Marcus Wynne Wojownik w mroku Dom Wydawniczy REBIS poleca m.in. thrillery: Keith Ablów ¦, PRZYMUS David Baldacci TEN, KTÓRY PRZEŻYŁ Stephen Coonts USS AMERICA HONGKONG KUBA WOLNOŚĆ Krzysztof Kotowski ZYGZAK JAPOŃSKIE CIĘCIE Graham Masterton KATIE MAGUIRE KONDOR WYBUCH Don Passman WIZJONERKA Patrick Robinson HMS UNSEEN USS SEAWOLF BUNT NA USS SHARK BARRACUDA 945 Scott Turów BŁĘDY ODWRACALNE Marcus Wynne BEZ WYBORU MARCUS Przekład Maciej Szymański REBIS DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2004 Tytuł oryginału Warrior in the Shadows Copyright © 2002 by Marcus Wynne AU rights reserued m - Copyright ©for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004 ¦I r r Redaktor Krzysztof Tropiło Konsultacja militarna Jarosław Kotarski Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja Zbigniew Mielnik Zdjęcie na okładce CORBIS/FREE Wydanie I ISBN 83-7301-452-7 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 rebis@rebis.com. pi www.rebis.com.pl Skład :?•»=»«=>i^ Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44 Druk i oprawa: ABEDIK Poznań « ®___ Podziękowania Pragnę podziękować moim agentom, Ethanowi Ellenber-gowi i Michaelowi Psaltisowi z Ethan Ellenberg Literary Agency oraz Brianowi Lipsonowi z Endeavor Talent Agency. Dziękuję też mojemu redaktorowi, Brianowi Callaghanowi; wspaniałej specjalistce od reklamy, Elenie Stokes; oraz całej reszcie ekipy Tor/Forge: „Jaskrowi", Jennifer Marcus, Kathleen Fogarty, Lindzie Quinton i Tomowi Doherty'emu. Wiele zawdzięczam dziełu Percy'ego Tresize'a, wspaniałego australijskiego artysty i autora prac, które przybliżyły świat Quinkinów ludziom żyjącym z dala od tej mrocznej krainy snów. Wszelkie omyłki i potknięcia interpretacyjne, które popełniłem, korzystając z dokonań Percy'ego, są wyłącznie moją winą. Dziękuję też Andrew Dineenowi z Ad-venture Company za pomoc w przygotowaniu wyprawy do Jowalbinna Bush Camp w kraju Quinkinów, a także Allenowi i Mickowi, moim przewodnikom po sztuce malowideł naskalnych. Oczywiście jak zwykle jestem głęboko wdzięczny mojej żonie Caprice. Bez jej wsparcia powstanie niniejszej książki nie byłoby możliwe. < tSJ co H—I fin -CO N O ~" ;*?¦ ~^*Ę"^ ^Ę^- f ~ ' "* SH5T 1.1 Człowiek, który wkrótce miał zostać zjedzony, zafundował sobie doskonałą kolację. Młode, pieczone ziemniaczki, filet mignon, porcja warzyw gotowanych na parze - o zawartości węglowodanów dozwolonej dietą, której ostatnio przestrzegał - oraz karafka nader zacnego, chilijskiego ca-bernet sauvignon napełniły go przyjemnym uczuciem sytości i ciepła. Było to doznanie szczególnie przyjemne we wrześniowy wieczór w Minneapolis, gdy rześki chłód powietrza zapowiadał już rychłą i ostrą zimę. Nazywał się Madison Simmons, a nieco pretensjonalne imię znakomicie pasowało do jego osoby. Miał nadwagę i prezentował się raczej staro jak na swój wiek - trzydzieści dwa lata, z których dziesięć spędził w dziale kredytów międzynarodowych w First Bank International. Specjalizował się w inwestycjach w Azji Południowo-Wschodniej i w Australii. W pracy powodziło mu się doskonale, a szczególnie lubiany był przez australijskich biznesmenów, którzy doceniali nie tylko jego talent do interesów, ale także żyłkę do specyficznie pojętej zabawy. Madison lubił współpracować z Australijczykami, ale potrzebował też czasu na samotne przyjemności. Był kawalerem i mieszkał w drogim domu nad brzegiem jeziora Harriet, a jego skrzętnie ukrywanym hobby były supernowoczesne kino domowe i imponująca kolekcja egzotycznej pornografii. Częste wizyty w Azji Południowo-Wschodniej pozwoliły mu poszerzyć zbiory o filmy z bardzo wyspecjalizowanych dziedzin, a nawet, raz lub dwa, samemu wystąpić we własnych, skromnych produkcjach. Dyskretny przyjaciel z australijskiego konsulatu dostarczył mu właśnie świeże nagrania, które były formą podzię- 9 kowania za wykonanie niedawno dość delikatnej misji. Madison uważał, że obejrzenie nowych taśm będzie idealnym ukoronowaniem tego wieczoru. Szedł więc szybkim krokiem, a jego pięknie skrojona marynarka powiewała wokół sterczącego brzucha. Maszerował szerokim chodnikiem przed pasażem Nicollet do wielopoziomowego parkingu, na którym zostawił samochód. Mijał wielu ludzi: uliczników potrząsających puszkami na drobne, studentów z plecakami zarzuconymi na jedno ramię oraz pary powracające z wczesnej kolacji. Jest coś przyjemnego w odgłosach miasta między wieczorem a północą, a Madison Simmons umiał się delektować tym dobrze znanym szmerem. Wkroczył do narożnej bramy budynku, w którym mieścił się parking, i z nawykową ostrożnością mieszkańca miasta przystanął na moment, by się • upewnić, czy jest sam. Po chwili wszedł dwa piętra wyżej na poziom, na którym stał jego lexus. - Wonk, wonk. Zatrzymał się i rozejrzał uważnie, zaskoczony osobliwym dźwiękiem. Miał wrażenie, że usłyszał go od strony długiego rzędu samochodów, gdzie puste miejsca parkingowe przypominały ubytki w uzębieniu olbrzyma. - Wonk, wonk. Co to może być? Przyspieszył kroku, otulił się mocniej płaszczem i po-dzwaniając kluczykami, skierował się do miejsca, w którym pod jarzeniowymi lampami stał jego wóz. Nie zwalniając, przycisnął klawisz pilota i w tej samej chwili światła lexusa zapaliły się, a ciszę przerwał szczęk centralnego zamka. Przystanął na moment, rozejrzał się ostrożnie i zerknął nawet, cokolwiek paranoicznie, na tylne siedzenie samochodu, zanim pospiesznie otworzył i zatrzasnął za sobą drzwi. Nerwowo wcisnął kluczyk do stacyjki i zapalił silnik, a potem spojrzał na boki i ruszył na wstecznym biegu. - Wonk, wonk. Bezpieczny w kabinie samochodu, zacisnął dłonie na kierownicy tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Cholerne dzieciaki albo jakiś pijany czubek, którego bawi straszenie ludzi, pomyślał. Zmienił bieg i poprowadził wóz rampą w dół, 10 by po chwili z piskiem opon skręcić i przystanąć przed bramą wyjazdową, gdzie w oświetlonej, przeszklonej budce znudzony sikh w czerwonym turbanie gapił się na ekran miniaturowego telewizora. Madison podał mu bilet parkingowy. - Na trzecim poziomie ktoś pokrzykuje i próbuje straszyć ludzi. Sikh nie odpowiedział. Wsunął bilet do czytnika kasy, wydrukował paragon i wręczył go klientowi. - Nie słyszał pan? Ktoś włóczy się tam na górze i próbuje straszyć ludzi — powtórzył Madison. Tym razem sikh uśmiechnął się od ucha do ucha. - Bardzo panu dziękuję. Przekażę wiadomość ochroniarzom, kiedy się tu zjawią - odparł. - Życzę dobrej nocy. Madison wyrwał mu paragon i cisnął do schowka obok fotela, a potem nieco zbyt silnie docisnął pedał gazu i lexus gwałtownie skoczył naprzód. Skręcił ostro w Nicollet Ave-nue i odjechał. Tuż przed wyjazdem z budynku stał motocykl - jedna z tych sportowych maszyn, którymi podróżuje się praktycznie na leżąco. Siedzący na nim mężczyzna odprowadził wzrokiem wyjeżdżającego lexusa i włączył się do ruchu tuż za nim. Madison zerknął na niego w lusterku wstecznym, ale ponad jaskrawą plamą motocyklowego reflektora widział jedynie ciemną sylwetkę w czarnym, połyskującym kasku. Zadowolenie z pysznej kolacji rozwiało się nagle pod wpływem adrenalinowego ciosu w brzuch. Bankowiec poczuł coś, czego nie doświadczał zbyt często w swym dorosłym życiu: strach. Przypomniał sobie czasy szkolne, kiedy dręczyli go silniejsi uczniowie. Był wtedy młody i przemądrzały; nie opanował jeszcze podstawowej zasady niewychy-lania się w stadzie. Wiedział jednak, jaki użytek można zrobić z gniewu, więc docisnął pedał gazu i zanotował w pamięci, że w przyszłości należy zostawiać samochód bliżej budki stróża. Zahamował ostro, gdy żółte światła zmieniły się na czerwone. Motocyklista zatrzymał się na lewym pasie, tuż obok. Madison patrzył wprost przed siebie, ale kątem oka zarejestrował wygląd nieznajomego: czarny kask szczelnie zasła- li niający twarz, długie włosy związane w kitkę i zwisające na plecy, czarną skórzaną kurtkę, obcisłe czarne dżinsy, ciężkie czarne buciory i grube rękawice. Motocyklista wpatrywał się w niego przez długą chwilę, ale bankowiec twardo gapił się przed siebie. Kiedy zapaliło się zielone światło, nieznajomy uniósł rękę i pomachał Madisonowi - który wreszcie spojrzał na niego - a potem dodał gazu i postawiwszy maszynę na tylnym kole, przemknął przez puste skrzyżowanie. Tylne światło motoru zniknęło za następnym rogiem, gdy mężczyzna w czerni położył maszynę w skręt tak ostro, że omal nie otarł się nogą o asfalt. Madison przejechał wolno przez skrzyżowanie. Ledwie zdążył przed żółtym światłem. Wziął głęboki wdech i powiedział: — Cóż za dziwaczny wieczór. Nic więcej nie przytrafiło mu się po drodze. Na trasie do jego okazałego domu przy Lakę Harriet Parkway nie było dużego ruchu. Przejechał Czterdziestą Trzecią Ulicę, minął tłum ludzi siedzących przy stolikach przed kawiarnią Java Jack's i zatrzymał wóz przed bramą własnej posesji. Nacisnął klawisz na desce rozdzielczej i pozwolił, by zderzak nieomalże dotknął bramy, jakby chciał ją staranować, gdyby się nie otworzyła. Wjechał i upewnił się, że jest zamknięta, zanim wysiadł z samochodu. Podjazd, garaż i boczne drzwi do domu były jasno oświetlone latarniami włączanymi przez czujniki ruchu. Zostawił wóz na podjeździe i wszedł do domu. Natychmiast zbliżył się do konsoli systemu alarmowego i wpisał kod, a potem powiesił kluczyki na kołku przy drzwiach, rzucił płaszcz na krzesło i zsunął buty. Dom był dumą i radością Madisona Simmonsa, który urządził go i ozdobił najlepiej, jak może to zrobić zamożny bankowiec z Minneapolis. Wypolerowane podłogi z ciemnego drewna lśniły w blasku szynowego oświetlenia, na starannie ułożonych, drogich perskich i tureckich dywanach stały połyskujące meble z drewna i szkła, a subtelnie rozmieszczone reflektorki podkreślały urodę cennych dzieł sztuki. Dom był jego samotnią i twierdzą; to tu czuł się swobodnie, tu się relaksował. 12 A teraz właśnie potrzebował relaksu. Po okrytych wykładziną schodach poczłapał na górę, do sypialni, do której przylegał przestronny pokój pełniący funkcję prywatnego centrum rozrywki. Był tam między innymi supernowoczesny, wielki telewizor cyfrowy, odtwarzacze kaset wideo i DVD oraz najlepsze z dostępnych na rynku głośników, ulokowane w ze wszech miar profesjonalny sposób. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się półki z płytami DVD i kompaktami. W muzycznej kolekcji Madisona dominowały klasyka, barok i wczesny jazz. Kolekcja prywatnych nagrań wideo mieściła się w sejfie, dyskretnie ukrytym za drewnianymi panelami i otwieranym za pomocą wbudowanego obok zamka cyfrowego. Madison nie żałował pieniędzy na zabezpieczenia, za samo bowiem posiadanie materiałów takich jak te, które znajdowały się w schowku, groził mu dłuższy pobyt w więzieniu federalnym. Był jednak skłonny ryzykować, zwłaszcza że jego zdaniem zagrożenie nie było specjalnie realne. Był niewolnikiem własnego gustu, jak każda inna osoba uzależniona. Rozebrał się szybko i schował swój ręcznie szyty, włoski garnitur do wielkiej garderoby z obrotowym wieszakiem. Mechanizm uparcie skrzypiał, co od dawna wyprowadzało go z równowagi; musiał kiedyś wreszcie zadzwonić do wykonawcy i zażądać naprawy. Obrotowy system kosztował zbyt dużo, by teraz jego właściciel musiał znosić skrzypienie. Madison nienawidził irytujących dźwięków. Nagi stanął przed wysokim lustrem: był otyły i blady, jeśli nie liczyć zaróżowionych policzków, szyi i dłoni, a na łydkach miał niebieskawe ślady od zbyt obcisłych skarpet. Nie wydałby się atrakcyjny żadnej kobiecie, którą znał; na szczęście jednak nie gustował ani w kobietach, ani w innych dorosłych osobach. Narzucił na ramiona gruby frotowy szlafrok i podniósł dużą myjkę kąpielową ze sterty podobnych, leżącej tuż za drzwiami garderoby. Wrócił do pokoju uciech i ułożył myjkę na podłokietniku głębokiego, skórzanego fotela, który stał dokładnie naprzeciwko wielkiego ekranu telewizyjnego. Na skraju stolika, przy schludnych stosikach płyt kompaktowych i DVD, położył nową kasetę wideo, którą pod- 13 czas lunchu wręczył mu przyjaciel z australijskiego konsulatu. - Masz tu coś specjalnego, chłopie — powiedział młody radca handlowy, mrugając do niego ponad stołem. - Naprawdę? - odparł chłodno Madison i rozejrzał się po twarzach klientów zatłoczonego bistra. - Nie musisz być takim milczkiem, chłopie. Nikt nie wie, o czym gadamy - stwierdził Australijczyk. - I bardzo dobrze. A co z drugą sprawą, o której rozmawialiśmy? Masz? - Pewnie, chłopie. A naszemu wspólnemu przyjacielowi bardzo się podoba ten klub ze striptizem. - My nazywamy go „klubem dżentelmena". - I bardzo słusznie, chłopie. Mam nadzieję, że znajdą się karty wstępu dla mnie i moich kumpli. - Ja już tam nie bywam. To nie dla mnie. - Ty stary pacanie! Nie dla ciebie? Nie żartuj. No, ale przede wszystkim zadbaj o mnie i moich kumpli, dobra? Rubaszna kumplowatość, tak bardzo typowa dla Australijczyków, szczerze irytowała Madisona, choć dobrze to maskował. Zbyt ciężko w życiu pracował nad tym, by stwarzać towarzyski dystans między sobą a innymi ludźmi. Bezpośredniość mieszkańców antypodów niekiedy bywała dla niego wręcz obraźliwa. Kontakty, które utrzymywał z nimi w sprawach zawodowych, były rzecz jasna znacznie bardziej oficjalne, jednak natura jego prywatnych transakcji wymagała sporej dozy tolerancji dla australijskich obyczajów. Ludzie, których pieniędzmi obracał, wiedzieli o tej niedogodności i dobrze płacili za jej znoszenie. A samo zajęcie miało i dobre strony -jak choćby ta wideo-kaseta. - Wonk, wonk. Madison zamarł, kucając przed magnetowidem. Miał wrażenie, że dźwięk dochodził z zewnątrz, z podjazdu. Zostawił taśmę w szczelinie i pobiegł do sypialni. Na nocnym stoliku leżał mały rewolwer kalibru .38, który niegdyś należał do jego ojca. Był naładowany, ale Madison nigdy z niego nie strzelał. Chwyciwszy broń, zszedł ostrożnie po schodach i kolejno wyjrzał przez wszystkie okna, szukając sprawcy hałasu. 14 Nic. Czekał i nasłuchiwał. Nic. Ruszył już z powrotem w stronę schodów, kiedy ciszę przerwało głośne uderzenie w zewnętrzną stronę drzwi. Podskoczył ze strachu, ale zaraz potem gniew wziął górę nad lękiem. Madison puścił się biegiem w stronę wyjścia, wymachując rewolwerem. - Kto tam? - krzyknął, gwałtownym ruchem otwierając drzwi. Na białej farbie skrzydła zobaczył ciemną smugę. Spojrzał w dół i cofnął się o krok, zdjęty nagłym obrzydzeniem. Na schodku leżało zmięte jak łachman ciało wiewiórki. Brakowało tylko głowy, a z otwartej rany pulsowała jeszcze świeża krew. Paliły się wszystkie światła sterowane detektorem ruchu, a garaż, podjazd i schodki przed drzwiami były w ich blasku doskonale widoczne. Daleki rzut z ulicy, pomyślał Madison. - Jest tam kto? Mam broń i dzwonię na policję! - powiedział. Cisza. Złość dodała mu odwagi. Wybiegł w szlafroku na podjazd, zajrzał za samochód i na tyły garażu. Niczego nie znalazł. Powrócił do otwartych na oścież drzwi i zatrzasnął je za sobą, a potem pomknął na górę. Skierował się prosto do sypialni i z jakiegoś powodu przekręcił klucz w zamku. Szorstka materia szlafroka otarła się o jego spocone nogi, gdy podszedł do bezprzewodowego telefonu i podniósł słuchawkę. Brak sygnału. Kilka razy wcisnął klawisz włącznika. Nic. Przez chwilę wpatrywał się w telefon tak, jakby siłą woli chciał go zmusić do działania. Wreszcie rzucił słuchawkę na łóżko i ściskając rewolwer w dłoni jak talizman, poszedł do pokoju rozrywki, aby poszukać komórki. Kątem oka zarejestrował błyskawiczny ruch, zaledwie czarną smugę. Ktoś wyrwał mu z dłoni broń tak szybko, że Madison nie zorientował się nawet, co się dzieje. Potem ręce 15 silne jak imadła pochwyciły go, zakręciły i cisnęły na fotel z taką mocą, że potężny mebel przesunął się w tył o ponad pół metra. Madison Simmons zobaczył przed sobą mężczyznę średniego wzrostu, ubranego w grubą, czarną, skórzaną kurtkę, czarną, sportową bluzę i ciemne dżinsy. Czarny kask motocyklowy, ocieplane rękawice i czarna, płócienna torba kurierska leżały obok stolika z telewizorem. Skóra nieznajomego była koloru kawy z niewystarczającą ilością mleka -jakby o pół tonu zbyt ciemna - nos szeroki, a usta bardzo wydatne. Związane w kitkę, długie, czarne włosy zwisały mu na plecy, a z przebitej przegrody nosowej sterczał nieduży kolczyk. Lewe ucho miał najeżone ozdobnymi ćwiekami i kółeczkami, natomiast na palcach rąk nie było żadnych ozdób czy pierścieni. - Kim jesteś? - jęknął Madison Simmons, dysząc ciężko. - Kim jesteś? Mężczyzna w czerni przyjrzał się rewolwerowi, który trzymał w dłoni, a potem otworzył bębenek z wprawą człowieka, któremu nieobca jest broń, i wysypał na dłoń naboje. - Jasny gwint, chłopie - mruknął. - Kiedyś ty ostatni raz zmieniał amunicję? Przed drugą wojną? - Kim jesteś? - Mów mi Alfie, chłopie. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają. - Czego chcesz? - Trochę tego, trochę tamtego, trochę materiału zapasowego. Masz przecież na zbyciu odrobinę tłuszczu, nieprawdaż, chłopie? Madison zacisnął śliskie, spocone dłonie na podłokietni-kach. Skóra fotela, której dotykał gołymi nogami i pośladkami, wydawała się bardzo zimna. Spojrzał w górę, na twarz mężczyzny, który nad nim stał. Zobaczył brązowe oczy o nie"-co żółtawych białkach, głęboko ukryte pod masywnymi łukami brwiowymi i gęstymi brwiami. Ciemną twarz przedzielił znienacka szeroki, zdecydowanie szczery uśmiech. - Spokojnie, chłopie - powiedział nieznajomy. Rzucił re- 16 wolwer na podłogę i rozsypał na dywanie garść nabojów, a potem sięgnął do czarnej torby i wyciągnął z niej misternie rzeźbiony kij, gruby na dwa i pół centymetra i długi na sześćdziesiąt, zakończony bulwiastym zgrubieniem, gęsto nabijanym czymś, co wyglądało na szerokie łby gwoździ. Mężczyzna zważył pałkę w ręku i zakręcił nią przed oczami Madisona. - Co sądzisz o moim wyglądzie, chłopie? - spytał, dotykając piersi wolną ręką. - Czego ode mnie chcesz? - Niektórzy mówią, że wyglądam jak muzyk, wiesz -rockandrollowy. A ty co myślisz? - Mogę ci dać pieniądze... - Pieniądze cię w to wpakowały, chłopie. - Co? - A ja rzeczywiście umiem grać na paru instrumentach -ciągnął ciemnoskóry mężczyzna. - Chociaż nie wydaje mi się, żebyś znał któryś z nich, chłopie. Grywam na przykład na didżeridu. Intruz ponownie zakręcił ciężką maczugą. - I naprawdę lubię to robić, Madison, mój drogi chłopcze. Ale nie z takimi jak ty. Wziął zamach, przysunął się o krok bliżej, a potem uderzył pałką tak, jakby ścinał siekierą drzewo. Nabijane gwoździami zgrubienie na końcu kija trafiło precyzyjnie w miejsce pomiędzy lewym uchem a skronią Madisona Simmonsa. Cios był tak szybki, że bankowiec nie zdążył nawet odruchowo unieść ręki w obronnym geście. Głowa odskoczyła gwałtownie, odsłaniając szyję - i właśnie tam spadło drugie błyskawiczne uderzenie, które strzaskało kręgi szyjne, posyłając odłamki kości w rdzeń kręgowy i do mózgu. Ostatnim obrazem, jaki zobaczył konający Madison Simmons, była ciemna postać na tle jaskrawej z początku, ale szybko gasnącej plamy białego światła. Ciemnoskóry mężczyzna imieniem Alfie przyjrzał się uważnie zakrwawionej końcówce maczugi, a potem skierował wzrok na siebie, aby się upewnić, czy krew i mózg nie pochlapały mu ubrania. 17 - Nie za bardzo się przy nim napracowałaś, co? - mruknął do drewnianej pałki. Odłożył ją delikatnie, a potem cofnął się i zdjął ubranie. Ciało miał szczupłe i nabite; już od dawna nie było w nim ani grama zbędnej tkanki. Ramiona, nogi, pierś i plecy były pokryte bliznami, które układały się w zawiłe wzory. Niektóre z obrazów koncentrowały się wokół starych ran, na przykład wygojone już miejsce po głębokim pchnięciu w prawe udo było ogniskiem promieniście rozchodzących się nacięć. Wyjął z torby zamknięty na przylepiec, zwijany pokrowiec, w którym przechowywał kolekcję małych tubek i słoiczków z farbami. Wybrał pojemnik z czerwoną ochrą i namalował długie, pionowe linie na swym tułowiu i kończynach. Następnie dodał białe i żółte poziome pasy na tułowiu, uważnie przyglądając się sobie w lustrze wiszącym obok półki z kompaktami. Twarz zostawił na koniec: węglem drzewnym wysmarował czoło, a od brwi, obok uszu i dalej w dół, na barki i ramiona, poprowadził grube białe linie. Wreszcie odłożył farby i wyjąwszy z torby płytę kompaktową, zaczął się przyglądać sprzętowi stereo należącemu do Madisona Simmonsa. - Niech to szlag - mruknął. - Chyba tylko konstruktor rakiet albo bankowiec umie się w tym połapać. Wreszcie znalazł właściwy klawisz, włożył płytę i z głośników popłynęła muzyka. Pokój rozrywki wypełniły dziwne, przenikliwe tony didżeridu z hipnotycznymi uderzeniami bębnów w tle. Alfie na chwilę zwiesił nisko głowę, chłonąc rytm, a potem zaczął przesuwać stopy w równym tempie i pomrukiwać gardłowo, tak że jego głos komponował się z dźwiękiem aborygeńskiej tuby. Przymknął oczy i wyobraził sobie wszystkich tych, którzy obserwowali go z Czasu Snu. Poczuł mrowienie na karku, które z wolna ogarnęło całe jego ciało, a kiedy ponownie otworzył oczy, zobaczył otoczenie w taki sposób, w jaki zawsze je widział podczas tego rytuału: jakby patrzył oczami innego człowieka. - Pora błysnąć majchrem - powiedział głośno. Z kiesze- 18 ni starannie złożonych spodni wyjął nóż: model Comman-der, produkt Ernesta Emersona. Był to składany nóż bojowy, o szerokim, częściowo ząbkowanym ostrzu, wykonanym z czarno oksydowanej stali, i o tytanowej rękojeści. - Maddy, mój chłopcze, naprawdę się cieszę, że dobrze dziś pojadłeś - powiedział Alfie. - Teraz moja kolej. 1.2 Charley Payne fatalnie parzył kawę i dobrze o tym wiedział. Jakoś nigdy nie udawało mu się znaleźć właściwej proporcji między brązowym proszkiem a wodą, a ekspres, który kupił tanio w Targecie, nie grzał wystarczająco mocno. Z tym większą przyjemnością budził się co rano, chłonąc zapach właściwie parzonej kawy, dolatujący z restauracji, która mieściła się dwa piętra niżej w tym samym starym budynku. Mieszkanie było ciasne, a powstało jeszcze w latach dwudziestych, kiedy nad większością niedużych sklepów lokowano pokoiki do wynajęcia, czasem pełniące funkcję magazynu. Lokal był za to niedrogi, a sąsiedztwo świetne -zdaniem Charleya wręcz najlepsze w całym Minneapolis. Podczas jednego z okresowych napadów oszczędności nabył jednak ekspres do kawy z mocnym postanowieniem, że sam będzie przyrządzał sobie poranną porcję błota. Brakowało mu jednak przyjacielskich pogawędek z dziewczynami, które pracowały na dole, za kontuarem Linden Hills Diner. Charley nie miał zbyt wiele pieniędzy na kawę, odkąd przejadł fundusze, które wypłacił z federalnego planu emerytalnego po wycofaniu się z pracy dla rządu. Skromne dochody pracującego jako wolny strzelec fotografa musiał przeznaczać przede wszystkim na czynsz, sprzęt i materiały oraz zakupy w sklepie spożywczym, a jeśli zostało mu coś jeszcze, dopiero wtedy mógł pozwolić sobie na takie luksusy jak kawa, piwo i cygara. Tak przynajmniej wyglądało to w teorii, bo w praktyce Charley zwykł był odwracać zdroworozsądkowy porządek potrzeb, co nawiasem mówiąc, było jego specjalnością, jak twierdził Bobby Lee Martaine, jego najlepszy przyjaciel. Wypluł do zlewu to, co sobie zaparzył, a zaraz potem 20 wylał tam resztę zawartości dzbanka. Podszedł do okna i spojrzał w dół, na skrzyżowanie Czterdziestej Czwartej Ulicy z Upton, czyli na samo serce dzielnicy Linden Hills. Lubił być wysoko, w dobrym punkcie obserwacyjnym; lubił zawsze wiedzieć, co się dzieje w najbliższym otoczeniu i nie tylko. Z okna widział ulice obsadzone drzewami, samotny apartamentowiec przy Czterdziestej Czwartej Ulicy oraz zarośla na wszystkich podwórzach i przy ulicach, aż po otoczone zielenią jezioro Harriet. Korony drzew zaczynały już płonąć kolorami zwiastującymi jesień w północnej części Środkowego Zachodu: wspaniałym szkarłatem i łamiącą serce żółcią w złotawym odcieniu. Liście falowały na wietrze jak pod pędzlem Vincenta van Gogha, z energią, życiem i odrobiną szaleństwa. Charley uwielbiał widzieć. Patrzenie często go upajało, a słowa najlepiej oddające jego fascynację obrazem znalazł kiedyś w wierszu Wallace'a Stevensa: „zmysłowość patrzenia". Wiersz nosił tytuł Niedzielny poranek, o ile pamięć go nie zawodziła. Przeczytał go ponad dwadzieścia lat wcześniej, jeszcze w college'u, a fakt, że wciąż go pamiętał, sprawiał mu niemałą satysfakcję. To był jego mały test, jeden z wielu, jakie fundował sobie każdego dnia, by się przekonać, jak bystry jeszcze - lub o ile mniej bystry - jest jego umysł. Z niechęcią odwrócił się plecami do okna, czując pod czaszką tępy ból pulsujący jak powtarzane w nieskończoność „kawa, kawa, kawa". Wcisnął się do mikroskopijnej łazienki, niewiele większej od toalety na pokładzie samolotu. Mieściły się w niej prysznic, wtłoczony w kąt za niewymiarowym sedesem, oraz mała umywalka pokryta plamami rdzy, a nad nią kran ze staroświeckimi, porcelanowymi kurkami o czterech rogach, sterczący ze ściany pod pękniętym lustrem. Charley odkręcił kurek i zaczekał, aż zacznie lecieć letnia woda, a potem namydlił twarz i zgolił jasny, siwiejący już zarost. Miał pociągłą twarz z głębokimi, podobnymi do blizn liniami, które biegły od kości policzkowych do kącików ust. Jego czoło, tuż ponad cienkimi brwiami, przecinały trzy głębokie zmarszczki. Miał ciemnoniebieskie, prawie fioletowe oczy - kobiety zawsze zauważały ten szczegół jako pierwszy. 21 Kiedy Charley był sam, jego twarz zmieniała się w zbiór linii, tak jak marszczy się żagiel, gdy nie ma wiatru. Dopiero kontakty z ludźmi napełniały życiem jego rysy, ale ten, kto przyjrzałby się temu obliczu, musiałby zadać sobie pytanie, czy zawsze były to dobre kontakty. Charley opłukał twarz ciepłą już wodą i zmył ze ścianki umywalki resztkę zarostu. Osuszył skórę i starł z ucha resztkę piany, po czym pochylił się nad pachą, by sprawdzić, czy koszulka, w której spał, posłuży mu jeszcze jeden dzień. Uznawszy, że czas na zmianę, rzucił T-shirt do plastikowego wiadra, które trzymał w kącie szafy. Wśliznął się w świeżą koszulkę i wzorzyste, bawełniane bokserki, a potem włożył mocno już wytarte lewisy 501 (był dumny, że mieści się jeszcze w rozmiarze trzydzieści cztery), brązową, kraciastą koszulę z flaneli, czapeczkę baseballową dla zapewnienia ciepła głowie o rzednących już włosach oraz zapinany na zamek polar marki Patagonia jako ostatnią warstwę dla obrony przed jesiennym chłodem. Jego pokój był nieduży, ale przemyślnie urządzony. Kanapę można było rozłożyć, tworząc dwuosobowe miejsce do spania. Stojąca przed nią ława pełniła w porze posiłku funkcję stołu, a w razie potrzeby zamieniała się w warsztat pracy. Pod oknem z widokiem na ulicę znajdowało się małe, tapicerowane krzesło, a dokładnie naprzeciwko niego mały telewizor z odtwarzaczem wideo. Książki wypełniające półki - naprędce sklecone z cegieł i desek - wysypywały się już na podłogę. Ściany zakryte były fotografiami. Niektóre z nich oprawiono w ramki, inne zwyczajnie przyklejono do muru. Były wśród nich cudownie barwne zdjęcia liści, lasów i zwierząt, czarno-białe sceny uchwycone na ulicy oraz zrobione z ukrycia portrety, na których kilkakrotnie pojawiała się niesłychanie atrakcyjna, młoda kobieta. Charley otworzył górną szufladę maleńkiej komody stojącej obok kanapy. Leżał w niej pistolet automatyczny Glock 30 kalibru .45, ukryty w kaburze z kydeksu. Dwa pełne magazynki spoczywały obok, w ładownicy z tego samego materiału. Prócz pistoletu i amunicji były tu także dwa noże: Perrin od Ernesta Emersona, noszony na szyi w pochwie zawieszonej na kawałku czarnej linki od spadochronu, oraz 22 inny produkt Emersona, składany nóż bojowy cqc-7. Charley wsunął ten ostatni jak zawsze do prawej przedniej kieszeni spodni, których materiał był już w tym miejscu porządnie przetarty. Niepozornego perrina zawiesił sobie na szyi i ukrył pod koszulą, gdzie nikt nie mógł go wypatrzyć. Sięgnął po pistolet i z wprawą otworzył zamek, by sprawdzić, czy w komorze jest nabój. Ten, a także następne trzy w magazynku, były nabojami Glaser Safety Slugs, o niebieskich czubkach -jeden strzał wystarczał, by pocisk wyrwał w piersi człowieka dziurę wielkości kantalupa. Charley odłożył broń do szuflady i ukrył ją, wraz z magazynkami, pod luźno zarzuconą chustą. Obok komody, na podłodze, leżała poplamiona i wystrzępiona płócienna torba marki Domkę na aparaty fotograficzne. Charley przyklęknął i otworzył ją. W środku znajdowały się dwa identyczne nikony F-100, jeden wyposażony w zoom 35-70 2.8, a drugi w obiektyw 80-200 2.8. W przegrodach torby spoczywały jeszcze obiektyw o zmiennej ogniskowej 28-200 milimetrów oraz stały obiektyw dwudziestocztero-milimetrowy, a także zapas filmów - w większości czarno--białych, Tri-X Pan oraz 3200 Kodak, a także paru kolorowych, Fuji Velvia i Sensia. Charley szukał jednak czegoś innego: malutkiego olympusa epic ze stałym, zdumiewająco dobrym obiektywem trzydziestopięciomilimetrowym. Znalazł go i wetknął do górnej kieszeni polaru. Wyznawał zasadę, że nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie pstryknąć zdjęcie. Młoda kobieta, studentka zgłębiająca nauki humanistyczne, a przedpołudniami pracująca w Linden Hills Diner, powitała go uśmiechem, kiedy stanął w drzwiach. - Witaj, nieznajomy! - zawołała. - Gdzieś ty się podzie-wał? Charley odwzajemnił uśmiech i oparł się o kontuar. - Cześć, Jill. Musiałem się ukrywać. Jakaś cholerna baba dobijała się do moich drzwi o trzeciej nad ranem. Jill roześmiała się i nalała kawy do wielkiego kubka, który zdjęła z wieszaka za bufetem. Odmierzyła trzy łyżeczki cukru, wlała sporą dawkę śmietanki i mieszała, póki nie uznała barwy za zadowalającą. 23 - I co? Czego chciała? - spytała, podając kubek Charle-yowi. - Bo ja wiem - odparł i pociągnął łyk kawy. Z rozkoszą przymknął oczy, a linie na jego twarzy jakby się wygładziły. - Wreszcie wstałem i wypuściłem ją na korytarz. Jill zdzieliła go ścierką. - Niegrzeczny Charley. - Przestań podrywać mój personel, Charley - odezwał się właściciel. Był chudy, wręcz wynędzniały, a przy tym miał dość złośliwe poczucie humoru. - Gdzie byłeś? Już myślałem, że straciliśmy cię na rzecz Sebastian Joe's - dodał, wskazując palcem na lodziarnię-kawiarnię po drugiej stronie ulicy, drugi lokal w sąsiedztwie, w którym można było wypić kawę przy stoliku na świeżym powietrzu. - Bo straciliście, Neil - odparł Charley. - Tylko że oni dają gorszą kawę, a ty w dodatku masz ładniejsze kelnerki. - Zjesz coś? - spytał Neil. - Mam świeże rogaliki - wtrąciła Jill. - Specjalność dnia: dwa rogaliki z masłem i kawa. - Dam się namówić. - Pobiłabym cię, gdybyś się nie dał - odrzekła Jill. Była opaloną brunetką o ciele biegaczki. Z zapałem zabrała się do przygotowywania śniadania dla Charleya, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia, które wymienili dwaj inni klienci czekający w kolejce. - Proszę - powiedziała, podając mu talerz. - Usiądziesz na zewnątrz? - Za mało mamy takich dni, żeby marnować je pod dachem - odparł Charley. - Masz może gazetę? - Weź Neila... tylko odnieś mu, kiedy skończysz - odpowiedziała, podając mu „Star-Tribune", zwiniętą jeszcze i ściągniętą gumką. Neil pokręcił głową i wrócił do pilnowania rusztu. - Szkoda, że nie obskakuje tak klientów, którzy ptócą. Charley roześmiał się i przesunął po kontuarze banknot pięciodolarowy. - Masz, skarbie. Zatrzymaj resztę. I powiedz Neilowi, żeby trzymał się z daleka od puszki na napiwki. Uniósł ostrożnie talerz, kubek i gazetę, wyszedł fronto- 24 wymi drzwiami i skierował się wprost do stolika z widokiem na Upton Street, skąpanego w porannym słońcu. To było dobre, ciepłe miejsce, a w dodatku ostatnie wolne - przy pozostałych stolikach siedzieli już parami i pojedynczo klienci. Członkowie klubu stałych amatorów porannej kawy złączyli dwa stoliki i w najlepsze wymieniali już najświeższe plotki z sąsiedztwa. Charley odsunął jedno z wolnych krzeseł, by mieć o co oprzeć nogi, a kiedy siadał, zatrzask na końcu rękojeści noża, który wystawał z jego kieszeni, zabrzęczał o metalowy podłokietnik. Nie patrząc nań, Payne zsunął niżej kurtkę, by zasłonić broń i oddzielić ją miękką warstwą od krzesła. Na moment odłożył gazetę, chwycił kubek w obie ręce i małymi łykami napił się kawy, delektując się jej smakiem. Po paru minutach zabrał się do jedzenia francuskich rogalików i szybko przekonał się, że były idealne: jeszcze ciepłe, kruche, lekko chrupiące od dołu i cudownie miękkie w środku. Charley odchylił oparcie krzesła aż do muru, który miał za plecami, i nawet przez grubą kurtkę wyczuł ciepło nagrzanych cegieł. Podobały mu się te kontrastujące doznania: słońce na twarzy, chłód powietrza wyczuwalny na dłoniach i szyi oraz ciepło na grzbiecie. Przymknął na chwilę oczy i zwrócił twarz ku niebu. Słońce raziło go nawet zza spuszczonych powiek. Dokończył rogala i niespiesznie zabrał się do smarowania masłem drugiego. Para siedząca przy stoliku obok obserwowała go przez moment, wymieniła zagadkowe uśmiechy, by po chwili na powrót pochylić się nad wspólną gazetą. Charley jak zawsze uśmiechnął się leniwie i kiwnął głową bez słowa. Praktykował umiejętność, którą nabył przed laty, umiejętność wyłączania się, ignorowania wszelkich rozpraszających czynników i koncentrowania się na tym, co robił - a w tej chwili pił najlepszą kawę, jaką mógł dostać, i zagryzał ją doskonałymi rogalikami. Częścią owego nawyku skupiania się była zdolność do szybkiego decydowania o tym, które ze zdarzeń miały znaczenie, a które nie. Dlatego bez trudu wyłowił spośród innych dźwięków sygnał telefonu, który w jego życiu odgrywał ostatnio wielką rolę. Dźwięk był słaby, dobiegał z wyso- 25 ka - dzwonił bezprzewodowy aparat, który Charley zostawił na bazie pod oknem, żeby się ładował. Przez moment zastanawiał się, czy warto biec na górę i odebrać, ale szybko uświadomił sobie, że po czterech sygnałach włączy się automatyczna sekretarka, a sprawy naprawdę pilne i tak trafią na pager. Charley dotknął odruchowo miejsca po lewej stronie od klamry pasa, gdzie zwykle nosił pager i ku rozbawieniu siedzących obok klientów powiedział: - Psiakrew. Złość trwała krótko, a gdy ustąpiła, Charley roześmiał się. Zostawił pager na górze. Znał siebie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że podświadomie wcale nie chciał, żeby ktoś zawracał mu głowę w taki poranek, i właśnie dlatego zostawił w mieszkaniu elektroniczną smycz. Zdążył jeszcze przełknąć ostatni kęs rogalika i popić solidnym łykiem kawy z dna kubka, gdy w drzwiach restauracji ukazała się głowa Jill. - Charley? - zawołała. - Telefon do ciebie... Twój kumpel, Bobby Lee. Mówi, że to coś ważnego. Charley wstał tak szybko, że przestraszył siedzącą obok parę. Zgarnął ze stolika kubek, talerz z okruchami i nie przeczytaną gazetę i ruszył w stronę drzwi, które otworzyła przed nim Jill. - Czeka przy telefonie? - spytał. Neil podał mu słuchawkę bezprzewodową. Charley odstawił talerz na kontuar, położył obok gazetę i uniósł aparat do ucha. - Dzięki, Neil - szepnął. - Halo? - Odpowiadaj na wywołanie pagerem, człowieku. Po to ci go daliśmy - zaczął Bobby Lee Martaine. Miał niski i mocny głos, doskonale odpowiadający jego naturze. Najlepszy przyjaciel Charleya Payne'a był jednym z najlepszych speców od tropienia zabójców na Środkowym Zachodziei cichą gwiazdą Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej w policji Min-neapolis. - Zapomniałem go akurat wtedy, kiedy musiałeś zadzwonić - odparł Charley. - A ja myślę, że po prostu go nie nosisz. 26 - Może jest w tym trochę prawdy, ale mam powód: odkryłem, że kiedy jest nastawiony na wibrowanie, staję się niebezpieczny dla kobiet - wytłumaczył Charley, mrugając do Jill- Uchylił się, kiedy z uśmiechem machnęła ręką w jego stronę. - Przestań pieprzyć i przyjeżdżaj tu jak najszybciej -rzekł Bobby Lee. W jego głosie brakowało zwykłego dlań humoru i to wystarczyło, by Charley spoważniał. - Jestem na skrzyżowaniu Zachodniej Czterdziestej Trzeciej Ulicy i Harriet Parkway, dokładnie po przeciwnej stronie jeziora niż ty. Duży dom, na pewno wiesz, o którym mówię. Weź sprzęt i duży zapas kolorowego filmu. - Jadę - odparł Charley. - Będę za dziesięć minut. Powiesz mi coś jeszcze? - Jest paskudnie i będziemy mieli sensację w prasie. Twarz Charleya przeszła subtelną metamorfozę, która nie uszła uwagi Jill. Dostrzegł jej spojrzenie i zaraz siłą woli wygładził zmarszczki na twarzy, przybierając zwykłą dla siebie pozę cierpkiego rozbawienia. - Zaraz będę - zapewnił. -1 przepraszam, że zapomniałem pagera. - Dobra, czekamy na ciebie. Jill przyjęła słuchawkę z ręki Charleya i odłożyła ją na bazę. - Dzięki, skarbie - mruknął. -1 na razie. - Cześć, Charley - odpowiedziała Jill. Neil tylko machnął ręką na pożegnanie. Charley wyszedł na zewnątrz i skręcił w prawo. Otworzył drzwi i ruszył wąskimi schodami na górę, do mieszkania. Podniósł z podłogi torbę ze sprzętem i poszedł z nią do kąta wnęki kuchennej. Wyjął z lodówki opakowaną w folię bryłę pudełek z kolorowymi filmami o wysokiej czułości i dołożył ją do torby. Wymienił baterie-paluszki we fleszu na komplet świeżo naładowanych i schłodzonych, by nie spotkała go przykra niespodzianka podczas pracy. Powrócił do łóżka i otworzył szufladę komody. Uniósł chustę i przez chwilę wpatrywał się w glocka 30. Potem opuścił cienki materiał, zasunął szufladę i wyszedł, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Był gotów do pracy. 27 Nikt nie mógł powiedzieć, że detektyw sierżant Bobby Lee Martaine po prostu „pracuje" na miejscu zbrodni. Bobby Lee urządzał tam polowanie: bacznie obserwował pracę techników zbierających dowody, przeszukiwał zrujnowane przemocą pokoje i przeszywał przesłuchiwanych świadków i podejrzanych takim wzrokiem, jakim dorodny kocur wpatruje się w mysz. Był cichy i skupiony, a basowy warkot jego głosu sprawiał, że winni czuli się jeszcze bardziej winni, niewinnych zaś ogarniał śmiertelny strach. Niski i krępy, miał ciemne włosy i oczy oraz nigdy nie znikający cień zarostu na szczęce, choć golił się dwa razy dziennie. Nienawidził krawatów, sportowych marynarek i garniturów. Kultywował image futbolisty, który grał rolę detektywa Huntera w serialu telewizyjnym: lewisy, kowbojki, zwykła koszula z krawatem zawiązanym pod szyją, ale majtającym się swobodnie pod o numer za dużą sportową marynarką, ukrywającą stary, poobijany pistolet automatyczny marki Smith & Wes-son, model 645, kalibru .45. Bobby Lee lubił swoją antyczną spluwę i nie zwracał najmniejszej uwagi na docinki kolegów. W sprawach broni miał ogromne doświadczenie i choć wiedział, że jako detektyw ma niewielkie szanse na wplątanie się w strzelaninę, to jednak na wszelki wypadek wolał być dobrze uzbrojony. Był gotów do walki i jakaś cząstka jego osobowości pragnęła jej skrycie, zupełnie tak jak dawniej, gdy był młodym żołnierzem. '• Bobby Lee zdjął marynarkę i zawiesił ją na oparciu krzesła. Podwinął rękawy i naciągnął na dłonie chirurgiczne rękawiczki. Skinął głową w stronę mundurowych strzegących miejsca zbrodni i wszedł do krwawej łaźni, w którą zamienił się pokój rozrywki należący do niejakiego Madisona 28 mmmonsa, wyróżniającego się pracownika First Bank International- Przystanął na chwilę, by nie przeszkadzać technikom zbierającym dowody, i rozejrzał się po pomieszczeniu okiem wytrawnego tropiciela. Równocześnie masował odruchowo palcami wyblakły tatuaż przedstawiający oznakę spadochronową, wojsk powietrznodesantowych, który miał na lewym przedramieniu. Najbardziej rzucała się w oczy krew. Była wszędzie. Brakowało jednak charakterystycznych rozprysków krwi tętniczej. Pełno było natomiast kałuż i śladów. Krew musiała więc wypły11^ później, kiedy serce ofiary przestało bić. Wtedy rozpoczęła się cała akcja, a jej miejscem był skórzany fotel tak bardzo zalany i nasiąknięty krwią, że wyglądał, jakby naniesiono nań jeszcze jedną warstwę skóry. - Detektywie Martaine - odezwał się jeden z funkcjonariuszy. - przyszedł fotograf... Mamy go dopisać do listy ludzi z wydziału, czy jak? - Dopiszcie go jako kontraktowego cywila współpracującego z ekipą dochodzeniową - odparł Bobby Lee, nie patrząc na mundurowego. -1 powiedzcie mu, żeby tu przyszedł, zanim zacznie cokolwiek fotografować. - Tak jest, panie sierżancie - odparł służbiście policjant i odszedł, by chwilę później przyprowadzić Charleya, który trzymał już w rękach nikona z lampą błyskową. - Jezu Chryste — mruknął fotograf. - Możesz dorzucić jeszcze wszystkich świętych - stwierdził Bobby Lee - bo nie wydaje mi się, żeby któryś z nich widział kiedy coś takiego. - Co chcesz mieć na zdjęciach? - Pokażę i skomentuję - odparł Bobby Lee. - Tym sposobem fotografie będą skorelowane z moim nagraniem na taśmie. Kiedy skończę, zrobisz zdjęcia dla tego tam Nord-stranda; ile tylko będzie potrzebował. Mogą się powtarzać... ważne, żebyśmy mieli na nich wszystko. Będziemy pracować przede wszystkim w tym pokoju, potem przeniesiemy się na zewnątrz i obejrzymy to, co tam znaleźliśmy. Czyli niewiele. - Jasne - odparł Charley. - Ty pokazujesz, ja pstrykam. Jeden z mundurowych przysłuchujących się tej rozmo- 29 wie parsknął z cicha i odwrócił się w stronę funkcjonariusza, który przyprowadził Payne'a. - Co to za jeden? Podobno mieliśmy nie wpuszczać prasy. - On nie jest z prasy- odparł policjant. - To fotograf kontraktowy; sierżant ściągnął go do współpracy przy poważniejszych sprawach. Ponoć zajebisty spec; zna się z sierżantem od wojny. - Od której? - Od wojny w Zatoce. - Pieprzony gazeciarz. - Hej, sierżant mówił, że facet jest w porządku. Przyjaźnią się. - Milutka posadka. Ciekawe, ile kosi za tę fuchę. - Może go zapytasz, skoro tak cię to interesuje? Bobby Lee kontynuował rozmowę z Charleyem. - Najpierw zrób mi plan ogólny, od drzwi, potem od drugich, tych do salonu. Weź obiektyw szerokokątny i obejmij całość. Charley cofnął się, żeby zamontować w nikonie dwudzie-stoczteromilimetrowy obiektyw. Po chwili zaczął długą i szybką serię zdjęć, starając się utrwalić jak najwięcej szczegółów chaosu, który panował w pokoju: przewrócony fotel w kałuży zakrzepłej krwi, przypadkowe maznięcia i dziwny rysunek krwią na ścianie, a także ciało powieszone za jedną nogę pod sufitem, na kablu, na którym jeszcze niedawno trzymał się żyrandol. - Zbliżenie na fotel, najpierw położenie, potem szczegóły siedzenia i podłokietników - zarządził Bobby Lee. Światło flesza zapalało się i gasło w nierównym rytmie. - Sukinsyn musiał najpierw zabić ofiarę - ciągnął detektyw. - Posadził na fotelu i zabrał się do roboty. Rozciął tutaj, otworzył jamę ciała bardzo ostrym nożem. Widzisz te wystrzępione brzegi? Pstryknij. Nóż musiał mieć ząbkowane ostrze. Morderca wyrzucił wnętrzności tu, na podłogę? Wszystko oprócz nerek, które odłożył tam. A to jest naprawdę bardzo dziwne: widzisz ten tłuszcz na brzuchu, pocięty w długie paski? Jak boczek. Zaglądałeś po drodze do kuchni? - Nie - odparł Charley. Dłoń przyciśnięta do twarzy tłumiła jego głos; manewrował właśnie aparatem tak, by jak 30 najlepiej uchwycić wypatroszone ciało Madisona Simmon-Sa. Wisiało głową w dół. Gruby przewód zawiązany był wokół lewej kostki; prawa przyczepiona była sznurem do lewego kolana, tak. że nogi przypominały odwróconą cyfrę 4. Brzuch był rozpruty od góry do dołu, a kawałki wnętrzności i tłuszczu spłynęły wraz z krwią i innymi płynami ustrojowymi aż na siną i wykrzywioną twarz denata. Wybałuszone oczy Madisona Simmonsa były zabarwione na ciemno wskutek wewnętrznych krwotoków. Zesztywniałe już ramiona zwisały tuż nad podłogą, a palce tkwiły w kałuży stężałej krwi. - Co takiego znalazłeś w kuchni? - spytał po chwili Charley. - Trochę tłuszczu i nerki. W każdym razie ich część. Facet wyciął je z ciała i usmażył w kuchni. Zjadł jedną, a z drugiej wziął parę kęsów. Resztkę zostawił - odparł Bobby Lee. Charley opuścił aparat i spojrzał na przyjaciela. - To najbardziej popaprane gówno, jakie w życiu widziałem. Bobby Lee uśmiechnął się niewesoło. - Nadaje się do książek. Później zajrzymy do kuchni. Teraz obleć ciało ze wszystkich stron... tylko uważaj, żebyś nie wlazł w tę kałużę. Charley fotografował bez końca, przerywając pracę tylko po to, by wymienić film i zamontować obiektyw 35-70. Później zmienił aparat i zaczął fotografować zbliżenia obiektywem 80-200. - To jest dopiero numer - mruknął Bobby Lee, gestem przywołując Charleya. Stali przed ścianą, na której niedawno wisiał wielki obraz. Malowidło zostało zdjęte i ustawione na ziemi z taką pieczołowitością, jakby zabójca nie chciał go uszkodzić. Ten szczegół wydał się Bobby'emu Lee dziwny -z jednej strony rzeź i kanibalizm, a z drugiej osobliwy porządek. Na pustym miejscu na ścianie widniał nowy obraz: zarys postaci nakreślony ciemną czerwienią krwi. W miejscu głowy malarz umieścił poziomy cylinder, połączony bez szyi 2 korpusem w kształcie kwadratu o lekko zaokrąglonych rogach. Nogi postaci były wygięte ku górze, jakby stopy miały 31 się schować pod pachami. Ramiona, półokrągłe i uniesione ponad głową, zakończone były dłońmi o czterech palcach. Spomiędzy nóg zwisał długi penis z wyraźnie zaznaczoną żołędzia. Wnętrze krwistego obrysu wypełniała biaława substancja, najprawdopodobniej zmieszana z tłuszczem Madisona Simmonsa. Na niej widniała seria zachodzących na siebie kwadratów, nakreślonych czerwonawym barwnikiem w proszku. - Co to może znaczyć, u diabła? - spytał Charley. - Zdaje się, że tylko diabeł mógłby ci odpowiedzieć - odparł półgłosem Bobby Lee. - Pojęcia nie mam - dodał. Wyciągnął rękę w stronę rysunku i cofnął ją zaraz. - Ludzie z laboratorium uważają, że to farba zmieszana z ludzką krwią. Charley zawiesił aparat na piersi i długo wpatrywał się w dzieło mordercy. - Niezłe malowidło - odezwał się w końcu. - Ktoś spędził nad nim sporo czasu. Zbyt starannie zrobione, by mogło powstać pod wpływem impulsu. Kim, do ciężkiej cholery, może być ten gość? - Denat był poważanym bankowcem - rzekł Bobby Lee. -Miał mnóstwo forsy, jak widać po tej nieruchomości. Dobry alarm w domu, posesja z bramą, kamery przy wejściu do garażu i przy drzwiach frontowych, a na taśmach ani śladu intruza. - Kto mógł zrobić coś takiego? - spytał Charley. - To nie jest robota na zlecenie; to dzieło jakiegoś cholernego psychopaty. - Poważnie, Sherlocku? Bez kitu? - odparł Bobby Lee ze znużonym rozbawieniem. - Chodź, muszę zapalić - dodał, luzując krawat. Poprowadził Charleya do wyjścia, ostrożnie mijając techników pracujących przy bocznych drzwiach domu. - Tu też jest trochę krwi - oznajmił. - Ktoś obciął głowę wiewiórce i rzucił ciałem w drzwi. ° Charley schylił się i pstryknął zdjęcie. - Wrócisz tu później - polecił Bobby Lee. - A teraz powiedz mi, co myślisz o tym malowidle na ścianie? Niespiesznie zapalił papierosa i podał ogień przyjacielowi. Charley zaciągnął się łapczywie. 32 - Nie cierpię zapachu krwi - mruknął. - Nie zamierzam rozmawiać o tym z Max - powiedział Bobby Lee. - Akurat tej jednej sprawy nie zabiorę ze sobą do domu. Widziałeś już pismaków? - dodał, wskazując ruchem głowy stojące za bramą samochody, wozy transmisyjne i wysięgniki z kamerami. - Pewnie i tak dowie się wszystkiego z telewizji, zanim dojedziesz do domu. Jeśli chcesz, zajrzę do was, nakarmicie mnie, a ja zabawię Max historyjkami z życia Charleya Pay-ne'a. - Nicky będzie zachwycony. - Co tam u mojego chłopaka? - Rośnie jak chwast. Wiesz, wolałbym, żebyś przestał mu dawać te jednorazowe aparaty fotograficzne. Zbankrutujemy, wywołując tyle zdjęć. Ośmiolatek znajduje w krótkim czasie mnóstwo rzeczy, które wydają mu się warte uwiecznienia. - Bądź dla niego dobry albo ci go ukradnę. Ma świetne oko. Zobaczysz, pewnego dnia to on będzie ci pomagał w robocie. Bobby Lee mocnym wdechem zmienił w popiół pół centymetra papierosa. Energicznie wypuścił dym, jakby chciał, żeby siwa chmura zasłoniła to, co zobaczył w domu Madisona Simmonsa. - Nie tak chciałbym spędzać jesienne dni, brachu - odezwał się po chwili. - Wolałbym napić się kawy w Java Jack's, posiedzieć nad jeziorem i pogapić się na ładne dziewczyny, które tam biegają. Od dawna nie mieliśmy takiej sprawy. Charley spojrzał na przyjaciela z uwagą, rozważając jego słowa i analizując każde ich znaczenie. - Fakt - przyznał. - Takie nieczęsto się trafiają. A ty nie tropiłeś jeszcze takiego przeciwnika i wiem, że będziesz miał satysfakcję z tej walki - dodał z uśmiechem i skupił się na paleniu, obserwując detektywa kątem oka. - Nie ma w tym nic śmiesznego, Charley - powiedział Bobby Lee. - Absolutnie nic. Ale znajdziemy tego drania, tego jestem pewien. - Mam tylko nadzieję, że to jednorazowy wyskok. - Właśnie. 33 Charley odwrócił się i spojrzał pytająco na beżowe ściany domu. Pogładził palcem policzek i ostatni raz zaciągnął się dymem, zanim rzucił niedopałek na żużel podjazdu. - Ostro popracuję nad tym malowidłem - powiedział. -Wygląda tak jakoś znajomo. Myślę, że widziałem kiedyś coś podobnego. Resztę oczywiście też będziesz miał na zdjęciach. - Zrób odbitki, zanim zabierzesz się do poszukiwań. Nie muszę chyba mówić, że sprawa jest tajna? - Moja być wyuczona, Wielki Szef Bobby. - Nie wiem tylko w jakiej dziedzinie. Bierzmy się lepiej do pracy. i ( 1.4 Charley leżał na plecach, wpatrując się we wzory na szpachlowanym suficie. To łóżko, ten pokój, ta kobieta... wszystko tak bardzo odbiegało od pozostałej części jego życia. Posłanie było grube i miękkie, owczą skórę okrywało flanelowe prześcieradło, a kołdra przez większą część roku wydawała mu się zbyt ciepła. Łóżko pod szynowymi reflektorkami było centralnym elementem wystroju sypialni. U jego wezgłowia znajdowała się półka ze zdalnym sterownikiem oświetlenia i drogiego zestawu audio-wideo stojącego w nogach. Mieściła się pod nią nawet mała lodówka, w sam raz na butelkę szampana i dwa kieliszki. Ściany były w zasadzie niewidoczne pod warstwą gobelinów, ozdobnych szalów, pocztówek z zagranicy, współczesnych obrazów i zdjęć. Niektóre spośród tych ostatnich były dziełem Charleya, inne profesjonalnymi kolażami wycinków fotografii z czasopism. Nawet drzwi oblepione były niedrogimi plakatami i ulotkami, dokładnie takimi jak te, które widuje się na słupach w pobliżu domów studenckich i w dzielnicach artystów. I wszystko jest jak najbardziej na miejscu, bo to przecież mieszkanie artystki, pomyślał Charley. Tym sposobem dotarł myślami do kobiety, która leżała u jego boku. Mara Stein-way była wysoką, smukłą blondynką, a przy tym znakomitą artystką - przede wszystkim malarką, ale też dobrą rzeź-biarką i autorką kolaży. Miała dwadzieścia pięć lat, co oznaczało, że jest osiemnaście lat młodsza od Charleya. Wystarczająco młoda, by potrafił sobie bez większego trudu wyobrazić, że ma córkę w jej wieku. Przewrócił się na bok i podparł głowę ręką. Twarz kobiety, zwrócona w jego stronę, była we śnie rozluźniona, ale nie 35 zatraciła urokliwego kształtu serca, duże piersi spoczywały kusząco na szczupłym ciele, jedna ręka przyciskała do brzucha kołdrę, a druga sięgała swobodnie ponad głowę. Intensywnie zielone oczy ukrywały się pod powiekami o długich rzęsach. Potargane, jasne włosy przycięte były na tyle krótko, by odsłaniać długą szyję w jej pełnej zmysłowej krasie. Bez wyraźnego powodu Charley przypomniał sobie chwilę sprzed lat, kiedy uczestniczył w szkoleniu na pustyni. Podczas zajęć z technik panowania nad stresem instruktor o spojrzeniu i uśmiechu grzecznego chłopca oznajmił wtedy podkomendnym z udawaną powagą, że najlepszym reduktorem stresu jest seks. Charley śmiał się z tego wraz z młodymi kolegami - z których wielu później zginęło — ale od początku instynktownie wyczuwał, że to, co usłyszał, jest prawdą. I właśnie potrzeba rozładowania stresu, a także pragnienie bliskości i ciepła kobiecego ciała przywiodły go do mieszkania Mary w eleganckiej dzielnicy, gdy tylko zostawił zdjęcia dla Bobby'ego Lee. Kopie zachował dla siebie, wcisnąwszy je w kieszeń poprzecieranej torby. Kiedy Mara otworzyła mu drzwi, była bosa i miała na sobie zabytkowe japońskie kimono. Uśmiechnęła się - a uniesione kąciki ust zawsze dodawały jej uroku - stanęła na palcach i pocałowała go na powitanie, po czym bez słowa wciągnęła do środka. Z powagą przyjrzała się jego twarzy, szukając w oczach tego stanu ducha, który nauczyła się już rozpoznawać. - Jesteś głodny? -O tak. - Mówię o jedzeniu. - Może później. - Przyszło ci kiedyś do głowy, że mogłabym mieć tutaj gościa? - Nie, raczej nie. ° - A mogłabym. Wiesz o tym? - Będziemy się martwić, gdy to nastąpi. A teraz bądź naga. Mam apetyt na ciebie. Poważne spojrzenie zmieniło się w uśmiech. Mara rozchyliła kimono. 36 - Już jestem. Seks z nią zawsze był intensywnym przeżyciem. Charley nie pamiętał, by spotkali się kiedyś i kochali mniej niż trzy razy z rzędu. Nigdy nie była nim zmęczona, a jej ponętne, młode ciało niezmiennie wzbudzało w nim pożądanie. Czasem w samotności śmiał się na głos na myśl o tym, że oto on, mężczyzna w średnim wieku, spotyka się z młodą i piękną kobietą, która czuje się przy nim tak samo szczęśliwa i pragnie go równie mocno jak on jej. Jedne z najlepszych portretów, jakie zdarzyło mu się zrobić, były podobiznami Mary Steinway, która sama zachęcała go do fotografowania. Jako modelka, nago czy w ubraniu, była zupełnie swobodna. Powiedziała mu kiedyś, że dorabiała sobie na studiach jako modelka w aktach i jako tancerka w lokalu ze striptizem. Mówiła też, że nadal miewa propozycje prywatnych występów, ale Charley nie był pewien, czy chce tylko sprawdzić jego reakcję, czy jak zawsze jest do bólu szczera, nie otwierając jednak na oścież drzwi do swej prywatności. Prowadzili osobne życie, a ich drogi przecinały się głównie w łóżku - zazwyczaj u niej, rzadziej u niego - i od czasu do czasu w małych, etnicznych restauracjach, które oboje uwielbiali. Niekiedy też razem brali udział w nocnym życiu artystycznego światka Minneapolis. Charley przekonał się z niemałym zdziwieniem, że sporą przyjemność sprawiają mu te krótkie wizyty na otwarciach nowych galerii sztuki w Warehouse District i kameralne imprezy w Loring Bar czy Walker Art Museum. Teraz, kiedy w istocie od wielu lat jego życia towarzyskiego nie ograniczały już żadne tajemnice, dla rozrywki grał rolę człowieka zagadki w życiu Mary, zwłaszcza wtedy, gdy bawili się w gronie jej przyjaciół. - Kim on jest, Maro? Proszę, powiedz wreszcie - błagał jeden z nich. - Wygląda trochę jakby... groźnie. - Był fotografem wojennym - odparła Mara. - Nie lubi o tym mówić. I choć nie było to prawdą, Charley nie zamierzał prostować. Poznał Marę na retrospektywie Henriego Cartier-Bres-sona, objazdowej wystawie cudownych fotografii starego 37 mistrza, która trafiła akurat do Walkera. Spotkali się, pogadali i wylądowali w łóżku. Jakiś czas później trafili do Loring Baru po prywatnym pokazie dzieł miejscowych artystów, na którym wystawiono między innymi obraz Mary. Pora była późna i kilka osób miało już nieźle w czubie, a wśród nich był pewien trzydzie-stoparoletni yuppie w drogim garniturze i ręcznie tkanym, włoskim krawacie. Charley zauważał takie detale stroju, nie dlatego że był fotografem, ale dlatego że w swym dawnym życiu zawodowym musiał dostrzegać wszelkie szczegóły, które mogły mu coś powiedzieć o obcym człowieku. Tamtej nocy ocena była jednoznaczna: miał przed sobą mężczyznę młodego, aktywnego zawodowo, samotnego, pijanego i napalonego. Facet stanął przed Marą i powiedział: - To był twój obraz, ten duży, czerwony? - Tak - odpowiedziała, unosząc kieliszek z winem na tyle wysoko, by zamaskować uśmiech. - Wydaje się dość seksowny. - To ciekawa interpretacja. - Może być jeszcze ciekawiej. Mara uśmiechnęła się otwarcie do Charleya, a on odpowiedział jej tym samym i mrugnął porozumiewawczo. - To twój chłopak? - spytał pijany. - Tak, mój... partner - odrzekła Mara. , - Szczęściarz. - Też tak myślę - wtrącił Charley. - Co myślisz? - zdziwił się yuppie. - Że szczęściarz ze mnie. - Poważnie? - rzucił drwiąco facet i uśmiechnął się wrednie, odsłaniając zęby, w typowy sposób dla tych, którym zdaje się, że mają władzę. - To może podzieliłbyś się ze mną swoim szczęściem? Chętnie zapłacę. Przyjaciele Mary, którzy przysłuchiwali się tej wymianie zdań, zamarli. Charley tylko się uśmiechnął. - Już pora na ciebie, koleś - powiedział. - Przynudzasz, a to niewybaczalny błąd. - Słuchaj no, może byś się... - zaczął yuppie. 38 Charley przesunął lewą nogę naprzód, a ciało odwrócił pod kątem czterdziestu pięciu stopni do pijanego mężczyzny. Machnął lewą ręką przed jego oczami, a prawą, zasłoniętą tułowiem, wysunął z prawej kieszeni czarnych dżinsów emersona cqc-7. Kliknięcie otwieranego ostrza usłyszeli wszyscy, ale sam nóż zobaczyli tylko ci, którzy stali za Payne'em. Yuppie odruchowo zasłonił dłońmi oczy, spodziewając się ciosu lewą ręką, tymczasem Charley pochwycił tylko jego cenny krawat. Klinga przecięła jedwab jak skalpel w ręku nadgorliwego chirurga. Pijany facet zaczął cofać się chwiejnie, wpatrując się w przeciwnika wybałuszonymi ze strachu oczami. Charley nie ruszył się z miejsca, trzymając obcięty krawat w jednej ręce, a nóż w drugiej. - Naucz się manier - powiedział spokojnie. - A teraz wynoś się stąd - dodał, rzucając strzęp jedwabiu na podłogę.-Już. Bardzo blady yuppie odwrócił się i odmaszerował. Ci, którzy odprowadzali go wzrokiem zza przeszklonej witryny lokalu, widzieli, jak pochylił się między zaparkowanymi samochodami i zwymiotował. To zdarzenie dało znajomym Mary temat do rozmów na wiele dni. A seks owej nocy był wyjątkowo udany. Charley wymknął się cicho z pościeli i zaraz dostał gęsiej skórki pod wpływem chłodnego powietrza. Zostawił szorty na podłodze i naciągnął lewisy na gołe ciało. Włożył też skarpetki i flanelową koszulę, zanim poszedł do kuchni. Fosforyzująca postać Myszki Miki na zegarze wskazywała ramionami na pierwszą trzydzieści. Otworzył drzwi lodówki, pokryte magnetycznymi literkami ułożonymi w krótkie wierszyki i wiadomości, i wyjął z niej półlitrowy karton mleka. Z zamrażarki wyciągnął paczkę palonej kawy. Nalał wody do zbiorniczka i przygotował do pracy melittę, ulubiony ekspres Mary. Przywykł do budzenia się w środku nocy. Kiedy wycofał się z kontraktu, który wiązał go z elitarnym Sztabem Akcji Specjalnych CIA, jeszcze przez trzy miesiące budził się co noc o trzeciej nad ranem i odruchowo sięgał po pistolet, nasłuchując kroków na korytarzu i spodziewając się, że lada 39 chwila ktoś spróbuje sforsować drzwi. Małe mieszkanie w Fairfax w Wirginii wydawało mu się coraz ciaśniej sze, ale nie wyprowadzał się, bo w gruncie rzeczy nie miał dokąd. Telefon od Bobby'ego Lee uratował go przed mroczną podróżą ku depresji, a może i śmierci. Detektyw nie miał pojęcia o tym, co jego kumpel robił w Wirginii, i nie wiedział nic o jego dramatycznym rozstaniu z agencją. Mimo to w tajemniczy, jakby ponadzmysłowy sposób - a więź taka łączy tylko najlepszych przyjaciół, zwłaszcza tych, którzy doświadczyli wspólnie trudów walki - wyczuł, że Charley potrzebuje pomocy. I pomógł mu, oferując posadę kontraktowego fotografa w ekipie dochodzeniowej policji Minneapolis. Właśnie tego Charleyowi było trzeba. Sprzedał nieliczne meble, które posiadał, spakował książki, pistolety, noże, ubrania, aparaty oraz cenne negatywy i odjechał poobijanym - ale własnym - kombi. Szukając filtra do kawy, uśmiechnął się na myśl o tym, za kogo musieli go uważać ludzie, którzy nic nie wiedzieli o jego przeszłości, czyli wszyscy nowi znajomi w Minneapolis. Wyglądał na dorywczo pracującego artystę fotografika, próbującego wyrobić sobie markę, co sprawiało, że pasował do artystycznych sfer Twin Cities*. Osobiście miał raczej wrażenie, że jest jastrzębiem między wróblami, ale starał się zachować takie myśli dla siebie. Mimo to czuł, że czasem wymykają mu się jak promienie światła widoczne w szczelinie wokół zamkniętych drzwi. - Jak ty to zwykle mawiasz? - odezwała się nagle Mara, stając tuż za nim. -„Chemikalia, chemikalia, potrzebne mi chemikalia"? Nie odwracając się, Charley wyjął z szafki drugi kubek. - Mawiam, że potrzebuję więcej Mary. - I dostaniesz, kiedy tylko zechcesz. Ale teraz pozwól, że ci pomogę, bo z tego, co robisz, kawy nie będzie. Kiedy go mijała, poczuł bukiet zapachów: jej świeżego potu, perfum i zwiewnego kimona, a także nikłą woń nasienia. Mara włożyła do maszynki świeży filtr, wsypała sta- * Twin Cities (Bliźniacze Miasta) - przydomek miast Minneapolis i St. Paul, tworzących jedną aglomerację (przyp. tłum.). 40 rannie odmierzoną porcję kawy i powolutku wlała do papierowego stożka wrzątek tak, by ciemne drobiny uniosły się ku krawędzi naczynia. _ O tak - powiedziała. - Powoli. Charley przesunął dłońmi po jej wąskiej talii. _ Powoli? _ Tak - odpowiedziała, opierając się o niego plecami. - Powoli. Kiedy skończyli, wrócił do kuchni i napełnił kubki wciąż jeszcze gorącą kawą. - Nie było aż tak powoli - stwierdziła Mara. - Mam rozumieć, że wnosisz reklamację? - Nie - odrzekła, zaciskając dłonie na ciepłym naczyniu. - Dziękuję ci. Ściskając kubek z kawą w ręku, Charley zgiął poduszkę na pół i oparł się plecami o wezgłowie. Spoza brzegów grubych zasłon wpełzała do ciemnego pokoju poświata ulicznych lamp. - Jesteś dziś jakiś spięty i zamyślony- zauważyła Mara. -O czym tak dumasz? Charley wziął łyk kawy i syknął cicho, kiedy sparzyła małą rankę po wewnętrznej stronie ust; ślad po zębach Mary. - Coś się stało? - spytała. - Tak tylko rozmyślam - odparł. - O czym? - Uczyłaś się na studiach o sztuce ludów pierwotnych? - Eksperymentowałam z nią nawet... - Chodzi mi konkretnie o zajęcia z historii sztuki na temat malowideł naskalnych, twórczości plemiennej i tak da-lej. - Tak. Uczyłam się o sztuce afrykańskiej, o zdobieniu ciał i nie tylko... Fascynujące sprawy. Mam parę książek na ten temat. Dlaczego pytasz? - Szanujemy wzajemnie naszą prywatność, prawda? - Dlatego jesteśmy razem, Charley. - Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - Bo to tylko jeden z powodów. - Chciałbym ci coś pokazać, ale wolałbym, żebyś z nikim 0 tym nie rozmawiała. 41 - Da się zrobić — odparła Mara. Podciągnęła kolana do piersi i ciaśniej owinęła się kołdrą. - Czy to ma coś wspólnego z twoją pracą w policji? - Tak. - Więc jasne, że nie będę o tym gadać. Charley wyskoczył z łóżka i podszedł do torby ze sprzętem fotograficznym. Wyjął kopertę z odbitkami i wybrał zdjęcie, na którym widać było całe malowidło ze ściany pokoju. - Przyjrzyj się - powiedział, ułożywszy się na powrót w pościeli. - Widziałaś kiedyś coś podobnego? Mara oddała mu swój kubek i ujęła fotografię obiema rękami. Długo i w wielkim skupieniu wpatrywała się w arkusik formatu 10x15. - Nigdy nie widziałam dokładnie takiego malowidła, ale proporcje i wzór umieszczony w korpusie postaci są typowe dla niektórych szkół twórczości aborygeńskiej. - Masz książkę na ten temat? - Mam, i to niezłą. Tam, na trzeciej półce od dołu. Ostatnia w rzędzie, wysoka. Charley podszedł do starego, dębowego regału i powrócił z książką. Mara oddała mu zdjęcie i zaczęła szybko przewracać kartki. Wreszcie odnalazła właściwą stronę i wskazała palcem na fotografię Aborygena z wymalowanym na piersi misternym wzorem zachodzących na siebie kwadratów. - Widzisz? Może nie identyczny motyw, ale bardzo podobny. Charley przyłożył do książkowej reprodukcji własne zdjęcie. - Masz rację. - Znam kogoś, kto mógłby ci dać pewniejszą odpowiedź -powiedziała Mara, spoglądając na niego przytomnie sponad ugiętych kolan. ° - Kogo? - Kativę. Kativę Patel. Jest historykiem sztuki; odbywa staż w Walker Art Museum. To moja kumpelka, poznałyśmy się na imprezie. Specjalizuje się w sztuce ludów pierwotnych. 42 - Chciałbym z nią porozmawiać. - Możemy ją odwiedzić jutro. - Jutro jest niedziela. - Kativa pracuje w niedziele... Zadzwonię do niej z rana i może wybierzemy się do muzeum po mszy. - Po mszy? - Chciałabym, żebyś ze mną poszedł. Potem spotkamy się z Kativą. - Zapowiada się interesujący dzień. - Wszystkie twoje dni są interesujące. - To fakt. - Proszę, podaj mi kawę. - Przez chwilę delektowała się ciepłym jeszcze napojem, trzymając kubek na kolanach. -Czego ty właściwie ode mnie chcesz? - spytała tak swobodnie, jakby pytała o godzinę. Charley spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Co masz na myśli? - Nigdy nie zadaję pytań. Biorę cię takim, jaki jesteś. Ale ciekawi mnie... Co cię trzyma w moim łóżku? Charley oblizał usta i odwrócił wzrok. Wolno odłożył fotografię na półkę nad wezgłowiem łóżka, a książkę o sztuce Aborygenów zamknął i odstawił na podłogę. - Wiem, że seks — ciągnęła Mara. - W porządku. Mnie też się podoba. Ale mam wrażenie, że jest coś jeszcze. Mam rację? - Sam nie wiem - odparł. - Nie myślę o tym. - A czasem powinieneś. Wiele widzę w twojej twarzy, wiesz? I czasem mnie bardzo przerażasz, Charley. Zresztą nie tylko ja tak czuję; moi przyjaciele też coś w tobie dostrzegają... Wiem, że potrafisz być gwałtowny, a to podpowiada mi co nieco na temat twojej przeszłości. Coś w tobie siedzi, Charley, a ty odsuwasz to na bok. Dlaczego? Charley poczuł, że coś w nim drgnęło i na pewno nie była to ani kolacja, ani ciepła kawa. - Nie lubię myśleć o przeszłości — odparł. — Próbuję żyć teraźniejszością, zwracać uwagę na to, co dzieje się teraz. Ale nie zaprzeczę, że mam historię. Moją historię. - Tak - mruknęła Mara. Odstawiła nie dokończoną kawę na półkę i ułożyła się 43 wygodnie na boku, plecami do Charleya. Krągłość jej biodra, dolina talii i strome zbocze tułowia skojarzyły mu się ze ścianami górskimi wokół Annapurny w Nepalu - widokiem, który pamiętał sprzed tak wielu lat. - Dobranoc, Charley - powiedziała cicho Mara. - Kocham cię, ale nie chce mi się już rozmawiać. 