział jeszcze się pogłębił po kradzieży. Teraz, kiedy trzeba było dopaść winnego, Langway z Hocqiem i Martins ze swoim koleżką Hensonem znaleźli się w przeciwnych obozach. – Albert nie jest w dobrym nastroju – powiedział Hugh. – Strata czterech milionów dolarów go rozwścieczyła. Cieszę się, że dzieli nas ocean. Ten szerokonosy, sześćdziesięciopięcioletni przemysłowiec uwielbiał niebezpieczeństwo, ale stronił od ryzyka. Tak nie znosił nudnej pracy w swoich firmach, iż specjalnie założył prywatną agencję wywiadowczą, żeby uczestniczyć w brudnych sprawkach, jak sam to określał. Nienawidził komunistów, Kongresu USA, wydziału podatkowego, kobiet, filmów z napisami i zwolenników ochrony środowiska, których nazywał gówniarzami, przytulającymi się do drzew. Był wart dwa miliardy dolarów i miał wystarczające wpływy, żeby załatwić Normanowi Linsowi i Jody’emu Brillowi przyjęcie do najbardziej ekskluzywnego prywatnego szpitala. Wesołek stłukł Linsowi czaszkę i kość policzkową. Natomiast Brill miał złamane rękę i nos. Langway nie doznał fizycznego uszczerbku, ale jego nerwy były w strzępach. – Przypuszczamy, że złodziejem jest Simon Bendor – powiedział Henson. – Kto jeszcze zrobiłby coś takiego? – Zawsze gadasz to, co ci każe Martins. Żadnemu z was nie przychodzi do głowy, że ten numer wykonał któryś z kurierów. – Albert uważa, że niedługo Bendor zgłosi się z propozycją wymiany. Pieniądze za dziewczynę. Jak tylko to się stanie, musimy natychmiast zawiadomić Martinsa. Langway patrzył na swoją zmęczoną twarz, odbijającą się w kryształowym lustrze nad kominkiem na końcu obszernego salonu. Osiemnastowieczny chiński parawan z laki, który żona chciała odebrać podczas podziału majątku, przysłaniał palenisko. Strata żony to dla niego nic wielkiego, ale nie parawanu. – Zwalenie kradzieży na Bendora ułatwi sprawę – powiedział Langway. – I zwolni nas od dalszych poszukiwań. Przestaniemy myśleć o innych, którzy mogą być zamieszani w tę aferę. – Czyli jest wielu graczy. – W głosie Hensona zabrzmiała rezygnacja. Wolałby tego nie słyszeć. – Zacznijmy od mądrali z Filadelfii, którzy chcą dla siebie większy kawał tortu – ciągnął Abby. – Poza tym inne Triady zwalczają Złoty Krąg, gdyż pragną się tu zadekować. Może też opłaceni celnicy uważają, że za mało dostali. A twoi ludzie, Hugh? – Czekałem, kiedy o to zapytasz. – Kurierzy, piloci, wywiadowcy. Wiedzieli o forsie. Dlaczego nie mieliby zrobić skoku, żeby zachapać taką fortunę? Henson westchnął. – Martins pokrywa część straconych pieniędzy. Jeżeli Bendor je zwinął, wina spada na twojego klienta Hocqa, który sprowadził go nam na głowę. – Zawiadomienie Charliego o kradzieży było najtrudniejszym zadaniem mego życia. Zbzikował, dostał absolutnego fioła. – Ty też byś fiksował, gdybyś miał zwrócić Triadzie cztery miliony dolarów następnego dnia rano. Co powiedziałeś Andy’emu Lamowi? – Wyjaśniłem, iż kurierzy mieli kłopoty z przekroczeniem kanadyjskiej granicy, że nasz celnik nie stawił się do pracy i musimy zorganizować inne dojście. Nie będzie żadnego problemu, jeżeli do jutra załatwimy wszystko z Triadą. Mówię ci, ta sprawa mnie wykańcza. – Albert twierdzi, że Chińczycy nie są tacy głupi. Lam mógł dowiedzieć się o kradzieży z innych źródeł. W tej wyjątkowej sytuacji proponuję Charliemu pomoc. – Podaj sumę. Ile? – Dwa miliony. Takie jest jego finansowe zobowiązanie. Hocq do jutra też skombinuje dwie bańki. Moi kurierzy byli zamieszani w sprawę, więc poczuwam się do pewnej odpowiedzialności. – Nie dzwonisz chyba, żeby mi powiedzieć, iż dajesz Charliemu dwa miliony. – Langway przymknął oczy. – Albert uważa, że pożar w twoim biurze ma związek z rabunkiem. – Jezu, jeżeli będziesz słuchał tych dupków, zarazisz się AIDS przez uszy. Martins jest wariatem, możesz mu to przekazać. – Tylko powtarzam jego słowa. Sądzi, że dwie wpadki w tak krótkim czasie muszą mieć ze sobą coś wspólnego. Langway ścisnął ręką słuchawkę. – Wyczuwam panikę. Martins potrzebuje kozła ofiarnego. Coś mi mówi, że wybór padł na mnie i Charliego. A przecież sam Albert mógł chapnąć forsę. Odda połowę i dwa miliony ma do przodu. Wróć na ziemię, Hugh, za żadne pieniądze nie postawiłbym się w takiej sytuacji. Martins jest zupełnie pieprznięty, jeśli mnie podejrzewa. – Powiedz mu to osobiście. – Henson odchrząknął. – Przylatuje jutro do Nowego Jorku. – Co? – Langway znieruchomiał. – Załatwiłem mu samolot do Tampy. Zawiadomił kurierów, żeby siedzieli cicho aż do jego przyjazdu. Nie wolno nigdzie się ruszać bez rozkazu. Wszystkie inne loty kurierów są wstrzymane do ogłoszenia nowego planu. Ty, ja i Martins mamy tym się zająć. Poza tym chce przeprowadzić kontrolę systemu ochrony w agencji i w twoim biurze. Langway przełknął resztę whisky. Natychmiast poczuł gorąco w żołądku. Zemdliło go. – Albert zjawi się jutro? – upewnił się. – Chryste, tylko tego mi brakowało. – Kazał, żebyśmy pozostawali w ścisłym kontakcie do czasu wyeliminowania Bendora – zaznaczył Hugh. – Więc teraz mistrz wywiadu mnie śledzi. Wspaniale – zirytował się Abby. – Uważaj, jak z nim będziesz rozmawiał – ostrzegł Henson. Nie jest w łagodnym usposobieniu. Pamiętaj, czasem dobro słowo to niczym powiew wiosny. – Pewnie. A mokry ptak nigdy nie fruwa w nocy. – Co to znaczy? – Nic. – Aha. – Straciłem cztery miliony, należące do Triady, moje biuro wygląda jak po przemarszu armii Iraku, a Martins myśli, że go nabieram! Urocze. – Langway tarł palcami oczy. Z rozmachem rzucił słuchawkę, Poszedł na piętro do łazienki, nachylił się nad ubikacją i zwymiotował. Na dole Simon Bendor wyprostował się za parawanem z laki przy kominku. Miał na twarzy wełnianą maskę i włożył skórzane rękawiczki. Trzymał metalowe walizeczki, które wziął z biura Langwaya sześć godzin temu. Podszedł do obrazu Franka Stelli, wiszącego na ścianie, odsunął go i nastawił szyfr sejfu. Poprzednio już prawie otworzył skrytkę, ale usłyszał kroki Langwaya, wchodzącego do salonu. Teraz jeszcze kilka minut i skończy. Spojrzał przez ramię. Spokój. Więc Martins przylatuje do Nowego Jorku. Ciekawe. Zamknął sejf i przesunął obraz na miejsce. Podniósł walizki, doszedł do drzwi i zdjął maskę. Po cichu opuścił mieszkanie. Telefon, w którym uprzednio zamontował podsłuch, zaczął dzwonić. Rozdział 19 Dochodziła północ, w sali konferencyjnej na Rachelle Charles Hocq słuchał teorii Martinsa na temat kradzieży i pożaru w biurze Langwaya. Nie przerywał, wykazując rzadkie u niego opanowanie. – Masz bujną wyobraźnię, trzeba przyznać – powiedział dopiero wtedy, gdy Albert skończył. Uważasz, że Bendor dowiedział się o kurierach od prawnika. Według twojej teorii Abby ponosi winę za stratę pieniędzy, a ja się z tym nie zgadzam. – Nie lubię niespodzianek – stwierdził Martins. – Lecę do Nowego Jorku, aby zabezpieczyć się przed kolejnym uderzeniem. – Jeden z facetów, których nasłałeś na Bendora, mógł mu wypaplać o forsie. Oczywiście zakładając, że to Simon jest naszym złodziejem. Hocq bawił się guzikiem szlafroka. – Cofnijmy się w czasie, dobrze? Twoje pożądanie Fabienne poprzedziło ten kryzys. Wydaje mi się, że można znaleźć więcej winnych. Chciałbym, żebyś nie wykluczał Hensona. Jego ludzie nie potrafili obronić Langwaya i nie udało im się zabić Bendora na Hawajach. – Jeżeli podejrzewasz Hensona o kradzież – wtrącił Martins – wypada tylko stwierdzić, że głęboko się mylisz. Czy wolno nadmienić, że on jest na tyle bogaty, że nie musi kraść? – Może. A jego ludzie? Hocq oderwał guzik od szlafroka i spojrzał na Borregę. – Jesse, twoja rada będzie mile widziana. – Jeżeli Bendor dokonał kradzieży, dlaczego dotychczas nie odezwał się? I nie próbuje dogadać się w sprawie wymiany pieniędzy na swoją kobietę? – zastanawiał się Kubańczyk. – Tak, Albercie. Dlaczego Simon jeszcze się nie zgłosił? – Hocq uśmiechnął się. – A czemu uważasz, że to nie nastąpi? – zapytał Martins. Już chciał zażartować, że się założy, iż wkrótce Bendor się odezwie, ale powstrzymał się. Żadnych dowcipów na temat zakładów, dopóki nie upewni się, że sam Charlie nie miał nic wspólnego z kradzieżą. Albert dostał już obsesji na punkcie zakładu, w którym stawką było jego życie i coraz bardziej podejrzane wydawało mu się każde posunięcie Charlesa. Przypuśćmy, że Hocq dokonał rabunku z zamiarem obwinienia za to Martinsa. Cztery miliony dolarów to dość, żeby dźgnąć kogoś nożem w plecy i Charlie przejmie wpływy z transakcji turystycznych z Kubańczykami i kasyna. A poza tym na martwego Martinsa można zwalić wszystkie wpadki. Fabienne i Trach Dai mają rację. Lepiej mieć do czynienia z przebiegłym Charliem wśród grubych murów zamku, niż stawić mu czoło na tym pływającym wariatkowie. Z Bendorem też łatwiej rozprawi się w zamku. Ale najpierw musi dopaść Erikę Styler. – Bendor nie jest z tych, co się poddają – powiedział Borrega. – Jeżeli dokonał rabunku, musi się z nami skontaktować. Na razie tego nie zrobił. To nie daje mi spokoju. Martins zaczął ciąć pilniczkiem serwetkę na drobne kawałki. – Ani mnie. Ciekawe, czy porozumiał się z Langwayem? – Mówię ci, Abby nie jest złodziejem – zaprotestował Hocq. – Ufam mu. Polegam na nim. Nie mamy wiadomości od Bendora, gdyż on nie ukradł tych pieprzonych pieniędzy. – Simon nie robi głupstw. – Borrega pogładził wąsy. – Gdyby nawet chciał odzyskać dziewczynę w zamian za pieniądze, wie przecież, że nie uda mu się ujść bezkarnie. Wy, mafia, Triada, wszyscy będą go ścigać. Zginie. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Martins zmarszczył brwi. – Twierdzę, że kradzież forsy jest, w najlepszym wypadku, tymczasowym rozwiązaniem. Nawet jeśli Simon uwolni swoją kobietę, będzie musiał walczyć o przeżycie. – Słyszysz, Albercie? – Hocq gryzł mosiężny guzik. – Bendor nic nie zyska zgarniając nasze pieniądze. Cały czas próbuję ci wytłumaczyć, że wziął je kto inny. Martins miał właśnie coś powiedzieć, gdy Manuel da Gama, radiooperator, z telegramem w ręce wszedł do pokoju. Podał depeszę Martinsowi i czekał na odpowiedź. Po przeczytaniu Albert wręczył telegram Hocqowi, który zerknął nań i z kolei przekazał Borredze. – Nie mogę w to uwierzyć. – Charlie potrząsnął głową. – Henson nareszcie popisał się. Złapał matkę Bendora i tego faceta od dynamitu. – Jeszcze jeden powód, żeby jechać do Nowego Jorku – stwierdził Martins. – Osobiście ją przesłucham. Na pewno powie mi, gdzie jest synek i czy wziął pieniądze. Zaczął piłować paznokcie. – Przez te wszystkie lata nauczyłem się jednego – nikt nie kłamie cierpiąc koszmarnie z bólu. A kto ma wiedzieć to lepiej niż pani Bendor? Przeszła potworne tortury pod koniec II wojny światowej. Obcięto jej jedno ucho. Czas, żeby straciła drugie. Rozdział 20 Aleksis Bendor położyła na kolanach skute kajdankami ręce. Siedziała w obskurnym motelu w Queens i patrzyła przez okno na znajdujące się nie opodal lotnisko La Guardia. Okazały terminal i pas startowy zbudowano na wodzie z okazji targów międzynarodowych w 1939 roku w Nowym Jorku. Właśnie wystartował samolot 707. Dwa policyjne kutry, prawie niewidoczne w gęstej ciemności, krążyły wolno po czarnej wodzie, zostawiając za sobą białe ogony piany. W ślad za kutrami mewa, ciemna kropka w świetle księżyca, nurkowała w toni poszukując pożywienia. Aleksis, Joe D’Agosta i ich trzej prześladowcy czekali w obdrapanym pokoju na samolot linii lotniczych Hensona. Więźniowie zostaną zabrani na pokład i natychmiast odlecą. Przesłuchanie odbędzie się w samolocie krążącym nad Nowym Jorkiem, a pytania zada im Albert Martins. Dag tkwił obok Aleksis na składanym metalowym krzesełku i wycierał pot z szyi dłońmi w kajdankach. Aleksis była przerażona i podejrzewała, że on też wystraszył się, choć wyglądał na całkiem spokojnego. Pomaga mu praktyka policyjna, pomyślała. Ona musiała z całej siły zaciskać pięści, żeby powstrzymać drżenie. Spojrzała na Clevelanda. Ubrany na biało Murzyn sprawiał wrażenie przywódcy. Siedział na jedynym miękkim fotelu w pokoju i czyścił swoje szpiczaste buty mokrą serwetką zabezpieczywszy kolana powłoczką z poduszki. Kiedy skończył, zawiązał precyzyjnie sznurowadła w kokardki. Prawdziwy pedant, zauważyła Aleksis, zranić go, a zamiast krwi popłynie płyn do dezynfekcji. Cleveland rzucił wilgotną szmatką w Brendala, który leżał na zapadającym się łóżku i zaabsorbowany oglądał wiadomości w telewizji. – Pieprzony z ciebie dowcipniś niczym Eddie Murphy – powiedział, zrzucając serwetkę na podłogę. Stałe pił piwo, więc co chwila musiał wychodzić do toalety. Aleksis widziała, jak opróżniał puszki z Coors Gold, znikał w kiblu i wracał, żeby napocząć następny karton. Tłumaczył chlanie tym, że doskwiera mu upał. Klimatyzacja nie pomagała, narzekał, że wlatywało gorące powietrze zamiast chłodnego. Oczywiście pił dlatego, że lubił piwo. Natomiast Crisp uwielbiał z kolei palić. Popielniczka, na stoliku obok niego, przepełniona była petami. Ten zapuszczony motel znajdował się w Jackson Heights, gdzie według rozmownego Clevelanda była największa w całym kraju gmina Latynosów. Nie ukrywał swojej antypatii, nazywając ich nie szanującymi prawa leniuchami i nieukami. – W portorykańskiej szkole samochodowej uczą jedynie, jak otwierać drzwi auta metalowym wieszakiem – wyjaśnił Aleksis. – Latynowska karta kredytowa to ostry nóż. Dziwne, pomyślała, każdy ma potrzebę poniżania innych. Daga wraz z nią przywieziono tu w kajdankach, przez całą drogę leżeli twarzą na opaćkanej olejem podłodze samochodu. Rozczochrany Crisp siedział naprzeciwko, niedbale trzymając w lewej ręce automatyczną czterdziestkę piątkę. Przez całą podróż słuchał piosenki Patsy Cline’a i wymachiwał w rytm pistoletem. Jego wybałuszone oczy przypominały ślepia szczura podczas cieczki. Ociekający potem Brendal kierował fordem, a Cleveland, jak zawsze elegancki, prowadził radiowóz. Odmówił jazdy samochodem Daga, gdyż otworzywszy drzwi orzekł, że cuchnie w środku, jakby ktoś przed chwilą zesmrodził się. – Twoje auto to istne szambo – powiedział do D’Agosty. – Czy wszyscy Włosi są takimi brudasami? – Tylko ja i niektóre znane mi flamingi. – Flamingi? – A co mam powiedzieć, kolorowi? – W dechę. Podoba mi się, że humor cię nie opuszcza w tej niezwykle trudnej sytuacji – odparł Cleveland z uśmiechem. W motelu Aleksis widziała przez otwarte drzwi ciasnej łazienki schylonego nad umywalką Crispa, myjącego ręce. Przed chwilą sikał i krzywiąc twarz w uśmiechu patrzył przez ramię na Aleksis, która odwróciła się z obrzydzeniem. Teraz narzekał na robactwo, którego było pełno wszędzie. – Istny karaluchowy raj – ogłosił, wycierając ręce papierową serwetką. – Za każdym razem jest to samo. Nazywam to TSG – to samo gówno. Brud, nie ma pościeli i karaluchy włażą w dupę. Wolę spać pod gołym niebem. Już nigdy nie zawitam do tej dziury. Tutejszy środek przeciw karaluchom jest do niczego. Pryskasz, a one to olewają. Poprosił Brendala o piwo. – Weź sobie z lodówki – powiedział ten wciąż zapatrzony w program telewizyjny. Crisp podszedł do starej, małej chłodziarki obok telewizora, otworzył ją i pokręcił głową. Niezbyt wielki wybór. Dwa kartony Coors Gold, litr Evian dla Clevelanda i pół butelki wody sodowej. Wyjął dwie puszki piwa i zatrzasnął drzwiczki. Aleksis masowała przeguby rąk, żeby pobudzić krążenie. Dag mrugnął do niej porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć, że Simon jest w drodze. Drogi Boże, oby tak było. Ale czy ich znajdzie? Przecież nie wie, gdzie są. Kochany Dag, chce ją pocieszyć. Czy wyczuł, że strasznie bała się tortur? – Tak, moi drodzy, polecicie w przestworza z panem Martinsem. – Cleveland, ziewając, wstał z krzesła. – Pan Henson też tu zmierza. Chce was obserwować podczas przesłuchania. Od razu więc powiedzcie Martinsowi wszystko, to błyskawicznie skończy przesłuchanie. Jego nie zadowoli byle co, o nie... Rozumiecie, o co mi chodzi? – Sugerujesz, że im szybciej wszystko wyśpiewam, tym prędzej umrę – zauważyła Aleksis. – No właśnie. – Cleveland kiwnął głową. – Odwal się od kobity – warknął Brendal, drapiąc się po jajach. Niech pozbiera do kupy strzępy swego życia i zacznie od nowa, jak mówi poeta. Martins pokroi ją i tego makaroniarza, i zrzuci ich kilka tysięcy metrów w dół, prościutko do oceanu. Czy to nie okropne? Mnie by się nie spodobało. Cleveland potrząsnął smutno głową, jakby ubolewał nad nieokrzesaniem swoich podwładnych. – Większość tego, co wypływa z ust Brendala, kłóci się z ludzkim rozumem – powiedział. – Czy ktoś wymienił sumę czterech milionów dolarów? – zapytał Brendal. – Słyszałem, że Martins zechce się dowiedzieć, co się stało z jego forsą. Podobno będzie prowadził własny quiz na ten temat. Uśmiechnął się obleśnie do Aleksis. – Hej, panienko, a może byśmy odstawili błyskawiczny numerek, zanim samolot wyląduje? Przytul się do tatusia i poturlamy się trochę. Co ty na to? – Człowieku, ale z ciebie złotousty diabelec. – Cleveland wyglądał na zgorszonego. – Proszę nie zwracać na niego uwagi, pani Bendor. On nawet nie zna znaczenia słów kurtuazja i szacunek. – Najlepsze zupki są ze starych kur – ciągnął Brendal. – Żartuję, żartuję. Crisp patrzył na podłogę. Nie przeleciałby tej starej baby, gdyby nawet położyli mu stertę banknotów na stole. – Mam szczerą nadzieję, że naprawdę żartujesz. – Głos Clevelanda nagle zmiękł, co nie uszło uwagi Brendala. – Gdybyś spróbował jakiegoś wariactwa z panią Bendor, byłbym bardzo niezadowolony. Dlatego radzę ci, wyładuj się kiedy indziej. – Nie znasz się na żartach, palancie – odpalił Brendal i odwrócił wzrok. Przeklęty Cleveland. Jak każdy czarnuch chce udawać białego, ale oczywiście nie powie tego głośno. Niewiele było ludzi, którzy zatłukli tylu innych i przesiedzieli lata w najgorszych więzieniach, co Charles Parker Cleveland. Nazwano go tak na cześć jakiegoś bambusa, grającego na saksofonie. Brendal nigdy nie słyszał o tym muzyku. Doskonale wiedział, co może się zdarzyć, gdy za bardzo się podskoczy Clevelandowi. Natychmiast przypomniał sobie jednego z nowych pracowników Hensona. Facet niedawno wyszedł z pierdla o nazwie Folsom, był szychą u Braci Arian, chyba najzacieklejszej na całym świecie więziennej bandzie białych. Za każdym razem, gdy widział Clevelanda, ględził – czarnuchu to, czarnuchu tamto, aż któregoś dnia ten przestrzelił mu gardło. Tak się daje nauczkę głupcom – powiedział wtedy. Cleveland stanął nad Aleksis, trzymając w ręce jej perukę i torbę. – Nie noś peruki. Masz problemy z włosami, zrób sobie trwałą, podobnie jak czarne kobiety. Posiadasz dość niecodzienne rzeczy. Dziesięć tysięcy dolarów w gotówce, czarny notesik z numerami telefonów do Białego Domu, taśmy komputerowe. – Zwyczajne kasety. Nic specjalnego – zaznaczyła Aleksis, odwróciwszy wzrok. – U ciebie nic nie jest zwyczajne. Z akt wynika, że należysz do niezwykłych kobiet. Mojego siostrzeńca, dwunastoletniego chłopczyka, już uznano za geniusza komputerowego. Może on mi wyjaśni, co to