4 1.5 Bobby Lee Martaine siedział w miłej samotni tylnej sali restauracji Wielki Mur. Andy Chen, jego stary przyjaciel i właściciel tego przybytku, zawsze sadzał Bobby'ego Lee i jego przyjaciół w tym pomieszczeniu i jeśli nie było zbyt tłoczno, nie wpuszczał innych klientów do tej części lokalu. Jeżeli ruch był duży, starał się przynajmniej dać policjantowi najlepszy stolik. Andy był imigrantem z kontynentalnych Chin i miał za sobą długą drogę - od sypiania na podłodze i żywienia się wyłącznie ryżem do objęcia w posiadanie trzech cieszących się wzięciem restauracji. Wielki Mur przy France Avenue był jego sztandarowym przedsięwzięciem, toteż Andy bywał tu codziennie w porze lunchu i wczesnym wieczorem. Witał stałych klientów po imieniu i pilnował, by personel działał zgodnie z wysokim standardem, który sobie ustalił. Bobby Lee przełykał smakowite kąski pieczonej kaczki, zagryzał ryżem i popijał piwem Tsing Tao. Od czasu do czasu nieświadomie kładł wolną rękę na szarej kopercie, zawierającej fotografie z miejsca zbrodni, raport z sekcji i teczkę sprawy, którą sam założył. Spoglądając raz po raz na puste miejsce naprzeciwko, żałował, że nie może się zwrócić o pomoc do dawnego partnera ze służby, Boba Martinsona. „Bliźniacy Bobbsey" albo „duet Bob & Bob", jak o nich mówiono, osiągnęli najwyższy poziom skuteczności w całym wydziale, a przy okazji nieźle się bawili pracą w policji. Bob wycofał się zaledwie przed dwoma miesiącami, a za zaoszczędzone pieniądze - nie mając dzieci na utrzymaniu - przeprowadził się z żoną, ukochaną ze szczenięcych lat, na Flo-rydę, aby żyć po swojemu, czyli całkiem swobodnie, w St. Petes Beach. Zamieszkali z Margie na przestronnym jach- 45 cie. Kiedy nudziło im się kołysanie fal, przenosili się do przyczepy w wiosce emerytów - byłych gliniarzy z Nowego Jorku, Bostonu, Chicago i innych wielkich miast. Bobby Lee miał wielką ochotę zadzwonić do Boba, ale się powstrzymał. Pracował na razie bez partnera, chociaż mógł wybrać dowolnego człowieka ze Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej. Pomyślał, że zadzwoni do Charleya, ale spojrzał na zegarek i zmienił zamiar. Było to wbrew regulaminowi i zdrowemu rozsądkowi, ale z drugiej strony Bobby Lee robił tylko to, co miało sens w danym momencie, a w trudnej sprawie, z którą przyszło mu się zmierzyć, sens miało skorzystanie z usług kogoś, kto spojrzałby na nią z innej perspektywy. Wciągnę Charleya w tę robotę, pomyślał. Przyda mi się taki mózg. Charley bardzo się zmienił od czasu, kiedy razem służyli w Osiemdziesiątej Drugiej. Wtedy nazywali go Uderzeniowym Charleyem; był twardy i zupełnie gotowy do kursu kwalifikacyjnego do sił specjalnych. Bardzo się starał namówić Bobby'ego Lee na udział w tym szkoleniu, ale Bobby Lee myślał głównie o Max i rodzinie. Zatem się rozstali: Charley wstąpił do sił specjalnych, a jego najlepszy kumpel zaczął karierę krawężnika w policji Minneapolis. Bobby Lee przeszedł długą drogę przez dziesięć lat: od szeregowego policjanta, przez funkcjonariusza taktycznego w jednostce szybkiego reagowania, aż po sierżanta w wydziale docho-dzeniowo-śledczym. Charley też zrobił postępy. Niewiele o tym mówił, ale Bobby Lee znał starego kumpla wystarczająco dobrze, by dowiedzieć się wszystkiego podczas kilku wspólnych sesji nad solidnymi szklanicami piwa. Charley wypadł na kursie kwalifikacyjnym znakomicie, a potem jeszcze lepiej spisywał się w zespole uderzeniowym stacjonującym na Okinawie. Ekipa, do której należał, utrzymywała bliskie kontakty z tajną jednostką znaną jako Delta Force, a do jej szefów dotarły informacje o jego osiągnięciach. Po czterech latach w siłach specjalnych Charley zniknął z mapy świata na dobry rok, a potem nagle pojawił się ponownie i zaczął wysyłać Bobby'emu i jego synowi Ni- 46 colasowi kartki pocztowe z najbardziej egzotycznych miejsc: -Wenezueli, Hondurasu, Salwadoru, Afganistanu, Rosji, Czeczenii, Afryki Południowej, Tadżykistanu, Indii, słowem ze wszystkich krajów i miast, które łączyło jedno: brud, przemoc i niebezpieczeństwo. I wreszcie coś się stało. Bobby Lee nie wiedział co, ale nie miał wątpliwości, że to coś ważnego, kiedy dostał wiadomość od Charleya. Wtedy też pojawiła się możliwość zatrudnienia fotografa w ekipie dochodzeniowej. Gdy tylko Bobby Lee dowiedział się o niej od szefa, pomyślał o starym przyjacielu. Przefaksowany życiorys i teczka dotychczasowych prac wystarczyły i oto Charley zjawił się w Minneapolis swą zajeżdżoną toyotą kombi pełną ubrań, aparatów, negatywów, książek oraz pistoletów. Bobby Lee wiedział o upodobaniu przyjaciela do broni palnej już w czasach wspólnej służby w wojsku, ale teraz zauważył specyficzną prawidłowość w doborze sprzętu. Choć wiedział, że Charley rzadko będzie korzystał z tego przywileju, osobiście przyspieszył wydanie mu pozwolenia na niemały arsenał. Te wszystkie pistolety były bronią doświadczonego profesjonalisty, nie bez powodu łatwo dającą się ukryć, nieliczne zaś egzemplarze broni długiej mogły przydać się jedynie komuś, kto spodziewał się poważnej walki na krótki dystans w środowisku miejskim. Sprzęt zgromadzony przez Charleya i jego powściągliwość powiedziały Bobby'emu Lee sporo na temat przeszłości. Równie wiele mówił mu wężowy wyraz oczu byłego agenta, który pojawiał się, ilekroć nachodziła go tęsknota za bardziej konkretnym udziałem w akcji. Bobby Lee potrzebował teraz opinii Charleya o sprawie, którą mu powierzono, ale pora była zdecydowanie zbyt późna. Czas do domu, pomyślał. Czas wrócić do Max i Nicka, przespać się i rano zacząć robotę od nowa. Odsunął talerz i skinął ręką na czujnego kelnera, który natychmiast przyniósł rachunek. Zapłacił, dodając hojny napiwek, a potem 2 aktami pod pachą wyszedł na parking. Czas wracać do domu. Kiedy wyjeżdżał na ulicę, minął go motocyklista na ry- 47 czącej rakiecie i w szaleńczym pędzie skręcił ku jezioru Har-riet. W przelocie zerknął na policjanta, a tuż przed zakrętem przyspieszył gwałtownie i już go nie było. Bobby Lee roześmiał się głośno. Facet jechał zdecydowanie za szybko i prawdopodobnie dostrzegł policyjne światło za szybą nieoznaczonego samochodu wycofującego się z parkingu. Wszyscy boją się pooooolicji, jak mawiał Bob Martinson. 1 1.6 Alfie Woodard skręcił swą czarną ninją w Czterdziestą Czwartą Ulicę i zwolnił, gdy dostrzegł wyjeżdżający z parkingu przed restauracją nieoznaczony wóz policyjny. Kiedy spojrzawszy w lusterko, upewnił się, że gliniarz rusza France Avenue w przeciwnym kierunku, przyspieszył i pognał do najbliższego znaku stop, po chwili minął jeszcze jeden, aż wreszcie przemknął przez jedyne światła na Czterdziestej Czwartej. Lubił taką nocną jazdę motorem. Lubił towarzystwo własnych myśli i nikogo więcej. Dojechał Czterdziestą Czwartą aż do Lakę Harriet Park-way i skręcił w prawo, w jednokierunkową. Minneapolis przypominało mu Cairns, miasto w australijskim Queens-landzie. Podobnie jak w Cairns, i tu widywał nocą wielu ludzi spacerujących beztrosko ulicami, a za dnia chodniki roiły się od rowerzystów i rozbawionych rolkarzy. Zasadniczą różnicą była jednak pogoda: we wrześniu, gdy mieszkańcy Minnesoty chodzili w krótkich spodniach i koszulkach, Alfie wkładał ciepłą bieliznę pod długie nogawki spodni i ciepłe koszule, a na grzbiet zarzucał skórzaną kurtkę. - Jaja sobie odmrożę - mruknął, pędząc na motocyklu. Dotarł do Lakę Calhoun Parkway, skręcił w Hennepin i znalazł się przed centrum handlowym Calhoun Sąuare. Zaparkował, przypiął kask do siedzenia motocykla i wszedł do przestronnego budynku - zamierzał odwiedzić ulubioną kawiarenkę, ulokowaną zaraz za wejściem z Hennepin, naprzeciwko księgarni. ~ Witaj, mała! — zawołał do dziewczyny pracującej za kontuarem. - O, cześć, Alfie! - odkrzyknęła. 49 Była szczupła i preferowała gotycki styl: obcisła czarna sukienka, czarne włosy i czarna szminka, a także rozliczne srebrne naszyjniki, bransolety i pierścienie. - Zaraz zamykamy, napijesz się kawy? - spytała. - Specjalnie po to przyjechałem tu z drugiego końca miasta, mała. Mogę prosić? - Podwójna mokka w dużej filiżance? - Tak jest. I nie żałuj śmietanki; mam chcicę na słodycze. Gotycka dziewczyna imieniem Susan uśmiechnęła się i sprawnie przygotowała napój. Alfie odwrócił się i wsparty na łokciach rozejrzał się po galerii. O tej porze sklepy były już zamknięte, a nieliczni klienci wracali już tylko z baru ulokowanego w przeciwległym końcu budynku. - Proszę, Alfie — powiedziała Susan. - Dzięki, mała - odparł, wręczając jej banknot pięciodo-larowy. - Na koszt firmy, Alfie. Podziękował jej szerokim uśmiechem, a potem wyłuskał protezę zastępującą wybity prawy siekacz, wysunął ją na koniuszku języka i natychmiast wetknął na miejsce. Susan roześmiała się głośno. - W takim razie zwiń piątaka i wsadź sobie w stanik, dziewczynko. - Będzie na piwo w Uptown — powiedziała, posłusznie chowając pieniądze. - To tam?- upewnił się, wskazując na długą kolejkę chętnych przed bramą klubu po drugiej stronie ulicy. - Podobno mają tam dziś zagrać The Replacements. Wybieram się. Nie masz ochoty? Alfie uśmiechnął się i z zapałem pokiwał głową, potrząsając długą kitką. - No to idziesz ze mną, mała. Alfie wepchnął się na początek kolejki i zagadał do bramkarza: - Hej, stary! Chyba nie każesz Australowi sterczeć na mrozie, co? Bydlak w skórzanej kurtce kierowcy uśmiechnął się, słysząc jego akcent. 50 _ Mamy dla ciebie nawet fostera - odparł, a potem ruchem głowy zaprosił Alfiego i Susan do środka. - Super! Dzięki, stary! Bywaj! - Alfie z uśmiechem przepuścił dziewczynę i ruszył za nią w stronę drzwi. _ Nie do wiary, że ci się udało - powiedziała Susan. _ Jak to? _ On nigdy nie wpuszcza bez kolejki. - Eee tam, to równy gość. Wciągniemy chłodka? Susan roześmiała się i wzięła Alfiego pod rękę, wbijając brodę w jego twardy biceps. _ Co to znaczy? - Zimne piwko, skarbie. Chyba lubisz, co? - Wezmę fostera. A ty? - Susan, foster to szczyny. Naprawdę. W Australii wszyscy się śmiejemy z tego piwa. Ale to dobry sposób na odróżnienie tubylca od turysty: od razu wiemy, że to obcy, kiedy włazi do knajpy i woła, że chce fostera. Już wolę tego waszego sama adamsa; cholera, nawet budweiser jest lepszy niż foster. - Naprawdę? - Jak Boga kocham. Susan roześmiała się hałaśliwie. - W takim razie chcę dobre piwo i malucha. - Nie za wcześnie na numerek? Susan szturchnęła go biodrem. - Po naszemu to: piwo i kielicha. Tym razem roześmiał się Alfie. Zaczął kiwać głową w rytmie basu, dobiegającym ze sceny, na której grała bluesowa kapela. - Whisky? - Wolę teąuilę. - Och, takie właśnie dziewczyny lubię. - Alfie odwrócił S1Q i ruszył w stronę oblężonego baru. Kilka osób z zainteresowaniem spojrzało na małą kostkę sterczącą z jego przegrody nosowej i kolekcję kółek w lewym uchu. Zakolczykowani miłośnicy gotyku pozdrawiali go ruchem głowy. W przeciwieństwie do nich nie był wszędzie naszpikowany żelastwem. ustanawiał się, co by powiedzieli, gdyby zobaczyli blizny na Jego ciele. 51 Tylko że on nie pokazywał blizn byle komu. Zamówił napoje, wręczył barmanowi suty napiwek - rolkę banknotów trzymał w przedniej kieszeni spodni - i ruszył w powrotną drogę do Susan, która stała, kołysząc biodrami w natarczywym rytmie basu i bębnów. - Masz - powiedział, podając jej piwo. - Nie są źli, co? -dorzucił, kiwając głową w kierunku sceny. - Przy tamtym stoliku siedzą moi znajomi. Zbierają się do wyjścia; zdaje się, że wybierają się do innego klubu. Możemy zająć stolik. - Przyszłaś tu, żeby siedzieć, skarbie? Boja zamierzam pić i tańczyć. - No to zostawmy chociaż nasze rzeczy. Alfie poprowadził ją przez tłum tańczących w stronę grupki osób, które właśnie wstały. Po chwili byli już przy mężczyźnie i dwóch kobietach, z których jedna musnęła policzkiem policzek Susan w umiarkowanie czułym geście typowym dla niezbyt dobrze znających się przyjaciółek. - Dzięki, Connie - powiedziała Susan. Alfie skinął głową i uśmiechnął się szeroko, a potem pomachał protezką dentystyczną na pożegnanie. Uwielbiał, kiedy ludzie śmiali się z tej sztuczki. Postawił piwo na stoliku, zsunął z ramion ciężką kurtkę i powiesił ją na oparciu krzesła. - No to jak? - powiedział, odwracając się ku Susan. Chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę parkietu. Zaczął poruszać konwulsyjnie barkami i biodrami, zacisnął dłonie w pięści, odrzucił głowę do tyłu i z głośnym śmiechem jął kręcić się w kółko, wymachując ramionami. Susan przyglądała się z rozbawieniem nieskrępowanym ruchom, które Alfie wykonywał tak, jakby na parkiecie nie było nikogo więcej. Inni rozstąpili się nieco, robiąc miejsce rzucającemu się w amoku Australijczykowi. Jakiś drągal o ogolonej głowie, z bojową, kozią bródką, tańczył obok z niepozorną blondynką o sterczących włosach, sięgającą mu ledwie do piersi. - Posuń się, człowieku! - zawołał, zatrzymując się i pochylając w stronę Alfiego. Alfie zignorował go. - Posuń się! - powtórzył drągal. 52 Alfie kiwnął głową, chwycił dłoń Susan i obrotem najpierw zbliżył dziewczynę do siebie, a potem oddalił na wy-cjągnięcie ręki. Otarł się przy tym o ramię drągala, który odpowiedział mocnym pchnięciem. _ Tylko spokojnie, stary- powiedział Alfie, cofając się o krok. - Powiedziałem ci, żebyś się posunął! - Bez paniki. Ludzie chcą się tu bawić, nic więcej, prawda? - Alfie uśmiechnął się promiennie, czując gwałtowny wzrost ciśnienia krwi. Drągal zmierzył wzrokiem jego szerokie ramiona i luźną postawę, a potem odwrócił się. - Dobra. W porządku - mruknął, wzruszając ramionami. Alfie także się odwrócił. - Zróbmy facetowi trochę miejsca. Drażliwy jakiś - powiedział, znowu chwytając Susan za rękę. Przesunęli się w kierunku sceny, z której zziajany basista skrapiał potem publiczność za każdym razem, gdy podskakiwał ze swą gitarą. Podłoga wibrowała od kroków tańczących i ciężkiego rytmu muzyki. Po chwili, kiedy muzycy skończyli utwór, odłożyli instrumenty i zeszli ze sceny, Alfie i Susan wrócili do stolika, aby otrzeć pot z twarzy, napić się piwa i zamówić parę szklanek wody. - Za cholerę nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem na tańcach - wyznał Alfie. — Zdaje się, że bawiłem się równie dobrze, tylko gdzie to było... - Niezły palant z tego gościa - zauważyła Susan, ruchem głowy wskazując na pobliski stolik, przy którym siedzieli drągal z kozią bródką i jego znajomi. - Nie ma sensu robić zadymy, skoro przyszliśmy się bawić, nie? Niech sobie pyskuje, jeśli ma ochotę; co nas to obchodzi? Barman wszedł na scenę i włożył kasetę do magnetofonu podłączonego do sprzętu nagłaśniającego. Rozległy się dźwięki starego numeru z lat sześćdziesiątych, a Alfie zaczął samotnie tańczyć przy stoliku, śpiewając bezgłośnie aż do początku refrenu, który lubił: - Jestem bogiem piekielnego ognia! I przynoszę wam... 53 ogień! Będziecie płonąć! - wykrzyczał, ku rozbawieniu Su-san. - Chodź, zatańczymy jeszcze — dodał, ruszając w stronę parkietu i w biegu rozpoczynając pląs daleko spokrewniony z twistem. - Wariat! - krzyknęła, dołączając do niego. - Odbiło ci do reszty! - Cholera, poczekaj, aż się rozgrzeję! - Zamawiać ostatnią kolejkę! - zawołał barman. Muzyka ucichła i zapaliły się światła, przedwcześnie zapowiadając koniec imprezy. Alfie zamrugał gwałtownie, ale jego źrenice szybko zareagowały na nagłą jasność. - Strzemiennego, Susan? - spytał. - O nie. Już zatankowałam swoje. > - W takim razie palimy gumy. - Co takiego? ,. - Zjeżdżamy stąd. Susan wzięła torebkę, a Alfie zarzucił na ramiona kurtkę i razem skierowali się w stronę drzwi. Drągal, któremu ciasno było na parkiecie, natychmiast ruszył ich śladem. Alfie od razu go zauważył i dobrze wiedział, że facet idzie za nim przez ulicę i dalej, na parking przed pasażem Calhoun Sąuare, gdzie zostawił motocykl. - Hej, Krokodylu Dundee! - zawołał drągal. Alfie uśmiechnął się i zaraz spoważniał, odwracając się ku nadchodzącemu, któremu towarzyszyli dziewczyna i gość w obcisłym ubraniu ze skóry. - Czołem, stary. Co mogę dla ciebie zrobić? - Twój motor? - Zgadza się, stary. - Powinieneś nauczyć się miejscowych zwyczajów, stary. I manier. - Spokojnie, stary. Nie szukam kwasu. p - Kwasu? ° - Kłopotów- wyjaśnił Alfie. Zauważył, że kumpel drągala stanął z boku, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, gotów do skoku.- Słuchaj- dodał, sięgając do kieszeni-Jeśli to cię pocieszy, chętnie postawię ci drinka. Co ty na to? - Nie chcę twoich pieniędzy - odparł zaczepnie drągal 54 • r0Ześmiał się. - Pieprzony Krokodyl Dundee. Powiem ci, czego chcę... Nadeszła odpowiednia chwila i Alfie nie zamierzał dłużej czekać. Rozcapierzonymi palcami uderzył faceta w oczy i zaraz poprawił pięścią w nos, by zwinnie obrócić się ku drugiemu przeciwnikowi, który właśnie zaczął skracać dystans. Wymierzył mu szybkiego kopniaka w kolano, a następnie chwycił go za długie włosy i huknął kolanem w jego twarz, miażdżąc mu nos. Płynnym ruchem zakręcił głową faceta w skórzanym stroju, nieomalże łamiąc mu kark, i wreszcie z impetem cisnął go na ziemię. Powrócił do drągala, który zataczał się, zakrywając oczy dłońmi. Dwa kopniaki w zewnętrzną stronę prawego kolana powaliły oślepionego na ziemię. Alfie poczęstował go jeszcze parę razy butem, a potem skoczył na motocykl, gdzie czekała już Susan, i z fantazją odjechał na jednym kole, zostawiając na parkingu kobietę, która wrzeszczała: - Dorwiemy cię! Dorwiemy cię! - Gówno prawda! - odkrzyknął przez ramię. Pijana Susan roześmiała się niemal histerycznie. - To było świetne! Jesteś kompletny wariat! - Powiedz mi, skarbie, dokąd jedziemy, bo jestem tu nowy. - Jedziemy do mnie, Krokodylu Dundee. Była tak pijana, że seks musiał być mechaniczny i nijaki, ale to w zupełności wystarczało Alfiemu. Wszystko i tak było przykrywką. Jej mieszkanie niedaleko France Avenue było dobrym miejscem na odpoczynek; mógł czuć się w nim bezpieczniej niż w hotelu. Zdjął z kółka klucz i wymknął się po cichu, szepcząc do półprzytomnej Susan, że zaraz wróci. Musiał zrobić mały rekonesans przed kolejnym zadaniem, a mieszkanie dziewczyny było doskonałą bazą wypadową. Czas przeznaczony na rozpoznanie nigdy nie jest czasem straconym. Tak brzmi odwieczna zasada obowiązująca w świecie operacji specjalnych, a Alfie Woodard spędził w tym świecie wiele lat. Po pobycie w australijskich siłach Powietrzno desantowych z powodzeniem przebrnął przez Piekielnie trudną selekcję kandydatów do Special Air Ser- 55 vices. Był jednym z bardzo niewielu Aborygenów, którzy mieli okazję służyć w tej elitarnej jednostce. Początkowo jego naturalny talent do tej roboty wzbudzał w białych kolegach tylko zainteresowanie i niemałe rozbawienie. Z czasem jego osiągnięcia w szkoleniu i działaniach operacyjnych w Azji Południowo-Wschodniej oraz w tych częściach świata, gdzie Australia wspierała Stany Zjednoczone i innych sojuszników, sprawiły, że towarzysze - nie bez oporów - przekonali się do niego. Alfie nie lubił rozmyślać o tamtych czasach; wolał traktować je jako okres przygotowań do prawdziwego życia, zapoczątkowanego po wyjściu do cywila, dzięki spotkaniu ze starym Ralphem, aborygeńskim szamanem, który wprowadził go w mroczne arkana dawnej magii. Wsiadając na motor, zanucił prostą, magiczną pieśń łowiecką. Za sprawą przebitej przegrody basowy i nosowy pomruk nabierał osobliwie syczącego brzmienia. Pomagał wyciszyć umysł, sprzyjając płynnemu sterowaniu potężną i szybką maszyną. Zbliżając się do celu, Alfie przywołał mocą wyobraźni obraz swej zdobyczy. Nie, nie przeciwnika. Ci, na których polował, nie byli godni tego miana. Byli zdobyczą wyznaczoną przez człowieka, który kupił czas Alfiego za kwotę umożliwiającą mu spokojne zgłębianie zapomnianej, mrocznej sztuki jego ludu. Harold Nyąuist był niegdyś obrońcą w zespole Minnesota Vikings. W szczytowym momencie kariery wycofał się i założył restaurację, która z czasem przyniosła mu wielkie pieniądze dzięki sieci franszyzowej. Zdobyty kapitał zainwestował w nieruchomości, przeczuwając boom, który istotnie nastąpił za sprawą spółek internetowych i firm z branży elektronicznej. Harold wpompował też wielkie pieniądze innych osób w Warehouse District, gdzie modne kluby nocne i drogie restauracje sąsiadowały ze znacznie tańszymi barami i kawiarniami. Dzięki współpracy z kapitałem zagranicznym jego zamorskie konta napęczniały od honorariów „za doradztwo". Wśród mniej znaczących usług, które świadczył na rzecz społeczeństwa, było też handlowanie wdziękami nadzwyczaj urodziwych i chirurgicznie upiększonych tancerek z należących doń supereleganckich klubów dla panów. 56 Za sprawą swojej działalności Harold Nyąuist miał dość oieniędzy, by zbudować najpiękniejszą rezydencję w mieście, ale luterańskie i norweskie wychowanie ukształtowało 20 w taki sposób, że wolał skromne życie w przyzwoitym domu w Plymouth. Wprawdzie działka i budynek - wzniesiony ściśle według życzeń jego żony - kosztowały go prawie pół miliona dolarów, to jednak na zewnątrz dom Nyąuista nie różnił się znacząco od sąsiednich, stojących w tym samym miłym i cichym zaułku willowej dzielnicy. Za posesją przebiegała alejka ze ścieżką rowerową, po której lubił spacerować z żoną i wnukami. Alfie zamierzał przyjrzeć się z bliska domowi Harolda Nyąuista. Postanowił, że najpierw śmiało przejedzie obok. Strój, który znakomicie pasował do mody panującej w centrum czy artystycznym Warehouse District, zdecydowanie nie współgrał z chłodną elegancją szacownego przedmieścia, zwłaszcza o czwartej trzydzieści nad ranem. Mimo to Alfie pomknął motorem ulicami Plymouth, mając w pamięci starą zasadę: jeżeli nie możesz być dyskretny, bądź bezczelny. Mijając dom Nyąuista, zwolnił, aby utrwalić w pamięci obraz budynku, podwórka i trawnika wznoszącego się nieco ku nasypowi, po którym biegła szosa. Zawrócił na końcu ślepej uliczki i przyhamował jeszcze przy wąskiej alejce łączącej ulicę ze ścieżką rowerową, a potem pomknął z powrotem, ku głównemu wjazdowi na ścieżkę, ukrytemu za pasażem handlowym. Nazwa „pasaż handlowy" wydała mu się zresztą zbyt plebejskim określeniem ciągu bardzo drogich sklepów i restauracji, ale teraz interesowało go przede wszystkim zaplecze budynku, a ściślej rampy wyładowcze, pośród których bez trudu mógł ukryć motocykl. Przeszedł na drugą stronę ulicy szybkim krokiem, ponieważ policja w Plymouth nie miała zbyt wiele do roboty i w związku z tym słynęła z błyskawicznego reagowania na donosy od zamożnych obywateli, których tutaj nie brakowało. Przemierzył odcinek ścieżki rowerowej i przystanął w ciemnym miejscu na wysokości wylotu alejki, która prowadziła do zaułka Nyąuista. Sama ulica była dobrze oświetlona i choć była to pora, w której większość ludzi śpi naj- 57 mocniej, Alfie nie chciał ryzykować, paradując przed frontowymi drzwiami i oknami tutejszych domów. Uznał, że bezpieczniej będzie podejść od tyłu. Poszedł ścieżką rowerową nieco dalej i zobaczył podwórko, na które mógł wejść, by następnie przesadzić niskie ogrodzenie dzielące je od ogrodu Nyąuista. Po namyśle doszedł do wniosku, że być może jeszcze lepiej byłoby wspiąć się na nasyp szosy w pobliżu miejsca, w którym ścieżka rowerowa znikała w wąskim tunelu, i stamtąd wejść wprost na teren interesującej go posesji. Przykucnął w krzakach i wolno ułożył się na chłodnej ziemi, pokrytej więdnącymi chwastami, rzadką trawą i zeschłymi liśćmi. Chłód przedświtu przeniknął z wolna wszystkie warstwy odzieży. Alfie wyłączył wrażenie zimna, zagłębiając się w sobie w sposób, którego nauczył się na długo przed wstąpieniem do armii, gdy jako dziecko mieszkał u jednej z kolejnych białych rodzin zastępczych. Wyłączając kolejno wszystkie uczucia, koncentrował się na własnym wnętrzu, aż wreszcie usłyszał gdzieś w głębi umysłu rytmiczny śpiew i zaczął wyobrażać sobie całą drogę, którą będzie musiał pokonać, by pochwycić zdobycz. Wreszcie zobaczył na ścieżce samego siebie, a kiedy obraz stał się idealny, poczuł, że unosi się z ziemi, jakby był duszą opuszczającą ciało, a zaraz potem materialna część jego jestestwa rzeczywiście poderwała się z ziemi i ruszyła w ślad za wizją, którą stworzył: przez rzadkie krzaki, po nasypie, z którego szczytu dobiegał warkot samochodowych silników, i cały czas ostrożnie stawiał stopy, by nie hałasować, najpierw palce, potem resztę, palce, pięta, palce, pięta. W końcu przycupnął za niskim ogrodzeniem, za którym zobaczył kuchenne okna, oświetlone lekko przez żarówkę wbudowaną w okap nad piecykiem i diody innych urządzeń elektrycznych. To był dobry punkt obserwacyjny; pozwalał na rozszyfrowanie układu sporej części domu. W głębi, za kuchnią.wi-dać było salon, którego część najprawdopodobniej służyła jako jadalnia. Alfie zamarł w absolutnym bezruchu i wyrównał oddech, a następnie pozwolił, by jego źrenice rozszerzyły się maksymalnie, chłonąc szczegóły obrazu, które umknęłyby świadomej obserwacji, a rejestrowane przez pe- 58 feryjne obszary siatkówki, pobudzały wyobraźnię. Leżąc r ieruchomo, poczuł nagle impuls, który przykuł jego uwagę Ą0 pewnego drobiazgu: na rozsuwanych drzwiach wisiała poprzeczka służąca jako blokada, a w górnym narożniku skrzydła widać było mały kwadrat, który był albo zamkiem, albo czujnikiem alarmu, albo jednym i drugim. Przed domem nie było znaków ostrzegających potencjalnego intruza przed elektronicznymi zabezpieczeniami, ale to nie oznaczało, że nie było samych zabezpieczeń. ' Zresztą i tak nie miało to znaczenia. W tej okolicy nie było zamkniętych drzwi, których Alfie nie umiałby sforsować. Uśmiechnął się do siebie, spojrzał na jaśniejące niebo i pstryknął dwa razy protezą dentystyczną. Pora iść. 1.7 Charley spał niespokojnie w łóżku Mary, a jego sny były ostrymi odłamkami światła i dźwięku. Kiedy się obudził, pamiętał tylko jeden fragment koszmarnych wizji: malowidło wykonane krwią i tłuszczem na ścianie w pokoju rozrywki Madisona Simmonsa. Mara była tego ranka milcząca i chłodna. Ubrali się bez słowa i w ciszy pili razem kawę. - Idę do kościoła - obwieściła w końcu. - O co ci chodzi z tym kościołem? - To, że nigdy nie widziałeś, jak tam idę, nie oznacza, że nie bywam regularnie w kościele, Charley - odpowiedziała, spoglądając w okno. - W porządku. Pójdę z tobą. - Wolałabym, żebyś nie szedł. Dla mnie to coś szczególnego i chyba nie ma sensu, żebyś brał w tym udział, skoro dla ciebie kościół nic nie znaczy. Możesz tu zostać albo pójść do domu. - Chciałbym iść z tobą, możemy przecież... - Nie, Charley. Wolę sama. Z tymi słowy Mara wstała od stołu i wyszła, zostawiając w powietrzu lekki zapach jaśminowych perfum, a w duszy Charleya poczucie, że właśnie oblał jakiś egzamin. - Kurwa mać - mruknął do siebie. Dopił kawę, umył kubek i odstawił go na suszarkę. Zabrał torbę z aparatami i zdjęciami, zamknął za sobą drzwi f zszedł do samochodu. Kiedy stanął przy swej camry po drugiej stronie ulicy, znalazł za wycieraczką mandat parkingowy. - Niech to szlag - warknął. Wsiadł do wozu, uruchomił silnik i zaraz go wyłączył. Nie chciał myśleć o Marze, ale myślał. Nie mógł nic na to pora- 60 ć Ich związek był szaleństwem. Jest dla mnie za młoda, a brze mi się z nią układa; co to ma znaczyć, że mnie kocha? O co tu chodzi, do diabła? I co jej odbiło z tym kościołem? Mówiła, że chodzi do kościoła w jego dzielnicy, a jakoś nigdy nie widział jej w pobliżu. Wcześniej zresztą jakoś mu o tym nie wspominała. Nie cierpiał nierozwiązanych spraw. Nie tak powinno być. Lubił pewność, jasność, czysty obraz sytuacji i zdecydowane rozstrzygnięcia. Dlatego musiał z nią porozmawiać. Ponownie zapalił silnik i włączył się do ruchu, pokazując środkowy palec tym wszystkim, którzy z tej okazji musieli dać ostro po hamulcach. Zdziwił się, widząc, jak tłoczno jest w kościele. W zasadzie nie bardzo rozumiał, skąd się wzięło to zdziwienie, bo przecież wiedział, że wielu ludzi praktykuje. Sam jednak nie był w kościele i nie uczestniczył w nabożeństwie od czasu służby w armii, kiedy to klęczał z innymi na płycie lotniska w Bazie Sił Powietrznych Pope przed odlotem do Zatoki. Nigdy nie interesował się zbytnio religią, a gładkie słówka błogosławieństwa, które kapłan wygłosił wtedy do żołnierzy szykujących się do boju, zniechęciły go jeszcze bardziej. Zaskakująco wielu gorliwych chrześcijan pracowało w CIA, a zwłaszcza w Wydziale Operacji Specjalnych. O dziwo, jakoś udawało im się oddzielać prywatną wiarę od służbowych zadań, które zazwyczaj wymagały od nich przebiegłości i krętactw, jakich nie powstydziłby się sam diabeł. Niewykluczone, że właśnie myśli o dawnych czasach sprawiły, że Charley czuł się nieswojo, stojąc w głębi kościoła. Msza trwała od dawna i nie bardzo wiedział, gdzie mógłby usiąść. Wreszcie wypatrzył dwie puste ławki na samym końcu i wsunął się do jednej z nich, udając, że klęka i czyni znak krzyża. Przynajmniej tyle pamiętał. Ksiądz dawno już skończył kazanie; zaczynał właśnie Przygotowywać się do udzielenia sakramentu komunii. Charley omiótł spojrzeniem sąsiednie ławki, szukając Mary, ale nie mógł jej dostrzec w tłumie wiernych. Sklął się w duchu, z pełną świadomością bluźnierstwa, za to że pozwolił 61 sobie na działanie pod wpływem impulsu. Przyszedł tu bez żadnego planu i siedział od dłuższej chwili, nie bardzo wiedząc, co chce powiedzieć Marze, o ile w ogóle ją spotka. Ministranci i ksiądz zajęli miejsca, dając wiernym znak, że mogą już się zbliżyć. Charley zastanawiał się przez chwilę, co by się stało, gdyby przyjął komunię. Pomyślał, że skoro co najmniej od dziesięciu lat nie był u spowiedzi, zapewne przyjęcie sakramentu bez uprzedniego oczyszczenia duszy oznaczałoby grzech śmiertelny. Oczyszczenie duszy, powtórzył w myśli. Ciekawa koncepcja. Co takiego miałbym powiedzieć w konfesjonale? Pobłogosław mi, ojcze, bo zgrzeszyłem na bardzo, bardzo wiele sposobów? Zabijałem, przelewałem krew, kłamałem, oszukiwałem i co najgorsze, ojcze, robiłem to z cholerną przyjemnością. Charley uśmiechnął się w duchu. Co by się stało, gdyby to zrobił? W dwóch kolejkach wiernych, przesuwających się wolno w stronę ołtarza, zapanował nagle dziwny rozgardiasz. Charley usłyszał czyjś krzyk i wychylił się z rzędu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Starszy mężczyzna, na pewno po sześćdziesiątce, a może i po siedemdziesiątce, korpulentny i rumiany jak amator trunków, który lubi obficie zakąszać, stał sztywno, jedną rękę przyciskając do piersi, a drugą opierając się o bark stojącej przed nim kobiety. Ci, którzy stali za nim w kolejce, również znieruchomieli. Upadł powoli, z namysłem, niczym wielkie drzewo. Kobieta, która stała przed nim, przyklęknęła. - Jerry! Jerry! - krzyknęła. - Niech ktoś mi pomoże! Charley już do niej biegł. Roztrącił tłum gapiów i klęknął przy leżącym. Jedną ręką rozluźnił jego zbyt ciasny kołnierzyk i krawat, a drugą rozpiął mu pasek od spodni. Doświadczenie mówiło mu, że to rozległy zawał mięśnia sercowego. Charley sprawdził puls na szyi i przysunął policzek do szeroko otwartych, rybich ust chorego. Brak tętna, brak oddechu. - Niech pani dzwoni pod 911 - rozkazał Charley. -1 powie im, że mamy tu całkowite zatrzymanie akcji serca. - Zatrzymanie? - powtórzyła kobieta. - O Boże, Jerry dostał zawału! Niech pan mu pomoże, błagam! 62 Charley przycisnął wargi do otwartych ust mężczyzny ; dwukrotnie energicznie wpompował weń powietrze. Kiedy klatka piersiowa chorego uniosła się, zaczął uciskać serce rękami, głośno odliczając. - Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, oddech. Dwa szybkie oddechy i znowu seria ucisków. Czuł przyspieszony rytm własnego serca i strużki potu ściekające po twarzy, a także niewyjaśniony gniew. Dlaczego nikt nie wzywa karetki? Dlaczego to on, Charley, ma ratować starego zgreda? Dlaczego stary dostał zawału akurat na jego służbie? Zaraz, przecież nie jestem na służbie, uświadomił sobie. Jestem w kościele, w dodatku sam nie wiem dlaczego! Pompując i dmuchając bez wyraźnego skutku od dłuższej chwili, poczuł nagły przypływ wściekłości. Uniósł obie ręce do góry, z mocą spuścił pięści na pierś konającego i ryknął: - Chryste Panie! Oddychajże, człowieku! Oddychaj, na miłość boską! I nagle starzec zaczął kaszleć, krztusić się i wierzgać, próbując zrzucić z siebie ratującego. Charley przykucnął obok, spoglądając na tłum gapiów i księdza, który uczynił nad nim znak krzyża. Patrzyli na niego chyba wszyscy prócz medyków z ambulansu, którzy zjawili się nie wiadomo kiedy i już pochylali się nad chorym. Kobieta upadła na kolana przed Charleyem i powiedziała: - Uratował go pan... dziękuję... bardzo dziękuję... ocalił mu pan życie... Charley wstał i odwrócił się, by odejść. Wierni rozstąpili się przed nim, ale ksiądz zdążył położyć rękę na jego ramieniu. - Uratowałeś człowieka, synu - powiedział. I on mógł mieć sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat. Jego chuda, irlandzka twarz mogłaby się wydać zabawna przy innej okazji, ale teraz emanowało z niej skupienie. - Wezwałeś na Pomoc potęgę Chrystusa i On zadziałał przez ciebie. Wiesz, czego dokonałeś? - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, ojcze - odparł Charley, strącając z ramienia jego rękę. - Przepraszam. Przecisnął się przez tłum gapiów i z przyjemnością wyszedł na rześkie, jesienne powietrze. Zszedł po schodach i ru- 63 szył w kierunku swojego mieszkania, pozostawiając wóz na przykościelnym parkingu. — Charley! - usłyszał. Zatrzymał się i zobaczył Marę zbliżającą się niezgrabnym półtruchtem; zawsze poruszała się w ten sposób, kiedy się spieszyła. - Charley - powtórzyła. -Co ty przed chwilą zrobiłeś? Śniło mu się, że jest gdzieś w dziczy, w zupełnie nieznanym terenie: widział stepowe drzewa, podobne do przerośnię-tych manzanitas, trawy sięgające kolan i tak ostre, że mogły przeciąć skórę, a w oddali ciemne wzgórza, miejscami łagodnie zakrzywione, a gdzieniegdzie ostre i postrzępione. Miał wrażenie, że płynie przez busz bezcieleśnie, mijając kopce wysokości człowieka, wzniesione z dala od drzew. Zbliżył się do jednego z nich i nagle coś się poruszyło we wnętrzu kopca - wyczuwał ten ruch, choć go nie widział. Wreszcie bryła ziemi rozpadła się, a w jej wnętrzu leżał skulony szkielet człowieka, po którym pełzały olbrzymie, długie na dwa i pół centymetra termity. Resztki skóry miały niemal czarną barwę, a kiedy pochylił się nisko nad leżącym, zobaczył własną twarz... ...i ten obraz przywrócił mu przytomność. Siedział na własnym, wąskim łóżku, a Mara trzymała go za rękę, drugą dłoń przyciskając do policzka. — Charley? Charley, nic ci nie jest? Przez moment rozglądał się po mieszkaniu, kompletnie zdezorientowany, nieświadomie wyciągając rękę w stronę szuflady, w której trzymał czterdziestkę piątkę. — Charley! - powtórzyła Mara, potrząsając nim mocniej. - To tylko sen! Spójrz na mnie! Dziwnie się czuł w tym przejściowym stanie między snem a jawą. Gdy spojrzał na twarz Mary, nawet najdrobniejsze pory w jej skórze wydały mu się miniaturowymi wirami światła w smudze słonecznych promieni, które wpadały przez otwarte okno. Dzień, pomyślał. Która godzina? Gdzie byłem? I dlaczego leżę w łóżku? — Która godzina? - spytał. — Dochodzi czwarta. — Po południu? 64 - Tak, Charley - powiedziała łagodnie Mara. - Po południu. Spałeś... i miałeś zły sen. - Sen - mruknął Charley. Zsunął stopy na podłogę i teraz dopiero zauważył, że jest w pełni ubrany, z wyjątkiem butów. Podszedł do kuchennego zlewu, napełnił szklankę wodą i wypił łapczywie. - To był koszmar jak cholera. _ Co ci się śniło? - Zdaje się, że byłem bardzo zmęczony. - Pamiętasz, co dziś zrobiłeś? Charley spojrzał jej w oczy, po raz pierwszy odkąd się ocknął. Przypominał sobie mgliście, że widział ją po incydencie w kościele, ale to, co działo się później, było dla niego białą plamą. - Pamiętam starszego gościa. - Mam wrażenie, że byłeś potem jakby nieprzytomny, Charley. Nie wiedziałeś, co się dzieje, więc przyszłam tu z tobą. Powiedziałeś, że musisz się zdrzemnąć, i zaraz zasnąłeś. Bardzo głęboko. Byłam przy tobie. - Umilkła, a potem skinęła głową w stronę teczki ze zdjęciami z domu Simmon-sa. - Przejrzałam fotografie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. - Musiałem być bardzo zmęczony; w nocy nie spałem zbyt dobrze. No i emocje, stres, takie tam... Minęło sporo czasu - mamrotał Charley. - Od czego? - Odkąd ostatnio udzielałem pierwszej pomocy. Poza tym było gorąco... - Nie chcesz o tym rozmawiać, prawda? Uświadomił sobie, że nie chce. Na pewno nie z nią; może nawet z nikim. Całe to zdarzenie wydawało mu się diabelnie dziwne. Mara wolno skinęła głową, ale nie wyglądała na nieszczęśliwą. Postanowiła zmienić temat. - Nadal chcesz poznać Kativę? - Kativę? - Moją znajomą, która może ci opowiedzieć o tym malowidle. ~ Najpierw kawa. Potrzebuję kawy. Zeszli na dół. Jill bez komentarza podała im kawę, ale 65 posłała przeciągłe spojrzenie Marze, która była tu z Char-leyem po raz pierwszy. - I co? Do Kativy? - spytała Mara, kiedy skończył drugą filiżankę. Charley przelał zawartość trzeciej do styropianowego kubka na wynos. - Tak - powiedział. - Pora zawrzeć znajomość z Kativą. / Mi; 1.8 Porucznik Simon Oberstar był wielkim i rumianym Norwegiem, a do tego szefem Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej. Czuwał nad Bobbym Lee przez całą jego karierę, od zwykłego krawężnika do detektywa sierżanta. Od pięciu lat był wdowcem - jego żona zmarła na raka, zostawiając go z parą nastoletnich dzieci w prywatnych szkołach. Teraz potomkowie Obiego uczęszczali na studia, a koszty tej edukacji rozciągały jego skromny budżet do granic wytrzymałości, o czym Bobby Lee świetnie wiedział. Byli inteligentnymi dzieciakami, ale w St. Olaf's w Northfield uczy się wiele inteligentnych dzieciaków i nie wszystkie otrzymują stypendium. Dwie pożyczki pod zastaw domu i skrajnie skromna egzystencja - oto jak Oberstar dawał sobie z tym radę. Ma-xine uwielbiała porucznika, który pojawił się w ich życiu niemal od pierwszego dnia służby Bobby'ego. Specjalnie dla niego przygotowywała norweskie przysmaki, których szczerze nie cierpiała. Zależało jej, żeby był zadowolony zawsze, kiedy się zjawiał, a zjawiał się dość często. - Masz już coś w sprawie tego Simmonsa? - spytał Oberstar. - Jak tam teczka sprawy? Pękata od niesprawdzalnych Poszlak czy po prostu pusta? - Właśnie wróciłem z autopsji, Obi-Wanie - odparł Bobby Lee.- Sprawca znał się na rzeczy... Ale przynajmniej "idziemy mogli zidentyfikować nóż, jeśli go znajdziemy. - Jak? - Ostrze było w połowie ząbkowane i cholernie ostre. Wyglądało tak - odpowiedział Bobby Lee, sięgając do przed-nie3 kieszeni spodni. Wyjął nóż, który dostał od Charleya na Urodziny, otworzył go jedną ręką i podał Oberstarowi. -Widzisz? 67 - Jezu, Józefie i Maryjo - mruknął porucznik. Zważył broń w dłoni i machnął klingą na próbę. - To legalne? - O tak - zapewnił go Bobby Lee, odbierając nóż i przyglądając mu się uważnie. Szerokie, zakończone jak samu-rajski miecz ostrze chowało się w tytanowej rękojeści. Był to niezwykle elegancki nóż bojowy, stworzony tylko w jednym celu: do krojenia ludzkich ciał w walce. Bobby miał okazję poznać jego twórcę, Ernesta Emersona, podczas seminarium poświęconego technikom walki na noże. Spotkanie sponsorował przyjaciel Charleya, Rick Faye, który miał w mieście szkołę samoobrony i był oficjalnym doradcą zarówno miejscowej brygady antyterrorystycznej FBI, jak i policyjnej Jednostki Szybkiego Reagowania. Emerson i Faye byli uroczymi facetami, spokojnymi i wyluzowanymi - aż do chwili, kiedy zaczynali walczyć na noże, kije lub gołymi rękami. Pokaz w ich wykonaniu nauczył Bobby'ego Lee respektu dla noży bojowych i obudził w nim radość z tego, że ci dwaj specjaliści stoją po stronie prawa. - Najprawdopodobniej takiej broni użyto - powiedział, składając nóż i chowając go do kieszeni. - Szukamy już podejrzanych wśród znanych nam specjalistów od takiej roboty. - A co z motywem? Kto mógł skorzystać na śmierci Sim-monsa? - spytał Oberstar swym ulubionym, pedantycznym tonem. Podrapał się po nosie i spojrzał badawczo na paznokieć, jakby szukał strzępów skóry. - Hauser i Thomas siedzą w jego biurze, przepytują współpracowników i mają już nakaz zezwalający na przetrząśnięcie papierów. Bank jest dość skłonny do współpracy, ale niekoniecznie chce ujawniać dokumenty. Simmons był ich głównym rozgrywającym w wielu pożyczkach zagranicznych i przedsięwzięciach z kapitałem mieszanym... Organizował mnóstwo transakcji w Azji, Australii i Ameryce Południowej. - Zajmował się ostatnio czymś naprawdę dużym? ° - Z tego, co zdążył ustalić Hauser, nie było to nic nadzwyczajnego. Ale będziemy szukać dalej. - Pieprzony First Bank... To oni trzymają mnie za jaja tym swoim kredytem hipotecznym. - Mnie też - przyznał Bobby Lee. 68 - Stary Rollie Wheeler był tam kiedyś specem od kredytów-- Były gliniarz; jeszcze w latach siedemdziesiątych zarobił kulkę w tej wielkiej strzelaninie z handlarzami narkotyków w Bloomington. Powiedział wtedy, że ma dość, i wycofał się. Jadąc na tym swoim inwalidztwie, skończył studia i dostał robotę w First. Kiedy Angie jeszcze żyła, stary Rollie pilnował, żeby nas nie łupili. Teraz go nie ma, a te sukinsyny z banku... - Tak, wiem - przerwał tyradę szefa Bobby Lee. — Pieprzyć ich, skoro nie znają się na żartach. Niech na nich poluje zabójca-kanibal. - Informuj mnie na bieżąco, Bobby- rozkazał Oberstar. - Ja dopilnuję, żeby żaden dupek nie przeszkadzał ci w robocie. Tylko spiesz się, dobrze? - Dzięki, padre. Możesz spać spokojnie; piłka jest w moich rękach. - Znajdź gościa, Bobby. Dostaniesz wszystko, czego potrzebujesz. - Jasne. Odezwę się, kiedy będę miał coś nowego. Bobby Lee spojrzał za odchodzącym Oberstarem, który podciągnął workowate spodnie tak, jakby nadal nosił mundur z pasem ciężkim od sprzętu. Potem odwrócił się i znowu pochylił nad teczką sprawy, wpatrując się w fotografie, jak gdyby miał dostrzec w morzu krwi i wnętrzności twarz sprawcy, a może i wejrzeć w jego umysł. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z czymś takim. Wypełnił szczegółowy kwestionariusz, który Wydział Nauk Behawioralnych FBI wysyłał do wszystkich agencji pełniących funkcje policyjne. Dane te miały pomóc w tworzeniu profili seryjnych morderców, ale Bobby wiedział, że nie mógł specjalnie liczyć na pomoc przepracowanych agentów, zwłaszcza że morderca, którego tropił, nie był jeszcze „seryjny". Jeszcze. Lata spędzone w służbie patrolowej, na ulicach, dobrze wyostrzyły mu instynkt, a praca w wydziale zabójstw nie stępiła go ani trochę. Bobby miał pewne przeczucia co do typa, którego tropił, a doświadczenie nauczyło go, że należy lrn ufać. Czuł, że morderca nie poprzestanie na jednym występie. 69 Nie zgadzał się jednak pewien detal: wybór ofiary. Madison Simmons nie mieścił się w schematach. Seryjni mordercy nie napadali zwykle na bankowców. Sposób działania sugerował konflikt, może natury zawodowej, a może osobistej. Tego typu agresję spotykało się czasem w zbrodniach na tle seksualnym. Może to gej? Może prostytutka? Czy to właściwy trop? Z drugiej strony brakowało przecież elementu improwizacji, który towarzyszył morderstwom w afekcie. Simmons został zarżnięty jak tuczne zwierzę, ale nie w szale. To była systematyczna, przemyślana robota, a nie masakra z nienawiści. Madison Simmons został oprawiony tak, jak dobry łowca oprawia ustrzelonego jelenia - i to do ostatniego szczegółu, jakim była konsumpcja nerek usmażonych na tłuszczu ofiary. - Chora, gówniana sprawa - powiedział Bobby Lee. - Żartujesz - rzucił mundurowy, który akurat mijał jego biurko. - Gadałem do siebie - mruknął detektyw. - Tylko nie zacznij sobie odpowiadać - odparował mundurowy. Bobby Lee roześmiał się, a potem powrócił do zdjęć i rozważań. Łowca - bo tak zaczął nazywać w duchu sprawcę morderstwa - użył do zaaranżowania makabrycznej sceny przedmiotów, które zastał na miejscu. Przyniósł ze sobą tylko nóż i pałkę, którą rozbił głowę bankowca. Lekarze dokonujący sekcji stwierdzili, że musiał to być przedmiot ciężki, podobny do kija baseballowego, ale o bardziej kulistym zakończeniu - być może laska z gałką. Uderzenie było najprawdopodobniej przyczyną szybkiej śmierci; strzaskało czaszkę, otwierając puszkę mózgową. Łowca musiał być silnym, diabelnie silnym człowiekiem. Kąt uderzenia wskazywał na to, że Simmons w chwili zgonu znajdował się niżej niż napastnik, prawdopodobnie siedział w fotelu twarzą ku niemu. Wszystko co stało się później — oprawienie i zawieszenie ciała pod sufitem - było już zabiegiem dokonanym na trupie. Robota była brudna i pracochłonna, a jednak nie było widać śladów pośpiechu. Łowca albo nie bał się, że zostanie złapany, albo było mu wszystko jedno. 70 Bobby Lee był przekonany, że zabójca rozebrał się, by uniknąć zbryzgania krwią. Badanie kratek ściekowych w Rabinach prysznicowych i umywalkach wykazało, że nie kąpał się i nie mył, a przynajmniej nie w domu Simmonsa. Ślady farby i składników mineralnych zebranych z malowidła naściennego wciąż jeszcze poddawane były analizie. Malowidło nie dawało Bobby'emu Lee spokoju. Było starannie wykonane diabelską paletą naturalnych farb i zapewne niosło w sobie jasne przesłanie na temat zamysłów łowcy - oczywiście gdyby ktokolwiek znał klucz do rozwiązania, umiał pójść śladem myśli mordercy. Dokąd to wszystko prowadziło? Po co to zabójstwo, po co zjadanie ciała, po co malowidło? Bobby Lee łamał sobie głowę nad tą zagadką, ale czuł, że musi polegać na pomocy z zewnątrz. Miał nadzieję, że Charley ze swym niekonwencjonalnym myśleniem pomoże mu dotrzeć do celu. 1.9 - Przesuń to w prawo, Stan. Tylko troszeczkę - powiedziała Kativa Patel do muzealnego technika, który z mozołem starał się ulokować dziewiętnastowieczną akwarelę w ciężkiej ramie w dość ciasnej przestrzeni między sąsiednimi eksponatami. - Już prawie... prawie dobrze- dodała po chwili z zadowoleniem. — Pozwól, że zaznaczę ci miejsce. Stan mógł z powodzeniem być jej ojcem; pracował powoli, ale był przemiły. - Dla pani zawieszę jak należy, panno Patel. - Wiem, Stan. I dziękuję, że byłeś tak uprzejmy. - Właśnie dlatego tak lubię z panią pracować, panno Patel. Pani nie żałuje czasu, żeby zrobić coś porządnie. - Tego nauczył mnie mój stary ojciec: jeżeli w ogóle warto coś robić, to tylko porządnie. Kativa poklepała Staną po ramieniu i energicznym krokiem oddaliła się galeriami o wysokich sklepieniach w stronę głównego holu i własnego biura. Stukot niskich obcasów niósł się echem po pustym korytarzu administracyjnej części budynku. Jak na niedzielę ruch w muzeum był niewielki, choć z drugiej strony było już dość późno. Gestem pozdrowiła inną kuratorkę, pracującą w sąsiednim pokoju, i zatrzymała się przy ekspresie, by napełnić kawą piękny, ręcznie wykonany kubek - prezent od byłego chłopaka z Kapsztadu - nim weszła do swojego biura. Jej pokoik był ciasny, ale nienagannie urządzony i doskonale zorganizowany. Nawet sterty pism, z braku miejsca na szafę ustawione na podłodze, były schludne i równiutkie, doskonale obrazując porządek, który umiała tworzyć. Trzymała tu nawet kilka dzieł sztuki pożyczonych z archiwum: ręcznie wykonaną kopię spiralnej rzeźby kamiennej 72 Dajarry w Queenslandzie oraz parę reprodukcji prac współczesnych artystów aborygeńskich z okolic Cairns. Na niektórych, oryginalnych, widniały podpisy autorów, których miała okazję poznać osobiście podczas praktyki podyplomowej, odbywanej w tamtym rejonie. Usiadła za biurkiem, przeciągnęła się na ulubionym, sekretarskim krześle obrotowym i oparła stopy o biurko, sącząc kawę z kubka zaciśniętego w dłoniach i rozkoszując się jej aromatem. Z przyjemnością wspominała czas spędzony w australijskim buszu, kiedy rozbijała się zdezelowaną terenówką w rejonie Laury, szukając starych i nowych malowideł naskalnych. Oglądając reprodukcje, rozmyślała o tamtych dniach, kiedy krajobraz tak bardzo przypominał jej rodzinne strony, a jednocześnie była wolna od strachu, plagi jej ojczystej Republiki Południowej Afryki. Kapsztad był jednym z najpiękniejszych miast świata, lecz skutki apartheidu, niewiarygodny wzrost przestępczości po objęciu rządów przez Mandelę oraz masowa emigracja wykształconych obywateli sprawiły, że i Kativa Patel postanowiła opuścić kraj. Wyjechała najpierw do Australii, a potem do Stanów Zjednoczonych - do jednego z najzimniejszych stanów, co uświadamiała sobie boleśnie za każdym razem, gdy wychodziła, by podziwiać piękno drzew w parku oraz Ogród Rzeźb po drugiej stronie ulicy. Teraz chłód powietrza był jedynie nieprzyjemny; prawdziwie dotkliwy miał się stać już za kilka tygodni. Pomyślała o Australii i o tym, czy dostanie stypendium, o które wystąpiła, a które miało jej pozwolić na powrót i kontynuowanie prac w rejonie Laury. Chciała dokończyć rozmowy z Percym Trącym, starym i dobrodusznym pilotem i artystą w jednej osobie, który był jednym z najwybitniejszych współczesnych znawców malowideł naskalnych w tamtych okolicach. Julie, ledwie dwudziestojednoletnia sekretarka - kilka dni wcześniej personel muzeum obchodził hucznie jej urodziny - wyjrzała zza drzwi i powiedziała: - Kativa? Przyszła twoja przyjaciółka Mara. Mam ją wpuścić? - Jasne - odparła Kativa. Zdjęła nogi z blatu i wyszła zza biurka. - Powiedz jej, żeby weszła. 73 Idąc za Julią, zobaczyła w korytarzu, przy kontuarze sekretarki, stojących cierpliwie Marę i jej rosłego mężczyznę. Pamiętała, kiedy się poznały - na jednej z imprez organizowanych przez lokalnych artystów, a polegającej na odwiedzaniu na przemian galerii sztuki i okolicznych lokali z wyszynkiem. Zycie w południowoafrykańskim college'u, a potem w australijskim buszu nauczyło Kativę doceniać dobre trunki i dotrzymywać kroku w piciu nawet tak twardym zawodnikom jak mieszkańcy Minnesoty. O Marze wiedziała tyle, że jest malarką o bliżej nieokreślonych źródłach dochodu; mężczyznę, który jej towarzyszył, widziała przelotnie tylko raz. - Mara! Jak miło, że wpadłaś - powiedziała. Uścisnęła artystkę i musnęła ustami jej policzek, a potem wyciągnęła rękę do jej partnera. - Cześć, jestem Kativa Patel. Pomyślała, że facet Mary ma ciekawą twarz. Był wysoki i bardzo szczupły, a pod jego lekkim uściskiem dłoni wyczuwała wielką siłę. Skóra na jego rękach była sucha, żyły wyraźnie zaznaczone, a ścięgna napinały się jak stalowe liny. Ubrany był całkiem zwyczajnie - w znoszone, workowate spodnie w kolorze khaki, dżinsową koszulę i powycieraną, czarną, skórzaną kurtkę. Miał pociągłą twarz z wyraźnymi trzema zmarszczkami na czole, jakby ktoś kiedyś przeciągnął po nim grabiami. W jego rysach dostrzegała zmęczenie, a może zmęczone rozbawienie, i wyczuwała, że jest to raczej typowy dla niego stan, a nie chwilowy grymas. - Charley Payne - powiedział. - Miło mi cię poznać, Charley- odparła.- Co was do mnie sprowadza? Napijecie się kawy? - Ja chętnie, Kat. A ty, Charley? - spytała Mara. - Pewnie. - Może ja przyniosę, Kat. Charley chciałby porozmawiać z tobą o tych zdjęciach. - Zdjęciach? - powtórzyła Kativa. - Mówiłam ci o nich przez telefon. Wiesz, o tych, które moim zdaniem przedstawiają malowidło w stylu afrykańskim lub australijskim. Kativa zmarszczyła brwi, ale zaraz przypomniała sobie rozmowę. 74 _ Wybacz - powiedziała do Charleya, prowadząc go do gabinetu. - Mam fatalną pamięć. _ Ja też - odrzekł. - Mam szczęście, jeśli nie zapomnę rano włożyć spodni. Roześmiał się, a Kativa mu zawtórowała, zerkając na Marę, która z uśmiechem zatrzymała się przy ekspresie do kawy. _ Daj mi swój kubek, Kat. Naleję ci świeżej - zaproponowała Mara. - Dzięki, skarbie. Chodź, Charley. Usiądź, a ja przyniosę jeszcze jedno krzesło. - Skręcając, Kativa otarła się o Charleya. Poczuła jego ciepło, niedrażniącą woń potu i nikły zapach płynu po goleniu. Ma twarde ciało; pewnie widać na nim wszystkie mięśnie, kiedy jest nagi, pomyślała i zarumieniła się. - Niezły byczek, Maro- szepnęła, mijając Marę napełniającą kubki. - Skąd takich bierzesz? - To dziwak, Kat, ale go lubię. I ty też go chyba polubisz. - Może ma brata? Roześmiały się, a potem Mara weszła do gabinetu z trzema kubkami kawy; Kativa zjawiła się po chwili z niedużym krzesełkiem. Trzy osoby wystarczyły, by w biurze zrobiło się ciasno. Kativa kolejny raz zwróciła uwagę na barczystą postać Charleya Payne'a. Nie wydawał się duży, póki nie zbliżyła się do niego; dopiero wtedy dotarło do niej, że musi mieć dobry metr dziewięćdziesiąt wzrostu i że luźne ubranie skrywa niemałą muskulaturę. Dominował w ciasnej przestrzeni, a jednocześnie był cichy, jakby rozbawiony i zainteresowany książkami o sztuce, których pełno było w jej małym gabinecie. - Skąd to pochodzi? - spytał, wskazując na spiralną rzeźbę. Kativa usiadła, pochyliła się i z kubkiem w dłoni oparła łokciami o blat, dobrze wiedząc, że tym sposobem uwypukla kształt piersi pod bawełnianą bluzką z głębokim dekoltem. - Z okolic Laury w Queenslandzie w Australii. Robiłam tam staż podyplomowy. Charley przyjął kubek z rąk Mary. ~ Dzięki - powiedział. - Queensland to północny wschód, Prawda? 75 - Zgadza się, Charley. Północny wschód Australii; przy Wielkiej Rafie Koralowej. Byłeś tam może? - Nie, ale chciałbym. Kiedyś nurkowałem, chociaż to było dawno temu. A ty nurkujesz? - Nie. Słabo pływam i nie lubię mieć wody nad głową. Za to Mara nurkuje, prawda? - Parę lat temu zrobiłam w Cancun certyfikat, ale tutaj raczej nie mam gdzie trenować. Kiedyś pływałam z moim chłopakiem. - Z którym? - spytała Kativa, chichocząc. - Już nie pamiętam. - Doktorat też robiłaś w Australii? - spytał Charley. j - W Kapsztadzie - odrzekła z uśmiechem. - Jesteś z Afryki Południowej? - Kat mieszkała tam do czasu, aż Mandela objął władzę - wyjaśniła Mara. Spróbowała kawy i zmarszczyła nos. -Przydałoby się więcej cukru. Zaraz wracam. Chce ktoś jeszcze? Charley pokręcił głową. - Nie, dziękuję - odpowiedziała Kativa. - Urodziłaś się w RPA? - indagował Charley. - Tak, na przedmieściu Johannesburga zwanym Bredell. Studiowałam w Pretorii, a doktoryzowałam się w Kapsztadzie. - Patel to hinduskie nazwisko, prawda? - Tak. Mój ojciec był Hindusem z pochodzenia, a matka Portugalką. - I przyszło ci dorastać w apartheidzie? - Owszem. Uważano nas za kolorowych. - Aha. - Tak. -Kativa spuściła wzrok na doskonałą kawę z mlekiem, która barwą prawie nie różniła się od jej skóry. - Tak, to były dla nas wszystkich ciężkie czasy. - Czy twoja praca doktorska dotyczyła sztuki australijskiej? - Jeśli chodzi o ścisłość, to sztuki australijskich Aborygenów oraz etnografii. - Etnografii? - Badałam dziedzictwo kulturowe Aborygenów. Mówię 76 ci to fascynujący temat. Rdzenni Australijczycy stworzyli najstarszą „prymitywną" kulturę na ziemi, która w dodatku wciąż istnieje. Wiele ich wierzeń łączy się nierozerwalnie z różnorodnymi formami sztuki. Studiując je, skupiałam się przede wszystkim na rysunkach naskalnych, zarówno rytych, jak i kreślonych. To zresztą czysty przypadek... poznałam pewnego chłopaka, pracującego w firmie, która obwoziła turystów po regionie Laury, żeby mogli podziwiać malowidła na skałach. Przedstawił mnie Percy'emu Tracy'e-mu, bodaj największemu z żyjących autorytetów w tej dziedzinie, no, przynajmniej wśród białych. Percy mnie polubił -on zresztą lubi wszystkie dziewczyny, chociaż jest już dobrze po osiemdziesiątce. Pozwolił mi skorzystać ze swoich notatek i bardzo mi pomógł. Tak to się zaczęło. Charley sięgnął po sfatygowaną torbę, którą przyniósł ze sobą, i wyjął szarą teczkę z logo policji Minneapolis. - Jesteś policjantem? - spytała Kativa. - Nie, ale pracuję dla policji. Fotografuję miejsca zbrodni. Chciałbym poznać twoje zdanie na temat zdjęć, które ostatnio zrobiłem. - Co jeszcze robisz? - Nic niebezpiecznego - odparł Charley, uśmiechając się z jeszcze wyraźniejszym rozbawieniem. - Policyjna robota mnie przeraża; ja tylko pstrykam zdjęcia. Podał Kativie kolorową odbitkę formatu 20x25 centymetrów. Pochylając się nad nią, włożyła okrągłe okulary, które uparcie zsuwały się jej na koniec nosa. - Doskonała fotografia, Charley. Sam wywołujesz? - Nie, ale w zakładzie, do którego zanoszę filmy, znają się na rzeczy i wiedzą, czego oczekuję. Kativa tak bardzo była pochłonięta studiowaniem zdjęcia, że nawet nie zauważyła, kiedy Mara stanęła w drzwiach, spoglądając na nich. - Wygląda bardzo znajomo- oznajmiła Kativa. - Wzór zdecydowanie pochodzi z okolic Laury, tego jestem pewna... 1 chyba kiedyś już go widziałam. - Jak to widziałaś? - zdziwił się Charley. - Oczywiście nie to malowidło, tylko oryginał, wykonamy na skale. 77 - Gdzie? Mara weszła cicho do gabinetu i usiadła. Charley odstawił kubek na brzeg biurka, a Kativa obróciła się na krześle podeszła do najbliższej półki z książkami i zaczęła przebiegać palcami po równiutko ustawionych grzbietach. - Jest - oznajmiła z satysfakcją, wyciągając książkę zatytułowaną Żywe dziedzictwo Australii. Przekartkowała ją szybko, by zatrzymać się na rozdziale, którego szukała. -Nie, to nie to - mruknęła, odkładając książkę na podłogę. Po chwili wyjęła małą broszurkę wydaną w formacie kwadratu o boku piętnastu centymetrów, pod tytułem Quinki-nowie w sztuce naskalnej. — To będzie to - powiedziała. Charley rozsunął papiery na jej biurku i rozłożył broszurę obok zdjęcia. We troje pochylili się nad reprodukcjami. Podobieństwo było oczywiste. Na fotografii w książce widać było ścianę z piaskowca, a na niej postać nakreśloną czerwonym barwnikiem, wypełnioną na biało, z wzorem krzyżujących się linii na piersi. Ramiona i nogi skierowane były ku górze, na dole zaś zwisało coś, co przypominało maczu-gowaty ogon. - Czy to ogon? - spytał Charley. - To penis - odparła Kativa. - Ponoć Imjinowie podróżują, skacząc jak kangury, ale nie na łapach, tylko na pałko waty eh penisach. - Co to jest Imjin? - spytała Mara. - To dokładnie ten kształt- mruknął w zamyśleniu Charley, wpatrując się w Kativę tak intensywnie, że poczuła się nieswojo. Nie wyglądał już na rozbawionego; w jego oczach było skupienie, które przywodziło na myśl spojrzenie jej kota, kiedy polował na bezradnego ptaka. - Możesz powiedzieć nam o nim coś więcej? - Najpierw chciałabym wiedzieć, gdzie zrobiłeś to zdjęcie. - Malowidło wykonano na ścianie w miejscu zbrodni. - Nie farbą, prawda? - Nie. Był w tym jakiś barwnik, ale tylko jako dodatek do krwi i płynów ustrojowych ofiary morderstwa. - O Boże - szepnęła Kativa. Mara dotknęła ramienia Charleya. 78 _ Pokaż jej resztę zdjęć. Charley spojrzał na nią z ukosa, a potem przesunął teczkę po biurku w stronę Kativy. _ Tylko spokojnie. To dość mocny materiał. Kativa przejrzała fotografie, a kiedy znalazła tę, na której Madison Simmons zwisał.głową w dół pod sufitem, pobladła. Zmusiła się do ponownego spojrzenia na zwłoki, a zwłaszcza na ich osobliwą pozycję. Potem starannie wyrównała plik zdjęć, odłożyła go na teczkę i odsunęła czubkami palców. - Wystarczy, dziękuję. - Co o tym myślisz? - spytał Charley. - Takie ciało też już gdzieś widziałam. - Opowiedz mi o tym - poprosił Charley, pochylając się na krześle. - Jeśli chodzi o ciało i jego układ... czy jakichś jego części... brakowało? - Dlaczego pytasz? - Podczas rytualnego zabójstwa puri-puri wycina się niektóre części ciała ofiary; niekiedy czarownik je zjada. Charley wyprostował się gwałtownie. - Zabójca wyciął plastry tłuszczu z okolic brzucha i zjadł je wraz z nerkami ofiary. - O mój Boże-jęknęła Mara, poruszając się niespokojnie. - O tym mi nie mówiłeś. - To także część rytuału — odrzekła Kativa. - Co to za rytuał? - spytał Charley. - Wiesz coś na temat kultury australijskich Aborygenów? - odpowiedziała pytaniem Kativa. - Gdybym wiedział, nie byłoby mnie tutaj - odparł Charley. - Chodzi mi o ogólne wiadomości. - Nie. - Kultura Aborygenów zawiera unikatową mitologię, której ważnym elementem jest pojęcie tak zwanego Czasu Snu. Aborygeni wierzą, że cały świat i wszystkie zamieszkujące go istoty zostały stworzone przez Tęczowego Węża. gównie silna jest ich wiara w Czas Snu, rzeczywistość i czas, !stniejące równolegle do naszej, zwyczajnej rzeczywistości. 79 Uważają, że dzięki magicznym rytuałom mogą przemieszczać się między realnym światem a Czasem Snu. Będąc w Czasie Snu, widzą przyszłość i przeszłość, a także mogą obcować z duchami przodków i siłami przyrody. To bardzo uproszczona wykładnia wyjątkowo skomplikowanej materii; mam nadzieję, że nadążasz? - Nadążam - przytaknął Charley. - Powinieneś też wiedzieć, że istnieją cztery rodzaje magii. Łowiecka pomaga polującym odnaleźć zdobycz, łączy bowiem ducha myśliwego z duchem tropionego zwierzęcia. Poprawiająca pozwala polepszyć warunki życia, na przykład sprowadzając deszcz, lecząc chorobę i tak dalej. Miłosna jest bardzo potężna, pozwala połączyć się z upragnioną kobietą czy wybranym mężczyzną. I wreszcie istnieje puri-puri, czarna magia śmierci. Jej celem jest zabicie tego, kto skrzywdził któregoś z członków plemienia. To właśnie ma symbolizować uchwycenie postaci głową w dół... W magicznych rytuałach puri-puri jest to oznaka odwrócenia naturalnego porządku spraw. - Chcesz powiedzieć, że to malowidło miało zabić ofiarę? - Nie, to, co uwieczniłeś, nie jest, ściśle rzecz biorąc, malowidłem puri-puri - odparła Kativa. Podniosła książkę, którą wyjęła jako pierwszą, i otworzyła ją na stronie z ilustracją. - Spójrz - powiedziała, wskazując na wizerunek długiej, czarnej postaci umieszczonej głową w dół pośród stojących normalnie, czerwonobrunatnych sylwetek. - To jest malowidło puri-puri, którego zadaniem jest zabicie osoby przedstawionej w odwróconej pozycji. To, które sfotografowałeś, jest portretem konkretnego Quinkina. - Co to jest Quinkin? - spytał Charley. Mara odstawiła kubek i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się. - Quinkin - zaczęła Kativa - to istota duchowa. Aborygeni wierzyli w istnienie wielu rodzajów duchów, między innymi w duchy przodków. Niektóre z tych istot były duchami zwierząt, zamieszkującymi skały o określonych kształtach, inne dawno zmarłymi w fizycznej rzeczywistości krewnymi, a jeszcze inne duchami zamieszkującymi skały, ale nie związanymi z królestwem zwierząt. Były i takie, które 80 nie zaliczały się do tych kategorii, tak dobre, jak i złe. Quin-Icinowie to istoty związane z mitologią Aborygenów z półwyspu Jork, czyli okolic nieodległych od Papui-Nowej Gwinei. Dawniej zresztą istniał pomost lądowy między tymi wyspami a północną częścią dzisiejszego Queenslandu. Quinkinowie byli - czy też są - duchami tamtych stron. Istnieją dwa plemiona Quinkinów o różnym wyglądzie i odmiennej postawie względem miejscowych klanów aborygeń-skich. Wiem o nich sporo, bo z kilku powodów okolice Laury są dla tubylców ziemią świętą i podobno mieszka tam wyjątkowo dużo duchów. Dwa plemiona Quinkinów mają swoje nazwy: Timara i Imjin. Quinkinów z plemienia Timara porównałabym do chochlików w zachodniej tradycji - generalnie bywają pomocne, ale lubią też płatać ludziom figle. Mogą wepchnąć człowieka do wody, sprowadzić na manowce, naśmiewać się, ale raczej nie są szkodliwe. Według wierzeń są wysokie, szczupłe, czarne i patykowate, a zamieszkiwać mają szczeliny skalne w rejonie Laury. Kativa wzięła do ręki książkę, którą Charley miał przed sobą, i przewróciła kilka kartek. - Tutaj. Widzisz?- powiedziała, wskazując na ilustrację przedstawiającą czarne ludziki ukrywające się za wątłymi drzewami. — W nocy, w otwartym buszu, drzewa wyglądają właśnie tak. Można sobie wyobrazić, że Aborygeni dostrzegali w ich ruchu czyjeś celowe działanie. Imjinowie, drugie plemię Quinkinów, są uważane za wcielenie zła. Wyglądają inaczej, mniej więcej tak jak na malowidle, które sfotografowałeś. Poruszają się, skacząc na bulwiastych penisach; duchy płci żeńskiej używają jako środka lokomocji zdecydowanie przerośniętych piersi. W abo-rygeńskich wierzeniach Imjinowie aktywnie polują na ludzi. Porywają dzieci i małe grupki wędrowców. Wciągają w pułapkę, wabią, wołając po imieniu. To dlatego nawet dziś Aborygeni zamieszkujący te okolice, zwłaszcza z plemion Ang-Gnarra, nie reagują na wezwanie po imieniu, jeżeli nie Wldzą tego, kto woła. Mówią, że głosy Imjinów prowadzą w Pułapkę, pędząc ludzi jak zwierzęta. Poza tym Imjinowie jadają ludzkie mięso - dodała Kativa, 81 prostując się na krześle. - Tak przynajmniej wynika z opowieści. - Interesujące... a może i użyteczne fakty- ocenił Char-ley. - Potrafisz powiedzieć coś konkretnego o tym malowidle? Wydaje się, że ten, kto je stworzył, musi sporo wiedzieć o kulturze Aborygenów. A może tylko zapamiętał ten rysunek? - Moim zdaniem był dobrze zorientowany w temacie -odparła Kativa. - Owszem, mógł zobaczyć reprodukcję w książce, ale z drugiej strony nie jest to specjalnie popularne wydawnictwo. Z całą pewnością nie jest powszechnie znany sam rytuał kanibalizmu. Aborygeni nie lubią o nim opowiadać; tabu dotyczące zjadania ludzkiego mięsa jest wciąż bardzo silne, bo nie była to powszechna praktyka -uprawiali ją jedynie wojownicy i czarownicy. Dlatego uważam, że ten, kto to zrobił, znał się na rzeczy. Może był to student etnografii, może amator tematu, a może artysta, który przeczytał gdzieś o rytuałach... - Kto mógłby zrozumieć tę symbolikę? Australia jest dość daleko - zauważył Charley. - Nie wiem, Charley. Na uniwersyteckim wydziale sztuk pięknych na pewno ktoś prowadzi zajęcia ze sztuki australijskiej, a przynajmniej z bardziej ogólnie pojętej sztuki ludów pierwotnych. Podobnie na wydziale antropologii; niewykluczone, że ktoś z tam zatrudnionych specjalizuje się w tego typu rytuałach. Tu, w muzeum, nie ma nikogo prócz mnie, kto interesowałby się twórczością Aborygenów. Większość krytyków zajmuje się raczej współczesną sztuką w wykonaniu artystów pochodzenia aborygeńskiego, a ta jest tylko daleką pochodną prastarej tradycji i nie ma nic wspólnego z tym, o czym mówimy. - Czy w Twin Cities istnieje zżyta australijska społeczność, na wzór rosyjskiej czy azjatyckiej? - spytał Charley. - Nie. Australijczycy nie mają takich klanowych zapędów. Owszem, kumplują się z każdym, ale taka już jest ich towarzyska natura; po to podróżują, żeby spotykać jak najwięcej ludzi. Są otwarci, przyjacielscy, tolerancyjni, ale gdyby tworzyli tu zwartą grupę, wiedziałabym o tym. Charley skinął głową i spojrzał na zdjęcie. - Quinkin? Duch. Czarownik? 82 _ Tak. Malowidło wykonał ktoś, kto wiele wie o tradycji i próbuje wykonywać pradawny rytuał czarnej magii. Zjedzenie tłuszczu i nerki ma symbolizować obrabowanie ofiary w rzeczywistym świecie, uniemożliwić przetrwanie chudych czasów. To jeden z najważniejszych kontrastów w życiu Aborygenów: pora sucha i deszczowa, czas pomiędzy monsunami i czas samych monsunów. Stąd podział na chude czasy, kiedy o pożywienie jest bardzo trudno i żyje się z zapasów zgromadzonych w organizmie, i tłuste czasy, kiedy przybiera się na wadze. Odebranie komuś tłuszczu jest równoznaczne z odebraniem możliwości duchowego i cielesnego przetrwania. Zawieszenie ciała głową w dół jest rytualnym symbolem uśmiercenia ducha w następnym świecie, a także ostrzeżeniem dla innych, być może należących do tego samego plemienia, że oto ginie ktoś, kto złamał plemienne zasady lub wręcz był wrogiem plemienia. - Zatem malowidło jest częścią rytuału? — upewniła się Mara. - Zazwyczaj, jeśli mówimy o pierwotnym celu tej magii, malowidło jest rytuałem. Czarownik, być może wynajęty przez kogoś, a może wyznaczony do wykonania zadania przez naczelnika klanu, medytował zwykle w odosobnieniu, koncentrując się na misji i kontaktując z duchami. Wreszcie zaczynał rysować na skale, tworząc obraz, który miał nasiąknąć jego energią i otworzyć drogę do Czasu Snu, gdzie magia ma znacznie większą moc. Skupiwszy ją, kierował zabójczą energię ku wybranej osobie, która mogła znajdować się nawet w znacznej odległości. W ten sposób sam wizerunek na skale stawał się rytuałem. To morderstwo... Możliwe, że zostało dokonane po obrzędzie albo było całkowicie niezależnym aktem. Mogło być częścią rytuału albo rytuałem osobnym, nie mającym nic wspólnego z wykonaniem malowidła. Niewykluczone, że zabójca uwiecznił swój czyn w postaci obrazu, aby dokonać duchowego oczyszczenia. Zazwyczaj jednak najpierw powinno być Malowidło, potem śmierć. - Tym razem na pewno powstało później - rzekł Charty. - Ofiara już nie żyła. Jej krew i płyny ustrojowe zmieszane zostały z ochrą i użyte do stworzenia tego dzieła. 83 - Z ochrą? - spytała Kativa. - Tak. - To najczęściej używany barwnik; często spotykany w malowidłach naskalnych, ale także w zdobieniach ciał szamanów i mężczyzn, którzy przeszli inicjację. Aborygeni malowali na sobie figury podobne do tych, które widzisz na torsie Imjina. - To dość obiecujący trop. Będziemy musieli przyjrzeć się sklepom, w których zaopatrują się artyści. - Sądzę, że w tym przypadku malowidło nie miało być częścią rytuału - powiedziała z namysłem Kativa. - Podejrzewam, że samo zabójstwo było rytuałem. Znacie już przyczynę śmierci? - Czaszka ofiary została rozbita tępym przedmiotem -odparł Charley. Kativa skinęła głową, sięgnęła po gruby album i przez chwilę szukała odpowiedniej strony. - Tutaj - odezwała się wreszcie, wskazując na zdjęcie przedstawiające kolekcję maczug. Jedna z nich miała charakterystyczną bulwiastą końcówkę. - Nazywają to nulla--nulla. To maczuga bojowa, nieprzypadkowo podobna do penisa. Jedna z teorii wyjaśniających wielkie penisy, na których podróżują Imjinowie, mówi o graficznej reprezentacji wrogich plemion, które zabijają za pomocą maczug nulla-nulla. - Chciałbym dostać kopię tych zdjęć - powiedział Charley. - Możesz wziąć całą książkę, tylko oddaj, kiedy skończycie - zaproponowała Kativa. - Po co w takim razie morderca wykonał to malowidło? -spytała Mara. - Myślę, że to jego podpis. - Podpis? - Tak. Quinkina lub osoby, która za tym stoi. i. Charley raz jeszcze spojrzał na stronę w albumie, a potem na wykonane przez siebie zdjęcie. - Czy ten Quinkin ma jakieś imię? - Tak - odparła Kativa. - Anurra. To najgorszy ze wszystkich Quinkinów. « 2.1 Alfie Woodard, owinięty pościelą na wąskim łóżku Su-san, rzucał się niespokojnie przez sen. Jego powieki były mocno zaciśnięte, a ciało mokre od potu. Wierzgał gwałtownie, kopiąc koc i wytarte prześcieradło, zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w sen, w odległą przeszłość... ...aż do czasów, kiedy był chłopcem, nagim i szczupłym, twardym i sprężystym - siedmioletnią masą mięśni, biegnącą ile sił w nogach, by umknąć przed plemiennym policjantem, gdy nagle czyjaś mocna ręka zatrzymała go, zaciskając się na splątanej czuprynie kręconych włosów. - Dość wygłupów! - krzyknął funkcjonariusz. Jego szeroka aborygeńska twarz wyglądała obco pod kapeluszem należącym do uniformu w kolorze khaki, dokładnie takiego samego, jakie nosili biali policjanci. — Pójdziesz ze mną! I Alfie poszedł, wraz z innymi półbiałymi dziećmi, które odebrano aborygeńskim rodzicom. Pozwalało na to nowe prawo, przyjęte w wyniku powszechnie panującej opinii, iż matki z lokalnych plemion to nałogowe pijaczki, nieroby i szumowiny. Dzieci przekazywano białym rodzinom, które z dobroci swych chrześcijańskich serc gotowe były przyjąć zbłąkane owieczki pod swój dach i wychować po bożemu. Policjant, który przyszedł po Alfiego, twierdził, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Tak przynajmniej to uzasadniano. Pierwszego wieczoru w nowym domu Alfie zrzucił na Podłogę talerz z kolacją, zdarł z siebie ubranie, które włożo-no nań siłą, i ze śmiechem wypadł za drzwi. Biegł, póki pąsowy ze wstydu nowy ojciec nie dopadł go i nie zaciągnął wrzeszczącego z powrotem do domu. Ucieczka skończyła się Pierwszym z długiej serii pobić, trwającej kilka tygodni. 87 W drugim domu „wychowanie" było jeszcze surowsze. Oj. ciec rodziny był fryzjerem i z upodobaniem posługiwał się brzytwą, zostawiając ślady, które Alfie wykorzystał po latach z artystyczną precyzją jako punkty wyjścia do rytualnego rzeźbienia we własnym ciele. I znowu nie minęło wiele czasu, nim przybrani rodzice wystąpili do władz o oddanie chłopca w opiekę komuś, kto lepiej poradzi sobie z tym zadaniem. Trzeci dom był najlepszy. Stary hodowca owiec, pan To-kely, nie upierał się zbytnio przy ubieraniu Alfiego w europejskie stroje. - Chłopak nigdy nie nosił ubrania; trochę potrwa, zanim się przyzwyczai - stwierdził wyrozumiale. Pozwolił Alfiemu biegać tak, jak mu się podobało, byle nie oddalał się zbytnio od domu. Na farmie pracowało wielu Aborygenów, którzy jeżdżąc konno, pilnowali stad. Szybko uświadomili chłopakowi, że miał szczęście, trafiając na pana Tokely'ego, bo to dobry człowiek, i że powinien pogodzić się z tym, iż w ramach rządowego programu został zmuszony do rozstania z matką. - Spróbuj wyciągnąć z tego nieszczęścia tyle dobrego, ile się da - radzili. I powoli, z nieufnością zranionego zwierzęcia, Alfie próbował. Z czasem nauczył się nosić ubrania i buty, posługiwać się nożem i widelcem, a także - z pomocą pana Tokely'ego i Billy'ego Williamsa, aborygeńskiego nadzorcy -jeździć konno. Pracował w postrzygalni, radząc sobie z owcami większymi niż on sam, i dzielnie doglądał stada na pastwiskach. Jadał w domu, z panem Tokelym i jego cichą żoną. Państwo nie mieli dzieci, za to Alfiego i potomstwo robotników zatrudnionych na farmie traktowali jak własne - były prezenty gwiazdkowe, poszukiwanie wielkanocnych upominków od zająca i niedzielne msze. Alfie lubił chodzić do kościoła. Wprawdzie nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby dać się ukrzyżować, aby zbawić wszystkich innych ludzi, ale kapłan i pan Tokely obie* cywali mu, że pewnego dnia zrozumie. Spędził na farmie trzy idylliczne lata. Kiedy miał jedenaście lat, doszło do katastrofy: zaraza zniszczyła większość stada, a resztę owiec trzeba było zabić, by zapobiec rozprzestrzenieniu się wirusa. Najgorsze jednak było to, co zdarzy- 88 ło się wkrótce potem - pan i pani Tokely zginęli w wypadku samochodowym. Kiedy bank przysłał ludzi do przejęcia majątku, budynków i pojazdów, Alfie po raz kolejny stracił dom, a z racJi młodego wieku musiał podporządkować się przepisom o przesiedlaniu mieszańców. Przyjaciele, których znalazł wśród aborygeńskich pracowników farmy, chcieli wziąć go w opiekę, ale takie rozwiązanie nie mieściło się w granicach prawa. Powstrzymując łzy, Alfie spoglądał przez tylną szybę poobijanego, rządowego land-ro-vera, na braci, którzy żegnali go z kapeluszami w dłoniach, stojąc w tumanie kurzu na drodze do farmy państwa Tokely. To było ostatnie wspomnienie dobrych czasów, jakie zachowało się w jego pamięci: widok przyjaciół w oddali i twarze białych ludzi, kobiety i mężczyzny, siedzących na przednich fotelach i zabierających go od wszystkiego, co nauczył się kochać, do kolejnego „domu". A dom Edwardsów był przystankiem na drodze do piekła. Głównym przedmiotem ich zainteresowania było rządowe stypendium, które dostawali na pokrycie wydatków związanych z wychowaniem pół białego, pół aborygeńskiego dziecka. Równie mocno pragnęli pieniędzy, które przynosiła im niewolnicza praca zdrowego jedenastolatka, wychowanego na owczej farmie, w sąsiednich gospodarstwach. Pan Edwards gardził absolutnie wszystkim i wszystkimi, nie wyłączając własnej rodziny. Gnębił zwłaszcza swego najstarszego syna, czternastoletniego Roya, ale jemu przynajmniej pozwalał spać w pokoju z bratem i siostrą, podczas gdy Alfie nocował w wilgotnym kącie piwnicy, na starych plandekach i kocach. Kiedy uciekł po raz pierwszy, pan Edwards pobił go w bardzo profesjonalny sposób - jako były bokser lubił walczyć na pięści, z reguły ku uciesze bywalców baru Quinkin w Laurze. Gwałtowny charakter Edwardsa zapewnił mu zresztą niejeden nocleg w okratowanej zagrodzie, która służyła za miejscowe więzienie. Owej nocy ciosy pozbawiły Alfiego przytomności. Następnie pan Edwards zawlókł chłopaka do piwnicy, przykuł łańcuchem za nogę do belki podpierającej strop i zostawił na trzy dni bez jedzenia, wody i możliwości korzystania z toalety. 89 - To cię oduczy uciekania - powiedział na odchodnym. - A następnym razem połamię ci nogi. Dotrzymał słowa. Lekarz, który opatrywał złamania, nie trudził się okazy, waniem aborygeńskiemu chłopcu ani współczucia, ani sympatii. Państwo płaciło rachunki za leczenie, toteż doktor i Edwards zawarli umowę - za obopólną zgodą zupełnie niewinne dane pojawiały się na dokumentach przedstawianych odpowiednim władzom. Z czasem wypracowali system, który obu przynosił korzyści. Jeszcze gorsze od bicia były praktyki seksualne pana Edwardsa, o których nie chciała słyszeć jego żona. Młody Aborygen stał się dla niego dogodnym obiektem do rozładowywania napięcia. Roy, syn pana Edwardsa, który do tej pory sam był wykorzystywany przez ojca, mógł wreszcie odetchnąć z ulgą, a przy okazji znalazł sobie kogoś bezbronnego i równie boleśnie doświadczonego, na kim mógł uzewnętrznić głęboko zakorzenioną nienawiść. Według oficjalnych danych Alfie miał siedemnaście lat, gdy po sześciu latach takiego życia stawił się w urzędzie i usłyszał, że za rok uzyska samodzielność. Wyszedłszy z biura z kapeluszem w dłoni, rozejrzał się niepewnie, szukając na korytarzu pana Edwardsa, który przyprowadził go na spotkanie. W głębi holu dostrzegł stolik, przy którym siedział wojskowy werbownik - sierżant sztabowy z pułku wojsk po-wietrznodesantowych. Miał zawadiacko przekrzywiony, rdza-woczerwony beret i dość umiejętnie ukrył niesmak na widok kędzierzawego młodzieńca w zniszczonym ubraniu, który przed nim stanął, ale jakoś nie chciał spojrzeć mu w oczy. Sierżant zmierzył Alfiego wzrokiem od stóp do głów i powiedział: - To dobre życie dla tych, którzy je wytrzymają, chłopcze. Myślisz, że dałbyś sobie radę? - Z czym? - odparł Alfie. - Trzeba umieć znosić przeciwności, obywać się bez snu i jedzenia, a jednocześnie zawsze być gotowym do walki. Trzeba dawać z siebie wszystko i jeszcze więcej, w dodatku z uśmiechem na ustach. 90 Alfie oderwał wreszcie wzrok od własnych znoszonych butów i przez moment patrzył w oczy sierżanta, a potem znowu spuścił głowę, wykrzywiając zaciśnięte usta w lekkim uśmiechu. _ Tylko tyle? - spytał. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, synu. - Niech pan da te papiery. Kiedy Alfie pokazał w domu dokumenty, pan Edwards roześmiał się i szturchnął go mocno. Chłopak przyjął uderzenie i spytał: - Podpisze pan czy nie? Edwards i jego najstarszy syn roześmiali się raz jeszcze na myśl o tym, że Alfie miałby zostać spadochroniarzem, pozostali członkowie rodziny starannie unikali mieszania się do rozmowy, chcąc uniknąć wymiany ognia w bitwie, która toczyła się w domu od lat. - O, tak, podpiszę... pewnego dnia - odrzekł Edwards, odrzucając papiery na stół. - Pewnego dnia, chłopcze. A teraz wracaj do pracy. I Alfie wrócił do pracy. Jeszcze tego wieczoru parafował dokumenty niezłą podróbką podpisu pana Edwardsa, dobrze przećwiczoną przez lata na cofniętych czekach. Jeden z blankietów z książeczki czekowej wypisał teraz dla siebie. Potem wyjątkowo wcześnie ułożył się do snu. Czekało go ważne zadanie. Gdy następnego ranka pan Edwards poszedł do zagrody na obchód, potknął się i uderzył głową w leżącą łopatę tak mocno, że roztrzaskał sobie czaszkę. Taką przynajmniej wersję Alfie przedstawił konstablowi policji i lekarzowi. Roy Edwards był innego zdania, ale niestety w dniu pogrzebu ojca udławił się, pijąc w samotności. Ludzie mówili o podwójnej tragedii oraz o tym, jak pięknie zachował się przybrany syn, młody Aborygen, który pomógł doprowadzić do porządku sprawy farmy, zanim wstąpił do armii. I tak Alfie Woodard stawił się w siedzibie komisji poborowej w pierwszym w swym życiu nowym ubraniu i z podpisanym przez pana Edwardsa pozwoleniem na przedterminowe rozpoczęcie służby wojskowej. 91 2.2 Porucznik Oberstar wyciągnął wielkie łapsko w stronę Charleya, który przysiadł niewygodnie na zbyt małym krzesełku obok biurka Bobby'ego Lee. - Simon Oberstar - przedstawił się policjant. - Wychowywałem tu pańskiego przyjaciela od szczeniaka. Pewnie wie pan, jaki z niego sukinsyn, ale to mój sukinsyn i za to go lubię. Zdaje się, że byliście razem w armii, prawda? W jednostce spadochronowej? - Zgadza się - przytaknął Charley. - Też kiedyś służyłem - ciągnął Oberstar. - I wcale za tym nie tęsknię. Pewnie za młody pan jest, żeby pamiętać Azję Południowo-Wschodnią, co? - Fakt - przyznał Charley. - A pan? - Pamiętam. - Kawał historii. - Nie da się ukryć - zgodził się Oberstar, kiwając głową. - A teraz powiedzcie mi, co australijscy Aborygeni mają wspólnego z Madisonem Simmonsem? - Charley przyjrzał się dobrze miejscu zbrodni i znalazł wyraźny ślad, który naszym zdaniem prowadzi do Australii - odparł Bobby Lee. - Simmons pośredniczył w zawieraniu serii skomplikowanych umów kredytowych i nabycia nieruchomości w Minnesocie przez australijskie firmy. Wiemy też, że często podejmował gości z Australijskiej Rady Rozwoju Gospodarczego i z australijskiej ambasady. Moi ludzie już badają te tropy. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie było w tych układach niczego podejrzanego; to zwykłe kredyty na zakup nieruchomości w naszych stronach. - To teraz wykupują nas Australijczycy? - zdziwił się Charley. - Myślałem, że to specjalność Japończyków. 92 _ Interesuje ich wiele dóbr, które mamy - odpowiedział gobby Lee. - Drewno, kopaliny, nowoczesne technologie, p0rt dla statków morskich na Jeziorze Górnym... Nawet przy gównianym kursie wymiany są rzeczy, na które tamci mają chrapkę. Zresztą najpoważniejsi inwestorzy z antypodów mogą grać w dowolnej pierwszej lidze - niektórzy wybrali akurat nieruchomości w Minnesocie. Oberstar z mądrą miną pokiwał głową. - Domki letniskowe nad jeziorem, ośrodki wypoczynkowe i tak dalej? - Między innymi - przytaknął Bobby Lee. - Spekulowali posiadłościami rekreacyjnymi na północnym brzegu, ale większość interesów robią w Twin Cities. Mój człowiek przekopuje się teraz przez szczegóły tych transakcji; na razie wygląda na to, że właśnie ci inwestorzy są w posiadaniu całkiem sporej części miasta. - Dostarcz mi listę osób, Bobby - polecił porucznik. -Znam paru starych wyjadaczy z agencji obrotu nieruchomościami, wykonam kilka telefonów i może uda się nam zaoszczędzić sporo pracy. - Umilkł na moment, wpatrując się w swój wydatny brzuch. - Co ci mówi przeczucie? - Że to dobry trop - odparł Bobby Lee. - Pójdziemy za tymi Australijczykami, zresztą na razie nie mamy nic więcej... A i to tylko dzięki Charleyowi. Oberstar wolno odchylił się do tyłu i do przodu. - Wykończy mnie ten kręgosłup - mruknął, a potem skinął głową w stronę Charleya. - W porządku. Informujcie mnie o wszystkim - powiedział, po czym wrócił do swojego gabinetu i zamknął drzwi. - Szczwany lis i twardziel - zauważył Charley. - Porządny gość - odrzekł Bobby Lee. — I wcale nie przesadza, kiedy mówi, że nauczył mnie wszystkiego, co wiem 0 tej robocie. W ostatnich latach ciężko mu się żyło. Żona Umarła, został sam z parką dzieciaków w college'u. - Co teraz? - W zasadzie nic. Pstryknąłeś to zabójstwo, nad którym Myers pracuje w North Side? - Po drodze do ciebie. Dziwny sukinsyn z tego Myersa. 93 1 §0: mh - Jeździłem z nim na patrole, kiedy pracowałem na trzecim posterunku. Faktycznie wariat. - Jakoś sobie z nim poradziłem. - Na dziś nie mam dla ciebie nic więcej, stary. Może wpadniesz pod wieczór na piwo? Zobaczysz Max i Nicky'ego? - Jasne - ucieszył się Charley. - Szósta? Wpół do siódmej? - Uprzedzę Max. Tylko nie przynoś Nicky'emu żadnych prezentów. Rozpuścisz mi dzieciaka i przestanę nad nim panować. - Nie musisz być taki twardy, to naprawdę złoty chłopak. - Łatwo ci mówić, bo kiedy wychodzisz, to my z nim zostajemy. Charley roześmiał się ciepło. - Fakt. No to na razie. Charley opuścił pomieszczenia Specjalnej Jednostki, przytrzymawszy otwarte drzwi z zamkiem cyfrowym dla idących z naprzeciwka mundurowych, których znał. Wyszedł z budynku i ruszył w stronę poobijanej toyoty camry kombi, którą zostawił na pasie rozdzielczym ulicy, w rzędzie wozów patrolowych czekających na kolejną zmianę. Wśliznął się za kierownicę, wyjął zza szyby tablicę z napisem JEDNOSTKA WSPARCIA POLICJI i wsunął ją pod fotel, a potem odjechał ulicą Hennepin do Calhoun i dalej, do Upton i Linden Hills. Zaparkował przy Czterdziestej Trzeciej Ulicy, pieszo zawrócił w stronę domu, wspiął się po schodach, wszedł do mieszkania i ułożył torbę z aparatami przy drzwiach. Przez parę minut stał tam bez ruchu, wpatrując się w wiszącą na ścianie fotografię namalowanego Anurry. Przemieścił inne zdjęcia, by zrobić dla niej miejsce - w większości te stare, czarno--białe, które zrobił w początkowej fazie kariery fotografa, gdy był zakochany w teorii decydującego momentu Cartiera-Bres-sona. Decydujący moment. Charley Payne opadł wolno na odrapany fotel, odetchnął głęboko i spróbował się odprężyć. Obraz pokoju stracił ostrość, a jedynym jego wyraźnym fragmentem pozostała fotografia wisząca na ścianie. W każdej linii malowidła, nie 94 grubszej niż opuszek palca, widać było głęboką celowość i niespieszną precyzję. To nie była kopia, to był obraz stworzony z pamięci; odtworzenie wizerunku mieszkającego w czyjejś wyobraźni przez całe życie. Było w nim coś dzikiego i magicznego. Chwila, w której powstało to malowidło, była dla twórcy decydującym momentem. Kativa miała rację, kiedy powiedziała, że sam obraz nie jest ważny, że rytuałem jest jego tworzenie. Wyczuwał instynktownie, że decydującym momentem był proces twórczy. Teoria Cartiera-Bressona pasowała jak ulał do wojownika, którym był w głębi duszy - teoria pełnej jedności ze sprzętem i z wizją świata, teoria o rozpoznawaniu właściwej chwili przed jej nadejściem i o utrwaleniu obrazu w wyobraźni, zanim jeszcze ukaże się przed okiem obiektywu. Marzenie fotografa. Świat broni i świat aparatu fotograficznego wymagały od człowieka jednakowej dyscypliny i między innymi dlatego robienie zdjęć tak bardzo podobało się Charleyowi. Wyobraź sobie obiekt, weź go na celownik, naciśnij spust, powtórz - nawet mechanika była identyczna. Podobna była też potrzeba utrzymania dystansu między naciskającym spust a celem, inaczej trudno byłoby pozostać przy zdrowych zmysłach wobec konsekwencji własnego działania. Przesunięcie innych zdjęć i umieszczenie na murze zdjęcia Anurry - to także był decydujący moment. Charley pogładził podbródek, wyjął papierosa i zapalił go, a potem znowu wbił wzrok w fotografię. Po chwili bez wyraźnego powodu wyjął z szuflady glocka, rozładował, sprawdził komorę, załadował ponownie i odłożył na miejsce, nie przykrywając chustą, aby był gotowy do akcji. Dlaczego? Przecież nie zamierzał polować na mordercę. Już nie parał się taką robotą, nie ścigał złych ludzi. Miał tego dość i dlatego odszedł ze Sztabu Akcji Specjalnych. Zrezygnował, bo przestał dostrzegać różnicę między dobrymi a złymi ludźmi. Czy biurokraci byli źli? Ci, którzy wysyłali agentów, by wykonywali brudną robotę w imię bezpieczeństwa narodowego? Ci, którzy potrafili usprawiedliwić wszystko, od naruszenia czyjejś prywatności po zwyczajne morder- 95 stwo, jako zło konieczne w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego? Charley nie znał już odpowiedzi na te pytania. Tak naprawdę przeraziło go jednak to, że w zasadzie odpowiedzi były mu najzupełniej obojętne. Stwarzał tylko pozory; dlatego stał się niebezpieczny i nie mógł już odpowiadać za życie młodych idealistów, którzy pracowali pod jego nadzorem. Zostawił więc za sobą tę część życia, by z głównego aktora zmienić się w obserwatora ukrytego za obiektywem - i jak dotąd odpowiadała mu ta rola. Wydawało mu się jednak, że dostrzega coś znajomego w postaci mordercy, którego poczynania dokumentował. Nie było w niej pierwiastka kryminalnego, a raczej chłodny profesjonalizm. Zawodowcy potrafią rozpoznać się wzajemnie, dlatego Charley po prostu wiedział, że ma do czynienia z kimś świetnie wyszkolonym, wykonującym zadanie z bardzo konkretnej przyczyny. Rozumiał też, że jeśli tylko pozna tę przyczynę, zdoła odnaleźć sprawcę. Kto mógł zabić człowieka w taki sposób i sporządzić to przerażające malowidło? To nie mogła być egzekucja na zlecenie mafii. Wbrew powszechnej opinii, egzekutorzy byli dość nieliczni i nie spotykało się ich zbyt często. Zresztą gdyby zabójstwo zlecili bandyci, odbyłoby się szybko i sprawnie. Nikt nie zadawałby sobie trudu z aranżowaniem sceny, tak jak stało się to w domu Madisona Simmonsa. Charley przypomniał sobie operację, o której opowiadał mu jeden z weteranów w Sztabie Akcji Specjalnych, przemiły i podstępny gość, który pracował w tej branży od lat siedemdziesiątych. Bojówka Hezbollahu porwała szefa placówki CIA w Bejrucie. Mimo desperackich wysiłków agentów nie udało się go odbić - poddany torturom William Buc-kley zmarł w niewoli. Kiedy jednak terroryści uprowadzili jednego z radzieckich agentów, Sowieci odpowiedzieli porwaniem syna jednego z czołowych działaczy Hezbollahu. Zaraz też przesłali jego jądra przywódcy organizacji — ich agent został natychmiast uwolniony. Tak, przemawianie językiem zrozumiałym dla obu stron miało głęboki sens. Ta sprawa miała w sobie coś podobnego. Jeżeli była w istocie wiadomością, to dla kogo? Nie dla policji, nie dla 96 śledczych... Dla kogoś, kto mógł o tym usłyszeć, może zobaczyć zdjęcia, może dowiedzieć się o wszystkim w zupełnie inny sposób. Jakkolwiek by było, takie morderstwo było tematem godnym pierwszych stron gazet, a barwne opisy miejsca zbrodni prędzej czy później musiały przeniknąć do prasy. Kto był adresatem tej wiadomości? Charley podniósł słuchawkę i wybrał numer Bobby'ego Lee. - Martaine - odezwał się policjant. - Bobby, to ja. Przyszło ci do głowy, że to mogła być wiadomość dla kogoś, kto pracował z Simmonsem? Bo mnie tak. Przemyśl to sobie. - Dla współpracownika? - Albo innej bliskiej mu osoby. - Cholernie wyrazista wiadomość. - Nie da się ukryć. Może przyjrzysz się ludziom od kontaktów z Australijczykami? Mam przeczucie, że to dobry ślad. - A ja mam jeszcze jeden ciekawy szczegół - odparł Bobby Lee. - Pamiętasz te taśmy wideo? Facet miał ich całe mnóstwo. - Jasne. Pewnie porno? - Kosztowne, robione na zamówienie. Simmons pojawia się na niektórych w towarzystwie bardzo młodych dziewcząt. Charley postukał paznokciem o słuchawkę, którą przyciskał do ucha. Nie odzywał się przez długą chwilę. - To zupełnie zmienia postać rzeczy - powiedział w końcu. - Może zabójca wysłał wiadomość w sprawie pornografii? Warto to sprawdzić. - Całkiem nieźle kombinujesz, jak na fotografa. Charley roześmiał się. - Mam przynieść coś ze sobą? - Nie. Tylko dobre pomysły, stary. Ja też będę się zastanawiał. Do zobaczenia. Charley odłożył słuchawkę i osunął się niżej w fotelu, by zgodnie oprzeć głowę. No, Anurro, pomyślał. Gdzie teraz jesteś? 97 2.3 Alfie i Susan siedzieli na zatłoczonym tarasie restauracji specjalizującej się w daniach wegetariańskich, a położonej w samym sercu dzielnicy Lyn-Lake, jednego z najbardziej alternatywnych, kontrkulturowych rejonów w Twin Cities. Woodard miał na sobie jak zawsze czarny T-shirt, czarną bluzę, czarne lewisy oraz ciężkie martensy. Czarną kurtkę motocyklisty zawiesił na oparciu krzesła. Inni klienci lokalu — a niektórzy z nich dorównywali mu ekstrawagancją ozdób na twarzy — zerkali na niego raz po raz, podziwiając potężnie umięśnione, jak na mężczyznę średniej budowy, ramiona oraz małą kostkę wbitą w przegrodę nosową i liczne kolczyki w uchu. - Nie sypiasz za dobrze - zauważyła Susan. Popijając kawę, spoglądała w stronę sąsiednich stolików, skąd ciekawscy przypatrywali się jej partnerowi. - Rzucasz się i wiercisz jak wściekły pies. - Ciężar przeszłości, skarbie. Przeżywam ją wciąż na nowo. Susan wzięła oddech, jakby chciała coś powiedzieć, ale odezwała się dopiero po chwili. - Niesamowite są te twoje blizny. - Przecież ich nie widzisz - odparł Alfie. - Widzę zarys niektórych ponad bluzą, na szyi. Mówię ci, są odjazdowe. - W moich stronach są elementem rytuału inicjacyjnego - wyjaśnił Alfie. - Nie wolno nam rozmawiać o nich z kobietami. - Naprawdę? Dlaczego? Alfie rozparł się wygodniej na krześle i zamknął w dłoniach kubek z kawą. 98 - Jest takie miejsce w tropikalnej strefie północnego Queenslandu, które nazywa się Jowalbinna. To moje rodzinne strony. Dla grupy plemiennej Ang-Gnarra jest to duchowe centrum świata, święte miejsce. Ludzie, którzy tam mieszkali, w większości już nie żyją. Zostali zabici przez białych osadników lub choroby albo po prostu wyparci na inne tereny. Ale Jowalbinna zawsze była i jest świętym miejscem, od dziesiątków tysięcy lat. Jest tam wiele jaskiń, utworzonych przez walące się bryły piaskowca. Jedna z nich była miejscem inicjacji młodych chłopców z plemienia. Dla nas, Aborygenów, istnieją różne rodzaje magii. Inicjacja to poznawanie jednego z nich. Jest magia mężczyzn i jest magia kobiet - nie wolno ich nigdy mieszać, bo może się to skończyć śmiercią. Jeżeli jesteś kobietą, nie jesteś wyposażona przez naturę do odprawiania magii mężczyzn; jeżeli jesteś mężczyzną, nie dla ciebie jest magia kobiet. W jaskini inicjacji chłopcy musieli pełznąć przez ciemną, wąską i krętą jaskinię. Pewnego razu, dawno, dawno temu, kobieta przyprowadziła swego syna, by poddał się rytuałowi. Bała się o niego, więc ukryła się w pobliżu, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Wypatrzył ją jeden z szamanów, odpowiedzialny za cały rytuał. - I co się z nią stało? - spytała Susan, pochylając się w stronę Alfiego. - Zabili ją, kotku - odparł Alfie i pociągnął łyk kawy. -Tak to jest, kiedy ludzie wtykają nos w nie swoje sprawy. Ukamienowali ją i pogrzebali głową w dół, żeby jej duch nigdy nie odnalazł drogi do domu. Uwiecznili to zdarzenie malowidłem na ścianie w jaskini i opowiadają o nim wszystkim chłopcom po pierwszej fazie rytuału inicjacji. Czyli po obrzezaniu - wyjaśnił, czyniąc dłonią w powietrzu taki ruch, jakby ciął nożem. - Wnioskuję z tego, że nie powinnam więcej pytać o te sprawy - powiedziała Susan. Jej szyja była wyraźnie zarumieniona. - A z drugiej strony to takie ciekawe, że mogłabym słuchać od rana do nocy. - Ej że, Suzie, przecież cię nabieram! - Alfie mrugnął porozumiewawczo do pary siedzącej przy sąsiednim stoliku. - Każdy wie, że Australe uwielbiają zmyślać, nie? 99 Siedzący obok roześmiali się zgodnie, a kobieta skinęła głową w stronę resztki wegetariańskiego omletu na talerzu Alfiego. - Zauważyłam, że nie je pan mięsa. Czy to także tradycja wśród Aborygenów? - Ależ skąd, moja droga - odparł grzecznie Alfie i dodał po efektownej pauzie: - Po prostu jadam wyłącznie mięso moich wrogów. Tym razem roześmieli się wszyscy - i Alfie, i Susan, i para nieznajomych. Po chwili rozbawiony Aborygen pochylił się nad talerzem, by dokończyć omlet. - Zaraz będę musiała iść do pracy - powiedziała Susan. -Masz tu zapasowy klucz - dodała, wręczając mu pojedynczy klucz na czerwonej wstążce. - Klucze do królestwa - stwierdził z zadowoleniem Alfie. - Nie wiem, jak ci dziękować, że przyjęłaś mnie pod swój dach. W hotelu trudno wytrzymać. - Cała przyjemność po mojej stronie - zamruczała Susan. - Możesz zostać, jak długo zechcesz. Mojej współlokatorki nie będzie jeszcze przez miesiąc; pojechała do Kolorado w ramach programu wymiany. - Wielkie dzięki, skarbie. - Co będziesz dzisiaj robił? - Och, trochę tego, trochę tamtego, pójdę na zakupy, porozglądam się po mieście. - Wrócę późnym wieczorem. - Będę czekał - obiecał z uśmiechem Alfie. - Jak chcesz - odpowiedziała Susan, ale było jej naprawdę przyjemnie; aby to ukryć, schyliła się i odgarnęła ręką włosy. Woodard wyjął z kieszeni zwitek banknotów i zostawił na stoliku dwudziestkę. Potem wsiadł z Susan na motor i z rykiem silnika przewiózł ją bocznymi uliczkami do Hen-nepin. Wysiadła przed wejściem do pasażu Calhoun Sąuare. Pomachał jej i krzyknął „Cześć!" na pożegnanie, by po chwili włączyć się w strumień samochodów. Nie odjechał daleko -tylko nad jezioro Calhoun, gdzie zaparkował motocykl, zostawił go i usiadł na ławce z widokiem na taflę wody. Wyjął papierosa i zapalił go plastikową zapalniczką, a po- 100 tein z wielką przyjemnością wydmuchnął chmurę dymu, by umknęła z chłodnym wiatrem znad jeziora. Lubił Susan, ale wiedział, że nie zostanie z nią długo. Jeszcze jedno zadanie do wykonania i pora ruszać w drogę, pomyślał. Miał nadzieję, że nie będzie musiał zabić tej dziewczyny. Kativa Patel pochylała się nad biurkiem w swym gabinecie, z nogą założoną na nogę pod dziwnym kątem, lewą ręką podtrzymując opadające włosy, a prawą w zamyśleniu rozczesując je ołówkiem. Lista informacji, które mogła przekazać Charleyowi Payne'owi, była boleśnie krótka: parę słów o tym, że wizerunek Anurry zdecydowanie pochodził z okolic Laury, a konkretnie z miejsca zwanego Split Rock, oraz o tym, że jest dziełem ludzi z plemienia Ang-Gnarra albo być może Kuku-Thypan. Wreszcie odsunęła notatki na bok i zaczęła przeglądać ilustrowane książki z aborygeńskimi legendami, w większości autorstwa Percy'ego Tracy'ego, którego znała i uwielbiała jako mentora i dobrego przyjaciela. Nie znalazła w nich odniesień do tego konkretnego malowidła, ale wiele tekstów dotyczyło Imjinów. Kativa pomyślała, że w zasadzie nie powie Charleyowi wiele więcej ponad to, co już usłyszał. W gruncie rzeczy nie miała pojęcia, co ktoś z tak dogłębną znajomością rytuałów aborygeńskich robi w Minneapolis, dlaczego dokonał rytualnego morderstwa i dlaczego namalował krwią wizerunek Anurry. Tylko tyle będzie mogła powiedzieć Charleyowi. Raz jeszcze zawinęła kosmyk włosów wokół ołówka. Charley... Podobało jej się to imię i podobał jej się mężczyzna, który je nosił. Miał ciekawą twarz, długą i naznaczoną liniami dobrego humoru, ale jednocześnie jego oczy potrafiły ukrywać uczucia. Kativa, podobnie jak większość atrakcyjnych kobiet, które znoszą na co dzień pożądane lub niepożądane zainteresowanie licznych mężczyzn, wyczuwała intuicyjnie, że pociąga Charleya, tak jak on pociągał ją. Czuła ciepło w dołku na samo wspomnienie o jego twardym cie- 102 \e> o które otarła się w ciasnym pokoju. Skarciła się w duchu za takie myśli o partnerze przyjaciółki i skupiła się na ważniejszych sprawach. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że niewiele miała do powiedzenia o Anurze. Może warto zaprosić Charleya na lunch i chociaż w ten sposób wynagrodzić mu brak konkretów, pomyślała. Podniosła słuchawkę, zawahała się i wreszcie wybrała jego numer. - Halo? - Cześć, Charley, tu Kativa Patel z muzeum. - Witaj, Kativo Patel z muzeum. - Mam dla ciebie trochę informacji, niestety bardzo niewiele. Może wpadłbyś na lunch do muzeum? Mamy tu niezły bufet ze świetnym widokiem na miasto. Kativa poczuła, że palą ją policzki, i przeklęła się w duchu za to, że zająknęła się, recytując zaproszenie. - Chętnie zjem lunch z Kativą Patel z muzeum - odparł Charley. - A bufet rzeczywiście jest dobry; jadłem już u was. - Naprawdę? Zwiedzałeś muzeum? - Lubię robić zdjęcia w Ogrodzie Rzeźb. - To nasza duma — zaszczebiotała Kativa. — Jeden z najlepszych w kraju. - Tak... No to kiedy? - Daleko jesteś? - Nie, nad jeziorem Harriet. - Za pół godziny? - Za pół godziny. - Do zobaczenia wkrótce. Kativa przerwała połąezenie i zacisnęła supeł na kablu. Czy powinnam czuć się winna, że nie zaprosiłam Mary? Nie, pomyślała. Przecież to tylko lunch. Bufet w muzeum wyposażono w sięgającą od podłogi do stropu ścianę ze szkła, za którą rozciągał się widok na Ogród Rzeźb i Loring Park. Z każdego kąta sali można było obserwować spacerujących ulicą ludzi, drzewa w jesiennych barwach, skomplikowany labirynt starannie przystrzyżonych żywopłotów w Ogrodzie Rzeźb z gustownie rozmieszczony- 103 mi dziełami sztuki oraz most dla pieszych nad wielopasmo-wą drogą do Hennepin, łączący Ogród z Loring Parkiem. Kativa i Charley usiedli w pobliżu okna i zerkali na miasto, gdy nie byli zajęci patrzeniem na siebie. - A więc to ty jesteś tajemniczym światowcem Mary? -spytała wesoło Kativa. — I mieszkasz w Linden Hills? - Podoba mi się rola lokalnego dziwaka — odparł Charley. Kativa spróbowała zasłonić uśmiech dłonią. - Nigdy nie wiem, kiedy mówisz poważnie, a kiedy żartujesz. - Ja też nie. Ale możesz się ze mnie śmiać, nie mam nic przeciwko temu. Kativa opuściła rękę i roześmiała się, a potem pochyliła nad sałatką i zręcznie rozprawiła się z paroma ostatnimi kęsami. - Co sądzisz o tym malowidle? - spytała po chwili. - Teraz, kiedy miałeś czas na przemyślenia. - Ważniejsze jest twoje zdanie - odpowiedział Charley. -To ty jesteś ekspertem. - Wiemy, gdzie znajduje się oryginał. Kopię wykonała osoba, która zna dogłębnie sztukę aborygeńską i historię regionu Laury. - Nie wiesz, czy można znaleźć w okolicy kogoś takiego? - W Twin Cities raczej nie. Sprawdziłam dane w Uni-versity of Minnesota, ale nie mają tam specjalizacji „sztuka australijska". Mogę zadzwonić do szefowej katedry etnografii, ale nie spodziewam się, by powiedziała mi coś nowego. Niewykluczone, że macie do czynienia z podróżnikiem, który spędził jakiś czas w Australii albo stamtąd pochodzi. - To możliwe - zgodził się Charley. Spojrzał w oczy Ka-tivy i patrzył tak długo, aż wreszcie odwróciła wzrok. Wtedy uśmiechnął się i powiedział: - Może służby celne mogłyby nam powiedzieć coś więcej o przybyszach z antypodów. - Mogę ci zadać osobiste pytanie? — spytała nagle Kativa. - Jasne. - Ty i Mara... wydajecie się zupełnie inni, kiedy jesteście razem. Myślisz, że to dobrze służy waszemu związkowi? - Nie jestem pewien, czy można to uznać za „związek" w potocznym rozumieniu tego słowa. 104 - Chcesz powiedzieć, że łączy was tylko seks? - Nie - odparł z powagą Charley. - Nie tylko. Mara jest moim przyjacielem, bardzo dobrym, bliskim przyjacielem. Lubię być przy niej i wydaje mi się, że ona czuje podobnie. Cieszymy się wzajemnie swoim towarzystwem, a to może nie to samo co typowy związek. Dlaczego pytasz? - Bo ciekawi mnie sposób myślenia amerykańskich mężczyzn. - Sądziłem, że masz mnóstwo okazji, żeby go poznać. - Nie tak wiele, jak mogłoby się wydawać. - A to dlaczego? - Właściwie to sama nie wiem. Co o tym sądzisz? - O czym? - O tym, że tak trudno mi umówić się tu z jakimś facetem. Na twarzy Charleya pojawił się z wolna wilczy uśmiech. - Może za rzadko wychodzisz z domu? - Jestem dość zajęta. - Zajęta. - Dość. - Dość. Charley roześmiał się na głos, przyciągając spojrzenia najbliżej siedzących. - Moim zdaniem ktoś taki jak ty to za wiele dla typowych facetów z Minnesoty, Kativo Patel - odezwał się po chwili. - Nie nawykli do takich spraw. - Do jakich spraw? - Do flirtu na poziomie. W tych stronach rzecz ogranicza się do: „Chodź, pójdziemy na piwo i kiełbaski. Co myślisz o grze Vikingów w tym roku?" A ty jesteś chyba dla nich zbyt mądra, zbyt egzotyczna, zbyt... - Zbyt...? - Zbyt... pod każdym względem. Lubisz spacery? - Jasne. Przejdziemy się po ogrodzie? - Właśnie to miałem na myśli. Szli niespiesznie, z rękami wbitymi głęboko w kieszenie spodni, po starannie utrzymanych ścieżkach przecinających Ogród Rzeźb. 105 - Mara mówiła, że jesteś bardzo dobrym fotografem -powiedziała Kativa. - Lubię pstrykać zdjęcia - odparł skromnie Charley. Uniósł brodę i zrobił głęboki wdech. - Uwielbiam jesienne powietrze. - To najlepsza pora roku w tych stronach. W niczym nie przypomina tego, co znam z Afryki Południowej i Australii. - Dlaczego właściwie wyjechałaś? Mam na myśli Afrykę. Kativa westchnęła. - Cała moja rodzina wyjechała. Kiedy Mandela objął władzę, wszyscy mieli nadzieję, że wiele się zmieni. I zmieniło się, trochę na lepsze, ale znacznie więcej na gorsze. A najstraszniejsza stała się przestępczość - pojawiło się tyle przemocy, że każdy z nas znał osobiście co najmniej jedną osobę, która ucierpiała z rąk bandytów. To, że dopadną kogoś z naszej rodziny, było jedynie kwestią czasu. Bardzo chciałam wyjechać. Byłam już w Australii, kiedy wyemigrowała reszta mojej rodziny. Matka i ojciec są teraz w Kanadzie, w okolicy Vancouver. - Piękne miasto. - Rzeczywiście. Dobrze im tam, mają kontakt z liczną społecznością hinduską i z wieloma przybyszami z Afryki Południowej. Vancouver jest pełne imigrantów. Na szczęście stąd mam dość blisko do rodziców. - A co z Australią? - Och, uwielbiam ją. Uwielbiam i kraj, i ludzi. Byłeś tam kiedyś? - Nie. - Większość czasu spędziłam w Queenslandzie, w buszu w okolicach Laury. - To znaczy, że dobrze znasz te rejony? - O, tak. Sześć miesięcy to dużo czasu. - To tam dowiedziałaś się tyle o magii? Czy może podczas pracy na uczelni? ° - Wiele nauczyłam się na studiach, ale dopiero kiedy znalazłam się w australijskim buszu, zaczęłam naprawdę poznawać magię. Dziedzictwo kulturowe Aborygenów przetrwało głównie w tradycji mówionej, istnieje spory opór przed jej spisywaniem. Tylko kiedy słucha się opowieści, 106 można zauważyć, że tak naprawdę jest to spójny system wierzeń. Kativa umilkła i złożyła ręce na piersi. _ O czym myślisz? - spytał po chwili Charley. Zawahała się, zrobiła kilka kroków, po czym spojrzała na niego z ukosa. - Otarłam się o magię Aborygenów, kiedy byłam w Australii - powiedziała w końcu. - Opowiedz mi o tym. Kativa przysiadła na betonowej ławce w pobliżu rzeźby długouchego zająca przeskakującego nad dzwonem. Charley usadowił się obok; oboje wyczuwali bliskość i ciepło ud ocierających się na chłodnym betonie. - Pracowałam w buszu od dobrych trzech miesięcy i oprócz katalogowania malowideł naskalnych przeprowadzałam wywiady z kobietami. Rozmawiały chętnie, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy wstydzili się mówić o swych rytuałach i ceremoniach kobiecie, zwłaszcza białej. Był jednak jeden taki, dobrze po czterdziestce, który poświęcał mi mnóstwo uwagi. Zawsze próbował mnie zagadywać. Wreszcie jedna z kobiet powiedziała mi, że powinnam na niego uważać, bo pożąda mnie i próbuje zastosować miłosną magię. - Magia miłosna? Hmm, przydatna rzecz. Kativa uśmiechnęła się półgębkiem. - Wiem, że brzmi to głupio, kiedy rozmawiamy o tym w sercu miasta, ale uwierz mi, że trzeba być tam, w buszu, żeby zdać sobie sprawę z tego, jak mocno Czas Snu splata się z codziennym życiem Aborygenów i białych, którzy z nimi obcują. Nie minęło wiele czasu, gdy zaczął mnie prześladować powtarzający się sen. Widziałam w nim Aborygena z kością w nosie, o ciele pooranym bliznami. - Takiego jak ci, których pokazywałaś mi na zdjęciach? - Tak. Początkowo śniło mi się, że jesteśmy w buszu, a on obserwuje mnie z daleka, jednak z każdą nocą był coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie zaczął wołać mnie po imieniu. Doszło do tego, że słyszałam to wołanie nawet na jawie. Zaczęło mi to przeszkadzać w pracy. - Co wtedy zrobiłaś? - Wreszcie powiedziałam o wszystkim Percy'emu, który 107 mi pomagał. Jako jedyny biały przeszedł inicjacją i był w pełni akceptowany przez plemię, głównie dlatego, że działał na rzecz ochrony malowideł naskalnych w rejonie Laury i po-magał lokalnym grupom Aborygenów. Bardzo poważnie potraktował to, co ode mnie usłyszał. Zaprowadził mnie do jednego ze swych przyjaciół, o którym wiedziałam, że jest wtajemniczonym szamanem. Rozmawialiśmy i opisałam mu moje sny. Kiedy to zrobiłam, przyjaciel Percy'ego wezwał jeszcze jednego szamana i razem urządzili małą ceremonię: grali na didżeridu, tańczyli, a w końcu położyli na mnie ręce, żeby zobaczyć na własne oczy to, o czym śniłam. - Co? - Brzmi to idiotycznie, ale ja naprawdę czułam, że kiedy mnie dotykają, widzą to, co ja widziałam. Powiedzieli mi, że tamten mężczyzna rzeczywiście uprawiał magię miłosną, i zaraz rzucili na niego przeciwzaklęcie. Mówili, że jestem związana z Laurą w sposób, którego nie pojmuję, i że na pewno jeszcze tam wrócę. Dali mi mały, płócienny woreczek i kazali nosić go przy sobie. W środku była mała kostka i kawałek kryształu. Odkąd zaczęłam go nosić, sny więcej się nie pojawiły. Pomogło już pierwszej nocy. - Co się stało z tym woreczkiem? - Odebrali mi go po kilku miesiącach. Zapewnili, że tamten mężczyzna już nigdy nie będzie mnie niepokoił. - A jakie były jego dalsze losy? - To właśnie jest naprawdę przerażające - odparła Ka-tiva. - Umarł na atak serca dzień po ostrym piciu. Tak przynajmniej mówiono. Charley skinął głową. Kativa zauważyła, że traktuje jej opowieść z powagą. - Można powiedzieć, że masz informacje z pierwszej ręki - powiedział. - Naprawdę trudno o tym mówić w biały dzień w Minnesocie, ale w australijskim buszu magia i prastare rytuały są czymś bardzo, bardzo rzeczywistym. Kto raz tam był, zobaczył malowidła, poczuł, jak to jest nocować w otoczeniu reliktów nagromadzonych przez tysiące lat, temu znacznie łatwiej uwierzyć w moc naskalnych obrazów - na przykład takich jak portret Anurry, który sfotografowałeś. 108 - Czy od tamtej pory miałaś jeszcze podobne sny? - Nigdy. Charley skinął głową. - Rzeczywiście wyczuwa się coś, patrząc na to malowidło - przyznał. - Jest w nim jakaś siła. Ktoś poświęcił sporo czasu na jego wykonanie i moim zdaniem ważna jest właśnie ta staranność w tworzeniu. Tak ja to widzę... i podejrzewam, że podobnie rozumuje autor. - A jego dzieło emanuje złem - dodała Kativa. _ Owszem - odparł cicho Charley. - Nie da się ukryć. 2.5 Klub o sugestywnej nazwie Gentlemen Only był najbardziej szykownym i zdecydowanie najdroższym lokalem ze striptizem w całym mieście. Miał też najlepszą kuchnię -dla tych, u których widok nagich kobiet wzmagał apetyt -i dlatego przyciągał stada tłustawych biznesmenów, szukających okazji do połączenia interesów z przyjemnością, a wszystko to oczywiście w ramach firmowych kosztów reprezentacyjnych. Wnętrze, urządzone na czerwono w rokokowym stylu, miało się kojarzyć z Nowym Orleanem albo paryskim Moulin Rouge, barmani zaś paradowali w strojach hazardzistów z rzecznych parowców. Bobby'emu Lee najbardziej jednak podobało się to, że klienci nigdy nie zwracali uwagi na innych bywalców lokalu. Mógł przyjść, nacieszyć oczy widokiem pań i dobrze zjeść, nie zaczepiany przez nikogo, o ile sobie tego nie życzył. Nie bez znaczenia było i to, że klub znajdował się bardzo blisko siedziby policji. Bobby Lee dostrzegł stojącego pod ścianą szefa ochrony, który przyglądał mu się dyskretnie. Dave Nyser był potężnym Mulatem o przenikliwych, zielonych oczach. Odsiedział wyrok za morderstwo, wyszedł na wolność, ukończył szkołę i doczekał się przywrócenia praw obywatelskich. Pokonał długą drogę od wyrzucania pijaków z mordowni w North Side do pracy w eleganckim garniturze, polegającej na dyplomatycznym wyprowadzaniu pijanych bogaczy, którym zdawało się, że od dziewczyny wykonującej dla nich taniec erotyczny mogą oczekiwać znacznie dalej idących usług. Nyser był milczkiem, za to potrafił słuchać, a snując się po klubie, trafiał na liczne i ciekawe źródła informacji. Bobby Lee nie miał lepszego informatora z obszaru między uczci- 110 wym biznesem a ulicą, zwłaszcza że swego czasu osobiście wstawił się za Nyserem, gdy ten starał się o przywrócenie praw. Przywołał Mulata ruchem ręki. - Jak się masz, David? - Doskonale, panie Martaine. A pan? - Słyszałeś ostatnio coś ciekawego? - Mnóstwo rzeczy, panie Martaine. Mnóstwo. A pan? - Co sądzisz o tym kanibalu, który dopadł pewnego bankowca? Nyser przyjrzał się uważnie guzikom swej drogiej marynarki, a potem złożył dłonie na wysokości pasa. - Myślę - odparł miękko — że ktoś się bardzo pogniewał na pana Simmonsa. - Znałeś go? - Przychodził tu od czasu do czasu. Nigdy sam, zawsze w towarzystwie kilku innych mężczyzn. - Znasz któregoś z nich? - Nie byli stałymi klientami. - Pamiętasz jakieś szczegóły? - Niektórzy byli Australijczykami, na moje oko ludźmi biznesu, dobrze ubranymi, dobrze wychowanymi, hałaśliwymi, ale w normie. - Australijczykami, powiadasz? - Tak. Byli tu parę razy - za każdym razem inni, tylko jeden z nich pojawił się dwukrotnie. - Zapamiętałeś go? - Młody, przed trzydziestką, doskonale ubrany. Jakiś dyplomata. - Skąd wiesz? - Mówił w charakterystyczny sposób. Poza tym powiedział jednej z dziewczyn, że pracuje w australijskim konsulacie w Chicago. - Której? - Josie, tańczy jako Josephine. Już tu nie pracuje, ale swego czasu była bardzo popularna. - Josie, tańczy jako Josephine. Dobra, wrócimy do niej później. Czy od tamtej pory widziałeś tu któregoś z tych Australijczyków? 111 - Nie, proszę pana. - Sądzisz, że mógłbyś lepiej opisać tego dyplomatę? - Nie bardzo... Miał z metr osiemdziesiąt, jasne włosy zaczesane na lewo, sięgające kołnierza, i brązowe oczy. Szczupły, zbudowany jak pływak. - Pamiętasz coś jeszcze? Nyser przez dłuższą chwilę milczał, przyglądając się gościom klubu. - Tak, detektywie Martaine. Wydaje mi się, że parę razy pan Simmons przyszedł tu w towarzystwie funkcjonariuszy policji. - Glin? - Tak. - Znasz któregoś z nich? - Nie, proszę pana. Nie chcieli zdjąć kurtek, kiedy przedstawiali się dziewczynie przy wejściu. Niestety, nie było mnie tu; gdybym był, osobiście sprawdziłbym ich tożsamość. - Mogę porozmawiać z tą dziewczyną? - Niestety nie. Zastąpiliśmy ją inną, między innymi ze względu na ten incydent. - Pamiętasz, jak się nazywa? - Josephine. - Zdawało mi się, że ta była tancerką. - Nie chciała już tańczyć, więc przyjęła robotę przy drzwiach. Nyser oddalił się na kilka minut. Kiedy wrócił, wręczył Bobby'emu Lee skrawek papieru z napisem: „Josie Royale, N. Emerson Street 140, 555-4988". - To jej ostatni adres i telefon, jaki znamy, panie Martaine. - Dzięki, Dave - odparł Bobby Lee. Wyjął z kieszeni banknot dwudziestodolarowy i zaczął składać go w palcach. - Nie trzeba - powiedział Nyser. Bobby Lee znieruchomiał i po chwili schował pieniądze do kieszeni. - Dokładam do banku przysług, Dave - mruknął, a potem wyciągnął rękę i potrząsnął wielkim łapskiem Mulata. - To ja dziękuję, panie Martaine. Jak zawsze przyjemnie się gawędziło. 112 Szef ochrony odszedł wolnym krokiem, skinął głową paru przysadzistym podwładnym, zatrzymał się na moment przy stole, z którego serwowano lunch, i wreszcie sprawdził, czy dziewczęta pracujące przy stolikach wystarczająco szybko przechodzą od klienta do klienta. Bobby Lee usadowił się wygodniej, rozmyślając nad tym, co usłyszał. Gliny? Gliny z Simmonsem? O co w tym wszystkim chodzi, do diabła? Australijscy dyplomaci? Martaine zamierzał zbadać tę sprawę do samego dna, chociaż czuł, że będą komplikacje. Wyjął telefon komórkowy i wybrał numer Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej. - Janinę? - powiedział, kiedy zgłosiła się sekretarka. -Bądź tak miła i przełącz mnie do Oberstara, dobrze? - Jasne, Bobby Lee. Gdzie jesteś? - spytała Janinę. - W Gentlemen Only. Robię przegląd cipek. - Patrzcie go, jaki wyszczekany - roześmiała się sekretarka. - Masz tu Oberstara. Tylko nie pracuj za ciężko, słyszysz? Sygnał rozbrzmiał wiele razy, zanim włączył się automat: - Mówi porucznik Oberstar. W tej chwili nie ma mnie w biurze. Proszę zostawić wiadomość, oddzwonię, gdy tylko będę mógł. Bobby Lee podał automatycznej sekretarce numer swojej komórki i rozłączył się. Odsunął talerz z nie dokończoną sałatką i koszyk z pałeczkami chlebowymi; myśl o policjantach zamieszanych w kryminalną sprawę odebrała mu apetyt. Co, do ciężkiej cholery, poważny bankowiec robił w Gentlemen Only w towarzystwie gliniarzy po cywilnemu? Bobby Lee czuł, że coś tutaj śmierdzi i że jest za słaby, żeby samodzielnie odkryć prawdę. Po chwili odezwał się sygnał telefonu. - Bobby Lee? - upewnił się Oberstar. - Tak, Obi-Wanię. Musimy pogadać. - Gdzie jesteś? - Przy tej samej ulicy, w Gentlemen Only. Możesz tu zajrzeć? - I po to przeszkadzasz mi w sikaniu? Nie chodzę do takich nor. - To żadna nora. Ładniej tu niż w całej reszcie lokali w centrum. i - Nie chodzę tam i już. Trafia mnie szlag, kiedy widzę te wszystkie dziewczęta, które z powodzeniem mogłyby być moimi córkami. Bobby Lee roześmiał się z cicha. - Zobaczę, może znajdzie się tu dla ciebie jakaś pomarszczona babcia. - W czym problem? - Słuchaj, może gdzieś się przejedziemy? Masz ochotę? Musimy o czymś porozmawiać, ale na pewno nie w centrali. - Po co te zagadki? - Chodzi o sprawę Simmonsa. Jest w niej coś, co wcale mi się nie podoba. Oberstar milczał przez krótką chwilę. - Co takiego? - spytał wreszcie. - Nie będziemy o tym gadać przez telefon, Obi. - Jasne - zgodził się Oberstar. - Ani w tej twojej spelunie. Wezmę samochód i zabiorę cię gdzieś. Czekaj na rogu; będę za dziesięć minut. Dokładnie dziesięć minut później Oberstar zatrzymał przy krawężniku nieoznakowany wóz policyjny. Bobby Lee ledwie zdążył trzasnąć drzwiami, gdy szef z piskiem opon włączył się do ruchu i spytał: - Co masz? - Wolniej, Obi, bo kogoś staranujesz. - Chcę dojechać do Bertolucciego i kupić kanapkę, zanim zrobi się tłoczno. - Dzieciaki przyjeżdżają na weekend? - Tak, a ja muszę przynajmniej zjeść kiełbasę. Padam z głodu. - No to szkoda, że nie wpadłeś do klubu. Dobrze karmią. - Mówiłem ci, że nie lubię tego miejsca. Właściciel jest wyjątkowym dupkiem, a sumienie ma brudne jak dno śmietnika. - To wiemy nie od dziś. - Wystarczający powód, żeby tam nie chodzić. Myślisz, że facet ma coś przeciwko temu, że gliny do niego przyłażą? - Właśnie o tym chciałbym z tobą pogadać. - Jak to? - Jeden z pracowników widywał Simmonsa w klubie 114 w towarzystwie gliniarzy, czasem też z grupą Australijczyków. To solidny trop, ale przede wszystkim martwi mnie to, że ktoś z naszych mógł mieć konszachty z Simmonsem. - Skąd wiadomo, że to był gliniarz? - spytał Oberstar. -Miał mundur, czy co? - Był po cywilnemu, ale wyglądał na policjanta, nie oddał kurtki i pokazał odznakę dziewczynie, która pracowała niegdyś przy drzwiach. Wiesz przecież, że w tym lokalu wszyscy zdejmują okrycia - oprócz glin. Oberstar przyspieszył bez słowa, walcząc o miejsce przed światłami na skrzyżowaniu. - Sukinsyn - mruknął po chwili. - Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta sprawa, Bobby Lee. - Święte słowa. Będę musiał poprosić jednego z moich ludzi grzebiących w sprawach finansowych Simmonsa, żeby sprawdził, czy nie trafi na nazwisko któregoś z naszych. - Mam kogoś, kto mógłby to zrobić po cichu. - Jak to? - Sądzisz, że jeśli wyślesz kogoś, żeby szukał w bankowych papierach nazwisk policjantów, to nie wróci z długą listą? First Bank kredytuje nam domy, prowadzi rachunki rozliczeniowe i lokaty... Wierz mi, lista będzie długa. Poza tym wszyscy będą wiedzieć o tym, że węszymy, włącznie z tym, kogo chcielibyśmy przyskrzynić. Mówię ci, weźmiemy mojego człowieka. To emeryt, może zająć się sprawą po cichu; nikt się nie dowie, póki nie zdobędziemy solidnych dowodów. - Jak na starego psa, którego lada chwila pogonią na zieloną trawkę, całkiem nieźle kombinujesz, Obi-Wanię -przyznał Bobby Lee. - Chodźmy po tę kiełbasę. Może nawet coś zjem? - Jasne. Młody jesteś, długie życie przed tobą, możesz sobie na to pozwolić. Niszcz sobie żołądek, póki stać cię na tę przyjemność. • 2.6 2.7 Łatwo było poznać szyfr wyłączający elektroniczny system bezpieczeństwa w domu Harolda Nyąuista. Alfie położył się w wysokiej trawie za płotem na tyłach posesji, a przed sobą ustawił lunetkę o dwudziestoczterokrotnym powiększeniu, którą kupił w sklepie sportowym. W maksymalnym powiększeniu dobrze widział klawiaturę zamontowaną w kuchni, obok drzwi. Tuż obok niej wisiała na ścianie karteczka z czterema cyframi i symbolem. Kiedy Nyąuist wrócił do domu, zostawił samochód w garażu i zaraz skierował się właśnie do kuchni, by wbić kod wejściowy, zanim uruchomi się alarm. Klawiatura była zainstalowana pod kątem, akurat tak, że ciało gospodarza nie zasłaniało Alfiemu widoku. Jak większość zbyt zajętych ludzi, Nyąuist nie chciał przeciążać się myśleniem po ciężkim dniu pracy - kod był nader prosty: 1, 2, 3, 4 i znak #. Dokładnie taki jak na przyklejonej obok karteczce. Zabójczo prosty. Alfie przez pewien czas obserwował Nyąuista krzątającego się po domu. Wkrótce pojawiła się i żona; mąż pomógł jej przenieść zakupy z drugiego samochodu do kuchni. Jako że za posesją grunt wznosił się dość ostro, tworząc skarpę szosy, Nyąuist nie miał zwyczaju zaciągać zasłon i spuszczać żaluzji na tyłach domu. Lubił spoglądać przez okno na podmokłą łąkę i ciągnący się za nią nasyp. Pomruk przejeżdżających górą samochodów i prawie nieustająca parada czerwonych świateł mknących w jedną, a białych w drugą stronę musiały ciekawie prezentować się z wnętrza domu. Alfie przekonał się o tym, kiedy znalazł się w środku. Młodszy z dwóch mundurowych trzymających straż na chodniku przed domem Harolda Nyąuista powiedział: - Co to jest „skrwawienie"? - Całkowita utrata krwi - odparł oficer szkolący go w policyjnym rzemiośle, siwowłosy i krągły Irlandczyk o obojętnych oczach, które zbyt wiele widziały. - Skąd pan wie? - Kiedyś potrzebne mi było hasło w krzyżówce. - O co chodzi temu facetowi? Pije tę krew, czy jak? - Nie wiem i mało mnie to obchodzi, ale powiem ci jedno, chłopcze: jeśli kiedy znajdę się w pobliżu tego chorego sukinsyna, będę do niego strzelał, aż zdechnie. - Porucznik nie wyglądał za dobrze, kiedy wyszedł. - No to sam zajrzyj do środka. Zobaczymy, czy będziesz dobrze wyglądał. - A mogę? - Od tego jest oficer szkoleniowy, synku, żeby posyłać cię w takie miejsca. Idź, zobacz, jak wygląda szaleństwo w czystej postaci. Lepiej będzie, jeśli szybko się do niego przyzwyczaisz. Charley z długoletniego nawyku podsłuchał tę wymianę zdań, stojąc przed domem i głęboko zaciągając się papierosowym dymem, by usunąć z nozdrzy fetor gnijącej krwi. Zużył już sześć rolek filmu i najprawdopodobniej uwiecznił wszystko, co należało sfotografować, z wyjątkiem bryły domu z drzwiami i oknami chronionymi alarmem, który nie powstrzymał mordercy i nie odezwał się ani razu przez długą noc przerażenia i bólu. Nyąuist dał się zaskoczyć w łóżku. Jego żona zginęła przy nim, gdy wąskie ostrze - najprawdopodobniej sztyletu - 117 przebiło jej gałkę oczną i mózg. Gospodarzowi domu zabójca poświęcił więcej czasu. Wywlókł go z posłania, posadził na krześle i skrępował taśmą izolacyjną. Następnie zygzakami wyciął wąskie i długie paski mięsa z piersi oraz spore plastry tłuszczu z pokaźnego brzucha ofiary, by razem je ugotować. Nyąuist żył jeszcze, kiedy napastnik to robił - tak przynajmniej twierdził lekarz sądowy, choć na jednoznaczne potwierdzenie tej diagnozy trzeba było poczekać do sekcji. Medyk zauważył też świeże ślady po igle na przedramieniu zamordowanego. W domu nie znaleziono żadnych przedmiotów wskazujących na uzależnienie jakiegoś mieszkańca od narkotyków, toteż należało przyjąć, że zastrzyk wykonano podczas tortur. Głowa rozbolała Charleya od wytężania umysłu w poszukiwaniu sensu tego, co się działo. Zaciągał się energicznie, jakby chciał wyssać truciznę z obrazów, które miał wciąż przed oczami, i wydmuchnąć ją w przestrzeń jak dym, a popiół, który z nich pozostał, zmiażdżyć pod obcasem jak niedopałek papierosa. W przeciwieństwie do Madisona Simmonsa Harold Nyąuist został przed śmiercią poddany torturom. Bardzo prawdopodobne, że zginął od podobnego ciosu pałką w skroń, ale może przyczyną śmierci był zastrzyk, a uderzenie nastąpiło po fakcie, jako zwykły, bezsensowny akt przemocy. Charley wątpił, żeby tak było. Wszystko, co robił ten zabójca, miało sens. Odkąd Kati-va naświetliła mu pewne sprawy, Charley spoglądał na rytualne morderstwa w zupełnie nowy sposób. Widział ich cel, dobrze ukryty pod maską szaleństwa... choć z drugiej strony byc może tylko zszokowani obserwatorzy brali to za szaleństwo. Dla zabójcy wszystko było oczywiste i logiczne. Jedynie w rześkim powietrzu jesiennego poranka na Środkowym Zachodzie wnętrze domu Harolda Nyąuista wydawało się obrazem szaleństwa, w policyjnym rozumieniu tego słowa. Malowidło na ścianie było takie samo jak poprzednio. Zajmowało niemal całą ściankę działową w gabinecie Nyąuista, miejscu jego męki i zgonu. Zabójca niespiesznie przyrządził swą ulubioną przekąskę, nim powrócił do pracy. Reszt- 118 ki mięsa i tłuszczu spoczywały na eleganckim, porcelanowym talerzu, celowo ustawionym w kącie pokoju, z dala od rozlewiska krwi. Dysk w supernowoczesnym komputerze Nyąuista, stojącym na narożnym biurku, został nadpisany, a następnie sformatowany - wszystkie dane, które znajdowały się na nim, przestały istnieć. Kiedy Charley sfotografował maszynę, spece z laboratorium wrzucili ją do kartonu i wywieźli, ale jego zdaniem byli optymistami, jeśli liczyli, że coś odczytają. Ten, kto najpierw nadpisał cały dysk, a potem dopiero go sformatował, na pewno nie był aż tak tępy, żeby zostawić choćby jeden sektor starych informacji. W domu nie było też dodatkowych dyskietek, do stacji zip w komputerze; można było przypuszczać, że sprawca zabrał je ze sobą. Lekarz szacował, że Nyąuist skonał około czwartej nad ranem. Aż do wczesnego przedpołudnia nikt nie pojawił się w domu; dopiero sekretarka postanowiła sprawdzić, dlaczego szef nie odpowiada na jej telefony i powtarzające się wywołania pagera. To, co zobaczyła przez boczne okno domu, sprawiło, że zwymiotowała w krzakach i z wielkim trudem wystukała na klawiaturze telefonu komórkowego numer policji, a następnie pogotowia. Pospieszne przeszukanie upewniło przybyłych funkcjonariuszy, że w domu nie ma nikogo poza dwiema ofiarami; mogli więc zamknąć wjazd na posesję i spokojnie czekać na detektywów z wydziału zabójstw. Bobby Lee i porucznik Oberstar wyszli z domu razem. Szef przemawiał szybko, cicho i z widoczną furią. - Musimy coś powiedzieć pismakom, Bobby, i ludziom burmistrza. Chcą się rzucić na soczystą kość, a my musimy im ją dać. - Nie mamy dla nich nawet kawałka - odparł Bobby Lee. - Dzwoniłem do FBI; przyślą nam z Quantico speca od profilowania takich maniaków. Może coś z tego będzie. Bobby Lee wygląda na zmęczonego, pomyślał Charley. Nie podobało mu się, że widzi przyjaciela w takim stanie. - Zapalisz, Bobby? - spytał. - Poruczniku? - dodał, kiwając głową w stronę Oberstara. I 119 Szef odmówił zdecydowanym ruchem dłoni. Bobby Lee wziął papierosa, odpalił od Charleya i zaciągnął się chciwie. - A więc - mruknął Charley. - Bez kitu - odparł Bobby Lee. - Co takiego? - spytał zdezorientowany Oberstar. - Stare dzieje, szkoda gadać — odparł wymijająco Bobby. - Zostajesz tu, Obi? - Wystarczy mi już tej cholernej paranoi jak na jeden dzień, ale muszę tu zostać i przełknąć dokładkę - jęknął Oberstar z niesmakiem i z trudem skrywaną frustracją. -Widzicie te ekipy z wiadomości? - dodał, wskazując na telewizyjne wozy transmisyjne, z których sterczały wysięgniki z kamerami wycelowanymi w dom Nyąuista. - Ci ludzie chcą wiedzieć o wszystkim, co ustaliliśmy, a my jak dotąd gówno wiemy. Rzecznik jednostki będzie im włazić w dupę i powie prawdę, a to dlatego, że kiedyś się z nią przespałem i do dziś jest na mnie wściekła, że nie oddzwoniłem - wyrzucił Oberstar. Charley odwrócił się wolno w stronę Bobby'ego Lee, który wpatrywał się w szefa z otwartymi ze zdumienia ustami. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę to zrobiłeś, Obi?-spytał po chwili. Oberstar, czerwony jak burak, roześmiał się z małym opóźnieniem, a Charley i Bobby Lee zawtórowali mu głośnym chórem, wprawiając w osłupienie stojących obok mundurowych. - Zdaje się, że porucznikowi odbiło - stwierdził półgłosem irlandzki oficer szkoleniowy. Jego młody partner, o twarzy bladej jak płótno po wizycie na miejscu zbrodni, w zamyśleniu potrząsnął głową. - A ja myślę, że oni wszyscy zwariowali - powiedział. -To, co tam widziałem, każdemu rzuciłoby się na mózg. 2.8 Siedząc przy stoliku w głębi Uptown Bar, Alfie zabawiał grupę młodych przyjaciół Susan. - Ale dlaczego właśnie do armii, Alfie? - spytał jeden z chłopaków. Miał nos przebity kolczykami w trzech miejscach i pojedynczą srebrną kulę sterczącą z podbródka. -Nie miałeś dość ludzi, którzy na okrągło mówili ci, co masz robić? - A czy jest takie miejsce, gdzie można ich uniknąć? -odparł Alfie. - Dopóki go nie znajdziesz, możesz jedynie walczyć. Dobrze jest, kiedy człowiek ma dokąd pójść, ale pamiętajcie, że ja nie miałem absolutnie nic, żadnej rodziny. Gdzieś musiałem się podziać. Poza tym wojsko nauczyło mnie panować nad strachem. Taka rzecz jak skok z samolotu uświadamia, czym jest prawdziwy lęk, bo lęk przed upadkiem z dużej wysokości należy do najgłębiej zakorzenionych. Nawet smarkacze boją się spaść, to naturalna, odruchowa reakcja mózgu. Kto potrafi przezwyciężyć ten strach, będzie umiał zapanować nad wszystkimi innymi. Zaczyna się od treningowych skoków z wieży, ale zapewniam was, że człowiek czuje się zupełnie inaczej, kiedy staje w otwartym luku samolotu na wysokości pięciuset metrów, spogląda w dół i uświadamia sobie, że jego jedyną nadzieją na przetrwanie jest ta odrobina powietrza pod nylonową czaszą. A potem skacze... Chłopie, mówię ci, to jest dopiero przerażające doświadczenie, a jednocześnie cholernie fascynujące. - Ja chcę spróbować - oznajmiła Susan. - Chcę skoczyć ze spadochronem. - Ja też - zawtórowało jej kilka głosów. — W Eiden Pra-irie jest klub spadochronowy, możemy tam pojechać. Co ty na to, Alfie? 121 - Przemawia przez was trunek - odparł Alfie, wskazując na niemal pusty dzbanek z piwem. - Zobaczymy, ilu z was będzie mówić, że to świetny pomysł, kiedy alkohol wy-wietrzeje z głów. A tymczasem... komu jeszcze zimnego piwka? Alfie skinął ręką na kelnerkę, zamówił kolejny dzbanek, a potem odsunął się z krzesłem, wyprostował, skrzyżował w kostkach nogi, zmrużył sennie oczy i zaczął obserwować Susan, z ożywieniem dyskutującą z przyjaciółmi. Kiedy milczący obserwator w jego głowie notował skrzętnie szczegóły konwersacji, Alfie wyczuwał emanację przyjaznych uczuć. Dwudziestoparoletni znajomi Susan wydawali mu się niewiarygodnie młodzi, choć sam ukończył dopiero trzydzieści sześć lat. Żyjący w świecie sztuki, aktorstwa, malarstwa, pisarstwa, a pracujący w kawiarniach i restauracjach w oczekiwaniu na „przełom w karierze", byli dla Alfiego niczym istoty z innej planety. Gdy on sam miał dwadzieścia sześć lat, był już starszym sierżantem w australijskich Special Air Services i wraz z amerykańskimi kolegami walczył w dżunglach Indonezji i Filipin, biorąc udział w tajnych operacjach przeciwko islamskim fundamentalistom wspieranym przez Iran, a próbującym osłabić legalne władze w tych krajach. W zasadzie był zaskoczony tym, jak przyjemnie rozmawiało się z Susan i jej przyjaciółmi o sprawach takich jak strach i metafizyka - o sprawach, o których sam rozmyślał dość często. Uśmiechnął się i roześmiał na głos, kiedy uświadomił sobie kontrast między zadaniem, które wykonywał tutaj, a życiem w rodzinnych stronach. - Z czego się śmiejesz? - spytała Susan. - Trochę z tego, trochę z tamtego - odparł. - Po prostu cieszy mnie wasze towarzystwo. Dziewczyna spojrzała na jego talerz z ledwie ruszonym omletem. - Niewiele zjadłeś. - Fakt - przyznał Alfie. - Za to w nocy miałem prawdziwą ucztę. - Właśnie, gdzie zniknąłeś w środku nocy? - Wiesz, ostatnio jakoś nie mogę spać. Susan zaśmiała się, a jej koleżanki zachichotały. 122 - Rozumiem. Pewnie nie dość mocno staram się ciebie zmęczyć. Tym razem roześmiał się Alfie. - Wręcz przeciwnie, skarbie - odparł. Mrugnął w stronę mężczyzn. - Prawda, chłopaki? Wstał przy ich głośnym rechocie i ruszył w stronę toalety. Zanim się oddalił, usłyszał jeszcze głos jednej z dziewczyn: - Alfie jest super. Super. Zaśmiał się z cicha, oddając mocz i przyglądając się sobie w wielkim lustrze nad rzędem urynałów. Kiedy był rozluźniony, jego szeroka twarz pocięta głębokimi zmarszczkami wyglądała przyjaźnie. Zerknął przez ramię, by się upewnić, że jest sam, a potem jeszcze na moment zapatrzył się we własne odbicie, tym razem pozwalając, by gdzieś w głębi umysłu rozbrzmiała głośniej rytualna pieśń, którą zawsze słyszał. Zobaczył w swoich oczach narastający mrok, a odbicie obskurnej toalety straciło ostrość, jakby miało rozmyć się całkowicie, gdyby na to pozwolił. Zadowolony z rezultatu, Alfie powrócił do rzeczywistości. Lubił przypominać sobie, że żyje na pograniczu dwóch światów. To, co ujrzał w lustrze, usatysfakcjonowało go. Wyszedł z toalety, uśmiechając się przyjaźnie do wszystkich, którzy na niego patrzyli, i zatrzymał się przed grającą szafą, by sprawdzić, czego dałoby się posłuchać za garść drobniaków, które miał w kieszeni. Uniósł głowę, gdy drzwi baru otworzyły się i do ciemnej sali wpadła nagle jaskrawa smuga dziennego światła. Mrużąc oczy, zobaczył w niej kobietę, a raczej sylwetkę kobiety o pełnych piersiach i biodrach, ze splecionym z tyłu głowy węzłem długich włosów. Coś w jej postaci przykuło uwagę Alfiego. Wrzucił monety z powrotem do kieszeni i wolno ruszył w stronę wchodzącej. Zatrzepotała powiekami, by szybciej przystosować wzrok do skąpego oświetlenia, a po chwili usiadła przy barze. Alfie przyglądał się jej, stojąc za filarem. Miała oliwkową skórę i była piękna, kiedy tak odgarniała dłonią z twarzy niesforny kosmyk włosów. Na wysokim stołku obok postawiła torbę, która od razu się przechyliła, wysypując na ziemię kilka dużych książek i jedną małą. Alfie zauważył, że to albumy z reprodukcjami dzieł sztuki. 123 Najmniejsza z książek nosiła tytuł Malowidła naskalne z okolic Laury. Zamarł na sekundę, czując strach, od którego zdążył się już odzwyczaić. Dostał gęsiej skórki, jakby nagle ogarnął go chłód. Australijska sztuka naskalna z okolic Laury? Kim jest ta kobieta? - zastanawiał się, obserwując, jak zbiera książki i wkłada je na powrót do torby. Nie zauważyła go. Musi w tym być energia złośliwych duchów, pomyślał. Czuł ingerencję przodków w wydarzeniu; szybko zagłębił się w stan półsnu, służący zjednoczeniu się z głosami, które czasem do niego przemawiały. Trzymaj się od niej z daleka, ostrzegł głos. Jest po stronie Timary. Alfie wrócił do stolika, przy którym siedziała Susan z przyjaciółmi, i zabrał z oparcia krzesła swą skórzaną kurtkę. - Muszę iść, skarbie - powiedział półgłosem. - Dokąd znowu? - zdziwiła się Susan. - Do kafejki internetowej. Sprawdzę, czy nie przyszła poczta z domu - odparł. - Na razie, ludzie - rzucił głośno pod adresem młodych. Rozległ się pożegnalny chór głosów. Starając się zwracać plecami do baru, pospieszył w stronę bocznego wyjścia. Raz po raz zerkał jednak przez ramię na kobietę siedzącą tyłem do niego na wysokim stołku. Jeszcze ją zobaczymy, obiecał wewnętrzny głos. Alfie usiadł okrakiem na motocyklu i niespiesznie umieścił kask na grzywie długich włosów spiętych w koński ogon. Przez chwilę rozmyślał z podziwem o tym, jak przodkowie ustawiają sprawy tego świata nawet w biały dzień. Kto by pomyślał, że trafi akurat na kobietę czytającą o malowidłach naskalnych z rejonu Laury? W gazetach przecież nie opublikowano zdjęć obrazów, które tak pracowicie malował w ramach rytuału. Przodkowie działają w osobliwy sposób, pomyślał. Ciekawe, co to oznacza. Wszystko wiąże się ze sobą, tak brzmiała lekcja starszych -jesteśmy bardziej włączeni w bieg wydarzeń, niż nam się wydaje; małe plamki światła łączą się z jaskrawymi smugami, tworząc mozaikę, którą jest świat Czasu Snu. Alfie przekręcił kluczyk i uru- 124 chomił silnik motocykla. Zjechał na ulicę i skierował się ku skrzyżowaniu Lyndale i Lakę, gdzie znajdowała się jego ulubiona kafejka internetowa. Zaparkował motor i wszedł do środka, gestem pozdrawiając dziewczynę siedzącą za kontuarem. - Masz dla mnie maszynę, skarbie? - spytał. Dziewczyna odgarnęła włosy z czoła i uśmiechnęła się ciepło. - Włączam zegar - odpowiedziała, wskazując palcem na wolne stanowisko z komputerem I-Mac firmy Apple. Alfie usadowił się wygodnie, zalogował się, wszedł na stronę serwisu Hotmail i podał swoje konto pocztowe: Nul-laNulla@hotmail.com. Czekały na niego dwie wiadomości: pierwsza zawierała informacje techniczne od operatora serwisu, a drugą, wyróżnioną najwyższym priorytetem, przysłał użytkownik o kryptonimie Surferdude. Alfie kliknął na tytule wiadomości i na ekranie ukazała się jej treść: „Wystąpił problem z dwoma ostatnimi przedsięwzięciami. Człowiek, którego zadaniem jest zbadanie obu spraw, jest bliżej sedna, niżbysmy tego chcieli. Ten, kto miał temu zapobiec, zaczyna pękać. Wkrótce dostaniesz bardziej szczegółowe informacje, ale bądź przygotowany na to, że będziesz musiał się rozmówić z tymi dwoma. Sprowadziłbym cię już do domu, ale, niestety, będziesz musiał poświęcić tej nowej kwestii szczególną uwagę. Dam znać, kiedy będę miał coś więcej. Kiedy pozamiatasz, będziesz mógł wrócić. Fale są dobre, a piwo chłodne". Alfie zabębnił palcami o blat stolika, wpatrując się w ekran. Postronnemu obserwatorowi te ogólnikowe zdania musiałyby wydać się zupełnie niewinne, ale on doskonale rozumiał sens wiadomości: ktoś był bliski odkrycia jego związku z dwoma morderstwami. Gliniarz? Mało prawdopodobne. Rytuał wymagał pewnej precyzji, która niejako przy okazji wprowadzała na miejsce zbrodni niezrozumiałe sprzeczności, utrudniające analitykom dotarcie do właściwych wniosków. Alfie z zawodowym zainteresowaniem czytał raporty pracujących dla FBI specjalistów od tworzenia profili psychologicznych i doskonale znał stosowane przez te 125 nich techniki. W tej chwili najprawdopodobniej szukali ogniwa łączącego dwie ofiary, a związek między zabitymi rzeczywiście istniał, tyle że niekoniecznie w takim sensie, jaki policjanci spodziewali się znaleźć. Alfie w żaden sposób nie był zamieszany w interesy, które doprowadziły Simmonsa i Nyąuista do smakowitego zgonu. Lecz nawet gdyby gliniarze jakimś cudem odkryli paskudne praktyki, które pozwoliły tym dwom niegrzecznym chłopcom okroić szefa Alfiego z niemałej części wpływów z inwestycji w nieruchomości - wśród których był pewien znakomity klub ze striptizem - to z całą pewnością nie skojarzyliby ich z osobą skromnego wędrowca z Australii. Szukanie takiego związku byłoby naciąganiem dowodów, ale z drugiej strony Alfie nie przeżyłby trzydziestu sześciu lat, gdyby lekko traktował choćby śladowe ryzyko. Postanowił, że przyjrzy się sprawie bliżej, zaczynając od uważniejszego czytania gazet. Z zasady nie zostawał zbyt długo w miejscach, w których wykonywał zadania; tym razem jednak zleceniodawca życzył sobie, by inni gracze otrzymali jasną wiadomość: nie wolno okradać szefa. Surferdude wyznaczał cel, a Alfie Woodard wykonywał resztę - w zasadzie już nie dla pieniędzy, ale dla uczucia narastającej potęgi, które towarzyszyło mu za każdym razem, gdy pokonywał nowego przeciwnika i wchłaniał z jego ciała część życiowej energii. Wykorzystując rozległą sieć współpracowników - wśród których był funkcjonariusz miejscowej policji - szef miał zatroszczyć się o to, by wszelkie ślady bytności Alfiego w Minneapolis zostały zatarte. Woodard wiedział, że w razie problemów będzie musiał pozamiatać po sobie osobiście. Gryzło go tylko jedno: dziwna zbieżność zdarzeń. Spotkanie z kobietą w barze i przeczucie, że coś się poruszyło w Czasie Snu. Czuł, że musi spędzić jakiś czas w samotności, odprawiając właściwy rytuał, aby zyskać tę szczególną zdolność widzenia, która pozwalała orientować się w Śnie rozgrywającym się dookoła. Potrzebował intymnego miejsca, w którym nie musiałby się obawiać powrotu Susan. Najlepszy byłby hotel, pomyślał. Czysty, przytulny pokój z tabliczką „Nie przeszkadzać" na drzwiach. Zastanawiał się, co pomyślałaby ta 126 kobieta z baru, gdyby zobaczyła go podczas rytuału. Na pewno spotkał ją z ważnego powodu, a duchy przodków lubiły zabawiać się w taki sposób... Kto wie, jaką rolę miała do odegrania nieznajoma? Wolno skacząc po klawiaturze grubymi palcami, napisał odpowiedź: „Pozamiatam, gdy tylko się dowiem, gdzie jest brudno, a potem - najbliższym samolotem do domu. Pa, Alfie". Wysłał wiadomość, wylogował się i podszedł do kontuaru z dwoma dolarami w dłoni. - Proszę, skarbie - odezwał się do dziewczyny. Wyszedł i wskoczył na motocykl. Wiedział, że z żalem pozostawi tu tę maszynę, ale rozumiał, że w domu nie ma dla niej miejsca. Zresztą zawsze mógł sobie kupić podobną... Wyszczerzył zęby w uśmiechu na myśl o tym, że mógłby przemierzać gruntowe drogi na takiej rakiecie, wiodąc życie zwykłego Aborygena w Laurze. Nie, w jego jaskini nie ma miejsca na motocykl. Odpalił i odjechał, by w dobrym tempie okrążyć jezioro Calhoun. Jowalbinna i jaskinia szamana były jego prawdziwym życiem; to, co tu robił, było tylko snem, z którego chciał zaczerpnąć jak najwięcej przyjemności. 