za taśmy. – No to go się spytaj – powiedziała drżącym ze złości głosem. – Spokojnie, nie trzeba dać się ponieść hormonom. Raczej nie jesteś typem kobiety, która nosi w torbie bezużyteczne przedmioty. Skończyłaś kursy dla wywiadowców. – Tak, ale dalekie od tego, co wy wyrabiacie. To oburzające, że zatrudnia was oficjalna agencja. – Czasy się zmieniają. Nikt już nie wie, co jest legalne, a co nie. Dobro i zło to teraz puste słowa. Jedni wygrywają, drudzy przegrywają i nic pośrodku. – Kimkolwiek jesteście, trudno nazwać was patriotami. Możecie jedynie zabijać albo zginąć. – Wiem tylko, że ta praca daje możliwość łamania wszelkich praw i za to jeszcze płacą. – Cleveland wzruszył ramionami. – Taka jest Ameryka, dlatego nazywamy ją krajem wielkich szans. Ja na przykład cieszę się, że stanowię choć małe ogniwo w całym łańcuchu zdarzeń. A na razie proszę powiedzieć wujkowi Clevelandowi, co nagrano na tych oto taśmach. Aleksis z trudem poruszyła się na krześle. Wszyscy skierowali na nią oczy. Zagryzła wargę. Nie mogąc znieść wzroku Clevelanda, odwróciła się. – Wygląda na to, że nie chcesz ujawnić szczegółów – powiedział. – No cóż, zostawimy Martinsowi rozwikłanie tej sprawy. A jeżeli już o tym mowa, to wcześniej czy później złapiemy twojego synalka. Zabił trzech naszych ludzi i zgarnął cztery miliony dolarów, należące do Martinsa. – Cleveland się uśmiechnął. – Chłopak jest fenomenalny, ale stracił nieco poczucie rzeczywistości. Nie wzbudził zachwytu w Martinsie, rozumiesz? – Czy Henson jest właścicielem tego motelu? – zapytała, zmieniając temat. – Tej dziury i całego pustego terenu dookoła – przytaknął Cleveland. – Pozwala czasem gliniarzom trzymać tutaj świadków. – Jak długo nas obserwowaliście? – Wcale was nie śledziliśmy. Dostaliśmy adres pana D’Agosty od tego Włocha, który dostarczył mu dynamit w Santo Domingo. Więc obstawiliśmy dom i sklep. Nasi ludzie wciąż czekają tam na twojego syna. – On się nie zjawi. – A dlaczego jesteś taka pewna? – Nie włóczy się za mną. Nawet nie wiem, gdzie się teraz podziewa. – To już sprawa między tobą a Martinsem. On na pewno dowie się prawdy. – Cleveland poprawił chusteczkę w kieszonce i wziął krótkofalówkę z parapetu. – Czas się zameldować. I również dowiedzieć się, co dzieje się w wesołym, zwariowanym życiu Simona Bendora. Wybaczysz mi? Aparat nie za dobrze odbiera w środku. Muszę wyjść na zewnątrz. Czy życzysz sobie czegoś? Aleksis otarła pot z czoła. Zapach środka na karaluchy dochodzący z łazienki dawał się we znaki. W dodatku komary cięły ją w ramiona. Brendal wypił piwo i zgniótł pustą puszkę w tłustej łapie. Teraz oglądał program rozrywkowy i ciągle palił jak lokomotywa. Dym z papierosów, środek na insekty, picie. Od tego wszystkiego zakręciło się jej w głowie. Omal nie podskoczyła na krześle. Niemożliwe, pomyślała, ten numer nigdy się nie uda, choćby próbowała milion razy. Ale jeżeli nie zaryzykuje, straci szansę na przeżycie. – Chciałabym pójść do łazienki, pozwoli pan? – zapytała Clevelanda. – Uprzejmie proszę. Brakuje zamka w drzwiach, ale można je przymknąć, jeśli sobie życzysz. Nie ma innego wyjścia, okno jest zakratowane, więc nie opuścisz nas niespodziewanie. – A jeśli, do diabła, spróbuję? Usłyszała śmiech Daga. – Wciąż zadziorna, po tylu latach. – Cleveland błysnął zębami. – Już wiem teraz, skąd twój syn ma takie zamiłowanie do przygód. Aleksis podniosła się, chwilę postała, żeby przestało się jej kręcić w głowie z napięcia i poszła do łazienki. Zapaliła światło i zamknęła drzwi. Zasłoniwszy oczy skutymi rękami, zaczęła płakać. Po chwili otrząsnęła się. Nie czas użalać się nad sobą. Z biciem serca złapała garść papierowych serwetek do wycierania rąk. Szybko obejrzała się za siebie i wepchnęła je do miski klozetowej. Boże, żeby tylko nie weszli, zanim skończę. Omal nie zwymiotowała od odoru uryny i kału. Wsunęła chusteczki głęboko do brudnej wody, aż na dno klozetu. Potrzebowała więcej papieru. Podniosła się z klęczek, czując ostry artretyczny ból w lewej nodze. Gołe przedramiona były pokryte brązowymi grudkami fekaliów. Ledwo powstrzymywała się od wymiotów. Chwyciła więcej papieru w garść, padła na kolana i wepchnęła go do dziury. Dopiero za trzecim razem udało jej się zatkać miskę klozetową. Wstała i otworzyła pokrywę rezerwuaru, krzywiąc się z obrzydzenia. Widok był odrażający. Zardzewiały pojemnik do połowy wypełniała brązowa woda. Wsunęła rękę do środka i chwyciła cienki, metalowy uchwyt pływaka. Wyglądało na to, że łatwo da się odłamać. Aleksis szarpnęła z całej siły, ale ani drgnął. Znowu pociągnęła. Nic z tego. Jeszcze raz i urwał się, obryzgując ją wodą. Poleciała do tyłu, ale w dłoni trzymała ośmiocentymetrowy, zardzewiały, ostry pręt. Zakrwawiła sobie rękę. Zawinąwszy skaleczenie papierem, znowu sięgnęła do pojemnika i targnęła plastikowy pływak rozmiaru małej dyni. Od razu oderwał się. Ubikacja była zepsuta. Aleksis przykryła pojemnik. – Hej, chcesz, żebym ci podtarł to i owo? – odezwał się Brendal. – Zaraz wychodzę – powiedziała. Wzięła środek na karaluchy i spryskała ustęp wewnątrz, aż zalśniła się woda, potem boki miski i deskę. Złapała jeszcze kilka serwetek, oczyściła rezerwuar z krwi. Właśnie wycierała ręce, kiedy Brendal otworzył drzwi do łazienki. Był już kompletnie pijany. Wciąż palił. Aleksis chciała przejść, ale zastąpił jej drogę. – Z drogi! – warknęła, ściskając kawał papieru w pięści. – Nie chcesz się pobawić przed odlotem? – Spojrzał na nią z góry do dołu. Możemy to robić jak smerfy. Pieprzyć się, aż nam twarze posinieją. – Powtarzam, odsuń się. – Powiedz, proszę. – Myślę, że zawołam Clevelanda. On ci to powie. Brendal podniósł ręce do góry, jakby poddawał się i uśmiechając się obleśnie, pozwolił Aleksis przejść. W pokoju zerknęła na rewolwer Brendala, leżący na szafce przy łóżku. Ale Crisp przyglądał się jej, również Cleveland zostawił otwarte drzwi i zerkał na nią, stojąc na popękanym, zarośniętym trawą chodniku. Aleksis ominęła stolik i usiadła na krześle. Cleveland odwrócił się plecami do wejścia i kontynuował rozmowę przez krótkofalówkę. Crisp zaczął znowu oglądać telewizję. Tkwił na składanym metalowym stołeczku oczarowany rozpromienioną Dolly Parton, która opowiadała Johnny’emu Carsonowi o Dollywood, wesołym miasteczku, które wybudowała w Tennessee. Automatyczna czterdziestka piątka Crispa była ciężka, więc położył ją na telewizorze. – Przygotuj się – wyszeptała Aleksis, patrząc na Daga. Zmarszczył brwi. Co ona, do cholery, wymyśliła? Siedziała sztywno jak drut. D’Agosta zastanawiał się, czy napięcie i upał nie rzuciły się jej na mózg. Podążył za jej wzrokiem, ale jedynie zobaczył plecy Brendala. Facet sikał i palił papierosa. Kiedy skończył lać, zaciągnął się dymem i chciał spuścić wodę. D’Agosta usłyszał, że Aleksis z trudem wciągnęła powietrze i odwrócił się, aby upewnić się, czy nie dostała ataku astmy. Oczy wlepiła w prześladowcę. Przygotuj się. Dag znowu spojrzał na Brendala, który miotał się przy spłuczce. Woda nie spływała. – Kurwa – powiedział wściekły i wrzucił do klozetu papierosa. Aleksis podskoczyła z krzesła cała spięta. Nie zdążyła zrobić nawet dwóch kroków, gdy nagle płomień buchnął z ubikacji i przypalił krocze Brendala. Facet wrzeszcząc, wpadł do pokoju. Aleksis pognała do stolika, złapała trzydziestkę ósemkę, odwróciła się i strzeliła trzy razy do Clevelanda, który chciał wejść właśnie, słysząc krzyk Brendala. Upadł do tyłu i znikł z pola widzenia. Crisp spojrzał tylko w kierunku łazienki, ale nie ruszył się z miejsca. Fatalny błąd w ocenie sytuacji. Zobaczywszy, że stary babsztyl zerwał się z krzesła, pomyślał, że Aleksis leci na pomoc Brendalowi. Po chwili zdał sobie sprawę, o co jej naprawdę chodziło, lecz było już za późno. Gdy Aleksis chwyciła pistolet, Crispowi opadła szczęka. Co do diabła? Kiedy wypaliła do Murzyna, zerwał się po rewolwer. Już był przy telewizorze, gdzie leżała broń, niemal chwycił rękojeść, wtedy babsko strzeliło. Pudło. Kula przeleciała o kilka centymetrów od jego uda, roztrzaskała ekran telewizora. Iskry i odłamki szkła rozsypały się po dywanie. Crisp ucieszył się. Mamuśka, gówniany z ciebie strzelec. Z bronią w ręce odwracał się właśnie, by wykończyć ohydnego babsztyla, kiedy druga kula trafiła go w bark. Upadł na kolana, tyłem do Aleksis, ale nie zwracał uwagi na ból i nie dawał za wygraną. Przekręcił się ku niej, wtedy strzeliła mu w głowę i pierś. Runął twarzą na potłuczone szkło oraz stare czasopisma. Dag przebiegł przez pokój, złapał spluwę Crispa i ruszył do drzwi frontowych. – Padnij! – krzyknął do Aleksis. – I uważaj na faceta w sraczu. Skuliła się pod łóżkiem, pistolet wycelowała w wejście do łazienki. Brendal leżał na podłodze, skręcając się z bólu. Spojrzała na Daga, który w klasycznej pozie policjanta, trzymając czterdziestkę piątkę w obu wyprostowanych rękach, czaił się po prawej stronie drzwi. Szybkie spojrzenie na Aleksis, głęboki wdech i skoczył na dwór, znikając w ciemności. Za kilka sekund był z powrotem w pokoju. Wsunął rewolwer za pas i otwierał kajdanki małym kluczykiem. – Cleveland nie żyje – stwierdził. Aleksis zemdliło. Dag podszedł do niej. – Nie miałaś wyboru. Musiałaś to zrobić. I byłaś doskonała, absolutnie kurewsko wspaniała. Chciała coś powiedzieć, ale wtedy zobaczyła, że Brendal pełznie w jej kierunku. Uda miał zwęglone i zakrwawione, a dłonie czarne od ognia. – Chryste, mój kutas! Potrzebuję lekarza. Jezu, jak boli – jęczał. Dag zdejmował jej z rąk kajdanki. Dopiero teraz zauważyła u niego za pasem drugi, mniejszy pistolet. To srebrne, zgrabne cacko należało do elegancika Clevelanda. Biedaczek. D’Agosta stopniowo dochodził do siebie po tych mocnych wrażeniach. Objął Aleksis. – Myślałem, że już po nas. Nie mogło być gorzej. Jesteś fantastyczna. Drżąca Aleksis odwróciła się od niego i rzuciła broń Brendala na łóżko. – Nie wiedziałam, czy się uda. – Powiodło się. Uratowałaś nasze tyłki. – Po piwie ganiał do łazienki, cały czas kopcił. Wiedziałam, że jeżeli wrzuci żarzącego się papierosa do klozetu, spryskanego łatwo palnym środkiem na insekty, to wybuchnie pożar. – Nawet Simon nie poradziłby sobie lepiej. Kobieto, sądziłem, że to już koniec. Zmywamy się stąd, zanim przybędą Martins i Henson. Muszę także zabrać moją rodzinę. Ludzie Hugha mogą się do nich dobrać. – Zadzwonię do wdowca, żeby przysłał agentów FBI do twojego domu. Kiedy powiem mu o taśmach, chętnie nam pomoże. Wskazała na cierpiącego Brendala. – Trzeba go zawieźć do szpitala. – Wychodź – powiedział Dag lodowatym głosem. Zaszokowana Aleksis nie wierzyła własnym uszom. – Nie możemy faceta tak zostawić. – Ja się tym zajmę. – Dag delikatnie popchnął ją w kierunku drzwi. Zbyt osłabiona, by się opierać, wyszła na ciepłe nocne powietrze. Ciało Clevelanda wydawało się małe i słabe. On już nie cierpi, jej udręka jeszcze się nie skończyła. Wszystkie inne okna motelu były ciemne. Combi Daga i radiowóz stały przodem do ogromnych cystern paliwa na lotnisku. Aleksis czekała w samochodzie. Jej noga już nigdy nie postanie w tym motelu. Zaczęła płakać, nagle usłyszała strzał. Kiedy się odwróciła, Dag już stał przy aucie i na nią patrzył. – Musiałem to zrobić – stwierdził. Była oburzona. Co za podłość, zabijać bezbronnego człowieka? – Musiałeś zastrzelić rannego człowieka? – zapytała. – Ja tak nie uważam. Naprawdę tak nie uważam. – Aleksis, posłuchaj... – D’Agosta wyciągnął do niej ręce. – Odejdź ode mnie. – Przecież mógł zniszczyć Simona i jego plany. Wystarczyłoby, gdyby powiedział Hensonowi i Martinsowi o taśmach. Musiał umrzeć. Nie widziałem innego wyjścia. Aleksis, milcząc, otarła łzy. Oczywiście, Dag miał rację. Gdyby ten facet przeżył, Simon zginąłby. Rozdział 21 Albert Martins siedział w bibliotece, w okazałym domu przy Piątej Alei, popijając bezkofeinową kawę. Patrzył na ogromny bambusowy wentylator pod sufitem. Należał dawniej do Ferdynanda Marcosa, z którym Hugh Henson miał przyjemność prowadzić interesy przez trzydzieści lat. Na widok tego wentylatora Henson roztkliwiał się do łez. Przypominał mu prezydenckie bale, kiedy to akompaniował na fortepianie Imeldzie Marcos, gdy śpiewała swą ulubioną piosenkę Don’t fence me in. Lustrzane ściany i podłogi z zielonego marmuru sprawiały, że był to najpiękniejszy pokój w willi. Mieściła się tu siedziba Random Group, prywatnej agencji wywiadowczej Hensona. Ten budynek z witrażowymi oknami należał ongiś do J.P. Morgana. Dochodziła 8.30. Martins odstawił filiżankę i wziął pilniczek do paznokci. Na nic zdały się przeprosiny Hensona. Pani Bendor oraz D’Agosta uciekli ostatniej nocy i niewiele można było teraz na to poradzić. Dom D’Agosty w Queens obserwowali agenci z FBI przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, co sprawiało, że Dag i Aleksis stali się nietykalni. Hugh Henson nie podzielał zawodowego szacunku Martinsa dla pani Bendor. Nie cenił jej osiągnięć zarówno dawnych, jak i obecnych. Uważał ją za starego babsztyla, który nie miał dość rozsądku, by po prostu położyć się i umrzeć. Ucieczka zeszłej nocy to czysty przypadek. – Mylisz się – powiedział Martins. – Pani Bendor wciąż ma doskonałe znajomości w wywiadzie. Dlatego dowiedziała się o mnie tak szybko. Nie pomniejszaj znaczenia tego, co się zdarzyło ostatniej nocy. Ta dama odnalazłaby nawet Elvisa, jeśliby tylko zechciała. Jako były agent działający w terenie Martins mógł powiedzieć Hensonowi, że to idiotyzm generalizować na temat kobiet. One potrafią perfekcyjnie wykorzystać męskie słabości, a nawet zamienić je w broń przeciwko facetom. Fabienne była żywym tego przykładem. Henson nerwowo szurał nogami po marmurowej posadzce patrząc, jak Martins piłuje paznokcie. Ten nie odzywał się naumyślnie, aby jeszcze bardziej wyprowadzić go z równowagi. Obwiniał Hugha za fiasko ostatniej nocy. Przecież to jego ludzie pozwolili więźniom uciec, dali się zmasakrować. Strata pani Bendor i D’Agosty była trudna do zniesienia, ale dość już chyba tego dręczenia Hensona. To jego pieniądze szły na opłacenie Chińczyków. A koneksje i dobra wola Hugha pomogą Martinsowi przechytrzyć Charliego. Odłożył pilniczek do paznokci. Nie pora rozdzielać włos na czworo. – Wybacz, że tak na ciebie napadłem, ale żyję w strasznym napięciu. Musimy przeszmuglować do kraju jeszcze dużo forsy, a zostało tylko pięć dni. – Rozumiem. – Hensonowi wyraźnie ulżyło. – Martwiłeś się i ja też. A tak bardzo chciałem zobaczyć, jak będziesz ich przesłuchiwał. – Za panią Bendor, kobietę, której wciąż nie brak sprytu. – Martins podniósł filiżankę z kawą. – Wycina numer trzem facetom i załatwia sobie ochronę FBI. Oto dama, z którą trzeba się liczyć. – Dotychczas nie zgłosiła w FBI śmierci tych ludzi – powiedział Henson. – Ich ciała nie zostaną znalezione. Zajęliśmy się tym. – Dobrze. Pani Bendor nie mówi o wszystkim, gdyż nie chce zwrócić uwagi na syna. Wiemy, że podała federalnym jakąś wersję. Pytanie tylko – jaką? – W dalszym ciągu uważasz, że nie mieli pomocy z zewnątrz? – Nie – zaprzeczył. – Wczorajszej nocy dokładnie przeczesałem motel. Żadnych oznak włamania, walki, brak śladów innych pojazdów w okolicy, oprócz wozu D’Agosty, radiowozu i twojej limuzyny. Simon Bendor musiałby dojechać do motelu samochodem albo rowerem. Nie dotarł tam. Martins odsunął filiżankę na bok. – W misce klozetowej był ładunek wybuchowy. Uroczy pomysł – złapać wroga na nocniczku, gdy jest najbardziej bezbronny. Jaja Brendala spaliły się na amen. Przypomina mi to taktykę OSS, stosowaną podczas II wojny światowej. – Aleksis Bendor była w OSS – uśmiechnął się Henson. Martins potarł szyję. – Brendal zginął ostatni. To mnie zastanawia. – Skąd wiesz? – Charlie Cleveland był znakomitym oficerem operacyjnym. Jego należało utłuc najpierw, w innym przypadku udałoby mu się wypalić ze dwa razy. Takiego człowieka nie da się łatwo zaskoczyć. Nie wystrzelił ze swego pistoletu. Jakoś go jednak dopadli znienacka. Henson kiwnął twierdząco głową. – Hugh i Crisp zostali zabici spluwą Brendala, którego znaleźliśmy w motelu – powiedział Martins. – On mnie najbardziej zastanawia. – A dlaczego? – zapytał Henson. – Zamordowano go z zimną krwią. Do innych strzelano raczej w obronie własnej. Ale Brendal był nieprzytomny, gdy ktoś wycelował do niego z bliska. Chcąc uniknąć zachlapania krwią, zabójca mierzył przez poduszkę, zatem miał doświadczenie w tych sprawach. – D’Agosta – stwierdził Henson. – Czterdziestka piątka to potężna broń. Robi z człowieka sito. Za ciężka dla kobiety – zaznaczył Martins piłując paznokcie. Tylko po co zabijali Brendala, kiedy i tak był na wpół żywy. – Żeby nie gadał. Martins uważnie oglądał skórki przy paznokciach. – Ale o czym? Oddałbym całoroczny zbiór wina, żeby się dowiedzieć, z jakiego powodu go skasowali. – Dlaczego nie mielibyśmy powiedzieć FBI, że to jest sprawa bezpieczeństwa narodowego i sprawić, aby przekazali nam panią Bendor i D’Agostę? – Zwróć się z tym do federalnych, a zjedzą cię żywcem. – Reprezentujemy prywatną agencję. Takie gadanie wykracza poza nasze kompetencje i może na nas ściągnąć śledztwo. Amatorzy, pomyślał Martins. Henson i jego brat Random zaczynali od sprzedaży suszarek do włosów i lodówek w Nebrasce, a gdy zarobili dość pieniędzy, kupili kilka małych firm elektronicznych. Potem rozwinęli też handel ręcznymi i elektrycznymi narzędziami, sprzętem komputerowym i nieruchomościami. Obaj byli rzutkimi biznesmenami i dobrze znanymi sponsorami prawicowych ugrupowań politycznych. Kiedy osiem lat temu Random zginął wraz z trzystoma pasażerami koreańskiego samolotu, zestrzelonego przez rosyjską rakietę, Henson stał się fanatycznym antykomunistą. Nazwał ją imieniem brata. Czasami Henson tak się zachowywał, jakby zajmował się szpiegostwem od wielu lat. Martinsa niezmiernie to bawiło. – Langway spóźnia się, jak zwykle. Jeszcze nie wie o wczorajszej nocy? – spytał, spojrzawszy na kieszonkowy zegarek. – Ani on, ani Charlie nie zostali o niczym powiadomieni – wyjaśnił Henson. – Daj Langwayowi jeszcze dziesięć minut, a potem zadzwoń do niego do domu. Chcę mieć przygotowany nowy plan przerzutu forsy. Musi to sprawiać wrażenie, że podejmujemy środki ostrożności przeciwko ewentualnym „wypadkom losowym”. – Wciąż uważasz, że Abby jest zamieszany w tę kradzież? Martins nie zdążył odpowiedzieć. Zadzwonił czerwony telefon, stojący obok Hensona. Hugh, rozdrażniony, podniósł słuchawkę. – Zaznaczyłem, żeby nam nie przeszkadzano. Kto mówi? – Stephen Velez z recepcji. Jakiś facet twierdzi, że musi z panem porozmawiać. Nie chce podać nazwiska. Nadmienił, że chodzi o pożar w biurze Langwaya i cztery miliony, które straciliśmy wczoraj. – Chwileczkę. – Henson nacisnął guzik wyciszający głos w telefonie i powtórzył Martinsowi, co przed chwilą usłyszał. – Postaw kogoś przed drzwiami – rozkazał Albert. – Niech nie wpuszcza Langwaya, dopóki nie pozwolę. Nie mów, że ktoś jeszcze słucha rozmowy. – Velez, przyślij tu natychmiast strażnika – powiedział Henson, zwalniając przycisk. – Wydam mu polecenia, kiedy się zjawi. Połącz mnie z tym gościem. – Tak, proszę pana. Henson odłożył słuchawkę na widełki, żeby rozmowę było słychać w całym pokoju. Patrząc w sufit zbliżył ucho do aparatu. – Hugh Henson przy telefonie. Kto mówi? – Smith – odpowiedział szorstki, męski głos. – Dzwoniłem do hotelu Waldorf i powiedziano mi, że jest pan tutaj. Spaliłem biuro Langwaya wczoraj i nie otrzymałem forsy. Martins i Henson wymienili spojrzenia. Albert pochylił się do telefonu z nagłym zainteresowaniem. Rozmówca mówił z lekkim brooklyńskim akcentem i celowo zniekształcał głos. Martins szybko napisał na karteczce: Dlaczego? i podał ją Hensonowi. Ten zsunął okulary na koniuszek nosa i kiwnął głową. – Po co pan dzwoni do nas, panie Smith? – W sprawie zapłaty. – A dlaczego my mamy wyłożyć gotówkę? – zapytał Hugh. – Langway chce mnie zabić, potrzebuję pieniędzy na podróż. – I to my mamy je panu dać? – powtórzył Henson. – Właśnie dlatego dzwonię – powiedział Smith. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego Langway pana wynajął? – dociekał Henson, przeczytawszy kolejną karteczkę od Martinsa. – Ubezpieczenie. A cóż by innego? Płaci słono za rozwód i lubi hazard. Nabrał mnie. Nie lubię tego. – A jakie były warunki waszej umowy? – Dwadzieścia pięć tysięcy z góry, następne dwadzieścia pięć po wykonaniu roboty. Nie daje drugiej połowy i jeszcze się odgraża, że naśle na mnie swoich kolesiów z Filadelfii, jeśli się nie wyniosę. Nie chcę mieć do czynienia z tymi facetami, więc zwracam się do pana. W biurze znalazłem dokumenty, z których wynika, że pracujecie razem. Henson pokręcił głową z niedowierzaniem. – Panie Smith, mam tylko pańskie słowo na to, że podpalenie było celowe. – Wie pan co, niech pan zadzwoni do straży pożarnej i zapyta o zawartość sejfu w biurze Langwaya. Dam panu coś jeszcze do przemyślenia – Chińczycy uważają, że pożar wiąże się z kradzieżą. Odezwę się wkrótce. – Proszę nie rozłączać się – powiedział Martins, ale na linii nie było już nikogo. Rozdział 22 Avignon, Francja Trach Dai kupił nóż rzeźnicki w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego. Miał go w plecaku tego popołudnia, gdy szedł pustym korytarzem w tanim hoteliku naprzeciw stacji kolejowej. Twarz ukrył za ciemnymi okularami i daszkiem czapki baseballowej. Piętnaście lat życia poświęcił, aby przeniknąć umysł Martinsa, sam pozostając tajemniczym i pełnym rezerwy. Dzisiaj już mógł zrzucić maskę. Dopełni zemsty otwarcie. Był człowiekiem nieustępliwym, nieubłaganym, wytrwałym i nieodgadnionym dla ludzi z Zachodu. Bezgranicznie nienawidził Martinsa. Dla niepoznaki okazywał mu wdzięczność za pomoc w ucieczce z Wietnamu i rozprowadzał po świecie pieniądze z handlu narkotykami. Ale w najgłębszych zakamarkach duszy z determinacją obmyślał zemstę. Zatrzymał się w ciemnym korytarzu i obejrzał. Zobaczył szczura umykającego pod ścianą i znikającego w stercie starych gazet. Minął pokój, z którego dobiegała awantura prostytutki z klientem. Panienka się opierała, gdyż facet nie chciał użyć kondomu. Pies, uderzony przez kogoś, zaskomlał. Trach Dai zmarszczył nos, czując ostry zapach moczu. Stanął w końcu korytarza przed drzwiami udekorowanymi fotografiami z magazynów, przedstawiającymi ajatollaha Chomeiniego i Diego Maradonę, argentyńskiego piłkarza. Zaczerpnął powietrza, wyciągnął z plecaka skórzane rękawiczki i je założył. Schował nóż za cholewkę. Zapukał do drzwi drżącą pięścią. W dłoni ściskał złożony kawałek papieru. – Oui? – rozległ się zniecierpliwiony męski głos. Trach Dai zastukał znowu. – Oui? Właśnie chciał zapukać ponownie, kiedy usłyszał kogoś na schodach. Żyła zaczęła pulsować mu na skroni, w lewym oku miał tik nerwowy. Nie mógł dopuścić, żeby go ktokolwiek zobaczył w tym hotelu. Ani dziwki, ani Arabowie, ani żadna inna szumowina odwiedzająca często tę zapchloną dziurę. Na szczęście otworzyły się drzwi. Trach Dai wszedł szybko i znalazł się w małym, niechlujnym pokoiku, zajmowanym przez Saada Selima, wysokiego, dwudziestoośmioletniego Marokańczyka, który pracował jako strażnik w zamku Martinsa. Ten były legionista stracił oko podczas bijatyki w koszarach i dlatego nie od razu rozpoznał gościa. Właściwie miał zamiar walnąć intruza. Hotel pełny był narkomanów, złodziei i bandziorów. Trach Dai podniósł daszek czapki baseballowej. Selim opuścił pięść. Zamknął drzwi i wziął od niego kartkę. Strażnik przezywał go Pan Milczek. W ciągu sześciu miesięcy służby Selima w zamku Pan Milczek odwiedził Saada po raz pierwszy. Dopiero po roku pracy Selimowi będzie przysługiwało prawo zamieszkania w zamku bez płacenia czynszu. Zastanawiał się, dlaczego Pan Milczek nie kazał recepcjoniście, aby ten wywołał go przez wewnętrzny telefon. Może przyszedł, żeby wytłumaczyć, z jakiego powodu strażnicy otrzymali rozkaz wzmożonej czujności. Jeżeli zechcą, aby Selim wrócił na posterunek, to niech zapłacą za nadgodziny. Marokańczyk przysunął papier do zdrowego oka. Kartka była czysta. Skoczywszy zwinnie do przodu, Trach Dai wbił mu nóż rzeźnicki w brzuch aż po rękojeść. Selim zgiął się wpół. Konał. Trach szybko przeciął strażnikowi gardło, uciszając go na zawsze. Zdjął plecak i położył na podłodze obok umierającego Saada. Świstek włożył z powrotem do kieszonki koszuli. Wydobył z plecaka wielki zielony worek na śmieci i wsadził biedaka do środka, wysuwając jego ręce i nogi przez uprzednio wycięte otwory. Następnie wyjął puszkę zielonej farby i starannie pomalował nią czoło, policzki oraz brodę Selima. Odłożywszy pojemnik na bok, podniósł nóż rzeźnicki i zrobił cięcie pod prawym żebrem Saada. Marokańczyk umarł, kiedy Trach Dai wyrywał mu wątrobę. Trach odłożył nóż i wbił zęby w wątrobę. Rozdział 23 O 10.22 w siedzibie Random Group zadzwonił czerwony telefon. Martins i Henson popatrzyli nań w milczeniu. – Smith – powiedział Hugh po chwili. – Nareszcie. Żaden z nich nie opuścił biblioteki od czasu, gdy dwie godziny temu Smith zadzwonił po raz pierwszy. Pili litry kawy, kopcili papierosy i opracowywali nowy rozkład kursów kurierów. Langway wściekał się za drzwiami, ale oni ignorowali te napady furii. Prawnik oburzał się na to, że trzymano go pod strażą, bez wyjaśnienia powodu. Powiedziano mu tylko, iż został zatrzymany z rozkazu Martinsa. Teraz nie telefonował Smith, lecz zaniepokojona Fabienne dzwoniła z Francji. – Simon Bendor jest tutaj – powiedziała do Martinsa po francusku. Albert zakrył oczy ręką. Powinien to przewidzieć. Bendor planował wymianę zakładników – Erikę na Fabienne. W ten sposób szybciej wydostanie dziewczynę, niż zabijając kurierów jednego po drugim. Niestety, Martins nie miał Styler na wymianę. Na razie. – Skąd wiesz, że Bendor przebywa we Francji? – zapytał. – Czy ktoś go widział? – Policja przesłuchuje ochroniarzy. Przed chwilą skończyłam rozmowę z inspektorem. – Albert, myślałam, że zostawiłam to wszystko za sobą, w Sajgonie. – Co? Dlaczego w zamku są gliniarze? – Jeden ze strażników, Selim, został zamordowany w hotelu. To było okropne. – Nie ma powodu, żebyś się tym denerwowała. Przecież go nie znałaś. – Słuchaj, pomalowano mu twarz na zielono, wycięto wątrobę, a na ciele zostawiono asa pikowego. – Rozumiem. Czy coś jeszcze zrobiono ze zwłokami? – Policja twierdzi, że zabójca odgryzł kawałek wątroby. Wiesz, co to znaczy? – Obawiam się, że tak. Specjalne oddziały armii amerykańskiej w Wietnamie czasami okaleczały zabitych członków Vietkongu, aby zastraszyć żyjących. Zgodnie z religią buddyjską okaleczone ciało jest nieczyste, a zhańbieni nigdy nie mogą znaleźć szczęścia i dostać się do nieba. Dla większości Wietnamczyków nie ma bardziej wstrząsającego widoku niż pocięte, pomalowane i porznięte ciało kochanej osoby. Farba oraz as pik na ciele ofiary to były wizytówki zabójców dodające dramatyzmu temu rytuałowi. – Co Bendor zyskał zabijając jednego z naszych strażników? – spytała Fabienne. – Chciał mnie przestraszyć – powiedział Martins. – Na pewno usiłuje też zaniepokoić ochroniarzy. – Czy możesz przyjechać natychmiast? Jestem przerażona. Trach Dai uważa, że Bendor spróbuje mnie porwać i wymienić na swoją kochankę. – Ma rację. Jutro będę w domu. Najpóźniej pojutrze. Nie mogę zawalić terminu tej chińskiej transakcji. Przylecę jednym z samolotów Hensona, gdy tylko skończę pracę. Trzymaj się blisko Tracha, niech cię nie spuszcza z oczu. Przefaksuję mu fotografię Bendora. Ma rozdać ją wszystkim. Niech Simona szlag trafi. Akurat teraz musiał pojawić się w Avignonie. Każdego lata odbywał się tam letni festiwal sztuki hołdującej tradycji i prezentującej osiągnięcia kulturalne. W lipcu i sierpniu wystawiano spektakle teatralne, odbywały się warsztaty filmowe, koncerty, występy teatrów ulicznych, pantomimy i kabaretów. W tym okresie prawie podwajała się liczba mieszkańców w Avignonie. Bendor mógł łatwo się zgubić pośród dwustu tysięcy ludzi. – Albert, jestem przerażona, przecież on nas nienawidzi. – Pomyśli dwa razy, zanim coś zrobi, gdy schwytam pannę Styler. Po odłożeniu słuchawki Martins powtórzył rozmowę Hensonowi. Bendor to wściekły pies, a wściekłe psy zabija się. Nagle czerwony telefon zadzwonił znowu. Tym razem rozległ się szorstki głos pana Smitha. Hugh wcisnął przycisk w aparacie. – Słucham? – zapytał. – I co powiedziała straż pożarna? – Panie Smith, zawołam mojego współpracownika. – Pracuję z panem Hensonem – odezwał się Martins. – Henson, nie lubię niespodzianek – warknął Smith nieco rozdrażniony. Martins ścisnął w ręce pilniczek do paznokci. – Proszę się nie rozłączać, panie Smith. – Nowi gracze mnie denerwują – zaznaczył tajemniczy rozmówca. – Zobaczy pan, że potrafię szybciej załatwić sprawę niż pan Henson, a to będzie dla pana korzystniejsze – stwierdził Martins. Rozmawialiśmy ze strażą pożarną. Miał pan rację. – Czyżby? – Rzeczywiście w sejfie znajdowały się puste taśmy, a zabezpieczenie skrytki przed włamaniem i pożarem było bardzo kiepskie. Smith prychnął. – Widziałem, jak Langway podmieniał taśmy. – W straży pożarnej twierdzą, że sejf jest przestarzały co najmniej o dziesięć lat, a może i więcej – dodał Martins i uśmiechnął się przelotnie. – Langway celowo nie wymienił tego klamota – stwierdził Smith. Abby chciał zarobić pieniądze, pomyślał Albert. Szanowny mecenas odebrał odszkodowania z ubezpieczenia, a potem zaaranżował kradzież czterech milionów dolarów Triady. Bendor był we Francji, więc nie mógł mieć nic wspólnego z pożarem ani kradzieżą. Puste taśmy, stary sejf i podpalacz, którego wykiwano, wszystko przemawiało przeciwko prawnikowi. – Więc Abby panu groził – powtórzył Martins. – Powiedział, że naśle na mnie ludzi Altabury’ego. Z Langwayem dam sobie radę. Ale nie z jego kolesiami. – Twierdzi pan, że Chińczycy łączą pożar z kradzieżą. Czy może pan to bliżej wyjaśnić? – Owszem, ale nie zrobię tego, dopóki nie dacie mi pięćdziesięciu patyków. Ta informacja jest co najmniej tyle warta. Martins wbił pilniczek w notatki. – Pięćdziesiąt tysięcy? Za co, panie Smith? – Zdradzę wam, gdzie Langway ukrył to gówno, które wyniósł z biura przed pożarem. Widziałem, jak wychodził z aktami, dokumentami rozwodowymi i brązową kopertą z wypisanym na niej nazwiskiem Andy’ego Lama, tego faceta, któremu winni jesteście cztery miliony dolarów. Martins i Henson wymienili spojrzenia. – Nadstawcie uszu, bo powiem to tylko raz – zaznaczył Smith. – Żółtki nie są głupie, czują pismo nosem. Skąd wiem? Chcą ze mną gadać. – Dlaczego z panem właśnie? – spytał Martins. – W mieście jest tylko trzech lub czterech naprawdę dobrych podpalaczy. A żółtki skontaktowały się już prawie ze wszystkimi. Dopytują się o pożar i rabunek. Dotrą do mnie wcześniej czy później. – Szukają pana? – Martins zamarł. – Dlatego właśnie muszę opuścić miasto. – Proszę powiedzieć, co ta kradzież... – Nie, to pan mi powie, czy dostanę pieniądze i czy chce pan dowiedzieć się, gdzie Langway ukrył rzeczy, które wyniósł z biura. – Pięćdziesiąt tysięcy to dużo pieniędzy. – Cztery miliony też. – I opowie pan o grabieży? – upewnił się Martins. – Nie, wyłącznie o pożarze. O kradzież musisz zapytać Langwaya. Wiem tylko to, co mi przekazał jeden z podpalaczy przepytywany przez żółtków. Martins napisał nazwisko prawnika na kartce. Adwokat mógł wynająć ludzi Altabury’ego, aby zwinęli cztery miliony dolarów. Te pieniądze plus forsa z ubezpieczenia załatwiały problemy finansowe Langwaya. Jeśli Martins nie rozprawi się z nim szybko, Triada zacznie węszyć wokół sprawy. A przy okazji może wyjść na jaw, że Fabienne i Erika Styler są stawką w tej grze. Niewykluczone też, że rzekomy pan Smith jest oszustem żerującym na nieszczęściu Martinsa albo to jakiś kurier dzwonił. Niestety, termin i porywczość Triady nie pozwalały Albertowi ignorować tajemniczego rozmówcy. – Mogę zawsze zwrócić się do żółtków – zaznaczył Smith. – I co wtedy? – dociekał Martins. – Za pieniądze wydam im Langwaya. Oni go zapytają, gdzie schował pewne papiery i taśmy komputerowe, żeby nie poszły z dymem. Uściślą też, dlaczego nie został pobity, tak jak dwaj kurierzy. Kto wie, do czego to doprowadzi? Nie lubię pracować dla Chińczyków, ale za pięćdziesiąt patyków warto spróbować. – Umowa stoi – wtrącił szybko Martins. – Pięćdziesiąt tysięcy dolarów za informację o tym, co Langway wyniósł z biura przed pożarem. – Mądre posunięcie. Za godzinę niech wasz człowiek czeka z forsą przed budynkiem. Ma być sam. Jeśli mnie wykiwacie, to koniec z nami. – Zastosujemy się do pana instrukcji co do joty. – Zapakujcie pieniądze do pudełka po butach i zaklejcie dokładnie karton taśmą. Same setki. Włóżcie paczkę do małej plastikowej reklamówki. Martins zapisywał. – Człowiek, który zgłosi się po odbiór, da wam kostkę domina w zamian za pudełko. Nie fatygujcie się z zadawaniem pytań. Nie będzie wiedział, kto go wysłał, ani co jest w torbie. Zróbcie tylko wymianę. – Zgoda. – Znaczenie banknotów to strata czasu. Mogę je upłynnić na każdym torze wyścigowym w mieście. Wyrzucę pudełko, jeśli włożycie sygnalizator do środka. Nie zdążycie mnie złapać, będę już daleko. – Zadzwoni pan po odebraniu pieniędzy? – spytał Martins, zapaliwszy papierosa. – Skontaktuję się z wami. – Przypuśćmy, że skłonimy Langwaya, aby wyjawił pana nazwisko. – Nie zna mego prawdziwego nazwiska. A mój wygląd? Możemy być w jednym pokoju i mnie nie rozpoznacie. W każdym razie żółtki wiszą wam nad głową. Nie macie czasu do stracenia. Martins wydmuchnął dym z papierosa. – Za godzinę. Na dole przed budynkiem – zgodził się. Smith rozłączył się. – Przygotuj pieniądze – Albert zwrócił się do Hensona. – Zamierzasz go puścić? – Hugh aż podskoczył z krzesła. – A jak myślisz? – zapytał Martins. Rozdział 24 Tego ranka siedemnastoletni B.W. co sił w nogach pedałował na rowerze przez zatłoczone ulice Manhattanu. Rower nie miał hamulców, gdyż zwiększały wagę pojazdu, zmniejszając szybkość. Duży ruch nie dziwił B.W., z domu Carmel Gavin Lynch. Była środa, ulubiony dzień zakupów i wyjść do teatru. Po mieście krążyło mnóstwo autobusów wycieczkowych, ludzi, uliczni sprzedawcy kłębili się na chodnikach, spychając przechodniów na jezdnię. B.W. musiał także zważać na taksówkarzy, którzy jakby się sprzymierzyli, aby najechać jego czarny tyłek bez żadnego powodu. Chłopak pracował dla firmy posłańców Kwik-N-Ezee. Prowadził ją stary Żyd Orbach, który kiedyś siedział za sprzedaż fałszywych pigułek antykoncepcyjnych. B.W. lubił to zajęcie, gdyż przebywał dużo na powietrzu i mógł wybierać sobie godziny pracy. Teraz miał zlecenie specjalne. Orbach zawsze dawał je najszybszym posłańcom, którzy w dodatku umieli trzymać gębę na kłódkę. B.W. musiał dostarczyć komuś paczuszkę na Grand Central Station. Nie powiedziano mu, co jest w pudełku, a on się nie pytał. Obchodziło go tylko pięćdziesiąt dolarów, które miał otrzymać za to, że zjawi się na dworcu w piętnaście minut. Jak się spóźni, dostanie od Orbacha tylko dziesięć dolców. Pół setki to była całodzienna stawka, a teraz mógł zarobić taką forsę w kwadrans. Fantastycznie. Te pieniądze przeznaczy na spłatę ostatniej raty za deskę surfingową o trzech płetwach, na której zamierzał wystartować w zawodach na plaży w Rockaway. B.W. to było przezwisko, skrót od Born to be Wild, czyli odważny jak lew. Wymyślili je surfingowcy, gdy po raz pierwszy zobaczyli jego wyczyny. Patrzyli, jak przy pełnej szybkości wchodził na falę, wyskakiwał w powietrze, opadał i mknął na fali ku brzegowi. Teraz pędził Piątą Aleją, ubrany w spodenki elastyczne, nakolanniki, w ochronnym hełmie i okularach firmy Ray-Ban. Do pasa miał przyczepiony pager, w ustach gwizdek, którym bez przerwy ostrzegał przechodniów, żeby te wszystkie głupki schodziły mu z drogi. Jazda pod prąd jest niedozwolona. Jeśli się komuś nie podoba, to niech spróbuje go złapać. Policjanci z drogówki i ci ze straży miejskiej wołali za nim, żeby się zatrzymał. Niedoczekanie ich. Chcieliby mu wlepić mandat. Chyba są pieprznięci. – Zjeżdżaj na bok! – wrzasnął brzuchaty biały gliniarz. – Idź golić cipę swojej matki! – odkrzyknął B.W. i nawet nie zwolnił. To Orbach wymyślił jazdę pod prąd. Nie powiedział dlaczego, a B.W. nie dociekał. Milcz i rób, co każą, a jak wrócisz, też nic nie gadaj. Wiadomo, że pod prąd nikt nie może ścigać chłopaka samochodem, a jechał za prędko, żeby go dogonić na piechotę. Na Piątej Alei zwolnił i ostrożnie lawirował w tłumie Haitańczyków, zmierzających do gmachu ONZ. Przy Sześćdziesiątej Pierwszej skręcił w prawo i dojechał do Madison Avenue. Nie zwracając uwagi na czerwone światło, znowu skręcił w prawo i podążył w dół ulicy. Trzymał się krawężnika. Maksymalnie skoncentrowany pedałował zawzięcie. Kolanem zawadzał o plastikową torbę, przymocowaną taśmą do kierownicy. Skręcił w lewo na Pięćdziesiątą Siódmą, jechał w dużym ruchu aż do Park Avenue. Teraz w prawo i kolejny spadek w dół. Wyminął szkolny autobus, wózek z hot-dogami, radiowóz z dwoma policjantami w środku. W pobliżu hotelu Waldorf Astoria zagwizdał, ostrzegając umundurowanego szofera, który właśnie wysiadł z zaparkowanej limuzyny i zaszedł mu drogę. Kierowca, wielki czarnoskóry brat, jak zwracają się do siebie Murzyni w Ameryce, nie znosił być popędzany. Już szykował się, by bronić swojej pozycji, ale coś w wyglądzie rowerzysty zmusiło go do zastanowienia. Odskoczył do tyłu, a chłopak śmignął o centymetry. Szofer przeklął jego matkę. Wyzywał ją tak, jak tylko czarni to potrafią. Nie oglądając się, B.W. uniósł środkowy palec do góry. Odpieprz się, bracie. Orbach pozwolił mu na pewną swobodę ruchów. Przez ostatnie pięć minut możesz robić, co ci się żywnie podoba, bylebyś dotarł na dworzec, powiedział. Na rogu Czterdziestej ósmej i Park Avenue B.W. skręcił w lewo. Włączę się do ruchu i dojadę za samochodami aż do Grand Central Station, pomyślał. Popedałował do Lexington Avenue i dalej w prawo. Spojrzał na zegarek. Jeszcze sześć ulic do dworca i tylko sześć minut, żeby się tam dostać. Nienawidził Lexington Avenue, tej wąskiej arterii z drapaczami chmur, zasłaniającymi słońce. W pobliżu dworca pełno było samochodziarzy dojeżdżających codziennie do pracy. Sznur aut blokował chłopakowi drogę. Zwolnił, skręcając lekko przednim kołem. Rower toczył się siłą rozpędu. Szeroko otwarte oczy B.W. lśniły jak gwiazdy. Miał do przejechania już tylko dwie ulice, gdy utknął w korku. Gliny były wszędzie. Ci cholerni ludzie igrają z jego zarobkiem. Zastanawiał się, czy nie dokonano jakiegoś napadu na bank. Później zauważył dwa wozy strażackie stojące w poprzek jezdni. Zobaczył też samochód naczelnika straży pożarnej, radiowozy, ludzi wybiegających z wieżowca i gapiów na chodnikach. Jak przedostać się przez to gówno? Dłonią w rękawiczce otarł pot z czoła. Musi jakoś uporać się z tym problemem. Dworzec znajdował się nie opodal Czterdziestej Drugiej i Czterdziestej Piątej, pomiędzy Vanderbilt Place oraz Madison Avenue. Można było tam dotrzeć z każdej strony. Zsiadł z roweru i poszedł w kierunku Grand Central Station. Trzymał się z prawej strony chodnika, ostrzegał przechodniów gwizdkiem. Niech te gnojki wiedzą, że się śpieszy. Patrzył na nich swoim ulubionym spojrzeniem szalonego czarnucha. Odsuwali się. Jeszcze kawałek i już dopadł wejścia od Lexington Avenue. Przemierzał pasaż pełen sklepów, kiosków z gazetami i bezdomnych, żebrzących lub śpiących na ziemi. B.W. za ciężko pracował, żeby dawać jałmużnę. Każdy czarnuch, który spróbowałby zastąpić mu drogę, zostałby stratowany. Z tego przejścia wszedł do hali głównej. Było to największe pomieszczenie, jakie kiedykolwiek widział w życiu. Wpadał w dziki zachwyt za każdym razem, gdy ją oglądał. Hala miała pięćset stóp długości i sto pięćdziesiąt wysokości. Sufit pomalowano tak, że przypominał niebo w nocy usiane tysiącem gwiazd. Tylko przy kilku kasach stali ludzie w kolejce po bilety. Przeprowadził rower w pobliże sześciu budek telefonicznych. Pierwsze trzy były zajęte, a pozostałe wolne. Nie zwrócił na nie uwagi. Czekał, aż tęgi, biały mężczyzna z teczką w dłoni skończył rozmawiać i doszedł. B.W. wsunął się na jego miejsce i usiadł na jeszcze ciepłym stołku. Podniósł słuchawkę do ucha, drugą ręką przytrzymując rower, żeby nie upadł. Przycisnął słuchawkę brodą do ramienia i chciał nakręcić numer, gdy ktoś rzucił mu kostkę domina na kolana. B.W. ją podniósł. Szóstka z obu stron. Oparł rower o ścianę budki telefonicznej. Zaczął wybierać numer Kwik-n-Ezee, a w tym czasie pojazd zniknął mu z oczu. B.W. zachował zimną krew. Po chwili na książkę telefoniczną spadła koperta. Chłopak odprężył się. Za moment znów zobaczył rower, ale na kierownicy nie było już plastikowej reklamówki. Telefon odebrał Orbach. – Małe piwo, człowieku, pestka – powiedział B.W. Gładka droga od początku do końca. Odłożył słuchawkę i siedział w budce, patrząc na pięćdziesięciodolarowy banknot. W tę samą środę o 12.48 Martins znajdował się w bibliotece, w siedzibie agencji Random Group. Z zamkniętymi ze złości oczami rozmawiał przez telefon z Gavinem McBee, sympatycznym Irlandczykiem, poszukiwanym przez Interpol za zabójstwo brytyjskiego oficera w Niemczech. – Kiedy go zgubiliście? – zapytał. – Niestety na samym początku. Zwinny, mały gówniarz. Leciał przez Piątą Aleję pod prąd. Pędził po Park Avenue jak wariat. Nie było żadnej możliwości, żeby go dogonić. Przykro mi. – Chcesz mi powiedzieć, że chłopak na rowerze przechytrzył wyszkolonych agentów, jadących w dwu samochodach? – Próbowaliśmy go złapać, ale się nie udało. Ludzie w jednym z naszych wozów zauważyli gnojka, gdy kierował się w dół Lexington. Nawet za nim jechali. Już prawie go mieli. – I co dalej? – Jakieś zamieszanie, wozy strażackie, policja, pogotowie, tłumy. Zablokowano ulicę. Chłopak zsiadł z roweru, wszedł w gromadę gapiów i zniknął. – Czy próbowaliście za nim iść? – Tak. Niestety, nadaremnie. Całe wieki przepychaliśmy się przez tłum. Nie było lepiej, gdy dotarliśmy na miejsce. Ten cholerny dworzec jest olbrzymi. Próbowaliśmy przeszukać cały, ale nie mieliśmy ludzi, by obstawić wszystkie wyjścia i wejścia. Chłopak mógł tam dostarczyć pieniądze albo tylko minąć dworzec i iść dalej. Tego nie wiemy. Martins popatrzył na Hugha, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie. – No to już koniec – powiedział do Gavina – jedyne, co można teraz zrobić, to czekać na odzew. Nie zawracaj sobie głowy pisemnym sprawozdaniem. I jeszcze jedno. – Słucham pana. – Nie pokazuj mi się na oczy, dopóki jestem w Nowym Jorku. Nie chcę cię widzieć w najbliższym czasie. W pokoju hotelowym w Brooklynie panowała kompletna ciemność. Z zamkniętymi oczami Simon siedział na łóżku. Nogi złożył w pozycji kwiatu lotosu. Otwarte dłonie spoczywały na udach. Otwarte pudełko z pieniędzmi Martinsa leżało zapomniane na nocnym stoliku. Musiał uporządkować myśli, które kłębiły mu się w głowie. Chciał nastawić Martinsa przeciwko Hocqowi i wyciągnąć Erikę z jachtu. Zakładał, że dziewczyna jeszcze żyje. Jeśli zginęła, jakaś część jego umrze także. Poznaj siebie i swojego wroga, mówił John Kanna, a wygrasz każdą walkę. Simon wiedział, że Martinsowi nie można wierzyć i dlatego zadzwonił do straży z fałszywą informacją o pożarze w okolicy dworca. Chaos, który nastąpił, uniemożliwił ludziom Alberta przechwycenie posłańca, który pracował dla firmy należącej do przyjaciela Daga. Simon nigdy nie wybaczy Hocqowi i Martinsowi tego, co musiała przez nich przeżyć Erika. Czy była żywa, czy martwa i tak za to zapłacą. Również Hugh Henson, który chciał oglądać Aleksis podczas tortur. Teraz nic jej nie groziło pod nadzorem FBI, w domu Daga. Jeśli matka i Erika zginą, Simon poniesie porażkę. Siedział w ciemności niespokojny i milczący. Musi pozostać nieznany, nie rozpoznany. Nie może zwrócić uwagi na siebie ani na swój plan. Będzie zwalczał ogień ogniem. Nastawi wroga przeciw wrogowi. Pamiętał dawne konflikty z Martinsem i wiedział, czego się spodziewać. Nikt nie przewidzi taktyki Simona Bendora. Otworzył oczy. Czas naprowadzić Martinsa na ślad skradzionych czterech milionów dolarów. Rozdział 25 Abby Langway stał w salonie w swoim dwupiętrowym domu w Sutton Place. Próbował wytrzymać spojrzenie Martinsa. Po sekundzie spuścił oczy i podszedł do obrazu Franka Stelli, przysłaniającego sejf. Zastanawiał się, jak przeciwstawić się Martinsowi. Może po prostu twardo odmówić otwarcia skrytki. Ale Albert miał paskudny nastrój i przyprowadził ze sobą dwóch ochroniarzy. Gdyby wybuchnął, byłoby po Langwayu. Nastało późne popołudnie. Od wczesnego ranka prawnika, na rozkaz Martinsa, trzymano pod strażą. Nie pozwolono mu zadzwonić ani do współpracowników, ani do kochanki, ani do Charlesa Hocqa. Przez ostatnie osiem godzin Martins traktował go jak jakieś gówno, nawet nie powiedział, o co właściwie chodzi. Abby zaczął rozumieć, co czuje Erika, trzymana w zamknięciu. Właśnie nastawiał szyfr, kiedy ktoś krzyknął do Martinsa. Malcolm Hoey, wielki czterdziestoletni były gliniarz z Kansas, głośno oznajmił, że już skończył przeszukiwanie całego domu. – Nic nie ma – powiedział. – To w twojej głowie jest pustka – stwierdził Reggie Lau, łysiejący trzydziestopięcioletni Murzyn. Inni ochroniarze uśmiechali się niewinnie. Langway z obrzydzeniem potrząsnął głową. Ci kretyni traktowali wszystko jak zabawę. W końcu Martins będzie musiał wyjaśnić, co takiego zabawnego się tutaj dzieje. Nigdy nie lubił Alberta, uważał go za wyzutego z uczuć, zimnego drania. Nie zaprzyjaźniłby się z nim, gdyby nawet znaleźli się razem na bezludnej wyspie. Martins zdusił w popielniczce do połowy wypalonego papierosa. – Często rozmawiasz z Charliem? – Prawie co dzień – powiedział Langway, przekręcając tarczą sejfu. – Czasem dwa razy dziennie. A co, masz z tym problem? – A powinienem? – Nie pozwolę sobą pomiatać. – Abby ostro się postawił. Jeżeli nie słuchasz mnie, to może Charlie cię przekona. Wyjaśnisz mu, dlaczego trzymasz mnie pod strażą od ośmiu godzin. Nawet aresztowani mają prawo do jednego telefonu. – Jeżeli już nastawiłeś szyfr, to otwórz drzwiczki i odsuń się. – Do usług, panie Martins. Nagle zadzwonił telefon. – Odbiorą w sekretariacie – powiedział Martins. – To pewno Charlie chce się dowiedzieć, czemu do niego nie telefonuję – stwierdził prawnik. – Otwórz sejf. – Domyślam się, że Andy Lam dostał dziś rano swoje pieniądze, a raczej pieniądze Hensona. – Otwórz sejf. – A propos, co się stało z panią Bendor i D’Agostą? Dziwne, jakoś nikt nic na ten temat nie mówi. Ciekaw jestem dlaczego? – Marnujesz czas. – Nie ja jeden. Zauważył, że Martins zapalił nowego papierosa. Miał zapuchnięte oczy i wyglądał na wykończonego. Coś go złamało. Langway pomyślał, że z jakiegoś powodu Albert nabrał wody w usta. Może ma to coś wspólnego z matką Bendora i D’Agostą? Albo z Simonem, który ponownie pojawił się w życiu Martinsa, a ten tak wystraszył się, że robi w portki. Abby oddałby swój nowy jacht, żeby się dowiedzieć, o co chodzi. Otworzył sejf i odsunął się o krok. – Proszę bardzo, wielmożny panie. Tylko nie zachachmęć znaczków pocztowych. Martins podszedł do skrytki. Prawnik zdjął krawat i usiadł na kanapie. Zastanawiał się, czy zrobić sobie drinka, czy też lepiej wypić piwo meksykańskie. A najbardziej przydałby mu się tygodniowy odpoczynek na Bermudach. – Wytłumacz to – powiedział Martins. – Co? Langway obejrzał się przez ramię. Martins trzymał w ręku kilka kaset komputerowych. – To – Martins wskazał na taśmy. – Podobno zostały zniszczone podczas pożaru w twoim biurze. – Pokaż no je. Abby podniósł się, ale spojrzenie Martinsa zatrzymało go na miejscu. – Przewrócić mi tu wszystko do góry nogami – polecił swoim ludziom. – Zacznijcie od tego pokoju i potem przejdźcie na górę. – Czego szukamy? – spytał Reggie Lau. – Czterech milionów dolarów – wyjaśnił Martins. – Zwariowałeś? – Langway uniósł ręce w górę. Nie znajdziesz tu żadnej forsy. Więc o to ci chodzi? Martins położył taśmy na ramę obrazu. – Pan Smith życzy sobie, żebyś zapłacił mu to, co obiecałeś. – Smith? Jaki znowu Smith? O czym ty mówisz, do cholery? Martins sięgnął w głąb sejfu. – Spalił twoje biuro, żebyś mógł dostać odszkodowanie. Zobaczmy, co tu jeszcze masz. – Pożar w moim biurze był przypadkiem. Nie zatrudniałem podpalacza. Posłuchaj, jeśli tak ci się wydaje... – Ale to mi się nie wydaje. Wsunął rękę do dużej żółtej koperty, którą znalazł w sejfie i wyjął kilka stron maszynopisu. Pobieżnie przejrzał papiery i włożył je z powrotem do koperty, na której widniało nazwisko Lama. – Mogę zobaczyć? – Langway zdenerwował się. Ignorując to pytanie, Martins zajrzał do sejfu. – W tych dokumentach są szczegóły, dotyczące zakupu kasyna w Atlantic City na zlecenie Złotego Kręgu. Co miałeś zamiar z tym zrobić? Z tyłu za prawnikiem Reggie Lau klęcząc zaglądał pod kanapę. Malcolm Hoey odsuwał chiński parawan od kominka. – Uważaj no na ten parawan! Jest bezcenny! – krzyknął otumaniony Abby. – Aha, na pewno – ironizował Hoey. Langway odwrócił się do Martinsa, który czytał jakieś inne dokumenty wyjęte z sejfu. – Więc Charlie kontaktuje się z wywiadem wietnamskim – powiedział. – Tu jest napisane, że mógłby im pomóc w odnalezieniu pewnego amerykańskiego agenta i jego żony – Wietnamki. Wietnamczycy poszukują tej pary od piętnastu lat. Langway zaczął się trząść pod wzrokiem Martinsa. Ledwo powstrzymywał się od krzyku. Czuł się jak w kabinie górskiej kolejki w lunaparku, która wypadła z szyn na szczycie i spadała nieuchronnie ku ziemi. – Wygląda na to, że Charlie ofiarowuje im swoje usługi w zamian za pewne prawa do wydobywania ropy naftowej u wybrzeży Wietnamu – ciągnął Albert. – Przysięgam, że nic nie wiem o tym liście i innych rzeczach w sejfie. – Langway odzyskał głos. – Na tym liście jest twój podpis. – Patrzcie, ludzie! – krzyknął Malcolm Hoey. – Panie Martins, Reggie, spójrzcie tu. Wszyscy, łącznie z Langwayem, podeszli do kominka, gdzie uśmiechnięty Malcolm Hoey klęczał na poduszce od kanapy, żeby nie zabrudzić kolan sadzą. Jego umorusane dłonie były pełne studolarówek. Wskazał palcem na stojącą obok plastikową torbę pełną banknotów. – Znalazłem to w kominie. Ale tu jest masa forsy! – Jezu, słodki Jezu – wyszeptał Reggie Lau. Martins patrzył na pieniądze. – Mogę się mylić, ale coś mi mówi, że znaleźliśmy cztery miliony dolarów. – Spojrzał na Langwaya. – A jak tobie się wydaje? Zaspokoisz moją ciekawość? – Uwierz mi, nie mam pojęcia, skąd te pieniądze się tu wzięły. – Abby wyciągnął do niego ręce. – Wydaje mi się, że ty i Charlie mieliście zamiar zainwestować je w wasz nowy interes z naftą – powiedział Martins. Langway zrobił kilka kroków w jego kierunku. – Wysłuchaj mnie. Przysięgam, nie wiem, o co chodzi. Posłuchaj, gdybym wziął te dolce, na pewno tu bym ich nie schował, nie jestem taki głupi. – No, wpadłeś w wielkie tarapaty. Kosztowny rozwód, drogie mieszkanie, nowa damulka twego serca. Nie zapominajmy także o przyszłej karierze potentata naftowego, to wszystko kosztuje. – Powtarzam, nic nie ukradłem. – Ludzie Altabury’ego prawdopodobnie ci w tym pomogli. Mądrze zrobiłeś, że nie pozwoliłeś im przechować pieniędzy. To by było tak, jakby królik strzegł pola marchewki. Na pewno nie mogłeś pozbyć się tych trefnych czterech milionów dolarów, nie przyciągając niczyjej uwagi. Musiałeś je tu schować, niestety... Przerażony Langway zorientował się, do czego prowadzi ta rozmowa. – Albert, tyle lat pracowaliśmy razem. – Nie tak znowu długo, ale mów dalej. – Wiem, co robisz, kiedy uważasz, że ciebie nabierają. Nie przeżyję tortur. Na samą myśl... Martins wrzucił setki do torby. Jego głos brzmiał uspokajająco. – Mylisz się. – Położył rękę na ramieniu Langwaya. – Żadnych tortur, uspokój się. Nagle, wyjmując dłoń z kieszeni, przycisnął mu rewolwer do skroni i strzelił w głowę. Langway upadł do tyłu na podłogę. Dziwne, prawie nie było krwi. Martins wytarł broń chusteczką do nosa, żeby usunąć odciski palców i włożył ją do prawej ręki prawnika. – Dokończ – powiedział do Reggiego. – Zrób tak, żeby dobrze wyglądało. Ja muszę zorganizować podróż Charlesa. On jeszcze o tym nie wie, ale będzie moim gościem. Telefon wyrwał Erikę Styler z niespokojnego snu. – Tu Jesse Borrega. Obudziłem cię? – Tak. – Przepraszam. Proszę się spakować. Schodzimy ze statku. Usiadła na łóżku. – Co robimy? – Hocq, Tautz, ty i ja jedziemy do Francji. Będziemy przez jakiś czas u Martinsa. – Dlaczego? – Podobno szykuje się jakaś zawierucha na statku. – Simon? – Erika ścisnęła słuchawkę. – Zaraz lecimy do Marsylii. Proszę się błyskawicznie spakować. – Czy możesz mi coś więcej wyjaśnić? – Abby Langway nie żyje – powiedział Borrega po chwili wahania. – Hocq dowiedział się o tym przed sekundą od Martinsa z Nowego Jorku. – O Boże! Jak to się stało? – Zastrzelony. Ktoś chciał zaaranżować samobójstwo. Hocqowi trzeba było dać zastrzyk uspokajający. – Ktoś upozorował samobójstwo? – Martins twierdzi, że to sprawka Simona Bendora. Zabił Langwaya i zrobił wszystko, żeby wyglądało, jakby prawnik sam wypalił sobie w łeb. – Przecież nie miał powodu zabijać Abby’ego. – Widziano Simona wychodzącego z domu Langwaya. – Kto go widział? – Hocq nie powiedział. Ciężko przeżywa tę śmierć. Teraz też chce zatłuc Bendora, tak jak Martins. Może dlatego Simon to zrobił, żeby wstrząsnąć Hocqiem, a może zbzikował po śmierci matki. Erika wyskoczyła z łóżka jak z procy. – Aleksis nie żyje? Kiedy to się stało? – Wczoraj w nocy. Ludzie Alberta dorwali ją i D’Agostę w Nowym Jorku. Domyślam się, że Aleksis i Dag nie przeżyli przesłuchania przez Martinsa. Współczuję. Wiem, że to byli twoi przyjaciele. Z twarzą zalaną gorącymi łzami Erika stała przy okienku, patrząc na nocne niebo. Biedacy. Przecież tylko chcieli mi pomóc, pomyślała. – Martins twierdzi, że Bendor zamierzał jego zabić, ale nie udało mu się, więc dopadł Langwaya. Przed śmiercią matka Simona wyznała, że jacht ma być zaatakowany. – Kiedy? – Podobno za kilka dni. Jacyś kolesie Bendora z Wietnamu ostrzelają Rachelle z bombowca. Martins też był w Wietnamie i mówi, że ci ludzie to prawdziwi mordercy. My nie mamy obrony przeciwlotniczej, więc musimy natychmiast opuścić jacht. Wygląda na to, że Simon chce pomścić śmierć matki. Coś tu nie gra. Coś, co powiedział Borrega, nie ma sensu, pomyślała Erika. Kubańczyk przekazał jeszcze inne złe wiadomości. – Ludzie Bendora planują atak na szeroką skalę. Chcą zniszczyć domy Hocqa w Manili, w Hongkongu, wszędzie. Zamierzają nawet zatruć wodę i jedzenie, znajdujące się na pokładzie. – Mówisz, że to wszystko uczynią przyjaciele Simona? – Tak. Kompani z CIA. Erika odetchnęła z ulgą. On zawsze sam pracuje. Wierzy, że im więcej ludzi jest w coś zamieszanych, tym większe jest prawdopodobieństwo, iż coś sknocą. Poza tym gdyby chciał zabić Martinsa, ten już by nie żył. A jeśli chodzi o to, że ktoś go widział, wychodzącego z budynku Langwaya, to po prostu nieprawda. Na to Simon jest za sprytny. Poza tym za śmierć matki zemściłby się na zabójcy, a nie na prawniku czy Hocqu. Martins kłamie, pomyślała Erika, może Aleksis i Joe wcale nie zginęli. – Przyjdę po ciebie za dwadzieścia minut – zaznaczył Borrega. – Będę gotowa – odpowiedziała podniecona Erika. Rozdział 26 Jasny gwint! – powiedział Vinnie DeCarlo patrząc przez lornetkę. Lista znanych osobistości, które przewijały się każdego roku przez międzynarodowe lotnisko w Tampie, była długa. DeCarlo, pięćdziesięcioletni nowojorski gliniarz na emeryturze, od pięciu lat pracował tu jako ochroniarz. Zazwyczaj stał przy dużym sklepie z pamiątkami. W tym czasie spotkał na lotnisku więcej prezydentów, królów, gwiazd filmowych i generałów, niż mógłby zliczyć. Tego popołudnia obserwował kogoś, kto przyćmił ich wszystkich. Nastawił lornetkę, aby przyjrzeć się twarzy z bliska. No, chodź bliżej do taty. Siedział w samochodzie ochrony, zaparkowanym za hangarem, w południowo-zachodnim krańcu lotniska. Obszar ten był zastrzeżony dla prywatnych samolotów, aby mogły lądować z dala od głównych terminali, prasy i publiczności. DeCarlo skierował lornetkę na człowieka, który za wszelką cenę pragnął pozostać anonimowy. Patrzył na Charlesa Hocqa, najsławniejszego złodzieja na świecie. Hocqa poszukiwano w dwunastu krajach za kradzież pół miliarda dolarów. Miał na sobie biały garnitur i ciemne okulary, właśnie wysiadł z helikoptera i podążał za trumną, którą wieziono na kółkach w kierunku 747. Na samolocie widniał symbol towarzystwa lotniczego Zawsze Tam. DeCarlo obniżył lornetkę. D’Agosta, w co ty, do cholery, mnie pakujesz? – zastanawiał się. Krótko przed północą Simon Bendor wszedł do sali odpraw na międzynarodowym lotnisku J.F. Kennedy’ego. Był w okularach w rogowej oprawie i koloratce. Niósł