2.9 Milczący Bobby Lee stał w sali konferencyjnej kwatery głównej policji, przed białą tablicą pokrytą szczegółowymi notatkami o wszystkim, co do tej pory ustalono na temat mordercy. Tabliczka „Nie wchodzić" zawieszona na drzwiach nie powstrzymywała detektywów, którzy zaglądali tu raz po raz z nowymi meldunkami, ale Bobby Lee miał wieloletnią praktykę w utrzymywaniu koncentracji. Jedyną osobą, która mogła wybić go z tego transu, był Oberstar, a on akurat wiedział, że nie należy przeszkadzać, ponieważ wyznawał pogląd, iż nie wolno ponaglać do cięższej pracy kogoś, kto już daje z siebie wszystko. Bobby Lee nauczył się z biegiem lat, że najlepsze wyniki osiąga wtedy, gdy pozwala, by sprawy toczyły się własnym torem, osadzając pomału kolejne warstwy faktów, z których po osiągnięciu punktu krytycznego nagle formuje się jasna, ostateczna konkluzja. Oberstar nauczył go słuchać jednego, cichego głosu prawdy, przebijającego się przez kakofonię innych, pojawiających się w toku śledztwa. To właśnie ów wewnętrzny głos prawdy odwalał czarną robotę w głębi umysłu Bobby'ego Lee i w odpowiednim czasie podsuwał mu rozwiązanie. W końcu jednak zza drzwi sali konferencyjnej wyjrzał Oberstar. Przez chwilę przyglądał się Bobby'emu Lee, a potem spytał: - Potrzeba ci czego? Kawy, pączków, obciągania druta? - A masz może fotkę i aktualny adres naszego kanibala? - Gdybym miał, sukinsyn już by leżał z kulą we łbie. - Miałbyś kolejkę ochotników do tej roboty. - Jak Max i Nicky znoszą to, że prawie nie wracasz do domu? - Max to Max, znasz ją przecież. A Nicky jest zafascyno- 128 wany, chce wiedzieć wszystko o tych zbrodniach... Typowy 0śmiolatek. Ciągle prosi Charleya o zdjęcia; Charley zresztą sam zaraził go pasją fotografowania. - Ten twój Charley to porządny gość? Gadałem z nim tylko parę razy. - Lepszego nie znajdziesz, Obi. Wiele razem przeszliśmy. - Desant w Zatoce i tak dalej? - Był solidny wtedy i jest solidny teraz. - Po wojnie zaczął fotografować? - Robił coś znacznie poważniejszego, Obi-Wanię. Przez parę lat wykonywał supertajne misje dla CIA. - CIA? Pieprzysz. - Nie lubi o tym mówić. Kiedy miał już dość tego towarzystwa, po prostu się wycofał. - W takim razie robił dla nich za krótko, żeby zasłużyć na emeryturę. - Zero emerytury dla Charleya Payne'a - powiedział Bobby Lee. - To urodzony Cygan. Żyje sobie całkiem szczęśliwie w tej swojej klitce w Linden Hills, od czasu do czasu pstrykając zdjęcia... I dobrze to robi, zdobył parę nagród i sprzedaje swoje prace do czasopism, głównie przyrodniczych. Ma świetną rękę do nieupozowanych portretów. Mam parę takich w domu; zrobił między innymi najlepszą fotkę Max i Nicka, jaką kiedykolwiek widziałem. Lepszy z niego artysta niż ci, co mają swoje studio w pasażu. - I do tego bystry? - To on wygrzebał informacje o malowidłach, które ten świr zostawia na ścianach. - A co z ekspertem federalnych? Masz z niego pożytek? - Średni. Twierdzi, że nasz poszukiwany jest typem wysoce zorganizowanym, że jest starszy i że robi to od dawna. Jeśli chodzi o klucz doboru celów, to spec jest równie bezradny jak my, bo dotychczasowi dwaj denaci nie pasują do schematu ofiar seryjnych morderców. Myślę, że posuniemy się naprzód, kiedy ustalimy związek między nimi. Uwzględniając sugestie Charleya, FBI uważa też, że poszukiwany jest bardzo inteligentny, być może jest rdzennym Australijczykiem, ma wyszkolenie techniczne, które pozwala mu unikać systemów alarmowych, a co za tym idzie, jest do- 129 świadczony - być może służył w wojsku, policji lub prywatnych firmach ochroniarskich. Profil rysuje się coraz wyraźniej, ale jeśli chodzi o dowody, to nie mamy w zasadzie nic poza farbami na ścianach. Gdybyśmy znaleźli chociaż włos dałoby się przynajmniej ustalić rasę sprawcy. Wiemy, że jest silny, potrafi oprawiać ofiary i zręcznie zabija tą cholerną maczugą. Z takim uderzeniem byłby pierwszym pałkarzem w każdej lidze. - Jak myślisz, po co zabija pałką, skoro ma nóż i koniec końców zabawia się w krojenie ofiar? - Kto wie, jakie zło mieszka w ludzkich sercach? Nie ja, Obi-Wanię. A teraz zabieraj się stąd, z łaski swojej. Muszę jeszcze popracować. Oberstar spojrzał na niego w zamyśleniu, a potem wzruszył ramionami i otworzył drzwi. - Odezwij się, Bobby Lee - rzucił na odchodnym. - Potrzeba mi dobrych wiadomości. Jak nam wszystkim, odparł w duchu detektyw. « 2.10 Charley siedział w swoim mieszkaniu, bez końca wystukując palcami rytm na zdartym podłokietniku fotela. Wreszcie wstał i podszedł do starego stojaka na narzędzia, przerobionego na regał z półkami do przechowywania tych odbitek, których z różnych powodów nie przypinał do ścian. Cenne negatywy wkładał do plastikowych osłon i wpinał do segregatorów, które teraz zajmowały kilka półek w kącie pokoju. Płaskie szuflady zawierały odbitki, których jeszcze nie zawiesił, lub te, które już zdjął, by zrobić miejsce dla nowych, lepszych. Znalazł wśród nich autoportret, który wykonał niedługo po wycofaniu się z kontraktu z CIA, tuż przed rozmową telefoniczną, po której przeniósł się do Minnesoty. Ustawił wtedy aparat na statywie i usiadł przed obiektywem na tle ciemnej zasłony. Miał na sobie czarny golf, który czynił jego korpus ledwie widoczną plamą, a jednocześnie uwydatniał bladość twarzy. Zdjęcie, które wtedy zrobił, zeskanował u przyjaciela i podzielił pionowo na dwie części, które następnie sklonował, tak by uzyskać dwa nowe obrazy twarzy. Dziwna to była fotografia. Asymetria jego oblicza, która jak u wszystkich pogłębiała się z biegiem lat, sprawiła, że na zdjęciu pojawiły się obok siebie dwie zupełnie odmienne twarze. Przywodziły na myśl doktora Jekylla i pana Hyde'a, choć przecież powstały z rzeczywistych obrazów. Charley widywał już podobne portrety, a techniki ich tworzenia nauczył się od pewnego fotografika zafascynowanego filozofią New Age, który tłumaczył odmienność takich wizerunków wpływem dwóch półkul mózgowych, kontrolujących funkcjonowanie przeciwległych części ciała. Na obrazie sklono-wanym z lewej połówki twarzy widać było nieco opadające 131 powieki i kąciki ust; portret dwóch prawych połówek twarzy miał proste, cienkie usta i lekko zmrużone, ale jakby łagodniej spoglądające oczy. Każdy ma swoją drugą naturę, pomyślał Charley. Uniósł zdjęcie na wysokość oczu i usiadł z nim, a potem zmierzył wzrokiem fotografię malowidła Anurry, by po chwili powrócić spojrzeniem do wizerunku własnych dwóch twarzy. Anurra także musiał być człowiekiem o dwóch obliczach, na tyle sprytnym, by ukrywać ciemną stronę swej duszy. Najprawdopodobniej jedynymi ludźmi, którzy mieli okazję ją poznać, byli ci, dla których stała się jedną z ostatnich rzeczy, jakie zobaczyli przed śmiercią. Gdzie teraz przebywał? Jak wyglądała druga, codzienna strona jego natury? Nadal tu jest, pomyślał Charley, chociaż najrozsądniej postąpiłby, gdyby uciekł. Tylko że on jeszcze nie skończył. Charley wstał i odłożył autoportret. Był niespokojny; gnębiło go to natarczywe uczucie, którego doświadczał zawsze wtedy, gdy zbyt długo rozmyślał nad problemem wymagającym pilnego rozwiązania. Podszedł do łóżka i wyciągnął spod niego plastikową tubę z zestawem marki Gatco, przeznaczonym do ostrzenia noży. Wyjął z kieszeni spodni emersona cqc-7, sprawdził kciukiem ostrą jak brzytwa klingę, a potem kilkoma ruchami diamentowej ostrzałki nadał mu pożądaną „szorstkość". Odłożył zestaw na miejsce i sięgnął po komplet narzędzi do czyszczenia broni. Rozłożył na części glocka, wytarł i naoliwił nienagannie utrzymany mechanizm i uważnie obejrzał każdy nabój przed włożeniem do świeżych magazynków, wyjętych prosto z plastikowego schowka. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że pogrąża się w coraz czarniejszych myślach, i tak go to rozbawiło, że roześmiał się na głos. Odpowiedzią na stres był wciąż stary rytuał utrzymywania w gotowości sprzętu, który i tak był świetnie utrzymany i gotowy - mechanizm, który nieświadomie przeniósł w nowe życie fotografa. Spojrzał na torbę z aparatami. Ciekawe, pomyślał, że dla relaksu pielęgnuję jeden zestaw sprzętu, chociaż na co dzień korzystam z zupełnie innego. Przypomniał sobie osobliwy autoportret i zaśmiał się raz 132 jeszcze. Do czego tak się przygotowujesz? Nie dowiesz się, pomyślał, póki nie nadejdzie pora. A może i później. Lecz wolał być gotowy na wszelką ewentualność. Zastanawiał się, jak Bobby Lee radzi sobie z tą sprawą. Nie rozmawiał z nim o tym podczas ostatniej wizyty; trzymał się znacznie lżejszych tematów i bawił się z Nickym. Kochał Bobby'ego Lee jak brata i znał go na wylot, ale nie pojmował zasad rządzących światem policji. Cenił solidarność glin, trzymających się zawsze razem w obliczu wrogości, którą wywoływała często sama ich obecność. Z drugiej jednak strony przekonał się niejeden raz, że funkcjonariusze prowadzący śledztwa mieli zbyt ciasne umysły; nie dostrzegali mnogości i złożoności życiowych problemów, które kreują przestępców. Za tę jedną rzecz był wdzięczny CIA: podczas pracy dla Agencji wyzbył się iluzji na temat ludzkiej małostkowości, poznał potęgę zła przez wielkie „Z" i banalność zła przez małe „z". Charley nie miał też złudzeń co do własnej natury; z niespokojną duszą włóczęgi czuł się doskonale - tak przynajmniej sobie wmawiał, spoglądając na nędznie wyposażone mieszkanie. Żył tak, jak mu się podobało, i był szczęśliwy ze swymi przyjaciółmi i kobietami. Kobietą. Roześmiał się w głos na tę pomyłkę i zaraz przypomniał sobie lunch z Ka-tivą Patel. Cudowna kobieta, pomyślał. To właśnie różniło ją od Mary. Mara, fantastyczna pod wieloma względami, była dziewczyną, kobietą-dziewczyną, Kativa zaś była kobietą. Prawdziwą kobietą. Charley miał wielką ochotę spotkać się z nią ponownie. Gładząc krawędź fotografii, na której uwiecznił swoje dwie twarze, zastanawiał się, co powiedziałaby o niej Kativa. Czy nie miałaby nic przeciwko tej dwoistości? "...¦ *-@: 2.11 W Australii właśnie zaczynało się lato. Nadmorskie miasto Cairns, brama do Wielkiej Rafy Koralowej, było pełne zagranicznych turystów i wypoczywających Australijczyków, spalonych słońcem i hałaśliwych, poubieranych w klapki i rozpięte koszulki z bawełny, spod których sterczały brązowe i wydęte od piwa brzuchy. Jay Burrell okiem doświadczonego surfingowca przyglądał się falom z tarasu swego domu, zastanawiając się, czy nie będzie warto zejść później na wodę. Pływał już raz, wczesnym rankiem, jak to czynił codziennie, odkąd DEA przepędziła go z Kalifornii, zmuszając do przeniesienia narkotykowego imperium z Meksyku i Kolumbii do Tajlandii, Birmy i Złotego Trójkąta. Heroina znowu stawała się modna i interesy szły dobrze. Mimo surowości australijskich władz wobec wszelkich form handlu nielegalnymi używkami, Jay bez większego trudu udawał skromnego imigranta, amerykańskiego entuzjastę surfingu. Nie rzucał się w oczy w Cairns; jego parterowy dom prezentował się raczej skromnie, choć w istocie za oknami z widokiem na ocean kryło się dość przestronne wnętrze. Posiadłość Jaya znajdowała sie dość daleko od naprawdę kosztownych nieruchomości, leżących bliżej miasta i najmodniejszych plaż. W rzeczywistości była jednak znacznie cenniejsza, niż mogło się wydawać, a jej spokoju strzegły najbardziej dyskretne systemy alarmowe, jakie można było kupić. Jay był też właścicielem naprawdę dobrej łodzi motorowej, której widok wzbudzał szczerą zazdrość funkcjonariuszy policji morskiej. Posiadacz tych dóbr nie miał tu w zasadzie żadnej kryminalnej przeszłości - zresztą jego nazwisko nie figurowało nie tylko w aktach australijskiej policji, ale i żadnej z ame- 134 rykańskich agencji rządowych. Tak się akurat złożyło, że prawdziwy Jay Burrell zmarł wkrótce po przyjściu na świat, a do jego aktu urodzenia nigdy nie dołączono aktu zgonu, jak wymagały tego przepisy. Człowiek, który był kiedyś zupełnie inną osobą, dobrze zapłacił za to, by stać się Jayem Burrellem. Wierzył bowiem, że w interesach nie warto żałować pieniędzy na to, co jest najlepsze. Właśnie dlatego tak hojnie opłacał najbardziej lojalnych ludzi. Dla tych zaś, którzy nie potrafili być lojalni albo nie mogli oprzeć się pokusom, które towarzyszą obracaniu wielkimi sumami pieniędzy, Jay Burrell miał swojego przyjaciela Alfiego. Ułożył się wygodniej na leżaku i oparł o barierkę stopy pokryte kryształkami soli. Pociągnął łyk mocnej, czarnej kawy z Sumatry i pomyślał o rozmowie telefonicznej z Minneapolis, którą spodziewał się odbyć tego dnia. Min-neapolis. Nienawidził tego miasta, bo był tam tylko raz, w zimie, kiedy przenikliwy chłód dopadł go nawet pod dwiema warstwami odzieży i najlepszą kurtką, jaką produkowała firma North Face. W pokoju rozległ się sygnał telefonu. Jay zerknął na tarczę poobijanego, nierdzewnego rolek-sa submarinera i z satysfakcją przekonał się, że nie było spóźnienia. Wolno podszedł do aparatu przeznaczonego wyłącznie do rozmów o interesach i podniósł słuchawkę. - Halo? - Nie tak się załatwia sprawy. Charakterystyczny, przeciągły akcent z północnej Minnesoty wywołał uśmiech na ustach Jaya. Przypomniał mu o filmie, tym zabawnym, o ciężarnej policjantce. - A jak sprawy wyglądają? - spytał. - Nieszczególnie. - Niektórym ludziom potrzebny był przykład. - Trzeba było dać przykład w bardziej dyskretny sposób. Obyłoby się bez tej gorączki. - Zdaje się, że decyzja nie należy do ciebie, prawda? - Gliniarz, który nad tym pracuje, jest dobry. Odkrył australijski trop. - Jakim cudem? - Wie pan, nie jesteśmy tu wszyscy skończonymi idiotami. 135 - Wcale nie uważam, że jesteście - odparł Jay, który właśnie tak uważał. - Poradzisz sobie? - W jakim sensie? - Będziesz nas informował, w razie potrzeby pośredniczył... • - Tak. Czy to już koniec tego wszystkiego? - Prawie - odrzekł Burrell. - Będę potrzebował potwierdzenia ostatecznych rozliczeń inwestycji w nieruchomości... Rozumiem, że nie będziesz miał problemu ze zdobyciem tych danych? - Nic nie jest problemem, jeżeli ma się dość gotówki. Nie potrzebujemy tylko więcej takich numerów jak ostatnio. Po czymś takim temperatura rośnie i ludzie zaczynają zaglądać tam, gdzie nie powinni. To naprawdę nie jest konieczne. - Zastanowię się nad tym i odezwę się. Coś jeszcze? - Sądzę, że powinienem spotkać się z tym, kto wykonuje dla pana tę robotę. Jay zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. - To nie będzie możliwe. Mój wysłannik woli działać samotnie. - Pański wysłannik wzbudza fale, które nieprędko się uspokoją. - Nie wróci więcej do Minneapolis. - Nie sądzę, by... -A co z twoimi potrzebami? - przerwał gładko Jay. -Są zaspokajane na bieżąco? Wszystko działa bez zarzutu? Pieniądze trafiają na twoje konto tak, jak się umawialiśmy? - Tak, ale... - No to na razie nie mamy już o czym rozmawiać. Zadzwoń do mnie pojutrze o tej samej godzinie. - Ja... dobrze, ale... - Dziękuję. Sprawdź jutro swój rachunek, powinna tam trafić kolejna wypłata. Jay odłożył słuchawkę i wpatrywał się w nią jeszcze przez długą chwilę, nie zdejmując z niej dłoni. Postukał lekko palcami w plastik, a potem podszedł do biurka i zasiadł przed drogim macintoshem z dużym, ciekłokrystalicznym ekranem. Włączył komputer, kliknął na ikonie America Online i otworzył swoje konto e-mailowe. Zastanawiał się przez mo- 136 ment, a potem wpisał krótką wiadomość dla użytkownika o adresie NullaNulla@hotmail.com. Opisanie zlecenia i miejsca, w którym Alfie mógł zdobyć więcej informacji potrzebnych do jego wykonania, zajęło mu ledwie parę minut. Wysłał wiadomość, wyłączył komputer i spojrzał krytycznie na fale. Na dzisiaj koniec z interesami, pomyślał. Niech Alfie działa; ja idę na deskę. 2.12 Bobby Lee siedział w salonie swego domu, w ulubionym fotelu, otoczony schludnymi stosami raportów od ludzi prowadzących śledztwo. Odłożył jedną z teczek, by zaraz ją podnieść i przeczytać treść meldunku po raz trzeci. Autorami byli cybergliniarze z Wydziału Przestępstw Komputerowych i Finansowych, którzy pilnie przeglądali pliki pozyskane z komputerów domowych i biurowych Madisona Simmonsa i Harolda Nyąuista. Simmons i Nyąuist mieli najwyraźniej bardzo, bardzo brudne ręce. Pierwszy ostrożnie manewrował poważnymi kwotami przesyłanymi przez banki z Azji Południowo-Wschodniej, z Singapuru i Malezji, oraz z Australii. Przepuszczał je przez skomplikowany cykl transakcji na rynku nieruchomości, w gruncie rzeczy dokonując regularnego prania zagranicznych pieniędzy. Przy okazji zarabiał na różnicach kursowych i inkasował drobny procent od każdej operacji. Drugi specjalizował się w samym handlu nieruchomościami i z równym zapałem zbierał śmietankę z licznych transakcji. Stworzył całą rodzinę firm-przykrywek, z siedzibami na Arubie w Wenezueli czy na wyspie Man, i wykorzystywał je do wykupywania udziałów w rozmaitych lokalach Minneapolis - barach, restauracjach i w jednym klubie ze striptizem, oczywiście Gentlemen Only. Wszystkie te przybytki miały jedną wspólną cechę: przetaczały się przez nie masy gotówki, co sprzyjało prowadzeniu „kreatywnej księgowości" i praniu pieniędzy. Wyglądało to na wierzchołek góry lodowej, którą jest handel narkotykami na wielką skalę. Brakowało jakichkolwiek dowodów na związki ze znany- 138 mi policji grupami handlującymi prochami w Twin Cities, ale Bobby Lee uważał, że sprawa śmierdzi narkotykami, i to w hurtowych ilościach. Tylko tę formę nielegalnej działalności cechowały przepływy gotówkowe o takiej wielkości. Bobby Lee zapisał tę myśl na samoprzylepnej karteczce, którą umocował do raportu, aby nie zapomnieć o konsultacji z DEA - może w archiwach tej agencji znalazłoby się coś o Simmonsie i Nyąuiście? Żaden z nich nie był drobnym przestępcą, żaden nie był notowany; idealni kandydaci na praczy brudnych pieniędzy. A co z australijskim śladem? Czy możliwe, że stamtąd pochodziły pieniądze? Po co ktoś miałby ryzykować, próbując wyprać je w Stanach? Bobby Lee nie orientował się w temacie na tyle, by odpowiedzieć na to pytanie. Nie miał też ochoty rozmawiać o tym z kimkolwiek na tym etapie śledztwa. Na razie to była sprawa morderstwa, nie prania brudnych pieniędzy. Czego zatem mógł się trzymać? Miał dwie ofiary morderstw, połączone komputerowymi poszlakami, które sugerowały pranie brudnych pieniędzy z zagranicy, być może z Australii, na pewno z Azji Południowo-Wschodniej. Najprawdopodobniej chodziło więc o heroinę, nie kokainę. Obu Amerykanów zabito w sposób, który mógł wskazywać na chorobę psychiczną sprawcy; ten ostatni jednak wykazywał wyjątkowy profesjonalizm, unikając systemów alarmowych i nie zostawiając po sobie żadnych śladów. Miejsca zbrodni w obu przypadkach ukazywały wpływ australijskiej magii rytualnej. Fakt ten pozwalał sądzić, że morderca albo jest Aborygenem, albo znawcą abory-geńskiej sztuki i tradycji, a jednocześnie osobnikiem bardzo silnym i doskonale posługującym się nożem i pałką. Poza charakterystycznie zaaranżowanym miejscem akcji i malowidłem na ścianie nie zostawiał za sobą żadnych tropów: odcisków palców nie było, podobnie jak włosów i włókien z odzieży. Był rzeczywiście fachowym zawodowym zabójcą. Być może okropności, których się dopuszczał, miały jedynie zmylić policjantów; przekonać ich, że mają do czynienia z szaleńcem. Przyglądając się aktom raz jeszcze, Bobby Lee stwierdził, 139 że ma więcej danych, niż się spodziewał. Lecz choć wiedział sporo o sprawcy, czy przybliżało go to w jakikolwiek sposób do jego schwytania? Zastanawiał się nad tym, notując po-mysły. Wykorzystać media? Za duże ryzyko, zwłaszcza przy poszukiwaniach na taką skalę; dziennikarze zresztą zawsze chcieli więcej, niż mogli dostać. Nie ma mowy. Australijski ślad oraz to, co Bobby Lee usłyszał w klubie Gentlemen Only - to były dwa dobre, typowo policyjne tropy. Trzeba będzie popracować nad nimi, a przede wszystkim znaleźć i przesłuchać tę striptizerkę, która gadała z Australijczykiem, pomyślał. Max będzie wprost zachwycona. Spojrzał na schody prowadzące na górę i pomyślał o żonie, która z bólem głowy poszła spać wcześniej niż zwykle. Syna sam położył do łóżka; i jemu dokuczało przeziębienie z silnym bólem głowy. Bobby Lee odłożył papiery i poszedł na piętro. Zajrzał do pokoju, w którym po dziecinnemu wygięty Nicky spał głębokim snem, poruszając się niespokojnie. Bobby Lee podszedł do niego na palcach, okrył kołdrą i bardzo delikatnie musnął dłonią jego czoło i włosy, nim równie cicho wymknął się na korytarz, zamykając za sobą drzwi. W sypialni zobaczył Maxine, zwiniętą na posłaniu jak długi znak zapytania. Leżała z poduszką przyciśniętą do piersi, a jej długie włosy rozlały się po prześcieradle jak kałuża czarnego deszczu. Bobby Lee stał przez chwilę w bezruchu, przyglądając się śpiącej żonie. Wreszcie cofnął się i zszedł na dół do swych papierów oraz problemów, które nie dawały mu zasnąć, gdy jego rodzina spoczywała już od dawna w objęciach bezpiecznego snu. f 2.13 Kativa rzucała się niespokojnie w głębokim śnie. Obrazy z przeszłości, malowidła naskalne z okolic Laury, wspomnienia dziwnych spotkań z ludźmi, których prawie rozpoznawała, i jakieś śmiechy - wszystko to łączyło się w jej umyśle, przy wtórze kakofonii piskliwych głosów, jękliwych pieśni i charakterystycznego buczenia didżeridu. I wreszcie, ze zdumiewającą jasnością, kobieta poczuła, że zapada się w znajomą wizję, która nie nawiedzała jej od wielu lat: ...Biegła, niesiona osobliwym dźwiękiem, przez kolczaste krzewy, których gałęzie rozcinały jej gołą skórę. Bezbronna w swej nagości, czuła się tak, jakby z rosnącym rozbawieniem obserwowało ją wielkie, czerwono-żółte oko... czuła też za plecami czyjąś obecność; ktoś ją gonił, stale skracając dystans, choć przyspieszała kroku, daremnie wzywając pomocy na suchym pustkowiu... ...i wreszcie pojawił się ktoś jeszcze, mężczyzna, biegnący ku niej z przeciwka, nie oddalający się od źródła dźwięku, lecz zbliżający się doń... przerażające „wonk, wonk, wonk" pchało ją nieustannie w najgęstszy busz, jakby tam mogła znaleźć schronienie niczym drżący kangur ścigany przez stado psów dingo... w końcu spojrzała na mężczyznę; był wysoki, szczupły, nagi i czarny, tak czarny jak skalna szczelina w środku ciemnej nocy, i był kimś... W tym momencie Kativa ocknęła się ze snu. Jej koszulka i krótkie spodenki były mokre od potu, a także niemiłosiernie wygniecione, podobnie jak pościel. Leżała bez ruchu, gwałtownie mrugając powiekami, póki obrazy nie zblakły Przed jej oczami. Wtedy zsunęła się z łóżka i poszła do łazienki. Ochlapała twarz zimną wodą i spojrzała w lustro, na zmęczoną i naznaczoną liniami twarz. Zerknęła na zegarek. 141 Było po piątej. Zdecydowanie nie chciała już nawet próbować zasnąć. Wzięła prysznic i zmusiła się do zjedzenia śniadania, wypijając przy tym większość kawy z wielkiego kubka. Nie pomogło — przez cały ranek w muzeum czuła się zmęczona i senna. Wczesne godziny pracy spędziła na katalogowaniu japońskich rysunków tuszem, niedawno pozyskanych przez muzeum. Zwłaszcza jeden z nich zrobił na niej duże wrażenie: przedstawiał chudego samuraja o dzikim, białym obliczu i czarnych, pałających oczach, gotowego do zadania ciosu mieczem trzymanym oburącz nad głową. Z jakiegoś powodu rysunek ten skojarzył jej się z Charleyem Payne'em. On także zawsze sprawiał wrażenie gotowego na niespodziewane zdarzenia, na brutalny atak. Emanował siłą, z której Kati-va czerpała intrygującą mieszankę doznań: z jednej strony niepokój, a z drugiej poczucie absolutnego bezpieczeństwa. Z niechęcią skierowała myśli ku pracy. Charley Payne był poza jej zasięgiem. Nie miała zwyczaju odbijać partnerów przyjaciółkom. Zbliżała się jednak pora lunchu, a Kativa już od jakiegoś czasu miała ochotę porozmawiać z Marą. Wróciła do swojego gabinetu i zadzwoniła do niej. - Mara? - spytała. - Nie miałabyś ochoty wpaść do muzeum na lunch? - Cześć, Kat - odezwała się Mara. - Chętnie. Już wychodzę... a może to za wcześnie? - Nie, w sam raz. Spotkamy się w bufecie? Zarezerwuję stolik, bo o tej porze bywa tu tłoczno. - Świetnie. Daj mi dwadzieścia minut. Kativa doprowadziła biuro do porządku, a potem poszła na górę, do bufetu, gdzie zajęła ten sam stolik, przy którym jadła lunch z Charleyem. Zastanawiała się, czy zrobiła to celowo, czy też był to jeden z tych zdumiewających przypadków. Zmęczona niespokojną nocą, zamówiła u kelnerki jesz- ° cze jedną kawę i sącząc czarny płyn, spoglądała przez wielką taflę szkła na ogród i panoramę miasta. Zobaczyła Marę jako pierwsza i poczuła się trochę dziwnie: malarka niby zachowywała swój zwykły spokój, ale wydawała się spięta. Kativa przywołała ją gestem. Mara 142 rzuciła płaszcz i szalik na puste krzesło, a sama zajęła miejsce naprzeciwko przyjaciółki. - To kawa? - spytała - Ja też bym się jej napiła. Kativa skinęła ręką na kelnerkę i przyjmując z jej rąk dwa egzemplarze menu, zamówiła filiżankę kawy. - Co słychać? - spytała po chwili. - Absorbują mnie ostatnio trudni mężczyźni- odparła Mara. - Czyli, jeśli się nie mylę, wszyscy, co do jednego. - Charley? Mara przyjęła filiżankę kawy z rąk kelnerki, wsypała cukier i dodała dwie porcje śmietanki, zanim odpowiedziała: - Podoba ci się, prawda? Kompletnie zaskoczona Kativa milczała przez moment, a potem wybuchnęła śmiechem. - Jasne! Pokaż mi taką, której się nie spodoba. Po prostu ci zazdroszczę. Naprawdę trudno spotkać porządnego faceta, a jeśli już się jakiś trafi, to zawsze jest zajęty. - Charley nie jest zajęty - odrzekła Mara. Sącząc wolno kawę, obserwowała Kativę znad brzegu filiżanki. - Żadna kobieta nie może „zająć" Charleya Payne'a, ponieważ on nade wszystko kocha swoją wolność. Jest jak kocur włóczęga; tak bardzo przywykł do chodzenia własnymi drogami, że wizję jakiejkolwiek stabilizacji postrzega jako zagrożenie. Może mieć każdą kobietę. Boi się tylko trwałego związku. - Dlaczego mi o tym mówisz? Pokłóciliście się? - Nie. Po prostu go znam. Jestem spod znaku Ryb; wiem wiele o ludziach i niemało o nim. Ważnym elementem bycia z Charleyem jest świadomość, że nie będę umiała go zatrzymać. Dlatego muszę pozwolić mu odejść. Im bardziej chcę z nim być, tym bardziej odsuwa się ode mnie. - A jaki jest jego znak? - To skończony Skorpion. - Mroczna, pokręcona natura. - Charley jest mroczny i pokręcony - przytaknęła Mara. — Właśnie dlatego chciałabyś z nim być? Kativa parsknęła wymuszonym śmiechem. - Nie jestem kłusowniczką, Maro. - Rozstaję się z Charleyem, Kat - oświadczyła Mara, odstawiając filiżankę i opierając łokcie na blacie. - Przez 143 całe życie staram się unikać trwałych więzi, a Charley jest dla mnie doskonałym materiałem do ćwiczeń. Na poziomie duchowym nigdy nie byłam do nikogo tak przywiązana jak do niego, lecz mimo to jest tylko gościem w moim życiu. Czasem mam wrażenie, że jest gościem nawet we własnym życiu, choćby nie wiem jak próbował trzymać się rzeczywistości... zawsze wydawało mi się, że Minneapolis to dla niego tylko luka w życiorysie, przystanek w mrocznej i trudnej podróży. - Mówisz o nim tak, jakby był zły. - Nie jest zły. Wiem, że nie. Ale na pewno jest postacią mroczną i ma za sobą historię, której nikomu nie zdradza. Widziałaś już noże, z którymi nigdy się nie rozstaje? W mieszkaniu trzyma też naładowaną broń. To takie dziwne. Na ścianach te piękne fotografie - Charley ma niesamowite oko -a w szafce przy łóżku pistolety. Bardzo, bardzo dziwne. -Mara podniosła filiżankę i podmuchała na gorącą kawę. -Spotkaliście się na lunchu, prawda? - Tak. Mam nadzieję, że się nie gniewasz. - Jasne, że nie. Jak mówiłam, próbuję oduczyć się przywiązania. To dobra okazja. Nie zdziwiłabym się, gdyby Charley sam do ciebie zadzwonił. Bardzo cię lubi; zauważyłam to, kiedy spotkaliście się po raz pierwszy. Powiem ci jeszcze, że wyczuwam między wami silną energię. Przeznaczenie. - Wierzysz w to? - Tak. - Ciekawe, o co w tym chodzi - mruknęła Kativa. - Kiedy nadejdzie pora, Charley sam ci powie. Wierzy, że na każdy czyn musi przyjść odpowiedni moment. Trzeba tylko zauważyć tę chwilę i właśnie wtedy działać. - Tak twierdził Cartier-Bresson. Nic dziwnego, że Charley tak go lubi. - Kativa umilkła na moment. - A co z tobą, Maro? Mara pochyliła się nad menu. - Ja mam już dość - odparła. - Zamawiamy? 2.14 William „Skunks" White, znany też jako Willy White, był czarnym jak węgiel, chudym jak patyk gangsterem w mycce i workowatych dżinsach, który szefował nader energicznej grupie dilerów cracku w North Side. Był także jednym z najbystrzejszych bandziorów działających na ulicy i niezrównaną wtyczką Bobby'ego Lee. Detektyw lubił pozyskiwać odeń informacje pod pozorem zatrzymania i gnębienia go za przewinienia związane z obrotem prochami. Siedząc za kierownicą nieoznakowanego wozu, spojrzał na Willy'e-go, który kręcił się niespokojnie na fotelu obok, i powiedział: - Opowiedz mi o tym jeszcze raz, tylko z biglem. - Tancerki z klubu dają tym gliniarzom za darmo - powtórzył Willy, obciągając na głowie myckę. - Wiem, że niektórzy dostają coś jeszcze, ale nie wiem co i nie wiem od kogo. To wszystko. - Jacy gliniarze, Willy? W cywilkach? W mundurach? Patrolowi, z wydziału narkotyków, z jednostki szybkiego reagowania? W innych okolicznościach doskonale wiedziałbyś, skąd są, więc i teraz możesz się postarać. - Nie wiem. - Jacy to gliniarze, Willy? - Podobno po cywilnemu. Ważni. Może od prochów, może z jednostki specjalnej... naprawdę nie wiem. Za to wiem, że niektóre dziewczyny się skarżyły, bo byli wśród nich tacy, którzy traktowali je jak śmieci. Jeden z nich to taki stary pierdziel. - Stary pierdziel? Co znaczy „stary"? Tak dokładnie? - Tak dokładnie to ja nie wiem. Sam pan jesteś stary, więc się pan domyśl, co znaczy „stary". - To było dobre, Willy - mruknął Bobby Lee. - Co szefo- 145 wie klubu mają z tego, że dziewczynki dają glinom za darmo? Kombinują coś grubszego? Nie ruszając się z fotela, Willy próbował znaleźć się jak najdalej od Bobby'ego; mowa jego ciała w kwiecisty sposób wyrażała opór. — O, widzę, że trafiłem, prawda, Willy? - podjął Bobby Lee. — I w dodatku czuję, że ty wiesz, o co chodzi. — Mogę zginąć za coś takiego. Dorwą mnie, jeśli tylko ktoś się dowie, że rozmawialiśmy. — Możesz zginąć choćby za towar, którym handlujesz. Przecież znasz reguły gry. Mów, o co tu chodzi? — O zielone - wykrztusił wreszcie Willy, odruchowo rozglądając się przez samochodowe okna. - O pieniądze. Klub jest pralnią pieniędzy. Nie wiem czyich, ale chodzi o poważne kwoty. Niektóre z dziewczyn coś o tym wiedzą. — Powiesz mi które? — Jedna z nich mieszka przy Lyndale, tańczy jako Ty-phaney. Nie wiem, jak się naprawdę nazywa; jest jedną z naszych. — Czarnoskóra tancerka z klubu znana jako Typhaney, tak? — Tak. — Dobra. Na razie, Willy - powiedział Bobby Lee. - Właśnie załatwiłeś sobie spory kredyt; nie zmarnuj go na gówniane wykroczenia. — Na razie, detektywie Martaine. Willy wymknął się z wozu i przystanął na rogu, gdzie czekali kumple gotowi przybić mu piątkę i pogratulować wyśliźnięcia się z łap policji. Obserwując odchodzących, Bobby Lee przez chwilę tęsknił za prostotą pracy, którą wykonywał niegdyś na ulicy. To był prawdziwy świat, choć pełen osobliwych niuansów i niebezpiecznych zależności, które teraz wydawały mu się brutalnie proste. Nie chciał kierować myśli ku takiej wersji wydarzeń, w której jego koledzy z policji byliby uwikłani w skomplikowaną sprawę, z każdą chwilą wyraźniej przyjmującą postać czegoś znacznie potężniejszego niż zwykły przypadek zabójstwa. Odjechał od krawężnika i skierował wóz z powrotem ku 146 centrum. Czwartą Ulicą dotarł wprost do The Gentlemen Only. Zaparkował tuż pod znakiem zakazu parkowania i wbiegł po schodkach do holu, gdzie powitała go barczysta postać Dave'a Nysera. - Detektyw Martaine - powitał go Nyser. - Czym mogę panu dziś służyć? - Szukam Josie i Typhaney - odparł Bobby Lee. - Robiły na tej samej zmianie? - Tak - odrzekł Nyser po dłuższej chwili namysłu. - Typhaney jeszcze tu pracuje? - Tak. - Muszę z nią porozmawiać. - W tej chwili jest zajęta. Może pan wejść do sali; szepnę jej, żeby przyszła do pańskiego stolika, i postaram się, żeby w pobliżu nie było nikogo. - Na początek wystarczy. Bobby Lee ruszył za Nyserem do ciemnego i chłodnego wnętrza klubu. Nieco cieplejsze wydały mu się okolice wybiegu w kształcie litery T, na którym tańczyły dziewczyny. Goście siedzieli głównie przy stolikach w sąsiedztwie kontuaru, z którego serwowano lunch, więc Bobby Lee wybrał ustronne miejsce w kącie sali. Nyser powrócił po chwili w towarzystwie dwudziestoparoletniej, wysokiej kobiety o bujnych kształtach. Jej brzuch był szczupły i wyrzeźbiony, a piersi sterczały ku przodowi, przecząc prawu grawitacji. Zgrabne pośladki przechodziły miękką linią w nieomalże zbyt - nawet jak na tancerkę - umięśnione nogi. Przypominała Bobby'emu Lee raczej zawodową łyżwiarkę, z którą spotykał się przed laty; w jej ciele, a zwłaszcza w nogach, była ta sama solidność i siła, nieczęsto cechująca tancerki. - Mam zatańczyć? - spytała, a potem pochyliła się i szepnęła: - Jeżeli chcesz ze mną rozmawiać na jakikolwiek temat, musimy zacząć od tańca. - Nie musimy. Wolę, żebyś usiadła ze mną i o czymś mi opowiedziała. - To nie będzie dobrze wyglądało - poskarżyła się Typhaney. - Już moja w tym głowa, żeby nikt się ciebie nie czepiał. - Dlaczego wy, gliniarze, zawsze mówicie „już moja 147 w tym głowa"? Prędzej czy później to ja dostaję kopniaka, nie wy. - Może na początek opowiesz mi właśnie o innych gliniarzach? Dziewczyna wyraźnie zesztywniała. Spojrzała z niechęcią na stojącego obok Nysera, a potem znowu na Bobby'ego Lee. - Jakich innych gliniarzach? Przy innej okazji Bobby Lee prawdopodobnie uśmiałby się zdrowo na widok tych wysoko uniesionych brwi i szeroko otwartych oczu — obrazu urażonej niewinności. - O tych, Typhaney, z którymi spotykasz się tutaj i czasem w domu. - Nic nie wiem o żadnych glinach i wcale nie chcę wiedzieć. Wszyscy jesteście siebie warci. - A ja myślę, że sypiasz z niektórymi. Chcę znać ich nazwiska. Jeżeli cię wykorzystują, mogę sprawić, żeby przestali. Typhaney nie patrzyła mu w oczy; pustym wzrokiem spoglądała w przestrzeń. - Czujesz coś do nich? - spytał Bobby Lee. - Na tym polega problem? - Nie czuję nic do żadnego mężczyzny, a już na pewno nie do policjanta - odparła zdecydowanie Typhaney. - Wszyscy chcą ode mnie tylko jednego, a kiedy tego nie dostają, mam kłopoty. W dodatku twierdzą, że zrobią mi krzywdę, jeśli komuś o tym powiem. - Kto niby miałby się dowiedzieć, że powiedziałaś? Wielu ludzi widzi cię tutaj, jak rozmawiasz z glinami, tańczysz dla nich za darmo... to nic wielkiego. A to, co robisz poza klubem i z kim, to już wyłącznie twój interes. Szanuję to. Nie musisz mieć z tym nic wspólnego. Chcę tylko wiedzieć, z kim się spotykasz, żeby porozmawiać z tymi ludźmi o zupełnie innej sprawie, w żaden sposób nie związanej z tobą. - Chodzi o tego Krokodyla Dundee, którego tu przyprowadzali? Nienawidzę skurwiela - warknęła Typhaney. - Przyprowadzili tu j akiegoś Australijczyka? - podchwycił Bobby Lee. - Kto go zaprosił? - Nie wiem, jak się nazywa ten Krokodyl Dundee, ale wiem, że nie lubi czarnych kobiet... ani czarnych mężczyzn, ani niczego, co czarne. 148 - Powiedz mi, kto go przyprowadził. - Nie muszę znosić fochów żadnego uprzedzonego skurwiela, wielu innych białych płaci za to, żeby być ze mną. - Gliniarze - przypomniał Bobby Lee. - Opowiedz mi o gliniarzach. - Obaj zwyczajni, po cywilnemu, wydaje im się, że są strasznie groźni. Jednemu było Jerry, na drugiego wołał Kirkendall; ten kazał się nazywać kapitanem Kirkiem. Bobby Lee zaśmiał się ponuro. Znał obu; od lat służyli w obyczajówce i jednostce do zwalczania przestępczości zorganizowanej. - Kto jeszcze? - spytał. - Jeden taki stary; upodobał sobie tę białą laskę, Josie. - Josie? - Spotykała się z nim poza klubem. - Josie. Ta, która już tu nie pracuje? - Nie chciała już tańczyć, więc dostała robotę przy wejściu, a ci gliniarze narobili jej kłopotów. Nie dbają o to, czy dziewczyna będzie miała co jeść. - Nie będą wiedzieli, skąd przyjdzie cios, ale możesz być pewna, Typhaney, że coś bardzo ciężkiego spadnie im na łby. Zagram z nimi tak samo, jak oni grywali z wami - obiecał Bobby Lee. - Kapitan Kirk jest w porządku. Trochę dziwny ma gust, ale nie traktował mnie źle. Nie chciałabym tylko spotkać tego drugiego, Jerry'ego. On nie lubi kobiet, parszywy typ. - Powiedz mi jeszcze coś o tym starym, Typhaney. Ile razy go widziałaś? - Tylko raz. Mógłby być czyimś dziadkiem. Rozglądał się bez przerwy, nerwowy jakiś. Nerwowy, ale gustował w młodych cipkach i dlatego Josie wpadła mu w oko. Dawała mu za pieniądze na komorne. Mówiła, że był dla niej dobry. Nigdy nie wymieniła jego imienia, bo prosił ją, żeby tego nie robiła. Troszczył się o nią. - W porządku, Typhaney. - Bobby Lee przesunął po blacie złożoną dwudziestodolarówkę. - To za twój czas. - Równy z ciebie gość, detektywie - odpowiedziała tancerka, wstając od stolika. - Mogę już iść? - Pamiętaj, że zajmę się tą sprawą. 149 - Dzięki - odrzekła niemal nieśmiało, nim odeszła, wsuwając banknot za figi. Bobby Lee wyjął jeszcze dwie dwudziestki i posunął je w kierunku Nysera, ale ten zignorował pieniądze. - Nie trzeba, detektywie Martaine. - No, bierz. - W naszych specjalnościach wymiana przysług jest rzeczą niezbędną. - To prawda - zgodził się Bobby Lee i schował pieniądze do portfela. - Nie chciałem cię urazić. - Nie było intencji, nie ma urazy. - Co z Josie? - Adres, który panu dałem, powinien być aktualny. Podobno dziewczyna pracuje w kawiarni w galerii Calhoun Sąuare. Możliwe, że właśnie o tej porze warto tam wpaść na kawę po włosku, jeśli pan lubi. - Dobry pomysł. Może powinniśmy kiedyś napić się razem dobrej kawy? - Dziękuję za propozycję. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? - Jest taka sprawa, Dave... - Słucham. - Wiesz może, ile pieniędzy pierze się miesięcznie w tym lokalu? Wielki czarnoskóry mężczyzna stał w milczeniu przez dobrą minutę. Bobby Lee miał wrażenie, że wygolona głowa Nysera pokryła się dodatkową warstewką potu. - Nic mi o tym nie wiadomo, detektywie Martaine. A nawet gdyby było inaczej, obawiam się, że nie mógłbym dyskutować o tej sprawie. Pan to rozumie, prawda? Bobby Lee skinął głową, obserwując dłonie szefa ochrony. - Rozumiem -odpowiedział. - Chcę tylko, żebyś wiedział już teraz, że ścigam zabójcę, który być może ma coś wspólnego z policjantami. To dlatego szukam tego białego Australijczyka. Nie obchodzą mnie prochy i mam gdzieś, skąd biorą się pieniądze, które są tu prane. Tropię mordercę, ale jeśli przy okazji będę musiał zrobić tu niezły bałagan, zrobię to... Chcę, żebyś wiedział, na co się zanosi. Mam zadanie. 150 proszę, trzymaj się z daleka, kiedy zaczną się kłopoty. Jestem twoim dłużnikiem. - Będę o tym pamiętał, detektywie Martaine. Doceniam pańską dobrą wolę. - Wrócę tu jeszcze, żeby porozmawiać. - Będę czekał. Bobby Lee wyszedł z klubu i przez chwilę stał na chodniku, mrugając powiekami, by przyzwyczaić wzrok do światła jasnego dnia, zanim wsiadł do samochodu i odjechał. Zaparkował naprzeciwko galerii handlowej Calhoun Sąuare, jak zawsze w strefie zakazu parkowania, i machnął ręką na powitanie jednemu z funkcjonariuszy patrolujących ulice wokół pasażu. - Cześć, Spike! - zawołał do młodzika, którego pamiętał jako słuchacza z zajęć prowadzonych w akademii policyjnej. - Gdzie tu jest kawiarnia? - spytał, wskazując na jednopiętrowy budynek galerii. - Jest ich parę, detektywie Martaine - odparł policjant. Zdjął czapkę i przegarnął palcami jasne włosy ostrzyżone na jeża. - Jedna tuż za głównym wejściem na parterze, jedna na piętrze. Kawę można też dostać w restauracji Figlia. - A znasz dziewczynę imieniem Josie, która gdzieś tu pracuje? - O tak. - Blondyn rozpromienił się w jednej chwili. -To była striptizerka. Pracuje w Coffee Express na parterze, na samym końcu holu. Piękna dziewczyna, tylko trochę skrzywiona zawodowo. Wie pan, jakie są striptizerki. - Dziękuję. - Wplątała się w coś, o czym powinniśmy wiedzieć? -spytał młody funkcjonariusz. - Nie, chcę tylko pogadać o jednym z jej „chłopaków" -odparł Bobby Lee. - Chciałbym być jednym z nich. - A ja myślałem, że taki młody ogier jak ty może mieć każdą dziewczynę, nie płacąc za jej usługi. - Ach, tak. - Blondyn był wyraźnie zmieszany. - Więc o takich „chłopaków" chodzi. - O takich - przytaknął Bobby Lee. - Na razie. Gdy tylko przekroczył próg galerii, jak zawsze uderzyła ; i 151 go szczególna kombinacja rzeczy modnych i dziwacznych, cechująca uliczne życie Uptown. Zobaczył grupkę młodych fanów rocka gotyckiego w długich, czarnych płaszczach, stojących przed wejściem do salonu tatuażu i piercingu, kilka wychuchanych panienek na stanowiskach, obowiązkowo ubranych w krótkie, obcisłe spódniczki, oraz dwóch desko-rolkarzy w workowatych portkach, słuchających właśnie wykładu napakowanego ochroniarza. Dzielnica Uptown była mekką dla osób spragnionych zabawy, młodych, a czasem i zagubionych. Bobby Lee pamiętał, że na początku kariery badał kilka przypadków ucieczek z domu - tropy zawsze prowadziły właśnie tu, do świata lokali, narkotyków i prostytucji, w którym łatwo było ukryć się i przetrwać, a który rozwijał się znakomicie na oczach nieświadomej większości obywateli. Bobby Lee przeszedł na koniec holu i stanął przed kontuarem lokalu Coffee Express, usytuowanego naprzeciwko księgarni. Dwudziestoparoletnia, blada dziewczyna w długiej, czarnej, obcisłej sukience i z uszminkowanymi na czarno ustami nalewała kawę z ekspresu młodzieńcowi, który wyglądał na jakiegoś ważniaka z agencji reklamowej. Policjant czekał cierpliwe, aż dziewczyna skończy. - Co dla pana? - spytała go wreszcie. - O której przychodzi Josie? - Koło trzeciej... czyli mniej więcej za dziesięć minut. - A pani jest...? - Barmanką - odparła opryskliwie. - Czego pan właściwie chce? - Chodziło mi o to, jak pani ma na imię. - Wiem, o co panu chodziło. To, że podaję klientom kawę, nie oznacza jeszcze, że mam obowiązek gadać z nimi czy się przedstawiać. Więc jeśli niczego pan nie zamawia, wezwę ochroniarzy, żeby pana stąd wystawili. - Cóż za gościnność - mruknął Bobby Lee i pokazał jej ¦$ odznakę z numerem identyfikacyjnym. - No i co? - spytała dziewczyna. - Nadal nie wiem, czego pan chce. - Małe cappuccino - odrzekł Bobby Lee. - Tyle mogę zrobić. 152 Kiedy odwróciła się w stronę ekspresu, spojrzał na notes oparty o kasę. Na pierwszej stronie widniał grafik dyżurów, z którego wynikało, że o tej porze pracuje Susan. - Dziękuję, Susan - rzucił, gdy dziewczyna podała mu filiżankę. Spojrzała na niego przeciągle, a potem rzuciła okiem na notes z grafikiem i położyła go pierwszą stroną do blatu. - Dwa dolary dziesięć - powiedziała. Bobby Lee przesunął po kontuarze trzy banknoty. - Resztę może pani zatrzymać. - Hojny się znalazł. - Jest pani opryskliwa dla gliniarzy z czystej antypatii czy próbuje pani coś komuś udowodnić? - Ja nic nie wiem. - Nic nie wiesz? Wysoka, jasnowłosa dziewczyna ubrana od stóp do głów w czerń - czarne lewisy, obcisły czarny podkoszulek, czarne martensy i czarną, skórzaną kurtkę - podeszła do kontuaru i przystanęła na widok Bobby'ego Lee. Była piękna, choć w tej chwili nieprzyjazna mina zniekształciła rysy jej twarzy, podobnej kształtem do serca. Choć prawdopodobnie nie miała więcej niż dwadzieścia cztery lata, poruszała się tak, jakby była o wiele starsza. - Ty jesteś Josie? - spytał Bobby Lee. - To gliniarz, szuka jakiejś Josie - wtrąciła Susan. - Sprytnie - pochwalił ją Bobby Lee. - Miło było z tobą nie rozmawiać - dorzucił, a potem odwrócił się do nowo przybyłej i pozdrowił ją ruchem filiżanki. -Witaj, Josie. Masz tu dobrą przyjaciółkę. - Hej, Josie, mam z tobą zostać? — spytała Susan. - Nie, dzięki - odrzekła blondynka. - Idę z Alfiem do Uptown na drinka. Gdybyś miała problem, zadzwoń na komórkę. Na pewno sobie poradzisz? Może jednak zostanę? - Nic mi nie będzie. Idź już, pozdrów ode mnie Alfiego. - Właśnie - przytaknął Bobby Lee. - Pozdrów ode mnie Alfiego. - Na razie - rzuciła Susan na pożegnanie, ignorując policjanta, a potem zabrała torebkę i wyszła. Bobby Lee ob- 153 serwował ją aż do chwili, gdy znalazła się po drugiej stronie ulicy, przy siedzącym na motocyklu, rosłym Mulacie o długich włosach związanych w koński ogon. W rysach mężczyzny coś wydało mu się znajome, ale zanim zdążył odkryć co to takiego, odezwała się Josie. - Czego pan chce?- spytała, przyjmując charakterystyczną postawę i ton osoby, która ma doświadczenie w rozmowach z funkcjonariuszami policji. — Mam kłopoty? - Nie. Chciałbym tylko zapytać o twoich dawnych klientów z klubu. - Ludzi, dla których tańczyłam? Już ich nie widuję. - A jednak spotykałaś się z niektórymi na bardziej osobistej stopie, prawda? Josie weszła za kontuar i zaczęła porządkować swoje miejsce pracy. Po chwili pojawili się dwaj nowi klienci. - Pomogę panu, jeśli tylko będę mogła, ale nie chcę, żeby ktokolwiek przypominał mi o tamtym miejscu. Klubową część mojego życia zostawiłam już za sobą - powiedziała, po czym odwróciła się w stronę przybyłych. - Co podać? Bobby Lee zaczekał, aż obaj odeszli z filiżankami kawy. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś o gliniarzach, z którymi się spotykałaś, a także o młodym Australijczyku, którego przyprowadzili. Wiesz, o kim mówię? Ma zrezygnowane spojrzenie kogoś, kto dotarł do końca drogi, pomyślał, patrząc na Josie. Dziewczyna odwróciła się i zaczęła z pasją polerować kontuar. - Zdaje się, że nic nie zyskam, mówiąc „ja nic nie wiem"? -odezwała się po chwili. - Słuchaj, naprawdę możemy to załatwić bezkonfliktowo... Przy kontuarze zjawili się kolejni klienci. - Nie chciałabym stracić tej pracy, a jestem tu teraz , sama - odezwała się Josie, patrząc Bobby'emu Lee w oczy. - ^ Może wpadnie pan później, kiedy będę miała więcej czasu na rozmowy? Powiem wszystko, co wiem, a trochę to potrwa. Nie mogę się spowiadać i jednocześnie obsługiwać klientów. - Masz rację - ustąpił Bobby Lee. - O której kończysz? - Zamykam o północy. 154 _ W takim razie będę przed północą, chyba żeby coś mnie zatrzymało. Gdybym się spóźnił, poczekaj na mnie - poprosił- - Gliny zawsze mi to mówią. _ I właśnie o tym mi opowiesz - odparł Bobby Lee. -przepraszam. 2.15 Porucznik Simon Oberstar siedział w swym małym -odpowiednim do jego szarży - gabinecie i spoglądał na pamiątki wiszące na ścianach. Jak wielu innych funkcjonariuszy na kierowniczych stanowiskach, miał tu mnóstwo dyplomów w tanich oprawkach - z Krajowej Akademii FBI, Amerykańskiego Stowarzyszenia Instruktorów Policyjnych i innych organizacji - oraz bogatą kolekcję zdjęć. Na jednym z nich, zrobionym w latach sześćdziesiątych, był kadetem w jednostce motocyklowej. Na fotografii wiszącej obok był już funkcjonariuszem pierwszej Jednostki Szybkiego Reagowania utworzonej w Twin Cities, a na następnej z dumą prezentował otrzymaną właśnie odznakę detektywa. Tu wyglądał jakby mało okazale; miał gęste włosy, wielkie uszy i znacznie szczuplejszą sylwetkę. Był wtedy młody. Te ściany należały do policji, do jego pracy; to, co na nich umieścił, było świadectwem jego tożsamości jako doświadczonego, zaprawionego w twardym, ulicznym rzemiośle policjanta. Tylko biurko było jego osobistym terytorium; to tu znalazł miejsce dla zdjęć żony i dzieci. Dwojga wspaniałych dzieci, jeśli chodzi o ścisłość - Marge i Roger studiowali w dobrych college'ach, oczywiście za niemałe pieniądze. Simon Oberstar dbał o to, by nie brakowało im niczego: kupił im nowe samochody, gdy kończyły szkołę średnią; zawsze w terminie opłacał czesne i nie żałował gotówki na kieszonkowe, ubrania i wszystkie inne rzeczy, których potrzebowali studenci. Nie chciał, by jego syn i córka musieli pracować i uczyć się jednocześnie, lecz mimo to oboje znaleźli sobie robotę na pół etatu, twierdząc, że to ze względów towarzyskich, a nie 156 z konieczności. Oberstar sam musiał pracować przez wszystkie lata swej edukacji i wiedział, jakie to trudne. W rogu blatu, na honorowym miejscu, w którym nic nie przesłaniało porucznikowi widoku, stał portret jego żony Angie - albo Angel, Aniołka, jak ją nazywał. Była najsłodszą, najłagodniejszą kobietą i najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznał. Spotkali się na nabożeństwie, niedługo po tym, jak rozpoczął służbę w policji. Miał dość ciągłej samotności, którą odczuwał mimo nieustannych kontaktów z innymi gliniarzami-kawalerami; miał dość nie kończących się wizyt w barach i przypadkowego seksu z wielbicielkami mundurów, które nigdy nie odstępowały nieżonatych policjantów. Jego partner, Bill Dillon, zaprosił go parę razy na kolację. Simon czuł się cudownie w wygodnym, rodzinnym domu, podejmowany specjałami, które szykowała dla niego żona kolegi. Właśnie ona, Maureen, poradziła mu, żeby wybrał się do kościoła, jeżeli chce poznać naprawdę miłe dziewczyny. Wziął sobie tę radę do serca i przy najbliższej okazji poszedł na mszę z Dillonami. Zapisał się też do grupy młodych, samotnych katolików, której zebrania - o czysto towarzyskim charakterze - odbywały się co miesiąc w sobotę. Już na pierwszym spotkaniu poznał Angie i oboje od razu poczuli się tak, jakby znali się całe życie. Śmiali się z tych samych żartów, a dziewczyna niemal natychmiast nauczyła się wydobywać jego prawdziwą, dowcipną naturę spod twardego pancerza, którym otaczał się w pracy. Spędzili razem prawie dwadzieścia wspaniałych lat; dwójka dzieci przyszła na świat w odstępie zaledwie osiemnastu miesięcy. Angie była idealną żoną policjanta. Choroba, która wreszcie ją dopadła, spustoszyła jej ciało w przerażającym tempie. Była jak pożar lasu - zrujnowała w niej to, co materialne, ale jednocześnie jakby napełniła ją niepojętym światłem. Oberstar pamiętał dokładnie, jak siadywał na łóżku, gładząc szczupłą dłoń i spoglądając na twarz otoczoną elegancką apaszką Hermesa, na którą wydał majątek, gdy Angie straciła włosy. Nadal wydawała mu się taka piękna... Był przy niej, kiedy odchodziła. Uśmiechnęła się, zamknęła oczy i minuta za minutą, godzina za godziną, ga- 157 sła z wolna jak płomień świecy w toni roztopionego wosku. Odeszła tak, jak chciała: w otoczeniu dzieci i męża, który kochał ją bardziej niż jakąkolwiek inną istotę na ziemi. Coś w nim wtedy umarło, by już nigdy się nie odrodzić. To, co pozostało, doznało głębokiego szoku, który zmienił jego spojrzenie na świat. Dla pogrążonego w rozpaczy wdowca najważniejsze były teraz dzieci, choć i wobec nich stał się jakby daleki, pełen rezerwy. Nie mógł zdobyć się na to, by im powiedzieć, jak bardzo pragnie być blisko nich; nie mógł znieść presji, jaką wywarłby na córkę i syna taką deklaracją. Rzucił się w wir pracy i pogrążył w niej tak głęboko, że szef musiał wreszcie go wezwać i ostrzec stanowczo, że zmierza wprost ku samozniszczeniu. Wtedy też pojawiła się propozycja objęcia dowództwa Specjalnej Jednostki Dochodzeniowej; doświadczenie Oberstara było bardzo potrzebne w nader delikatnych sprawach, którymi miał się zajmować ten oddział, a także w szkoleniu młodych detektywów. To był strzał w dziesiątkę. Interwencja szefa pomogła Simonowi skierować rozpacz i poczucie pustki po śmierci żony ku konstruktywnemu działaniu, ku czemuś, co kochał - ku dowodzeniu zespołem i kształceniu młodych policjantów. To go uratowało. Szacunek i przywiązanie podwładnych, którzy zaczęli nazywać go Obi-Wanem, sprawiły, że przeżył drugą młodość. Tak przynajmniej mu się wydawało. Tylko że sprawa, nad którą pracował Bobby Lee, najby-strzejszy z jego detektywów... mogła przynieść pewne komplikacje. Oberstar wiedział, że zatrudni Bobby'ego Lee, gdy tylko zobaczył go w mundurze, na ulicy, podczas rutynowego przesłuchiwania świadka. Ten facet miał instynkt i wyczucie; potrafił wydobyć z rozmówcy odpowiedź, nie odbierając mu szacunku do samego siebie. Umiał zjednywać sobie sojuszników, a przynajmniej nastawiać ludzi neutralnie, na trudnej arenie policyjnych działań, jaką była ulica. To dlatego Oberstar szepnął słówko za Bobbym Lee podczas egzaminu dla przyszłych detektywów i porwał go do swojej jednostki, gdy tylko testy dobiegły końca. Z czasem bardzo zbliżył się do swego pupila, ale trudno 158 mu było obcować z jego rodziną. Zona Bobby'ego, Maxine, zbyt boleśnie przypominała mu Angie. Wprawdzie jego Aniołek był niewysoki i raczej pulchny, Max zaś wysoka i szczupła, ale obie kobiety miały w sobie niezwykłe ciepło i pełną miłości naturę, która sprawiała, że mężczyzna czuł się przy nich bezpieczny. W chwilach wewnętrznej szczerości Simon Oberstar musiał przyznać, że zazdrości Bobby'emu Lee i Ma-xine tej rodzinnej atmosfery. Podobnie jak Angie, Max była idealną żoną policjanta... Tak to przynajmniej wyglądało. Oberstar zastanawiał się czasem, w jaki sposób śledztwo w sprawie zabójcy-kanibala wpłynęło na stosunki między Max a Bobbym; miał nadzieję, że stres nie dawał się im zbytnio we znaki. Wiedział, że dla detektywa to poważna sprawa, może nawet ta najpoważniejsza, o jakiej marzy każdy ambitny policjant - sprawa, która trafia na pierwsze strony gazet i buduje karierę, jednocześnie przynosząc mu sławę i zaszczyty, jakich nieczęsto się dostępuje podczas pracy w ulicznej dżungli. Bobby Lee harował dniem i nocą, a Oberstar głęboko wierzył w jego instynkt; wiedział, że jego najzdolniejszy uczeń odnajdzie właściwe tropy i pójdzie za nimi aż do źródła, a to oznaczało kłopoty dla departamentu. Szef musiał się zastanowić, jak rozwiązać ten problem, ponieważ korupcja była jedną sprawą, a współudział w morderstwie -zupełnie inną. Żadne z tych przestępstw nie było dobre, ale w połączeniu mogły wywrzeć jedynie destrukcyjny skutek. I dlatego Oberstar musiał się głęboko zastanowić. Zadzwonił telefon na drugiej, prywatnej linii. - Halo? - odezwał się, podniósłszy słuchawkę. - Simon? Tu Josie. Muszę z tobą porozmawiać o jednym gliniarzu, który złożył mi dziś wizytę. 2.16 Charley popijał ohydną, domową kawę, wpatrując się w wiszący na ścianie wizerunek Anurry. Spróbował wypowiedzieć to imię na głos. - Anuuuurra. Brzmiało lepiej, kiedy tak je przeciągał. Powtórzył je już tyle razy, że język zdążył się przyzwyczaić do obcych dźwięków. Podniósł słuchawkę bezprzewodowego telefonu i wybrał numer biura Kativy Patel. Sekretarka poinformowała go, że Kativa poszła na lunch. Spytała też, czy ma przekazać wiadomość. - Nie - odparł Charley. - Zadzwonię później. Po chwili wybrał numer Mary, by po czterech wolnych sygnałach usłyszeć chłodną wiadomość aparatu zgłoszeniowego: „W tej chwili nikt nie może odebrać. Proszę zostawić wiadomość, a odezwiemy się, gdy tylko będzie to możliwe". Przerwał połączenie i wyjrzał na ulicę przez jedno z wąskich okien. Dzień był chłodny, mokry i szary - tyle powodów wystarczało, by nie mieszkać w Minneapolis o tej porze roku, czyli w praktyce przez sześć miesięcy. Chłodny sezon miał jednak i piękne chwile, zwłaszcza jesienią i w środku mroźnej zimy. Charley podszedł do szafki nocnej i wyjął z szuflady nieskazitelnie wypolerowanego glocka. Znał doskonały sposób na pozbycie się nadmiaru energii, zwłaszcza że tego dnia raczej nie zanosiło się na seks. Przyczepił do grubego pasa wewnętrzną kaburę oraz ładownicę z dwoma magazynkami. Trzeci wsunął do pistoletu, odciągnął zamek, umieszczając pierwszy nabój w komorze, i wsunął glocka do kabury. Do torby, którą wyjął z szafki na broń i akcesoria, włożył pusty magazynek i dwa pudełka amuni- 160 cji ćwiczebnej kalibru .45, a zaraz potem nauszniki tłumiące hałas i plastikowe gogle w kolorze bursztynu. Odrobina przemocy dla oczyszczenia umysłu. Po krótkiej jeździe samochodem dotarł do częściowo zadaszonej strzelnicy na zachodnim obrzeżu Ediny. Za dnia najczęściej było tu pusto, jeśli nie liczyć wpadających czasem policjantów po służbie i ochroniarzy odbywających szkolenia. Dość rzadko pojawiała się grupa kadetów miejscowej policji, która wraz z miastem utrzymywała obiekt. Charley skinął głową w stronę Lyle'a, szefa strzelnicy, a ten machnął ręką na powitanie i sięgnął do swego biura po grafik. - Możesz wybrać dowolne stanowisko; dziś raczej nie spodziewamy się tłumów. Potrzebujesz celów? - Poproszę o dwie sylwetki bojowe - odparł Charley. Lyle podał mu dwa duże arkusze B-27 - czarne ludzkie postaci namalowane na białym tle. Charley wszedł na stanowisko i zawiesił cel na wieszaku, a potem wcisnął klawisz maszyny, która odholowała arkusz na odległość siedmiu metrów. Wyjął z kabury pistolet, wysunął z kolby pełny magazynek i opróżnił komorę. Włożył pusty magazynek, odbezpieczył glocka i wcisnął do kabury. Przez chwilę stał spokojnie z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż boków, a potem wolnym, płynnym ruchem uniósł skraj bluzy, wyjął pistolet, na wysokości brzucha zacisnął na kolbie drugą dłoń i uniósł ramiona na wysokość twarzy. Kiedy tarcza znalazła się na celowniku, czubkiem palca nacisnął spust. Broń nawet nie drgnęła. Bardziej poczuł, niż usłyszał ciche kliknięcie kurka i iglicy. „Wystrzelił" tak jeszcze kilka razy, zanim załadował pełny magazynek i umieścił nabój w komorze. Lekko odsuwając zamek, upewnił się, że komora jest pełna. Czas zacząć zabawę. Włożył broń do kabury i rozluźnił się. Po chwili płynnym ruchem podniósł bluzę lewą ręką, prawą sięgając jednocześnie po kolbę pistoletu. Nie zatrzymując się ani na ułamek sekundy, wyjął broń, zacisnął lewą dłoń na prawej i wymierzył. Wolno naciskał spust, a kiedy wybrany fragment tarczy znalazł się na celowniku, pociągnął nieco mocniej. Broń 161 podskoczyła lekko, a pośrodku twarzy ciemnej postaci - na wysokości grzbietu nosa - pojawiła się zgrabna dziura. Charley pozostał w tej pozycji jeszcze przez moment, szacując celność strzału, a potem opuścił pistolet i wsunął na powrót do kabury. Powtórzył całą procedurę jeszcze kilka razy, aż zużył cały zapas dziesięciu nabojów. Wprawnym ruchem sięgnął do prawego boku po nowy magazynek i energicznie wsunął go na miejsce, pamiętając o odsunięciu małego palca od krótkiej kolby glocka 30. magazynek został zablokowany, a Charley przeładował i położył palec na spuście, unosząc broń w stronę tarczy. Gdy zobaczył cel, oddał kolejny strzał, trafiając w poszarpaną dziurę wielkości ćwierćdolarówki, ziejącą pośrodku głowy namalowanej postaci. - Średnio jedna i sześć dziesiątych sekundy - odezwał się stojący za nim Lyle. Trzymał w ręku stoper. - Sprawdzasz mnie? - spytał Charley, nie odwracając się. - O tak. Muszę mieć oko na takich strzelców, mój panie. Nikt, kto tu zagląda, nie dorównuje ci umiejętnościami. - Pewnie dlatego, że biorą lekcje u ciebie - odparł drwiąco Payne. Wyjął z torby amunicję ćwiczebną i zaczął ładować oba magazynki. Lyle roześmiał się. - Nie uczę nikogo strzelać tak dobrze, jak ja strzelam, bo nigdy nie wiadomo, komu przyjdzie do głowy zasadzić się na mnie. - Święta prawda. - Za to ty powinieneś poprowadzić jakieś szkolenie. Zarobiłbyś trochę, przynajmniej na amunicję. - Nie mam cierpliwości do nauczania - odrzekł Charley. -1 tak mam pełne ręce roboty. - Mimo to zastanów się - nie ustępował Lyle. - Znalazłbym ci paru chętnych na prywatne lekcje. ° - Ostatnimi czasy po prostu lubię sobie postrzelać, Lyle, nic ponadto. - Charley skupił się na tarczy; wcisnął klawisz i wieszak z podziurawioną postacią powrócił na stanowisko strzeleckie. Wyjął z kieszeni taśmę i zalepił otwór o poszarpanych brzegach na „twarzy" czarnej sylwetki. 162 - Pewnie ma sukinsyn cholerny ból głowy — zaśmiał się Lyle. - Zabij głowę, reszta zabije się sama. - Przypomnij mi, żebym cię nigdy nie wkurzał. Lyle wrócił do biura, zostawiając Charleya sam na sam z celem. Wieszak raz jeszcze odjechał na odległość siedmiu metrów, tyle że tym razem na piersi czarnej sylwetki przylepiona była kartka wielkości pocztówki. Charley zamierzał potrenować podwójne strzały. Błyskawicznie uniósł broń i wypalił raz za razem, wybijając jeden pod drugim dwa otwory w białej kartce, odległe najwyżej o dwa i pół centymetra. Im dłużej ćwiczył, tym wyraźniej przypominał sobie, jak bardzo kocha rytuał strzelania. Dostrzegał też coraz liczniejsze podobieństwa między posługiwaniem się bronią palną a fotografowaniem. Musiał utrzymywać właściwy sprzęt we właściwym stanie, wizualizować sobie cel przed naciśnięciem spustu, nie myśleć o niczym innym poza prostą sekwencją ruchów: celownik, spust, celownik, spust — zupełnie jak w aparacie fotograficznym: wizjer, migawka, wizjer, migawka... Pogrążył się bez pamięci w dwóch rytuałach, w perfekcyjnym ciągu „decydujących momentów". Teraz już wiedział, że bardzo za tym tęsknił, i śmieszył go upór, z jakim tak długo wzbraniał się przed powrotem do cotygodniowej praktyki, będącej jednym z fundamentów jego poprzedniego życia - życia w świecie strzelców wyborowych, bandytów, płatnych zabójców i agentów Sztabu Akcji Specjalnych. Przez bardzo krótką chwilę zastanawiał się, nad czym teraz pracują jego dawni koledzy, ale tak naprawdę nie chciał wiedzieć. Tamte czasy, tamte akcje zostały daleko w tyle. Teraz był już tylko fotografem, strzelanie zaś stało się jego hobby, a nie sposobem na przetrwanie. Tylko dlaczego akurat tego dnia czuł tak wielką potrzebę ćwiczenia dawnego rzemiosła? 2.17 Maureen DiMeola już od dziesięciu lat była szefową drugiej zmiany w recepcji hotelu Days Inn. Czas ten wystarczył jej do wykształcenia nader wrażliwego instynktu pozwalającego w lot rozpoznawać charakter gości, a gość, którego miała przed sobą, na kilometr zalatywał kłopotami. Miał nie całkiem ciemną skórę, ubrany był jednolicie w czerń, w uszach nosił kolczyki, a w nosie... Tak, właśnie nos niepokoił Maureen najbardziej, ponieważ sterczała zeń kostka na wylot przebijająca przegrodę. Obrzydliwość. Dobrym znakiem nie było i to, że przybysz miał przy sobie futerał od gitary. Wielu tak zwanych muzyków uważało za punkt rockandrollowego honoru demolowanie pokojów, w których zatrzymywali się na noc. Maureen lubiła muzykę, ale nie lubiła muzyków, w swej zawodowej karierze miała bowiem okazję poznać zbyt wielu naprawdę parszywych. Ten w dodatku zażyczył sobie konkretnego pokoju. - Trzysta czternaście, skarbie - powiedział. - Narożny, na trzecim piętrze. Spałem tam już kiedyś i wiem, że to mój szczęśliwy pokój. Da się zrobić? Z danych zawartych w prawie jazdy wynikało, że przybysz nazywa się Albert Williams, ale zdaniem Maureen wcale nie wyglądał na Alberta Williamsa. To nie było australijskie nazwisko, a przecież długowłosy gość miał taki sam akcent jak tamten facet z reklamy samochodów. Nie mogła jednak odmówić; był środek tygodnia i większość pokoi świeciła pustkami. Jak każdy dobry kierownik recepcji, oddawała klientom pokoje sąsiadujące ze sobą, aby sprzątaczki mogły rano pracować jak najbardziej wydajnie. 164 Instynkt podpowiadał Maureen, że nie powinna kłócić się z tym człowiekiem. - Tak - powiedziała. - Proszę. Ale jeśli zamierza pan grać na instrumencie, to proszę pamiętać, że pozostali goście hotelu mają prawo do ciszy i spokoju. - Ja sam należę do cichych - odparł mężczyzna. - Nie będę grał głośno. Alfie wziął klucz, podniósł z podłogi futerał od gitary i pomaszerował do windy, która zawiozła go na trzecie piętro. Już podczas porannego rekonesansu wybrał pokój numer 314, ze względu na jego wyjątkowo korzystne położenie: w zewnętrznej części budynku, tuż obok klatki schodowej prowadzącej wprost na parking. Co więcej, wyjście na drabinkę wiodącą na dach było zamknięte tylko pojedynczym łańcuchem. Sprzyjającą okolicznością było też i to, że pokój 314 znajdował się na uboczu, z dala od recepcji, siłowni, basenu i restauracji. Jak zawsze w środku tygodnia ruch w hotelu był niewielki, a sąsiednie pokoje - o czym Alfie przekonał się, zanim jeszcze zawitał tu z bagażem - były wolne. Bardzo zależało mu na prywatności. Wszedł do pokoju i zaciągnął zasłony. Położył futerał na łóżku, otworzył go i wyjął kilka agrafek, którymi na wszelki wypadek spiął krawędzie kotar. Zawiesił na klamce plakietkę z napisem „Nie przeszkadzać", a następnie zamknął drzwi i przekręcił klucz. Wyjął z futerału gumowy klin i wbił go mocnym kopniakiem pod drzwi, a potem odwrócił się, by rzucić okiem na wyposażenie pokoju: bliźniacze łóżka, duże lustro nad prostą komodą z telewizorem, otwartą szafę oraz łazienkę z małą wanną i prysznicem. Miał tu wszystko, czego potrzebował tej nocy. Wydobył z futerału mały odtwarzacz CD i dwa głośniczki, a następnie maczugę nulla-nulla, której tępy koniec, szczelnie owinięty folią, wciąż jeszcze był zabrudzony włosami i tkanką ostatnich ofiar. Gdy rozchylił brzegi plastikowego worka, z wnętrza buchnął straszliwy fetor, od którego gwałtownie rozszerzyły się nozdrza Alfiego. Półkrwi Aborygen rozebrał się do naga, zwinął odzież w zgrabny tobołek i włożył do małego plecaka, który wyjął 165 z futerału od gitary. Nóż bojowy Emersona i pistolet automatyczny USP Compact .45 ułożył w zasięgu ręki. Gdyby ktoś mu przeszkodził lub go zaatakował, miał w pogotowiu wszystko, czego potrzebował do szybkiej ucieczki. Ostatnią rzeczą, którą wyjął z futerału, były woreczek z farbami i świeca. Alfie włączył odtwarzacz i pokój wypełniło powolne, rytmiczne brzęczenie didżeridu. Przekręcił potencjometr w lewo; nie potrzebował głośnego dźwięku, wystarczyło mu, że był czysty. Rozwiązał węzeł spinający długie włosy, potrząsnął czupryną i stroszył ją palcami tak długo, aż ciemne, gęste loki otoczyły jego twarz jak aureola. Rozsunął bliźniacze łóżka aż pod ściany, tworząc większą, otwartą przestrzeń, pośrodku której ustawił nie zapaloną jeszcze świecę. Pora na farby. Położył woreczek z małymi tubkami na podłodze i usiadł przed nim ze skrzyżowanymi nogami. Niezadowolony z oświetlenia wstał i wyłączył wszystkie lampy, po czym z satysfakcją zauważył, że spięte zasłony prawie nie przepuszczają poświaty gasnącego dnia. Zapalił świecę i nagle pokój wypełnił się długimi cieniami przyczajonymi na granicy gorącego blasku ognia. Ponownie usiadł po turecku i wziął głęboki, uspokajający wdech. Jego szerokie nozdrza otworzyły się jeszcze mocniej, chłonąc woń zgniłej krwi i mięsa, okrywających grubszy koniec pałki leżącej obok noża i pistoletu. Na początek nałożył na twarz białą farbę: poprowadził pasy w dół przez szerokie czoło, nos i kości policzkowe, aż do żuchwy. Następnie dodał serię drobnych, żółtych kropek wzdłuż łuku brwiowego i na grzbiecie nosa, zjeżdżając na boki, by dołożyć jeszcze po cztery na każdym policzku. Uszy rozjaśnił bielą i żółcią. Teraz dopiero wstał, by podziwiać swą twarz w lustrze. W migotliwym blasku świecy wydawało się, że umalowana twarz płynie w mroku po gładkiej, kryształowej tafli; nagie ciało było tylko bezpłciowym cieniem. Nałożył białą farbę wzdłuż wszystkich kończyn, tak że grube linie spotkały się pośrodku jego ciała, w kwadratach nakreślonych na piersi bielą i czerwienią z domieszką substancji, która wypełniła pokój tak nieznośnym fetorem. Al- 166 fie z namaszczeniem namalował na skórze malutkie, symboliczne postacie tych, których nosił już w sobie. Raz jeszcze poruszył nozdrzami i poczuł głęboko w gardle smak starej krwi. Stanął nagi przed lustrem, spoglądając na starożytne symbole nakreślone na piersi. Wyjął z torby przepaskę biodrową. Była gładka ze starości i częstego używania; wykonał ją ze skóry pierwszego człowieka, którego zabił jako młody adept puri-puri. Przypomniał sobie ten dzień sprzed wielu lat i szamana-nauczy-ciela, Ralpha który przyjął też inne imię - takie, którego nie wolno było wypowiadać. To imię przeszło na Alfiego, gdy zabił Ralpha. Alfie często rozmyślał o dawnym mistrzu i niemal żałował, że pozbawił go życia, ale obaj wiedzieli, że było to nieuniknione i konieczne, by mogło się dokonać przekazanie tego, co w sobie nosili - mrocznej, duchowej istoty zwanej Imjinem. Pamiętał, jak Ralph pokornie pochylił głowę przed ciosem maczugi, a także to, jak spożył ciało mistrza podczas ceremonialnej uczty. Śpiewał wtedy pieśń na cześć zmarłego mentora, radując się z przyjęcia go do swego ciała. Potem ciemną nocą poszedł samotnie do podnóża wzgórz w okolicy Jowalbinny, do jaskini inicjacji. Przeciskał się wąskim tunelem, zostawiając na szorstkich skałach strzępy skóry, aż wreszcie dotarł do wewnętrznej jaskini, gdzie zwymiotował, pozostawiając na zawsze w jej pyle część Ralpha i samego siebie. To był pierwszy krok na mrocznej ścieżce, którą wybrał jako nosiciel Anurry. A może brama dla niego? Nie był pewien. Wiedział tylko, że w jego ciele poruszało się coś mrocznego, co stawiało coraz to nowe żądania, a w rewanżu za ich spełnianie pozwalało mu rosnąć w siłę tak, jak rośnie chmura, z której lada chwila ma wylecieć ognisty piorun. Alfie miał wrażenie, że buczenie didżeridu rozbrzmiewa coraz głośniej. Świeca zaczęła dymić, rozsiewając w ciemnym pokoju ulotne, szare smugi. Rozejrzał się i stanął na krześle pod detektorem dymu, by wymontować z niego baterię, którą odłożył na komodę. Zszedł na podłogę, znieru- 167 chomiał, a po chwili zaczął kiwać się powoli, pozwalając, by dźwięk didżeridu wypełnił jego umysł i zawibrował we wszystkich kościach. Drgnienia ciała zsynchronizowały się z monotonnym rytmem, a po chwili dołączył do nich krok -z początku niepewny, a potem coraz bardziej regularny. W bok, w bok, noga za nogą, Alfie zaczął okrążać świecę -mikrokosmos płomieni, wokół którego tańczył już tyle razy. Najpierw niespiesznie, szurając stopami, a potem wysoko unosząc kolana i miarowo klepiąc się dłońmi po bokach, wybijając pradawny rytm... ...Jednak był bramą. Zaczął nucić pod nosem melodię bez melodii, pieśń bez słów, potęgującą jedność między jego ciałem, nosicielem duchowej istoty, a dźwiękiem didżeridu. Rytm muzyki i uderzeń gołych stóp stał się równy, a wizje z głębi umysłu wydawały się Alfiemu zupełnie realne w obłokach dymu z wolna wypełniających pokój. Zobaczył skurcz ciała Tęczowego Węża, towarzyszący narodzinom człowieka i wszystkich innych zwierząt, strusia emu, żmii, psa din-go; dostrzegł duchy przodków, znienawidzony ród Ti mara i święty klan Imjin, któremu przysiągł wierność, klan łowców ludzi, pożeraczy ludzi, władców okrwawionej maczugi, takiej jak ta, którą uniósł teraz w dłoni, którą zakręcił nad głową, ćwicząc wszystkie pozycje ataku, którą uderzał pod każdym kątem, po skosie, w dół, w górę, naprzód; nulla-nul-la żyła w jego rękach, gdy tak miażdżył wrogów swego klanu i wrogów ludzi, którzy płacili mu za to, by zabijał... Wizja była coraz bardziej mglista, choć nie mógł wykluczyć, że to tylko dym migocącej świecy przesłania mu pole widzenia. Miał wrażenie, że raz jeszcze znalazł się w jaskini, prastarej jaskini inicjacji, do której wpełzł ciemną nocą, z ludzkim mózgiem w żołądku i krwią szamana-nauczycie-la na rękach i maczudze. Szukał wizji przodków i przyszedł do niego Anurra, ten sam, który poruszał się w jego ciele, gdy pragnął zaznaczyć swą obecność w świecie ludzi i musiał przekroczyć granicę między rzeczywistością a Czasem Snu. Scena pojawiła się przed oczami Alfiego jak film na ekranie: Anurra poluje, poluje, zabija i pożera, zabija i pożera; za nim nadchodzi Timara, a z nim mężczyzna i kobieta; tro- 168 pią Anurrę aż do jaskini. Zostają na zewnątrz, bo Anurra nie może znieść dziennego światła, i rzucają kamienie, by wywabić go z kryjówki. Anurra zaczyna śpiewać magiczną pieśń miłosną i kobieta przychodzi do niego. Więzi ją, aby stała się jego tarczą, aby zasłoniła go przed rozwścieczonym mężczyzną i Timarą, który za nim stoi, długorękim i długonogim jak cień drzewa kouri. A kiedy mężczyzna przychodzi w gniewie... PUK, PUK, PUK. Głośne stukanie do drzwi przerwało wizję Alfiego. Zaklął cicho i rozejrzał się mętnym wzrokiem, zdezorientowany nagłym wyjściem z transu. - O co chodzi? - spytał. Odpowiedział mu szorstki, męski głos: - Policja. Otwierać. Alfie odetchnął głęboko, by rozluźnić węzeł, w który zamienił się na moment jego żołądek, a potem odczekał jeszcze chwilę, by do końca otrząsnąć się z wizji. Rozejrzał się po pokoju. Tego, co tu robił, w żaden sposób nie mógł wytłumaczyć. - Chwileczkę, stary! - odkrzyknął. — Siedzę w toalecie, zaraz do ciebie wyjdę. - Otwierać! - nie ustępował policjant. Aborygen usłyszał szczęk klucza wsuwanego do zamka i drzwi uchyliły się na kilka centymetrów, powstrzymywane już tylko łańcuchem i gumowym klinem. Przez moment żałował, że tak rozwinęła się sytuacja, ale wiedział, że nic na to nie poradzi. Pochwycił plecak z ubraniem, zarzucił go na plecy, przypiął nóż do przepaski biodrowej, w jednej ręce ścisnął maczugę, w drugiej pistolet kalibru .45 i z całej siły naparł na drzwi, gwałtownie odpychając policjanta. Sekundę później wykopnął klin i wyjął z gniazda łańcuch, tak że kiedy funkcjonariusz ponownie przystąpił do szturmu, drzwi otworzyły się bez oporu i wpadł do środka. Alfie usunął mu się z drogi płynnym ruchem i w locie wymierzył potężny cios: nulla-nulla uderzyła dokładnie w strzałkowy splot nerwowy po zewnętrznej stronie uda policjanta. - Chryste! — ryknął funkcjonariusz, padając na podłogę i ściskając dłońmi trafioną nogę. 169 Maczuga nie zatrzymała się. Alfie wyprowadził tym razem pchnięcie, które trafiło w brzuch i zgięło wpół Maureen, szefową zmiany, stojącą w osłupieniu na korytarzu. Przecisnął się obok niej i zbiegł schodami w dół, ku parkingowi, na którym pod latarnią zostawił motocykl. Na parterze zderzył się z mężczyzną stojącym przy automacie z napojami. Podnosząc się z ziemi, nieznajomy szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w uciekającego Aborygena, ubranego jedynie w przepaskę biodrową i pomalowanego w dziwaczne wzory, a w dłoniach dzierżącego solidną pałkę i pistolet. - Stać! - krzyknął z góry policjant. Alfie obejrzał się przez ramię i zobaczył za szybą na schodach kulejącą postać z pistoletem w dłoni. Cholera, pomyślał ze złością. Zaczął wsiadać na motor, ale zmienił zdanie, gdy ujrzał kuśtykającego policjanta wyłaniającego się już zza rogu budynku. Uznał, że nadszedł czas, by użyć bardziej nowoczesnej broni, o większym zasięgu. Wetknął maczugę za paski plecaka, opinające jego pierś, i uniósł pistolet automatyczny, który idealnie pasował do jego dłoni. Wymierzył starannie i wypalił. Bang, bang! Dwa szybkie strzały miały powstrzymać policjanta. Pierwszy pocisk przemknął obok i uszkodził betonową ścianę, drugi trafił go w korpus. Funkcjonariusz gwałtownie się okręcił, potknął i upadł na ziemię. Lądując na wyciągniętych rękach, niechcący nacisnął spust służbowej beretty. Alfie posłał w jego pierś jeszcze dwie kule, a potem przerzucił nogę nad siedzeniem, wyczuwając jego twardość gołymi pośladkami, i wsunął kluczyk do stacyjki. Kolejna kula trafiła w reflektor, a odłamki szkła i metalu posypały się na wszystkie strony. Alfie odwrócił się gwałtownie i zobaczył, że ranny policjant turla się po asfalcie, trzymając broń w wyciągniętych rękach, i raz po raz strzela w jego stronę. Ponownie uniósł broń, przyjął stabilną pozycję i kilkoma naciśnięciami spustu opróżnił magazynek. Funkcjonariusz zdążył schronić się za kołem samochodu; ciężkie kule kalibru .45 zadzwoniły tylko o blachę karoserii, 170 krzesząc iskry. Alfie wetknął rozgrzany pistolet za pasek plecaka i uruchomił maszynę, odpychając się od ziemi bosymi stopami. Policjant wciąż żył i próbował strzelać, kiedy motocykl minął bramę hotelowego parkingu i pomknął w noc. 2.18 Bobby Lee dowiedział się o strzelaninie w hotelu od jednego z mundurowych, którzy nie tak dawno pilnowali domu Simmonsa, gdy pracowała w nim ekipa dochodzeniowa. - Wie pan co, detektywie Martaine? - powiedział przez telefon funkcjonariusz. - Chyba chciałby pan zajrzeć do Days Inn, niedaleko lotniska. Jakiś facet odziany jak Indianin postrzelił jednego gliniarza. - Postrzelił gliniarza? - Z Bloomington. Nasz człowiek przyjął cztery kule na kamizelkę i stracił kawałek ucha, ale nic mu nie będzie. Wywalił w tamtego cały magazynek beretty i jest prawie pewny, że go trafił. Świadkowie mówią, że wyglądało to jak strzelanina w corralu O.K. - A co mnie obchodzi jakiś Indianin? - zdziwił się Bobby Lee. - Facet miał przy sobie pałę, którą nieźle rozpieprzył naszemu nogę - odparł funkcjonariusz. - Był wymalowany dokładnie tak, jak ta postać na ścianie w domu Simmonsa. A ja zaraz sobie przypomniałem, jak pan mówił, że sprawca załatwił go maczugą. - Powtórz mi, jak się nazywasz, chłopcze. - Tim Chance. - Timie Chance, kiedyś będzie z ciebie pierwszorzędny detektyw. Zostań na miejscu, już jadę. - Jasne, detektywie Martaine. Bobby Lee w biegu pochwycił kurtkę i zatrzymał się tylko na moment w magazynie, by zabrać dodatkowe pudełko nabojów kalibru .45 do swego smith & wessona. Wziął jeden z wozów stojących na policyjnym parkingu i z piskiem opon wyjechał na ulicę. Kogut za tylną szybą błyskał czer- 172 wono i niebiesko jak za starych czasów, gdy Bobby Lee patrolował ulice, i przez parę minut wydawało mu się, że wszystko jest tak proste jak wtedy. Miał wreszcie solidny punkt zaczepienia: podejrzanego, świadków, strzelaninę. Na początek powinno wystarczyć. Musiał jeszcze tylko wpaść do galerii handlowej i przesłuchać Josie, kiedy dziewczyna skończy pracę... Ten trop też musiał dokądś prowadzić, ale to, co usłyszał kilka minut wcześniej, mogło się okazać doskonałą drogą na skróty. W popołudniowych godzinach szczytu dotarcie w rejon lotniska zajęło mu prawie pół godziny. Policyjne wozy patrolowe blokowały wjazd na parking przy Days Inn; stróże prawa z Bloomington i Minneapolis przybyli dość tłumnie. Hotel wybudowano na granicy dwóch miast, ale kiedy ktoś strzelał do policjanta, strefy jurysdykcji przestawały się liczyć. To była żelazna zasada: kiedy jeden był w opałach, wszyscy ruszali do akcji. Kropka. Bobby Lee zaparkował obok wozu z Minneapolis, w którym zauważył funkcjonariusza Chance'a rozmawiającego z tajniakiem z Bloomington. - Hej, Chance! - zawołał, wysiadając. Mundurowy machnął mu ręką na powitanie i uścisnął ; dłoń, a po chwili odezwał się do policjanta z Bloomington: i - Detektywie Morrow, to jest detektyw Martaine z Minneapolis. Możliwe, że interesuje go facet, którego szukamy. Morrow był przysadzistym Norwegiem o pobrużdżonej twarzy i niewiarygodnie tłustych policzkach, które upodabniały go do nader ponurego chomika. - Hej, Martaine- odezwał się- naprawdę szukasz jakiegoś świra wymalowanego jak Indianiec? - Musisz mnie wtajemniczyć - odparł Bobby Lee. - Dopiero przyjechałem; na razie nic nie wiem o żadnym Indianinie. - Nie ma sprawy - mruknął Morrow. - Nasz człowiek na patrolu odebrał skargę od kierowniczki nocnej zmiany w hotelu; mamy ją tu, w karetce, dostała pałą w brzuch. Twierdzi, że pojawił się u niej i wynajął pokój jakiś dziwaczny typ, może Metys, może Mulat, z nosem przebitym kością i mnóstwem kolczyków w uchu, podobno muzyk. Zapłacił gotów- 173 ¦ 3 ką. Dała mu klucz, a kiedy po pewnym czasie zaszła pod jego drzwi, poczuła dym i usłyszała dziwną muzykę. Pomyślała, że to handlarz prochami szykujący się do większej transakcji; czasem mają tu takich gości. Bobby Lee skinął głową i uśmiechnął się. - Nie musisz mi mówić. Byłem tu parę lat temu, w czasie rozróby z Jamajczykami. - Poważnie? - zdziwił się Morrow. - Robiłem wtedy za krawężnika i miałem wolny dzień, ale słyszałem o tej sprawie. - I co z tym domniemanym handlarzem? - ponaglił Bobby Lee. - Ano właśnie. Kobieta wróciła na stanowisko i wezwała naszych. Pierwszy zjawił się Billy Williams. Powiedziała mu, co jest grane, i poszedł na górę, żeby się rozejrzeć. Też poczuł dym i usłyszał muzykę. Kiedy zapukał, facet odpowiedział mu ze środka z takim dziwnym akcentem. Na pewno nie indiańskim. Billy uważa, że to mógł być Angol czy ktoś taki - prędzej gość z Indii niż Indianin z Minneapolis -chociaż zamienili tylko parę słów. Facet nie otworzył, więc Billy użył klucza, który dostał od kierowniczki. Wpadł do środka i... wiesz, to naprawdę dziwne: tamten był zupełnie goły, jeśli nie liczyć tej... no... podpaski biodrowej? - Przepaski biodrowej - poprawił Bobby Lee. - Wszystko jedno - machnął ręką zirytowany Morrow. -Wyglądało to jak babskie stringi. Miał plecak na grzbiecie, w jednej łapie trzymał pistolet, a w drugiej pałkę. Położył Williamsa jak zawodowiec - przywalił mu w nogę. Potem huknął kobietę w brzuch, odepchnął ją, zbiegł na dół i wskoczył na motor. Billy polazł za nim i zaczęli strzelać. Jest pewny, że parę kul dosięgło faceta i jego motoru. Indianiec wystrzelił jeszcze parę razy na pożegnanie i odjechał jak ten... jak się nazywał ten pieprzony kumpel Samotnego Jeźdźca?.. Tonto? Bobby Lee roześmiał się. - Jezu, to się nadaje do książek. - Żebyś wiedział - przytaknął Morrow. - I co, pasuje ci ten gość? - Ten, którego szukam, może być rdzennym Australijczykiem. Zabija ludzi maczugą. 174 - Zabójca-kanibal? - Właśnie. - Wcale ci nie zazdroszczę - stwierdził Morrow. - Chodźmy na górę, rozejrzysz się po jego pokoju. Pracują tam już nasi z laboratorium. Większość ludzi zasuwa na parkingu... Człowieku, jak ja nienawidzę strzelanin na parkingach. Zawsze powtarzam nowicjuszom: chcesz zamordować kogoś i zwiać, zrób to na parkingu. Ślady rozbabrane po całej okolicy, nic nie można znaleźć... Syf. - Do tej pory facet nie używał pistoletu. - Ten był niezłym strzelcem; dobrze sobie radził z czterdziestką piątką. Większość bandziorów woli dziewiątkę... Nie chciałbym wpaść na takiego, który lubi czterdziestkę piątkę i dobrze strzela. - Wiem, co masz na myśli - mruknął Bobby Lee. Podążył za Morrowem do klatki schodowej, wspiął się na trzecie piętro i pokazał odznakę mundurowemu pilnującemu drzwi, który notował nazwiska wszystkich wchodzących. Detektyw z Bloomington wskazał na przedmioty, które spece z laboratorium zdążyli już umieścić w plastikowych workach. - Mamy parę cennych dowodów - powiedział. - Odtwarzacz płyt kompaktowych, futerał od gitary... Na pewno znajdziemy odciski. Facet nosił w futerale cały swój dobytek, zupełnie jak jakiś bandzior z filmu. Morrow wyjął z kieszeni długopis i uniósł pas miękkiego materiału, w którym umocowane były tubki z farbami i jeden słoiczek o szerokiej szyjce. - Wymalował się tym cały - powiedział. - Na ścianach nic nie znaleźliśmy; niewykluczone, że go spłoszyliśmy, zanim zabrał się do roboty. - To by się zgadzało - stwierdził Bobby Lee. - Ślady podobnych farb znaleźliśmy w obu miejscach zbrodni. - Pomogę ci, przyjacielu - zaofiarował się Morrow. -Spisujemy i zabieramy cały ten majdan jako własne dowody w sprawie, ale jeśli wasi spece zjawią się z próbkami, możemy zrobić w naszym laboratorium szybkie badanie porównawcze. - Jestem twoim dłużnikiem, Morrow. - Postawisz mi kiedyś lunch, detektywie z wielkiego miasta. Wtedy będziemy kwita. Bobby Lee bardzo starannie przesłuchał rannego funkcjonariusza, lecz jeszcze więcej czasu poświęcił na rozmowę z Maureen DiMeolą, szefową zmiany w recepcji. Miała bystre oko i umiała dobrze ująć w słowa to, co zaobserwowała. Jej zdaniem napastnik był Murzynem o względnie jasnej cerze albo Mulatem; upierała się też, że musiał być muzykiem. Mając szczegółowy opis sprawcy i jego motocykla, niezły wybór odcisków palców i próbki farb, Bobby Lee mógł wreszcie nadać sprawie właściwy rozpęd. Teraz należało rozpocząć zwykłą, policyjną robotę na ulicy. Rysopis podejrzanego musiał trafić do wszystkich patroli i informatorów w mieście. Zbyt wcześnie było na to, by zwrócić się po pomoc do mediów, ale i tej opcji nie można było wykluczyć. Człowiek, którego szukał, zdecydowanie wyróżniał się z tłumu, toteż odnalezienie go nie mogło być zbyt trudne, póki pozostawał w obrębie Twin Cities, zwłaszcza że mówił z rzadkim, australijskim akcentem. Większość ludzi na tyle często widywała reklamy z Krokodylem Dundee, by umieć zidentyfikować ten sposób mówienia. A jeśli tylko ktoś wypatrzyłby poszukiwanego, Bobby Lee już by wiedział, jak go złapać. Następnie przyciskałby gościa tak długo, aż wszystkie elementy tej dziwacznej układanki ułożyłyby się w logiczną całość. Szybko wrócił do centrum, klucząc między zdecydowanie mniej już licznymi samochodami. Dotarłszy do biura, przecisnął się przez tłum funkcjonariuszy, którzy kończyli pierwszą lub zaczynali drugą zmianę, i zabarykadował się w swoim pokoju, przy telefonie. Na początek zadzwonił do Ober-stara, ale go nie zastał. Potem wybrał numer stanowego Biura Badań Kryminologicznych, by porozmawiać z technikiem, który porównywał próbki farby znalezione w hotelowym pokoju z próbkami zdjętymi ze ścian w domach Sim-monsa i Nyąuista. Kiedy skończył telefonować, ułożył się wygodniej w fotelu. Teraz pozostało mu tylko czekać. Ludzie z laboratorium mieli pracować do upadłego nad próbkami, ale mimo wszystko potrzebowali czasu. Bobby Lee 176 mógł spokojnie zastanowić się nad pytaniami, które o północy miał zadać Josie. Kusiło go, żeby odwołać to spotkanie, ale zwyciężyła dyscyplina dobrego śledczego. Postanowił, że porozmawia z Josie. Tymczasem jednak chwycił jeszcze ciepłą słuchawkę i zadzwonił do domu. - Halo? - odezwała się Maxine. - To ja - powiedział Bobby Lee. - Mamy tu prawdziwy przełom; zdaje się, że tym razem to solidny trop. Będę pracował do późna, wrócę po północy. - Poślubiłam nocnego marka - odparła pogodnie Ma-xine. - Jadłeś coś? - Zamówię kanapkę albo podzielę się pizzą z Obim. - Zrób to koniecznie; zawsze zapominasz o jedzeniu, kiedy coś się zaczyna dziać. Masz chwilę, żeby zamienić słowo z Nickym? - Jasne, dawaj go. Rozległ się trzask, gdy Nicky podniósł drugą słuchawkę. - Cześć, tato! - Cześć, stary - odparł Bobby Lee. - Co porabiasz? - Gram na Nintendo. - Wygrywasz? - Tak. - Późno dzisiaj wrócę. - Dobra. To na razie - odrzekł Nick i odłożył słuchawkę. - Poruszony do głębi - odezwała się drwiąco Maxine. - Trudno konkurować z Nintendo - westchnął Bobby Lee. - Muszę kończyć. Jeśli będę miał chwilę, zadzwonię, zanim pójdziesz do łóżka. - Och, omal nie zapomniałam - zawołała Maxine. - Obi dzwonił do ciebie koło trzeciej. - Kiedy tylko wróciłem, zostawiłem mu wiadomość na sekretarce. Mówił, czego chce? - Tylko tyle, że musi z tobą pogadać. - Znajdę go - mruknął Bobby Lee. - Kocham cię, Max. - Ja ciebie też. Bądź ostrożny i pamiętaj, żeby coś zjeść. Maxine odłożyła słuchawkę jako pierwsza. Bobby Lee powoli uczynił to samo, a potem wyszedł na korytarz i ruszył w stronę gabinetu Oberstara. Światło było zgaszone, a na wieszaku brakowało kurtki szefa. Bobby Lee wrócił do siebie i wysłał na jego pager numer swego służbowego telefonu, a potem usiadł i zabrał się do spisywania notatek z hotelowej strzelaniny, ciesząc się w duchu z wyraźnych tropów, które pozostawił sprawca. Czas płynął nieubłaganie. Detektyw spojrzał na milczący telefon. Zastanawiał się, co się stało z Obim. Raz jeszcze wysłał wiadomość na pager. Wreszcie po kilku minutach Oberstar odpowiedział. - Gdzie się podziewasz? - spytał Bobby Lee. - Jesteś sam? - odpowiedział pytaniem Obi. - Są tu Mullins i Carruthers. Potrzebujesz wsparcia? - Powiedz mi najpierw, co nowego w sprawie. Bobby Lee opowiedział o strzelaninie w hotelu i dodał: - Mamy świetne ślady tego gościa, Obi. Dopadnę sukinsyna, teraz już jestem pewien. Dobry rysopis, świadkowie, próbki farby... Laboratorium robi testy porównawcze z barwnikami znalezionymi u Simmonsa i Nyąuista. Nie wiem, co ten czubek robił nago w hotelu, ale dobre jest to, że możemy go ścigać za strzelanie do policjanta. - Jezu - przejął się Oberstar. - Załatwił naszego? - Nic mu nie będzie; miał kamizelkę. Dobrze się przyjrzał sprawcy, ale jeszcze lepsza jest kierowniczka recepcji -ma pamięć jak kamera wideo. - Masz już portret pamięciowy? - Pracują nad tym ludzie z Bloomington. Będzie dobry; detektyw prowadzący tę sprawę zna się na rzeczy. - Jak się nazywa? - Morrow. Stara gwardia. - Słyszałem o nim. A co z finansową stroną twojej sprawy? Doszedłeś do czegoś? - Nic, o czym byś nie wiedział. Pracujemy dalej. A co u ciebie? - Parę drobiazgów - odparł wymijająco Oberstar. - Zdaje się za to, że ty jesteś bliski celu. Co z tym wieczornym spotkaniem? - Z dziwką? O północy, kiedy skończy pracę w kawiarni. - Gdzie się umówiliście? - Właśnie tam, w kawiarni. Oberstar milczał przez kilka chwil. 178 - Dobra - odezwał się w końcu. - Wystarczy ci czasu, żeby dopilnować sprawę hotelu? - Wyznaczę kogoś. - Jasne. Pogadamy później. - Wracasz tutaj? - Nie... pracuję nad czymś w domu. - W porządku, Obi-Wanię. Tylko nie pracuj za ciężko. Bobby Lee odłożył słuchawkę i nagle uświadomił sobie, że nie jadł nic od południa. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że zdąży zjeść coś w drodze do kawiarni. Sprawy nabierały rozpędu. :] 2.19 Jay Burrell chodził tam i z powrotem po wypłowiałym tarasie domu z widokiem na obmywające plażę fale, powstrzymując się przed ciśnięciem telefonu wprost do oceanu. - Kompletny burdel - warknął do słuchawki. - Wycofuję mojego człowieka, ale muszę mieć pewność, że posprzątasz po nim do końca. Ta sprawa nie może mieć ciągu dalszego. - Niby co mam zrobić? - żachnął się rozmówca. - Przecież nie powstrzymam dystrybucji portretu pamięciowego. A kiedy już podobizna dotrze do wszystkich jednostek, pański człowiek może nie znaleźć bezpiecznej kryjówki. - Rób, co możesz - odparł Jay. -Ja zajmę się resztą i odwołam go. - Ale... - Rób, co możesz! Jay przerwał połączenie i wziął kilka głębokich, uspokajających oddechów, a potem wybrał na klawiaturze inny numer w Stanach, tym razem łącząc się z firmą czarterującą samoloty. - Mówi Jay - powiedział, gdy po drugiej stronie odezwał się męski głos. - Czarter gotowy? - Jasne, spokojna głowa. - Niedługo nadejdzie pora. Ile czasu potrzeba na start? - Samolot jest zatankowany, a pilot siedzi na miejscu, w hotelu. Plan lotów na weekend ma ustalony, ale w każdej chwili mogę go wezwać przez komórkę. - Niech czuwa przy telefonie, a ty czuwaj przy swoim. Możliwe, że ładunek trzeba będzie wysłać szybciej, niż się spodziewałem. - Nie ma sprawy. Będziemy gotowi. 180 Jay odłożył słuchawkę i zapatrzył się na fale oceanu. Zamierzał posurfować po południu, ale kryzys w Minneapo-lis wymagał szczególnej uwagi; należało spodziewać się dalszych rozmów telefonicznych. Nie czekał długo. - Mamy tu mały kwas - stwierdził Alfie bez zbędnych wstępów. Jego głos dźwięczał metalicznie w słuchawce. - Wiem - odparł Jay. - Co ci odbiło, człowieku? - Nie mów do mnie takim tonem, stary, nie jestem w nastroju do słuchania wymówek. Załatwiłeś mi transport? Jay miał ochotę wrzasnąć, ale się opanował. - Tak. Lotnisko Eden Prairie, niedaleko Minneapolis. Samolot czeka. Kiedy możesz tam dotrzeć? - W każdej chwili, stary. - Trzeba jeszcze trochę posprzątać. Dasz radę? Alfie zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. - To zależy. Nie mam wiele czasu. - Możesz odebrać e-mail? - Tak. - W wiadomości znajdziesz szczegóły. Chciałbym, żebyś załatwił chociaż te dwie najpilniejsze sprawy... - Wysyłaj sobie, co chcesz, stary, ale ja pracuję po swojemu. Zobaczę, co dla mnie masz. Niech samolot będzie gotów do lotu za cztery godziny. Naprawdę gotów, stary. O drugiej nad ranem mojego czasu. - Za cztery godziny? - Tak powiedziałem. Niech czeka. Alfie bez odbioru. W słuchawce rozległ się trzask. - Ale... - zaczął Jay. - Sukinsyn. Wybrał numer przewoźnika lotniczego i podał mu szczegółowe instrukcje, a potem wreszcie dał upust frustracji, z rozmachem ciskając telefon do oceanu. - SUKINSYN! Alfie był wściekły na siebie. Oddaliwszy się od hotelu na bezpieczną odległość, skręcił w zaułek za opuszczonym warsztatem samochodowym, zatrzymał motocykl i nałożył ubranie na pokryte farbą ciało i przepaskę biodrową. Wytarł twarz koszulką i w szczelnie zamkniętym kasku powrócił li do mieszkania Susan. Wykąpał się, zostawiając smugi farby i kurzu na dnie kabiny prysznicowej. Oczyścił ubranie najlepiej jak mógł, a potem poszedł do kawiarni internetowej, by odebrać pocztę. Uważnie przeczytał wiadomość i zapamiętał każdy szczegół, zanim ją skasował. Na wykonanie ostatniego zadania zostało mu niewiele czasu. Czuł, że lepiej byłoby po prostu rozpłynąć się w powietrzu i pozwolić, żeby lokalni stróże szukali go do upadłego... Ukryty przed nimi na drugiej półkuli mógłby do końca życia czuć się bezpiecznie. Uważał, że zabijanie głównego śledczego nie jest najrozsądniejszym krokiem. Sprawa i tak nie zostałaby zamknięta; jedynym skutkiem mogło być rozjuszenie miejscowej policji. Zbyt późno jednak było na pytanie „dlaczego?" Alfie Woodard pomyślał, że tym razem nie będzie miał czasu na odprawienie rytuału. *-®> k * Charley był w domu i rozmawiał przez telefon z Maxine. - Może wpadniesz na piwo? - zaproponowała. - Bobby Lee wróci późno, prawdopodobnie po północy. - A ty się nie kładziesz? - Wiesz przecież, że nie mogę spać, kiedy nie ma go w domu. Charley wyobraził sobie Maxine stojącą w kuchni przy telefonie i jak zwykle nerwowo zawijającą kabel wokół palca. - No to wpadnę - zadecydował. - Mam coś do załatwienia, ale muszę też pogadać z Bobbym Lee. Zajrzę, zanim położycie się spać. - Nie powiem Nicky'emu, bo jeśli będzie wiedział, za nic nie pójdzie do łóżka. Po prostu przyjdź, kiedy będziesz wolny. Nie będę spała. - No to mamy randkę, skarbie - zażartował. - Mam włożyć moje szczęśliwe bokserki? - Nie masz u mnie szans, głuptasie. Ale oczywiście możesz je włożyć, jeśli chcesz. - Na razie, Max. - Cześć. Uważaj na siebie! Charley odłożył słuchawkę i usiadł w fotelu. Coś go niepokoiło, ale nie bardzo wiedział co. Nie przestawał zerkać na fotografię Anurry, wiszącą na ścianie. Wstał i podszedł do stolika nocnego. Otworzył szufladę, wyjął pistolet, sprawdził, czy jest naładowany, i skontrolował stan magazynka. Wyjął dwa zapasowe i pudełko nabojów Remington Golden Saber, o wydrążonych czubkach. Napełnił nimi magazynki, które wsunął następnie do ładownicy firmy Cordura. Przez kilka minut przygotowywał pas do noszenia broni, jakby wciąż jeszcze pracował w swym dawnym fachu. Gruby, sze- 183 roki na cztery centymetry pas podtrzymywał kaburę tuż za prawym biodrem, od wewnętrznej strony spodni. Ładownice na magazynki wisiały po lewej stronie, składany nóż przyczepił do kieszeni. Miał pistolet, nóż i mnóstwo amunicji -czterdzieści jeden nabojów kalibru .45. Był gotów do poważnej akcji. Dlaczego? Czuł, że tak trzeba, bo w najtwardszej szkole przetrwania nauczył się ufać samemu sobie i być przygotowanym na wszystko, kiedy wewnętrzny głos podpowiada mu, że tak będzie najlepiej. A tej nocy wyczuwał w powietrzu przemoc. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, zakrywając broń luźną koszulą. Chłód panujący na zewnątrz był typowy dla tej pory roku, późnej jesieni, niepostrzeżenie zmieniającej się w zimę. Śniegu jeszcze nie było, ale poranne przymrozki stały się normą i czuło się, że lada chwila mogły zacząć się opady. Z lodziarni po drugiej stronie ulicy po południu nie wystawiano już stolików do ocienionego drzewami ogródka. Tylko najtwardsi bywalcy tego lokalu wytrzymywali chłód, tuląc się do siebie na ławkach po zachodzie słońca. Charley w zamyśleniu położył dłoń na ukrytej w kaburze broni. Minęło sporo czasu, odkąd nosił pas ze sprzętem. Ostatnim zadaniem, które wykonał dla Sztabu Akcji Specjalnych, była ochrona zespołu speców z Działu Służb Technicznych, którzy uruchamiali elektroniczny punkt nasłuchowy. Sprawa była jedną z nielicznych oficjalnych akcji dotyczących wewnętrznego bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych; chodziło o osobnika, którego podejrzewano o współpracę z terrorystami z Bliskiego Wschodu. Nie lubił wracać myślą do tamtych dni. Miał wtedy świetną pracę, robił coś naprawdę ważnego i współdziałał z najlepszymi i najbystrzejszymi agentami Ameryki. Nie umiał jednak poradzić sobie z narastającym rozgoryczeniem wywołanym głupotą władz, które nie były w stanie ustalić spójnej polityki prowadzenia tajnych operacji. Głupotą, której ceną było ludzkie życie. Sprawdził łokciem położenie broni i stwierdził, że jest przygotowany. Ale na co? Czuł się cokolwiek głupio, stojąc tak przy oknie, uzbrojony po zęby. Nie był już agentem, ale 184 fotografem, pracował dla policji i dorabiał zdjęciami artystycznymi, dzięki czemu ledwo starczało mu na zakup filmów. Odwrócił się i sięgnął po skórzaną kurtkę. Nie włożył koszuli w spodnie; wolał, żeby zasłaniała broń. W zasadzie nie przeszkadzało mu, że pistolet tkwi pod dwiema warstwami odzieży - przecież i tak nie zamierzał do nikogo strzelać. Postanowił pojeździć trochę samochodem, wypalić cygaro, porozmyślać, a potem pojawić się u Martaine'ów i dotrzymać towarzystwa Max aż do powrotu Bobby'ego Lee. Kiedy już objechał jeziora i miał dość bezsensownego kluczenia ulicami, odruchowo zatrzymał wóz tuż pod oknami Mary. Była w domu; wiedział o tym, bo raz po raz zapalały się i gasły tam światła. Mara miała generalnie luźny stosunek do życia, ale w niektórych sprawach była niewiarygodnie praktyczna. Miała na przykład zwyczaj gaszenia światła za każdym razem, gdy choćby na chwilę wychodziła z pokoju. Charley uśmiechnął się mimowolnie. Zawsze bawiła go ta oszczędność, a jednocześnie myślał o niej z czułością. Mara nie była sama. Charley zobaczył w jej mieszkaniu gościa: jakiś kształt przesunął się kilkakrotnie obok okna, aż wreszcie przystanął. To był jakiś mężczyzna z kozią bródką; wyglądał na ulicę dokładnie tak, jak robił to i on podczas wizyty u Mary. Charley postanowił, że nie zadzwoni od razu, że pozostanie sam na sam ze swymi uczuciami... wśród których nie było ani gniewu, ani zazdrości. Czuł w zasadzie coś w rodzaju ulgi, na pewno nie zdziwienie - i to właśnie było zaskakujące. Po namyśle odjechał, by zatrzymać wóz kilka przecznic dalej, obok sklepu spożywczego. Wszedł do środka, żeby zadzwonić z automatu. - Mara? Tu Charley. - Cześć, Charley. Gdzie jesteś? - Czy mogłabyś mi podać numer domowy Kativy? Muszę ją o coś zapytać w związku z tymi zdjęciami. Po chwili ciszy Mara roześmiała się znacząco. - Naturalnie - powiedziała. - Zaczekaj. Odłożyła słuchawkę, by po chwili wrócić. - Mam... 920-4988. To wszystko? - Kim jest twój nowy przyjaciel? - spytał Charley. 185 Tym razem milczenie trwało minimalnie dłużej i znowu zakończył je śmiech. - Och, Charley—odezwała się Mara. - Szpiegujesz mnie? - Po prostu jestem ciekaw. - Chyba nie sterczysz pod oknem? ¦¦¦¦¦< - Nie, kawałek dalej. - To dlatego zadzwoniłeś. - Potrzebny mi był ten numer. - Już go masz, Charley. Mój zresztą też. I tak sobie myślę, że mógłbyś wyrobić sobie nawyk dzwonienia za każdym razem, gdy zechcesz mnie odwiedzić. - Jeśli tego chcesz... ; ', - Tak. - Wiele dla mnie znaczysz... - Nieważne. Powodzenia. I powiedz Kativie, że nie ma sprawy. Odezwę się do ciebie wkrótce. Dobranoc, Charley. Przerwała połączenie, pozostawiając go ze słuchawką mocno przyciśniętą do ucha, wpatrzonego w przestrzeń. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić jeszcze raz, ale uznał, że lepiej nie. Roześmiał się głośno i szczerze, kiedy dotarło do niego, jak bardzo jest oszołomiony sprzecznymi uczuciami. Potem przycisnął widełki automatu, poczekał na sygnał i raz jeszcze wrzucił trzydzieści pięć centów. Wybrał numer Kativy. Po czterech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka. - Proszę zostawić wiadomość - powiedział komputerowy głos. - Kativo, mówi Charley Payne. Chciałbym z tobą porozmawiać o... W słuchawce rozległo się ciche piknięcie. - Cześć, Charley - powiedziała Kativa. - Sprawdzasz, kto dzwoni? - zdziwił się Charley. - Rozumiem, że w ten sposób sortujesz niezliczone propozycje wieczornych randek? - O tak. Strasznie trudno mieć takie powodzenie. Co porabiasz? Skąd dzwonisz? Zdaje się, że nie z domu. - Jestem przy automacie. Tak się zastanawiałem... czy mógłbym wpaść do ciebie na parę minut? Coś mi przyszło do głowy w sprawie tego Anurry... 186 - Oczywiście. Wiesz, gdzie jest kawiarnia Java Jack's? - Jasne. Nie wspominałaś, że mieszkasz tak blisko mnie. - Nie chciałam ci podsuwać niebezpiecznych pomysłów. - A mam ich mnóstwo. - Podobno pracujesz dziś nad tą sprawą. - Tak przynajmniej sobie wmawiam. A ty? - Siedzę w domu i robię różne babskie rzeczy. Wpadnij. Mieszkam naprzeciwko tej kawiarni, w narożnym budynku, mieszkanie dwieście czternaście. Zadzwoń domofonem. - Zaraz tam będę. Charley odwiesił słuchawkę na widełki. Wciąż był trochę zdezorientowany. Uzbrojony po zęby, jeździł bez celu po mieście, by wreszcie skończyć na spotkaniu z piękną kobietą. Zaśmiał się na myśl o tym, co powie o tym wszystkim Bobby Lee. To właśnie przypomniało mu o Maxine: obiecał, że wpadnie do niej... Spojrzał na zegarek. Miał dość czasu, żeby odwiedzić Kativę i zdążyć jeszcze do Martaine'ów, zanim pójdą spać. Dobrze jest mieć przyjaciół, pomyślał. Dobrze jest mieć takie miejsca, w których zawsze można się pojawić, bez względu na porę. 2.21 Bobby Lee zaparkował przed galerią Calhoun Sąuare, po stronie Hennepin. Wysunął się zza kierownicy, stanął na chodniku i rozprostował kości, a potem minął bramę budynku i zaraz skręcił w lewo, do kawiarni. Przyjaciółka Josie, Susan, zmywała właśnie kontuar. - Gdzie Josie? - spytał Bobby Lee. Susan nawet nie podniosła głowy. Dokończyła mycie kontuaru i zabrała się do czyszczenia ekspresu. - Poszła wcześniej do domu. - Dawno? - Godzinę temu. Nie czuła się najlepiej. - A ty się tak po prostu zjawiłaś, żeby ją zastąpić, co? - Właśnie tak - odparła Susan. - Po to są przyjaciele. Ale pan pewnie o tym nie wie? - Była sama? - Nie pamiętam. - Słuchaj no, paniusiu, nie próbuj ze mną takiej zabawy, bo jeśli się postaram, mogę ci bardzo uprzykrzyć życie. Dokąd i kiedy wyszła? - Złożę na pana skargę. - Była sama? - Powiedziałam już, że nie wiem. Bobby Lee odwrócił się na pięcie. - To jeszcze nie koniec rozmowy, Susan - rzucił przez ramię. - Ja tu wrócę. Wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon. Josie mieszkała na pograniczu Lakę i Lyndale, niedaleko od kawiarni. Bobby Lee szybko odnalazł adres, którego szukał. W pobliskim parku Powderhorn zauważył paru handlarzy prochami, którzy z daleka umieli rozpoznać policyjny wóz, 188 nawet nieoznakowany. Nie trudził się szukaniem miejsca do zaparkowania; zatrzymał samochód przy hydrancie i wysiadł, by minąć pieszo ostatnie trzy budynki. Odnalazł jej nazwisko na plakietce z numerem 4 i nacisnął klawisz dzwonka. Po chwili usłyszał kroki na górze i przez oszklone drzwi zobaczył Josie. Stała na schodach i patrzyła na niego niepewnie. Wahała się długo, zanim zeszła i otworzyła. - W tej okolicy to prawdziwy cud, że masz tu jeszcze całe szkło w drzwiach - powitał ją Bobby Lee. - Zapomniałaś o naszym spotkaniu? - Nie - odparła Josie. W jej głosie była rezygnacja... i coś jeszcze. — Nie zapomniałam. - Twoja przyjaciółka nie chciała przekazać mi żadnej wiadomości, o ile taką zostawiłaś. - Proszę ją zostawić w spokoju; ona nie ma z tym nic wspólnego. - Wejdźmy na górę i porozmawiajmy. Josie zaczęła wspinać się po schodach, wciąż obejmując się ramionami, jakby było jej zimno. Zatrzymała się przed drzwiami ze sfatygowaną i nieco przekrzywioną, mosiężną czwórką. - Proszę - powiedziała. - On już czeka. - On? - powtórzył zaniepokojony Bobby Lee. - Czyli kto? Josie otworzyła drzwi i odsunęła się. - On. Bobby Lee zajrzał ostrożnie do mieszkania, opierając dłoń na kaburze. Simon Oberstar siedział w starym, poobijanym fotelu, twarzą do drzwi. Pod rozpiętym płaszczem widać było jego krawat, opadający falami po pokaźnym brzuchu. - Wejdź, Bobby Lee. Mamy sobie wiele do powiedzenia. - Co ty tu robisz? - Czekam na ciebie - odparł Oberstar. - Wejdź i zamknij drzwi. Bobby Lee wszedł, ostrożny jak kot, nie spuszczając dłoni z kabury. Josie zamknęła za nim drzwi i cicho przekręciła klucz. - Josie - odezwał się Oberstar. - Idź do sypialni i zaczekaj tam na mnie. Dziewczyna szybkim krokiem przemierzyła pokój i nie 189 patrząc na żadnego z mężczyzn, zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi. - Mamy problem, Bobby - powiedział Oberstar. - Co tu jest grane, Obi? - Zastanów się, Bobby Lee. Wiem, że odgadniesz. - Młoda dupcia to jedno, ale tu chodzi o coś więcej. - Powiedz mi, co wiesz. - Wystarczająco dużo, żeby tu przyjść, Obi. Mów w czym rzecz. - Ja ją kocham, Bobby, i nie mogę pozwolić, żebyś ją skrzywdził. I nagle Bobby Lee zrozumiał. Poczuł się tak, jakby ktoś nałożył na niego szklany klosz, odcinając go od reszty świata i pozostawiając jedynie jasną, pewną wizję. - Obi - szepnął. - Obi, w coś ty się wpakował? - Chodzi o pieniądze, Bobby Lee. Jak zawsze o pieniądze. Potrzebowałem ich, podobnie jak inni. Wiesz, jak trudno jest utrzymać dwoje dzieci w prywatnych szkołach, kiedy zabraknie ich matki? Wiesz, ile kosztuje college? Jeszcze nie wiesz, ale się dowiesz. Nicky jest bystrym dzieciakiem; na pewno będziesz chciał dla niego wszystkiego, co najlepsze. I znajdziesz sposób, żeby mu to dać, bo taka jest rola ojca: znajdować sposób i dawać dziecku to, co najlepsze. W oczach Oberstara błysnęły łzy. Otarł je dłonią. - Wstydzę się, Bobby - dodał po chwili. - Tego, co zrobiłem, i tego, na co pozwoliłem. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Wiem o tym teraz... i chyba wiedziałem od początku. Tylko że dłużej już nie mogę tego ciągnąć. Nie mogę też pozwolić, żeby Josie została wplątana w tę sprawę. - Simonie, posłuchaj mnie - odezwał się Bobby Lee. - Tu nie chodzi o nią i nigdy nie chodziło. Przede wszystkim musisz opowiedzieć mi ze szczegółami, co robiłeś. Co masz wspólnego z morderstwami? Nie obchodzą mnie ani pieniądze, ani wasze * sprawy, chcę tylko dopaść zabójcę. Powiedz, że nie masz z nim nic wspólnego. Powiedz, że nie wiesz, kim on jest, Obi. - Nie wiem, kim on jest, Bobby... Co chcesz robić? Bobby Lee czuł się tak, jakby ktoś rozciął mu głowę; wszystkie uczucia i myśli rozsypały się naraz u jego stóp. 190 - Nie wiem, co zrobić - odparł. - Nie wiem nawet, co o tym myśleć. - Możemy razem znaleźć tego faceta, ty i ja - zaproponował Oberstar z nową nadzieją w głosie. - Musimy tylko dopilnować, żeby nie zaczął mówić... Dopadniemy go na ulicy; nie trzeba będzie ściągać innych gliniarzy, a ja i Josie zostaniemy poza sprawą. Przecież tego chcesz, prawda? Bo ja tak. Trzeba złapać mordercę, a jeśli chodzi o całą resztę, to przysięgam na grób mojej żony, że mogę wszystko zatrzymać i naprawić. Musimy tylko działać razem, Bobby. Proszę, zrób to dla mnie. Za wszystko, co ja zrobiłem dla ciebie przez te długie lata... Pomóż mi. Wyjdę z tego cało, jeśli tylko będę mógł liczyć na ciebie. Bobby Lee miał wrażenie, że ogląda dokumentalny film o własnym życiu, z udziałem człowieka, którego uważał za przyjaciela i mentora: Bobby kończy akademię policyjną z najlepszym wynikiem w strzelaniu, Oberstar, dumny instruktor, stoi przy nim; Bobby i jego szef na ulicy, w North Side; Obi przypina Bobby'emu odznakę detektywa; pogrzeb Angie - Bobby przytula przyjaciela, który płacze i płacze bez końca... i wreszcie portret Madisona Simmonsa oprawionego jak zaszlachtowany jeleń w sezonie łowieckim. - Powiedz mi, jak to się stało, Obi - powiedział głosem pełnym smutku i rezygnacji. - Powiedz mi, jakim cudem jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. - Wiesz, jak to było - odparł Oberstar. W jego słowach pobrzmiewały gniew i pogarda dla samego siebie. - Musiałem zadbać o dzieci. Ci ludzie... nie sprzedawali tu swojego towaru, po prostu prali pieniądze. Ja tymczasem musiałem wziąć drugi, a potem i trzeci kredyt pod zastaw domu. Przesadziłem; niewiele brakowało, a straciłbym dach nad głową. Dzieciaki wyleciałyby ze szkół. Masz Nicky'ego, na pewno wiesz, jak to jest... Zrobiłbyś dla niego wszystko, prawda? Tamci zaproponowali mi konsolidację kredytów na świetnych warunkach. Zgodziłem się. Oberstar westchnął ciężko i jakby zapadł się w sobie; skurczył się w starym fotelu. - W ten sposób zarzucili haczyk - dodał po chwili milczenia. - Zaczęło się od drobiazgów, potem zaczęli pytać o radę 191 w różnych sprawach i wreszcie poprosili o małą przysługę. „Simonie, może mógłbyś pogadać z kolegami z obyczajówki, żeby nie interesowali się tak bardzo naszym klubem?", „Simonie, może znasz kogoś, kto mógłby wpłynąć na decyzję rady w sprawie koncesji na sprzedaż alkoholu?" Takie były początki. Oberstar spojrzał na drzwi, za którymi w milczeniu czekała Josie. - A jak wygląda koniec, sam widzisz. Czy muszę połknąć kulkę, żeby z tym skończyć? Zmusisz mnie do tego? - Nie - odparł Bobby Lee. - Nie zmuszę. Ale musisz mi powiedzieć o wszystkim. O wszystkim, Simonie. Wtedy załatwię mordercę i będziemy się zastanawiać, co robić dalej. - Bobby... - Mów - przerwał Bobby Lee. W jego głosie nie było litości. Usadowił się na niewygodnej kanapie i oparł na kolanie wyjęty z kieszeni notatnik. - Chcę znać całą prawdę. Było dobrze po północy, kiedy Oberstar skończył. Bobby schował notatki. Bolało go serce. Oberstar załamywał się kilka razy i głośno płakał, a Josie przybiegała z sypialni, żeby go pocieszać. Za każdym razem jednak odsyłał ją, zbierał siły i kontynuował opowieść. Bobby Lee nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Próbował zmusić umysł do pracy, ale obrazy z przeszłości wciąż powracały i nie umiał wyobrazić sobie niczego więcej. Widok łez Oberstara wypalił dziurę w jego sercu, a opowieść, której wysłuchał, była kpiną z tego, co przeżył przez lata u boku tego człowieka -człowieka, którego kochał i szanował. Oberstar siedział teraz w fotelu złamany, zgarbiony, wygięty jak wielki znak zapytania. Nie patrzył w oczy swojemu uczniowi. Bobby Lee zapragnął znaleźć się w domu, w łóżku, z żoną; słuchać spokojnego oddechu śpiącego dziecka. Chciał odnaleźć spokój tego niezwykłego zjawiska, które nazywał rodziną. Tylko tego pragnął. Nie mógł jednak zostawić Oberstara samego w takim stanie. - Chodźmy, Simonie — powiedział miękko. - Możesz pojechać ze mną do domu. 192 - Nie mogę - odparł Oberstar łamiącym się głosem. - Chodź - powtórzył z naciskiem Bobby Lee. Wstał, chwycił przyjaciela pod ramię i siłą postawił go na nogi. — Nie chcę, żebyś został tu na noc. Jedźmy do mnie, Simonie. - Nie chcę, żeby Max oglądała mnie w takim stanie. - Max już śpi - odrzekł Bobby Lee. - Jutro coś wymyślimy. Tylko proszę, nie zostawaj tu. - Z Josie będzie mi dobrze. - Proszę cię. Chodźmy, Simonie. Oberstar spuścił głowę i długo wpatrywał się w czubki własnych butów. Wreszcie odwrócił się, wszedł do sypialni i zamienił kilka słów z Josie. Bobby Lee usłyszał jej „dlaczego?" i niezrozumiałą odpowiedź Simona. Wreszcie Oberstar powrócił i oznajmił: - W porządku, Bobby. Teraz możemy iść. Podążył za swym uczniem do samochodu jak posłuszny dzieciak. Zaczekał, aż Bobby Lee otworzy mu drzwi i zamknie je za nim. Detektyw usiadł za kierownicą i zaraz odbili od krawężnika, by ostrożnie zagłębić się w mroczne ulice. Nie odzywali się. Bobby Lee miał wrażenie, że gęsta mgła rozpościera się przed jego oczami, i w pewnej chwili zorientował się, że płacze. Łzy spływały mu po policzkach i nie mógł zrobić nic, by je powstrzymać. Czas wlókł się niemiłosiernie, ale żaden z mężczyzn nie miał ochoty przerwać ciszy; obaj dali się schwytać w pułapkę między jasną przeszłością i szorstką rzeczywistością teraźniejszości. Wreszcie Bobby Lee skręcił na podjazd przed swoim domem, wyłączywszy światła i silnik, jak czynił to zawsze, gdy wracał do domu późną porą, by nie obudzić Max i Nicky'ego. Okna były ciemne, jedynie na ganku paliło się światło. Max zawsze zapalała je dla niego. „To moje zadanie - mawiała. - Pilnować, żeby światło prowadziło cię do domu". Wysiedli z wozu i Oberstar potulnie ruszył za podwładnym w stronę drzwi. Bobby Lee przekręcił klucz i znaleźli się w ciepłym wnętrzu. Odczekał moment, zanim dotknął włącznika światła w salonie. Lampy zapaliły się, wyłuskując z mroku postać Alfiego Woodarda, siedzącego w wielkim fotelu Bobby'ego. i 193 - Cześć, stary - powiedział Alfie. Bobby Lee zamarł. Oberstar otworzył usta w bezbrzeżnym zdumieniu. - Max! Nicky! - krzyknął Bobby Lee. - Przykro mi, stary - rzekł Alfie. - Biznes to biznes. Bobby sięgnął po broń. W tej samej sekundzie Alfie uniósł pistolet. V 2.22 Nie spodziewał się, że trafi z Kativą do łóżka, ale jak wiele innych spraw w życiu Charleya Payne'a, i ta przybrała nieoczekiwany obrót. Kativa czekała na niego w ciepłym, pięknie urządzonym mieszkaniu. Z głośników sączyła się muzyka Coltrane'a, kiedy podawała mu kieliszek białego, południowoafrykańskiego wina. - Z Kapsztadu - powiedziała. - Z moich rodzinnych stron. Potrzeba było tylko kilku minut sztywnej konwersacji o niczym, by zapomnieli o słowach i zaczęli działać. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni, którą niemal w całości wypełniała połać wielkiego łóżka. Pierwszy raz był gorączkowy, pospieszny. - To było dla mnie - stwierdził Charley. Za drugim razem rozpoczął wolniej, koncentrując się na dostarczaniu rozkoszy. Kiedy skończyli, zwinęła się w kłębek, opierając głowę na jego ugiętym ramieniu, z dłonią wspartą na jego piersi i burzą włosów efektownie rozrzuconych na poduszce. - I to by było na tyle, jeśli chodzi o nieodbijanie facetów przyjaciółkom - powiedziała. Charley poruszył się niespokojnie. - Mara nigdy nie domagała się wyłączności. Nie rozmawiajmy o tym. - Jak chcesz - odparła pogodnie Kativa. - Masz ochotę na jeszcze jeden kieliszek zinfandela? - Jak najbardziej - przytaknął Charley. Wysunęła się spod jego ręki i zarzuciwszy jedwabny szlafrok, który posłusznie przywarł do krągłości jej ciała, wyszła z sypialni. Wróciła po chwili z butelką wina i dwoma kieliszkami. Napełniła jeden i podała Charleyowi. 195 - Proszę - powiedziała. - Dziękuję. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparła z uśmiechem. Szlafrok zsunął się jej z ramion i naga wskoczyła do łóżka, trzymając kieliszek w dwóch palcach. Przez chwilę w milczeniu sączyli lodowatego zinfandela. - Wymyśliłaś może coś nowego na temat tych zdjęć? -spytał nagle Charley. Kativa wyglądała na spłoszoną. - Ciekawe pytanie, biorąc pod uwagę okoliczności - odpowiedziała. - Mam rozumieć, że wykorzystałeś moje ciało, żeby zdobyć pełniejsze odpowiedzi na swoje pytania? - Oczywiście - odparł Charley, szczerząc zęby znad kieliszka. - Prawdziwy z ciebie drań - stwierdziła ze śmiechem. -Nie, nie myślałam wiele o tej sprawie. - A ja nie mogę o niej zapomnieć. Za każdym razem gdy zamykam oczy, widzę ten sam obraz. Zacząłem nawet o nim śnić. - Ale teraz chyba o nim nie myślisz? Charley drgnął nieznacznie. - Trochę. Kativa wysunęła się spod pościeli i usiadła, oparta plecami o wezgłowie. - Możliwe, że to właśnie jest źródło twojego niepokoju -powiedziała. - Jak to? - Podczas pobytu w kraju Quinkinów wypytywałam wielu ludzi o magię. Trudno coś z nich wyciągnąć, ale w końcu zebrałam parę niezłych opowieści. Jednym z objawów tego, że czarownik pracuje nad tobą, może być napływ obsesyjnych myśli i snów. Rzecz w tym, że operujący magią nie chce, żebyś o tym wiedział, póki nie będzie za późno na jakiekolwiek przeciwdziałanie. Symptomy są zawsze takie same: uparcie powtarzające się obrazy i nawracające sny. Charley spojrzał na Kativę ze zdziwieniem. - Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem ktoś próbuje rzucić na mnie zaklęcie? 196 - Niekoniecznie tylko na ciebie - odparła z powagą. - Ale za każdym razem kiedy oglądasz te zdjęcia, zapraszasz Anurrę do miejsca, w którym jest twój duch. Na tym właśnie polega aborygeńska magia; na przeniesieniu wpływu jednej potężnej osobowości na inną. - Nie sądzę, żeby tak było — odrzekł z powątpiewaniem Charley. - Ja tylko się zastanawiam, co może powodować człowiekiem, który dokonuje takich czynów. - Tak przemawia cywilizowana część twojego umysłu, Charley. Istnieje jednak część, jakby mniej cywilizowana, która wcale się z tym nie zgadza. Charley położył się na boku i spojrzał na Kativę. - Dziwne rzeczy opowiadasz - mruknął. - Dlaczego? Przecież wiesz, że to prawda. - Zastanawiam się... Kativa usadowiła się wygodniej i zaczęła obracać w palcach kieliszek. - Powiedz mi lepiej, co ci się śni- zaproponowała. - Jest taki jeden motyw - odparł. — Ciemność, noc. Znajduję się w pagórkowatej okolicy porośniętej gęstymi krzakami, w buszu. Wdrapuję się na wzgórze i widzę wielkie bryły skalne, poprzewracane w taki sposób, że tworzą niezliczone szczeliny i groty. Ścigam Anurrę, ale on jakimś cudem zachodzi mnie od tyłu i to ja staję się ściganym... Jestem sam, ale od czasu do czasu widzę wokół siebie cienie. Niektóre przemawiają do mnie, inne mówią o mnie; większość próbuje mi pomóc, ale są i takie, które próbują mnie zwodzić, zmuszają, żebym ich słuchał. Zawsze mam wrażenie, że jest też mnóstwo takich, które po prostu nas obserwują, czekając na rozwój wydarzeń. Trafiam do skalnego zapadliska, które porównałbym do areny rzymskiego Koloseum. Siedzenia dokoła są pełne ciemnych duchów, obserwujących moją walkę z Anurrą. Niektóre dopingują mnie, niektóre jego; jeszcze inne dopingują obu, bo po prostu uwielbiają walkę. Oczy Kativy były duże i okrągłe; w słabym świetle lampki jakby płynne. - Jak się kończą te sny? Charley wzruszył ramionami. 197 - Zawsze się budzę - odparł. — Mam wrażenie, że brakuje zakończenia. Za każdym razem postać Anurry wydaje mi się większa, ale ja też jestem coraz potężniejszy. - Szaman powiedziałby, że spotkacie się pewnego dnia. - Być może. - Czy to dlatego nosisz broń? Mówiłeś, że nie pracujesz w policji... - Nie pracuję - odparł Charley. - Nie wiem, dlaczego wziąłem dziś pistolet... Po prostu czułem, że powinienem być przygotowany. - Musisz iść? ¦•¦',.. - Tak. - Dokąd? - Muszę porozmawiać z przyjacielem, głównym śledczym w tej sprawie. Mówiłem mu, że wpadnę. Nie spodziewałem się tego, co się tu wydarzyło. Kativa roześmiała się. - Tego? Ja też nie. Ale nie będę cię zatrzymywać. Twój przyjaciel jeszcze nie śpi? Charley zerknął na zegar. Było po północy. - Przejadę obok jego domu i zobaczę, czy palą się światła - powiedział. - Miałem się zjawić wcześniej i dotrzymać towarzystwa jego żonie; ona też nie zamierzała spać. Bobby Lee na pewno jest jeszcze na chodzie. - Może zadzwonisz? - Nie, ich syn już śpi; nie chciałbym go obudzić. Podjadę. Charley wstał i pozbierał z podłogi części garderoby. Ubrał się szybko, poświęcając kilka chwil na staranne ułożenie kabury, zanim spuścił na nią poły koszuli i zarzucił na wierzch lotniczą, skórzaną kurtkę. - Dobrze ubrany rewolwerowiec - oceniła Kativa. - Do twarzy ci z tym ekwipunkiem. - Zadzwonię jutro - odpowiedział Charley. - Koniecznie. - Kativa nałożyła szlafrok i odprowadziła gościa do drzwi. Pożegnali się długim pocałunkiem. - Bądź ostrożny - szepnęła. Charley wyszedł na ulicę i przystanął na moment. Spojrzał w nocne niebo, słuchając szumu przejeżdżających sa- 198 mochodów, cykania świerszczy i pojedynczego trzaśnięcia drzwi gdzieś w oddali. Czuł, że powinien się spieszyć. Alfie stał nad dwoma powalonymi mężczyznami. Starszy i większy był już gotowy. Młodszy jeszcze oddychał z wielkim trudem, wyciągając ramię w stronę wielkiego, srebrzystego pistoletu półautomatycznego, który wypadł mu z ręki. Twardy zawodnik, zdążył wyjąć broń, chociaż miał już w piersi dwie kule. Takiego trzeba szanować. Alfie spojrzał na ścienny zegar, obliczając w myśli czas potrzebny na dojazd do lotniska. Nie miał czasu na rytuał, a przynajmniej nie na pełny. - No, stary, jak myślisz? - odezwał się, patrząc na konającego. - Myślisz, że zdążę się tobą zająć? Charley wsiadł do samochodu, ostrożnie wyjechał z parkingu i ruszył Czterdziestą Trzecią Ulicą w stronę najbliższej alei, by jak najszybciej dotrzeć do domu. Zamierzał zabrać teczkę z notatkami, ale rozmyślił się i tylko przejechał pod oknami kamienicy. Nie miał daleko do domu Bobby'ego Lee, ale czuł się tak, jakby elastyczna nić łącząca go z przyjacielem naprężyła się już do granic wytrzymałości i teraz zaczęła się kurczyć, przyciągając go ku niemu z coraz większą prędkością. Na każdym skrzyżowaniu i przed każdym znakiem stopu zastanawiał się, czy warto zatrzymać wóz. Jakoś nie mógł się uspokoić. Coś było nie tak. Alfie odciągnął Bobby'ego Lee za nogi od zwłok Simona Oberstara. - Jeszcze trochę - mruknął. - Zasługujesz na to. Krew popłynęła z ust Bobbyego Lee, gdy spróbował coś powiedzieć. - Tylko spokojnie, stary - odparł Alfie. - Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Charley skręcił w Hilow Road. Dom Bobby'ego Lee stał przy biegnącej w bok ślepej uliczce Hilow Court. Na podjeź- f 199 I dzie widać było służbowy wóz; na ganku i w salonie paliły się światła. Dlaczego tak się spieszę? Wyłączył reflektory i zatrzymał samochód przy krawężniku o jeden dom za wcześnie, choć na podjeździe Martai-ne'ów miał mnóstwo miejsca do zaparkowania. Wysiadł szybko, by zminimalizować błysk wewnętrznego oświetlenia. Przez chwilę stał na ulicy, smakując nocne powietrze i węsząc w poszukiwaniu kłopotów. Coś pchnęło go naprzód. Ruszył z glockiem w dłoni, bez namysłu, nie zatrzymując się nawet, by wezwać pomoc. Wiedział i czuł, że jest pilnie potrzebny, właśnie w tej chwili. Nawet nie dotknął klamki; otworzył pancerne drzwi potężnym kopniakiem i jednym spojrzeniem znad celownika omiótł wnętrze, dokładnie tak, jak uczono go w Harvey's Point. Dziwnie się czuł, robiąc to w domu przyjaciela. Zobaczył Simona Oberstara leżącego na podłodze z dwiema dziurami w piersi i Bobby'ego Lee próbującego uwolnić się spod stopy ciemnoskórego mężczyzny w czarnym, skórzanym ubraniu. Charley wycelował w napastnika i dwukrotnie nacisnął spust. Pociski pomknęły w stronę postaci... której już tam nie było. Gdzie zniknęła? - Ej, stary! - krzyknął ciemnoskóry, ale Charley już biegł w kierunku Bobby'ego Lee. Potknął się o niego i sprawnie zamienił upadek w szybki przewrót. Wylądowawszy w jadalnej części salonu, przewrócił kopniakiem ciężki, dębowy stół, by stworzyć sobie choćby tymczasową osłoną. Bang! Blat zaczął pękać pod nawałą kul sporego kalibru. Potem nastąpiła przerwa, której Charley się spodziewał, a która była potrzebna przeciwnikowi na przeładowanie broni. Wyjrzał zza stołu i zobaczył kolano oraz stopę w ciężkim bucie, wystające zza ścianki oddzielającej salon od części jadalnej. Wymierzył błyskawicznie i oddał dwa strzały; w nagrodę dobiegło go soczyste „O kurwa!", a zaraz potem odgłosy kroków i upadku. To było hasło. Przeładował glocka, pozwalając prawie pustemu maga- 200 zynkowi opaść na podłogę, i wbił w kolbę kolejnych dziesięć nabojów. Poderwał się i pobiegł w stronę jadalni, strzelając przy każdym kroku. Pociski przebijały się przez cienką ściankę obok futryny, szukając ukrytego za nią przeciwnika. Charley przystanął w przejściu i wyjrzał ostrożnie, wystawiając zza framugi jedynie czubek lufy i jedno oko. Zobaczył na podłodze krwawy ślad prowadzący w głąb domu. - Maxine! Nicky! To ja, Charley! - krzyknął. Odpowiedziało mu jedynie dzwonienie w uszach. Przyklęknął przy nieruchomej postaci Bobby'ego Lee, leżącej w kałuży krwi. Dotknął szyi rannego i wyczuł słabe tętno. Podniósł pistolet Bobby'ego i na wszelki wypadek wetknął go z tyłu za pasek, a potem ponownie zmienił magazynek w glocku. - Trzymaj się, bracie - szepnął. Ruszył wolno korytarzem na tyły domu. Wszystkimi zmysłami chłonął sygnały, które mogłyby sugerować ruch: słabe podmuchy powietrza, szum pieca, zapach krwi i dymu. Miał łzy w oczach i z trudem zwalczył w sobie chęć pozostania u boku przyjaciela. Przygryzł wargę, powstrzymując nierozważne pragnienie przebiegnięcia przez cały dom z bronią w ręku, by jak najszybciej odnaleźć ciemnoskórego. By zabić ciemnoskórego. Liczył się tylko ten jeden cel, a żeby go osiągnąć, należało działać powoli. Zatrzymał się przed półprzymkniętymi drzwiami pokoju, który pełnił funkcję gabinetu i sali mediów jednocześnie. Stał tu wielki telewizor Bobby'ego Lee i małe pudełko konsoli Nintendo, należącej do Nicky'ego. Nigdy nie zostawiaj za sobą nie sprawdzonych pomieszczeń; tak brzmiała jedna z kardynalnych zasad rzemiosła, na którym Charley znał się najlepiej. Pchnął drzwi stopą i wyjrzał zza ściany z bronią w wyciągniętych rękach. Kiedy przyjrzał się wnętrzu na tyle, na ile było to możliwe, pchnął drzwi raz jeszcze. Zajrzał ponownie i tym razem dostrzegł smukłe, delikatne palce Maxine, nieruchome i przykurczone, jakby do ostatniej chwili próbowały pochwycić coś, co musiało ulecieć. Charley jeszcze nigdy nie włożył tyle wysiłku w zapanowanie nad emocjami. Zdławił je w sobie, zgniótł w małą kul- 201 kę, schował do pudełka, a pudełko odłożył na najdalszą półkę umysłu. Zdecydowanie wkroczył do pokoju, rozglądając się szybko i wodząc lufą po zakamarkach. Maxine musiała siedzieć w wielkim fotelu, który był teraz przewrócony. Telewizor był włączony, z wyciszoną fonią. Stawiała opór; Charley dostrzegł krwawe ślady na jej ręku. Mały Nicky leżał pod nią, bezwładny i skulony jak we śnie. Dzięki Bogu, Charley nie zobaczył jego twarzy, przyciśniętej ciałem matki. - O nie —jęknął. - O nie... Opanował się i zmusił do działania. Przyklęknął, by dotknąć ich szyj, choć wiedział od razu, czego się spodziewać. Nie wyczuł nawet najsłabszego pulsu, chociaż ciała były jeszcze ciepłe. Wstał i odstąpił o krok, czując, że coś w nim umarło, a jednocześnie narodziło się coś nowego, coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczył, czysta, żarliwa nienawiść, mroczny rozbłysk w duszy, skupiony na jednym tylko celu: zabiciu człowieka, który to zrobił. Ale gdzie on był? Charley wrócił na korytarz i zaczął uważnie nasłuchiwać. Uszy wracały już do normalnej wrażliwości po ogłuszającej kanonadzie sprzed paru chwil. Miał wrażenie, że widzi i obserwuje lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby każde spojrzenie na zawsze utrwalało obraz na kliszy. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi prowadzące do garażu, a za nimi następne - wyjście na podwórze. Właśnie w tę stronę wiódł krwawy trop. Tknięty złym przeczuciem, Charley przyspieszył nagle i zaryzykował bieg z pistoletem w wyciągniętych rękach. Dopadł tylnych drzwi domu, wyjrzał na podwórze i wyskoczył za próg, by ukryć się za starym zbiornikiem na gaz, tuż obok schodków. Nic się nie stało. Wychynął z ukrycia i ruszył na łowy, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Niczego nie znalazł za garażem. Niczego nie znalazł za dużym drzewem. Kilka domów dalej rozległ się nagle warkot uruchamia- 202 nego motocykla, a zaraz potem osobliwy dźwięk: „Wonk! Wonk!" Sekundę później motor odjechał, błyskawicznie przyspieszając. Charley wrócił do domu i chwycił słuchawkę telefonu. Brak sygnału. Pobiegł do salonu i przyklęknął przy Bobbym Lee. Brak tętna. Broń kołysała się bezwładnie w jego dłoni, gdy słuchał zbliżającego się głosu policyjnych syren i gdy wychodził im na spotkanie. O O ( ___ 3.1 Charley siedział osowiały na tylnym zderzaku policyjnego wozu, patrząc, jak z zabezpieczonego już przez techników miejsca zbrodni wywożone są zwłoki. Łzy pojawiły się w jego oczach, gdy zobaczył ostatnie ze składanych noszy, a na nim wielki, czarny worek spowijający drobne ciało dziecka. Potem spędził kilka godzin na przesłuchaniu; śledczy z trudem maskowali wściekłość, która rozsadzała ich po stracie dwóch świetnych ludzi. Musiał oddać do laboratorium glocka i zapasowe magazynki, ale wreszcie puścili go i wsiadł do samochodu. Jechał ostrożnie, przestrzegając wszystkich ograniczeń, aż do swego mieszkania. Zbliżał się świt i mrok nad miastem rzedł pod wpływem nadciągającej od wschodu jasności. Linden Hills spowijała lekka mgła, a światła latarń zdawały się migotać niczym płomienie świec w wilgotnym powietrzu. Charleyowi przypomniały się opowieści o dawnym Londynie, o latarnikach i zamglonych ulicach, ledwie oświetlanych przez lampy świecowe. Zaparkował na tyłach kamienicy i wolno wspiął się po schodach, wybijając krokami rytm milczącego oskarżenia. Starał się, by z myślowej skrytki nie wydostał się tej nocy żaden obraz. Nie chciał ich już nigdy oglądać. Cicho wszedł do mieszkania i zamknął za sobą drzwi. Na początek zajrzał do kuchni, by wziąć butelkę BushmnTs, irlandzkiej whisky, którą Bobby Lee kupił mu parę miesięcy wcześniej na urodziny. Ledwie ją napoczęli; potem już tylko żartowali na jej temat, wspominając dawne czasy, gdy potrafili rozpracować taką flaszkę w jedną noc. Tamtego wieczoru wypili tylko parę drinków, a później ani kropli. 207 Charley nasypał do szklanki lodu i mrugając zawzięcie w ostrym świetle otwartej lodówki, napełnił naczynie alkoholem aż po brzeg. Usiadł w fotelu, ustawił butelkę w zasięgu ręki i wziął potężny łyk. Spływając do żołądka, whisky parzyła jak żywy ogień. Skoncentrował się na tym doznaniu, jakby spodziewał się, że trunek wypali i oczyści jego wnętrze. Do tego jednak potrzebował czegoś więcej niż tylko alkoholu. Spróbował rozpoznać własne emocje i od razu odkrył wielki, starannie ukryty gniew, a zaraz za nim straszliwe poczucie straty i smutek. Gniew warto było obrócić w czyn, ale żeby to zrobić, Charley musiał myśleć trzeźwo. Ciemnoskóry na razie pozostawał na wolności. Na razie. Charley siedział w fotelu i pił tak długo, aż zasnął znużony w świetle wczesnego poranka, który rozpędził nocne mgły i rzucił na ulice długie cienie. Śnił, pogrążony w alkoholowym transie... ...Idzie, idzie przez krainę jasnobrązowych pagórków, naznaczoną sylwetkami ciemnych drzew, których konary wyciągają się ku błękitnemu bezmiarowi nieba jak chude palce... Pasma nagiej ziemi oddzielają taty suchych traw, a kora drzew, pomarszczona i znoszona, wygląda z bliska jak skóra na piersi starej kobiety. Równomiernie rozmieszczone pnie przypominają żołnierzy ukrytej armii. Charley idzie i rozgląda się, ale nie jest sam... Towarzyszy mu Kativa, cudownie naga; jej pełne piersi podskakują przy każdym kroku. Czując nagły przypływ żądzy, Charley ze wstydem zauważa, że erekcja uwypukla przednią część jego przepaski biodrowej. Niesie w dłoni włócznię, bo idą na polowanie... Polowanie... Wędrują w kierunku piaskowcowych wzgórz, których ściany rozpadły się jak dziecinne klocki; skalne bloki leżą teraz bezładnie niczym garść patyków rozrzuconych podmuchem burzy. Szczeliny i groty wyglądają z daleka na niewielkie, lecz rosną z każdą chwilą, gdy zbliżają się do nich wędrowcy, nienaturalnie milczący, jakby łączyła ich jakaś bezgłośna więź. 208 Na placu wolnym od drzew widać pagórki zaschniętego błota- kopce termitów dorównujące wielkością dorosłemu człowiekowi. Jeden z nich, dokładnie naprzeciwko Charleya, zdaje się przyciągać go ku sobie. Kiedy wędrowiec staje przed nim, kopiec zaczyna się łuszczyć. Charley unosi włócznię, ale nie ze strachu, tylko na powitanie. Płatki gliny wciąż odpadają i wreszcie spory kawał kopca pęka na dwie części; jedna z nich ląduje u stóp Charleya, druga z tyłu, za pagórkiem. Fragment spoczywający na ziemi wygląda jak maska pośmiertna. Kiedy Charley podnosi głowę, widzi Bobby'ego Lee. Twarz zmarłego pokrywa zaschnięta glina, a oczy są zamknięte... Lecz nagle otwierają się i widać, że są czarne, jak gdyby zabalsamowane. Charley wie jednak, że przyjaciel go widzi, śniąc po przeciwnej stronie Czasu Snu. Oto wiadomość od niego: - On tu jest, Charley - szepce głos Bobby'ego Lee w głowie Charleya. Martwe usta nie poruszają się, lecz czarne oczy błyszczą, jakby zamieszkała w nich nowa siła. - Tu, na wzgórzach w kraju Quinkinów. Ona cię do niego zaprowadzi. Charley spogląda w milczeniu na Kativę, która stoi plecami do kopca i drży ze strachu. - Razem - ciągnie głos Bobby'ego Lee - możecie go pokonać, Charley. Zabić. Zrób to, a wtedy ocalisz ją i pomścisz mnie. Zabij go za nas wszystkich. Dwa mniejsze, stojące obok kopce zaczynają się łuszczyć i pękać. W jednym z nich widać Maxine, w drugim Nicky'ego. - Zawsze cię kochałam, Charley - mówi Maxine, otwierając oczy. - Proszę, wujku Charley - dodaje Nicky. - Tak mi zimno... zabierz mnie ze sobą. Nie chcę tu zostać... - Będziemy tu spoczywać - odzywa się Bobby Lee-póki nie zabijesz Quinkina. Charley obudził się z krzykiem i sięgnął ręką do kabury. Przez chwilę manipulował przy niej palcami, zanim przypomniał sobie, że pistolet został w policyjnym depozycie. - Boże - powiedział drżącym głosem. Butelka była prawie pusta, a Charley czuł, że zmaga się z kacem najcięższego kalibru. Poszedł do łazienki, umył 209 twarz, wyszorował ząby i przepłukał gardło, a potem sięgnął po telefon i zadzwonił do Kativy, wyglądając przez okno na ruchliwą ulicę. - Halo? - Mówi Charley - powiedział. - Słyszałaś o ostatniej nocy? - Rano mówili w wiadomościach - odparła. - Tak mi przykro, Charley. Próbowałam się dodzwonić, ale nie odpowiadałeś, a automat się nie zgłaszał. - Wróciłem dopiero o czwartej nad ranem. - Jadłeś? - Nie. - Chciałbyś, żebym coś przyniosła? - Byłoby świetnie. Zwłaszcza że musimy pogadać. - Mogę przyjść choćby zaraz. - Przyjdź. Po drodze kup jakieś kanapki. Masz ważny paszport? - Tak, a dlaczego pytasz? - Właśnie o tym musimy porozmawiać. - Zaraz będę u ciebie. Charley odłożył słuchawkę, podszedł do stołu służącego mu za biurko i wyjął wytarty notes z adresami. Przejrzał kilka stron, zanim znalazł nazwisko, którego szukał. Zastygł nad nim na moment, a potem sięgnął po telefon i wybrał numer w północnej Wirginii. Po dwóch sygnałach odezwał się chłodny, męski głos: - Tu 3067. - Jest Walker? - spytał Charley. - Tak. Mogę wiedzieć, kto mówi? - Charley Payne. - Chwileczkę, panie Payne. Głośnik umilkł na długą chwilę, aż wreszcie coś w nim kliknęło i odezwał się zaciągający w południowym stylu głos Terry'ego Walkera. - Mówi Walker. - Terry? Tu Charley Payne. - Tak właśnie mi doniesiono. Charley Payne, nasza gwiazda we własnej osobie. Jak leci, Charley? Widzę, że nadal siedzisz w Minneapolis. 