torbę na ramię i walizkę. Podszedł do kasy Air France. Przed nim stał krępy Pakistańczyk w średnim wieku wraz z równie korpulentną żoną. Obydwoje zadawali mnóstwo pytań o miejsca w samolocie, posiłki, czas przylotu do Londynu. Młoda, czarna urzędniczka doprowadzona do granic wytrzymałości, odpowiadała nie patrząc na nich. Te informacje, powiedziała wreszcie, można uzyskać przy odprawie. Pakistańczycy byli tak uparci, że w końcu zwróciła się do Simona. – Następny. Terminal świecił pustkami. Większość punktów sprzedaży biletów już zamknięto. Młody Latynos, z włosami zawiązanymi w koński ogon i z plecakiem, stał samotnie. Patrzył na tablicę informującą o lotach i popijał wodę Evian z butelki. Kilka jardów dalej umundurowany strażnik zakazał bezdomnemu mężczyźnie żebrania. Simon naliczył w sali odpraw nie więcej niż tuzin pasażerów. Czekał na bilet do Marsylii na nazwisko Jim Tyrone, które podsunęła mu Aleksis – wzięła je ze sztuki Eugene’a O’Neilla. Ciągle jeszcze zdenerwowana Pakistańczykami urzędniczka wręczyła blankiet Simonowi bez słowa. Samolot odlatywał za dwie godziny. Nadał walizkę prosto do Marsylii, otrzymał kartę pokładową, potem poszedł do kasy walutowej i wymienił tysiąc dolarów na franki francuskie. Następnie zgłosił się na odprawę. Portorykańczyk o kwadratowych ramionach przejechał po jego ciele ręcznym wykrywaczem metalu, sprawdził torbę i przepuścił ją przez komorę rentgenowską. Pulchna Azjatka podstemplowała paszport Simona. – Bezpiecznej podróży, ojcze – powiedziała. Poszedł do księgarni, która znajdowała się naprzeciw rzędu budek telefonicznych. Oczekiwał na połączenie, miał jeszcze dwadzieścia minut, aby wybrać sobie jakąś książkę. Opuścił sklep po osiemnastu minutach z egzemplarzem Nowego Testamentu w dłoni. Usiadł przy automacie wiszącym najbliżej księgarni i położył rękę na słuchawce. Dziewięćdziesiąt sekund później zadzwonił telefon. – Ojciec Tyrone? – zapytał Joe D’Agosta. – Błogosławię cię, synu – powiedział Simon. – Jak leci? – Nie może być lepiej. Metsi wygrywają na odmianę. Czy chcesz mówić z Aleksis? – Tak, ale jak my skończymy. Skąd dzwonisz? – Z własnego podwórka. Nie martw się o podsłuch. Korzystam z telefonu komórkowego. – Jak wam się żyje pod skrzydłami FBI? – Nie jest źle – stwierdził Dag. – Może się starzeję, ale ci agenci wyglądają coraz młodziej. Odebrałeś bilet bez kłopotów? Simon poklepał się po kieszeni marynarki. – Bez problemu. Coś jeszcze od DeCarla? – Potwierdził, że samolot Hocqa odleciał do Marsylii. – Na pewno widział Charlesa i Erikę? – DeCarlo nie kłamie. Dla Simona była to dobra i zła wiadomość. Dobra, gdyż Erika nie zniknęła z pola widzenia, zła – goryle Martinsa będą bowiem bardziej dokładni niż Hocqa. Martins vel Edwin Morell nie przeżył tak długo dlatego, że był nieostrożny. – Po co oni jadą teraz do Francji? – zastanawiał się Simon. – Triada wyznaczyła im przecież ścisły termin załatwienia sprawy kasyna. Myślałem, że pozostaną tutaj jeszcze najkrócej przez tydzień. – Aleksis może zna odpowiedź – zasugerował D’Agosta. – Czy jest coś nowego w kwestii śmierci Langwaya? – Nie. Gliny wciąż mówią o samobójstwie, chociaż nie zostawił żadnego listu. Ale przecież większość samobójców nie pisze nic na pożegnanie, chyba że w filmach. Nie zażywał narkotyków ani nie chorował psychicznie. Nie figuruje w rejestrach, że posiadał broń, przyjaciele twierdzą, że nie był typem samobójcy, ale na razie to nie ma żadnego znaczenia. – Dziel i rządź – powiedział Simon. – Taki był plan i jak dotąd sprawdza się. Teraz zobaczymy, czy uda nam się spowodować, aby Martins zabił Hocqa. Strata Langwaya z pewnością zaboli naszego pokerzystę. – Jeśli Charles dowie się, że to Albert zabił prawnika, jeszcze bardziej będzie cierpiał. – Czy jesteś pewien, że gliny nie znalazły pieniędzy w mieszkaniu Abby’ego? – Chłopcy z działu zabójstw mówią, że tylko osiemset dolarów zostało w sejfie, nic więcej. Z pewnością nie znaleźli czterech milionów. Taśmy komputerowe, dokumenty, które zostawiłeś w skrytce, wszystko zniknęło. To, co robisz tym ludziom, jest wstrętne i złe, ale naprawdę godne podziwu i szacunku. Simon zmarszczył brwi. – Mam wrażenie, że Hocq i Martins są przerażeni. Charles nie opuściłby jachtu bez naprawdę ważnego powodu. Nie teraz. – Aleksis chce z tobą mówić. Już ją daję. – Simon, wszystko dobrze? – W porządku. A u ciebie? – Kocham Joego, ale nie mogę znieść tego życia pod strażą. Rozmawiałam dziś z Białym Domem. Wiceprezydent zrezygnował z działalności Hensona, ale nie ogłosi tego jeszcze przez tydzień. Rząd chce sprawić wrażenie, że Hugh wycofał się, zanim FBI przejęło nadzór. A jeśli o tym mowa, agenci przeglądają taśmy, które wziąłeś od Langwaya. Obawiam się, że ta transakcja z kasynem nie dojdzie do skutku. Simon, posłuchaj. Myślę, że oni wiedzą, że jesteś w drodze i oczekują cię we Francji. – O czym ty mówisz? – Martins i Hocq spodziewają się ciebie we Francji – powtórzyła. – Nie ma mowy – zaprzeczył. Tylko my troje wiemy o mojej podróży. – Dziś po południu wybraliśmy się pod eskortą FBI na Manhattan. Chciałam wyjść trochę z domu, więc Joe zaproponował, żebyśmy przejechali koło twego mieszkania i klubu gimnastycznego. Chciał pokazać agentom, jak Martins cię obstawił. Simon, tam nie było jego ludzi. Wszyscy zniknęli. – Co ty bredzisz? – Przestali śledzić cię tutaj. Szukają cię we Francji. A to klops, pomyślał. Miał nadzieję, że niespodziewanie zjawi się w zamku, podczas gdy Martins będzie w Stanach. Może porwie Fabienne i wymieni ją na Erikę. Jeśli matka miała rację, to nikogo nie zaskoczy. – Czy jesteś pewna, że oni wiedzą, iż przyjeżdżam? – dociekał. – Posłuchaj mnie – powiedziała Aleksis. – Hocq opuścił jacht dla bezpieczeństwa. Na razie nie boi się Triady ani Martinsa, więc po co miałby jechać do Francji? Zostajesz tylko ty. Nikt inny nie jest w stanie go zastraszyć. Ciągnie ze sobą Erikę, aby trzymać cię w szachu. Simon potrząsnął głową. – Jeszcze mu bezpośrednio nie zagroziłem. – A śmierć Langwaya? My wiemy, że to sprawka Martinsa. Przypuśćmy tylko, że przekonał Hocqa, iż to ty zabiłeś prawnika. – I teraz chcę dopaść Charliego – zgodził się Simon. – No właśnie. Joe powiedział, że jego przyjaciel z Florydy widział, jak ładowano trumnę do samolotu, którym Hocq leciał do Marsylii. To było chyba ciało Rachelle. Założę się, że Martins tak pokierował Hocqiem, aby ten myślał, że zlikwidowałeś Langwaya i właśnie planujesz atak na jacht. – Nieraz już miałaś rację – przyznał. – Dałeś Martinsowi powody, aby nie ufał naszemu hazardziście – dodała. – Jak inaczej można wytłumaczyć ten ich nagły wyjazd do Francji? Simon zamknął oczy. A więc przejrzeli jego plan. Aleksis wydawała się zaniepokojona. – Wiedzą, że przyjedziesz po Erikę. Czekają na ciebie. Rozdział 27 Avignon, Francja Martins zdawał sobie sprawę, że Hocqa nie można oszukiwać zbyt długo. W końcu Charlie dowie się, że Albert chytrze zwabił go do Avignonu i wtedy rozpęta się całe piekło. Wariackie postępowanie wspólnika jest po prostu tylko grą. Zdradzony jednak, w jednej chwili stanie się bardzo niebezpieczny. O zachodzie słońca Martins i Trach Dai stali w wyschniętej fosie zamkowej otoczeni wilczurami. Popijali z kieliszków wino, a białe psiska ganiały do kosiarki i z powrotem. Pokręciły się radośnie koło nich, zadowolone z siebie, a następnie startowały do kolejnego biegu. – Ach, jak one wyrywają – powiedział Martins – można by pomyśleć, że ścigają się dla pieniędzy. Gdybym był tak szybki w szkolnej drużynie piłkarskiej, wszedłbym do ligi ogólnoamerykańskiej. Mrugnął do Tracha Dai, który uśmiechnął się skromnie, składając pełen szacunku ukłon. Martins ponownie napełnił kieliszki i westchnął zadowolony. Jak dobrze być znowu w domu, czuć ciepło słońca Prowansji i cieszyć się winem, które samemu się zrobiło. Patrzył na odległe wały obronne Avignonu, teraz poczerwieniałe od zachodzącego słońca. Gdy odwrócił się, twarz Tracha Dai stężała. Ale opanował się natychmiast, kiedy Martins spojrzał na niego znowu. – Czy on ciągle nas obserwuje? – zapytał Albert. Z kieliszkiem przy ustach Trach Dai kiwnął głową. – Czy ten człowiek nigdy nie odpoczywa? – zastanawiał się Martins. Jesse Borrega patrzył na nich z murów zamkowych. Jeśli Kubańczyk nie zostanie wyeliminowany, może zepsuć cały plan Martinsa. Borrega przywiózł trzech kolesiów. Najlepszych, podobno. Ich też trzeba będzie zabić. Po przyjeździe żmudnie sprawdzali zamek i podwórzec od wałów obronnych po lochy. Martins w napięciu śledził, jak przepytywali personel i chociaż bardzo chciał ich powstrzymać, nie zrobił tego. Wzbudziłoby to podejrzenia. Borrega nie był głupi. W końcu dowiedziałby się, że strażnik zamkowy został zamordowany, a wtedy sytuacja stałaby się śmierdząca, jak gówno w wentylatorze. Rozszarpana wątroba i pomalowana twarz wskażą na Simona Bendora jako zabójcę. Oznaczałoby to również, że Martins wciągnął Hocqa w pułapkę. Strażnicy Alberta byli wyraźnie podrażnieni, co Borrega prawdopodobnie zauważył. Dziś rano Algierczyk, strzegący frontowej bramy, zastrzelił zabłąkanego psa. Martins siłą powstrzymał się, żeby nie zwymyślać drania. Borrega mógł zainteresować się, dlaczego facet to zrobił. Martins rozkazał ludziom, aby nie wspominali o zamordowaniu Selima. Powiedział im, że może Hocq miał z tą zbrodnią coś wspólnego. Należało jednak traktować pana Hocqa ze zwykłym szacunkiem. I powstrzymać się od próżnej gadaniny w jego obecności. Martins odwrócił się tyłem do zamku. Stał teraz przodem do Tracha Dai. – Borrega musi umrzeć pierwszy. Inaczej nie będziemy mogli dopaść Hocqa. Wiem, jak pozbędziemy się el se?ora. Ale o tym za moment. Teraz należy się nam pochwała za osiągnięcia dnia. Trach Dai potaknął. – Nawet Charlie pracował – powiedział Martins. – Zrezygnował z orgietek i pokera. Specjalnie umieściłem pannę Styler w pokoju gościnnym, przylegającym do mojego i Fabienne, abyśmy mogli mieć na nią oko. Jest moją kartą atutową. Trach Dai uśmiechnął się i podniósł kieliszek w geście aprobaty dla mądrości swego pana. Martins uniósł również swój i wciągnął aromat wina. – Zapewniliśmy Chińczyków, że pieniądze na łapówki będą w Stanach na czas. Od razu cała suma, żeby nadrobić stracony czas. Mogę powiedzieć, że był to dobry dzień. Plan jest zbyt niebezpieczny – zamigał Trach Dai. – Wiem – odrzekł Martins. – To niezbyt mądrze wkładać wszystkie jajka do jednego koszyka. Ale nie mam wyboru. Przez Hocqa i pannę Styler doszło do opóźnienia. Zmiana trasy kurierów tylko je powiększyła. Aby dotrzymać terminu, muszę ryzykować. A poza tym sam wpadłeś na ten pomysł. Teraz żałuję. – To dobra koncepcja. Samoloty Hensona przywiozły nas tutaj, stoją jeszcze w Marsylii. Skorzystamy więc z okazji i odlecą nimi do kraju kurierzy z gotówką. Całkiem nieźle pomyślane. Trach Dai skinął głową. – Rano jadę do Marsylii. Dopilnuję, żeby kurierzy bezpiecznie wsiedli do samolotów – stwierdził Martins. Trach Dai poruszał palcami energicznie. Henson? – Jest odpowiedzialny za pieniądze. Powiedziałem mu, że jeśli coś spieprzy, to Triada urwie mu jaja. A ja będę go potrzebować, gdy Charlie odejdzie od nas. Kiedy zabijesz Hocqa? Martins zerknął na mury zamku. Borrega już zniknął. – Jutro wieczorem, po powrocie. Nie mogę zwlekać dłużej, gdyż połapie się, że coś jest nie w porządku. Gdy tylko forsa znajdzie się w Stanach, Charlie stanie się zbędny. I tak transakcja będzie już tylko w rękach prawników. Odwrócił się do Tracha Dai. – Chcę, aby podczas mojej nieobecności kontrolowano wszystkie połączenia telefoniczne Charlesa. Muszę wiedzieć, z kim rozmawiał i o czym. Zatrwożył mnie jego plan. Chce wydać mnie i Fabienne w ręce Wietnamczyków. Przestałem mu ufać. Spojrzał w kierunku Avignonu. – Jutro rano jedź do miasta i sprawdź, czy policja nie miała jakichś problemów z turystami amerykańskimi. Wszyscy powinni szukać Bendora. I żadnych telefonów. Nie chcę, aby Charlie lub Borrega podsłuchali jakąś rozmowę. Gdyby Hocq wiedział, że Simon jest tutaj, dostałby ataku serca. Możesz na mnie liczyć. Nic nie powiem. Obaj mężczyźni zaśmiali się. Śmiech Tracha Dai zabrzmiał jak pisk zwierzątka złapanego w potrzask. W oczach nie miał radości. Avignon O 11.33 wieczorem Simon stał z obnażoną piersią w oknie hotelowym, wychodzącym na plac z Wieżą Zegarową. To dawne rzymskie forum teraz okalały gigantyczne planty, kafejki na otwartym powietrzu i sklepy z pamiątkami. Huczny letni festiwal trwał nieprzerwanie. Avignon był miejscem jednej wielkiej zabawy, a turyści wypełniali plac od wczesnych godzin rannych. Simon tkwił już tutaj trzydzieści sześć godzin, lecz ani jednej nocy nie wyspał się porządnie. Po przeciwnej stronie korytarza zabawa doszła do zenitu. Jeszcze jedną komplikacją było to, że w pokoju Simona brakowało klimatyzacji. Elektryczny wentylator zdał się na niewiele, a przez otwarte okna wpadały tylko hałas i komary. Rozważał, czy nie opuścić tego pomieszczenia. Zarezerwował sobie miejsca w trzech różnych hotelach, płacąc gotówką za tydzień z góry. Dawało mu to możliwość swobodnego poruszania się, bez narażenia się na to, że ktoś zapamięta jego twarz. Nie mógł doczekać się, kiedy opowie Aleksis, że miedzy innymi zamówił pokój w Hotelu de Sade, mieszczącym się w szesnastowiecznym dworku, który, jak mówią, należał do markiza de Sade. Na placu mim dawał przedstawienie dla dwunastu widzów. Był to młody Francuz o pociągłej twarzy, w podartych spodniach, czarnej bluzie, z przyklejonym sztucznym nosem i wąsami. Jego gag polegał na tym, że wślizgiwał się za przechodniów i perfekcyjnie ich naśladował. Simon popił Perrier z butelki. Chyba wymyślił, jak dostanie się do zamku Martinsa. Po prostu będzie udawał strażnika. Łyknął jeszcze trochę Perrier, nagle usłyszał łomot za drzwiami. Jakaś kobieta wzywała pomocy. Krzyczała po angielsku i francusku. Ktoś ją bił. Nie jest mi to potrzebne, pomyślał Simon. Wrzaski kobiety świdrowały w uszach. Wydawało się, że tłucze ją dwóch facetów. Simon podszedł do drzwi. Lubił widok z hotelu na plac pełen młodych ludzi z plecakami, starych francuskich duchownych i szwedzkich dziewczyn w minispódniczkach. Ale teraz hałasy odwróciły jego uwagę. Otworzył drzwi i zobaczył dwóch półnagich młodych mężczyzn, stojących nad gołą kilkunastoletnią zapłakaną dziewczyną, która leżała na podłodze korytarza. Zanim Simon zdążył się nawet poruszyć, jeden z nich złamał jej kciuk. Wrzasnęła z bólu. Panienka, pucołowata Skandynawka, miała wypalone papierosem znaki na piersiach, na głowie zaś czerwone place po wyrwanych włosach. Drugi facet, mocno zbudowany i z brodą, strzepnął z palców na podłogę włosy dziewczyny. Zerknął na Simona i powiedział coś po francusku do Palcołamacza. Obaj Francuzi roześmiali się. Trzeci młody mężczyzna i druga nastolatka patrzyli z pokoju, znajdującego się naprzeciwko pomieszczenia Simona. Ocenił, że to turystki zabawiały się z miejscowymi i wpadły jak śliwki w kompot. Poczuł marihuanę i alkohol. Czekają go nieuniknione kłopoty. Pijany Palcołamacz spojrzał na niego z pogardą. Mówił po francusku, a kiedy Simon nie zareagował, odezwał się po angielsku. – Co się tak gapisz, panie turysta? Ty pieprzony draniu. – Zostaw ją w spokoju – powiedział Simon. Palcołamacz splunął na dziewczynę, która teraz leżała skulona w kłębek na podłodze. Jego małe oczka wyrażały niechęć do kompromisu. Chciał kogoś skrzywdzić. Podszedł do Simona. Jego brodaty koleżka zrzucił resztki włosów dziewczyny z ręki i spojrzał na Bendora wzrokiem zgłodniałego drapieżnika. Simon czekał spokojnie, wiedząc, że żaden z Francuzów nie puści go bez walki. Najlepiej, gdy załatwi to szybko i zniknie. – Chcesz kłopotów, panie turysto? To będziesz je miał – stwierdził Palcołamacz. Wypuścił prawy sierpowy prosto w głowę Simona, atakując nieporadnie jak zwykły, pijany zabijaka uliczny. Brodacz przesunął się na prawą stronę. Walnie Bendora, kiedy ten odwróci się plecami. Simon zrobił unik, pozwalając, aby cios Palcołamacza przeszedł koło głowy. Ciągle schylony, chwycił faceta za genitalia i ścisnął. Francuz krzyknął, zgiął się wpół. Wtedy Simon grzmotnął go ramieniem w twarz, lewym sierpowym w skroń i szybko odwrócił się do brodacza. Palcołamacz upadł do tyłu, lądując na podłodze, ledwo łapał oddech. Brodacz wycofywał się z mdłym uśmieszkiem na twarzy. Inni uczestnicy przyjęcia stali jak wryci. Simon wrócił do pokoju i szybko się spakował. Kiedy skończył, włożył koloratkę, czarną sutannę i okulary w rogowej oprawie. Wsunął paszport wielebnego Tyrona do kieszeni koszuli. Rozejrzał się po raz ostatni dokoła i otworzył drzwi. Zobaczył trzech umundurowanych policjantów. Jeden z nich mierzył z pistoletu w jego głowę. Rozdział 28 Dochodziła 10.00, Trach Dai bazgrał coś w notesie. Siedział w komisariacie. W pustym biurze czekał na powrót inspektora Bonnieux. Po namyśle zdecydował się ostrzec Hocqa, że Martins planuje go zabić. Powie mu, że Albert zamordował Langwaya i zdobył dokumenty z sejfu prawnika, wyjawi, że były one podrobione przez Martinsa i miały zdyskredytować Hocqa. Doda też, że to wspólnik ukradł cztery miliony dolarów Triady i próbował winę zwalić na Langwaya. Dziś wieczorem, kiedy Martins wróci z Marsylii, jego życie będzie liczyło się w sekundach. Pan Smith, podpalacz, był też prezentem niebios, wspaniałym ciastkiem ryżowym, które najbardziej niespodziewanie wpadło w usta. Dzięki niemu Martins chciał teraz pozbyć się Hocqa. Trach Dai zamknął oczy. Już widział Alberta w trumnie. Usłyszał kroki na korytarzu komisariatu. Kiedy drzwi otworzyły się, spojrzał znad bazgrołów i zobaczył Bonnieux oraz policjanta mundurowego, eskortujących młodego duchownego w kajdankach. Trach Dai był ateistą, więc nie zainteresował się nim wcale. Inspektor usadowił się za biurkiem. Trach Dai przestał rysować podłużony płatek. Milczenie księdza było dziwne. Zdawało się, że kontrolował każdy gest. Gra, pomyślał Trach Dai. Jako doświadczony agent dostrzegł, że człowiek w sutannie bardzo uważa na to, co mówi i robi. Na pewno miał coś do ukrycia. Nagle serce Tracha Dai zabiło szybciej. Żyła na szyi zaczęła pulsować. Poczuł zawrót głowy. Gorączkowo szukał logicznego uzasadnienia myśli, która uporczywie tętniła mu w mózgu. Nie mylił się. Simon Bendor przebrał się za księdza. Trach Dai cudem pozostał na miejscu. Wbił w dłoń końcówkę długopisu i skoncentrował się na bólu, to pomogło mu zapanować nad sobą. W końcu odwrócił się od Bendora i zaczął wpatrywać się w zakratowane okno. Bał się, a jednocześnie czuł się podekscytowany. Znów spojrzał na Simona. Zauważył amerykańskie okulary, farbowane włosy, sutannę. Nie było w nim nic przerażającego, dopóki nie spojrzało się w jego oczy, te same bezlitosne, oczy, które Trach Dai widział w Wietnamie u młodego zabójcy z CIA. Niewiarygodne. Los sprawił, że miał przed sobą najbardziej zawziętego wroga Martinsa. Mundurowy