210 - Zgadza się, bracie. - I co? Nabrałeś rozumu? Jesteś gotów wrócić do roboty, do której jesteś stworzony? A może po prostu chcesz pożyczyć forsę na filmy? - Chcę cię prosić o przysługę, Terry. O wielką przysługę. Rozmówca zniżył głos. - Co masz na myśli, Charley? Wpakowałeś się w coś? - Nie, ale musisz mi pomóc. Możesz mówić? - Jasne. To właśnie największa zaleta bycia arogantem na stanowisku: mogę robić, co mi się żywnie podoba. - Potrzebuję informacji o wszystkich niekomercyjnych odlotach z lotnisk w promieniu pięćdziesięciu mil od Minneapolis. Interesują mnie prywatne maszyny zdolne do lotów transoceanicznych. Kierunki podróży, godziny odlotów. - To rzeczywiście wielka przysługa, Charley. Po co ci te dane? - Pamiętasz mojego przyjaciela Bobby'ego Lee? - Jasne. To ten superspadochroniarz, z którym wszędzie łaziłeś. Dobry był; kiedy odszedł ze służby, wypiliśmy razem sporo piwa w Tyson's Corner, pamiętasz? - Ostatniej nocy ktoś go zamordował, wraz z rodziną -powiedział Charley i odchrząknął cicho. - Ten ktoś jest Aborygenem i wyszkolonym agentem operacyjnym. Sądzę, że odleciał z Minneapolis ostatniej nocy. Typ o tak charakterystycznym wyglądzie nie wymknąłby się niezauważony w żaden inny sposób. Przez długą chwilę na linii panowała cisza. - Powiadasz, że to Aborygen - odezwał się w końcu Walker. - Wyszkolony agent, działał w Minneapolis? Skąd tyle o nim wiesz? - W nocy miałem okazję dowiedzieć się co nieco. Po kolejnej pauzie Walker powiedział: - Charley, widzę, że musimy pogadać. Zostań tam, gdzie jesteś. Zaraz oddzwonię. - Jasne, Terry. - To nie potrwa długo. Charley odłożył słuchawkę. Minęło piętnaście minut, zanim odezwał się sygnał. - Dobra, Charles, posłuchaj - powiedział Terry Wal- 211 ker. - Możliwe, że wdepnąłeś w coś poważniejszego, niż ci się wydaje. Co twój kumpel miał wspólnego z tym Australijczykiem? - Uważał go za głównego podejrzanego w sprawie serii morderstw... psychopatycznych morderstw. Aborygen lubił jeść ludzi. - Jezu, takich przypadków nigdy się nie zapomina. Szczegóły pasują mi do pewnej sprawy, ale skoro już nie jesteś z nami, Charley, nie mogę ci mówić o wszystkim. Powiem tylko tyle: jeżeli dowiesz się czegoś o tym facecie, będziemy bardzo zainteresowani. - Nie zamierzam pracować dla was, Terry. Powiedziałem ci, czego potrzebuję. Jeżeli nie możesz mi pomóc, to przynajmniej nie próbuj grać ze mną w kulki. - Nie próbuję. Uzyskanie informacji, o które prosisz, może potrwać trochę dłużej. Podpowiem ci tylko, że jeśli facet uciekł samolotem, to będzie się kierował na antypody, a ściślej: do Queenslandu. - Do buszu w okolicach Laury? - Wiedziałeś? - spytał spokojnie Terry Walker. - Miałem przeczucie. - Moim zdaniem to coś znacznie poważniejszego niż przeczucie. Z kim mam rozmawiać w Minneapolis o tej sprawie? Charley podał nazwisko prowadzącego śledztwo. - Pogadam z nim - mruknął Walker. - Wciąż jesteś kontraktowym fotografem? - Masz aktualne dane, Terry. Czego nie możesz mi powiedzieć? - Nie mogę ci powiedzieć, że od dawna interesujemy się facetem, który pasuje do twojego opisu, i że ma to związek z handlem nielegalnymi substancjami. Nie powiem też, że do tej pory nie wykryliśmy jego aktywności w Stanach, ale mamy absolutnie pewne dowody, że działał w paru innych krajach. Ale jedno powiem ci wprost: lepiej trzymaj się od niego z daleka. - Co z informacjami o ruchu samolotów? - Pracuję nad tym z federalnym zarządem lotnictwa cywilnego. 212 - Gdybym dowiedział się czegoś, powiedzmy że za granicą, z kim powinienem się kontaktować? - Dzwoń pod 1-888-555-3214 i proś o rozmowę ze mną. Numer jest dostępny w dzień i w nocy. Wystarczy, że wymienisz moje imię. - Dzięki, Terry. - To ja jestem ci wdzięczny, Charley. I to bardzo. Informuj, gdy tylko czegoś się dowiesz. Niedługo dostaniesz informacje z zarządu lotnictwa. Będziesz pod tym samym numerem? - W gotowości. - Niepokoję się, kiedy słyszę w twoich ustach ten wojskowy żargon, bo to oznacza, że włazisz w swoją dawną skórę, Charley. Nie próbuj kończyć sprawy samotnie; trzymaj się z boku. Mamy ludzi, którzy nad nią pracują. Jeżeli będziesz potrzebny, nawiążemy kontakt. Nie zerwałeś z nami aż tak bardzo... Zresztą przydałyby ci się pieniądze, nie? - Skończyłem z tą robotą i dobrze o tym wiesz - odparł łagodnie Charley. - Wolę robić zdjęcia. Dzięki za informacje, Terry. Będę czekał na telefon. - Przykro mi z powodu Bobby'ego Lee. - Dzięki, Terry. Charley odłożył słuchawkę i usiadł w fotelu, by czekać. 3.2 Alfie Woodard i Jay Burrell siedzieli na drewnianym tarasie, który otaczał dom Burrella na plaży opodal Cairns. Było parno, a słońce prażyło niemiłosiernie; nawet w cieniu temperatura przekraczała trzydzieści stopni. Obaj mężczyźni mieli na sobie luźne, hawajskie koszule i workowate szorty sięgające kolan. Lewe podudzie Alfiego było grubo zabandażowane. Burrell wskazał palcem na opatrunek i powiedział: - To był poważny błąd. - Nie przeczę, stary - odparł Alfie. - Bajzel jak cholera, ale teraz już nic na to nie poradzimy. - Jak noga? - Lepiej. Facet, który mnie dopadł, był dobry. Zawodowiec. Nie spodziewałem się, że spotkam takiego. - Nie zaszkodziłoby, gdybyś zniknął na jakiś czas. Domyślam się, że pojedziesz do Laury? - Tak będzie najlepiej. Zaszyję się w buszu; to mi dobrze zrobi. - Jeśli coś się wydarzy, muszę mieć z tobą jakiś kontakt. Alfie roześmiał się. - Jeszcze nie kapujesz, stary? Jest jak w tej cholernej piosence: wypowiedz moje imię, a ja się pojawię. Burrell mierzył go wzrokiem przez dłuższą chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Zadzwonię i zostawię wiadomość u twojego przyjaciela w barze. Będziesz zaglądał do Laury od czasu do czasu? - W porządku, stary. Mój kumpel Peter wszystko zanotuje. - Wiem. - Dobra. 214 Alfie wstał i przeciągnął się, oszczędzając zranioną nogę. Za jego plecami zza szklanych, rozsuwanych drzwi wyłonił się dwudziestoparoletni, muskularny, biały mężczyzna. - Cześć, stary - powiedział Alfie, odwracając się ku niemu. Młody zignorował go i odezwał się wprost do Burrella. - Ma pan coś dla mnie, szefie? - Jeszcze nie, Tim - odparł Jay. - Musisz poczekać na swoją kolej. Alfie już wszystko załatwił; w najbliższym czasie nie będziesz się wybierał do Stanów. - A ja słyszałem, że nie załatwił - odparł Tim, wciąż celowo ignorując Alfiego i zwracając się wyłącznie do Burrella. - Słyszałem, że spieprzył sprawę. Alfie roześmiał się na cały głos. - Gdzie ty wynajdujesz takich dupków, Jay? W tutejszym pubie? Tim naprężył mięśnie i spojrzał na Aborygena. - Lepiej uważaj, czarnuchu. Alfie otarł się o niego, ruszając w stronę domu. - Czarnuchu? - powtórzył, śmiejąc się jeszcze głośniej. -Na razie, chłopcy. - Nienawidzę tego czarnego kutasa - warknął Tim. - Na twoim miejscu nie zadzierałbym z nim - odparł Burrell. - Alfie ma na rękach trochę więcej krwi niż ty. Nie daj się zwieść tym bredniom o szamaństwie; ten człowiek jest niezrównany w mokrej robocie. - Ja nie narobiłbym takiego burdelu. - Co się stało, to się nie odstanie. Będziesz miał swoją szansę - uciął Burrell. - Przejrzałeś dane na temat ostatnich dostaw? - spytał po chwili. - Tak. - I jak to wygląda? - Amerykańskie służby koncentrują się na przechwytywaniu dostaw w rejonie południowej granicy. Nasza działalność na Arubie jest bacznie obserwowana, a straż przybrzeżna skonfiskowała nam już kilka ładunków. Wydaje mi się, że pomysł transportowania towaru na północ i sprowadzania do Stanów przez Kanadę jest dobry. Minneapolis byłoby świetnym punktem przerzutowym, gdyby pański 1: 215 i: przyjaciel nie narobił tam takiego gnoju. Nadal jednak możemy korzystać z mniejszych, rzadziej kontrolowanych lotnisk, na przykład pod pretekstem urządzania wypraw łowieckich. Wywożąc towar do Kanady i stamtąd przemycając do Stanów, na pewno ograniczymy straty. Burrell ziewnął, zakrywając dłonią usta. - Szybko się uczysz, Tim. Tak trzymaj, chłopcze. Ja idę sprawdzić falę. - Tak jest, szefie. - Tim jeszcze przez chwilę obserwował, jak Jay Burrell schodzi na plażę, a potem wrócił do domu. Stojąc w drzwiach frontowych, popatrzył na Alfiego, który oddalał się pieszo w stronę miasta. - Policzymy się pewnego dnia, parszywy sukinsynu - powiedział cicho. Alfie zatrzymał się przy burcie potężnego, czterotonowe-go, sześciokołowego wozu terenowego, który stał przed wejściem do sklepu spożywczego. Na burcie ciężarówki widniało logo przedstawiające terenówkę wspinającą się po zboczu góry, a poniżej napis „Adventure Company". Firma ta specjalizowała się w organizowaniu wycieczek do najdalej wysuniętych na północ części Queenslandu i na półwysep Jork. Potężny pojazd co tydzień kursował do obozu Jowalbinna, leżącego pośród wzgórz regionu Laury, ojczystych stron Alfiego Woodarda. Był najlepszym środkiem transportu - podróżując w kabinie kierowcy, Alfie mógł liczyć na to, że zostanie wysadzony jeszcze przed rogatkami Laury, w pobliżu jaskini, w której mieszkał. Załomotał dłonią o drzwi oki i pozdrowił kierowcę - młodego, chudego i żylastego białasa w bawełnianej koszulce i szortach, które wisiały na nim i łopotały jak wielkie sztandary. - Gotów do odjazdu? - Minutkę, stary- odparł szofer.- Zaraz pojedziemy. Tak ci się spieszy do buszu? - Byle prędzej wyjechać w cholerę z Cairns. - Zmieniło się to miasto, nie? - Nie jest takie jak dawniej. - Aż taki stary jesteś, że pamiętasz? Wyglądasz młodo. - Higiena, zdrowa dieta i obfitość piwa, stary. Roześmiali się jednocześnie. Wróciwszy w rodzinne stro- 216 ny, Alfie wyglądał inaczej niż w Minneapolis. Zamienił motocyklowy strój na wytarte szorty i koszulę koloru khaki, lekkie buty i kapelusz. Z wyblakłą i postrzępioną, płócienną torbą wyglądał jak każdy inny Aborygen na ulicach Cairns. Powrót wymagał też zmiany w zachowaniu, która uzewnętrzniała się nawet w samej postaci Alfiego Woodarda -teraz jakby przygarbionej, zapadniętej w sobie. Uprzedzenia wobec Aborygenów były w mieście niezwykle silne; niektórzy biali nawet nie próbowali ich ukrywać, większość jednak starannie je maskowała i aby ich doświadczyć, Alfie musiałby zajrzeć do baru, gdzie grupa białych robotników raczyła się alkoholem. W takich sytuacjach bez wysiłku przyjmował wyćwiczoną pozę obojętności, z którą czuł się równie dobrze jak w wytartych portkach. W tym stanie wrogie słowa i spojrzenia ześlizgiwały się po niewidzialnej tarczy, którą się otaczał. Wcześnie nauczył się tej reakcji, a eksperymenty z puri-puri pomogły mu udoskonalić sztukę psychicznej samoobrony. Wyobrażał sobie ochronną sferę wokół siebie i niejako wyłączał słuch, a potęgę, którą władał, starał się trzymać na wodzy, by nie zmiażdżyć ignorantów, którzy go otaczali. Koncentrował się na własnym wnętrzu i zapadał w lekki trans Czasu Snu, pozwalając, by umysł podążał własną ścieżką. - Spadajmy stąd, stary - odezwał się kierowca, wyrywając Alfiego z zamyślenia. Aborygen wskoczył do budy ciężarówki, a miejsce obok szofera zajęła jego pomocniczka, cicha dziewczyna. Alfie przyjął z wdzięcznością warkot silnika i milczenie dwojga białych. Mógł ponownie zapaść w lekki trans i zjednoczyć się z duchami przodków, które wskazywały mu drogę. Zewnętrzny świat wydawał mu się coraz bardziej mglisty, w miarę jak oddalali się od Cairns, jadąc szosą na północ, do Port Douglas. Tam do wozu wsiadła rodzina wybierająca się na wycieczkę do Jowalbinny i ruszyli dalej, przez Mossman, w długą drogę do Laury. Kiedy Amerykanie z dzieckiem zajęli miejsce w ciężarówce, Alfie odsunął się w najdalszy kąt i bez słowa uśmiechał się, kiwając głową, gdy podejmowali nerwowe próby konwersacji. Wolał milczeć, bo z każdym kilometrem był bliżej domu i czuł coraz wyraźniej, że zrzuca z siebie osad kultu- 217 rowej asymilacji, jakby zdejmował niepotrzebne warstwy odzieży. W rodzinnych stronach ujawniały się w nim inne, na co dzień skrywane osobowości. Był doświadczonym agentem służb specjalnych, który potrafił odczytywać ukształtowanie terenu tak, jakby miał się stać polem walki. Był małym, aborygeńskim chłopcem, przemierzającym te okolice w czasie, którego nie mógł świadomie pamiętać. Był też mrocznym mistrzem puri-puri, widzącym w stromych wzgórzach przede wszystkim miejsca do tworzenia magicznych obrazów. Był też — co zdarzało się niezmiernie rzadko - cichym i spokojnym Alfiem Woodardem, który cieszył się z powrotu do domu. Rola, którą grał dla Jaya Burrella, rola buńczucznego Australa o aparycji rockmana, przestawała istnieć, gdy przybywał w te strony - była wszak tylko maską, pod którą skrywał prawdziwą tożsamość. Wielowar-stwowość kamuflażu, której nauczył się podczas służby w siłach specjalnych, polegająca na ukrywaniu prawdy pod pokładami fałszu, wydawała mu się teraz rzeczą najzupełniej naturalną i stosował ją we wszystkich aspektach życia. Długo jechali krętą drogą wzdłuż wybrzeża, zanim skierowali się w głąb lądu, ku małemu i pełnemu kurzu miasteczku Laura. Największymi atrakcjami przy głównej i jedynej ulicy miasta były bar i hotel Quinkin. Alfie wysiadł z wozu, podziękował kierowcy skinieniem głowy, zarzucił na ramię płócienną torbę i odszedł. Zajrzał na chwilę do baru i na powitanie machnął ręką potężnemu białemu mężczyźnie, który siedział za kontuarem. - Cześć, Peter - powiedział. - Masz dla mnie pocztę? - Absolutnie nic - odparł Peter. - To dzięki. - Cześć. Alfie wyszedł na ganek. Słońce prażyło niemiłosiernie; na kapeluszu i ramionach czuł ciężar jego promieni. Zdjął buty, stanął w ciepłym piasku i poruszył palcami stóp. Był prawie w domu. Jakiś czas szedł wzdłuż szosy, radując się dotykiem nagiej ziemi, a potem skręcił na nieutwardzoną ścieżkę. Wkrótce dotarł do kolonii domów z prefabrykatów, w których mieszkali członkowie plemienia Ang-Gnarra. Minął grupkę ciem- 218 noskórych dzieci bawiących się w piasku i kilka zmęczonych, otyłych kobiet siedzących bezczynnie na schodkach. Zmierzyły go bacznym spojrzeniem; kilka z nich na jego widok zawołało dzieci do domu. Chwilę później przeszedł obok grupy starszych i młodszych mężczyzn. Rozpoznał w kilku z nich Strażników Prawa, którzy pilnowali zachowania młodych i karali ich w razie potrzeby. Swego czasu jeden z nich ugodził Alfie-go włócznią w nogę, gdy ten pojawił się w osadzie pijany i próbował rozrabiać. To była dobra kara. Od tamtej pory Alfie zachowywał się nienagannie. Wszyscy wiedzieli, kim jest, i dlatego nikt nie rozmawiał z nim i nie witał go, gdy wracał z częstych wypraw. Nikt też nie wspominał o nim w obecności białych; o jego praktykach dyskutowano jedynie w plemiennym gronie. Nikt nie przychodził do niego po pomoc w sprawie magii miłosnej i zaklęć, nikt nie prosił o przepowiednie, niewielu mieszkańców osady w ogóle zauważało jego obecność. Czasem Alfie żałował, że tak jest. Wybrał dla siebie mroczny i samotny szlak, a tu, gdzie najbardziej pragnął być akceptowany, szlak ten prowadził go coraz dalej od zwykłych ludzi. Lecz z drugiej strony - co takiego tracił? Topienie frustracji w butelce z bandą pijaków? Obcowanie z tłustą i żałosną żoną oraz wiecznie wrzeszczącymi dzieciakami? Wybrał drogę do potęgi i o tym tylko chciał pamiętać. Szedł więc teraz przez osadę, pozwalając, by wrogie spojrzenia biły w jego zakurzoną koszulę jak bezgłośne ciosy. Wreszcie domostwa zostały daleko w tyle. Półtora kilometra od wioski ścieżka zniknęła, a teren zaczął się wznosić. Alfie rozpoczął wspinaczkę po stoku wzgórza, wystrzegając się węży i z przyjemnością ugniatając piaskowcowy miał twardymi podeszwami stóp. Minął naturalny amfiteatr; dziwny, okrągły plac, na którym nie rosły drzewa. Nie brakowało tu za to kopców termitów, z których wiele sięgało mu do piersi. W dawnych czasach ciała zmarłych Aborygenów wkładano do takich kopców. Kości, które pozostawały, zabierano do domu przodków. Alfie umieścił w kopcu zwłoki swego mentora, Ralpha. Pod koniec pory suchej wyjął jego kości i zaniósł do jaskini, którą nazywał domem. Tędy wiodła trasa jego wędrówki; 219 pokonywał ją za każdym razem, gdy powracał po wykonaniu zadania. Marsz w słońcu, piach i kamienie chrzęszczące pod stopami, wszystko to dawało mu poczucie oczyszczenia i uwolnienia. Oczyszczenia i uwolnienia od wszystkiego prócz ducha przodków, groźnego Anurry. Alfie wspinał się coraz wyżej szlakiem łowieckim znanym okolicznym ludom od ponad dziesięciu tysięcy lat. Lawirując między głazami i rozbitymi bryłami piaskowca, dotarł do urwiska piętrzącego się w górę wprost z łagodnego stoku. Obszedł je, by dotrzeć do przeciwległej ściany, w której odnalazł wąski komin. Człowiek, któremu nie brakowało siły i zwinności, mógł wspiąć się nim wzdłuż pionowej ściany, aż do skalnego nawisu. Alfie zaparł się nogami o ściany komina i rozpoczął wspinaczkę. Chwilę później był już w naturalnej jaskini, osłoniętej od deszczu i wiatru, głębokiej i suchej, w której szamani ludu Ang-Gnarra mieszkali od dziesiątków tysięcy lat. Teraz mieszkał tu Alfie. Szaman powrócił do domu. W kącie frontowej sali jaskini leżał schludny stosik kości człowieka, który stworzył Alfiego - starego szamana Ralpha, którego unikali inni Aborygeni, bo fascynowała go mroczna ścieżka puri-puri, i który zginął z ręki swego ucznia dokładnie tak samo, jak mistrz poprzedniego pokolenia zginął z jego ręki. Ściany i sklepienie groty były pokryte rysunkami i malowidłami. Niektóre z nich miały kilkadziesiąt tysięcy lat, inne były świeże - stworzył je Alfie. Widać było wśród nich wiele nowych symboli, zaczerpniętych z wędrówki po Czasie Snu, którą szaman odbywał w świecie białych ludzi. Pieniądze, które wtedy zarabiał, zapewniały mu całkowitą swobodę i niezależność - we własnym świecie, świecie tej jaskini, mógł robić wszystko, co chciał. Rozebrał się do naga i zostawił ubranie wraz z torbą w skalnej szczelinie. Ułożył się na plecach, czując przez skórę grzbietu i pośladków chłód szorstkiej skały, by zapatrzeć się na sklepienie oświetlone ukośnie padającymi promieniami słońca. Czuł się tak, jakby w letnią noc podziwiał gwiazdy na niebie. 220 3.3 Charley nie czuł się pewnie, spacerując po pokoju w swym mieszkaniu; miał wrażenie, że podłoga kołysze się jak pokład łódki na wzburzonym morzu. Głowa pękała mu od zmęczenia, smutku i potwornego kaca. Kiedy w drzwiach stanęła Kativa, zebrał się w sobie i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Zostawiła papierową torbę zjedzeniem na stoliku i podeszła, by objąć go i na długo przytulić bez słowa. - Jedz — odezwała się wreszcie. Charley usiadł i sięgnął po kanapkę. Pracowicie żuł każdy kęs, zmuszając się do jedzenia całą siłą woli. Kativa przycupnęła na krześle w kuchni, ścisnęła kolana i oparła na nich łokcie. Nie odzywała się, kiedy się posilał. Cisza zdawała się gęstnieć z każdą chwilą, aż wreszcie Charley odłożył resztkę kanapki i powiedział: - Dziękuję za śniadanie. - Proszę bardzo. Jak się czujesz? - Chcę, żebyś pojechała ze mną do Australii. - Co?! - Chcę, żebyś pojechała ze mną do Australii - powtórzył Payne, wyraźnie wymawiając każde słowo. - Potrzebuję twojej pomocy. - Niby w czym, Charley? Nie mogę tak po prostu spakować się i polecieć na antypody. Dlaczego właściwie tam się wybierasz? Co chcesz zrobić? - Człowiek, który to zrobił, człowiek, który zabił mojego przyjaciela, jest w Australii. - Skąd wiesz? - Mam przyjaciół, którzy zajmują się śledzeniem takich jak on. 221 - Więc powiedz odpowiednim władzom, co wiesz, i niech właściwi ludzie zakończą tę sprawę. - Kativo, jest w niej coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Dzieje się coś dziwnego; coś, na czym ty znasz się lepiej niż ja... Chodzi o magię i wierzenia Aborygenów z okolic Laury. Dziś nad ranem miałem sen, straszny sen. Był podobny do tego, o którym mi opowiadałaś, tylko że przemawiał w nim do mnie Bobby. Miejsce bardzo przypominało to, o którym mówiłaś: pusty plac z glinianymi kopcami. Byłaś tam ze mną. Wiem, że brzmi to jak kompletne szaleństwo, ale mam wrażenie, że to wiadomość dla mnie: musimy razem polecieć do Australii i odnaleźć,.tego człowieka. - Po co? Żeby go zabić? A może wydać policji? Charley, to nie brzmi jak szaleństwo, to jest szaleństwo. - Opowiadałaś mi przecież o swoich snach. Mówiłaś, że reguły naszego świata nie mają zastosowania do Aborygenów i ich magii. Odczułaś to na własnej skórze i sama interpretowałaś moje sny. Kat, możliwe, że jestem cholernie zmęczony, ale jest jedna rzecz, co do której nie mam najmniejszych wątpliwości: człowiek, który zabił moich przyjaciół, jest w Australii, a między tobą, mną i nim istnieje niepojęty związek. Jest nam pisane zrobić coś w tej sprawie. - Na nic ci się nie przydam - odrzekła Kativa, wstając i krzyżując ramiona na piersiach. - Nie mam bladego pojęcia o pracy policji. - A co ze snami? Przecież wiesz, że jest w nich prawda. Teraz mnie dopadły. Dlatego odkładam na bok zasady naszego świata, żebym mógł pojąć zasady Snu, którym żyje ten człowiek. Robię to bez wahania. Pomożesz mi? - Nie mogę tak po prostu wyjechać i... - Potrzebuję cię - przerwał jej Charley. Wstał, stanął przed Kativą i uniósł jej podbródek. - Znasz tamte rejony i rozumiesz ich mieszkańców. Busz w pobliżu Laury, oto gdzie znajdziemy mordercę. Musisz mi uwierzyć, uwierzyć w to, co skrycie od dawna uważasz za prawdę. Z jakiegoś powodu wszyscy troje jesteśmy w to włączeni. Ty będziesz wiedziała, dokąd pójść i o co pytać ludzi. Razem odszukamy zabójcę. - A co zrobisz, kiedy już go znajdziesz? 222 - To, co trzeba - oznajmił Charley tonem nie pozostawiającym żadnych wątpliwości. Kativa strząsnęła z ramion jego dłonie i podeszła do okna, jeszcze mocniej obejmując się rękami. - Przeraża mnie to wszystko - powiedziała. - Nie jestem taka jak ty. Żal mi twoich przyjaciół, ale nie mogę pojechać z tobą i uganiać się za zmorami z nocnego koszmaru. - Wiesz, jak jest naprawdę, Kat. Ty także czułaś, że coś się dzieje. Nie próbuj zaprzeczyć, przecież znasz prawdę. Jeżeli polecisz ze mną, będę mógł cię chronić. Musimy dotrzeć razem do końca tej sprawy. Sądzisz, że będziesz spać spokojnie, jeśli tu zostaniesz, udając, że nic nie możesz zrobić? Charley patrzył na jej nerwowo naprężone barki. - Nie poradzę sobie bez ciebie - dodał ciszej. - Proszę. Spuściła głowę, oparła podbródek o pierś, rozluźniła ramiona i wytarła dłonie o nogawki spodni. - Będę musiała coś powiedzieć w muzeum... - zaczęła. - Powiedz, że to nagła sprawa rodzinna. - Trzeba się spakować... - Pojedziemy do ciebie. Niespełna dwie godziny później byli już przy kasie biletowej Northwest Airlines. Charley kupił dwa powrotne bilety do Australii, nieomalże wyczerpując limit karty kredytowej. Czekał ich lot z Minneapolis do Los Angeles i dalej do Cairns, wrót Wielkiej Rafy Koralowej i punktu wyjścia podróży do regionu Laury. Na dotarcie do Miasta Aniołów potrzebowali czterech godzin. Po dwugodzinnej przerwie wyruszyli dalej, w wyczerpujący, osiemnastogodzinny lot na antypody, boeingiem 747 pełnym bladych, żądnych słońca i wypoczynku podróżnych. Zgłosili się do kasy niemal w ostatniej chwili, toteż nie zdołali kupić sąsiadujących miejsc; spędzili podróż osobno, sam na sam z własnymi myślami, od czasu do czasu zapadając w niespokojny sen. Odprawa celna w Cairns nie trwała długo, bo mieli ze sobą tylko podręczny bagaż z ubraniami na zmianę i niezbędnymi przyborami toaletowymi. W sali przylotów czekał na nich rosły, ogorzały blondyn w szortach, klapkach i zno- '(< 223 szonym T-shircie, dzierżący planszę z napisem „Charles Payne". - To zapewne ja - przedstawił się Charley. Wielki blondyn wyciągnął rękę na powitanie. - Witaj, stary. Jestem Fredo. Mam cię podwieźć do hotelu. Pewnie chciałbyś się wykąpać i zdrzemnąć, co? - Dzięki, Fredo - odparł Charley. - To jest Kativa Patel. - Cześć, Kativo. - Blondyn wskazał palcem na torby podróżne. - To wszystko, co macie? - Tak. - Dobra. No to w drogę. Fredo poprowadził przybyszów na parking. - Nie wiedziałam, że masz tu przyjaciół - szepnęła Kativa. - Przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi -odrzekł Charley. Zmiana strefy czasowej i klimatycznej -skok z północnoamerykańskiej zimy wprost w lato na antypodach - sprawiła, że był nieco zdezorientowany. Zatrzymali się przed odrapaną półciężarówką marki Toyota, z napędem na cztery koła. - Albo się bardzo przytulicie, albo weźmiesz panią na kolana, stary - odezwał się Fredo. - Muszę mieć miejsce na zmianę biegów. Jakoś upchnęli się w dwuosobowej szoferce. - Zarezerwowałem dla was pokój w Radissonie - powiedział Fredo. - Miły amerykański hotel nad samym morzem. Fajny widok, przyzwoity standard. Zaraz za bramą będziecie mieli plażę. Idźcie sobie na spacer i zjedzcie na mieście coś porządnego. - Dzięki, Fredo - odparł Charley. - Masz coś dla mnie? - Chwilunia, stary - odrzekł blondyn. - Zaczekaj, aż oddalimy się od lotniska i gliniarzy. Fredo zapalił silnik i z rury wydechowej buchnęła chmura szaroniebieskiego dymu. Ruszyli i przez kilka minut jechali szosą wylotową z lotniska. Wreszcie Fredo zerknął z uwagą w lusterka wsteczne i zjechał na pobocze. - Masz - powiedział, wyciągając spod siedzenia przedmiot zawinięty w pobrudzoną smarem szmatę. - Obejrzyj sobie, tylko dyskretnie. Charley rozwinął pakunek i zobaczył poobijanego brow- 224 ninga high power - pistolet półautomatyczny - z zapasem trzech magazynków: dwa były standardowe, po trzynaście nabojów, a ostatni dłuższy, nie mieszczący się w kolbie pistoletu, zawierający dwadzieścia nabojów. Położył broń na kolanach, łokciem odpychając Kativę w stronę Freda. Szybko rozebrał pistolet i sprawdził działanie mechanizmu. Powtórzył operację kilka razy i wreszcie na powrót zmontował dobrze naoliwione elementy. - Amunicja? - rzucił pytająco. - A, prawda. Trzymałem osobno -wyjaśnił Fredo. -Jest tutaj. Podał Charleyowi szmatkę, w której coś dźwięczało, i zwykłe, kartonowe pudełeczko. W zawiniątku znajdowały się naboje Winchester Silvertip o wydrążonych czubkach, a w pudełku zapas standardowych natowskich pocisków kaliber .9 mm. - To najlepsze, co mogłem skombinować w tak krótkim czasie - usprawiedliwił się Fredo. - Spluwa jest używana, ale działa bez zarzutu. Oba rodzaje amunicji gładko wchodzą do komory. Z piętnastu metrów trafia bez pudła; możesz na nim polegać. Tylko nie daj się z nim złapać. Nie jest trefny, więc nikt nie będzie mnie ścigał, za to ty pójdziesz siedzieć na ładnych parę lat. - Kapuję. Dzięki, Fredo - powtórzył Charley. - Zajrzyj do schowka na rękawiczki - odparł Fredo, sprowadzając wóz z pobocza na jezdnię. — Widzisz tę szarą teczkę? Znajdziesz tam papiery, których potrzebujesz. - Doceniam twój wysiłek - mruknął Charley, wsuwając teczkę do torby podróżnej. - Nie ma sprawy. Taką mam pracę. Przez pewien czas jechali w milczeniu, nim Fredo zatrzymał wóz przed drzwiami dużego hotelu. Wyłączył silnik, wyjął kluczyk i podał go Charleyowi. - Mam nadzieję, że umiesz się obchodzić z ręczną skrzynią biegów? - spytał. - Jasne - odparł Charley. - Wóz jest sprawny? Powinie-k nem o czymś wiedzieć? i Jasnowłosy dryblas podrapał się po policzku. I - Sprawdzaj od czasu do czasu poziom oleju. Wystarczy, U 225 m że będziesz lał dobrą benzynę; zobaczysz, że maszyna ci się odwdzięczy. I przyda ci się w buszu. Pod skrzynią znajdziesz zapasowe koło i komplet narzędzi. Skrzynka ma podwójne dno, skrytkę na strzelbę kaliber siedemnaście z zapasem amunicji. To legalna broń, chociaż ledwie mieści się w granicach normy. W buszu nikt ci nie powie słowa, ale tutaj lepiej się z nią nie obnoś. - Jasne, Fredo. - W teczce znajdziesz numer do mnie - dodał blondyn, wychodząc z kabiny. - Zegnam państwa. Do zobaczenia. To powiedziawszy, wcisnął ręce do kieszeni i oddalił się spacerowym krokiem. Kativa odprowadziła go wzrokiem. - Kto to jest? - spytała po chwili. -1 dlaczego dał ci broń? - Jak mówiłem, Kat, to przyjaciel przyjaciela. A pistolet... może być potrzebny do obrony, jeśli natkniemy się na faceta, którego szukamy. Kativa pokręciła głową i przeczesała palcami włosy. - Nic z tego nie rozumiem - stwierdziła. - Jestem za bardzo zmęczona. Muszę się przespać. - Już niedługo - zapewnił ją Charley. Usiadł za kierownicą i poprowadził półciężarówkę na parking przylegający do hotelu. Tam wysiedli, zabrali bagaże i przeszli do holu, utrzymanego w stylu tropikalnym, z miniaturowym strumykiem i sztucznymi drzewami, na których gałęziach usadzono wielobarwne, wypchane ptaki. Kiedy się zameldowali, Kativa bez słowa poprowadziła Charleya do pokoju. Nie przerywając milczenia, rozebrała się i weszła pod prysznic. Charley skupił się tymczasem na dokumentach z teczki, którą dostał od Freda. Ogarniało go coraz większe zmęczenie i coraz więcej wysiłku kosztowała go walka z opadającymi powiekami. Wyjął cienki arkusz peluru i zaczął czytać krótką notatkę. Oto człowiek, którego szukamy, zresztą z tych samych powodów. Interesuje nas wszystko, czego zdołasz się dowiedzieć. Wiem, że nie pracujesz już dla firmy, więc to, co dla ciebie robimy, traktuj jako wkład do banku przysług. W każdej chwili możesz poprosić o pomoc w ewakuacji; zajmiemy się też posprzątaniem po tobie. Staraj się działać czysto i zo- 226 stawiać nam operacyjną robotę. Drugi facet, o którym zaraz się dowiesz, jest szefem pierwszego. Z nim także chcielibyśmy odbyć długą rozmowę. Zobaczymy się, kiedy wrócisz. Udanych łowów. Charley wziął do ręki pierwszą fotografię formatu 20x25 centymetrów. Była dość ziarnista, czarno-biała i nieco rozmazana, lecz mimo to bez trudu rozpoznał twarz: był to człowiek, którego widział nad ciałem Bobby'ego Lee. U dołu zdjęcia widniał odręczny podpis: „Alfred 'Alfie' Woodard". Mordercę uwieczniono w czarnym, skórzanym stroju motocyklisty, przed drzwiami sklepu. Miał długie włosy, związane w koński ogon, a jego oczy ukryte były za szkłami okularów przeciwsłonecznych. Mimo to Charley nie miał najmniejszych problemów z dopasowaniem tego wizerunku do obrazu uwiecznionego w pamięci z fotograficzną precyzją. Na drugim zdjęciu zobaczył przystojnego, opalonego mężczyznę bez koszuli, ubranego w workowate spodenki surfin-gowca i niosącego pod pachą krótką deskę. Tym razem notatka zawierała nie tylko nazwisko - Jay Burrell - ale i adres w Cairns. Charley długo przyglądał się twarzy mężczyzny, zapamiętując jej krągłe rysy, które sprawiały wrażenie znacznie młodszych niż oczy. Jay Burrell. Trzeba będzie kupić plan miasta, pomyślał Charley, zorientować się w terenie i złożyć wizytę panu Burrellowi. Kativa wyszła spod prysznica, owinięta długim ręcznikiem kąpielowym. - Wolne - powiedziała, a potem wsunęła się pod kołdrę i odwróciła plecami. Charley spojrzał na jej odbicie w lustrze, a po chwili wsunął zdjęcia z powrotem do teczki. Rozebrał się po cichu, wyłączył światła i wziął prysznic, pozwalając, by strumień gorącej wody zmył znużenie. Kiedy skończył, ułożył się na posłaniu obok śpiącej już Kativy i oplótł ją mocno ramieniem, zanim osunął się w objęcia snu pozbawionego treści. < @)______ 3.4 Jay Burrell doskonale wyczuwał strach swego rozmówcy — uczucie, które nigdy dotąd nie uzewnętrzniało się w jego głosie. - Nie wiemy, gdzie on jest - mówił mężczyzna. - To główny świadek policji, a zniknął tak, jakby zapadł się pod ziemię. Nikt nie może go zlokalizować. Nie wykluczam, że wybrał się na poszukiwanie pana, no, chyba że to pan postanowił pomóc mu zniknąć z tego świata, nie informując mnie o tym, dokładnie tak, jak nie poinformował mnie pan o żadnym szczególe tego cholernego bałaganu. - Tutaj na pewno nie trafi - odparł Jay. - Był najlepszym przyjacielem tego gliny - ciągnął rozmówca. — Nie był u nas zatrudniony, ale wykonywał zlecenia jako fotograf. Wcześniej chyba służył w wywiadzie, więc być może w jakiś sposób zdołał pana namierzyć. - Dlaczego tak uważasz? - Tylko niech mnie pan nie prosi o nic więcej... Skończyłem z tym - oznajmił rozmówca. - Skończysz, kiedy każę ci skończyć - odparował Jay. -A sprawy rzeczywiście trochę wymknęły się spod kontroli -przyznał. - Nie ma pan pojęcia jak bardzo — wycedził rozmówca. — To, co się stało, w ogóle nie było potrzebne. Powinien pan wiedzieć, że nigdy nie wystąpiłbym przeciwko panu. Nie miałem żadnego udziału w tym, co wykombinowali tamci dwaj. A teraz mamy tu agentów FBI, wszędzie szperają... - Nic już nie znajdą. Nie ma śladu; sprawa kończy się w Minneapolis - odparł Jay. Zachowaj tylko spokój i trzymaj gębę na kłódkę. Monitoruj sytuację. Kazałem przesłać ci premię, żeby zrekompensować trudności. Niedługo bę- 228 dziesz mógł wrócić do normalnego życia, bo rzeczywiście straciliśmy kontrolę nad biegiem wydarzeń. Nie zamierzam już robić interesów w Minneapolis. - Wolałbym skończyć z tym już teraz. - Niedługo - powtórzył stanowczo Burrell. - Bardzo niedługo. Przerwał połączenie i złożywszy ręce za plecami, spojrzał na ocean przez wielkie, szklane drzwi. Po chwili ponownie sięgnął po słuchawkę i wstukał długi numer baru Quinkin w Laurze. - Halo, bar i hotel Quinkin - odezwał się męski głos. - Chciałbym zostawić wiadomość dla Alfiego Woodar-da - odparł Jay. - Nie będzie go tu przez parę dni. Coś pilnego? - Nieszczególnie. Czy mogę prosić, żeby zadzwonił do Jaya, kiedy się zjawi? - Spoko, stary. Zadzwonić do Jaya. Jasne. - To świetnie. Cześć. - Cześć. Jay znowu spojrzał na fale i pomyślał, że warto jeszcze raz wyjść na deskę. Surfował każdego ranka. To był jego ulubiony sposób na rozpoczęcie dnia: wyskoczyć z łóżka, wziąć deskę i iść na wodę. Ten sport był jego oazą spokoju od samego początku, gdy hodował marihuanę w hrabstwie Humboldt w Kalifornii, a także później, gdy przeniósł się do Huntington Beach opodal Los Angeles i urzędował tam, póki nie zaczęli się do niego dobierać przedstawiciele prawa. Spędzając wakacje w różnych zakątkach świata — za pieniądze z handlu narkotykami - miał okazję wybrać najdogodniejsze miejsce. Australia, jak się okazało, stanowiła idealną bazę operacyjną, ponieważ nie wiódł tędy żaden szlak przerzutu nielegalnych substancji; docierały tu jedynie pieniądze i informacje. Flotą powietrzną zarządzano z Meksyku, finansami z Caracas w Wenezueli i Oranjestad na Arubie, natomiast praniem pieniędzy zajmowali się ludzie z Minneapolis i Dayton w Ohio. Teraz, niestety, należało szybko i dyskretnie pozbyć się majątku w Minneapolis, a jednocześnie zintensyfikować działalność w Dayton. Jay Burrell nie chciał przesadzić z aktywnością w Ohio, ale wzmożenie jej 229 było konieczne do czasu znalezienia nowej bazy na Środkowym Zachodzie. Tyle roboty, pomyślał. Wiedział, że jeśli chodzi o intratną branżę narkotykową, znalazł się na końcu łańcucha pokarmowego. Nikt dotąd nie mógł mu zagrozić, nawet największe agencje rządowe, takie jak DEA czy CIA. Miał świadomość, iż jest bacznie obserwowany przez ich funkcjonariuszy, ale był wystarczająco mądry, przebiegły i ostrożny, a do tego stać go było na najlepszych prawników i księgowych. Nawet bystremu obserwatorowi mógł wydać się co najwyżej zdumiewająco skutecznym handlarzem nieruchomościami, który dzięki słusznym inwestycjom zyskał majątek wystarczający do finansowania niezłego życia w Cairns i surfingowego hobby. Często podróżował, ale w tym przecież nie było nic nielegalnego. Miał też grono osobliwych znajomych, ale i to nie było karalne. Doszedł do wniosku, że popływa jeszcze, a potem pojedzie do miasta na późny lunch. Odrobina rozrywki i kontakt z towarzystwem mogły mu wyjść jedynie na dobre. Nie miał na razie ochoty myśleć zbyt intensywnie o tym, co by się stało, gdyby ktoś odkrył jego związki z Alfiem oraz rolę Alfiego w zabójstwach dokonanych w Minneapolis. Nie wydawało mu się, żeby którykolwiek z jego ludzi był w stanie wyeliminować Aborygena, a tym bardziej nie czuł się na siłach dokonać tego samodzielnie. Tymczasem więc zanotował tylko w pamięci, że należy wykorzystać płatnych informatorów w australijskich władzach, by dowiedzieć się czegoś o Charleyu Paynie z Minneapolis w Minnesocie. Wolał wiedzieć, kto taki być może wyruszył jego tropem. 3.5 Alfie Woodard unosił się gdzieś pomiędzy jawą a snem -uśpione ciało spoczywało na ziemi, w pełni aktywny umysł doznawał zaś kolejnych wizji. W jaskini, którą nazywał domem, często spędzał w tym stanie długie godziny, czując, jak nawiedzają go obrazy wypływające i z jego wnętrza, i z samych otaczających go skał. Potrafił podążać za wizjami przez wiele dni, wstając tylko po to, by załatwiać potrzeby fizjologiczne, napić się wody lub pożywić się nieco. Zaraz potem na powrót zapadał w osobliwy sen. To był jego prawdziwy świat: uwielbiał wędrować z duchami przodków i obcować z innymi członkami pradawnego, groźnego plemienia Imjinów. Zwłaszcza jeden, kuszący głos przemawiał do niego z wielką siłą i wskazywał drogę, głos Anurry: Timara nadchodzi... Timara nadchodzi z kobietą i będziesz w niebezpieczeństwie... Szykuj się, szykuj, bo nadchodzi myśliwy... Alfie wiedział, że został wybrany do wykonania pewnej misji. Nie wiedział jeszcze jakiej, a przynajmniej nie świadomie, ale to tak naprawdę nie było ważne. Droga, którą podążał, z wolna otwierała się przed nim. Wszystko wydawało się takie proste, kiedy wiele lat temu odnalazł go Jay Burrell i poprosił o wykonanie zlecenia. - Zabiłbyś dla mnie człowieka? - spytał wówczas z rozbrajającą szczerością. Alfie odpowiedział prawie bez wahania, jakby od dawna spodziewał się tego pytania: - Jasne, stary. Przyda mi się forsa... ale nie jestem tani. Zabijanie było dokładnie tym, czego potrzebował, by kontynuować zgłębianie tajników puri-puri i wznieść się na 231 kolejny stopień wtajemniczenia. Każde morderstwo było rytuałem, coraz bardziej precyzyjnym i powiązanym z coraz intensywniejszymi wizjami, co niewątpliwie miało związek z posilaniem się ciałami ofiar. Za każdym razem łatwiej przychodziło mu zrzucanie maski, którą nosił w zewnętrznym świecie; powroty do jaskini stawały się coraz ważniejsze, a opuszczanie jej przychodziło mu z rosnącym trudem. To tu miał przecież do wykonania prawdziwą pracę. W jego umyśle zaczął się formować wirujący kolaż obrazów: kobieta o niewidocznej twarzy, oświetlona od tyłu mocnym blaskiem, który wyraźnie rysował jej postać, a zacierał wszelkie szczegóły... wysoki i szczupły mężczyzna o jasnych włosach, który tak dobrze walczył w domu policjanta... Alfie kuśtykający w stronę czekającego samolotu. Wszystko to miało swoje znaczenie, wszystko łączyło się w całość, której jak na razie nie był w pełni świadomy. Nie wątpił jednak, że w odpowiednim czasie to zrozumie. Wiedział też, że w tej chwili powinien rozpocząć przygotowania, a przede wszystkim zaspokoić potrzeby ciała: zjeść, wyspać się i poćwiczyć. Powoli obudził się z transu i otworzył oczy. Promienie słońca wpadały ukosem do jaskini, ucięte ostrym jak brzytwa cieniem nawisu skalnego, pod którym spoczywał Alfie. Wstał i sięgnął po zawiniątko z farbami, które przygotował w miejsce zestawu utraconego w Minneapolis. Ułożył się na plecach w cienistym kącie groty, obrócił głowę i spojrzał na ścianę w miejscu, w którym stykała się z podłożem. Zaczął rysować. Najpierw postać kobiety o młodych, zadziornie sterczących piersiach i ręce kusząco ułożonej na brzuchu. Szkicował szybko i pewnie, w miarę jak krystalizował się obraz w jego wyobraźni. Nucił przy pracy; monotonny pomruk przypominał buczenie didżeridu. Wyśpiewywał miłosną magię, sięgając myślą do tej kobiety w Czasie Snu. Czuł, że spotkał ją już i że ona wkrótce do niego przybędzie. Pojawi się u boku łowcy, którego upodobał sobie klan Ti-mara. Alfie pozwolił mrocznemu duchowi zapanować nad ciałem i tuż obok rozpoczął nowy rysunek. Prostą kreską na- 232 szkicował kształt mężczyzny wiszącego głową w dół. Długą, szczupłą postać nakreślił czarnym barwnikiem, dodając pośrodku białą linię. W zwisających bezwładnie dłoniach narysował bezużyteczną broń. Otoczył obraz czerwienią, nucąc mroczną pieśń, której słowa rozbrzmiewały wyraźnie w jego głowie, choć nie mógł wymówić ich na głos. To była magia śmierci. 3.6 Kativa rzucała się niespokojnie w pościeli; coś mrocznego wkradało się w jej sny... ...Szła w stronę ciemnobrązowych wzgórz porośniętych drzewami, których konary wyglądały jak ramiona wyciągnięte ku niebu. Między bryłami piaskowca, którymi usiana była okolica, dostrzegała liczne szczeliny i jaskinie. Była naga, słońce przyjemnie ogrzewało jej dumnie sterczące piersi, wiatr chłodził uda, a przepaska biodrowa zakrywała krocze. Tam także czuła miłe ciepło, a także wilgoć - być może pod wpływem intensywnego ruchu, który rozgrzewał jej ciało jak dłonie kochanka. Cieszyła się chwilą, bo była to chwila cudowna. Nie była jednak sama. Pojawił się za nią rosły i szczupły mężczyzna, poruszający się długimi susami. Przesuwał się od drzewa do drzewa, trzymał w ukryciu i ostrożnie wyglądał spomiędzy gałęzi, które ukrywały jego smukłe kończyny. Czuła, że patrzy na nią pożądliwie, i sprawiało jej to przyjemność. Podobała jej się myśl, że ktoś obserwuje jej nagie pośladki i plecy lśniące od potu w pełnym słońcu. Gdzieś z przodu ktoś zawołał ją po imieniu. Nie rozpoznała głosu; był zbyt cichy, niemal poniżej progu słyszalności. Wyczuwała go jednak, jak słaby ucisk pod czaszką. Przyzywał ją, zachęcał do pośpiechu w marszu ku jaskiniom, które widziała przed sobą. Nie widziała wołającego; musiał być ukryty wśród skał, prosto przed nią. Słyszała teraz śpiew, z pozoru słodki, a tak naprawdę jakby szorstki i fałszywy. Stojąc w cieniu wzgórza i zadzierając głowę, zastanawiała się, jak dotrzeć do źródła głosu. Zobaczyła wąską ścieżkę, tak starą, że wydawała się wdeptana w kamień. Leżała przy 234 niej ludzka czaszka, która zaklekotała szczękami, mówiąc: „Witaj, kobieto. Przynieś nam swoje mięso, abyśmy znowu mogli chodzić..." Kativa gwałtownie usiadła na łóżku, mocno owinięta kołdrą. Pot lał się z niej strumieniami. Nagły ruch obudził Charleya, który podniósł się i spytał sennie: - O co chodzi? - Miałam... sen. Te słowa wystarczyły, by Charley natychmiast oprzytomniał. - Wszystko w porządku? - Straszny koszmar. Kativa wyskoczyła z łóżka i poszła do łazienki. - Muszę wziąć prysznic - zawołała, zamykając za sobą drzwi. - Jasne - mruknął Charley. Kativa stanęła pod strumieniem gorącej wody, która po chwili złagodziła bolesne napięcie w karku, plecach i miednicy. Obrazy ze snu nie zniknęły; niepokoiła ją ta wizja, w której wędrowała nago po buszu. Energicznie wyszorowała całe ciało, jakby mogła zmyć z siebie ślad wołającego ją głosu. Wytarła się wielkim i szorstkim ręcznikiem frotte, owinęła się drugim i wróciła do pokoju. - A ty się nie wykąpiesz? - spytała. - Nie brakuje ciepłej wody. Charley siedział po turecku pośrodku łóżka, ubrany jedynie w bokserki. - Tak - mruknął. - Chętnie. Stanął przed Kativą i z wahaniem położył dłoń na jej ramieniu. - Co z twoim snem? - spytał. Kobieta potrząsnęła głową. - Nie chcę o tym mówić - odparła. - Znowu to samo. Weź prysznic, zjemy coś. Charley skinął głową i poszedł do łazienki. Kativa włożyła spodnie koloru khaki, lekką lnianą koszulę z krótkim rękawem i mocne buty do pieszych wędrówek. Po chwili Charley wrócił, by ubrać się w milczeniu. Zeszli na dół na solidne śniadanie. 235 - Co teraz zrobimy? - spytała Kativa po kilku filiżankach kawy. Charley skinął głową, wyczuwając zmianę w jej tonie. Łyknął kawy, zanim odpowiedział. - Jest tu pewien gość, któremu chciałbym się przyjrzeć. Widywano w jego towarzystwie człowieka, którego szukamy. Dobrze znasz miasto? Kativa wzruszyła ramionami i drgnęła, jakby przeszedł ją zimny dreszcz. - Dość dobrze. Charley podał jej karteczkę z adresem Jaya Burrella. - Trafimy tam? Znasz tę ulicę? Przez chwilę przyglądała się adresowi. - Tak - odpowiedziała. - Ciągnie się wzdłuż głównej plaży, tuż za miastem. Możemy pójść na długi spacer albo pojechać samochodem. Charley kiwnął głową. - Najpierw pojedziemy, bo musimy rozeznać się w terenie. - Wiesz, kogo szukamy? - Rozpoznam, kiedy go zobaczę. Wyszli z hotelowej restauracji i przez hol dotarli do krytego parkingu, na którym zostawili półciężarówkę. Charley obszedł wóz dookoła, a potem przyklęknął i zajrzał za wszystkie koła oraz pod podwozie. - Czego szukasz? - spytała Kativa. - Przykrych niespodzianek. - Robiłeś to już kiedyś, prawda? - Co takiego? - Musiałeś to robić... Tropiłeś ludzi? - Tak. - Może mi o tym opowiesz? - spytała, nie kryjąc złości. -A może mam się wszystkiego domyślić, podobnie jak wielu innych spraw, które ciebie dotyczą? Charley usiadł za kierownicą, włączył silnik i otworzył drzwi po stronie pasażera. - Wsiadaj - powiedział. Kativa usadowiła się w fotelu i z niepotrzebnym rozmachem zatrzasnęła drzwi. 236 - Nie jestem dzieckiem - oświadczyła. - Poza tym, wplątałam się w tę sprawę tak samo jak ty. Chyba mam prawo wiedzieć, czy ty w ogóle wiesz, co robisz? Jak dotąd nie wiem nawet, dlaczego się tu znalazłam. Charley zastanawiał się przez chwilę, a potem wyłączył silnik. - Masz rację - przyznał. - Wiem, co robię. Zanim zostałem fotografem, pracowałem dla CIA. Byłem operatorem ulicznym. - Operatorem ulicznym? Charley roześmiał się. - Agentem działającym na ulicy, w terenie. Wykonywałem zadania na całym świecie. Kiedyś może opowiem ci ze szczegółami o tym, co robiłem i jak mnie szkolono, ale w tej chwili nie mamy na to czasu. Sądzę, że dość już widziałaś, żeby wierzyć, że wiem, co robię. Bycie agentem już mnie nie interesuje, ale przez długi czas właśnie w ten sposób zarabiałem na życie. A dlaczego tu jesteś? Na to pytanie nie ma logicznej odpowiedzi, ale przecież w całej tej historii z Quin-kinami nie znajdziesz nawet szczypty logiki. I może dlatego tu jesteś. Prawda jest taka, Kativo, że wszystkie ważne informacje o człowieku, którego szukamy, uzyskałem od ciebie. Potrzebuję twojej pomocy, żeby wiedzieć, czego mogę się spodziewać i co będzie mi niezbędne, żeby go zdjąć. - Zdjąć? - Tak jest. - Masz na myśli przekazanie go w ręce policji? - Nie bądź naiwna. - Tutaj istnieje więcej niż jeden rodzaj prawa, Charley. Powinieneś o tym wiedzieć. - W tej chwili działamy według mojego. - Aborygeni mają własne prawo i z pewnością miałoby ono zastosowanie do tej sprawy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - W każdym plemieniu istnieje rada starszych, a w jej ramach działają Strażnicy Prawa. Ich zadaniem jest pilnować przestrzegania tradycyjnych tabu oraz praw plemiennych; dotyczy to między innymi praktyk magicznych. Gdybyśmy wiedzieli, do jakiego plemienia należy ten Quinkin, 237 zyskalibyśmy sojuszników - Strażników Prawa. Pomogliby nam powstrzymać Anurrę. - W jaki sposób? Postawiliby go przed sądem? - Niezupełnie. Sami rozstrzygają, jakie działania należy podjąć- i podejmują je. Czasem wystarczy lekkie pobicie, czasem urządzają ceremonialne zranienie włócznią w nogę, jeśli na przykład jakiś młodzik narozrabia po pijanemu w osadzie. Ale mogą też pójść na całego i zabić mrocznego czarownika, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Nie mamy czasu na ceregiele - odparł Charley. - Nie wiem, czy facet zamierza zostać tu na dłużej. Lepiej będzie odnaleźć go i załatwić od razu. Charley ponownie uruchomił silnik i wycofał wóz z parkingu. Kativa spojrzała w okno. - Po to ci ten pistolet? - spytała. - Możliwe. Objęła się mocniej ramionami. - Kativo? - odezwał się po chwili. — Miałaś mi wskazać drogę. Pokierowała nim przez miasto, używając jak najkrótszych zdań. Wreszcie odnaleźli właściwą ulicę: wąską i krętą dwupasmówkę, wzdłuż której stały przestronne domy z dostępem do plaży. - To ten na szczycie wzgórza - powiedziała Kativa. Charley wrzucił niższy bieg i półciężarówka niespiesznie potoczyła się pod górę. Dom i ogród były osłonięte murkiem i ogrodzeniem z kutego żelaza. Stojący na niskiej skarpie budynek miał kształt litery L, zwróconej wąską podstawą ku oceanowi. - Ładny - ocenił Charley. Bardzo uważnie przyjrzał się domowi Jaya Burrella; szczególnie zainteresował go fakt, że choć od frontu przeszkodą był murek i płot, to od strony plaży nic nie blokowało dostępu na posesję - zapewne po to, by z okien rozciągał się niczym nie zakłócony pejzaż morza. Pomyślał, że najlepiej będzie podejść właśnie z tamtej strony, na przykład markując spacer plażą od niedalekiego punktu widokowego przy drodze do szczytu wzniesienia, na którym stał dom. Światła 238 rozmieszczone na tylnym tarasie skierowane były raczej do wewnątrz niż na plażę; nocna wizyta wydawała się naturalną opcją. Przed budynkiem nie było nikogo; Charley dostrzegł jedynie cień postaci za dużym, frontowym oknem, który mignął tylko i zaraz zniknął w głębi domu. Przyspieszył, dojechał do końca ulicy i zawrócił, by raz jeszcze niespiesznie minąć dom. Tym razem zobaczyli na ganku rosłego, potężnie umięśnionego mężczyznę w szortach i podkoszulku, który machnął ręką w ich stronę. Kativa i Charley odpowiedzieli podobnym gestem i odjechali, nie zatrzymując się. - Co teraz? - spytała Kativa. - Wracamy do hotelu i czekamy; potem może pójdziemy na spacer plażą. - A później? - Znajdziemy dobrą mapę okolic Laury i wybierzemy się w podróż. - Tim, kto to był? - spytał Jay Burrell. - Jakiś gość z dziewczyną. Pewnie szukali zjazdu na plażę. - Pojechali już? - Nawrócili i zmyli się. - W porządku. Skoczysz teraz do miasta i zaczekasz na autobus, którym ma przyjechać Alfie. - Nienawidzę tego skurwiela. - Schowaj sobie te uprzedzenia na inną okazję, Timmy. I nie martw się, dostaniesz swoją szansę. Możliwe, że najbliższe zlecenie wykonasz wspólnie z Alfiem. Goryl oddalił się, zostawiając Jaya pochylonego w skupieniu nad wypielęgnowanymi paznokciami. 3.7 Wezwanie do Cairns rozdrażniło Alfiego. Właśnie zaczął przyzwyczajać się na powrót do rytmu życia w jaskini: jedzenia, snu, wędrówek po wzgórzach i coraz liczniejszych godzin spędzanych na komunikowaniu się z duchami tak tłumnie zamieszkującymi tę okolicę. Aborygeński chłopiec w wystrzępionych szortach i koszulce, który stojąc u podnóża skały, wykrzyczał wiadomość dla niego, obrócił się na pięcie, gdy tylko skończył, i umknął ile sił w nogach. Alfie nie spieszył się zbytnio z wizytą w barze; kiedy wreszcie dotarł do miasteczka, oparł się leniwie o kontuar, wybrał numer Jaya Burrella i cierpliwie wysłuchał szefa, wyczuwając napięcie w jego głosie. Coś gryzło Jaya Burrella. Alfie nie wrócił nawet do jaskini; w zupełności wystarczało mu ubranie, które miał na sobie. W przestronnym domu Jaya Burrella miał swój pokój, a w nim szafę pełną strojów i innych przedmiotów potrzebnych do życia w zewnętrznym świecie. Mógł sobie pozwolić na to, by po prostu wsiąść do autobusu jadącego w stronę Cairns. Jay wysłał po niego tego ciemniaka Tima - Alfie zobaczył go znacznie wcześniej, niż sam został zauważony, toteż miał dość czasu, by w duchu zabronić sobie jakichkolwiek prowokacji. Tim podjechał bliżej i zatrzymał samochód przy krawężniku, kiedy wreszcie spostrzegł Alfiego, cierpliwie czekającego przed budynkiem dworca autobusowego w Cairns. - Wsiadaj, czarnuchu - odezwał się opryskliwie. - Nie będę tu sterczał cały dzień. Alfie otworzył lewe drzwi wozu i usiadł na miejscu pasażera, nie mówiąc ani słowa. 240 - Nie masz nic do powiedzenia? - dorzucił Tim, zirytowany przeciągłym spojrzeniem, które posłał mu półkrwi Aborygen. Alfie zignorował go całkowicie i zamknął się w sobie, jednocześnie kontynuując przemianę z szamana z jaskini w Alfiego Woodarda znanego zewnętrznemu światu. Nie zamierzał pozwolić, by przeszkadzały mu w tym docinki młokosa. Nie odezwał się więc nawet po dotarciu do domu przy plaży. Przemówił dopiero wtedy, gdy weszli do gabinetu Jaya Burrella. - Co jest takiego ważnego, że musiałeś ściągnąć mnie z powrotem? - spytał. - Możliwe, że ktoś cię szuka - odparł Jay. - Skąd wiesz? - Mój informator w Minneapolis twierdzi, że gość zniknął z powierzchni ziemi zaraz po twoim odlocie. Sprawdziłem, kto to taki, i mówię ci, że to poważny gość. - Co o nim wiesz? Burrell podał Alfiemu szarą kopertę. - Sam zobacz - odparł. - To właśnie jego zostawiłeś na swoim tropie. Alfie usiadł w fotelu, założył nogę na nogę i zaczął przeglądać zawartość koperty. Na jednej z kartek widniało logo Centralnej Agencji Wywiadowczej, jednak większość papierów stanowiły streszczenia napisane przez kogoś, kto czytał oryginalne dokumenty. - Były agent akcji specjalnych CIA? - mruknął Alfie z rozbawieniem. - W jakim świecie przyszło nam żyć... Wyjął spomiędzy kartek podpisaną fotografię Charleya Payne'a o wymiarach 12x18 centymetrów i uważnie przyjrzał się twarzy. - Fakt, to on - powiedział. - Dobry z niego wojownik. Zebrał papiery w dłoniach i postukał nimi o blat, by wyrównać plik, nim odłożył go na biurko Jaya. Rozparł się wygodniej w fotelu i zaplótł dłonie na brzuchu. - Czego ode mnie oczekujesz? — spytał. - A jak sądzisz? - prychnął Burrell. - Trzeba załatwić sprawę. - Świetnie — odparł Alfie spokojnym, niemal znudzonym 241 głosem. - Zabiję go, kiedy się tu pojawi. W jaki sposób mnie znajdzie? - Ma dobre kontakty. Możliwe, że wskazano mu drogę do mnie. Wypracowałeś sobie określoną reputację, przyjacielu; działasz dość charakterystycznie. Te robótki w Paryżu, Amsterdamie, Bangkoku i Caracas... Twój rytuał zwraca na siebie uwagę. - Chciałeś, żeby moje akcje zwracały na siebie uwagę, więc zwracają. Zawsze zależało ci na czytelnym przekazie. Nie wydaje mi się, żeby ktoś miał wątpliwości co do znaczenia tego, co robiłem. A tobie? - Niewykluczone, że będziesz musiał zmienić sposób działania. - A ja sądzę, że będzie lepiej, jeśli zakończymy współpracę. Jay wstał zaniepokojony. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że to już koniec, Jay. Koniec moich misji. Ta będzie ostatnia... Wiesz, mam pewne przeczucie; można powiedzieć, że dostaję sygnały... Tak czy inaczej, to koniec. Więcej nie będę robił tego, co robiłem. Jay przysiadł na krawędzi blatu, nerwowo kiwając nogą. - Tylko mi nie mów, że strach obleciał słynnego Alfiego Woodarda - rzucił prowokacyjnie. - Nie o to chodzi, stary. Po prostu nadeszła pora, żeby z tym skończyć i zająć się innymi sprawami. Prowadzę inne życie, któremu chcę poświęcić więcej czasu. Dość już zrobiłem dla nas obu. - Alfie, jesteś mi potrzebny. - Potrzebujesz raczej moich umiejętności... i dlatego na wszelki wypadek wyhodowałeś sobie tego mięśniaka. Daj mu szansę, niech rozwinie skrzydła, a może zaskoczy cię pozytywnie? Ma w sobie potencjał, musi tylko nauczyć się trzymać język na wodzy. Tim, który stał przy drzwiach z posępną miną, otworzył usta i zamknął je bez słowa. - O, właśnie tak - pochwalił go Alfie. - Odpieprz się - warknął Tim. - Tę jedną sprawę musisz jeszcze załatwić - odezwał się szybko Jay Burrell. - Kiedy po sobie posprzątasz, możesz 242 wrócić do tej swojej jaskini w Laurze i robić... to, co zwykle tam robisz. Ale ten bałagan jest twoim dziełem i przez ciebie mamy kłopoty na własnym terenie. Musisz dokończyć sprawę. Alfie dobrotliwie skinął głową. - Nie przeczę, stary. I dokończę ją, ale musisz wiedzieć, że jest w niej coś dziwnego, coś, co przeczuwałem od dłuższego czasu. Ten człowiek nie odejdzie z niczym. - Sądzisz, że będzie współpracował z tutejszymi glinami? - spytał Jay. - Nie o to chodzi — odparł z przekonaniem Alfie. - Policja nie jest mu potrzebna, prędzej sprowadzi tu któregoś ze swoich kumpli szpiegów. Przyda mu się pomoc; musi mieć kogoś, kto zna tutejsze warunki. - Mogę opłacić ludzi do obserwowania lotniska, ale facet równie dobrze może przylecieć do Brisbane i dotrzeć tu autobusem. Alfie przeciągnął się leniwie i przymknął oczy. Przez moment czuł przyciąganie Snu, ale zwalczył w sobie pokusę. - Nie trzeba, Jay. On pewnie już tu jest, może nawet zdążył ci się przyjrzeć, jeśli i ciebie tropi. Wystarczy, że będziemy mieli szeroko otwarte oczy; sam do nas przyjdzie. Może nie byłoby źle wystawić mnie na wabia? - Na wabia? - O tobie słyszał, mnie widział na własne oczy. Rozpozna mnie, jeśli się pokażę; tego jestem pewien. - Nawet w tym? - rzucił z powątpiewaniem Jay, wskazując na znoszone ubranie Alfiego. - Nawet w tym. Tim parsknął pogardliwie. Alfie obejrzał się przez ramię i wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu. - Timmy, mój drogi chłopcze, nigdy do niczego nie dojdziesz, jeśli nie zaczniesz się uczyć - powiedział. - Sądzisz, że wszystko jest takie, jakim wydaje się być na pierwszy rzut oka. Nigdy jeszcze nie przyszło ci do głowy, że być może sprawy i ludzie nie zawsze są tacy, jak się zdaje. Kiedy to pojmiesz, będziesz mógł powiedzieć, że coś wiesz. I niewykluczone, że wtedy naprawdę staniesz się niebezpieczny. - Odpieprz się, Alfie - warknął buntowniczo Tim. - Te 243 twoje szamańskie pierdoły - dodał, ośmielony milczeniem Jaya. - Gdybyś się tak głupio nie zabawiał w Stanach, nie mielibyśmy teraz problemu. Alfie roześmiał się i pokręcił głową. Włożył na głowę kapelusz i opuścił go tak, by oczy znalazły się w głębokim cieniu ronda, a potem rozluźnił się w miękkim fotelu. - Dostaniesz swoją szansę, Timmy - powiedział. 3.8 W pokoju hotelowym Kativa usiadła naprzeciwko Char-leya, przy małym stoliku. Kontrast między jej nieśmiałym przycupnięciem na skraju siedziska a pozycją Charleya, który półleżał na krześle jak dobrze najedzony kocur, był wyraźnie widoczny. - Co teraz? - spytała. Charley pochylił się nad stolikiem i rozłożył szczegółową mapę drogową. - Nie za wielka ta Laura - powiedział. - To tylko przystanek dla tych, którzy zmierzają w stronę półwyspu - wyjaśniła Kativa. - Jest tam też osada Aborygenów, ale nie przy drodze, tylko z dala od miasta, u podnóża wzgórz. Te ziemie należą do plemiona Ang-Gnarra. - Potrafisz się poruszać po tych terenach? - Tak. Spędziłam tam sporo czasu. Znajdziemy ludzi, którzy powinni znać tego człowieka. - I będą chcieli z tobą rozmawiać? - Mam nadzieję. Jeżeli on tam jest, to możesz być pewien, że tubylcy wiedzą o nim wszystko. Mówiłeś, że masz jego zdjęcie? - Trudno zapomnieć taką twarz - odparł Charley, wyjmując dużą, czarno-białą odbitkę. - Popatrz. Kativa długo przyglądała się fotografii. - Wygląda dziwnie znajomo - stwierdziła w końcu. -1 na pewno nie będzie trudno go znaleźć, jeśli nadal tak się ubiera. - Wątpię, żeby tak było. Kativa skinęła głową. - Pewnie masz rację. Pojedźmy do Laury, pokażmy ludziom to zdjęcie. Ktoś musi go rozpoznać. - Długo potrwa taka wycieczka? 245 - Pewnie większą część dnia. Będziemy jechać głównie po drogach gruntowych, ale dla półciężarówki to żaden problem. - Masz tam jakieś kontakty? - Znam parę osób. Za to Peter, właściciel baru, zna tam wszystkich. Odbiera pocztę i telefony; chyba z każdym ma kontakt. Jeżeli ktoś skojarzy tego typa, to właśnie Peter. - W takim razie pogadamy z Peterem - orzekł Charley. Zebrał papiery i włożył je do teczki. - W drogę. Droga do Laury była długa, wyboista i pełna kurzu. Kiedy dotarli na miejsce i wysiedli, Kativa rozejrzała się z zainteresowaniem, a Charley przeciągnął się z lubością, prostując zmęczone stawy. Miasteczko nie zmieniło się, odkąd je opuściła: wciąż było senne, zapiaszczone i nieomalże złowrogo ciche w popołudniowym słońcu przynoszącym nieznośny, tropikalny upał. Nie było duże - składała się na nie grupka domów obłażących z białej farby oraz dwupiętrowy budynek z tablicą: „bar i hotel Quinkin". Naprzeciwko niego, po drugiej stronie drogi, stała zakurzona ciężarówka z przyczepą. Kativa poprowadziła Charleya do ciemnego i chłodnego wnętrza baru, którego centralnym punktem był masywny, porysowany kontuar z drewna, wzmocniony wytartą, mosiężną rurą do opierania stóp. Wystroju sali dopełniały nieliczne stoliki oraz kręte schodki prowadzące na piętro. Za barem siedziała młoda Aborygenka, a zakurzony mężczyzna w cienkim kapeluszu i drelichu koloru khaki -z wyglądu kierowca - tkwił na stołku naprzeciwko niej, pieszcząc w dłoniach piwo. W kącie, przy stoliku, odpoczywali dwaj wiekowi krajowcy o pomarszczonych twarzach. Obaj obserwowali przybyszów z wielką uwagą. W barze nie było nikogo więcej. - No proszę - odezwał się kierowca ciężarówki. - Mamy towarzystwo. - Dzień dobry - powiedziała barmanka. - Podać coś do picia? - Dwa jasne castle - odparła Kativa. - Najzimniejsze jak się da. - Robi się - mruknęła dziewczyna, wyjmując z lodówki 246 ukrytej za bufetem dwie oszronione butelki i parę kufli z matowego szkła. - Może być? Goście napełnili kufle i z wdzięcznością napili się chłodnego napoju. - Jest Peter? - spytała po chwili Kativa. - Nie. Dzisiaj ma wolne. Mogę w czymś pomóc? Charley wyjął z torby zdjęcie Alfiego i położył je na kontuarze. - Zna pani tego człowieka? Po wyrazie twarzy barmanki widać było, że tak. Już nie opierała się swobodnie o blat; wyprostowała się i cofnęła 0 krok. - Słyszałam o nim - odpowiedziała. - Nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że tak sobie pokazujecie jego zdjęcie. - Zna go pani? — upewniła się Kativa. - Słyszałam o nim - powtórzyła dziewczyna. - Więcej, niżbym chciała. To Alfie Woodard, a przynajmniej pod takim imieniem i nazwiskiem jest znany w tych stronach. Mieszka na skałkach. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej, zapytajcie tamtych - dodała, wskazując na dwóch starych Aborygenów siedzących w kącie. Ich twarze, pulchne i pomarszczone zarazem, otaczały grzywy białych, kręconych włosów. -Zapytajcie, co mają do powiedzenia o Alfiem Woodardzie. - Dzięki - odrzekła Kativa. - Lepiej mi nie dziękujcie. - Barmanka zdecydowanym ruchem skrzyżowała ręce na piersiach. - To ja będę wam wdzięczna, jeśli nie wspomnicie Alfiemu o naszej rozmowie. Charley i Kativa spoglądali na siebie przez długą chwilę. Wreszcie Charley wzruszył ramionami i podszedł do stolika, przy którym siedzieli tubylcy. - Przepraszam- powiedział, podając im zdjęcie- czy któryś z panów zna tego człowieka? Siedzący bliżej niespiesznie przeniósł na Charleya spojrzenie oczu o nieco pożółkłych białkach i przez długą chwilę przyglądał mu się bez słowa. Potem przez równą minutę wpatrywał się w fotografię. I roześmiał się. - Ten gość nie będzie zachwycony, jeśli się dowie, że nosicie przy sobie jego zdjęcie, o nie - powiedział. 1 247 - Zna go pan? - spytał Payoe. - Znam tego mężczyznę i znałem go jako chłopca, zanim został zabrany. - Zabrany? - Przez władze. Został oddany do białej rodziny, bo jego biały ojciec uciekł i nie wrócił. Przez to wszystko coś złego stało się z tym chłopakiem. - Wie pan, gdzie możemy go znaleźć? - Mieszka na wzgórzach. - A dokładniej? - Biali raczej nie powinni chodzić w tamte strony, żeby szukać tego człowieka. On może zrobić krzywdę, jeśli się dowie, że ktoś go szuka i pokazuje jego zdjęcie. Charley usiadł na wolnym krzesełku. Drugi starzec skinął głową i uśmiechnął się, a Kativa stanęła za plecami Charleya. - Muszę z nim porozmawiać. Pomożecie mi go odnaleźć? Aborygen, który z nim rozmawiał, spojrzał mu prosto w oczy, a było to spojrzenie budzące niepokój. - Nazywam się Robert Kramer - powiedział. - Tak mówią na mnie biali. A ty nie przyjechałeś tu, żeby rozmawiać z tym człowiekiem. Charley przygryzł lekko policzek, odetchnął głęboko i odparł: - Chcę z nim porozmawiać, to wszystko. Drugi starzec roześmiał się znienacka. Robert Kramer wyprostował się. - Lepiej nie okłamuj Strażnika Prawa, przyjacielu-rzekł surowo. - Nie twoje Prawo, nie twoje zmartwienie, ale mimo wszystko niedobrze jest kłamać. Przyjechałeś, żeby go zabić, masz to wypisane na twarzy. I my to widzimy; wszyscy, którzy potrafią chodzić ścieżkami Snu. Charley zerknął na kontuar, by sprawdzić, czy barmanka słyszy tę rozmowę. Miał wrażenie, że sala skurczyła się nagle jak w obiektywie teleskopu: Charley, Kativa, dwaj starcy i dziewczyna szepcząca coś do kierowcy - wszystko stało się nagle małe. Słyszał szum, cichy szum ledwie przekraczający granicę słyszalności. Odniósł wrażenie, że śni z otwartymi oczami i że był już niegdyś w tym miejscu, kiedy powiedział: 248 - Masz rację, Robercie Kramerze. Przyjechałem, żeby go zabić, bo to zły człowiek. To dlatego chcę, żebyście mi powiedzieli, gdzie on jest. Tym razem roześmiali się obaj Aborygeni, a ich mocne głosy sprawiły, że barmanka zerknęła w ten kąt sali i szybko odwróciła wzrok. - Witaj w kraju Quinkinów, biały człowieku... - Nazywam się Charley Payne i... - We Śnie nosisz inne imię, Charleyu Paynie - przerwał mu Robert. - Wiedzieliśmy, że przyjdziesz. To dlatego siedzimy tu dzisiaj, mój kompan i ja. Czekaliśmy na ciebie. Drugi starzec z uśmiechem pokiwał głową, odsłaniając mocno przerzedzone zęby. - Czekaliśmy - przytaknął. - Jasne, że czekaliśmy. - Może nie powinniśmy tu rozmawiać? - zasugerował Charley. - Nikt nas nie słucha - odparł Robert. - Dziewczyna przy barze wie, że nie powinna, a kierowca jest zbyt wstawiony, żeby zwracać uwagę na cokolwiek, co nie dzieje się tuż przed jego nosem. - Chcemy tylko się dowiedzieć... - wtrąciła Kativa. Starzec spojrzał na nią ostro. - Wiem, kim jesteś, dziewczyno, i wiem, jaką rolę masz odegrać. Ale to jest męska sprawa, więc lepiej usiądź sobie gdzieś i pozwól mężczyznom słuchać i mówić. Musisz słuchać - dodał, zwracając się do Charleya -jeśli chcesz pojąć Sen. Właśnie po to tu przybyłeś. Kativa skinęła głową, położyła dłoń na ramieniu Charleya i odeszła w przeciwległy kąt lokalu, by usiąść przy pustym stoliku i zamówić kolejne piwo. - Ona jest ze mną - zaoponował Charley. - To męska sprawa, Charleyu Paynie - powtórzył Robert. - Opowiedz nam o Śnie, który cię do nas sprowadził. - Skąd o nim wiecie? - My też śniliśmy ten Sen, Charleyu Paynie. Dlatego wiedzieliśmy, że się zjawisz, a ty byłeś już w tych stronach, właśnie we Śnie. - O czym śniliście? - spytał Charley. - O Timarze - odparł Aborygen. - O Quinkinie z plemie- 249 nia Timara, który przybędzie, żeby zapolować na Imjina w jego własnym domu. To on z tobą podróżuje, Charleyu Paynie. - Zgadza się - przytaknął drugi starzec. - Śniliśmy o tym, że polujesz. Nie dziś, bo tego, kogo szukasz, nie ma dzisiaj w domu. Jest w Cairns i szuka ciebie. - Skąd o tym wiecie? - Mieliśmy przyjaciela - odparł wolno i dobitnie Robert Kramer. - Był Strażnikiem Prawa, jak my. Należał do rady starszych, a na imię miał Ralph. Dobry był z niego kumpel, tylko lubił na zbyt długo zanurzać się w Sen i drążył sprawy, o których lepiej nic nie wiedzieć. Nie było to dawno temu. Był jednym z najsilniejszych we Śnie; ludzie często przychodzili do niego po radę, dobrą magię i zaklęcia. Z czasem jednak zaczęło mu się zdawać, że jest czymś, czym wcale nie był. Z wolna zapatrzył się w mrok. - Tak było - podchwycił drugi starzec. - Zapatrzył się w mrok. - Ruszył tą ścieżką samotnie - ciągnął Robert. - Próbowaliśmy go ostrzec, ale jako Strażnik Prawa zawsze widział sprawy po swojemu. Długo był sam, aż wreszcie znalazł sobie towarzysza -Alfiego. Młodzik miał dość pieniędzy, żeby nie zajmować się niczym poza podpatrywaniem starego Ralpha. - A Ralph był z tego zadowolony - dodał drugi Aborygen. - Lubił chodzić ścieżką mroku w towarzystwie. - Alfie nauczył się, ile mógł, a uczeń był z niego bardzo dobry. Zbyt dobry. Aż pewnego dnia Ralph przestał pojawiać się w osadzie. Nikt go nie widział, nikt nie wiedział, dokąd się udał. Niektórzy mówili, że zgładził go Quinkin, za to, że zajmował się nie swoimi sprawami. Ale my, Strażnicy Prawa, wiedzieliśmy lepiej. Rzeczywiście, coś zgładziło Ralpha, ale było to coś, co działało przez tego chłopaka, Alfiego. Dziś Alfie nie jest już chłopcem; słowa Strażników Prawa niewiele dla niego znaczą. Poszedł własną drogą i od tej pory nikt już nie zniknął w naszej okolicy. Jednak we Śnie widzieliśmy wszystko, co działo się tam, gdzie przebywał Alfie. I stąd dowiedzieliśmy się o tobie, Charleyu Paynie. To, że się tu zjawiłeś, było ci pisane. Dlatego czekaliśmy. Chce- 250 my pomóc ci w naprawieniu spraw, które wymknęły nam się z rąk. Charley jeszcze przez chwilę siedział jak skamieniały, a potem potakująco skinął głową. - Zgoda - powiedział. - Może jestem szalony, ale... ja też miałem sen. Robert roześmiał się. - Wystarczająco szalony, żeby przelecieć pół świata w pogoni za snem? Faktycznie, szalony! - Pochylił się nad stołem i z mocą wbił palec w porysowany blat. - A jednak tu jesteś. - Co teraz zrobicie? - Nie tak działa Sen, Charleyu Paynie. Widzimy tylko, jak spotykasz się z tym człowiekiem. Mamy swoje sposoby, żeby to ujrzeć... - Skoro nie ma go tutaj, chciałbym przynajmniej zobaczyć, gdzie mieszka. Dwaj starcy spojrzeli po sobie. - Wiedziałem, że to powiesz, przyjacielu - odezwał się Robert. - Pomożecie mi? - spytał Charley. Strażnicy raz jeszcze spojrzeli po sobie, a potem na Amerykanina. Jednocześnie skinęli głowami, odsunęli puste kufle, wstali, włożyli spłowiałe kapelusze i wyszli z baru na zalaną słońcem drogę. Charley ruszył za nimi. - Pokażecie mi to miejsce? - upewnił się. - Zostaw tu dziewczynę - odparł Robert. - Czeka nas długi marsz. Tutaj będzie bezpieczna. Kativa odprowadziła Charleya do drzwi. - W porządku - powiedziała. - Zaczekam na ciebie; nic mi nie będzie. Charley rzucił jej kluczki od samochodu. - Niedługo wrócę. - Długi marsz, kolego - powtórzył szczerbaty starzec. -Przyda ci się kapelusz i zapas wody. Kativa zniknęła w barze i wróciła po chwili z litrową, plastikową butelką wody, którą podała Charleyowi. - Kapelusz zostawiłeś w samochodzie, za siedzeniem -powiedziała. 251 Wrócił do wozu, sięgnął po kapelusz i wcisnął go na głowę. Ściskając w dłoni butelkę z wodą, ruszył za dwoma starcami. Byli zaskakująco szybcy; miękko stąpali piaszczystym poboczem, pożerając przestrzeń w imponującym tempie. Charley musiał nieźle wyciągać nogi, żeby za nimi nadążyć, zwłaszcza gdy skręcili w boczną drogę, a właściwie ścieżkę wiodącą ku grupie domków z prefabrykatów i starych przyczep kempingowych, otoczonych podwórkami pełnymi śmieci i rdzewiejących wraków. Wkrótce droga zaczęła się wznosić w stronę wzgórz ciągnących się za osadą. Starcy milczeli, od czasu do czasu tylko wymieniając spojrzenia z Charleyem. Ścieżka wiła się teraz wzdłuż pierwszych ścian piaskowca u podnóża wzgórz. Charley zobaczył pierwszy rysunek naskalny: emu i dingo we wnętrzu sztucznej jaskini utworzonej przez przewróconą bryłę kamienia. - Kto to narysował? - spytał. - Przodkowie - odparł Robert. - Dawno temu, we Śnie. Charley szedł za nim wąską dróżką. Odczytywał znaki na ziemi oczami żołnierza piechoty. Kiedy zatrzymywali się, szukając przejść w górę stoków, oglądał się, by zapamiętać charakterystyczne elementy ukształtowania terenu. Okolica była świetna do obrony, trudno natomiast było ją zdobywać. Kativa powiedziała mu, że dawne obozowiska Aborygenów niemal zawsze znajdowały się na wzniesieniach, skąd wartownicy już z daleka widzieli zbliżających się wrogów i zawsze byli gotowi do walki. Teren znakomicie nadawał się do urządzania zasadzek; skalne półki nad ścieżką mogły służyć jako punkty strzelnicze - lub stanowiska do ciskania włóczni czy kamieni - a jednocześnie zapewniały schronienie. Niełatwe terytorium łowieckie, pomyślał Charley. Kto chciałby tu mieszkać? Alfie Woodard. Charley cieszył się, że zna nazwisko przeciwnika. Alfie Woodard, człowiek z miasta, uliczny wojownik w stroju muzyka rockowego... Co robił w tej okolicy, tak daleko od cywilizacji, którą najwyraźniej lubił? Charley nie rozumiał jego postawy, podobnie jak nie rozumiał, co właściwie robi na tym pustkowiu. Jakaś część jego umysłu przyglądała się tej sytuacji z rozbawieniem, zastanawiając się, jak to się stało, że w kilka minut 252 obdarzył zaufaniem dwóch nieznanych starców siedzących w barze i utrzymujących, że czekają na niego, by pokazać mu kryjówkę zwierzyny, na którą poluje - a wszystko to dlatego, że coś im się przyśniło. Podobnie jak jemu. Robert zatrzymał się przed pionową ścianą skalną, w której - na wysokości prawie piętnastu metrów - widać było wejście do małej jaskini. - Jesteśmy na miejscu - powiedział. - Tam właśnie mieszka. - W jaki sposób wchodzi na górę? - zainteresował się Charley. - Wspina się, kolego. Jest młody, tak jak ty. Wchodzi tamtędy - dodał szczerbaty, wskazując na wąski komin prowadzący do jaskini. - Jesteście pewni, że go tam nie ma? - spytał Charley. - Już ci mówiłem - odparł Robert. - Jest w Cairns. Szuka cię. - Dobra - mruknął Payne, przyglądając się skalnej szczelinie. - Idę na górę. - Nie robiłbym tego, przyjacielu- odparł Robert.- Ta skała, podobnie jak cała okolica, jest pełna złej magii, ale najgorzej jest na górze. Jaskinia jest tak stara jak nasi przodkowie. To z niej wydostaje się ciemność. - Ciemność? - powtórzył Charley. - Wiesz, o czym mówimy, Charleyu Paynie - odrzekł cierpko Robert. - Czarna magia. Alfie Woodard jest najczarniejszym z czarnych stworzeń. To dlatego dziewczyna w barze nie chciała o nim mówić. Boi się, jak wszyscy. To zły człowiek, a w Czasie Snu objawia się jako ktoś zupełnie inny. Dawno, dawno temu zrezygnował z cząstki siebie w zamian za potęgę, którą włada. Coś w niego wstąpiło. Coś starego, czarnego, co mieszkało w tej jaskini... i przebywa w niej nawet wtedy, gdy nie ma tu Alfiego. Kiedy jest sam, nosi inne imię. Jest tak, jakby w jednej skórze mieszkało wielu ludzi. Gdy tu wraca, w niczym nie przypomina człowieka z twojej fotografii. W jaskini coś innego staje się nim, a nie on staje się czymś innym. Tyle powinieneś wiedzieć o Al-fiem. Nie pomożemy ci, kiedy spotkasz go tutaj. Wędrowali- 253 śmy jednak po Czasie Snu i odbyliśmy naradę z resztą starszych. Zrobimy, co się da — urządzimy ceremonię, która być może rozświetli trochę twoje ścieżki. Ale to, co jest między wami dwoma, to wyłącznie wasza sprawa; tak było zawsze i tak pozostanie. Dwaj starcy raz jeszcze wymienili spojrzenia. - Tu nie ma miejsca na śmiech- powiedział szczerbaty. — Czujesz smak powietrza? Tu zawsze panuje ciemność, nawet w biały dzień. Wyobraź sobie, jak byś się tu czuł w samym środku najczarniejszej nocy. I o tym musisz pamiętać, bo właśnie w takiej chwili spotkasz swojego przeciwnika. W mroku nocy. I tylko jeden z was odejdzie stąd żywy. - Pora wracać - odezwał się Robert. Rzeczywiście, cienie wydłużyły się znacznie. Dzień dobiegał końca. - Nie ma innej drogi na górę? - spytał Charley. - Jest ścieżka na szczyt skały, ale musiałbyś znaleźć jakiś sposób na zejście stamtąd do jaskini - odparł Robert. -Możesz pójść tym szlakiem wydeptanym przez zwierzęta -dodał, wskazując palcem na dróżkę nie szerszą niż dwie złączone stopy. - Pnie się aż na szczyt, do płaszczyzny usianej głazami, tuż nad wejściem do jaskini. Rośnie tam parę karłowatych drzew kouri. Jeśli zwiesisz się nad skalnym progiem, zobaczysz wlot groty, ale nie zejdziesz tam, bo półka sięga dalej niż dolna część klifu. Nie, tą drogą nie dostaniesz się do środka. Charley raz jeszcze przyjrzał się pionowej ścianie. Wiedział, że jeśli przeciwnik będzie akurat w jaskini, z całą pewnością nie da się tam dotrzeć kominem. Obrońcy wystarczyłoby zrzucić w szczelinę kamień, wprost na głowę atakującego. Nie było też szans na to, by z suchej, kamiennej groty wykurzyć go ogniem. Charley cofnął się o parę kroków i zadarł głowę jeszcze bardziej. Na widok poskręcanych drzew na szczycie skały przyszła mu do głowy pewna myśl. - Chcę zajrzeć do jaskini - powiedział. - Gdyby on tam był, już mielibyśmy go na karku - odparł Robert. - Nie ma go i nie będzie przez parę dni, lecz mimo to, nawet idąc w dzień do pustej jaskini, podejmujesz ryzyko... Rozejrzyj się, jeżeli uważasz, że to konieczne. Charley czuł w żołądku ucisk, jakby groziło mu niebez- 254 pieczeństwo. Jeszcze przez chwilę przyglądał się stromemu urwisku, a potem spojrzał na ciemne twarze dwóch Strażników i pomyślał, jak łatwo byłoby po prostu stąd odejść, zabrać z baru Kativę, wrócić do Cairns i odlecieć, zostawiając za sobą całe to szaleństwo, zapominając o paraliżującym strachu, który teraz w nim narastał. Zaraz jednak stanął mu przed oczami obraz Bobby'ego Lee, Max i Nicky'ego -nieruchomych kształtów w czarnych workach, wywożonych z domu na składanych noszach - i nagle coś się w nim przestawiło: czysty strach zmienił się znienacka w czystą wściekłość, pierwotny gniew rozgrzewający ciało od stóp do głów w jednym błysku ślepej furii. - Zaczekajcie - powiedział. - Tylko tam zajrzę. Stanął przed skałą i uniósł rękę, jakby chciał pogładzić szorstki kamień, wyczuć jego fakturę. Potem zaparł się plecami o jedną ścianę komina, a stopami o przeciwległą, tak że jego ciało przyjęło kształt litery L, i zaczął wspinać się ku jaskini. Było to trudniejsze, niż mu się wydawało. Musiał wywierać nogami stały nacisk na skałę, nawet tam, gdzie szczelina znacznie się rozszerzała, a przy tym nie miał żadnego zabezpieczenia na wypadek błędu. Wspinaczka zajęła mu długich dwadzieścia minut. Dotarłszy na odpowiednią wysokość, stwierdził, że będzie musiał skoczyć na skalną półkę, by przedostać się do jaskini. Skoncentrował się i wyobraził sobie całą sekwencję ruchów, która miała mu umożliwić uchwycenie małego występu skalnego i podciągnięcie się na nim. Wziął głęboki wdech, potem drugi, i wreszcie skoczył. Zacisnął na skałce lewą dłoń, a zaraz po niej prawą. Podciągnął się w górę i stanął na wąskiej półce. Teraz mógł się wyprostować. Mięśnie jego ramion i nóg drżały z wysiłku, a na plecach i pośladkach czuł głębokie otarcia. Machnął ręką dwóm starcom; odpowiedzieli podobnym gestem. Odwrócił się twarzą ku jaskini. Była bardziej przestronna i głębsza, niż wydawało się z dołu. Charley pochylił głowę, by wejść do środka, lecz już po chwili mógł się wyprostować - pod wysokim sklepieniem nie brakowało miejsca na jego rosłą postać. Ściany groty były pokryte malowidłami i rysunkami. Coś, co wyglądało na 255 pozostałości stalagmitów, pokryte było zawiłymi reliefami. Półmrok rozjaśniała słoneczna poświata, wpadająca nie tylko od strony wejścia, ale i gdzieś z głębi jaskini. Kopulaste sklepienie znajdowało się na wysokości wyciągniętej ręki. Sala miała wymiary co najmniej siedem na siedem metrów, a w jej głębi widać było niewielkie przejście. Charley przyklęknął przy tej szczelinie, wyjrzał i zobaczył smugę światła wpadającą z góry, a dalej wąski korytarz wiodący w głąb wzgórza. Najprawdopodobniej znajdowały się tam dalsze pomieszczenia, ale Alfiemu Woodardowi najwyraźniej wystarczała pierwsza jaskinia. Pod ścianą Charley spostrzegł matę zakrytą zmiętym śpiworem. W naściennych niszach stały świece, a obok legowiska leżała latarka. Na skalnej półce zobaczył dwie skórzane torebki. Innych przedmiotów nie było, lecz Charley wyraźnie wyczuwał, że miejsce jest zamieszkane. Miał wrażenie, że przytłaczają go same ściany jaskini i że postacie uwiecznione na ścianach i sklepieniu poruszają się w półmroku. Linia zasięgu słonecznego światła była wyraźnie widoczna na podłożu i wydawało się, że narysowane istoty - wśród których rozpoznał Quinkinów -pozostają nieruchome w silnym blasku. Tylko w cieniu, a zwłaszcza w wąskiej strefie przejściowej między plamą światła a mrokiem, sprawiały wrażenie żywych, jakby próbowały uciec przed dniem w głąb jaskini. I tam widać było światło, ale Charley nie miał ochoty badać wąskiego kanału prowadzącego zapewne na szczyt skały. Czuł, że coś go obserwuje - nie był tylko pewien, czy wrażenie to wywołują niezliczone malowidła, czy coś zupełnie innego. Wiedział jedno: że pragnie jak najszybciej wyjść na powietrze. Stał na drżących nogach, walcząc z przemożnym pragnieniem oddania moczu. Opanował się jednak i wziął do ręki skórzane torebki leżące na półce. Znalazł w nich malutkie pojemniki z farbą i barwioną ziemią. Tuż nad śpi- ^ worem dostrzegł świeży rysunek o wyrazistych kolorach, otoczony mniejszymi, częściowo go zakrywającymi. Zobaczył nagą kobietę o jasnej skórze i pełnych piersiach, biegnącą w stronę wizerunku Anurry, ściskającego w dłoni penisa podobnego do maczugi. Poniżej widać było białego mężczyznę 256 upodobnionego do Quinkina z plemienia Timara. Wisiał głową w dół, a ręka uzbrojona w nóż rozcinała mu gardło, upuszczając krew, jakby był zwierzęciem przeznaczonym na rzeź. Charley wyciągnął dłoń, jak gdyby chciał zmazać świeży rysunek, ale coś go powstrzymało... Nie mógł go dotknąć. Wiedział, kim są postacie, które miał przed sobą. Cofnął się w strefę światła i poczuł na nogach, wciąż jeszcze drżących po trudnej wspinaczce, ciepło słonecznych promieni. Wolno ruszył w stronę wyjścia, pochylił się, przechodząc przez otwór, i stanął na wąskiej półce. Dwaj Strażnicy obserwowali go z dołu, kiedy przyglądał się nawisowi skalnemu nad wejściem do groty. Otaczała go lita skała; do jej wysadzenia potrzebowałby więcej materiału wybuchowego, niż mógłby unieść, o ile w ogóle by go zdobył... Nie, nie było mowy o zamknięciu jaskini. Nie było też możliwości wspięcia się wyżej z poziomu półki bez zastosowania linek i bloczków. Ostrożnie stanął nad kominem i opuścił się do wnętrza. Zejście trwało krócej niż wspinaczka, tyle że na dłoniach, plecach i pośladkach pojawiły się nowe otarcia. Dwaj starsi pomogli mu stanąć na nogi, gdy dotarł na poziom ziemi, i wspólnie otrzepali go z kurzu. Koszula i spodnie lepiły się do jego ciała, miejscami barwiąc się na różowo od krwi płynącej ze zdartej skóry. - Pozna twój smak - stwierdził Robert. - Nie chce spróbować cię tak od razu; woli, żeby twoje ciało było delikatniejsze, jak mięso kangura, którego myśliwi przegonili po buszu. Teraz, kiedy zostawiłeś swoją krew w jego domu, będzie wiedział, jak smakujesz. - Nic mi nie jest - mruknął Charley. - Co widziałeś? - spytał szczerbaty. - Niewiele tam do oglądania - odparł Amerykanin. -W każdym razie wiem już, że on tam sypia. - Nie tylko - odezwał się Robert. - Ale innych spraw nie da się dostrzec w parę chwil. Wszedłeś głęboko? - Nie. - Czułeś coś? - Tak. - Dużo czasu minęło, odkąd byłem w tej jaskini- ciągnął Robert. - To było w latach trzydziestych, jeszcze przed 257 wojną. Wszedłem tam, kiedy byłem chłopcem i to bardzo pewnym siebie. - Kiedyś wszyscy tacy byliśmy - wtrącił szczerbaty. -Młodzi i pewni siebie. - Człowiek, który wtedy mieszkał w jaskini, wyjechał na jakiś czas i zaczęliśmy się licytować, któremu z nas starczy odwagi, żeby wejść na górę. To nie było mądre; gdyby przyłapał nas któryś ze Strażników Prawa, pewnie dostalibyśmy włócznią w nogę. A jednak zdecydowaliśmy się. Weszło nas paru, rozejrzeliśmy się i wypełzliśmy tamtym wąskim tunelem. - Co zobaczyliście? - spytał Charley. - To prastara kryjówka Anurry. Naprzeciwko wejścia do drugiej sali widnieje jego portret, otoczony rozmaitymi malowidłami puri-puri. To bardzo, bardzo złe miejsce. Ze szczeliny w sklepieniu dociera odrobina światła; nie wiem, czy człowiek mógłby się tamtędy przecisnąć, ale dzięki temu otworowi nie jest tam zupełnie ciemno. Pośrodku sali bije ze skały źródło dobrej, słodkiej wody. Kto wejdzie na górę z zapasem żywności, będzie miał wszystko, czego potrzeba, i to na długi czas. Ale Alfie, w którym teraz zamieszkał Anurra, lubi bywać poza jaskinią, lubi żyć w kilku snach jednocześnie. To, co robi, kiedy go tu nie ma, to jeden Sen. To, co robi, kiedy tu wraca, to inny Sen. Ale prawdziwym Snem jest dla niego to, co robi w jaskini, kiedy jest sam. - A co takiego robi? - Śni, przyjacielu - odparł szczerbaty starzec. - Śni o mrocznych rzeczach tak długo, aż się wydarzą. I właśnie tam trwa już wasza walka: w jego Śnie. - Widziałem na górze świeże malowidło... - zaczął Charley. - Wiemy o nim - przerwał mu Robert. - Zanim tu wrócisz, narysujemy coś w innym miejscu. Nie zobaczysz tego obrazka, ale zrobimy, co się da, żeby pomógł ci w walce. - Co jeszcze powinienem wiedzieć? - spytał Charley. - Zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy. Teraz kolej na ciebie - odparł Robert i razem ruszyli ścieżką w dół, ku równinie. Milczeli przez całą drogę, pogrążeni w myślach. Kativa czekała w chłodnej sali baru. 258 - Co znalazłeś? - spytała. - To, czego potrzebuję - odrzekł Charley. - Jesteś gotowa do drogi? - Nic ci nie jest? - Kativa spojrzała na niego z niepokojem. - Może napijesz się wody? Wyglądasz na odwodnionego. - Faktycznie, trochę nam wysechł - wtrącił Robert i roześmiał się. - Sporo czasu spędził na słońcu. Charley kupił i osuszył niemal duszkiem dwie litrowe butelki wody mineralnej. - Tak lepiej - stęknął. - Gotowa? - Tak - odparła Kativa. Zapłaciła rachunek w barze i w ślad za Charleyem wyszła z cienistego wnętrza w upalne powietrze popołudnia. Dwaj starcy podążyli za nimi i przystanęli pod daszkiem na zewnątrz budynku. - Dziękuję - powiedział Charley. - Jak was odnajdę, kiedy tu wrócę? - Nieważne, czy tu będziemy. Wiesz już wszystko, co powinieneś wiedzieć - odparł szczerbaty. Robert skinął głową na potwierdzenie. - Bywaj, przyjacielu. Pomyślnych łowów. Dwaj Aborygeni wrócili do baru. - O co im chodziło? - spytała Kativa. - Opowiem ci po drodze. Wiemy już, gdzie on mieszka, ale skoro wybrał się do miasta, żeby nas odnaleźć, musimy załatwić parę spraw. Charley wsiadł do wozu i przekręcił kluczyk. - Jedziemy - powiedział. Gdy tylko Kativa zatrzasnęła drzwi, zawrócił i ruszył w stronę Cairns, z niecierpliwością czekając na spotkanie z mrocznym człowiekiem ze snów. 3.9 Alfie Woodard drzemał w pokoju, który Jay Burrell urządził w swoim domu specjalnie dla niego. Było to pomieszczenie wyposażone po spartańsku: poza paroma komodami, wygodnym łóżkiem i wnękową szafą nie było w nim praktycznie nic. W szafie znajdowały się wszystkie ubrania Alfiego: i te luźne, koloru khaki, które lubił nosić w rodzinnych stronach, i te dżinsowe oraz skórzane, w których prezentował się reszcie świata. W małym pudełku przechowywał kolekcję metalowych ozdób, którymi przekłuwał ciało tylko podczas wypraw, a w zamykanej skrzynce trzymał cały arsenał broni. Jak każdy zawodowiec, zaopatrywał się w sprzęt dopiero na miejscu misji, ale lubił też dbać o swój prywatny zbiór. Tu, w domu Jaya, broń była bezpieczna, a poza tym łatwiej było ją naprawiać i konserwować. Ocknął się z dziwnego, niepokojącego snu. Zmartwił się, że nie jest w stanie przypomnieć sobie pewnych szczegółów. Lata szkolenia i doświadczenia wyrobiły w nim zdolność zapamiętywania snów do tego stopnia, że za dnia mógł precyzyjnie odtwarzać ich treść. Tym razem jednak nie pamiętał prawie nic - został mu jedynie głęboki niepokój. Usiadł, a po chwili wstał i otworzył skrzynkę z bronią. Wyjął starego kolta kaliber .45, doskonale utrzymanego i załadowanego jednym z wielu magazynków, których używał naprzemiennie, aby oszczędzać sprężyny. Pistolet został swego czasu lekko przerobiony przez amerykańskiego rusznikarza - lufę i za- Ą mek zeszlifowano tak, by łatwo mieściły się w nich naboje Hydra-Shok o wydrążonych czubkach, które Aborygen lubił najbardziej. Przeróbce uległy wyrzutnik łusek i spust, dodano też nowy celownik Novaka - prosty i skuteczny, czyli doskonale pasujący do zawodowego kreda Alfiego. 260 Po chwili wyjął z pudła maczugę nulla-nulla. Kiedy dowództwo Special Air Services wysłało go z misją do Timoru Wschodniego, użył jej raz do sprzątnięcia strażników, zamiast pistoletu maszynowego MP-5 z tłumikiem. Rozbawił tym starszych agentów, którzy dali mu wolną rękę co do środków, byle tylko wykonał zadanie. Bardzo mu się przydało to doświadczenie. Zacisnął dłoń na wytartym trzonku pałki. Jej główka, z resztkami skóry, mózgu i włosów, nadal była owinięta folią, spod której rozchodził się słaby smród gnijącej krwi. Ofiary z Minneapolis wciąż były z nim. Nie miał okazji rozprawić się w odpowiedni sposób z policjantem i jego rodziną; zabrakło czasu. Załatwił ich szybko i skutecznie. Może powiem to Charleyowi Payne'owi, zanim z nim skończę, pomyślał. Coś drgnęło w jego pamięci, kiedy wspomniał Charleya Payne'a; ujrzał przelotnie wysoką, jasnowłosą postać, cienką jak patyk i rosłą na tle... Na tle czego? Nie mógł sobie przypomnieć i to go niepokoiło. Odłożył broń i wyszedł z pokoju, ubrany jedynie w stare spodnie koloru khaki, dumnie prezentując tors ozdobiony bliznami po kulach, ostrzach noży i rytualnych samookaleczeniach. Wchodząc do kuchni, skinął głową jednemu z przy-dupasów, których Jay nazywał swoim personelem. Przy stole siedział Tim i jadł ogromną kanapkę. Alfie zignorował go jak zawsze, a barczysty ochroniarz skrzywił się na widok jego blizn. Aborygen podszedł do lodówki i wyjął parę plasterków szynki. - Włóż koszulę, czarnuchu - warknął Tim. - Żołądek mi się przewraca, kiedy na ciebie patrzę. Próbuję zjeść lunch. Drugi ochroniarz bez słowa wstał i wyszedł z kuchni. Alfie ułożył plasterki szynki i sera na grubej kromce białego chleba. - Słyszałeś? - odezwał się Tim bardziej natarczywym tonem. - Kazałem ci włożyć koszulę. Alfie wyjął rzeźnicki nóż z drewnianego stojaka i zaczął kroić pomidora. Cienkimi plasterkami ozdobił kanapkę. - Timmy, chłopcze, nie wiesz, gdzie jest majonez? - spytał. 261 - Pieprz się - odparł Tim. Alfie wyciągnął rękę po słoik z majonezem, stojący na stole przed posilającym się gorylem. Tim odtrącił jego rękę. W tej samej sekundzie Alfie przeciął rzeźnickim nożem wierzch jego dłoni. - O kurwa! - ryknął Tim. Z hukiem oparł ręce na stole, zrywając się na równe nogi, a wtedy Alfie uderzył nożem z góry, przyszpilając jego dłoń do blatu. Tim wrzasnął z bólu. Jay Burrell wybiegł z gabinetu i wpadł do kuchni. - Co ty wyrabiasz, do ciężkiej cholery?! - krzyknął. -Roy, chodź tutaj! - zawołał do drugiego ochroniarza. Goryl stanął w drzwiach i wyraźnie zbladł na widok Alfiego, który spokojnie jadł kanapkę, spoglądając łagodnie na Tima, wijącego się z bólu rozsadzającego przebitą dłoń. - Jem kanapkę - powiedział Alfie. - Nawiasem mówiąc, chleb trochę nieświeży. - Ja cię zabiję! - ryknął Tim. Łzy ciekły mu po policzkach, kiedy wiercił się na stołku, próbując znaleźć taką pozycję, która choć trochę złagodziłaby ból. - Dość już się nagadałeś, stary- odpowiedział Alfie, wstając i podnosząc talerz. -1 umyj się lepiej, zanim stracę ochotę na lunch. Wyszedł z kuchni, minął Roya i zniknął w gabinecie, gdzie usiadł w fotelu przed wielkim oknem, za którym rozciągał się widok na ocean. Umościwszy się wygodnie, dokończył kanapkę. Jay wszedł do pokoju chwilę później i stanął z pięściami wspartymi na biodrach. Alfie przyglądał się przez moment jego odbiciu w szybie, a potem pozdrowił go ruchem ręki. - Teraz nie będę miał z niego pożytku - stwierdził Jay. - I tak nie miałeś; potrafił jedynie włazić ci w dupę -odparł spokojnie Alfie. - Reszta personelu się niepokoi. - Załatw sobie lepszy personel, stary. - Już się nad tym zastanawiałem. - Potrzebujesz porządniejszych fachowców, żeby mnie zastąpić. Niech twoi ludzie mają klasę. Jak mawiają Jankesi, „niech będą wszystkim, czym mogą być". Albo jakoś tak... A przy okazji: smaczna szynka. Gdzie kupujesz, w mieście? 262 - Kazałem paru ludziom poszukać tego Amerykanina -powiedział Jay. - Charleya Payne'a - sprecyzował Alfie. - Byłego agenta CIA, jedno z cudownych dzieci Sztabu Akcji Specjalnych, najbardziej niebezpiecznych agentów, jakich można spotkać. Spadochroniarza z Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji, weterana wojny w Zatoce i uczestnika szkolenia dla agentów CIA, z którego porwano go prosto do SAS. Służył w swoim SAS dokładnie wtedy, kiedy ja służyłem w naszym. Miał dobrą reputację jako agent operacyjny, a jednocześnie problemy z podporządkowaniem się przełożonym. - Widzę, że uważnie czytasz - pochwalił Jay. Przyciągnął bliżej masywne krzesło i usiadł obok Alfiego, spoglądając na morze. - A ty masz dobre kontakty — zrewanżował się Alfie. — Czytałeś może coś o mnie? - Dobrze zapłaciłem, żeby twoje papiery zniknęły raz na zawsze, kiedy zacząłeś pracować dla mnie. - Jeśli chodzi o tego Payne'a... interesujący portret psychologiczny, prawda? - Co zamierzasz? - Poczekam, aż się zjawi. To nie potrwa długo. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem - odparł Alfie, kręcąc się niespokojnie w fotelu. - Powinieneś już wiedzieć, że nie trzeba zadawać mi takich pytań. - Może nie zauważyłeś, ale ta sytuacja naprawdę utrudnia nam działalność. Już czas, żeby ukręcić łeb tej sprawie. - Ukręcić łeb? - powtórzył z rozbawieniem Alfie. - Ładne te wasze amerykańskie powiedzonka. Ukręcić łeb... A jak to sobie konkretnie wyobrażasz? - Moi ludzie sprawdzają w tej chwili hotele w Cairns i Brisbane; szukają nowo przybyłych. Trochę to potrwa, ale będziemy mieli pewność. Wolałbym, żebyś wyprowadził tego gościa jak najdalej od mojego domu. Nie chcemy zwracać na siebie uwagi. - Jay? - odezwał się ochroniarz Roy, stając za ich plecami, w drzwiach gabinetu. - Będę musiał zabrać go do szpitala; ma solidnie rozpieprzoną łapę. 263 - Rób, co trzeba - odparł Jay. > - No to jedziemy. Alfie spojrzał na odbicie Roya w szybie okiennej i powiedział: - Tylko uważaj, żeby ci drzwi dupy nie przytrzasnęły. - Odpieprz się - rzucił na odchodnym Roy. - Nie zapominaj, że możesz potrzebować ich pomocy-zauważył Jay. - Nic mi po nich. A jeśli ten Amerykanin jest choć w połowie tak dobry, jak wynika z jego papierów, to nic mu nie zrobią. - A ty? Co zamierzasz? Alfie ułożył się wygodniej i pozwolił, by obraz rodzinnych stron wypełnił jego umysł. - Będę czekał - odparł. - Czekał i śnił. 3.10 Podczas długiej podróży z Laury do Cairns Charley opowiedział Kativie o jaskini i dwóch Strażnikach Prawa, a także o tym, co czuł, zwiedzając dom szamana w samym sercu kraju Quinkinów. - Było tak, jakbym w środku jasnego dnia znalazł się w plamie ciemności - powiedział. - Trafiliśmy do świata, w którym nie obowiązują normalne reguły — odrzekła Kativa. - Wiem przynajmniej, że mogę z tego typa utoczyć krew. Tak długo, jak obowiązuje ta reguła, inne nie mają dla mnie znaczenia. - Cały czas mam poczucie braku kontroli nad wydarzeniami... Nie wiem, co robić, a jednocześnie mam wrażenie, że robię dokładnie to, co powinnam; jakbym była częścią jakiegoś planu... - zaczęła Kativa. - Wiem, co masz na myśli — przerwał jej Charley. - Dokładnie wiem. Kiedy dotarli do hotelu, Kativa poszła prosto do pokoju, a Charley spędził parę minut na rozmowie z portierem, po czym według uzyskanych wskazówek pojechał do najbliższego sklepu z narzędziami. Kupił dwadzieścia pięć metrów liny, komplet karabińczyków i spory kawałek plecionego pasa. Wszystko to umieścił w schowku pod skrzynią półcię-żarówki, a następnie, rozejrzawszy się ostrożnie, wyjął browninga i sprawdził, czy w komorze jest nabój i czy sprężyna w magazynku działa jak należy. Wszystko grało. Ruszył z powrotem do hotelu. Kativa czekała na niego, siedząc na łóżku i czesząc włosy. - Muszę się wykąpać - powiedział. 265 - Ciepłej wody na pewno wystarczy - odparła. Charley rozebrał się i wszedł pod prysznic. Gorący strumień wywołał pieczenie w świeżych otarciach na plecach, pośladkach i łopatkach. Pozwolił, by woda spływała po nim tak długo, aż wyczerpał się zapas ciepłej i poczuł mrowienie na skórze. Wtedy zamknął kurek i wytarł się do sucha ciężkim, frotowym ręcznikiem. Spojrzał w lustro: miał ciemne worki pod oczami i szorstką od zarostu szczękę. Użył mydła i hotelowej maszynki, by się ogolić. Wymknął się cicho z łazienki i włożył świeże bokserki, uważając, by nie obudzić Kativy, zwiniętej w kłębek i śpiącej na świeżej pościeli. Obserwował ją przez moment, czując falę silnego uczucia - troski i potrzeby roztoczenia opieki nad tą kobietą. Patrzył, jak oddycha spokojnie, a potem włożył czyste, niebieskie dżinsy oraz koszulkę i z wiaderkiem do lodu w dłoni wyszedł na korytarz. Ruszył boso w kierunku maszyny produkującej lód. Po drodze skinął głową masywnemu mężczyźnie, który szedł z przeciwka, wpatrując się w breloczek z numerem pokoju. Kiedy go minął, nieznajomy obejrzał się i odprowadził wzrokiem do wnęki, w której stała maszyna. Usłyszawszy brzęk spadających kostek lodu, mężczyzna ruszył dalej i zjechał windą do holu. Zatrzymał się przy portierze. - Mówił pan, że w którym pokoju zatrzymał się mój kumpel Charley? - zagadnął. - W trzysta cztery - odparł portier. - Pukałem, ale nikt nie otwiera. - Mam zadzwonić? - Nie - odparł potężnie zbudowany mężczyzna, wręczając portierowi banknot dwudziestodolarowy. - Wpadnę do niego później. Dzięki za pomoc. - Nie ma sprawy. Mężczyzna wyszedł na podjazd i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. 4 - Namierzyłem go w Radissonie, szefie. Widziałem go w korytarzu; to na sto procent ten Amerykanin, którego szukamy. - Dobra robota, Roy - odparł Jay Burrell. — Co z Timem? - Zostaje na noc w szpitalu. Ma przecięte wiązadło; cze- 266 ka go zabieg. Nie dało się wcisnąć go na dziś, będą go operować jutro rano. - Zostań tam, gdzie jesteś - polecił Jay. - Weź pokój w hotelu. - O ile tylko pan zapłaci, szefie. - Trzymaj się blisko i miej faceta na oku. Dowiedz się, czym jeździ. Wyślemy ci kogoś na pomoc. - Tylko nie tego zasranego Aborygeńca, szefie. Ciarki mnie przechodzą, kiedy go widzę, a poza tym nie podoba mi się to, co zrobił Timowi. - Spokojna głowa, Roy, zajmę się tą sprawą. Masz gnata? - Jasne, szefie. - Dobrze. Tylko nie bierz spraw w swoje ręce, Roy. Czekaj na wsparcie. Rozumiemy się? - Tak jest, szefie. - Odezwę się niedługo - rzucił na pożegnanie Jay i przerwał połączenie. Roy wrócił do hotelu i z uśmiechem skinął głową portierowi. - Niech pan nie mówi mojemu kumplowi, że tu jestem, dobrze? Chcę mu zrobić niespodziankę. Podszedł do siedzącej za kontuarem recepcjonistki i zapytał: - Macie może jeszcze wolne pokoje? 3.11 Alfie zawiązał podwójnie sznurówki skórzanych butów sięgających kostek i podciągnął skarpetki. Zdjął koszulę i włożył inną, utrzymaną w tym samym odcieniu khaki, co znoszone spodnie, które miał na sobie. Na wierzch zarzucił lekką kurtkę. Wreszcie otworzył skrzynkę z bronią i spojrzał krytycznie na jej zawartość. Wyjął i zaraz odłożył na miejsce pistolet maszynowy PDW z tłumikiem, by po chwili zastanowienia ponownie go wydobyć i położyć na łóżku. Następnie sięgnął po dwa magazynki i kilka pudełek dzie-więciomilimetrowej amunicji. Załadował każdy z magazynków dwudziestoma dziewięcioma nabojami i docisnął ostatnie, by sprawdzić pracę sprężyn. Szybko rozebrał na części niepozorną broń i naoliwił preparatem Break Free, by zaraz złożyć ją na powrót. Wyjął z pudła płócienny pas i przypiął do pistoletu, ale po namyśle zastąpił go zwykłym kawałkiem linki. Posługując się wielofunkcyjnym narzędziem Leathermana, rozczesał jej końce i ciasno owinął je wokół złożonej kolby i przedniego chwytu. Zawiązał linkę ciasno i upewnił się, czy wykonując gwałtowne ruchy, nie usłyszy szczęku metalowych części broni. Na wszelki wypadek owinął je jeszcze grubą taśmą izolacyjną. To była jego podstawowa broń na najbliższą misję. Pozostała jeszcze jedna sprawa, zanim mógł uznać pistolet maszynowy za gotowy do akcji. Sięgnął po torbę, zaopatrzoną w metalową ramkę, służącą do umocowania jej nad wyrzutnikiem. Jej zadaniem było chwytanie wyskakujących łusek, tak by policjanci badający miejsce strzelaniny nie znaleźli żadnych śladów poza kulami w ciałach ofiar. Te modernizacje w połączeniu z tłumikiem sprawiały, że broń była nieco niewygodna w użyciu, zwłaszcza przy złożonej 268 kolbie, ale po rozłożeniu stawała się świetnym narzędziem do zabijania. A tym właśnie Alfie miał się zająć tej nocy. Wyjął ze skrzynki rewolwer kalibru .38, Smith & Wesso-na z czterocalową lufą, i załadował go świeżymi nabojami. Wcisnął broń za pasek, a do bocznej kieszeni kurtki włożył dwie ładowarki z kompletem błyszczących nabojów Federal Nyclad. Do prawej przedniej kieszeni spodni wsunął i przypiął emersona commandera, wielki, składany nóż bojowy, który cenił bardziej niż inne, a w lewej umieścił uniwersalne narzędzie Leathermana. Stanął przed lustrem w łazience i z uwagą przyjrzał się swemu odbiciu. Uniósł się na palcach i opadł, nasłuchując, czy metalowe części ekwipunku wydadzą jakikolwiek odgłos. Z zadowoleniem stwierdził, że jest gotowy do cichej misji. Przez moment stał nieruchomo, dostrajając zmysły do pozornej ciszy panującej w domu. Usłyszał ciche szelesty w sąsiednim pokoju, metaliczny szczęk otwieranego zamka broni i szmer głosów. Jay miał wysłać z nim jeszcze kogoś do pomocy. Kogoś, kto poprowadzi toyotę, niedużą furgonetkę przypominającą Alfiemu autobusiki matutu, które widywał w Afryce, tyle że pozbawioną okien. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść-zawołał Alfie. Jay uchylił drzwi i zajrzał do pokoju. - Jesteś gotowy? - Tak - odparł Alfie. - Kto poprowadzi wóz? - Stevie. Będzie trzymał gębę na kłódkę i wykonywał twoje polecenia. - To się okaże. - Byłoby dobrze, gdybyś mógł załatwić sprawę poza hotelem. - Nie lubię pracować w duecie. - Jeżeli uda ci się ze Steviem wpakować gościa do furgonetki, wywieźcie go gdzieś do buszu. Tak byłoby najlepiej. - Rozejrzę się na miejscu; zobaczę, co się da zrobić. - Nie rozglądaj się, tylko wykonaj zadanie. Alfie pociągnął lekko za klamkę, wolno wciągając Bur-rella do pokoju. 269 - Nie mów do mnie takim tonem, Jay. Powiedziałem ci, że zajmę się sprawą. I że to ostatni raz. Koniec. Już tego nie potrzebuję. Jay wycofał się na korytarz. - A ja myślę, że za bardzo lubisz pieniądze. - Nie aż tak bardzo - odparł Alfie. Wyszedł z pokoju i minął Jaya. - Chodźmy już. Niski i potężnie umięśniony mężczyzna o włosach w kolorze piasku wyłonił się zza sąsiednich drzwi i przystanął na korytarzu. Miał na sobie skórzaną kurtkę sięgającą ud, biały T-shirt, czarne lewisy i ciężkie buciory. Alfie zmierzył go wzrokiem. - Ładne ubranko - ocenił. - Co masz przy sobie? Blondyn rozchylił poły kurtki, odsłaniając zawieszonego na ramieniu obrzyna - automatyczną strzelbę Remington 1100. Lufa została odcięta tuż za magazynkiem rurowym, a kolba - zaraz za nietypową, pistoletową rękojeścią. Zza paska spodni wystawała kolba rewolweru dużego kalibru. - Mam remy'ego na grubego zwierza i pythona na drobnicę - wyjaśnił Stevie. - Ślicznie - pochwalił Alfie. - Wytarłeś naboje do remy'e-go przed wsadzeniem ich do magazynka? Stevie spochmurniał. - Nie, kolego. Nie wytarłem. - Więc zrób to teraz, Stevie - zarządził Aborygen, uśmiechając się do Jaya. - Przecież nie chcemy, mój drogi chłopcze, zostawić na hotelowym korytarzu sterty łusek z twoimi odciskami palców, prawda? Przez chwilę patrzył w milczeniu, jak muskularny blondyn w skupieniu rozładowuje broń, nakłada chirurgiczne rękawiczki i chusteczką wyciera każdy nabój z osobna, a następnie wciska je z powrotem do magazynka. - Tak lepiej, prawda? - spytał Alfie. - Teraz możemy jechać, Stevie. Minąwszy osiłka, wyszedł z domu i ruszył ku furgonetce zaparkowanej opodal kuchennych drzwi. Stevie podążył za nim. - Masz go słuchać - upomniał go głośno Jay. Stevie odwrócił się i mrugnął do szefa porozumiewawczo. 270 - Wiem, co mam robić - odparł. - Zobaczymy- mruknął Jay, przyglądając się, jak niewysoki osiłek zajmuje miejsce z prawej strony, za kierownicą. Miał nadzieję, że Stevie rzeczywiście wie, co ma robić, bo chciał, żeby tego dnia historia dobiegła końca. Wierzył, że dobra strzelba i element zaskoczenia wystarczą, by na zawsze zmieść Alfiego Woodarda z powierzchni ziemi. 3.12 Było już późno, a Charley Payne, leżący w wielkim łóżku u boku Kativy, wciąż czuł niepokój. Potrzebował odpoczynku, ale nie mógł zasnąć. Kativa poruszyła się przez sen i odwróciła na drugi bok, unosząc rękę nad głową. Spała, odkąd wrócili; Charley nie zmrużył oka, podniecony tym, co zobaczył i wyczuł w jaskini. Ostrożnie i cicho wymknął się z łóżka. Stanął w księżycowej poświacie przesączającej się przez zasłony i pozwolił, by chłodne powietrze z klimatyzatora przyprawiło go o gęsią skórkę. Za oknem widział łodzie zacumowane w hotelowej marinie i światła jednostek wchodzących i wychodzących z portu. Bezszelestnie przestawił fotel w pobliże okna i usiadł, opierając stopy na parapecie. Marzyło mu się cygaro albo chociaż papieros; zadowolił się jednak buteleczką Courvoisiera z minibarku, którą rozpracował za pomocą zwykłej szklanki. Smakował mu ten koniak; pomógł na chwilę ukoić umysł, zastanowić się nad możliwościami i ułożyć coś w rodzaju planu. Podświetlany zegar w odbiorniku radiowym wskazywał dwudziestą trzecią. Charley odstawił pustą szklankę, z przyjemnością akceptując szmer w głowie, wywołany piciem alkoholu na pusty żołądek. Zerknął na Kativę, wciąż pogrążoną w głębokim śnie, i pomyślał, że warto byłoby skorzystać z obsługi pokoi. Powstrzymał się jednak, mimo burczenia w brzuchu. Do- # piero gdy usłyszał dobiegające z korytarza skrzypienie wóz- ^ ka, uchylił drzwi i zagadnął przechodzącą pokojówkę. - Przepraszam, czy o tej porze działa jeszcze obsługa pokoi? - Tak, proszę pana - odparła kobieta. - Działa przez całą noc. O jedenastej zmienia się tylko menu; do rana może pan 272 zamawiać kanapki i sałatki. Listę dań znajdzie pan w szufladzie kredensu. Czy mam... - Nie, dziękuję - uciął Charley. - Najpierw zajrzę do jadłospisu. Dzięki. Pokojówka uśmiechnęła się, skinęła głową i odeszła, pchając przed sobą wózek. Charley zamknął drzwi i poszedł do łazienki. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze i stwierdził, że przybyło mu zmarszczek. Ochlapał twarz zimną wodą, by przerzedzić mgiełkę, która spowiła jego umysł. W tym momencie rozległo się stukanie do drzwi. Charley sięgnął po ręcznik, by pospiesznie wytrzeć twarz i dłonie. - Chwileczkę! - zawołał z łazienki. Weszli z impetem. Mocny kopniak w drzwi, tuż poniżej gałki, roztrzaskał ościeżnicę. Sekundę później czyjś potężny bark naparł na skrzydło i do pokoju wdarł się mężczyzna. Zatoczył się, gdy skrócona lufa strzelby zaczepiła o odłamek drewna sterczący ze zniszczonej ościeżnicy. Właśnie tego Charley potrzebował. Poderwał się odruchowo, gdy rozległ się huk wyłamywanych drzwi, lecz ledwie opadł na nogi, zmienił niezgrabny podskok w agresywny sus ku przeciwnikowi. Pochwycił strzelbę obiema rękami, za lufę i pistoletową rękojeść, blokując napastnika jego własną bronią. Strzał rozległ się w chwili, gdy koniec lufy o milimetry minął głowę Charleya. W suficie pojawiła się spora dziura, a powietrze napełniło się podobnym do mgły, białym pyłem rozniesionego tynku. Za plecami intruza mignęła kolejna sylwetka. Charley zaczął manewrować ciałem pierwszego napastnika w taki sposób, by osłonić się przed ewentualnym atakiem z korytarza. Uderzył gołą stopą w prawe kolano mężczyzny i zaraz poprawił własnym kolanem w jego krocze. Kontynuował kontratak tak długo, aż intruz puścił rękojeść strzelby. Pociągnął za pasek, kierując broń w stronę przeciwnika, który zorientował się w sytuacji i desperackim ruchem wolnej ręki wymierzył Charleyowi cios pięścią. Niełatwo było wziąć go na muszkę; był bardzo silny, a napierając na Charlesa niczym rugbista, zdołał wepchnąć się w głąb pokoju. Drugi napastnik zniknął z pola widzenia. Wreszcie lufa strzelby 273 na ułamek sekundy skierowała się ku intruzowi i w tym momencie padł strzał. Porcja grubego śrutu wyrwała w jego barku potężną dziurę. Mężczyzna wrzasnął dziko i odskoczył, ze wszystkich sił ciągnąc broń. Charley nacisnął na nią z góry i w chwili, gdy lufa znalazła się na wysokości gardła napastnika, pociągnął język spustowy. Tym razem strzał pozbawił bandytę przedniej części czaszki; martwe ciało opadło na podłogę ze skrzyżowanymi nogami. Kativa usiadła gwałtownie i krzyknęła z przerażenia, gdy niemal bezgłowe zwłoki zwaliły się na dywan tuż przy jej łóżku. Charley odwrócił się na pięcie z bronią gotową do strzału, spodziewając się drugiego napastnika, ale nie zobaczył go. Podbiegł do wyłamanych drzwi i zaryzykował szybkie spojrzenie na korytarz. I tu nikogo nie było. - Wstawaj! - rzucił w stronę Kativy. Usłyszał głosy w korytarzu i raz jeszcze wyjrzał zza drzwi. Tym razem zobaczył głowy gości hotelowych, rozglądających się niepewnie po pustym korytarzu. - Wezwijcie policję! - krzyknął. - To włamywacze! Uważajcie, jeden z nich jest jeszcze w budynku! - Dobra! - odpowiedział ktoś z głębi korytarza. - Już dzwoniliśmy. Charley wycofał się do pokoju i włożył buty, nie tracąc czasu na szukanie skarpetek i wiązanie sznurówek. - Niech wszyscy zostaną w swoich pokojach! - krzyknął przez otwarte drzwi. - Bandyta jest uzbrojony! Usłyszał łomot niemal jednocześnie zamykanych drzwi. Chwycił Kativę za rękę i pociągnął ją szybko na korytarz. Pobiegł nim do końca, nie wypuszczając z drugiej dłoni obrzyna. Zerknął ostrożnie w głąb klatki schodowej, a potem pchnął Kativę przodem, by zaraz wśliznąć się za nią na schody i szybko zamknąć za sobą drzwi. - Co robimy? - spytała Kativa. - Przede wszystkim musimy trzymać się z daleka od pokoju - odparł Charley. - W pobliżu czai się jeszcze jeden wróg. Nie wiem, może uciekł, a może czeka na nas. Jeżeli tutaj spotkamy się z policją, powinien się zniechęcić. Dopóki tak się nie stanie, nie zostawię tej strzelby. Zeszli po schodach na dół. Poruszali się cicho; Charley 274 prowadził, ostrożnie badając teren za k^żdym zak tem Wreszcie dotarli do podziemi i zatrzym^^ • , .. nasłuchując. Z oddali dobiegał charakter^.gtyc . , . dźwięk policyjnych syren. Charley uchyla drzwf'i ^^ na parking, na którym zostawili półcięża:^.owk Pusto. Chwycił Kativę za rękę i razem przebij otwart strzeń alejki dojazdowej, by skryć sięza p. ierwszym rzędem samochodów. Charley zaczął skradać się x„ ViQv., i , , . . *! • ^ Klerunku wozu, nieustannie rozglądając się na wszystkie strony w poszuki' waniu przeciwnika. - Wonk! Wonk! Zamarł, słysząc osobliwy dźwięk, i mo^niej ści j w kach obrzyna. Przykucnął za najbliżsivm CQm , , \v *.- j ^ * • ai • y samochodem i przycisnął Katiyę do betonowej podłogi, jednocześnie szukając wzrokiem źródła dźwięku. - Wonk! Wonk! Akustyka piętrowego parkingu spraw- ze dzi Qd głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron jednocześnie Charley zawahał się, by po chwili pchn^ć Katiyę rzód i ruszyć za nią, jeszcze bardziej skracają,, dystans dzielący ich od półciężarówki. - Wonk! Wonk! Charley przypadł do ziemi między wc>zami { zerk j na prześwit między podwoziami a podłożeń^ Nie Zoba j ni czyich nóg ani innego śladu wskazujące^ na obecność in" truza. Wstał ostrożnie, pociągnął Kativ^ za rękę . bie -m przebyli ostatni odcinek dzielący ich od ^amocnod - Co mam robić? - spytała cicho kobi^ta - Być cicho- odparł szeptem Charley Powoli otw j drzwi od strony kierowcy i zajrzał do ś^odka __ «, . , . polecił. - Trzymaj się nisko i przejdź na <łrugą str0T^ &1 Kativa wśliznęła się do kabiny, nie \Vw>VixriQ; . , «, i i • • 'i , ycnylaJac się poza krawędź okien. Charley ruszył jej slade^ usadowił ? za kierownicą i oparł lufę obrzyna o szybę brawycb drzwi Bang! Pojedyncza kula przebiła prze^nią szyb Broń z tłumikiem. - Trzymaj się nisko!- zawołał Chąriey; przek • c kluczyk. Silnik półciężarówki ocknął się z ryk}em pi j 275 wcisnął sprzęgło, wolną ręką zmienił bieg i chwyciwszy mocno kierownicę, dodał gazu i z impetem wyprowadził wóz ze stanowiska parkingowego. Silnik zahuczał jeszcze głośniej i toyota potoczyła się żwawo w kierunku wyjazdu. Charley dostrzegł tylko zarys postaci, która wyłoniła się spomiędzy samochodów i wskoczyła na szeroki próg pod drzwiami kierowcy półciężarówki. Ułamek sekundy później poczuł na szyi dotyk gorącego tłumika, jeszcze dymiącego po ostatnim wystrzale. - Hej, stary, zwolnij trochę z łaski swojej - powiedział Alfie. Lufa obrzyna była skierowana w okno, ale zbyt daleko od odchylonego do tyłu napastnika. Charley wiedział, że nie zdoła wystarczająco szybko zmienić jej położenia. Zdjął nogę z pedału gazu i wóz zaczął zwalniać. Wszystko to wydawało mu się nienaturalnie powolne, a cała jego świadomość skurczyła się tak mocno, że odbierała tylko jeden bodziec: ucisk gorącej lufy na miękkiej skórze, tuż obok zawiasu żuchwy. - Tylko spokojnie - powiedział. Kativa kuliła się ze strachu w przeciwległym kącie kabiny. Zwolnił jeszcze bardziej, by nagle wypalić z obrzyna i w tym samym momencie do oporu wcisnąć hamulec. Huk wystrzału i nagłe szarpnięcie sprawiły, że lufa pistoletu maszynowego zsunęła się z karku Charleya i kula, która opuściła ją ułamek sekundy później, zamiast rozerwać ciało, musnęła jedynie szczękę Amerykanina. Alfie zatańczył na progu, próbując odzyskać równowagę, a potem runął na beton, by zgrabnym padem judo przejść płynnie do pozycji strzeleckiej i wymierzyć w stronę odjeżdżającego wozu. Tylna szyba i prawe lusterko rozprysły się na drobne kawałki, gdy trafiła je seria pocisków. Brzęk tłuczonego szkła był znacznie głośniejszy niż ciche pyknięcia strzałów z pistoletu maszynowego z tłumikiem. Charley poczuł, że kolejna kula ociera się o jego ramię, a inna szarpie włosy na skroni. Szybko rozpędzał półcięża-rówkę i wreszcie, nie używając hamulców, skręcił na rampę wyjazdową. Wóz przechylił się i zahaczył bokiem o mur, tracąc drugie lusterko. Charley obejrzał się pospiesznie, ale nikogo nie zobaczył. Minęli kolejny poziom parkingu i zwol- 276 nili przed opuszczonym szlabanem blokującym wyjazd na ulicę. Budka stróża była pusta, a metalowa zapora wyglądała na solidną; zdecydowanie zbyt solidną, by można było myśleć o jej staranowaniu. Charley zahamował, rozejrzał się szybko, wyskoczył z kabiny i pobiegł do budki. - Stać, nie ruszać się! - krzyknął ktoś znienacka. Charley obrócił się na pięcie i zobaczył dwóch policjantów mierzących doń z pistoletów. Zamarł i powoli uniósł ręce, nie wypuszczając obrzyna z prawej dłoni. - Na parkingu grasuje jeszcze jeden bandyta - rzucił. -Ma pistolet maszynowy z tłumikiem; idzie w naszą stronę. - A ja widzę, że to ty masz broń, chłopie. Na kolana! — odkrzyknął wyższy policjant. - I nie kombinuj nic z tą armatą, bo będę strzelał. Drugi funkcjonariusz podszedł bliżej i nagle Charley zobaczył dziurkę, która pojawiła się na jego czole, z początku czarną, a potem czerwoną. Policjant zatrzymał się i padł na twarz, zastygłą w grymasie bezbrzeżnego zdumienia. Charley rzucił się w bok, barkiem wyważając drzwi do budki stróża. Szarpiąc dźwignię podnoszenia szlabanu, usłyszał strzały: rosły policjant szybko opróżnił bębenek rewolweru. A potem zapadła cisza. Charley wyskoczył z budki, przetoczył się po podłodze i wstał za betonowym słupkiem, do którego umocowany był szlaban i jego balast. Drugi policjant już nie żył; na jego piersi widać było rząd otworów, z których sączyła się krew. Nie miał kamizelki kuloodpornej. Kativa siedziała w wozie, za kierownicą. Obok niej, na szerokim progu przy prawych drzwiach półciężarówki, stał Alfie. Ściskał w ręku pistolet maszynowy, którego lufa dotykała skroni kobiety. - Zostań tam, gdzie jesteś, Charley - powiedział. Payne skierował strzelbę w jego stronę. Od celu dzieliło go nie więcej niż dziesięć metrów, ale znajdował się po lewej stronie wozu. - Wiem, o czym myślisz, Charley - odezwał się Alfie. -Nie masz szans na precyzyjny strzał, a nabojów nie zostało ci wiele... Chyba nie będziesz próbował bawić się w snajpera tym obrzynem, co? Bądź realistą, stary. 277 - Wypuść ją - zawołał Charley. - Och, to byłoby śliczne, co? - odparł drwiąco Alfie. - Jak w tych cholernych filmach. „Wypuść dziewczynę, załatwimy to po męsku". - Jeśli coś jej się stanie, zabiję cię - warknął Charley. - A ja myślę, że zabiłbyś mnie bez względu na okoliczności. I co teraz zrobisz, agencie? Jeśli wyjdziesz z ukrycia, dostaniesz kulkę. Jeśli nie wyjdziesz, nie trafisz mnie. Jeśli ja wyjdę zza samochodu, odstrzelisz mnie. Tylko że ja nie dożyłbym tak pięknego wieku, gdybym był durniem. Jeszcze się spotkamy, Charley, a tymczasem ta piękna dama pojedzie ze mną. Może zdążysz mnie dopaść, zanim zrobię coś bardzo brzydkiego? Znasz przecież, stary, mój styl pracy. Prawda, Charley? Trochę tego, trochę tamtego, trochę materiału zapasowego... Wiesz, jakie są najsmaczniejsze części kobiecego ciała? Biodra i piersi, Charley. Biodra i piersi. - Zostaw ją! — ryknął Payne. Każdą cząstką ciała i umysłu pragnął rzucić się na oślep do ataku i wpakować resztę śrutu w człowieka, który drwił z niego ukryty gdzieś za przerażoną twarzą Kativy. - Nie dzisiaj, Charley... Chyba że umiesz szybko biegać, bo właśnie odjeżdżamy - odkrzyknął Alfie. Wóz ruszył wolno, prowadzony przez Kativę. Charley trząsł się z wściekłości, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Słowa mordercy omal nie odniosły zamierzonego skutku: niewiele brakowało, a wyskoczyłby z ukrycia, by zaatakować. - Nie dzisiaj! - powtórzył Alfie, gdy samochód oddalił się na bezpieczną odległość. - Nie dzisiaj! Półciężarówka skręciła w ulicę i Charley dostrzegł, że Alfie odpycha Kativę na siedzenie pasażera, by usiąść za kierownicą. Po chwili toyota przyspieszyła i zniknęła z pola widzenia. Z odległości trzydziestu metrów Charley nie miał szans ° na oddanie celnego strzału z obrzyna; nie mógł ryzykować. Usłyszał kolejne syreny dołączające do chóru i nagle dotarło do niego, że lada chwila parking i przylegające doń ulice zaroją się od policjantów. Nie miał czasu na składanie wyjaśnień. Przyklęknął przy martwym policjancie, aby zabrać 278 jego rewolwer i dwie ładowarki z ładownicy przy pasie. Wcisnął broń za spodnie i mocno otulił strzelbę kurtką. W magazynku pozostały dwa naboje; całą resztę zostawił w wozie. Potrzebował samochodu, i to jak najszybciej. Wiedział, że Alfie Woodard nie odjedzie daleko kradzioną i uszkodzoną półciężarówka, a najbliższym miejscem, w którym mógł znaleźć schronienie, był dom Jaya Burrella na przedmieściach Cairns. 3.13 Alfie minął półciężarówką kilka przecznic, zręcznie unikając pędzących w przeciwnym kierunku wozów policyjnych, a następnie porzucił ją w pobliżu miejsca, w którym zostawili ze Steviem furgonetkę. Wepchnął Kativę na fotel pasażera, a sam usiadł za kierownicą i poprowadził wóz w niedługą podróż do domu Jaya Burrella. Jay siedział w salonie, ubrany jedynie w bokserki i rozsunięty na piersi szlafrok, gdy Alfie wciągnął do środka Kativę i posadził ją na kanapie. - Co ty wyrabiasz? - spytał szef. - Po co ją tu sprowadziłeś? - Nie zostaniemy długo - odparł Alfie. - Jej facet wkrótce się tu zjawi, żeby ją odzyskać. - A co ja mam zrobić? Gość sprowadzi mi na kark gliniarzy! - O nie. Wolałby dopaść mnie osobiście, prawda, skarbie? - Alfie spojrzał na Kativę z uśmiechem. - Ona mnie rozpozna - stwierdził Jay. - To nie ma znaczenia, stary - odparł pogodnie Aborygen. - Pojedzie ze mną na północ. - Nie rób mi krzywdy -jęknęła Kativa. - W żadnym razie, skarbie - zapewnił ją Alfie. - Ty też nie skrzywdziłbyś kobiety, prawda, Jay? - Zabierz ją stąd i powiedz mi, co masz zamiar zrobić z Payne'em. - Pozwolę ci zająć się nim osobiście. Przecież nasza umowa dobiegła końca. Muszę powiedzieć, że przygotowałeś dla mnie niemiłą niespodziankę, napuszczając na mnie Stevie-go, który niestety odszedł od nas tej nocy. Nie kojarzył chłopina zbyt szybko. I trochę za bardzo chciał mnie zgnębić, zanim zabrał się do rozwalania mi łba. 280 Jay przyglądał mu się przez chwilę, a potem wolnym krokiem ruszył w stronę stolika stojącego obok kanapy. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - rzekł. - Ależ masz - zaoponował Alfie. - Zgrabnie to sobie wykombinowałeś. Ja i Stevie załatwiamy tych dwoje, a potem Stevie załatwia mnie. Gliny znajdują trzy ciała i mają piękne rozwiązanie zagadki z Minneapolis. Oczy Alfiego błyszczały, jakby z trudem powstrzymywał śmiech. Najwyraźniej doskonale się bawił. - Nieładnie, Jay, bardzo nieładnie - dodał. - Jak można tak kończyć związek, który był dla nas obu korzystny przez tyle lat? Nie wspominając już o tym, że śmierdzi mi to amatorszczyzną. Naprawdę sądziłeś, że dam się załatwić takiemu frajerowi? Jay wykonał ruch, który Alfie przewidywał od dłuższej chwili: skoczył w stronę stolika, ku pistoletowi ukrytemu w jego szufladzie. Rozległo się ledwie słyszalne pyknięcie pistoletu maszynowego z tłumikiem i dziewięciomilimetrowy pocisk trafił w kolano Burrella, wybijając w nim równiutką, białą dziurkę, która zaraz wypełniła się jasną czerwienią. Po drugiej stronie nogi, w miękkiej tkance, pojawiła się potężna rana wylotowa. Jay osunął się na podłogę, ściskając dłońmi okaleczone kolano. Otworzył usta w bezgłośnym okrzyku bólu. - Podejrzewam, że ty i Charley Payne będziecie mieli wiele tematów do rozmów, stary - rzekł Alfie. - Mógłbyś opowiedzieć mu, co zrobiłeś, a czego nie... Wiesz, mam na myśli taką szczerą rozmowę, od serca. Aborygen stanął nad Jayem i po krótkim namyśle strzelił mu w głowę. - Właściwie to nie chciałbym, żebyś zaczął myśleć o odegraniu się - powiedział łagodnie. - Przepraszam, że sobie nie pogadacie. Wiem, jak wielką miałeś ochotę na tę pogawędkę. Na razie, stary. Alfie postawił na nogi Kativę, przerażoną, milczącą i nie stawiającą oporu. Razem ruszyli w stronę garażu. 3.14 Porzucona półciężarówka była pusta i zupełnie bezużyteczna. Podziurawiony kulami wrak z powybijanymi szybami szybko zgromadził wokół siebie tłum gapiów. Wkrótce też zainteresowała się nim policja - funkcjonariusze, którzy właśnie stracili dwóch kolegów, kręcili się po okolicy jak wściekłe osy ze zniszczonego gniazda. Charley przystanął na skraju gromady ciekawskich. Wcześniej wyrzucił strzelbę do kubła na śmieci i dokonał szybkiej inwentaryzacji arsenału: miał policyjny rewolwer kalibru .38 i dwa zapasowe komplety nabojów wetknięte z tyłu za pasek, pod koszulą, oraz składany nóż Emersona w prawej przedniej kieszeni spodni. Nic więcej. Był ubrany i obuty, ale portfel z resztką gotówki został na podłodze zniszczonej półciężarówki. Policjanci oglądali go właśnie z wielkim zainteresowaniem. Jeden z nich przecisnął się przez tłum, niosąc w dwóch palcach nielegalnego browninga, jakby to był kozi bobek. Niedobrze. Charley oddalił się od zbiegowiska i wstąpił do smażalni ryb i frytek, żeby zapytać, czy może skorzystać z telefonu. - Spoko, Jankesie - odparł upaprany tłuszczem kucharz. - Stoi tam, za ladą. Charley wybrał z pamięci numer Freda. Minęła długa chwila, zanim ktoś podniósł słuchawkę. - Halo? - Fredo? Mówi Charley. - Właśnie się zastanawiałem, kiedy zadzwonisz. Oglądałem telewizję; przerwali program, żeby pokazać materiał o bałaganie, który zostawiłeś za sobą. - Nie jest za dobrze, Fredo. - Czego potrzebujesz? 282 - Środka transportu. - Musimy uważać, kolego. Pamiętaj, że ja też wykonuję rozkazy. - Fredo, potrzebny mi samochód, i to natychmiast. Australijczyk westchnął głęboko. - W porządku - odezwał się po chwili. - Widziałem, że policja zarekwirowała twojego małego przyjaciela. Rozumiem, że przydałby ci się nowy? - Jeśli masz jednego w zapasie, to nie odmówię. - Gdzie jesteś? Charley zapytał o to kucharza. - Za pół godziny będę na parkingu za barem Milly, niedaleko od smażalni, w której jesteś - oznajmił Fredo. - Zatrzymam wóz i zostawię w środku kluczyki. Posiedzę w barze do zamknięcia i wrócę taksówką, a kiedy ocknę się rano, będę szukał samochodu. Pasuje? - Pasuje, Fredo. Dzięki. - Pamiętaj tylko, żebyś zajrzał pod siedzenie, zanim odjedziesz. Znajdziesz tam małą paczkę. Jeżeli ktokolwiek spyta mnie o jej zawartość, powiem, że to rzeczy złodzieja, który ukradł mi samochód. Jak widzisz, przyjacielu, będziesz zdany na siebie. Przykro mi, ale tak to jest. - Jasne. Jeszcze raz dziękuję. Będę czekał. - Auto nawaliło? - spytał kucharz. - Właśnie - odparł Charley. - A przy okazji ktoś mi dmuchnął portfel. - Cholera, pewnie ci młodociani turyści. - Nie dałby mi pan frytek na kredyt? - Jasne, bracie. Kucharz wyjął z frytownicy nową partię, posolił i zsypał do rożka ze zwiniętej gazety. - Gorące, świeżutkie i na koszt firmy. - Dzięki, przyjacielu. Za frytki i za telefon. - Nie ma sprawy. Wróć, kiedy odzyskasz portfel, Jankesie. - Wrócę - odparł Charley. Wyszedł na ulicę, żując złociste frytki, wdzięczny za solidną dawkę węglowodanów, czyli szybki zastrzyk energii. Po chwili stanął przed barem Milly, którego klienci tłumnie 283 wylegli na ulicę, by przyglądać się policyjnym wozom pędzącym w stronę Radissona. Niemal dokładnie pół godziny potem zobaczył Freda, który wjechał na parking starym, odrapanym kombi marki Subaru. Fredo dostrzegł go chwilę później, skinął głową i rozejrzał się po parkingu, szukając potencjalnych świadków. Wreszcie wyłączył silnik i światła, by zaraz potem wytoczyć swe potężne ciało ze zbyt ciasnego wozu. Podszedł do Char-leya i powiedział: - Oto twój rumak, bracie. Pamiętaj, co ci mówiłem. - Masz może trochę pieniędzy, Fredo? - Byłem ciekaw, czy o nie zapytasz. Zajrzyj do paczki. I postaraj się pamiętać, że to mój prywatny samochód. Znajdziesz w nim sporo części zapasowych i pełny bak; powinno wystarczyć paliwa, dokądkolwiek się wybierzesz. Nie pali za dużo, tylko oleju żre sporo, ale jest go trochę w zapasie. Coś jeszcze? Charley wyciągnął rękę. Fredo uścisnął ją z wahaniem. - Powodzenia, bracie - powiedział. - Mam przeczucie, że będziesz go potrzebował. A mnie czeka niezłe sprzątanie. - Przykro mi, że tak wyszło. Nie moja wina. Daj znać naszemu wspólnemu przyjacielowi, że przepraszam i że wkrótce się odezwę. - Tak zrobię. Udanych łowów. Rosły mężczyzna wszedł do baru. Charley odprowadził go wzrokiem, a potem wsiadł do samochodu i po chwili skręcił w ruchliwą ulicę. 4 3.15 Alfie zmusił Kativę do wejścia do bagażnika starej alfy romeo. Próbowała się opierać, ale ostudził jej zapał jednym mocnym ciosem w policzek, po czym cisnął w wąską przestrzeń między zapasowym kołem a walającymi się luzem narzędziami. - Uważaj, kobieto - powiedział. - Mamy przed sobą długą i ciężką podróż. Jeżeli nie będziesz współpracować, skończysz na dnie rzeki. Na pewno będziesz smakować krokodylom, choć może nie ma to wielkiego znaczenia, bo i tak najpierw cię utopię. Kativa odwróciła głowę, kiedy z hukiem zamykał nad nią klapę bagażnika. Zanim to zrobiła, po raz ostatni zerknęła na jego twarz osłoniętą rondem kapelusza; na ciemnobrązowe oczy połyskujące żółtawym blaskiem, jak oczy kota w ciemności. Gdy samochód ruszył, zaczęła obijać się o ściany i klapę bagażnika; dobite zawieszenie nie dało jej ani chwili wytchnienia. Kiedy względnie gładka szosa zmieniła się w drogę gruntową, częściowo zasypaną piaskiem, częściowo żużlem, Kativa upewniła się co do celu podróży: zmierzali do Laury. Zwinięta w kłębek, walczyła ze strachem. Przed oczami, które tak mocno starała się zamknąć, wirowały jej plamki światła. Przypominały świetliki, które widziała podczas wizyty u przyjaciółki w Indianie; dzieci chwytały je do słoików i bawiąc się w ciemnych pokojach, podziwiały ich blask. Po pewnym czasie zaczęła mieć halucynacje. Strach, stres, ciemność i oszołomienie po uderzeniu w głowę wywołały w jej wyobraźni serię obrazów: zobaczyła portret Anurry namalowany krwią, który pamiętała z fotografii Charleya, sie- 285 bie samą jako dziecko bawiące się na otoczonym murem podwórku za rodzinnym domem opodal Johannesburga, twarz Charleya Payne'a i postać Alfiego Woodarda - niebezpiecznego człowieka w zakurzonym drelichu koloru khaki. Śnisz, Katiuo, śnisz, rozległ się nagle głos w jej głowie. Śnisz o tym, co było, i o tym, co się wydarzy. Okolice Laury, wzgórza z rzadka usiane drzewami; kolory piasku, brązu i wyblakłej zieleni tańczą w żarze południa; dotyk suchej trawy i piachu pod jej nagimi stopami; gdyby zachowała sobie ten sen, mogłaby odejść z tego miejsca jak ze snu... idzie przez rzadki las wysokich drzew, które nagle się kończą, ustępując miejsca kikutom kopców, sterczących ku niebu jak kościste palce; rzędy glinianych kopców wzniesionych przez termity, każdy wysokości dorosłego człowieka... coś popycha ją od tyłu, ale za każdym razem gdy Kativa się odwraca, nie dostrzega kątem oka niczego poza smugą cienia, która z zatrważającą łatwością unika jej wzroku, która zawsze pozostaje za jej plecami i bezustannie pogania czymś dużym i twardym; wreszcie dociera do niej, że to gigantyczny, sztywny i twardy penis, który dżga ją od tyłu jak włócznia. Porusza się naprzód niechętnie; pot ścieka po jej ciele, tworząc gorącą kałużę w kroczu -pot zmieszany z czymś jeszcze, z mglistą wizją pożądania. Charley leży na niej, w hotelu, porusza się miarowo i przymyka oczy w zapierającym dech w piersi orgazmie; Kativa chwyta go mocniej, czując, że twarz i ciało Charleya zmieniają się i przyjmują postać Alfiego Woodarda, spoglądającego na nią oczami pałającymi złowrogim i pożądliwym blaskiem. „Doskonale, moja piękna" - mówi. - „Właśnie taka masz być". Kobieta odwraca się, żeby odepchnąć twardy przedmiot atakujący ją od tyłu, ale tam nic nie ma, poza złośliwym śmiechem i głośnym „Wonk! Wonkl", które pamięta z hotelowego parkingu, więc biegnie, ucieka i potyka się przed kopcem termitów. Na jej oczach kopiec zaczyna się poruszać, osypują się zeń strumyki piasku, mała chmura pyłu unosi się w powietrze i spod luźnej bryły, która opada na ziemię, wyłania się twarz Charleya Payne'a o sczerniałych oczach, pokryta warstwą ruchliwych termitów. Owady niespodzie- 286 wanie podrywają się w powietrze, wypełniając jej oczy, nos i usta gorzkim fetorem gnijącego mięsa. „Nie, nie!"- krzyczy, czując coraz bardziej natarczywe szturchnięcia; coś przewraca ją na zrujnowany kopiec, nagie piersi wciskają się w zgniłą twarz Charleya i coś wciska się w ciało Kativy od tyłu, coś niewiarygodnie wielkiego przynosi ból, jak gdyby rozrywało ją na części. „Nie, nie!"- krzyczy... Pokrywa bagażnika otwiera się i w bladej poświacie świtu Kativa widzi twarz Alfiego Woodarda, który pochyla się nad nią. - Cześć, Kativo. Myślę, że czas wracać do domu... i kłaść się do łóżka. 3.16 Charley jechał szybko, zatrzymując się na czerwonych światłach tylko na chwilę, by upewnić się, czy nikt nie wyjedzie z przecznicy. Wydarzenia w Radissonie ściągnęły do centrum bodaj wszystkie jednostki policji; na przedmieściach praktycznie nie było patroli. Ani jednego gliny między Charleyem Payne'em a Jayem Burrellem; żadnej przeszkody na drodze do Kativy i Alfiego Woodarda. Z trudem zmuszał się do skupienia uwagi na prowadzeniu samochodu. Mały przyjaciel, którego ofiarował mu Fredo, istotnie był mały: przerobiony pistolet automatyczny Walther PPK .380 z tłumikiem AWS. Była to wysokiej jakości broń zawodowego zabójcy, za posiadanie której mógł pójść do więzienia na całe życie, o ile identycznego wyroku nie zafundowałby sobie wcześniej za posiadanie rewolweru odebranego zabitemu policjantowi. Tłumik mógł mu zapewnić przewagę taktyczną, gdyby udało się podejść Alfiego niezauważenie, ale dwa magazynki po osiem nabojów mogły okazać się niewystarczającym zapasem amunicji. Charley nie zamierzał wdawać się w strzelaninę, myślał raczej o prostej egzekucji. Musiał tylko podkraść się wystarczająco blisko do swej ofiary... Najpierw jednak trzeba było przebić się przez ochronę, która zapewne otoczył swą posiadłość Jay Burrell. Dojeżdżając do niej, Charley zdjął nogę z pedału gazu i zgasił reflektory. W domu paliły się światła. Pojechał do końca ulicy i zatrzymał subaru na parkingu przy plaży. Wysiadł i przeładował broń. Tłumik był dłuższy od pistoletu, ale mocny uścisk dłoni na kolbie wystarczył, by zrównoważyć jego ciężar. Trzymając pistolet przy boku, Charley ruszył plażą w stronę rzęsiście oświetlonego domu. Zajrzał do salonu i do kuchni; innych pomieszczeń nie mógł zbadać 288 od strony morza. Postanowił, że będzie działać szybko i zdecydowanie; nie miał czasu na podchody. Wprost z plaży wszedł na taras i nacisnął klamkę kuchennych drzwi. Były otwarte. Uchylił drzwi, trzymając walthera w pogotowiu. Wszedł do środka, lecz pozostawił sobie otwartą drogę ucieczki; uniósł wyżej broń i wolno ruszył w stronę kuchni, kierując wylot tłumika wszędzie tam, gdzie padało jego spojrzenie. Nasłuchiwał i rozglądał się w skupieniu; nawet zmysł powonienia pracował na najwyższych obrotach... i wyczuł pewien zapach. Ale czego? Krwi i moczu. Charley wkroczył do salonu i natychmiast zobaczył ciało Jaya Burrella, skulone w bezruchu na podłodze. To, że było martwe, nie ulegało najmniejszej wątpliwości: z daleka widać było otwór po kuli w czaszce mężczyzny. Jego kolano było przestrzelone - Alfie okaleczył go, zanim pozbawił życia. Charley zbadał dokładnie całe pomieszczenie, ale nie znalazł nikogo więcej. Nie dostrzegł też śladów walki. Przeszedł do gabinetu z widokiem na ocean. Zajrzał do szuflad wielkiego biurka, zaczynając od dolnej. Znalazł starego automatycznego colta kalibru .32, ale odłożył go na miejsce. W innych szufladach leżały czasopisma o surfingu, listy, wyciągi bankowe i arkusze danych. W górnej odkrył niedbale, jakby w pośpiechu rzucony plik dyskietek do napędu zip. Spojrzał na nie opisane nośniki danych, a potem na drogi komputer Macintosh PowerMac G-3 z wielkim monitorem, stojący na stoliku obok biurka. Stacja zip była wbudowana w panel czołowy maszyny. Charley ułożył dyskietki na blacie, rozmyślając o Terrym Walkerze i o pomocy, którą od niego uzyskał. Później będzie na to czas, zadecydował. Wymknął się cicho z gabinetu i szybko przeszukał pozostałe pomieszczenia. Dom był zupełnie pusty. Teraz Charley nie miał już wątpliwości, gdzie znajdzie Alfiego Woodarda. Stojąc na progu pokoju Aborygena, zastanawiał się nad głęboką różnicą między tym miejscem a nagą jaskinią wśród wzgórz w rejonie Laury. To był przystanek na drodze po- 289 między dwoma światami. W szafie wnękowej wisiał skórzany strój motocyklisty oraz niemały zbiór stylowych koszul i skórzanych spodni, a pod nimi stały ciężkie, czarne buciory. Po przeciwnej stronie wieszaka Charley zobaczył dwa identyczne komplety ubrań w kolorze khaki, znoszone i nieco wystrzępione, a pod nimi parę zdartych już skórzanych butów sięgających kostki. W głębi szafy dostrzegł wytartą, płócienną torbę, którą zabrał ze sobą. W łazience znalazł latarkę ze świeżymi bateriami oraz zwój liny. Wrzucił je do torby. Raz jeszcze zajrzał do pozostałych pokojów i uśmiechnął się z satysfakcją, gdy w jednym z nich zobaczył wojsko-wo-policyjną strzelbę Mossberg 590 oraz dwa pudełka amunicji. Teraz mógł razić przeciwnika z nieco większej odległości. Powrócił do gabinetu Jaya i spojrzał na komputer. Po namyśle wrzucił do torby dyskietki i szybko zdjął panel boczny komputera. Zdemontowanie twardego dysku za pomocą śrubokręta zajęło mu tylko parę minut. Kiedy załadował sprzęt do torby, wyjął z pudełka kilka nabojów i załadował dziewięć z nich do magazynka rurowego oraz sześć do bocznej ładownicy. Plastikowe korpusy trzech z nich naciął starannie kilka milimetrów powyżej metalowej podstawy - te umieścił w ostatnich trzech uchwytach zasobnika. Zapasowymi nabojami wypełnił kieszenie kurtki. Tak wyekwipowany wyjrzał przez okno, by upewnić się, czy nikt go nie obserwuje, po czym zdjął z wieszaka przy drzwiach wejściowych kluczyki i wyszedł do stojącego opodal samochodu. Bak był napełniony tylko w połowie. Charley wrócił do swego subaru i wprowadził go do przestronnego garażu, tuż obok wozu Jaya. Uciął kawałek węża ogrodowego i przelał benzynę do zbiornika swojego samochodu. Zaopatrzony i uzbrojony, był gotów do wyprawy na północ. Jechał szybko i wprawnie. Pamiętał trasę z poprzedniego dnia, a w schowku miał na wszelki wypadek mapę całego Queenslandu. Pędząc szosą wzdłuż wybrzeża, spoglądał na połyskującą w świetle księżyca powierzchnię oceanu, niewysokie fale i dalekie światła na wodzie. W innych okolicznościach być może zatrzymałby samochód i zanurzył się w tę spokojną toń, by zmyć z siebie napięcie, stres i kłębowisko uczuć, które go przepełniały. 