policjant wyszedł z biura. Trach spostrzegł, że Bendor był bardziej ubawiony niż wystraszony. Dai chlubił się tym, że potrafił zachować zimną krew w momentach kryzysowych, ale teraz czuł się dziwnie nieswojo. Czy ten głupiec nie zdawał sobie sprawy, że jego życie wisiało na włosku? Inspektor podał Trachowi paszport Bendora. Nazwisko było oczywiście fałszywe. Stempel władz imigracyjnych wskazywał, że Simon przeszedł posterunek graniczny w Marsylii dwa dni temu. – Ma trzy paszporty – powiedział Bonnieux po francusku. Trach Dai skinął głową. To zwykła praktyka agenta CIA. Rozkaz Martinsa, aby kontrolować wszystkich Amerykanów sprawił, że trafili na Bendora. Niestety, mógł też doprowadzić do śmierci Tracha Dai. Albert dowiedziałby się, że Simona nie było we Francji, kiedy Selima zamordowano, zorientowałby się, że został ściągnięty z Ameryki pod fałszywym pretekstem. A wina spadłaby na Tracha Dai, który podpowiedział Fabienne, żeby nakłoniła Martinsa do jak najszybszego powrotu. Trach Dai musiał ratować swoją skórę. Na poczekaniu wymyślił plan zlikwidowania Martinsa. Plan zakładał, że zastrzeli go Bendor, doświadczony zabójca, który też miał powody, aby zlikwidować Martinsa. Frederic Bonnieux, o kartoflowatym nosie, czterdziestoczteroletni inspektor Surete Nationale, jednym tchem odczytał protokół z zatrzymania czterech turystów amerykańskich. Dwie studentki wyniosły papugę ara z miejscowego sklepu zoologicznego. Były sierżant armii amerykańskiej upił się i ukradł elektryczny wózek inwalidzki w pobliżu katedry Najświętszej Marii Panny. Ksiądz pobił jednego z czołowych obywateli Avignonu. Bonnieux przeczytał to wszystko, po czym wskazał na Simona. – Nastolatka twierdzi, że wystąpił w jej obronie, gdy biło ją dwóch miejscowych mężczyzn. Inspektor spojrzał teraz na Tracha Dai. – Ten dobroduszny księżulo załatwił Jackie Sainte-Claire’a. Trach Dai podniósł brew. Znał go. Bendor wykonał dobrą robotę strażnika porządku miejskiego. – Jackie powinien znaleźć się w szpitalu wariatów – powiedział Bonnieux. – Ale ponieważ do jego matki należą domy towarowe w całej Prowansji, myśli, że może robić, co mu się podoba. Dziewczyna, którą chciał zgwałcić, jest jedną z dwóch sióstr przybyłych na festiwal z Danii. Zachichotał. – Wielebny Tyrone omal nie urwał Jackiemu jaj. Jeden z kolesiów zadzwonił do kierownika hotelu, a ten wezwał policję. Nie obchodzi nas, co się stanie z gówniarzem, ale jego matka jest bardzo wpływową osobą w tym mieście. Bonnieux nie znał języka migowego, więc Trach Dai napisał coś w notesie i wydarł kartkę. Inspektor przeczytał w ciszy. – To jeden z twoich ludzi? – zapytał. Trach Dai skinął głową. – To wyjaśnia, dlaczego jest takim twardzielem. Czy potrzebujecie go do waszej transakcji z Chińczykami? – dociekał. Trach Dai znów kiwnął głową. Bonnieux zapalił papierosa, aby zyskać czas na zastanowienie. Martins opłacał go za informacje policyjne. Niech więc też buli za uwolnienie z aresztu rzekomego księdza. Coś, co nic nie kosztuje, nie ma żadnej wartości. Rzucił zadrukowaną kartkę na biurko. – Jeśli pozwolę temu facetowi odejść, matka Jackiego mnie zabije. Kiedy dziewczyny zaczną zeznawać i tak zostanie uwolniony – napisał Trach. – Francuskie prawo stanowi, że można trzymać go w więzieniu aż do czasu, gdy władze zdecydują, czy jest podstawa do wytoczenia procesu. A to może potrwać miesiące. Pięć tysięcy dolarów, jeśli załatwisz zwolnienie. – Będę musiał porozumieć się z biurem mera. Zrób to. – Mógłbym powiedzieć matce Jackiego, że te Dunki zamierzają oskarżyć go o gwałt. Wyjaśnię, że takie zeznanie plus oświadczenie księdza może wpakować synka do więzienia, więc wypuszczamy wielebnego, żeby ochronić chłopaka. Bonnieux poczuł nagle chłód. Nie miało to nic wspólnego z klimatyzacją. To ksiądz patrzył na niego najzimniejszymi, zielonymi oczami, jakie można sobie wyobrazić. Inspektor wstał zza biurka. – Pójdę zrobić porządek w papierach. Wrócę za pięć minut. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Trach Dai wręczył Simonowi krótką notatkę. Witamy we Francji, panie Bendor. – Trach Dai. Byłeś agentem Vietkongu – stwierdził Simon. – Wyczytałem w papierach prawnika, że teraz pracujesz dla Martinsa. Czy też raczej powinienem powiedzieć dla Morella, człowieka, który uciął ci język. Chcę, byś go zabił. – Mam wrażenie, że ty i ten gliniarz coś razem kombinujecie. Dlaczego sam nie zastrzelisz Alberta? Przyrzekłem Fabienne, że tego nie zrobię. – Więc chcesz, żebym wykonał za ciebie brudną robotę. Fabienne zawsze umiała przekonać mężczyzn, aby skakali, jak zagrała. Simon patrzył na notatki. – Przez wszystkie te lata Martins myślał, że nie pamiętasz o tym, co ci zrobił. Czy on nie wie, że tacy jak ty nigdy nie zapominają? Twarz Tracha Dai stężała. – Jeśliby to o mnie chodziło, zabiłbym go o wiele wcześniej – dodał. Pomogę ci uwolnić Erikę Styler. – Naprawdę? To nie pułapka. Policja mogłaby cię tutaj zabić. – Bez wahania sprzedałbyś mnie, byle dostać Martinsa i obaj to wiemy. Trach Dai podał Simonowi jeszcze jedną kartkę z notesu, którą ten przeczytał uważnie. – Martins wysyła piętnaście milionów dolarów z Marsylii do Stanów? Czy jesteś tego pewien? Trach skinął głową, potem napisał: Są twoje. Rozdział 29 O 20.22 tego samego wieczora Martins, w świeżo odprasowanym białym garniturze, przeszedł przed podwórzec zamku i wspiął się po kamiennych schodkach do kaplicy z kolumnami i sufitem w stylu gotyckim, gdzie znajdowało się teraz biuro łączności. Witrażowe okna oświetlały zainstalowane tam komputery, nadajniki o rozszerzonym zasięgu i automatyczne tablice rozdzielcze. Podróż do Marsylii była męcząca, ale raczej zadowalająca. Ostatnia część pieniędzy Triady jest w drodze do Stanów. Martins czekał na lotnisku do momentu odlotu obydwu samolotów. Wyda dzisiaj kolację dla Fabienne, Tracha Dai, Charlesa z okazji dobrze spełnionego zadania. Dla Hocqa to będzie ostatnia wieczerza. Przed końcem posiłku on i Borrega zginą. Teraz, kiedy forsa leci bezpiecznie w przestworzach, pomoc Charliego jest zbyteczna. Wymówienie już w drodze. Kolacja musi się trochę odwlec, gdyż Martinsa wezwał główny księgowy, pięćdziesięcioletni Francuz o kręconych włosach, Marcel Thomassin. Sprawa pilna. Thomassin nie jest z tych, co przesadzają albo łatwo się podniecają. – Kazał mi pan, żebym uważał na Hocqa i jego ludzi, dlatego pana wezwałem – wyjaśnił. Wskazał na sejf stojący na ołtarzu kaplicy. – Werner Tautz przed chwilą wyszedł stąd ze stu tysiącami dolarów. Powiedział, że Charlie potrzebuje pieniądze na grę w pokera z panną Styler. Myślałem, że nie będzie grał, aż samoloty wylądują w Nowym Jorku. – Charlie nie wspominał o grze – zaznaczył Martins. – Więc po co Tautz wziął sto tysięcy dolarów? – zdziwił się księgowy. Werner Tautz, drżąc, zamknął na klucz dębowe drzwi małej komórki, wychodzącej na podwórzec zamku. Potem doskoczył do trumny z ciałem Rachelle Hocq i zaczął kraść kosztowności. Zamierzał napełnić torbę podróżną biżuterią i natychmiast udać się do Marsylii, a stamtąd pierwszym samolotem do Niemiec. Miał przy sobie paszport. Poza tym cenne cacka, które dostał od Charliego, oraz kilka świecidełek należących do Hocqa. No i sto tysięcy jego dolarów. Dwa dni w tej kamiennej szczurzej norze to wystarczająco długo. Co za wilgotne, stęchłe i straszne miejsce! I te odległości, godziny się traci, żeby przemieścić się z miejsca na miejsce. Nie czuł się też zbyt pewnie przy ochroniarzach Martinsa, łapiących za broń przy lada okazji. Jeden z nich zastrzelił zabłąkanego psa, myśląc, że to napastnik. A jeszcze ten Bendor, szykujący się do bombardowania Hocqa po całym świecie. Czyż Tautz ma zginąć dlatego, że Hocq życzy sobie grać w karty z dziewczyną Bendora? Skończyły się dobre czasy z Charliem. Wszystkie wątpliwości co do ucieczki z zamku rozwiały się wczoraj po rozmowie z Nicolą Pitti, dwudziestoletnią włoską pokojówką, która sprzątała w pokoju Tautza. Po pierwszym spojrzeniu na przystojnego Wernera dupiasta dziewczyna poczuła do niego nieodparty pociąg. Kiedy Charlie był zajęty interesami, Tautz szybko wypieprzył panienkę na wykwintnym łóżku, bębniąc ją z szybkością szczura uciekającego po rynnie, co sprawiło, że Nicola darła się z zachwytu. Teraz Nicola czekała na niego na podwórcu. Zjedzą obiad w Avignonie i udadzą się do jej domu. Tautz miał zamiar ukraść jej samochód, gdy dziewczyna tylko zaśnie i pojechać na lotnisko w Marsylii. Nicola opowiedziała mu o zabójstwie strażnika przez Simona Bendora, a przecież Martins trzymał to przed wszystkimi w tajemnicy. Jednak morderstwo jest trudno ukryć. Tautz zrozumiał, że Bendor nie mógł zabić w tym samym czasie Langwaya w Ameryce i strażnika zamku we Francji. Nie trzeba być Einsteinem, żeby zdać sobie sprawę, iż Martins coś knuje. Tautz nie wspominał o śmierci strażnika, gdyż nie chciał ściągnąć na siebie gniewu Alberta. Tylko idiota zaczepia króla w jego własnym zamku. Natomiast Nicola wystraszyła się morderstwem, ale nie na tyle, żeby rzucić swoje zajęcie. Pracę jest trudno dostać, a poza tym jeszcze spłaca raty za nowego fiata. Tautz zdjął brylantową tiarę z głowy Rachelle Hocq, a potem zerwał naszyjnik ze szmaragdów z jej szyi. Czyżby pierś się uniosła w oddechu? Chryste, trzeba wiać stąd jak najszybciej. Jeszcze tylko wrzuci do torby dwie broszki szmaragdowe, każda warta sto tysięcy funtów. Tautz towarzyszył przyjacielowi, kiedy ten kupował je w Londynie. Rachelle wyglądała jak żywa. Werner bał się, że zaraz wsadzi mu język do ucha. Uśmiechnął się na wspomnienie, jak kiedyś zastanawiał się zalany, czy nie posmarować jej zębów gównem, albo czy nie przelecieć siostrzyczki. Ale by się to podobało Charliemu! Tautz zerwał brylantowe kolczyki z uszu Rachelle, zadrapując jej skórę i wichrząc włosy. Zdjął z palców nieboszczki pierścionki. Jeden brylant był wielkości włoskiego orzecha. Chwilę się namyślał, czy go nie podarować Nicoli, ale zdecydował, że to byłoby błędne posunięcie. Już chciał wyjść, kiedy przypomniał sobie o kasecie wideo. Film będzie jego zasłoną dymną, odwróci uwagę Martinsa od Tautza i skieruje na Hocqa. Wytrąci też z równowagi Fabienne, tę babę, która się zachowuje tak, jakby miała dupę niczym słodkie lody, które wszyscy chcieliby polizać. Jego nie nabierze, ona jest jak motocykl, na którym każdy może sobie pojeździć. Tautz wrzucił kasetę do torby podróżnej. Wyśle ją Martinsowi z lotniska w Marsylii. Posłał pożegnalny całus Rachelle Hocq. Otworzył drzwi i omal nie wrzasnął. Za drzwiami stał uśmiechnięty Martins i piłował paznokcie. Rozdział 30 Wieczorem tego samego dnia Erika Styler patrzyła na swoją nie tkniętą kolację, którą przyniesiono na srebrnej tacy do pokoju. To kulinarne arcydzieło przygotował osiemnastoletni francuski szef kuchni, cudowne dziecko z trzygwiazdkowej restauracji należącej do Martinsa. Z radia na nocnym stoliku dobiegała wiązanka jazzu, muzyki klasycznej i popowej. Erika piła czerwone wino i słuchała Bobby’ego Blue Blanda, śpiewającego piosenkę pod tytułem Jeśli chcesz deptać moją miłość, zdejmij chociaż buty. Siedziała zamknięta przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w wielkiej sypialni z oknami wychodzącymi na podwórzec zamku. Przed drzwiami zawsze stał strażnik. Znajdowała się na terenie Martinsa i on teraz ją więził, była jego zakładniczką, a nie Hocqa. Charlie pracował nieustannie, od przyjazdu do Francji nie wspominał o pokerze. Borrega też był bardzo zajęty, znajdował jednak czas, by do niej zadzwonić. Pytał, czy nic jej nie brakuje i czy jest dobrze traktowana. Odpowiadała, że tak. Pragnęła tylko wolności. Większość dnia wyglądała przez okno, obserwowała strażników, co chwila sprawdzających bramę i Martinsa bawiącego się z wilczurami. Borrega i jego Kubańczycy chodzili tam i z powrotem jak tygrysy w klatkach. Czuła, że Martins spodziewa się kłopotów. Simona? Im dłużej kazał na siebie czekać, w tym większą Erika wpadała depresję. Najgorsze było to, że znalazła się tu z własnej winy. Lodowata Księżniczka zaryzykowała o jeden raz za dużo. Zadawanie się z Hocqiem drogą ją kosztuje. Nagle rozległo się stukanie do drzwi. Miała nadzieję, że to tylko Jesse przyszedł, żeby ją trochę rozerwać. Potrzebuje towarzystwa, ucieszyłaby się nawet, gdyby to stukali świadkowie Jehowy. – Albert Martins. Chcę wejść. Otworzyła drzwi. Natychmiast spostrzegła jego biały garnitur zaplamiony krwią. Potem zauważyła lśniącą biżuterię w otwartej torbie podróżnej, wiszącej na jego ramieniu. W lewej ręce trzymał kasetę, w prawej zaś skalpel chirurgiczny. Przerażona Erika zrobiła kilka kroków do tyłu. Martins wszedł do pokoju. – Zaproś tu Borregę – warknął. – Po co? – Bo ja tak każę. – Nie zrobię tego – stwierdziła, odwróciwszy się do niego plecami. – O, na pewno zrobisz. – Coś pan knuje. Nie wiem co, ale nie wróży mu to nic dobrego. Inaczej zadzwoniłby pan do niego sam. Martins popatrzył na swoje białe buty. – Panno Styler, jest tu pewien człowiek, który dla mnie pracuje. Zapewne nieraz widziała go pani przez okno. On nie ma języka, bo piętnaście lat temu ja mu go odciąłem. Jeżeli nie zadzwoni pani natychmiast do Borregi, wytnę pani język. Erika, wciąż stojąc tyłem do Martinsa, zaczęła drżeć na całym ciele. Martins wydał rozkaz po francusku i dwaj mężczyźni z pistoletami weszli do pokoju. – Drugi raz nie będę powtarzał – zagroził. Charles Hocq tkwił zgarbiony na dębowym krześle w sali bankietowej, bębniąc palcami po stole. Gdzie, do diabła, podziewa się ten Martins. Nawet Fabienne i Trach Dai, którzy siedzą naprzeciw, słyszą, że burczy mu w brzuchu. Umiera z głodu, zjadłby nawet kość. Przyglądał się, jak rozmawiają w języku migowym, ich palce latały tak szybko, że przypominały mu latynoskich kieszonkowców przy pracy. Fabienne wciąż jest zachwycająca. Piękna i elegancka w czarnej sukni z perłami. Nie ma nic prócz urody. Ale za to jakiej urody! Od czasu do czasu Fabienne włączała Hocqa do rozmowy, tłumacząc mu język migowy Tracha na wietnamski. Jednak Charlie czuł, że naumyślnie się go ignoruje. Uważali, iż to on sprowadził na wszystkich obecne kłopoty, zatrzymując Erikę Styler. Nie mogą zrozumieć, że musi wygrywać za wszelką cenę. Nie zabawi tu długo. Jutro z rana opuszcza zamek i wraca na jacht. Borrega powiedział, żeby nic nie mówić Martinsowi do chwili wyjazdu, to nie będzie mógł ich nakłonić, żeby zostali. Wernera też nie uprzedził, gdyż facet jest gadułą. Jesse odradzał mu tę podróż, pewniej czuł się na własnym gruncie. Trzeba było zostać na Rachelle i niechby Bendor uganiał się za nimi po świecie. Ale Hocq, zbyt przerażony, żeby gruntownie to przemyśleć, nie posłuchał dobrej rady. Albert go przekonał, że zamek jest nie do zdobycia. Za późno zrozumiał, że nuda była gorsza od śmierci. Ugryzł oliwkę i zastanawiał się, kiedy zjawi się „wesoły hormonek”, jak nazywał Tautza. Pewno akurat szturcha młodą makaroniarkę. Jeżeli tak, to Hocq chce usłyszeć relację ze wszystkimi szczegółami. Zanurzył rzodkiewkę w majonezie. To żarcie dla królików. Czy dostanie porządne jedzenie? Dosyć się dziś napracował. Jeżeli go szybko nie nakarmią, zejdzie na dół i zje z Borregą i jego Kubańczykami. Porzuci jutro rano ten zabytek. Brakuje mu jachtu i tych ponętnych młodych Latynosów. Wrzucił rzodkiewkę do ust, kiedy usłyszał ujadanie psów, tych stworów z piekła rodem. Dobiegało z podwórca, wilczury szczekały tak głośno, że mogłyby obudzić umarłego. Tylko ktoś taki jak Martins może hodować tak krwiożercze zwierzęta. Fabienne i Trach Dai nie zwracali uwagi na ten jazgot i kontynuowali rozmowę na migi. Hocq wstał z krzesła. Ciekawość wzięła górę, zobaczy, o co chodzi. W tym momencie spostrzegł wchodzącego do sali Alberta. Do diabła ze szczekającymi psami, czas na kolację. Martins położył kasetę na stole, obok nakrycia Hocqa. – Przepraszam za spóźnienie – powiedział. Na widok krwi na jego białym garniturze Charlie pokiwał głową ze zdziwienia. Nie spodziewał się takiego niechlujstwa u czyściocha Martinsa. Albert uśmiechnął się do Hocqa. – Wybacz, Charlie, ale coś pilnego mi wypadło, nie mogłem tego tak zostawić. – Zaciąłeś się przy goleniu? – spytał Hocq patrząc na garnitur. – Albert, twoje ubranie. – Fabienne zmarszczyła brwi. – Wszystko ci wytłumaczę za chwilę, kochanie – uspokoił ją Martins. Wyjął skalpel z torby podróżnej i wsunął go do kieszeni marynarki. – Nie zaciąłem się przy goleniu, Charlie. Ale ciąłem, to fakt. W każdym razie obiecałem ci wspaniałe jedzenie. Pierwsze danie podane. Teraz wyjął tiarę z torby i położył na talerzu Hocqa, potem brylantowy naszyjnik i broszkę ze szmaragdów. – Charles nie widzi w tym nic zabawnego, Albercie. Poczuł przypływ gniewu. Albert nigdy przecież nie zbliżał się do trumny z ciałem Rachelle. W jaką zasraną grę się bawi? I nagle ogarnęła go zgroza. Zakołowało mu się w głowie z przerażenia. Obgryzając paznokieć dużego palca, zerknął na kasetę. – To dosyć krępujące zobaczyć siebie na ekranie, walącego jak drzwi wychodka na wietrze podczas sztormu – powiedział Martins wskazawszy na taśmę. Udało ci się kilka wybornych ujęć mego „ogórka”. Tak filmowcy porno nazywają w swojej gwarze męskie genitalia. Tautz powiedział mi, że rżnęliście się jak króliki, oglądając tę kasetę. – Co zrobiłeś z Wernerem? – wymamrotał Hocq. – Pamiętasz tę sprawkę z Lizą Rizal w Manili? – Martins zwrócił się do Fabienne. – Okazuje się, że w naszej sypialni była zainstalowana kamera wideo. Fabienne opadła szczęka. – Nie widziałem całego nagrania – zaznaczył Martins – ale to, co obejrzałem, wystarczy, żeby nas wsadzono za morderstwo. Przewrócił torbę do góry nogami, wyrzucając biżuterię pod stopy Charlesa. Wypadły też paszport i neseser Tautza. Z kieszonki Martins wyjął białą kopertę. Była zaklejona i poplamiona krwią. Rzucił ją Hocqowi. – Werner powiedział mi, że kasetę schowano w trumnie. – Niemożliwe – wyszeptał Hocq. – To były jego ostatnie słowa. – Ostatnie słowa? Co masz na myśli? – Tautz uciekał, Charlie. Simon Bendor przeraził go na śmierć. – Kłamiesz, on mnie nie opuści. – Chciał zwiać ze wszystkimi świecidełkami Rachelle. Dziwię się, że nie obciął jej cycka i też nie wrzucił do torby. Wpadliśmy na siebie, kiedy wychodził z pokoju. Oto jego paszport i pieniądze. W tej saszetce znajduje się sto tysięcy twoich dolarów. Hocq objął się rękami. – Jesteś wredny i Charlesowi się to nie podoba. Werner mnie kocha. Nigdy nie zostawi Charlesa. Podstępem skłoniłeś mnie do opuszczenia jachtu, co? – Ty i Langway zabiliście kuriera w Nowym Jorku. – Oszalałeś? – Wiem, że planujecie interes z naftą. – O czym ty mówisz? – Za chwilę mi powiesz, że nigdy nie nakręciłeś na wideo tego filmu z Fabienne, Lizą Rizal i ze mną w rolach głównych. Hocq zamknął oczy. – To nie Bendor zabił Abby’ego, lecz ty go wykończyłeś. Powinienem słuchać się Jessego. Wpadłem w panikę. W panikę. – Borrega zna swój fach, trzeba mu to przyznać. Niestety, teraz nie jest w stanie ci pomóc. Jesteś zdany na samego siebie, mon ami. Wskazał na zakrwawioną paczuszkę leżącą na podłodze pod nogami Hocqa. – Otwórz. Udawaj, że to pierwszy dzień świąt i właśnie sięgasz po upragniony prezent, a twoje oczka błyszczą z zachwytu i niecierpliwości. Charlie podniósł kopertę dwoma palcami. Spojrzał na Martinsa, ale nie znalazł litości w jego oczach. Rozerwał kopertę i bez słowa wpatrywał się w zawartość. Nagle w jego oczach błysnęło zrozumienie. Upuścił kopertę, jakby parzyła. – Dawno obiecałem sobie, że obetnę mu język – powiedział Martins. Zgodzisz się, że nikt nie kocha gaduły. Hocq wskazał palcem na podłogę. – To język Wernera? Czy Tautz nie żyje? – Jak najbardziej. Fabienne patrzyła na Tracha Dai, który nie spuszczał oczu z Martinsa. Nigdy nie widziała takiej nienawiści w jego spojrzeniu. Położyła mu rękę na ramieniu, lecz on ją strząsnął. Martins ujął skamieniałego Hocqa pod ramię i zaprowadził go do okna. – Jest tu coś na zewnątrz. Chciałbym, żebyś to zobaczył – powiedział. Fabienne podeszła do nich, Trach Dai zaś siedział bez ruchu przy stole. Nie drgnął nawet wtedy, kiedy Hocq krzyknął na cały głos. Na dole, w światłach reflektorów, białe wilki rozrywały na kawałki ciało Rachelle. – Niech przestaną! – ryknął Hocq. Martins zagwizdał. Wilczury natychmiast znieruchomiały i uniosły w górę łby. Ponownie dał sygnał, psy pobiegły do zamku. Na ziemi zostały poszarpane zwłoki Rachelle Hocq, z urwanymi rękami i resztką twarzy. Włosy, części ubrania i kawałki ciała były porozrzucane po całym, zalanym światłem podwórcu, na którym ochroniarze i służba stali osłupiali w milczeniu, przenosząc oczy z trupa na Martinsa i Hocqa. – Teraz wkracza drużyna A – powiedział Albert i odsunął się od okna. Z wiszącymi ozorami psy wbiegły do sali i zbliżyły się do Martinsa, który położył rękę na udzie. Zwierzaki, widząc ten gest, natychmiast okrążyły pana i Hocqa. Martins objął go za ramię. – Teraz pójdziemy o tam, do tych małych drewnianych drzwi. Nie biegnij, bo psy cię rozerwą na kawałki. Pamiętaj, co przed chwilą zrobiły z twoją siostrzyczką. Martins prowadził biedaka przez salę bankietową, a białe wilki podążały za nimi. Uśmiechał się, widząc w wyobraźni dwie tony kamieni spadające na Charliego. Otworzył drzwi i odskoczył do tyłu, zszokowany widokiem, jaki ukazał się jego oczom. Zobaczył trupa z twarzą pomalowaną na zielono, przeciętym gardłem i wielką krwawą raną pod żebrami. Do koszuli był przypięty as pik. Zabitym okazał się Borys Neilsen, postawny Szwed, który pracował dla Martinsa przez ostatnie pięć lat. Martins poczuł bolesne pulsowanie w prawej stroni. – Bendor – wyszeptał. Odwrócił się, żeby coś powiedzieć do Tracha Dai, ale ten już opuścił salę. Fabienne stała sama. – Simon jest w zamku? – zapytał Hocq patrząc na zwłoki. – Albert, o co chodzi? Fabienne podbiegła do męża. Ten zrobił gest ręką, żeby ją powstrzymać. Stanęła jak wryta. Zatrzeszczało walkie-talkie, który miał u pasa. Przysunął je do ust. – Tu Martins. – Mówi Hendrik Speke – rozległ się głos z akcentem południowoafrykańskim. – Właśnie znaleźliśmy ciało Pascala w zaparkowanym samochodzie. Ma poderżnięte gardło, jest wysmarowany zieloną farbą. Wygląda na to, że wycięto mu wątrobę, ale nie wiemy dokładnie. Ktokolwiek to zrobił, musi być wciąż w zamku. Martins ścisnął słuchawkę. – Speke, nie rozgłaszaj tego, gdyż będziemy mieli zawieruchę. – Boję się, że jest na to za późno. Już się rozniosło. Trzej strażnicy zwiali, a może i więcej. Nie są przygotowani na coś takiego. – Musisz to trzymać w tajemnicy. – Nie da się, proszę pana. Ludzie odchodzą tłumnie. Zrobił się istny dom wariatów. Jak, do cholery, mógł się Bendor tu dostać? Sprawdzaliśmy każdy pojazd przejeżdżający przez wrota. – Zachowaj spokój. Simon chce nas wystraszyć. – Udaje mu się to znakomicie, zapewniam pana. Sam się czuję nieswojo. Zadzieranie z nim trochę przewyższa nasze kwalifikacje. Martins przyczesał ręką włosy. – Dezerterów zastrzel, inni muszą zostać. – Brałem udział w niejednej wojnie, ale zabijanie dezerterów oznacza przyznanie się do przegranej. Albert chciał coś dodać, ale nagle usłyszał strzały z pistoletu. Pukanina i męskie krzyki dochodziły z sypialni Eriki Styler. Fabienne ścisnęła jego rękę i w tym momencie cały zamek pogrążył się w ciemności. Rozdział 31 Była 21.16, kiedy Erika zaniechała układania pasjansa w swoim pokoju w zamku. Przed chwilą, w obecności Martinsa, który nie spuszczał z niej lodowatego spojrzenia, zadzwoniła do Borregi, żeby mu powiedzieć, iż Tautz znowu ją napastuje. Jesse był już w drodze do niej. Martins odszedł, zostawiając dwóch uzbrojonych strażników, którzy mieli zabić Kubańczyka. Erika ściskała drżącymi rękoma talię kart, podczas gdy psy ujadały na podwórcu. Zwierzęta te napawały ją przerażeniem. Tylko Martins nad nimi panował. Na pewno dlatego, że mają ze sobą dużo wspólnego. Ściskając karty wstała od stołu. Musi być sama. Ci dwaj goryle przy drzwiach działali jej na nerwy. – Idę do łazienki – powiedziała. – Ale szybko – zaznaczył młody Anglik z łysiejącymi blond włosami. – Jeśli nie wrócisz, twój przyjaciel przyjdzie w odwiedziny, będziemy strzelać przez drzwi. Jego partner, siwiejący Francuz, przytaknął. Roztrzęsiona dziewczyna zamknęła drzwi do łazienki na klucz. Nie pojmowała, dlaczego Martins chce zabić Borregę. Bez Kubańczyka Hocq stanie się bezbronny. Może właśnie o to chodziło i dlatego opuścili jacht w takim pośpiechu. Jak ostrzec Borregę, nie narażając własnego życia? Patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała na kompletnie wycieńczoną. Żaden makijaż na świecie nie pomoże ukryć worków pod oczami. Makijaż. Zakryła usta dłońmi, żeby nie krzyknąć. Już wie, jak uprzedzić Jessego. Ale jeśli to nie wypali, będą oboje skończeni. Kredką do brwi napisała coś na jednej z kart i włożyła ją do talii. Potem odkręciła kurki nad umywalką i słuchała szumu wody. Nagle otworzyła oczy. Kiedy Jesse się zjawi, ona musi być przy drzwiach, inaczej z tego nic nie wyjdzie. Obmyła twarz, wytarła i spuściła wodę w ubikacji. Teraz potrzeba ci tylko łutu szczęścia, powiedziała do siebie. Usiadła w salonie i nerwowo tasowała karty. Właśnie miała nalać sobie kieliszek wina, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Łut szczęścia. – Jesse? – spytała, wstając z krzesła. – Tak. Czy wszystko okay? – Chwileczkę. Trzymając w ręku talię kart, podeszła do dwóch ludzi Martinsa, stojących przy wejściu. Już sięgała do klamki, ale Anglik złapał ją za przegub i wskazał na karty. – Oddaj je – wyszeptał. – Sekundę, Jesse – powiedziała. Uśmiechnięta wyciągnęła rękę, w której trzymała karty. Ale gdy Anglik po nie sięgnął, przełożyła i nagle je przetasowała, drugi raz przełożyła i znowu przetasowała. Jej wprawne palce poruszały się coraz szybciej, wykonując manipulacje z błyskawiczną szybkością. Obaj strażnicy stali jak zaczarowani. Zakończyła potrójnym przełożeniem i rozsypała karty przed twarzami ochroniarzy. W powietrzu zawirowały kara, trefle i piki, obaj strażnicy na sekundę zasłonili oczy. Szybko skorzystała z chwili zamieszania, otworzyła drzwi i podała Borredze rękę. Wziął kartę, którą miała ukrytą w dłoni. – Miło cię znowu widzieć – powiedział. Zbyt zdenerwowana, nie mogła wykrztusić ani słowa, uśmiechała się tylko. Rzucił okiem na kartę, schowaną teraz w jego dłoni. – Jest już Tautz? – zapytał. Trzymał w ręku asa pik, kartę śmierci, na której Erika napisała: Pułapka. Dwoje uzbrojonych wewnątrz. Borrega zauważył, że dziewczyna zerka z lewa na prawo. – Zaraz przyjdzie – odpowiedziała. – Czy możesz zaczekać? – Z przyjemnością. Borrega powoli wyciągnął z kabury pod pachą magnum. Złapał Erikę za ramię, odepchnął ją od wejścia i wpadł do środka. Styler wylądowała na kamiennej podłodze w korytarzu. Przez otwarte drzwi zobaczyła Borregę, który leżał na plecach i strzelał do strażników. Jeden z nich trafił go w bok, Erika krzyknęła i w tym momencie zgasło światło. Simon wjechał na teren zamku. Przycupnął na podłodze w aucie, w mercedesie Tracha Dai. Samochodu Tracha nigdy nie przeszukiwano. Bendor włożył słoneczne okulary, czapkę baseballową, przylepił sobie brodę oraz wziął plecak. W ręce trzymał automatyczną strzelbę, a przy pasie miał sprężynowy nóż. Trach Dai wprowadził go do zamku i potem do pustego kamiennego tunelu, ukrytego za drewnianymi wrotami. Nikt tu nie wchodził, więc Simon mógł bezpiecznie się schować. Kiedy został sam, dokładnie zbadał tunel. Drzwi na drugim końcu zamknięto od zewnątrz. Nie podobało mu się to. Te, przez które wszedł, Trach Dai zostawił otwarte, więc w razie potrzeby tędy ucieknie, jeśli nikt ich nie zablokuje. Dai nie powiedział mu o masywnych kamieniach na dachu tego przejścia. Widać miał swoje sekrety. Na razie Dai mi nie zagraża, ale tylko do czasu, gdy dopadnę Martinsa, pomyślał Simon. Teraz siedział na podłodze w kompletnej ciemności, przeglądając plan zamku przez noktowizor. Zaznaczył punkty, które go interesują – generator energii, parking samochodowy, salę bankietową. A także pokój, gdzie trzymano Erikę. Ze słów Tracha wynikało, że zamknięte drzwi prowadziły do sali bankietowej, gdzie Dai, Martins, Fabienne i Hocq będą dziś jeść kolację. Czy Simon zamierza zabić tam Alberta? Nie. Najpierw musi wystraszyć strażników, wtedy Martins zostanie bez ochrony. Przestudiowawszy plan, Bendor podłożył sobie pod głowę plecak i zasnął na kamiennej podłodze. O 7.30 obudził go podręczny budzik. Simon zjadł lekki posiłek, składający się z owoców i sera. Potem zarzucił plecak i podszedł do wyjścia. Chwilę słuchał pod drzwiami. Cisza. Wyszedł na zewnątrz. Martins jest obezwładniony strachem. Strach każe człowiekowi obawiać się najgorszego. Z latarką w ręku Trach Dai pędził przez ciemny korytarz do kaplicy. Widok obciętego języka Tautza dosłownie go sparaliżował. Nagle wróciło wspomnienie z przeszłości. Wpadł w panikę. Stracił cenne chwile i teraz czas naglił. Już nie zdąży zniszczyć nadajnika i awaryjnego generatora. Musi wybierać. Ciemność w zamku wskazywała na to, że Bendor rozwalił główny generator prądu. Miejmy nadzieję, że przeciął też kable telefoniczne, pomyślał Trach Dai. Postanowił zniszczyć nadajnik. Bez łączności Martins będzie odcięty od świata. Podziękował Bogom, że mu zesłali Bendora. Dzisiejsze spotkanie z Simonem spadło na Tracha jak grom z jasnego nieba. Serce Martinsa jest z żelaza, ale Bendor stopi je niczym piec hutniczy. Jaka szkoda, że Dai musi go zabić, ale już po wszystkim. Dopóki ten Amerykanin żyje, Fabienne nie będzie miała spokoju. W mrocznym korytarzu lawirował pomiędzy kobietami i mężczyznami, którzy biegali z latarkami i świecami w rękach. Wszyscy chcieli się wydostać na zewnątrz, gdzie było bezpiecznie. Niektórzy mężczyźni uzbroili się w dzidy i miecze zerwane ze ścian. Jakaś rozhisteryzowana kobieta poznała Tracha i uczepiła się jego rękawa. Odepchnął ją, nie przestając biec. Zbliżył się do kaplicy, gdzie znajdował się nadajnik. Wtem zapaliły się lampy. Nagły blask uderzył go w oczy. Klnąc, przystanął, żeby oswoić się ze światłem. Włączył się awaryjny generator. Ludzie wydawali okrzyki radości. Wszyscy jednak nadal uciekali. Może Bendor pomyślał, że Trach go zdradził. Wyjąwszy pistolet zza pasa, zmierzał do kaplicy. Martins zamrugał oczami, gdy światło zabłysło na sali bankietowej. Jego ludzie dotarli do awaryjnego generatora. Rozkazał im, aby pozostali na miejscu i chronili urządzenie przed Bendorem. Głównego generatora nie uruchomią przez kilka dni. Druty zostały przecięte i wsypano cukier do motoru. Zerwano też kable telefoniczne. Strażnicy zbiegli z zamku. Martins potrzebował krótkofalówki, aby prosić o pomoc z zewnątrz, gdyż walkie-talkie miały mały zasięg. Chyba, że ucieknie natychmiast. Porzucił myśl, żeby użyć Eriki jako żywej tarczy. Nie otrzymawszy żadnego sygnału z pokoju dziewczyny, Martins uznał, że Borrega albo Bendor zabił strażników, którzy jej pilnowali. W każdym razie nie pośle ludzi na poszukiwanie Eriki, gdyż ich też mógł stracić. Na razie z panną Styler poczekajmy, zdecydował. Tak prawdę powiedziawszy, Martins nie miał pojęcia, ilu jeszcze ochroniarzy zostało w zamku. Gnoje dezerterowali tłumnie. Jego miejsce jest przy Fabienne. Nie opuści jej, aby wyruszyć w pogoń za Eriką. To wykluczone. Więc musi uciekać od Bendora, tak jak zrobił piętnaście lat temu. Ale najpierw trzeba rozprawić się z Charliem, który stał otoczony białymi wilkami. Strzegli go również dwaj strażnicy – Henrik Speke, wielki czterdziestoletni Afrykańczyk i Dwayne Knuckles, młody mormon o zaspanych oczach. Martins nie był pewien, czy może na nich polegać. – Wchodź, Charlie – wskazał w stronę korytarza – uważaj, nie potknij się o ciało Neilsena. – Albercie! Proszę, nie chcę tam iść! – Do środka. – Przepraszam za ten film, naprawdę przepraszam. – Charlie, nic nie pomoże zaciskanie dupy po pierdnięciu. Gdybyś nie uprowadził Eriki Styler, nigdy bym się nie dowiedział o kasecie. Martins dwa razy klepnął się po udzie. Warcząc, wilczury zbliżyły się do Hocqa. Ten nieszczęsny defraudant szlochał, potykał się i cofał, ale w końcu wszedł do korytarza. Psy szły tuż za nim. Martins gwizdnął i zwierzaki wróciły do sali bankietowej. Dwayne Knuckles zatrzasnął drzwi przed nosem wrzeszczącego Hocqa. Martins wyjął ze ściany małą cegłę, wsunął rękę w dziurę i po chwilowym wahaniu pociągnął za stalową rączkę. Au revoir, mon ami. Rumor kamieni, walących się do tunelu, był nie do wytrzymania. Kurz wydobył się spod wrót i kamienna podłoga zatrzęsła się pod nogami Martinsa. Białe wilki pokręciły się w kółko i ułożyły u jego stóp, wpatrując się w wejście. Fabienne, Speke i Knuckles przycisnęli dłonie do uszu. Kiedy grzmot ucichł, Martins wyciągnął rękę do Speke’a. – Daj pistolet. Strażnik podał mu broń. – Nie chcę, żeby Bendor dostał cię w swoje łapy. Zmywamy się – Albert zwrócił się do Fabienne. – Znowu uciekamy! – Nie mamy wyboru. – Trach Dai musi nam towarzyszyć. Na czole Martinsa zapulsowała żyła. Wziął Fabienne za rękę. – Chodźmy go poszukać. Trzymaj się blisko. Pójdziemy do sejfu po pieniądze. Potem wyjeżdżamy. Bez bagażu, bez biżuterii. Nie ma na to czasu. Zadbam o ciebie. Tak jak zawsze. – Wiem o tym. – Uniosła jego rękę do ust. – Zapłacę każdemu po pięćdziesiąt tysięcy dolarów, jeżeli pomożecie nam dostać się do Marsylii – powiedział do strażników. Knuckles i Speke skinęli głowami. Martins dał im znak do wyjścia. Fabienne i Albert udali się za nimi. Na końcu podążały białe wilki z uszami położonymi po sobie i ślepiami pełnymi groźnego blasku. Simon gnał wzdłuż korytarza. Po obu stronach były ustawione zbroje i średniowieczne krzesła z wysokimi oparciami. Automat przewiesił przez ramię. Zdjął noktowizor. Już go nie potrzebował, w zamku paliło się światło. Dlaczego Trach Dai nie zniszczył awaryjnego generatora? Może zdradził Bendora albo wpadł w tarapaty. Simon śpieszył się, żeby wykonać za niego robotę. Teraz rozwali nadajnik. Znajduje się bliżej niż generator. Martins nie będzie mógł przywołać pomocy. Zamek opustoszał. Natomiast podwórzec zamienił się w dom wariatów. Ludzie pchali się przez bramę samochodami i na piechotę. Wystraszeni zabójstwami strażników, widzieli zagrożenie nawet w cieniu. Światło znowu paliło się wszędzie, ale każdy bał się zamienić w trupa pomalowanego na zielono. Przez moment Simon rozważał, czy nie iść do Eriki, ale postanowił, że jeszcze nie teraz. Jeśli Martins zginie, zamek zostanie bez przywódcy. Obetnie mu głowę i wąż – Krait – umrze. Najpierw więc załatwi Alberta. Za rogiem Simon wbiegł do wąskiego przejścia, na końcu którego zaczynały się kamienne schody. Według planu kaplica znajdowała się przy schodach. Nagle, pośrodku korytarza, Simon zamarł. Ktoś dostał się tam przed nim i rozbijał wszystko, co znajdowało się w pomieszczeniu. Trach Dai? Możliwe. Simon podszedł na palcach do schodów i zajrzał z góry do środka. Trach Dai właśnie walił krzesłem w komputer. Nadajnik już rozbił. Zabił też radiooperatora, który leżał twarzą w dół, w kałuży krwi, przy ołtarzu. Krew ciekła mu z głowy. Rewolwer leżał na sejfie stojącym obok. Czy Dai chce zastrzelić Bendora teraz czy później? Nagle Simon padł na podłogę i przyłożył ucho do wytartych przez wieki kamieni posadzki. Miał niezmiernie wyostrzony słuch. Przed chwilą rozległy się kroki, których Trach nie mógł słyszeć przez hałas panujący w kaplicy. Co najmniej trzy osoby szły w tym kierunku, a z nimi psy, co oznaczało, że między innymi Martins zmierza tutaj. Simon wstał. Na dole Dai znowu cisnął krzesłem w komputer. Istne pobojowisko, zupełnie jak w dzielnicy murzyńskiej w South Bronx. Bendor był w pułapce. Znajdował się pomiędzy Trachem, któremu nie ufał, i Martinsem, który zabije go przy pierwszym zetknięciu. Nie mógł iść ani do przodu, ani do tyłu. Ninja. Zamknąwszy powieki skoncentrował się. Martwy człowiek. On jest tym człowiekiem. Otworzył oczy. Drastycznie zmienił się. Wzrok miał zamglony, mięśnie twarzy opadły. Oparł się o ścianę i zsunął się na podłogę. Martins i psy nieuchronnie się zbliżali. Bendor posmarował sobie twarz zieloną farbą i podciągnął w górę rękaw koszuli. Pewną dłonią dotknął ramienia ostrzem sprężynowego noża. Natychmiast ukazała się krew. Wtarł ją w szyję i twarz. Teraz już było słychać głosy Martinsa i jego ludzi. Simon rozpiął koszulę i przejechał zakrwawioną ręką po żebrach, po czym zamknął oczy i zapadł w letarg. Jego oddech stał się płytki, bicie serca spowolniło się. Oparł się o ścianę i udawał umarłego. Speke wskazał na trupa przy schodach i zatrzymał się. – Chryste – wyszeptał. – Jeszcze jeden. Dwayne Knuckles sprawdził spust swojej strzelby. Bendor to jakiś psychopata, gorszy od seryjnego zabójcy. Może już teraz czai się gdzieś z tyłu, żeby przeciąć mu gardło i zjeść jego wątrobę. Knuckles nie chciał umierać w ten sposób. W ogóle nie chciał umierać. Martins dał znak ręką i białe wilki usiadły. Fabienne przysunęła się do męża. Przed nimi, w kaplicy, ktoś rozbijał urządzenia. – Dalej już nie idę – wyszeptał Speke. – Ani ja – zapewnił Knuckles. Martins wskazał na drzwi. – Jeżeli to Bendor, mamy go. Nas jest trzech i psy. Speke wziął Alberta na muszkę. – Posłałeś trzech ludzi za nim na Hawaje, ale źle skończyli. Psy? Simon udowodnił, że nie jest łatwą zdobyczą. Jeśli masz zginąć, po co ci forsa? Zatrzymaj swoje pięćdziesiąt tysięcy, ja uratuję swoją wątrobę. – Bendor to król szaleńców – dodał Knuckles. – Kto wie, co się dzieje w tym pokoju. – Możecie odejść. Obaj. – Martins zwęził oczy. Speke zaczął się wycofywać z karabinem wciąż wymierzonym w Alberta. – Przepraszam, ale to nie moja bitwa. Knuckles, nie spuszczając oczu z Martinsa, podążył za Afrykańczykiem. Strażnicy skręcili za róg i zniknęli. Fabienne wbiła paznokcie w ramię Martinsa. – Co teraz zrobimy? – wyszeptała. – Zabezpieczymy tyły – powiedział i wskazał w kierunku ochroniarzy. – Poczekają na nas. Wiedzą, że będziemy wracać z pieniędzmi. – Jesteś pewien, że nie uciekną? – zapytała Fabienne. Martins skinął głową. Sam oszukiwał przez całe życie, więc takie sztuczki go nie zaskoczą. Użył gwizdka. Psy, łaknące krwi, pognały za facetami. W sekundę zniknęły za zakrętem. Męskie okrzyki oznajmiły, że dopadły swoje ofiary. Albert, trzymając pistolet w ręce, przeprowadził Fabienne obok trupa z zieloną twarzą i zeszli po schodach. Przystanęli przy wejściu do kaplicy. W środku Trach Dai nastawiał szyfr sejfu. Na podłodze leżał martwy radiooperator. Martins wszedł do środka. – Trach – powiedział. Ten rzucił okiem na broń leżącą na sejfie. – Nawet nie próbuj – ostrzegł Albert. – Gdzie jest Bendor? Fabienne wyczuwała napięcie. Jej oczy przeskakiwały z męża na przyjaciela. Wyczuwała między nimi jeszcze większą nienawiść niż wówczas w sali bankietowej. Dai wydawał się mniej spięty. Stał dumnie z rękami założonymi na piersi i uśmiechał się. – Dobry byłeś, mon ami – westchnął Martins. – Czekałeś piętnaście pieprzonych lat, aż zrobiłeś swój ruch. A ja nigdy się tego nie spodziewałem. Jestem pod wrażeniem. – Albert, o czym ty mówisz? – zapytała Fabienne, dotykając jego ręki. – Tylko Trach i ja przechodziliśmy przez bramę nie sprawdzani. Dai wie także o tunelu z kamieniami. Przywiózł Bendora do zamku i tam go schował. – Uśmiechnął się smutnie. – Fabienne mnie namówiła, żebym darował ci życie. Wielki błąd z mojej strony. Zalana łzami Fabienne patrzyła na Tracha Dai. – Obiecałeś, że nie podniesiesz ręki na Alberta. – To nie ja, ale Bendor. – Nie możesz go zabić! – krzyknęła do Martinsa. – Tak myślisz? Odepchnął ją i wycelował z pistoletu. W oka mgnieniu Fabienne rzuciła się pomiędzy nich i kula trafiła ją w pierś. Odwróciła się do Tracha Dai. Ten złapał swą panią i ostrożnie położył na podłogę. Wstrząśnięty Martins wpatrywał się w żonę, której czarna suknia była zbroczona krwią. Dai z namaszczeniem odsunął się od Fabienne. Nagle skoczył po swój pistolet. Oprzytomniawszy, Martins wystrzelił magazynek w jego plecy. Biedak, czepiając się przez chwilę ołtarza, osunął się twarzą na podłogę. Cały przód ołtarza był usmarowany krwią. Trach leżał bez ruchu tuż obok umierającej Fabienne. Martins padł na kolana i wziął w ramiona żonę. Jego łzy kapały na jej twarz. Chciała coś powiedzieć, jej oczy rozjaśniły się i Fabienne umarła. Albert pogrążył się w rozpaczy. Świat na zawsze przestał dla niego istnieć. Nie zauważył zakrwawionego człowieka z zieloną twarzą, który wszedł do kaplicy. Z nożem w ręku stał za łkającym Martinsem i patrzył, jak ten obejmował kobietę, która była jego życiem. Albert nigdy jeszcze nie wyglądał tak samotnie i bezsilnie. Ból, to cena, którą zapłaciłeś za miłość Fabienne, pomyślał człowiek pomalowany na zielono. Wsunął nóż za pas. Nie będzie mu potrzebny. Martins wyczuł, że ktoś za nim stoi. – Ona nie żyje – powiedział, spojrzawszy na Simona. Zdejmując brodę, Bendor pokazał mu swoją twarz. – Gdybym był z panem w jednym pokoju i tak by mnie pan nie rozpoznał. Martins zmarszczył brwi. Słyszał już kiedyś ten głos. – Smith – wyjaśnił przybysz. Albert myślał intensywnie. Simon dostrzegł, jak straszne przerażenie odmalowało się na twarzy Martinsa. Widział, że facet zaczyna coraz bardziej zdawać sobie sprawę, iż został oszukany. To oszustwo kosztowało go wszystko co miał, łącznie z Fabienne. – Za Pete’a Sancheza – wyszeptał Simon i udusił Martinsa gołymi rękami. Znalazł Erikę na drugim piętrze w sypialni, z oknami wychodzącymi na pusty ciemny podwórzec. Siedziała na podłodze, obejmując zakrwawionego mężczyznę. Trafiony dwa razy, żył, ale obficie krwawił z rany w prawym boku. Dwaj martwi ludzie leżeli obok. Kiedy dziewczyna ujrzała Simona, sięgnęła po magnum. Skamieniał i cicho powiedział: – To ja, Simon. Przyszedłem, żeby cię zabrać do domu. Długo mu się przyglądała. Nagle odłożyła pistolet, podniosła się i rzuciła mu się w ramiona. Przez długi czas żadne z nich nie wymówiło ani słowa. W końcu odezwała się przez łzy: – Wiedziałam, że przyjdziesz. Wiedziałam, że przyjdziesz! Rozdział 32 Honolulu, lipiec Szary datsun wjechał do Chinatown. Erika Styler drzemała na tylnym siedzeniu. Simon siedział obok i czytał Wall Street Journal. Obudziła się i zobaczyła, że Aleksis prowadzi nadal samochód. Nie zatrzymała się, choć mieli zjeść tu obiad. A tymczasem mijali czerwone pagody, wietnamskie kasyna gry, tajlandzkie salony masażu. Wjechali na autostradę Nimitza, tak nazwaną ku czci admirała, który dowodził amerykańską flotą na Pacyfiku podczas II wojny światowej. Dlaczego taka zmiana planów? Simon był zaabsorbowany czytaniem wyników giełdy. Dla niego wybór restauracji przez Aleksis nie miał żadnego znaczenia. Niezależnie od miejsca zawsze zamawiał sałatę i wodę Evian. – Miałam rację co do Muriel Hostetler – stwierdziła Aleksis. – Pracowała dla Departamentu Stanu do zeszłego roku. Tyle razy robiła operacje plastyczną, że nie zostało skóry do naciągnięcia. Dziesięć lat temu zabawiała się z Hensonem. Jego żona dowiedziała się o tym i zaczęła wspominać o rozwodzie i podziale majątku. Był to koniec Muriel Hostetler. Należymy do tego samego klubu brydżowego, mogła więc bez problemu szpiegować Simona i przekazywać informacje Martinsowi. Spojrzała na odbicie twarzy dziewczyny w przednim lusterku. – Lepiej wyglądasz. Ładnie ci z opalenizną. Erika poklepała się po brzuchu. – Utyłam pięć funtów przez te dwa tygodnie. – Wdowiec dzwonił, żeby przekazać mi podziękowania z Białego Domu za uratowanie tyłka wiceprezydenta – dodała Aleksis. – Zaofiarował mi kupę forsy. – Więc wyjdź za tego starego piernika – wtrącił Simon. – Proponował mi dziesięć procent od pieniędzy Triady, skonfiskowanych przez FBI. To jest obowiązująca prowizja za wskazanie przestępców. Nie przyjęłam tej gotówki. Trzeba by zapłacić podatek, a chyba nie chciałbyś, żeby w wydziale podatkowym i FBI wiedziano za dużo o twoim prywatnym życiu. – Dziękuję – powiedział Simon. – Czy wdowiec mówił coś na temat Hensona? – Henson ma stanąć przed ławą przysięgłych. Andy Lam już został aresztowany i czeka go trzysta lat więzienia, jeżeli go skażą. Dag uważa, że Lam jak najbardziej na to zasłużył. Oczywiście FBI przypisuje sobie wszystkie zasługi. Chłopcy są dumni, że zapobiegli transakcji związanej z kasynem. Oznacza to, że zostaniesz zaproszony na konferencję prasową, na której federalni będą się pysznili, jacy to wspaniali z nich obrońcy prawa. – Jakoś to przeżyję – powiedział Simon wzruszając ramionami. – Media porównują tę sprawę do afery irańskiej. W obu wypadkach ci sami agenci popełnili takie same głupstwa. – Chińczycy nie mają ani pieniędzy, ani kasyna – zaznaczyła Erika, ścisnąwszy rękę Simona. Simon złożył gazetę. – Gdyby Martins i Hocq jeszcze żyli, ich dni byłyby policzone – stwierdził. – Triada straciła trzydzieści milionów i, oprócz tego, reputację. Ktoś musi za to zapłacić. – Cieszę się, że nie ja – dodała Erika. Spojrzała w okno. Zbliżali się do międzynarodowego lotniska w Honolulu. Nagle ją olśniło. Puściła rękę Simona. – Czyj to pomysł? – zapytała. – Mój – powiedziała Aleksis. – I zrobisz to, nawet gdybym miała siłą wtaszczyć cię do samolotu. Erika przecząco potrząsnęła głową. – Nie czuję się na siłach grać w karty. Może kiedyś, ale nie teraz. – Złe czasy się skończyły, dziecko – przekonywała ją Aleksis. – Hocq cię nastraszył, ale nie straciłaś odwagi. W przeciwnym razie już byś nie żyła. – Czekają na ciebie w Las Vegas na rozgrywkach o milion dolarów – wyjaśnił Simon, wręczając Erice bilet lotniczy. Pięćdziesięciu zawodników, przyjeżdżają z całego świata. Niektórzy tylko po to, żeby zmierzyć się z tobą. – Ze mną? Naprawdę? – Zmusiła się do uśmiechu. – Tak – zapewnił Simon ujmując jej dłoń. – Nie mam pieniędzy na stawki. – Z banku w Las Vegas możesz podjąć trzysta tysięcy dolarów. – Czy to pieniądze Hocqa? – Są twoje, był ci winien. Wygrałaś je, a potem zbzikował. Wziąłem tylko to, co do ciebie należy. Erika spojrzała na Aleksis. – A może chcecie się mnie pozbyć, co? – Uchowaj Boże! – krzyknęła pani Bendor. – Przyjadę za kilka dni – powiedział Simon. – Wejdź do sali bez obstawy, tak jak zawsze. Nie ma powodu, żeby postępować inaczej. – Jeśli się nie zjawisz, sama przyjadę po ciebie – zagroziła i pocałowała go w policzek. – Teraz zajmiesz się Hensonem? – Aleksis zwróciła się do syna. – Nie, to już skończone. – Chyba żartujesz? – Jak zaznaczyłem, Chińczycy nie znoszą utraty twarzy. Dostanie za swoje. Ja nie muszę nawet kiwnąć palcem. O 16.45 Hugh Henson wyjechał z Manhattanu w swojej limuzynie. O 17.14 utknął w korku na szosie Long Island i przeklinał jamajskiego kierowcę za to, że w godzinach szczytu wybrał tę trasę. Dzisiaj został oskarżony przez Sąd Federalny na Manhattanie o trzysta pięćdziesiąt pięć przekroczeń prawa związanych z praniem brudnych pieniędzy i handlem narkotykami przez ostatnie sześć lat. FBI wykazało jego powiązania z eksporterami heroiny, podejrzanymi bankierami, prawicowymi pomyleńcami, związkami zawodowymi, znajdującymi się w rękach mafii, ze skorumpowanymi politykami. Nigdy w życiu nie był tak poniżony. Przecież zakładał agencję wywiadowczą dla rozrywki, a nie po to, żeby zanurzyć się po uszy w gnoju. Próbował zapobiec aresztowaniu, dzwonił do przyjaciół w Waszyngtonie z prośbą o pomoc. Ale żaden z jego telefonów do Białego Domu, Wydziału Sprawiedliwości i CIA nie został odebrany. Sformułowano akt oskarżenia, a jego wszyscy tak zwani przyjaciele unikali go jak ognia. Jest zupełnie sam. Ma dwa miliardy dolarów, wystarczy, żeby nie pójść do więzienia. Gdyby uznano go za winnego, może składać odwołania przez lata. Nigdy nie będzie siedział, pieniądze gwarantują mu wolność. Prokurator generalny Sądu Najwyższego, obrzydliwa kupa łoju, Bolivar Infante, już napalał się, żeby wyrobić sobie nazwisko. Skupił całą uwagę na Hensonie, najbardziej znanym ze wszystkich oskarżonych, grożąc mu największym wymiarem kary. To przez niego Hugh stoi w obliczu wyroku od pięćdziesięciu lat do dożywocia w federalnym zakładzie karnym i dwudziestu milionów dolarów grzywny. Niech pan Bolivar na razie nie zaciera rąk. Henson ma dosyć forsy, żeby rozporządzać swoją przyszłością. Nie trzeba być geniuszem, aby zrozumieć, że to Bendor załatwił Martinsa i Hocqa, i zarazem wyzwolił swoją dziewczynę. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby go poznać. Ten, kto potrafił zabić Martinsa, jest godny przyjaźni. Niestety, Henson nie mógł wspomnieć o Bendorze, gdyż wplątałby się w kłopoty. A tymczasem jest chłopcem do bicia dla mediów, jego zdjęcia i nazwisko widnieją na okładkach wszystkich szmatławców, sprzedawanych w supermarketach. Reporterzy z Europy, Azji i Ameryki Południowej dołączyli się do miejscowych dziennikarzy, osaczając jego rodzinę, znajomych i pracowników. Dziś rano, w sądzie, nie było gdzie palca wsadzić. Nie przyznał się do winy. Sędzia Ruth Crowe zwolniła go za kaucją dwóch milionów dolarów do rozprawy we wrześniu. Crowe, którą przezywano Maksymalistką Ruth, za to, że feruje najwyższe dozwolone prawem wyroki, będzie sędzią w jego procesie. Jeżeli zostanie skazany, może być pewny, że dowali mu po całości. Jechał teraz na weekend do swego obrońcy Abrahama Levina, który mieszkał w Cold Springs Harbor, miejscowości na Long Island, w której zachowała się urocza atmosfera dziewiętnastowiecznej wioski rybackiej. Henson zatrudnia w firmie tuziny wymoczków, zajmujących się prawem finansowym, ale żaden z nich nie zna się na prawie karnym. Zgłosił się więc do Levina, gwiazdy pierwszej wielkości pośród karnistów. Jest tak dobry, że uniewinniłby Hitlera w Tel Awiwie. Nie pracował za darmo, nalegał na zadatek w wysokości miliona dolarów. „Domniemanie niewinności”, według niego, zaczyna się od wpłacenia zaliczki. Ta rozprawa już kosztuje Hensona pięćdziesiąt milionów. To wartość dwóch samolotów, skonfiskowanych w zeszłym miesiącu przez FBI i celników. Wtedy zaaresztowali też kurierów Martinsa, przybywających z Marsylii. Skonfiskowali również piętnaście milionów Złotego Kręgu, czyli prawie wszystkie pieniądze Triady z łapówek. Zatem jej straty wyniosły trzydzieści milionów dolarów. Natomiast kasyno wciąż było na sprzedaż. Nie tylko Henson potrzebował dobrego specjalisty z prawa karnego. FBI wręczało wezwania do sądu członkom komisji gier hazardowych, politykom, gangsterom i przewodniczącym związków zawodowych. Niektórzy z nich bez wątpienia zaczną sypać w nadziei, że unikną więzienia. Będą wskazywać palcem znajomych, nie wyłączając Hensona. Miał niewielki problem z Chińczykami, którzy uznali, że to on odpowiada za ich straty finansowe. Martinsowi i Hocqowi dostałoby się za to, ale nie żyją, więc żółtki szukają kozła ofiarnego. Andy Lam domaga się, żeby Hugh zwrócił trzydzieści milionów, które Triada straciła w niedoszłej transakcji. Henson roześmiał mu się w twarz. Nie do niego ta gadka. Martins i Hocq odpowiadali za przerzucanie pieniędzy do Stanów. Henson tylko zapewniał transport, nic poza tym. Nie miał zamiaru oddawać trzydziestu baniek tylko dlatego, że Chińczycy go o to proszą. Lam tak nie uważał. Martins i Henson byli wspólnikami. Albert wszedł z nimi w układ i Hugh musi wypełnić zobowiązania. Może zapłacić Triadzie gotówką albo przekazać swoje akcje w tej wartości. Martins mówił, że praca z Chińczykami przypomina taniec z niedźwiedziem. Wtedy przestaje się tańczyć, kiedy niedźwiedź się zmęczy. Gówno go obchodzą tańczące niedźwiedzie. Nie dlatego dorobił się fortuny, że był mięczakiem. Nie zarabia się dwóch miliardów dolarów, rozdając forsę na prawo i na lewo. Henson raczej da sobie obciąć koniec kutasa, niż sprzeda żółtkom choćby jedną akcję swojej firmy. Bardziej go niepokoiły inne konsekwencje tego, że został aresztowany. Skreślono go z listy osób zapraszanych do Białego Domu. Wiceprezydent z żoną wycofali się z zarządu Zawsze tam i nie odpowiadają na jego telefony. Skreślono go także ze spisu gości z wyższych sfer Nowego Jorku, Waszyngtonu i Palm Beach. Nikt nie pomoże człowiekowi w biedzie. Przełknął łyk brandy, siedząc w limuzynie i pomyślał o naiwności Triady. Czy naprawdę mają nadzieję, że im odda trzydzieści milionów dolarów za coś, co się stało nie z jego winy? Żółtki żyją w świecie marzeń. Jeśli chcą prowadzić interesy w Ameryce, niech się nauczą, że nie zawsze wszystko może się udać. Zapewne Złoty Krąg w końcu go zrozumie. Zapomną o tej błahostce. Zapomną i wybaczą. Był gotów założyć się o własne życie, że tak się stanie. Avignon Z okna szpitalnego pokoju Jesse Borrega patrzył na kaplicę. Od frontu dwaj kamienni aniołowie trzymali tacę z głową Jana Chrzciciela. Jesse był ubrany w szary dres i opierał się o laskę. Drzwi do sali stały otworem. Wtem ktoś zapukał, Borrega odwrócił się od okna. Do pokoju wszedł doktor Clement Pertuis, wysoki pięćdziesięcioletni dyrektor lecznicy. Trzymał w ręku plik dokumentów i zaklejoną żółtą kopertę. Borrega został wypisany ze szpitala po trzytygodniowym pobycie. Lekarz podał mu papiery i długopis. – Proszę podpisać wszystkie sześć kopii. Mówił po francusku, w jednym z czterech języków, którymi władał Borrega. Pertuis rzucił żółtą kopertę na łóżko. – Proszę podpisać tam, gdzie krzyżyk. Za drzwiami jest dwóch policjantów. – Wiem. Zabrał się do podpisywania formularzy. Gliniarze są tu po to, żeby go odprowadzić na lotnisko i wsadzić do czeskiego samolotu udającego się do Hawany. I dopilnować, aby nie puścił pary. Policjanci, opłacani przez Martinsa, chcieli jak najszybciej pozbyć się Borregi, dopóki nie zdążył z nikim porozmawiać. Opuszczał Francję, mając tylko ubranie na sobie i żółtą kopertę. Podpisał i podał dokumenty Pertuisowi. – Miał pan szczęście, że ksiądz i ta kobieta znaleźli pana w parku na czas – powiedział. – Przywieźli pana do szpitala w ostatniej chwili. Borrega usiadł na łóżku, trzymając się za bok. To była Erika, której zawdzięczał życie. I Simon Bendor. Zasłużył na swoją reputację. Przewrócił zamek do góry nogami, zabił Alberta i odzyskał dziewczynę. Jest lepszy od Borregi. Dużo lepszy. Francuska policja i amerykańskie FBI zajęli się sprawą Martinsa. Bonnieux poradził Borredze, żeby podał się za ofiarę napadu rabunkowego, to uniknie śledztwa. Jeżeli wykona polecenie, dostanie bezpłatny bilet w jedną stronę do Hawany. W przeciwnym razie może skończyć w więzieniu. – Wykrwawiłby się pan na śmierć, gdyby nie ksiądz i kobieta – zaznaczył. – Rana na nodze była groźna, a na boku jeszcze poważniejsza. To pewno Arabowie na pana napadli. Należy ich deportować z naszego kraju, gdyż nas wszystkich pozabijają. Borrega podniósł kopertę, którą lekarz rzucił na łóżko. Widniało na niej nazwisko Kubańczyka. Postanowił, że zajrzy do środka, gdy się wysiusia. Pertuis zaczął stawiać swoje inicjały przy podpisach Borregi na formularzach. – Policja podała nam jedną wersję wydarzeń, a ludzie z zamku inną. Barmanka powiedziała mojej kuzynce, że kochanek pani Martins, zwariowany Niemiec, którego zaproszono na kolację, zabił panią Fabienne, ponieważ nie chciała z nim uciec. Borrega uśmiechnął się. – Naprawdę? – Męża jej też zastrzelił. Kiedy próbowano powstrzymać zabójcę, dosłownie zamienił się w Rambo. Zamordował wszystkich biesiadników i odebrał sobie życie. Lekarz szykował się do wyjścia. – Nigdy się nie dowiemy prawdy. Może gdzieś tu grasuje maniak, kto wie? W razie problemów proszę wpaść, obejrzymy te pana rany. – Dziękuję, doktorze. Borrega został sam. Wziął kopertę, poszedł do malutkiej łazienki i zamknął się na klucz. Prawa noga mało doskwierała, ale bok porządnie mu dokuczał. Spuścił spodnie i usiadł na klozecie. Nie mógł za długo stać. Martwił się, że wraca na Kubę z pustymi rękami. To biedny kraj, a teraz, kiedy Rosjanie odchodzą, nie będzie lepiej, tylko gorzej. Borrega nie zacznie szukać pracy, dopóki rany zupełnie się nie zagoją. A przecież musi karmić rodzinę. Rozerwał kopertę. W środku znajdowała się torebka. Nigdy takiej nie miał. Należy do kogoś innego, w szpitalu się pomylono. Zajrzał do saszetki. Madre de dios* [*Matko Boska – hiszp.]. Patrzył na piękne, nowe studolarówki. Skubnął włoski na ramieniu. Nie, nie śni. Przecież tu jest chyba z pięćdziesiąt tysięcy dolarów! A nawet i sto. Nie może zabrać tych pieniędzy, chociaż tak mu są potrzebne. Nie należą do niego. Nie wiedział, czy zwrócić forsę. Nagle przestał się zastanawiać. Zauważył kartę – damę kier, a na niej jedno słowo, napisane kredką do ust. Dziękuję. Uśmiechnięty Borrega podniósł kartę do nosa i wciągnął powietrze. Poczuł zapach perfum. Pamięta te oczy, które mogą sprawić, że mężczyzna zapomni o wszystkim na świecie. Ucałował kartę. – Gracias, Erika – powiedział. – Gracias, mi querida. Dziękuję ci, dziękuję, moja droga.