290 W innych okolicznościach. Skręcił z szosy na żużlową drogę do Laury i jaskini szamana. Był zmęczony, a przed jego oczami krystalizował się z wolna podobny do filmu obraz: Katiua leży na kopcu termiłów, a ciemnoskóry mężczyzna dosiada jej brutalnie; Charley ze wszystkich sił próbuje wy-, dostać się z wnętrza kopca. Czuje w ustach smak ziemi i nie widzi światła, jakby został pogrzebany żywcem. Słychać maniakalny śmiech, który przenika na wskroś, akcentowany rytmicznym „Wonk! Wonk! Wonk!", które brzęczy pod czaszką jak dźwięk wielkiego dzwonu. Charley płynie nad Upton Street, zagląda w okno swego małego mieszkania i widzi Marę leżącą samotnie na łóżku i wpatrującą się w ściany ze łzami w oczach; Bobby Lee, Max i Nicky ściskają się za ręce; Bobby macha ku niemu z zapałem, Nicky podskakuje, a Max zasłania dłonią usta, jakby powstrzymywała krzyk; wydaje się, że Bobby Lee podchodzi do niego i mówi: „Zwolnij, stary. On chce, żebyś jechał szybko w tej ciemności i zderzył się z czymś, żebyś utknął tu na dobre albo zginął, bo tak byłoby mu łatwiej; dlatego musisz zwolnić i opanować się trochę, dojedziesz na miejsce, gdy skończy się noc, a on właśnie tego się obawia - że będzie musiał stawić ci czoło w świetle dnia. Jeżeli zniszczysz wóz, nie dotrzesz do jaskini przed kolejnym zmierzchem, a to jego kraj. On chce, żebyś wędrował pieszo, samotnie, w ciemności... Dlatego zwolnij, a zyskasz na czasie; jedź nocą i bądź gotów rankiem, bo tylko za dnia możesz go odnaleźć, tylko wtedy możesz go pokonać... zwolnij, Charley... zwolnij..." Charley potrząsnął głową, by oprzytomnieć, i spojrzał na prędkościomierz. Jechał zbyt szybko; światła drogowe ledwie nadążały z wyłuskiwaniem z mroku szczegółów żużlowej drogi. Zdjął nogę z pedału gazu, zwalniając do mniej więcej czterdziestu pięciu mil na godzinę - był zbyt zmęczony i roztrzęsiony, by precyzyjnie przeliczać kilometry na liczniku na mile. Na dalekim skraju plamy światła reflektorów dostrzegł jakiś kształt. Wcisnął hamulec, z początku lekko, a potem do deski. Zarzuciło, ale subaru zdążyło się zatrzymać. Pośrodku dro- 291 gi stały dwa kangury, zahipnotyzowane blaskiem silnych lamp; zbliżające się z ciemności reflektory samochodu wyraźnie je fascynowały. Zwierzęta nawet nie drgnęły, gdy wóz stanął tuż przed nimi. Były wielkie, sięgałyby Charleyowi co najmniej do piersi. Gdyby nie zwolnił, zderzenie z nimi wywołałoby identyczne skutki jak zderzenie z dorodnym jeleniem przy prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę: z silnika zostałaby kasza, a martwe ciała wybiłyby przednią szybę i zmiażdżyły kierowcę. Podjechał jeszcze bliżej i dopiero wtedy kangury powolnymi skokami oddaliły się w stronę pobocza, nim znowu stanęły, wpatrując się w światło oczami błyszczącymi czerwienią. Charley mógłby przysiąc, że gdzieś w oddali rozległo się ciche „Wonk! Wonk!" Podjął przerwaną podróż w jeszcze wolniejszym tempie; godziny mijały leniwym strumieniem. Spotkał więcej zwierząt - rozmytych cieni przemykających poboczem lub środkiem drogi, przez które musiał hamować, ale żadne z nich nie zatrzymało go i nie wpatrywało się weń tak, jak dwa kangury. Mijał ich płonące ślepia, niektóre na poziomie oczu dorosłego człowieka. To nie był jego kraj; w nocnym krajobrazie wyczuwał wrogą obecność, jakby coś obserwowało każdy jego krok. Wciąż jednak poruszał się w dobrym tempie. Wreszcie blade palce świtu zmarszczyły nocne niebo i wkrótce potem zrobiło się zupełnie jasno. Charley poczuł się tak, jakby budził się z głębokiego snu, gdy wjeżdżał do Laury i parkował subaru naprzeciwko baru Quinkin. Przez moment siedział w fotelu nieruchomego wozu, czując drżenie przedramion po sześciogodzinnym nocnym rajdzie piaszczystymi drogami. Nagła cisza na zewnątrz uświadomiła mu, że słyszy w głowie natrętny szum. O tak wczesnej porze Laura była wymarłym miasteczkiem. Czarny pies wszedł na drogę i ruszył jej środkiem. Ptaki odzywały się z rzadka, jakby przypadkowo, a ich krzyki oddzielały długie chwile ciszy. Świat wydawał się nieruchomy. Charley wysiadł, przeciągnął się i oparłszy się rękami o maskę, rozruszał stawy nóg oraz zesztywniały grzbiet, a potem położył dłonie na biodrach i paroma obrotami z sa- 292 tysfakcjonującym trzaskiem przywrócił kręgom właściwe położenie. Kiedy poczuł, że jest gotowy, sięgnął po płócienną torbę. Strzelba mogła stanowić problem, przynajmniej dopóki był w mieście, więc po namyśle owinął ją kawałkiem brezentu, który znalazł w schowku na koło zapasowe. Ze zgrabnym tobołkiem pod pachą i z torbą na plecach ruszył w drogę. Czarny pies przyglądał mu się z ciekawością; poza tym w miasteczku panował absolutny bezruch. Charley szybkim krokiem minął ostatnie stare budynki i skręcił w stronę wzgórz, drogą wiodącą obok ruder i poobijanych przyczep tworzących aborygeńską osadę. Ptaki zdawały się oznajmiać światu jego przybycie - odzywały się kolejno, gdy mijał drzewa, na których przysiadły. Minęła godzina z okładem, zanim piaszczysta droga zmieniła się w krętą ścieżkę, która miała zaprowadzić go pomiędzy wzgórza. Przez chwilę Charley zastanawiał się, czy nie mógłby dojechać tu samochodem, ale doszedł do wniosku, że piesza wędrówka daje większą swobodę - mógł więcej zobaczyć i usłyszeć. Mimo zmęczenia był podekscytowany; marsz dobrze mu zrobił. Serce pracowało w dobrym tempie, a oddech zgrał się z rytmem kroków. Rozejrzawszy się, Charley uznał, że może już wydobyć broń z ukrycia. Rozwinął brezent i schował do torby, a strzelbę przeładował, nie zwalniając kroku. Wzgórza rosły wolno na horyzoncie; wiedział, że wkrótce będzie musiał zejść ze szlaku i skorzystać z osłony, jaką dawały krzaki i nieliczne drzewa, by znaleźć punkt równowagi między szybkością marszu a bezpieczeństwem. Zmęczenie kierowało jego myśli w różne strony, ale nie było już tak źle jak nocą, gdy czuł się tak, jakby był mimowolnym aktorem w spektaklu złowrogich sił. Ścieżka wydawała mu się teraz bardziej znajoma, niż powinna, i ta myśl nie dawała mu spokoju. Miał wrażenie, że zna ten szlak doskonale - owszem, znał go trochę, bo szedł tędy z dwoma Strażnikami Prawa - ale oprócz tego nie przestawały go nachodzić przelotne wizje, które pomagały mu stawiać kroki w najpewniejszy sposób i dostrzegać dokładnie to, co chciał. 293 Spojrzał prz^d siebie i zobaczył w oddali wzgórze i wielką bryłę piaskowca, gdzie spodziewał się znaleźć Alfiego i Kativę. Wiedział, że są tam w tej chwili, wyczuwał ich obecność w sposób, Którego nie pojmował, ale który akceptował, bo nie miał wyfc>oru. Akceptował podobnie jak nagłe przeświadczenie, że już nie jest sam. Za zakrętem ścieżki, w miłosiernym cieniu drzewa chroniącym przed nieznośnym upałem, stali Robert i jego szczerbaty towarzysz. Obaj byli prawie nadzy; mieli na sobie jedynie przepaski fcńodrowe, a ich ciała zdobiły namalowane wzory. Ściskali w dłoniach krótkie włócznie o metalowych grotach. Robert trzymał też w dłoni kapelusz o szerokim rondzie. - Witaj, przyjacielu-powiedział. - Co tu robicie? - spytał Charley, ocierając rękawem pot z czoła. - Załóż to, zanim upieczesz sobie mózg - odparł Robert, wręczając mu s*ary kapelusz. - Powinieneś wiedzieć, że w tych stronach nie chodzi się z odkrytą głową. Charley włożył kapelusz. - Długo czekacie? - Wystarczaj 3co długo, żeby się doczekać - odparł szczerbaty. W pełnym świetle dnia wydawał się wyższy. - W nocy zobaczyliśmy we Śnie, że się zbliżasz. Czekaliśmy, aż tu dotrzesz. Wędrowaliśmy szlakiem pieśni; śpiewaliśmy dla ciebie i dla tego Quinkina. - Widzieliście ich? - zapytał Charley. - Są w jaskini, którą już znasz - odrzekł Robert. - Ale czy ich widzieliście? - powtórzył Charley. - Nadal nie dostrzegasz rzeczy znajdujących się tuż przed twoim nosem, biały człowieku z duszą Quinkina -odparł szczerbaty, kręcąc głową. - Widziałeś w nocy na drodze dziwne rzeczy? Może na przykład dwa kangury, które na ciebie patrzyły? Może to byliśmy my, a może coś zupełnie innego, kto to wie? Odpowiesz nam? Znalazłeś się we Śnie, Charleyu Paynie- W kraju Quinkinów. - Nie mam czasu na wasze gierki - rzucił niecierpliwie Charley. - Jeżeli nie macie mi nic ważnego do powiedzenia, zejdźcie mi z drogi- 294 - Przyszliśmy tu po to, żeby ci pomóc, Charley - odparł Robert. - Pomagamy ci przez cały czas, od wczorajszego wieczoru. Śpiewaliśmy pieśń, która pomogła ci przeżyć na szosie, podczas gdy ten czarny duch, który uwięził w jaskini twoją kobietę, śpiewał swoją, by cię zabić. Czekaliśmy na ciebie, bo zobaczyliśmy we Śnie twoje przyjście. Tak, Charley, we Śnie. Wiedzieliśmy, że spotkamy się właśnie tu. Nie idziesz już ścieżką, którą przemierzyliśmy razem, a jednak wydaje ci się ona znajoma, prawda? - Prawda - przyznał Charley. - Przynieśliśmy dla ciebie coś jeszcze - dodał szczerbaty starzec. - Biali oczywiście muszą nosić kapelusze, żeby się nie spalić w słońcu. To, co dostaniesz teraz, ochroni cię przed zaklęciami czarnego człowieka, żebyś mógł zbliżyć się do niego na odległość strzału. - Strażnik podał Charleyowi kryształ kwarcu wielkości orzecha włoskiego. - Weź i to - dorzucił Robert, wręczając przybyszowi cienką kość, długą na ponad siedem centymetrów. - To dla twojej kobiety. - Co to jest? - spytał Charley. - Daj jej to, kiedy będziecie uciekać. Jeśli będziesz walczył z czarnym człowiekiem, ona tą bronią pomoże ci lepiej niż najlepszym pistoletem. Powiedz jej, żeby skierowała tę kość w jego stronę. - Skierowała kość w jego stronę? - powtórzył Charley. - Tak - odpowiedzieli jednocześnie dwaj Aborygeni. -Żeby skierowała kość w jego stronę. To broń przeciw temu, kto mieszka w ciele Alfiego. Twoja strzelba pomoże ci tylko w walce z człowiekiem. Jeżeli chcesz walczyć z Anurrą, czy to we Śnie, czy poza nim, musisz mieć i jedno, i drugie. - Pójdziecie ze mną? - spytał Charley. - Tego nie ma w pieśni - odparł szczerbaty. - Chociaż powiem ci, że chciałbym zobaczyć jego śmierć na własne oczy. Pisane ci jest spotkać się z nim samotnie; my nie możemy przyglądać się walce. Tak czy inaczej, masz już wszystko, czego potrzebujesz, żeby dopiąć celu, Charleyu Paynie. - Wszystko, czego potrzebujesz - powtórzył Robert. -Już czas. Powinieneś spotkać się z nim za dnia, a jest już południe. Musisz zakończyć rzecz przed zmrokiem. Nie by- 295 łoby dobrze, gdybyś pozostał w buszu na noc. Kiedy zobaczymy, że wracasz, wyjdziemy po ciebie, ale do tego czasu musisz wykonać zadanie. Rozumiesz? Póki świeci słońce, pewne sprawy można załatwić. Gdy nastanie mrok, reguły się zmienią i jeśli nie zwyciężysz, będziesz musiał uciekać. Szczerbaty starzec wybuchnął śmiechem. - Tak czy inaczej, będziesz uciekał, Charleyu Paynie. W tych wzgórzach czai się wiele mrocznych istot; nie wszystkie lubią Anurrę, lecz mimo to zapewniam, że nie chciałbyś wędrować nocą przez tę okolicę. Zdecydowanie nie. - Dziękuję - odpowiedział Charley. Schował kryształ i kość do lewej przedniej kieszeni spodni. - Bardzo dobrze - pochwalił go szczerbaty. - Trzymaj je blisko siebie, a będziemy wiedzieli, gdzie jesteś i co robisz. - Znacie może krótszą drogę do tych skał? - Jesteś wyszkolony i masz instynkt, zaufaj mu - odparł Robert. - Ktoś taki jak ty musi przecież znać zasady walki w terenie. Wiedza i doświadczenie pomogą ci przeżyć. Nic ci się nie stanie, jeżeli będziesz słuchał samego siebie, a nie jego. - A on mówi do ciebie przez cały czas - dodał drugi Aborygen. - Od wczorajszego wieczoru. Znalazł coś twojego w tej kobiecie, przywołał ją do siebie i teraz cię zna, potrafi cię dostrzec we Śnie. - Co właściwie widzi? - spytał Charley. - Wszystko, ale przez mgłę - odrzekł Robert. - Pomagamy ci w ten sposób. Wie, że tu jesteśmy, i wie, kim jesteśmy. Mamy z nim stare porachunki. Pewnie spróbowałby nas teraz zabić, gdyby nie to, że tak bardzo boi się ciebie. - Mamy równie wiele do stracenia, Charleyu Paynie -dorzucił szczerbaty. - Nie jesteś sam w tej walce, choć tak właśnie będziesz się czuł. Nie jesteś sam. Zrobimy, co się da. Pamiętaj, że jeśli dojdzie do walki... Właściwie powinieneś jej unikać. Po prostu zabij Alfiego. Zabij go szybko, za- ^ bierz kobietę i wynieście się stąd przed zmrokiem. My zajmiemy się resztą, sprawami, o których nie musisz wiedzieć. - Będę pamiętał — obiecał Charley. - Nie widziałem w jaskini żadnej broni. Czego mam się spodziewać? 296 Dwaj starcy spojrzeli po sobie i roześmiali się. - Pewnego dnia zrozumiesz lepiej - odparł Robert. - On ma wszelką broń, nie tylko taką, jaką znasz z doświadczenia. Ale masz rację, przywiózł też to, czym walczył wczoraj wieczorem, ponieważ wie, że czeka go pojedynek z tobą po tej stronie Snu. Po przeciwnej stronie byłbyś dla niego zbyt trudnym przeciwnikiem. Strażnicy Prawa spojrzeli na słońce, a potem na Char-leya. - Idź już, Charleyu Paynie. Będziemy na ciebie czekać. Odsunęli się i stanęli tak, jakby chcieli odprowadzić go wzrokiem. Charley wcisnął kapelusz mocniej na głowę i skierował wzrok ponad korony drzew, a potem na ścieżkę prowadzącą w dal. Nie wiedział, co się dzieje. Mógł polegać wyłącznie na najgłębszych instynktach, a te podpowiadały mu, że działa przezeń siła znacznie potężniejsza niż jego własna wola, siła dobra i opiekuńcza, która pomoże mu przetrwać bój. Wbił spojrzenie w kamienną ścianę, która rosła z każdym krokiem, i wytężył wzrok, próbując odnaleźć ukryte wejście do jaskini. Wreszcie je wypatrzył. To tam czekała na niego Kativa... oraz coś, co dało się poznać światu jako Alfie Woodard. 3.17 Wspinaczka na górę wyczerpała oboje. Alfie rozwiązał Kativie ręce i usadowił ją między ścianami komina, a sam wcisnął się pod nią i zaczął popychać biodrami w górę w przerażającej parodii seksu. Wreszcie, u szczytu szczeliny, z nadludzką siłą dosłownie wrzucił ją do groty. Sam wszedł do wnętrza sekundę później i na powrót związał jej nadgarstki. - Znasz te strony? - spytał. - Trochę - odpowiedziała Kativa. - A ja myślę, że lepiej niż trochę, skarbie. Pamiętaj, że sporo wiem na temat osób, które mnie interesują. - ...Prowadziłam tu badania... - Zatrzymałaś się w Jowalbinnie, prawda? Nieco dalej... jakiś dzień drogi pieszo. - Tak - przyznała. - Byłam w Jowalbinnie. Znajdowali się w drugiej komorze jaskini, oświetlonej słabą poświatą spływającą ze szczeliny w sklepieniu. Ze ściany tryskało małe źródło, tworzące małą sadzawkę z odpływem w głąb skały. Alfie usiadł i oparł się plecami o ścianę. - To słodka woda - powiedział, wskazując na źródło. -Sięgniesz? - Nie mogę pić ze związanymi rękami - odpowiedziała Kativa. - Ależ możesz - zaoponował. - Położysz się na boku i będziesz chłeptać, ile zechcesz. - Co ze mną zrobisz? - Dobre pytanie, nieprawdaż? W półmroku Kativa nie widziała zbyt dobrze jego twarzy, ale pod rondem kapelusza dostrzegała szeroko otwarte oczy spoglądające na nią dziwnie, świecące jak ślepia kota. Odwróciła głowę i rozejrzała się po jaskini. W tej sali, w prze- 298 ciwieństwie do zewnętrznej, nie było małych malowideł na wszystkich ścianach, a uwagę przykuwał wielki, sporządzony ochrą portret Anurry. To był jego dom, jego baza, a wieniec mniejszych rysunków otaczających podobiznę Irmina opowiadał historię podboju i zabijania, mężczyzn wieszanych głową w dół, płaczących kobiet oraz dzieci wijących się w jego żylastych rękach. To był jego dom. - Co z tobą zrobię, Kativo Patel? - powiedział Alfie, bardziej do siebie niż do niej. — Mógłbym zatrzymać cię tu na jakiś czas, podziałać na ciebie miłosną magią, zabić cię albo wypuścić na wolność... Ale tam jest ten mężczyzna, silny mężczyzna, twój Charley Payne. To stary twardziel, który nie ustąpi tylko dlatego, że puszczę cię wolno. O nie, on domaga się krwi. - Zabiłeś jego przyjaciół — zauważyła Kativa. - Owszem. Takie dostałem zlecenie, choć przyznaję, że wykorzystałbym ich ciała, gdybym miał więcej czasu. Ty chyba nie wiesz zbyt wiele o swoim przyjacielu, Kativo. - Wiem tylko tyle, że bez względu na to, ile miałoby to potrwać, Charley Payne w końcu cię dopadnie. - Właśnie z tego słynie. Wiedziałaś, że on także był zabójcą? Kativa nie dała się sprowokować. Poczuła odrobinę luzu w więzach i rozglądając się po jaskini, zaczęła pracować nadgarstkami. - Tak, tak, to zabójca - ciągnął Alfie. - Podobno był jednym z najlepszych, zanim odkrył, że ma sumienie, i stwierdził, że ma dość bycia wykorzystywanym. Jesteśmy bardzo do siebie podobni, Charley Payne i ja. Czytając jego akta, czułem się tak, jakbym czytał własne. Obaj poczuliśmy, że już nie chcemy zabijać dla innych, chociaż wychodziło nam to zupełnie dobrze. Tak to bywa w naszej profesji... Przychodzi w życiu taka chwila, kiedy zadania, misje, zlecenia, wszystko to przestaje być ważne. Chcemy zmienić swoją egzystencję, zrobić coś nowego. Niestety, zainwestowaliśmy zbyt wielki kawał życia w bycie kimś, kogo zwykli ludzie po prostu nie rozumieją. I nie chcą zrozumieć. Jesteśmy zabójcami i, szczerze mówiąc, swego czasu lubiliśmy to zajęcie. 299 Tylko że zmęczyło mnie to dawno, dawno temu. W tej chwili służę innej sprawie; pomagam wzrastać pewnej sile. Wyczułaś ją, prawda? ¦ - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odpowiedziała Ka-tiva. - A właśnie, że masz. Swoją drogą, to było piękne. Kto by pomyślał, że właśnie w Minneapolis pracuje ekspert od malowideł naskalnych z okolic Laury? Alfie zaśmiał się z cicha. - Widziałaś dotąd dwie moje twarze - dodał po chwili. -Tę, którą pokazuję zewnętrznemu światu, gdzie bycie Aborygenem niekoniecznie jest brzemieniem. Niezły jest ten Alfie, prawda? Stworzyłem go tu, w jaskini; to człowiek o miłej twarzy, który dla mnie pracuje... Ale jest i inny Alfie, ten, który przychodzi i odchodzi niezauważony; ot, jeszcze jeden, zapewne zapijaczony Aborygen w starym ubraniu koloru khaki... Istnieje też taki Alfie, który być może jest najbardziej prawdziwy ze wszystkich. To właśnie jego zobaczyły tuż przed śmiercią biedne duszyczki z Minneapolis. Kativa wtuliła się w ścianę, najmocniej jak umiała. Spojrzenie mężczyzny niemal zadawało jej ból. - Nie jest tak, jak myślisz - powiedział Alfie. - Nie jestem gwałcicielem. Nie jesteś mi potrzebna... w taki sposób. Kiedyś miewałem takie potrzeby, ale łatwo je zaspokoić. Robię to, kiedy bywam w zewnętrznym świecie. Żadna biała Australijka nie zadałaby się z Aborygenem, a jeśli chodzi o Aborygenki... - Zachichotał. - Wyczuwają, że coś jest ze mną nie tak. Co za pech. Wiesz, czym jest Sen - ciągnął. - Wiesz o czarach i rozumiesz, jaka jest zasada ich działania. Ci ludzie, których pokonałem, są tylko narzędziami, środkami do osiągnięcia celu; dzięki nim rozjaśnia się płomień, który otacza mnie we Śnie. Zresztą sama to widziałaś, w swoim Śnie. Jesteśmy tam wszyscy- ty, ja, Charley Payne, nawet te dusze, które uwolniłem od ciał... są tam. Wszyscy się tam spotykają. To, co teraz robimy, to tylko jedna bitwa w długiej serii, ciągnącej się od zarania Snu. Ty, ja i Charley - ten trójkąt ma swoją historię. Spójrz tutaj - dodał Alfie, wskazując na malowidło na 300 ścianie, przedstawiające szczupłego, czarnego Quinkina z plemienia Timara walczącego z niepozornym Imjinem. Na brzuchu tego ostatniego wymalowane były sylwetki czterech mniejszych Imjinów. W tle widać było chudą kobietę-Quin-kina z plemienia Timara, o długich, obwisłych piersiach, ukrywającą się za skałą. - To my - powiedział. - Tak mi przynajmniej powiedziano. Wiesz, ile lat ma ten obraz? Naukowcy powiedzieliby, że ponad pięćdziesiąt tysięcy. To, czy mi wierzysz, czy nie, Ka-tivo, jest bez znaczenia, ponieważ prawda pozostaje prawdą bez względu na twoje przekonania. Alfie wstał i spojrzał na Kativę spod nisko opuszczonego ronda kapelusza. Wyszedł do frontowej sali, a po chwili wrócił i usiadł naprzeciwko ze skrzyżowanymi nogami, plecami oparty o ścianę. W jednej ręce trzymał zbrązowiałą ludzką czaszkę, a w drugiej pistolet maszynowy, który ostrożnie odłożył. - Ten człowiek powiedział mi o tym wszystkim - odezwał się, ważąc czaszkę w otwartej dłoni. - Mój przyjaciel i dobry nauczyciel, Ralph. Ralph, poznaj Kativę. Kativo, oto Ralph. Wyciągnął rękę w stronę Kativy i wyszczerzył zęby w przewrotnym uśmiechu, gdy kobieta odruchowo wtuliła się w skałę, cofając twarz przed czaszką. - Nie bój się, dziewczyno. On nie ugryzie. Poczciwy był z niego chłop - mruknął uspokajająco. Odłożył czaszkę i sięgnął po broń. Rozłożył pistolet na części i zaczął czyścić każdą z osobna przyborami wyjętymi z małego, blaszanego pudełka. Wydawał się zadowolony z faktu, że może pracować w milczeniu, obserwowany przez Kativę. Szybko złożył broń i sprawdził działanie zamka. Wsunął magazynek na miejsce i przeładował. - Gotowe - powiedział. Chwilę później wstał i rozebrał się. Stanął nago przed Kativą, która bez słowa wpatrywała się w blizny na jego skórze. Założył przepaskę biodrową, otworzył zawiniątko z farbami i pomrukując jakąś melodię, zaczął malować ciało. Nie trwało to długo. Kiedy skończył, wziął długą kość z kamiennej półki i przełożył ją przez otwór w przegrodzie nosowej, a następnie wyjął protezę, odsłaniając puste miejsca po wybitych zębach. Ukończywszy przygotowania, raz jeszcze zważył w ręku czaszkę Ralpha. 301 - Przez jakiś czas będziemy zajęci we frontowej sali -powiedział. - Bądź cicho albo cię zaknebluję. Nie mam tu dla ciebie toalety, więc się powstrzymaj albo rób w gacie. Możesz też spędzić trochę czasu we Śnie. Ostatnio często to robiłaś, prawda? Gotów, Ralph? - dodał, zwracając się do czaszki. Wyszedł, pozostawiając Kativę samą w półmroku drugiej sali. Światło wpadające przez szczelinę w sklepieniu wydawało się cokolwiek mętne, jakby dzień dobiegał końca nadspodziewanie szybko. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł buczący dźwięk didżeridu, niezbyt głośny, ale dość natarczywy, wibrujący tuż ponad progiem słyszalności. .1 4 .7 * @)___ 3.18 Ostrożność kosztowała go mnóstwo czasu, ale w końcu Charley stanął u podnóża komina, który prowadził do jaskini szamana. Ukrywał się w pobliżu już od godziny i nic nie zobaczył, za to usłyszał co nieco - najpierw echo słów w nieruchomym powietrzu upalnego popołudnia, a potem pohukiwanie didżeridu. Czuł, że czas nagli. Było późne popołudnie, a czekała go długa droga na szczyt urwiska, do kamiennego nawisu ponad wejściem do jaskini. Charley nie mógł zapomnieć o słowach Strażników, którzy uparcie powtarzali, że powinien rozstrzygnąć walkę przed zmrokiem. Osobiście wolał atakować nocą, gdy Alfie będzie bardziej zmęczony, i zakończyć rzecz jednym niespodziewanym strzałem, a potem ewakuować się z tej okolicy... a może nawet zostać w jaskini do rana. Ta ostatnia ewentualność niepokoiła go jednak nawet bardziej niż myśl o rychłej walce. Ruszył wzdłuż podstawy urwiska, oddalając się od komina w poszukiwaniu wąskiej ścieżki wydeptanej przez zwierzęta, a prowadzącej spiralnie ku górze. Wkrótce szlak zniknął mu z oczu; teraz Charley musiał kluczyć między blokami piaskowca i podobnymi do jaj granitowymi głazami, którymi usiane było zbocze. Grunt był wyboisty, pełen niebezpiecznych dziur. Woda spływająca w dół po ulewach pory deszczowej wyżłobiła pod niektórymi otworami w skale rozległe, puste wnęki. Zapewne jedna ze szczelin była źródłem światła dla drugiej jaskini szamana, ale Charley nie zamierzał zakradać się do wnętrza tą drogą. Najlepsza wydawała mu się najtrudniejsza z możliwych tras: z nawisu skalnego w dół, do cofniętej półki będącej przedsionkiem jaskini. Był już prawie na wierzchołku, gdy zobaczył węża grube- 303 go jak męska ręka w nadgarstku. Gad pełzł ku niemu energicznie, jakby zbyt długo czekał na jego przybycie, i rozwidlonym językiem szukał w powietrzu zapachu. Charley cofnął się o krok i wdepnął w szczelinę skalną. Stracił przy tym równowagę i poleciał na plecy, słysząc mokry chrzęst w unieruchomionej nodze i czując przeszywający ból. Wiedział, co to oznacza: poważny problem. Wąż zatrzymał się na moment, jakby analizował sytuację, a potem zwinął się w sprężynę, by skoczyć na nogę ofiary. Charley zamachnął się kolbą, a kiedy ponowił atak, gad wystrzelił do przodu i wbił zęby w strzelbę, pozostawiając na niej mokre ślady jadu. Stopa wciąż tkwiła w szczelinie, ale wąż podpełzł na tyle blisko, że Charley mógł przycisnąć go kolbą do ziemi i sięgnąć po commandera. Ostrze noża przebiło czaszkę i przygwoździło gada do ziemi. Ranny wąż daremnie rzucał się na wszystkie strony, próbując uwolnić łeb. Charley zdołał wreszcie wyjąć nogę z rozpadliny. Pokuśtykał kilka kroków, by przysiąść na głazie i ocenić sytuację. Kostka była już spuchnięta i odbarwiona; to było co najmniej ciężkie zwichnięcie. Nie umiał stwierdzić, czy kość jest złamana, ale czuł piekielny ból za każdym razem, gdy obciążał kontuzjowaną nogę - jakby ktoś przypalał kostkę żywym ogniem. Tak, to był poważny problem. Charley spojrzał na węża, który wił się coraz wolniej, a potem na bliski już wierzchołek wzgórza. Nie miał wyboru, musiał posuwać się naprzód, najlepiej jak potrafił. Podniósł z ziemi ciężki kamień, pokuśtykał w stronę węża i starannie zmiażdżył mu głowę, zanim wyjął z niej nóż. Podniósł dogorywające zwierzę kolbą mossberga i cisnął daleko na skały. Podpierając się strzelbą jak laską, powrócił do głazu, na którym siedział. Wytarł nóż kępą trawy i odciął długi pas materiału z kurtki. Owinął ciasno spuchniętą kostkę, mocno zasznurował but i dodał kolejną warstwę materiału, by jeszcze lepiej usztywnić zwichnięty staw. Wstał i ostrożnie przeniósł ciężar ciała na kontuzjowaną nogę. Bolało, ale przynajmniej mógł utrzymać równowagę. Skrzywił się, spojrzawszy na długie cienie okolicznych skał. Wiedział, że musiałby mieć sporo szczęścia, żeby dotrzeć na szczyt i poko- 304 nać nawis nad wejściem do jaskini w czasie krótszym mz dwie godziny. Nie chciał walczyć w ciemności, ale wszystko wskazywało na to, że nie ma wyboru. Ruszył wolno slalomem między głazami, zaciskając zęby, by nie krzyczeć, gdy nadwerężona kostka obijała się o kamienie. Podpierając się strzelbą i czując na plecach ciężar przepoconej torby, parł naprzód. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że słyszy głosy Strażników Prawa. Ostrzegaliśmy cię, Charley. On próbuje spowolnić twój marsz. Chce, żeby zapadła ciemność. Musisz się spieszyć, Charleyu Paynie, nie zważając na ból, bo kiedy nastanie noc, będzie za późno na to, by rozpoczynać walkę. Idź i nie zatrzymuj się; tu nie chodzi tylko o twoje zwykłe życie - liczy się też twoje życie we Śnie... - Sukinsyn - warknął do siebie Charley, a po chwili, by nie myśleć o bólu, zanucił starą piosenkę marszową, którą pamiętał z czasów służby w armii. - C-130 już na pasie startowym, rangersi do lotu w jedną stronę gotowi, haki na wieszaki i jazda do drzwi, gotowi, jazda, skaczemy na trzy... Nie mógł nie zwracać uwagi na osuwające się za horyzont słońce. Czuł jego żar na głowie i ramionach; wiedział, że było znacznie niżej niż wtedy, gdy rozpoczynał wspinaczkę. Wierzchołek był już na szczęście blisko; potem wystarczyło tylko przejść na jego drugą stronę, do miejsca, w którym rosło drzewo. Charley z trudem przedzierał się przez zarośla na coraz bardziej stromym stoku. Chwytał się głazów, by podciągnąć się wyżej, i odpychał od ziemi kolbą strzelby. Broń pokrywała się coraz to nowymi warstwami kurzu, ale zaletą strzelb z magazynkiem rurowym było właśnie to, że zachowywały sprawność nawet w najgorszych warunkach. Na szczycie wzgórza Charley poczuł, że musi odpocząć. Oddychał z trudem, a całe jego ciało drżało z wysiłku. Kostka pulsowała wściekle, a ból zdawał się ogarniać każde włókno jego ciała. Charley był kompletnie wyczerpany, zanim jeszcze zabrał się do wykonania zadania, które go czekało. Wolno pokuśtykał przez usiany kamieniami, płaski wierzchołek wzgórza, zatrzymując się od czasu do czasu, by uspo- 305 koić rytm serca i nasłuchiwać. Wreszcie stanął przy drzewie, które wyznaczało punkt dokładnie nad wejściem do jaskini. Rzucił torbę na ziemię, a sam położył się na brzuchu i wolno, ostrożnie wysunął głowę nad krawędź nawisu skalnego. Nasłuchiwał przez chwilę, zanim zdecydował się wyjrzeć. Nic. Cisza. I tylko siedem metrów do półki przed jaskinią, a dalej niemały dystans do ziemi. Charley cofnął się i przewrócił na plecy. Koncentrując się, uspokoił oddech. Zobaczył nad sobą ciemniejące niebo; zapowiedź rychłego zachodu słońca. Miał bardzo mało czasu, jeżeli chciał uciec z kraju Quinkinów przed nocą. Otworzył płócienną torbę i wyjął zwój liny. Zbadał ją starannie, zwinął i mocno zawiązał koniec wokół pnia nisko nad ziemią. Ponownie ułożył się na plecach i przez dłuższą chwilę ciągnął linę ze wszystkich sił, badając zachowanie drzewa. Doskonale, pomyślał. Sprawdził nóż, na którego klindze zastygła krew węża. Ostrze było w dobrym stanie, tylko czubek zakrzywił się od uderzenia w skałę i szorował o rękojeść podczas składania. Charley zabrał się do przeglądu ruchomych części strzelby. Wyjął naboje z magazynka i na pierwsze trzy miejsca wsunął te, które miały nacięte łuski. Jeden wprowadził od razu do komory. Nie chciał używać w jaskini śrutu. Walthera schował do kieszeni na piersi, uprzednio wybiwszy w niej palcem dziurę, przez którą wyprowadził tłumik. Była to prymitywna, ale wygodna kabura, zwłaszcza z klapą kieszeni zapiętą wokół kolby. Dwa zapasowe komplety nabojów do rewolweru włożył do prawej tylnej kieszeni spodni, a sam rewolwer umieścił z przodu, za paskiem. Odciął kawałek liny i zrobił z niej pasek do strzelby, którą zawiesił sobie na szyi. Przełożył prawe ramię przez pętlę i umieścił broń za plecami. Byl gotowy. Raz jeszcze sprawdził pozycję słońca. Spod drzew wypełzały długie, wąskie cienie. Pozwolił sobie na chwilę słabości, rozpaczając nad stanem zwichniętej kostki i późną porą. Był sam, a dzień dobiegał końca. 306 Upewnił się, że nie zgubi broni, i wolno cofnął się na brzeg urwiska. Rzucił linę, starając się, by nie zwisła wprost przed jaskinią, tylko bardziej z boku. Chwycił ją mocno i zrobił pierwszy krok, rozpoczynając krótkie zejście do groty w ścianie urwiska. 3.19 Alfie przykucnął naprzeciwko Kativy i oparł się plecami o ścianę. Wydawało się, że jego pomalowane ciało wyłania się wprost z rysunków zdobiących ten fragment jaskini. Cienie poruszały się niespokojnie w blasku świec, które wspomagały dogasające światło dnia. - Nadchodzi - powiedział Alfie. - Jest blisko, ale jeszcze go nie widzę. Pomagają mu starsi. Nie mogą mnie dopaść samodzielnie, chociaż bardzo by chcieli. Nie mogą, bo nie tak zapisano w pieśni. To musi być biały człowiek. Kativa milczała, wpatrując się w kucającego przed nią Aborygena. Był dla niej jak postać z malowidła albo z tego koszmarnego snu, w którym wyżywał się na jej wygiętym w łuk ciele. - Charley Payne - ciągnął w zamyśleniu Alfie Woo-dard. - Widziałem go we Śnie, podobnie jak ciebie. To człowiek o dwóch twarzach. Oczywiście każdy z nas ma drugą, ukrytą osobowość, ale Charley Payne w dodatku dobrze wie, jak poruszać się między jedną a drugą stroną własnej tożsamości. Właśnie tego nauczył się w CIA: jak być kimś innym niż w rzeczywistości. Właśnie to jest istotą Snu - widzi się coś, ale rzeczywistość jest czymś zgoła odmiennym. Rzeczywistość jest ukryta, a twarz, którą pokazuje ci Charley, jest fałszywa. On dobrze o tym wie i dlatego jest tak świetnym łowcą; potrafi wyczuć zdobycz albo znaleźć kogoś, kto go do niej zaprowadzi - kogoś takiego jak ty albo starsi. Kiedy0 czegoś potrzebuje, zdobywa to. Widziałaś obie strony jego natury i między innymi to cię w nim pociąga, ponieważ i ty jesteś taka jak my. - Nie jestem taka jak ty - odparła Kativa. - Jesteś, dziewczyno, ale nie w tym sensie, o którym 308 myślisz. Gdybym chciał, mógłbym sprawić, że byłabyś podobna i pod tym względem... Bo ty też jesteś dwiema istotami w jednym ciele. Nie jesteś tego świadoma; jeszcze nie, ale zanim skończy się noc, będziesz znała prawdę. - Co ze mną zrobisz? Alfie mówił dalej, jakby nie usłyszał pytania. - Jesteś dwoma istotami w jednym ciele. Twarz, którą pokazujesz światu, jest maską innej twarzy, tak głęboko ukrytej, że nawet ty sama nie zdajesz sobie sprawy z jej istnienia. Ale ja ją widzę, a Charley Payne wyczuł jej obecność. I właśnie to popycha was ku sobie. Popatrz - dodał, wskazując palcem na malowidło na ścianie obok Kativy. Przesunęła się, żeby spojrzeć. Zobaczyła patykowatą postać kobiety o obwisłych piersiach i szerokich biodrach. Po prawej stał przy niej inny Quinkin, trzymający długą włócznię, a po lewej nieduży Imjin wymachujący czterogłową maczugą. - To stara walka. Wiesz, ile lat ma to malowidło? - spytał Alfie. - Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. Pięćdziesiąt tysięcy lat temu szaman siedzący w tej jaskini spojrzał w ogień i namalował obraz pojedynku, który zobaczył oczami duszy. Dziś, pięćdziesiąt tysięcy lat później, ten pojedynek naprawdę się rozgrywa. Śniłaś o tym, prawda? Widziałaś obrazy, czułaś smak tej pogoni, widziałaś walkę rozwijającą się przed twoimi oczami jak na kinowym ekranie? Jesteś pionkiem w znacznie poważniejszej grze. Wszyscy nimi jesteśmy, pionkami w rękach potężniejszych istot. Dziś, tej nocy, będą przez nas działać - przez ciebie, przeze mnie i przez Charleya Payne'a - znacznie poważniejsze siły. Alfie umilkł na chwilę, jakby nasłuchując. - Myślę, że on już tu jest - powiedział. Jeszcze przez moment słuchał w skupieniu, przekrzywiając głowę, a potem krzyknął: - Hop, hop! Charley! Tu jesteśmy, stary! 3.20 Charley powoli opuszczał się z nawisu skalnego, celując w boczną część półki skalnej ciągnącej się przed wejściem do jaskini. Jak dotąd poruszał się prawie bezszelestnie, utrzymując ciało w pozycji litery L i nie zważając na bąble, którymi pokrywała się z wolna dłoń sunąca po linie. Zatrzymał się... i usłyszał szmer głosów dobiegający z wnętrza groty. Zapowiada się pojedynek na pistolety, pomyślał. Prawą ręką wyjął zza paska rewolwer, na moment zawisł nieruchomo, a potem rozhuśtał się energicznym ruchem i w odpowiednim momencie skoczył. Wylądował na półce i zachwiał się lekko, choć nie opuścił prawego ramienia, w którym trzymał broń, mierząc w otwór jaskini. Nikt się nie pojawił, ale z wnętrza dobiegł stłumiony głos Alfiego Woodarda. Charley szybko uwolnił się z liny, a luźny koniec owinął wokół występu skalnego. Zawahał się na moment i właśnie wtedy z groty rozległ się okrzyk: - Hop, hop! Charley! Tu jesteśmy, stary! Kativa dostrzegła go jako pierwsza. - Charley, uważaj! On... Alfie skoczył na nią i wymierzył potężay policzek, który rozciągnął ją na twardej skale. - Stul pysk - syknął. ^ Kativa gwałtownie wyprostowała nogi, mierząc w°jego brzuch. Alfie zachwiał się i runął na plecy, cudem nie wypuszczając pistoletu maszynowego. W tym momencie Charley wpadł do drugiej jaskini. W biegu strzelił z rewolweru raz, drugi, trzeci, a Woodard odpowiedział krótką serią. Jedna z kul musnęła skroń Charleya; stracił równowagę i usiadł 310 z niebezpiecznym dla kręgosłupa impetem. Upuścił rewolwer i sięgnął po zawieszoną na plecach strzelbę. Tymczasem Alfie przewrócił się na bok i zaczął wstawać. Charley wycelował, odbezpieczył broń i nacisnął spust. Łuska pękła dokładnie wzdłuż nacięcia, które na niej wykonał, i z lufy wyleciała nierozerwana bryła plastiku wypełniona śrutem. W komorze pozostała tylko metalowa podstawa łuski i wąski strzęp tworzywa. Gdyby zaimprowizowany pocisk uderzył od tyłu w staw barkowy Alfiego Woodarda, mógłby nawet urwać mu ramię. Zatrzymał się jednak na mięśniu na-ramiennym, odrywając go i na moment odsłaniając cienką warstewkę żółtawego tłuszczu, czerwony mięsień i różowa-wą kość, zanim wszystko zalała krew. - Kurwa! - wrzasnął Alfie, padając na ziemię. Charley spróbował przeładować broń, ale wyrzutnik zaciął się na szczątkach naboju. Wyszarpnął z kieszeni wal-thera i strzelił, ale Alfie już zniknął w nisko położonym, wąskim przejściu do dalszych sal jaskini. Ciche pyknięcie wystrzału mocno kontrastowało z głośnym hukiem rykoszetów, gdy pocisk zatańczył między kamiennymi ścianami. Alfie wił się w ciasnym tunelu jak wąż, zostawiając za sobą krwawy ślad. Charley skoczył za nim, ale Aborygen był już w następnej sali. Mierząc z pistoletu w głąb szczeliny, Charley wyjął nóż i jedną ręką przeciął więzy Kativy. Gdy tylko skończył, schował ostrze i wsunął nóż na powrót do kieszeni. - Musimy stąd wiać - powiedział. Pociągnął Kativę do pierwszej sali, posuwając się na mocno ugiętych nogach, by nie tracić z oczu nisko położonego tunelu, w którym zniknął Alfie. - Potrafisz zejść? - spytał, wskazując na linę zawieszoną na skałce. - Nie jest zbyt wysoko. Owiń się raz linką i schodź tyłem po ścianie. Zaczekaj na mnie na dole. - Nie wracaj tam - poprosiła Kativa. - On właśnie tego chce: żebyś poszedł za nim. - Charleyu Paynie! - zawołał Alfie z głębi groty. - Nieźle mi dołożyłeś, stary! Pierwsza krew; jeden zero dla ciebie! Chodź, opowiem ci, jak zginął twój kumpel! - Idź już - rozkazał Charley. - Jeśli nie utrzymasz się na nogach - dodał, pomagając Kativie owinąć się liną - to 311 po prostu zjedź na dół. Uważaj tylko na wystające skałki. Będę cię osłaniał z góry. - Proszę cię, Charley, nie wchodź tam. On tylko na to czeka... - Ruszaj. Już. Pochylony nad urwiskiem obserwował, jak zjeżdża w dół po linie, kilka razy odbijając się od skały. Dość szybko dotarła do podnóża klifu. - Pamiętasz tego chłopaczka? - zawołał Alfie. - Wiesz, jak on zginął, Charley? Próbował zasłonić matkę. A wiesz, kogo wzywał na pomoc, zanim się wykrwawił? Ciebie, Char-leyu Paynie. Ciebie wzywał na pomoc. Charley odwrócił się i ryknął: - Pieprzę cię! Otworzył zamek strzelby i wytrząsnął resztkę naboju, by natychmiast wprowadzić na jego miejsce nowy. Wycelował w nieregularny kształt otworu w ścianie drugiej sali, w którym zniknął Alfie, i nacisnął spust. Ponownie otworzył zamek i ręcznie opróżnił komorę, by wprowadzić do niej ostatni z naciętych nabojów i wystrzelić go w ślad za poprzednim. Oczyściwszy komorę raz jeszcze, włożył zwykły nabój i posłał ładunek śrutu w czarną dziurę tunelu. A potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden, i jeszcze... Jaskinia napełniła się błękitnawym dymem, a Charley na chwilę stracił słuch. Własny krzyk wydawał mu się cichy jak szept, stłumiony echem towarzyszącym każdemu wystrzałowi. Niewiele widział - nie tylko z powodu dymu i błysków, ale i łez wściekłości, które ściekały mu po policzkach. - To za nich! - krzyknął. Odpowiedzi nie było. - Charley! Zejdź już! Nie wchodź do jaskini! - zawołała z dołu Kativa. Charley wycofał się wolno i wyjrzał poza krawędź półki skalnej. Kobieta stała u podnóża urwiska i przywoływała go energicznymi gestami. - Muszę mieć pewność - odpowiedział. - Robi się ciemno, musimy uciekać! Charley spojrzał w coraz bardziej mroczne niebo. W jaskini panowała głucha cisza. Aby mieć pewność, musiałby 312 zagłębić się w nią i wcisnąć w wąski tunel. Jeżeli Alfie jeszcze żył, zapewne czekał właśnie na to, gotów zastrzelić bezbronnego przeciwnika, gdy tylko wyjrzy ze szczeliny. Tymczasem na zewnątrz zapadał zmrok. Charley po raz ostatni spojrzał na wylot tunelu. Wiedział, że musi odejść. Owinął się liną i bez trudu zszedł po pionowej ścianie na dół, do Kativy. - Chodźmy - zarządził. - Trzeba się spieszyć. < (§) 3.21 Alfie Woodard przeciskał się wąskim tunelem w skale jak rozwścieczony, zraniony wąż. Nie dość, że krwawił z pokaźnej rany na ramieniu, to jeszcze skórę tułowia miał naszpikowaną kamiennymi odłamkami, a w nogach spory ładunek śrutu. Nie czuł jednak bólu, a krew sącząca się z kilkunastu miejsc na całym ciele służyła jako niezły smar, kiedy pełzł przez szczelinę, w której ledwie się mieścił. Ostry zakręt ocalił go przed najbardziej intensywnym ostrzałem, ale trafiły go rykoszetem ziarna śrutu. Tunel wydrążony przez wodę w litej skale wznosił się wciąż ku górze. Po długiej wspinaczce ranny i pokaleczony Alfie dotarł do sali tak nisko sklepionej, że ledwie mógł w niej stanąć. I stanął, drżąc nie tylko z wyczerpania. Wysmarowany farbami i świeżą krwią, odrzucił głowę do tyłu, błysnął białkami półprzymkniętych oczu i zaczął śpiewać pieśń zemsty, która podobnie jak naskalne malowidła mogła mieć dobrych pięćdziesiąt tysięcy lat. Wyłączył tę część własnego umysłu, która odczuwała ból, i zaparłszy się plecami i nogami o ściany, zaczął piąć się w górę wąskim kominem. U jego wylotu widział skrawek nieba, nie większy niż pociemniała, srebrna moneta. Głosem podobnym do brzmienia didżeridu zanucił z głębi piersi melodię, przy której obrazy wypełniające jego wyobraźnię stały się wyraźniejsze. Ranne i osłabione ciało ożywiła nagle siła, dla której utrata krwi, ból i wszystko inne nie miały znaczenia, dla której liczyło się tylko dotarcie do wylotu długiego komina. Pradawna pieśń wyławiała z głębin umysłu coraz to nowe obrazy: chłopiec bawi się patykami, a ledwie widoczni rodzice śmieją się beztrosko; zastępcze rodziny; Alfie nad ciałem pana Edwardsa; pierwszy skok ze spadochronem - za- 314 wisł wtedy w uprzęży, wierzgając nogami i pokrzykując z radości, ku uciesze instruktorów, którzy spodziewali się, że obleci go strach; pierwsze spotkanie z mentorem, Ralphem, a zaraz potem dzień, w którym go zabił; spojrzenie pełne rezygnacji i akceptacji, kiedy Ralph pochylał głowę, by przyjąć cios bojowej maczugi nulla-nulla; długa lista zabójstw wykonanych na zlecenie Jaya Burrella, a przynoszących za każdym razem nowąsiłę, odkrywaną właśnie tu, w jaskini, którą poznał tak dobrze. Ta misja, ten problem, gra, która odbywała się tej nocy - Alfie urodził się właśnie po to, by wziąć w niej udział. Po to został wybrany przez przodków z Czasu Snu, po to zaprowadzili go do Ralpha, który najlepiej jak umiał wprowadził go w tajniki puri-puri, a potem oddał życie w dobrowolnej ofierze, by mógł rozwinąć skrzydła jego najlepszy i jedyny uczeń. Wszystko to zostało już kiedyś wyśnione i tylko zakończenie tego snu nie było znane; decyzja jeszcze nie zapadła. Właśnie dlatego Alfie musiał wydostać się teraz z jaskini i działać. W górnej części komina znajdowało się wąskie gardło, którego nie mógł przebyć, zapierając się plecami i nogami o ściany. Stwardniałymi palcami stóp i dłoni wynajdywał oparcie dla ciała w drobnych nierównościach kamiennych stromizn. Wsunął bokiem głowę, potem jedno ramię i wreszcie wśliznął się cały w wąską szczelinę. Parł ku górze, nie zważając na ból w zranionym barku i zostawiając na ścianie krwawy ślad. Kiedy dotarł na szczyt i na drżących nogach stanął obok czarnego otworu, który wydał go na świat, nie był już Alfiem Woodardem. Był Anurrą gotowym do ostatniego rytuału inicjacji, wymagającego przelania krwi prastarego wroga i kobiety. Stojąc tak, pozwolił, by dokoła zapadła wreszcie ciemność. Dopiero wtedy przyklęknął i podniósł maczugę nulla--nulla, która tak długo czekała w tym miejscu na ten dzień. Koniec z bronią palną, pomyślał. Wystarczy mi pałka i nóż. Rozejrzał się uważnie i pod kamieniem znalazł zmatowiałą ze starości, plastikową torebkę, a w niej emersona o ostrzu wciąż jeszcze nawilżonym smarem Break Free, którym spryskał go dawno temu, chowając na tę właśnie okazję. Przypiął nóż do przedniej części przepaski biodrowej, ścisnął 315 w dłoni maczugę i chwiejnym krokiem ruszył ku krawędzi urwiska. Panowała już głęboka ciemność, kiedy podszedł do drzewa, do którego Charley przywiązał linę. Roześmiał się chrapliwie. - Doskonale, stary- mruknął, sprawdzając stan liny. Trzymała się mocno. Ściskając ją w dłoni, odchylił głowę i krzyknął: - Wonk! Wonk! Wołanie Quinkina-myśliwego rozległo się echem pośród ciemnych wzgórz. Alfie owinął się liną i zbiegł na dół po pionowej ścianie. Stanąwszy na ziemi, przykucnął na chwilę i zbadał trop zwierzyny. Tak jak się spodziewał, uciekający poruszali się wolno; najprawdopodobniej byli ranni. Aborygen z doświadczeniem w SAS, najlepszy tropiciel w całej jednostce, dobrze wiedział, jak wykorzystać ten fakt. - Wonk! Wonk! Anurra wyruszył na łowy. 4 3.22 Kativa i Charley przedzierali się przez gęste zarośla. W mroku stracili z oczu wąską ścieżkę i teraz orientowali się tylko według położenia wysokiego wzgórza i jaskini Anurry. Kolczaste krzewy darły ich ubrania i skórę, zatrzymując łatwe do zauważenia strzępy tkanin. Charley pomyślał, że dobrze byłoby zacierać ślady, ale nie było takiej możliwości. Mogli jedynie ewakuować się jak najszybciej, mając nadzieję, że zyskali wystarczającą przewagę na starcie i że przeciwnik jest ciężko ranny. - Wiem, że go trafiłem - mruknął do siebie Charley. -To powinno spowolnić pogoń. - Osiągnął to, czego chciał - powiedziała Kativa, nie kryjąc lęku. - Od początku chciał walczyć z tobą w ciemności. - Mówił ci coś jeszcze? - Tak. Że wszystko to zostało przepowiedziane. Że w jakiś sposób jesteśmy we troje wpisani w to, co się dzieje... - Wonk! Wonk! - dobiegło z daleka. Drwiący głos odezwał się ponownie, jakby bliżej, choć może tak tylko się wydawało w chłodnym i rześkim powietrzu nocy, dobrze niosącym dźwięki. Kativa potknęła się i upadła. Charley podniósł ją i pobiegli razem. Tego właśnie chce, pomyślał. Chce, żebyśmy pędzili na oślep, a wtedy bez trudu zbliży się do nas i wyprzedzi, licząc na to, że w przerażeniu będziemy jedynie oglądać się za siebie i gnać jak spłoszone zwierzęta. Charley wiedział, jak temu zaradzić. Co pewien czas zerkał przez ramię, ale po to, by przeliczać czas i odległość, a dzięki temu lepiej orientować się w terenie. Wreszcie minęli sterczącą z ziemi skałę, która wydała mu się idealna, położoną na skraju otwartej przestrzeni. Zwolnił i zatrzy- 317 mał się, ruchem ręki ucinając pytanie, które chciała zadać Kativa. Rozpoznał to miejsce. Na rozległej, pustej połaci stały nierówne rzędy sięgających mu do piersi kopców termitów. Bryły gliny wyglądały w ciemności jak skulone postacie. - Gdzieś już to widziałam - odezwała się Kativa. - Tak - przytaknął Charley. - Oboje już tu byliśmy. Poprowadził ją za rękę z powrotem do skały, która wznosiła się na skraju polany. Była dwukrotnie wyższa od dorosłego człowieka i zwieńczona nierównymi „blankami", które otaczały zagłębienie po startym erozją wierzchołku. Charley stanął przy niej, zaplótł dłonie i podsadził Kativę, by mogła wspiąć się na górę. Kiedy ulokowała się w zagłębieniu na szczycie, uniósł strzelbę. - Złap za koniec i pociągnij. Z pomocą Kativy wdrapał się na górę i z zadowoleniem stwierdził, że to dobry punkt obserwacyjny: nawet w ciemności mógł objąć wzrokiem sto metrów usianej głazami równiny. Raz jeszcze spojrzał na pole kopców i poczuł chłodną pustkę w żołądku. Tak, zdecydowanie widział już to miejsce. Miał wrażenie, że obraz na moment się zmarszczył, jakby przebiegła po nim fala wzbudzona wiatrem. Usłyszał głos Roberta, starego Aborygena: „Byłeś tu już... a teraz poznasz to miejsce lepiej". - Słyszałaś coś? - spytał Charley. Znieruchomiała, nasłuchując. - Nie. A ty? - Sam nie wiem - mruknął. - Nic już nie wiem. Charley policzył naboje do strzelby. W magazynku pozostały jeszcze cztery, w kieszeni dwa dodatkowe. Wcisnął je do magazynka. Miał do dyspozycji sześć porcji grubego śrutu. Wyjął magazynek z walthera i sprawdził zawartość. Cztery kule; do tego jeszcze osiem w zapasowym. W jaskini pozostał rewolwer policjanta... Pistolet maszynowy Aborygena mógł się przydać w walce na krótki dystans, ale dysponując strzelbą, Charley miał nad nim zdecydowaną przewagę zasięgu. Alfie z pewnością wiedział, jak najlepiej wyko- 318 rzystać swoją broń: musiał podkraść się jak najbliżej. Charley nie zamierzał mu na to pozwolić. Planował trzymać go na dystans, a to dzięki zasadzce, którą obmyślił. Wierzył, że strzelba, broń dalekiego zasięgu, wystarczy, by pokonać przeciwnika. W razie potrzeby mógł zbliżyć się z waltherem i dokończyć dzieła. Czuł, że sprawa rozstrzygnie się właśnie w tym miejscu. W pobliżu sterczało z ziemi jeszcze kilka podobnych skał, lecz miał wrażenie, że ta, choć może nie idealna, dobrze wypełni swoje zadanie. Alfie był doświadczonym żołnierzem, który na pewno potrafił działać w terenie, i z pewnością będzie wypatrywał najlepszych miejsc do zorganizowania zasadzki. Charley postanowił wyprzedzić go o krok, wybierając taki zakątek, który nie sprawiał wrażenia wybornej kryjówki, ale nadawał się do jego celów. - Wonk! Wonk! Anurra był coraz bliżej. 3.23 Alfie był zaskoczony, że wróg nawet nie stara się zacierać śladów. Ktoś tak doświadczony jak Payne mógł przynajmniej spróbować, choć oczywiście tropicielowi takiej klasy nie zrobiłoby to wielkiej różnicy. Może zabawa w fotografa stępiła instynkt Charleya, wyostrzony podczas służby w CIA? Siady wskazywały, że mocno kulał, a do tego prowadził kobietę, co dodatkowo spowalniało jego marsz. Zapewne bał się o nią; to także nie wpływało najlepiej na skuteczność działania. Alfie wiedział, że uciekinierzy są blisko. On także znał miejsce konfrontacji, znał je równie dobrze jak jaskinię, w której mieszkał. We Śnie odwiedzał te strony wiele razy, podobnie jak Kativa i Charley. Miał przed sobą pole niewysokich skałek, otaczające plac z długimi rzędami kopców termitów. Jeżeli powinien spodziewać się ataku, to właśnie w takim miejscu. Alfie zwolnił nieco i wytężył zmysły, wyostrzone odmiennym stanem świadomości, w którym się znajdował. Wyczuwał coś... Przykucnął, by poszukać śladów. Zobaczył znaki: niedawno przewrócony kamień o ściance powalanej ziemią, pojedyncze włókno na kolczastej gałązce i sprasowany piach w miejscu, gdzie stanął but masywnego mężczyzny. Wiedział, że nie zgubił tropu. Charley Payne był pełen życia i energii, zapewne wściekły... i uzbrojony w strzelbę. Przez chwilę żołnierska część duszy Alfiego kipiała złością - jak można wy- * ruszać z nożem na tak wyekwipowanego przeciwnika? Myśl znikła równie szybko, jak się pojawiła. Przecież właśnie tak miało być. Ruszył wolno przed siebie, wytężając zmysły. Nadnaturalnie sprawny wzrok pozwalał mu dostrzec wyraźnie każ- 320 dą ze skał; miał wrażenie, że otacza je jasna aureola. Każda gałąź drzewa przemawiała do niego szmerem wiatru. Węszył, szukając zapachu ludzkiego potu i resztek woni dezodorantu, którego używała Kativa. Byli blisko. Bardzo blisko. 3.24 Charley zobaczył niewyraźny kształt przemykający od skały do skały. Aborygen spodziewał się pułapki, ale wciąż posuwał się naprzód, zachowując ostrożność. Trudno było dostrzec w jego ruchach ból, który musiała sprawiać potężna rana; poruszał się zwinnie, jak zdrowe zwierzę. Charley spoglądał na niego z obawą. Łowca nie gubił tropu, a jednocześnie, jak na dobrego żołnierza przystało, patrzył przed siebie, wypatrując zasadzki. Chwilami przystawał, a wtedy Charley nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Alfie Woodard węszy, jakby spodziewał się poczuć zapach zdobyczy. Muszka mossberga zadrżała nieco, kiedy oparł lufę o krawędź skałki. Dystans stu metrów wykluczał precyzyjny strzał śrutem, a Charley wolał nie ryzykować nacinania kolejnego naboju. Musiał więc czekać, aż Alfie zbliży się na tyle, by trafiła w niego zdecydowana większość rozproszonego śrutu, czyli na odległość nie większą niż dwadzieścia pięć metrów. Wydawało mu się, że Aborygen nie trzyma w ręku pistoletu maszynowego, tylko coś, co przypominało kształtem długą pałkę. Łowca poruszał się teraz jeszcze wolniej. Nie ulegało wątpliwości, że coś wyczuwa. Krok za krokiem posuwał się naprzód, rozglądając się ostrożnie, jakby spodziewał się, że para białych rzuci się na niego zza krzaka. Koncentrował się jednak przede wszystkim na skałkach. Charley miał nadzieję, że Alfie pójdzie za tropem i znajdzie się na tyle blisko kryjówki, by walkę rozstrzygnął jeden strzał. Miał nadzieję. 3.25 Alfie zauważył, że tropy prowadzą w stronę skały. Odczytywał z nich, że uciekinierzy zwolnili nieco, zmierzając ku niej. Czy podobnie jak on starali się zachować ostrożność, wkraczając na pole skał, czy może szukali dogodnego miejsca do zastawienia pułapki? Charley z pewnością nie stracił ochoty do walki. Gdyby nie to, że towarzyszyła mu kobieta, bez wątpienia już dawno zawróciłby, żeby zaskoczyć prześladowcę. Ze śladów jednak wynikało, że Kativa była niemal zupełnie wyczerpana i powłóczyła nogami, a poza tym Alfie był przekonany, że noc pełna strachu omal jej nie załamała. I na to, między innymi, liczył: biały człowiek był zmęczony, ukrywał się w nieznanym terenie i miał przy sobie kogoś, kto wymagał opieki. Alfie sądził, że może wymęczyć tych dwoje jeszcze bardziej, a potem okrążyć i uderzyć od frontu, z najkrótszego dystansu. A jednak wyczuwał coś w tych skałach. Bądź ostrożny, podpowiadał głos w jego głowie. Biały człowiek jest blisko. Alfie skinął głową i w tej samej chwili usłyszał inne głosy. Już czas, Anurro. Wszystko skończone. Wracaj do swojej jaskini, Anurro, jeśli chcesz jeszcze żyć. Spójrz tam, Anurro. Co to takiego? A tutaj? Co to? Może my też jesteśmy w pobliżu? Starzy Strażnicy Prawa... Pamiętasz nas, Anurro? Przyszliśmy tu, żeby oglądać twoją śmierć. Koniec nieposłuszeństwa. Koniec zła, które było niegdyś człowiekiem znanym jako Alfie Woodard. To był dobry chłopak, zanim go dopadłeś... Ale to już przeszłość. Musisz odejść, Anurro. Strażnicy cię obserwują. Zobaczą twoją śmierć. Alfie stał jak zahipnotyzowany, słuchając głosów, które pojawiły się niespodziewanie i równie nagle umilkły. Wyda- 323 wało mu się, że słyszy też dalekie buczenie didżeridu i chór głosów śpiewających o jego śmierci. - Nie dzisiaj, starcy - szepnął, szczerząc zęby. - Nie dzisiaj i bez tej żałosnej pieśni. Zebrał siły i skoncentrował się na śladach, które miał przed sobą. Ruszył naprzód, zamieniając w czyn narastający z wolna gniew. Rana na ramieniu parzyła go tak, jakby ktoś wpychał w mięsień rozpalone żelazo i obracał je zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dokładnie tak, jak parzyła go rozgrzana do czerwoności włócznia, którą Strażnicy Prawa wbili w jego nogę, gdy był niesfornym chłopcem. - Odpieprzcie się! - zawołał, jakby głosy w jego głowie mogły to usłyszeć. A potem ruszył przed siebie, na spotkanie z tym, co czekało go pośród skałek. 4 3.26 Charley widział, że Aborygen potrząsa głową, y\ , <^ą. dła go chmara owadów, zwalnia kroku, zatacza siy * ka zranionego ramienia. Po chwili Alfie pozbierał się JT%VU-szył w stronę skały, na której ukryli się biali. Cha!^ -\V-mał na muszce szybko rosnącą postać i odliczał j ^ . K >!, coraz mniej ostrożne, coraz szybsze. Najwyraźniej ,^ *s. pokoiło Aborygena - może dokuczała mu rana, óf. ^fibo prostu miał dość skradania się po śladach. Cie^/A^, jakby sam był częścią nocy, zdawał się ślizgać po zw < K pominął jedną z postaci z naskalnych malowideł; / , , ię niczym długi cień w gęstym mroku. § \ Był tuż-tuż. Jeszcze kilka kroków i będzie bard^/ i\ pomyślał Charley. Dopiero teraz, z odległości, kuf M>-wał na dwadzieścia metrów, dostrzegł, że łowca 'f\ \ *-ście niesie w ręku długą i bogato zdobioną macz Alfiego błyszczały dziko w ciemności, jego włosy hty »\^ od potu i krwi, ciało pokrywały rozmazane wzory/', .U-kiej, czarnej rany na ramieniu wciąż sączyła się kr/ \S to mocno ściskał w dłoni pałkę; zza rzemienia prze'^ \^ drowej wystawało zaś coś, co mogło być składany' \ Był wystarczająco blisko. > \ Charley ustawił muszkę na wysokości brzucha . ~ na i przesunął bezpiecznik strzelby. /, > i Alfie rzucił się w bok i przetoczył po nagiej w, .^y schronić się za kamieniem. Lufa plunęła ogniem y . \^ w tej samej chwili. Charley zaklął, przeładował f ' \' strzelił jeszcze kilka razy w miejsce, w który//, Y' Aborygen, wypełniając nocną ciszę hukiem i świs' \A" szetów. Po szóstym strzale magazynek był pust)7 V jednak wciąż wiedział tylko tyle, że przez moment1 \ wało mu się, że słyszy też dalekie buczenie didżeridu i chór głosów śpiewających o jego śmierci. - Nie dzisiaj, starcy - szepnął, szczerząc zęby. - Nie dzisiaj i bez tej żałosnej pieśni. Zebrał siły i skoncentrował się na śladach, które miał przed sobą. Ruszył naprzód, zamieniając w czyn narastający z wolna gniew. Rana na ramieniu parzyła go tak, jakby ktoś wpychał w mięsień rozpalone żelazo i obracał je zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dokładnie tak, jak parzyła go rozgrzana do czerwoności włócznia, którą Strażnicy Prawa wbili w jego nogę, gdy był niesfornym chłopcem. - Odpieprzcie się! - zawołał, jakby głosy w jego głowie mogły to usłyszeć. A potem ruszył przed siebie, na spotkanie z tym, co czekało go pośród skałek. . i 4 3.26 Charley widział, że Aborygen potrząsa głową, jakby opadła go chmara owadów, zwalnia kroku, zatacza się i dotyka zranionego ramienia. Po chwili Alfie pozbierał się jakoś i ruszył w stronę skały, na której ukryli się biali. Charley trzymał na muszce szybko rosnącą postać i odliczał jej kroki, coraz mniej ostrożne, coraz szybsze. Najwyraźniej coś niepokoiło Aborygena - może dokuczała mu rana, a może po prostu miał dość skradania się po śladach. Ciemnoskóry, jakby sam był częścią nocy, zdawał się ślizgać po ziemi. Przypominał jedną z postaci z naskalnych malowideł; zbliżał się niczym długi cień w gęstym mroku. Był tuż-tuż. Jeszcze kilka kroków i będzie bardzo dobrze, pomyślał Charley. Dopiero teraz, z odległości, którą szacował na dwadzieścia metrów, dostrzegł, że łowca rzeczywiście niesie w ręku długą i bogato zdobioną maczugę. Oczy Alfiego błyszczały dziko w ciemności, jego włosy były lepkie od potu i krwi, ciało pokrywały rozmazane wzory, a z wielkiej, czarnej rany na ramieniu wciąż sączyła się krew. Mimo to mocno ściskał w dłoni pałkę; zza rzemienia przepaski biodrowej wystawało zaś coś, co mogło być składanym nożem. Był wystarczająco blisko. Charley ustawił muszkę na wysokości brzucha Aborygena i przesunął bezpiecznik strzelby. Alfie rzucił się w bok i przetoczył po nagiej ziemi, by schronić się za kamieniem. Lufa plunęła ogniem dokładnie w tej samej chwili. Charley zaklął, przeładował broń i wystrzelił jeszcze kilka razy w miejsce, w którym zniknął Aborygen, wypełniając nocną ciszę hukiem i świstem rykoszetów. Po szóstym strzale magazynek był pusty. Charley jednak wciąż wiedział tylko tyle, że przez moment miał Woo- 325 darda na celowniku. Teraz musieli działać szybko. Zostawił strzelbę i podał rękę Kativie. Pociągnął ją za sobą i razem zeskoczyli ze skały. Lądując, poczuł, że kostka przestaje utrzymywać ciężar jego ciała. - Szlag! - syknął. - Charley! - krzyknęła Kativa. Maczuga wyłoniła się ze świstem z ciemności i uderzyła go mocno w ramię. Ostrzeżony cichym kliknięciem bezpiecznika, Alfie ukrył się za małą skałką. Śrut z pierwszych dwóch strzałów, odbity od kamienia, zranił go w prawy bok. Czuł, że nowe rany jeszcze bardziej spowolnią jego ruchy. Mrugając intensywnie, starał się dostrzec coś w ciemności po tym, jak oślepiły go jaskrawe błyski wystrzałów. Wreszcie zobaczył dwoje białych: właśnie zeskakiwali ze skały. Ruszył na nich, kiedy lądowali, z maczugą uniesioną wysoko nad głową. Potknął się jednak i głowica pałki nie trafiła w czaszkę, ale w bark jasnowłosego mężczyzny... Charley przyjął niespodziewane uderzenie i odwrócił się twarzą do przeciwnika, jednocześnie odpychając i zasłaniając ciałem Kativę. Zatoczyła się i upadła, a Charley w tej samej sekundzie rzucił się na Alfiego i pochwycił go za ramiona, pchając z całej siły. - Uciekaj! - krzyknął. Usłuchała. Pchnął Alfiego jeszcze mocniej, by stworzyć sobie odrobinę wolnej przestrzeni, i sięgnął do kieszeni po walthera, który zaplątał się o materiał koszulki. Aborygen zamachnął się maczugą. Charley odskoczył i wyszarpnął wreszcie broń. Ale Alfie nagle odwrócił się i pobiegł za Kativą. Pędziła ile sił w nogach. Zmęczenie i ból ustąpiły wrednej chwili, gdy strach wywołał nagły przypływ adrenaliny. Kativa obejrzała się przez ramię i zobaczyła sylwetkę Alfiego Woodarda, który zbliżał się do niej szybko, wyciągając rękę i wysoko unosząc prawicę zbrojną w maczugę. 326 Charley był tuż za nimi. Zobaczył, że Alfie przystaje, wykonuje szybki ruch maczugą i obraca ku niemu obezwładnioną Kativę. Alfie trzymał maczugę pod brodą kobiety i blokował jej koniec drugą ręką w osobliwej odmianie prostego duszenia. - Co teraz, biały człowieku? - spytał. - Sądzisz, że zdążysz mnie zabić, zanim skręcę jej ten śliczny, smukły kark? Docisnął pałkę mocniej do szyi Kativy, która natychmiast zaczęła się dusić, ze wszystkich sił odpychając ręce Aborygena. - Odłóż broń, Charleyu Paynie. Załatwimy to jak należy - powiedział Alfie. Charley trzymał pistolet w wyciągniętych rękach, które drżały nieznacznie, kiedy skierował wylot tłumika w stronę nieprzyjaciela. Zrobił krok naprzód i znieruchomiał, gdy Aborygen jeszcze bardziej zacieśnił uchwyt na szyi Kativy. - Dobra - odezwał się cicho, nie przestając mierzyć do Alfiego. - Puść ją, Woodard. - Już nie nazywam się Woodard, biały człowieku. Woodard to nazwisko białych. - W takim razie: Anurro. Alfie roześmiał się. - Nieźle, biały człowieku. - Rozluźnił uchwyt i Kativa odetchnęła łapczywie. - Oto moja propozycja. Ty i ja mamy męską sprawę do załatwienia. Sprawę, która ciągnie się od bardzo dawnych czasów. Nie wyczuwasz tego? Rozejrzyj się, popatrz na tych wszystkich, którzy nas teraz obserwują. Aborygen skinął głową w kierunku kopców ter mitów. - Tak, obserwują nas. I wiesz co? Przodkowie przestrzegali pewnego obyczaju: zabierali ciała zmarłych i umieszczali je w tych kopcach. Termity zjadały mięso, a pod koniec sezonu można było rozbić kopiec i zabrać kości. W ten sposób łatwiej było je transportować na dalekie ziemie przodków. To bardzo ważne. A dziś ziemie moich przodków należą do białych... Nie znam nawet imion moich przodków, Charleyu Paynie, ale mam przybraną rodzinę. Cały zastęp przybranych przodków, których mogę przywołać na pomoc. 327 Alfie odchylił głowę, błysnął białkami oczu i roześmiał się chrapliwie. - Zostałem adoptowany na wszystkie możliwe sposoby, Charleyu Paynie. Rzuć broń. Załatwimy to tak, jak trzeba. I tak nie zabijesz mnie tą zabawką, zanim załatwię twoją kobietę. Charley zawahał się, ale zaraz poczuł dziwną pewność. Opuścił rękę i odrzucił pistolet. Alfie zwolnił uchwyt i wymierzył szybki cios maczugą w zewnętrzną część nogi Kativy. Kobieta upadła, ściskając dłońmi zdrętwiałą, bezużyteczną kończynę. - Żeby nie spieszyła się za bardzo do tego pistoletu -wyjaśnił Alfie, a potem uniósł pałkę nad głowę i zaatakował. Charley sięgnął po przypiętego do prawej kieszeni emer-sona. Po latach treningu i praktyki umiał wyjąć nóż, otworzyć go i zadać pierwszy cios w jedną i dwie dziesiąte sekundy. Parując lewą ręką uderzenie, prawą ciął na odlew w brzuch Alfiego. Stanęli w półzwarciu, nawzajem blokując sobie broń. Pomalowane oblicze Aborygena, wykrzywione grymasem wściekłości, znalazło się zaledwie kilka centymetrów od twarzy Amerykanina. Charley czuł gorący oddech, widział wyszczerzone zęby i wyczuwał dziwny, nieludzki blask w oczach Alfiego. Przez chwilę siłowali się daremnie, aż wreszcie Payne zaatakował: uderzył kolanem w wewnętrzną część uda przeciwnika. Aborygen zachwiał się i cofnął. Charley szybko zmienił pozycję i wyprowadził proste kopnięcie. Alfie odskoczył, otwierając kciukiem nóż wyjęty zza przepaski biodrowej. Rzucił się do ataku, kreśląc w powietrzu obszerną ósemkę głowicą maczugi, a jednocześnie szukając miejsca do cięcia lub pchnięcia nożem. Charley cofnął się i ponownie zaatakował, tnąc rękę trzymającą pałkę. Uskoczył przed ripostą, ale potknął się o kamień i runął na plecy. Utrzymał Aborygena na dystans, wierzgając szaleńczo nogami, ale zaliczył potężne uderzenie w goleń. Wykonał szybki przewrót i w locie złapał kamień wielkości pięści. Rzucił go bez namysłu i trafił przeciwnika w pierś. Alfie skoczył naprzód, uderzając maczugą 328 z góry. Charley raz jeszcze uskoczył, tnąc zawzięcie nożem, by nie dopuścić do zwarcia. - Dobrze sobie radzisz, biały człowieku - pochwalił go Aborygen. - Widać, że już to robiłeś. Pożyczę sobie twój nóż, kiedy skończymy. Przyda mi się do krojenia twojej kobiety. Z tymi słowami ponowił atak, tym razem wykonując pałką celny sztych w pierś Charleya. Zaczęli krążyć wokół siebie, szukając okazji do nowego otwarcia. Tymczasem Kati-va pełzła w stronę walthera. - Nie! - krzyknął Charley, widząc, że Aborygen bierze zamach pałką. Uderzenie w tył głowy pozbawiło Kativę przytomności. Znieruchomiała, leżąc na brzuchu. - Sukinsyn - syknął Charley. - Ocknie się, kiedy będę się częstował twoim mięsem -odparł Alfie. Charley podniósł z ziemi nowy kamień. Zamarkował rzut, lecz nagle skoczył naprzód i grzmotnął w zranione ramię Aborygena, który kwiknął z bólu jak królik złapany w pułapkę. Upuścił przy tym maczugę. Charley nie mógł przepuścić takiej okazji: kopnął broń jak najdalej i zaatakował nożem. Zdążył ciąć dwa razy w lewe ramię Alfiego, ale ten zdołał przejechać swoim ostrzem po piersi Charleya. Odskoczyli w tył niemal równocześnie, by jeszcze raz zatoczyć krąg, czekając na sposobność. Kiedy to robili, nagle wydało im się, że kopce ter mitów zaczynają migotać. Charley dostrzegł na twarzy przeciwnika wyraz niedowierzania i zrozumiał, że czyjś głos przemawia do niego w tej chwili. Wykorzystał okazję: uderzył jak szermierz, trzymając nóż w wyciągniętej ręce. Ostrze wbiło się w gardło Alfiego, w zagłębienie powyżej obojczyków. Charley przekręcił je i pociągnął w bok, by ciąć szerzej, i w tym momencie poczuł dotyk stali w brzuchu - najpierw zimny, a potem coraz gorętszy. Odepchnął się mocno i zdążył jeszcze zobaczyć, że Aborygen przyciska obie dłonie do straszliwej rany na szyi, zatacza się i pada na plecy. Charley także upadł, obejmując dłońmi rozcięty brzuch i czując oślizły dotyk obnażonych wnętrzności. Był w głębokim szoku, ale rozumiał, że w żadnym razie nie może roz- 329 Alfie odchylił głowę, błysnął białkami oczu i roześmiał się chrapliwie. - Zostałem adoptowany na wszystkie możliwe sposoby, Charleyu Paynie. Rzuć broń. Załatwimy to tak, jak trzeba. I tak nie zabijesz mnie tą zabawką, zanim załatwię twoją kobietę. Charley zawahał się, ale zaraz poczuł dziwną pewność. Opuścił rękę i odrzucił pistolet. Alfie zwolnił uchwyt i wymierzył szybki cios maczugą w zewnętrzną część nogi Kativy. Kobieta upadła, ściskając dłońmi zdrętwiałą, bezużyteczną kończynę. - Żeby nie spieszyła się za bardzo do tego pistoletu -wyjaśnił Alfie, a potem uniósł pałkę nad głowę i zaatakował. Charley sięgnął po przypiętego do prawej kieszeni emer-sona. Po latach treningu i praktyki umiał wyjąć nóż, otworzyć go i zadać pierwszy cios w jedną i dwie dziesiąte sekundy. Parując lewą ręką uderzenie, prawą ciął na odlew w brzuch Alfiego. Stanęli w półzwarciu, nawzajem blokując sobie broń. Pomalowane oblicze Aborygena, wykrzywione grymasem wściekłości, znalazło się zaledwie kilka centymetrów od twarzy Amerykanina. Charley czuł gorący oddech, widział wyszczerzone zęby i wyczuwał dziwny, nieludzki blask w oczach Alfiego. Przez chwilę siłowali się daremnie, aż wreszcie Payne zaatakował: uderzył kolanem w wewnętrzną część uda przeciwnika. Aborygen zachwiał się i cofnął. Charley szybko zmienił pozycję i wyprowadził proste kopnięcie. Alfie odskoczył, otwierając kciukiem nóż wyjęty zza przepaski biodrowej. Rzucił się do ataku, kreśląc w powietrzu obszerną ósemkę głowicą maczugi, a jednocześnie szukając miejsca do cięcia lub pchnięcia nożem. Charley cofnął się i ponownie zaatakował, tnąc rękę trzymającą pałkę. Uskoczył przed ripostą, ale potknął się o kamień i runął na plecy. Utrzymał Aborygena na dystans, wierzgając szaleńczo nogami, ale zaliczył potężne uderzenie w goleń. Wykonał szybki przewrót i w locie złapał kamień wielkości pięści. Rzucił go bez namysłu i trafił przeciwnika w pierś. Alfie skoczył naprzód, uderzając maczugą 328 z góry. Charley raz jeszcze uskoczył, tnąc zawzięcie nożem, by nie dopuścić do zwarcia. - Dobrze sobie radzisz, biały człowieku - pochwalił go Aborygen. -Widać, że już to robiłeś. Pożyczę sobie twój nóż, kiedy skończymy. Przyda mi się do krojenia twojej kobiety. Z tymi słowami ponowił atak, tym razem wykonując pałką celny sztych w pierś Charleya. Zaczęli krążyć wokół siebie, szukając okazji do nowego otwarcia. Tymczasem Kati-va pełzła w stronę walthera. - Nie! - krzyknął Charley, widząc, że Aborygen bierze zamach pałką. Uderzenie w tył głowy pozbawiło Kativę przytomności. Znieruchomiała, leżąc na brzuchu. - Sukinsyn - syknął Charley. - Ocknie się, kiedy będę się częstował twoim mięsem -odparł Alfie. Charley podniósł z ziemi nowy kamień. Zamarkował rzut, lecz nagle skoczył naprzód i grzmotnął w zranione ramię Aborygena, który kwiknął z bólu jak królik złapany w pułapkę. Upuścił przy tym maczugę. Charley nie mógł przepuścić takiej okazji: kopnął broń jak najdalej i zaatakował nożem. Zdążył ciąć dwa razy w lewe ramię Alfiego, ale ten zdołał przejechać swoim ostrzem po piersi Charleya. Odskoczyli w tył niemal równocześnie, by jeszcze raz zatoczyć krąg, czekając na sposobność. Kiedy to robili, nagle wydało im się, że kopce termitów zaczynają migotać. Charley dostrzegł na twarzy przeciwnika wyraz niedowierzania i zrozumiał, że czyjś głos przemawia do niego w tej chwili. Wykorzystał okazję: uderzył jak szermierz, trzymając nóż w wyciągniętej ręce. Ostrze wbiło się w gardło Alfiego, w zagłębienie powyżej obojczyków. Charley przekręcił je i pociągnął w bok, by ciąć szerzej, i w tym momencie poczuł dotyk stali w brzuchu - najpierw zimny, a potem coraz gorętszy. Odepchnął się mocno i zdążył jeszcze zobaczyć, że Aborygen przyciska obie dłonie do straszliwej rany na szyi, zatacza się i pada na plecy. Charley także upadł, obejmując dłońmi rozcięty brzuch i czując oślizły dotyk obnażonych wnętrzności. Był w głębokim szoku, ale rozumiał, że w żadnym razie nie może roz- 329 luźnie uścisku wokół otwartej rany. Leżał więc na plecach, wciąż jeszcze trzymając w dłoni własny nóż i czując na palcach pulsowanie uciekającej krwi. Wydawało mu się, że czas dłuży się niemiłosiernie. Słuchał własnego oddechu i odnosił już wrażenie, że stygnie, gdy nagle w jego zawężonym polu widzenia pojawiły się twarze: Kativy... i nie tylko. Owładnął nim nagły strach, gdy zorientował się, że widzi pokryte farbami oblicze Aborygena ponad ramieniem kobiety, ale rozluźnił się, gdy usłyszał głos Roberta, Strażnika Prawa. - Przyszliśmy po ciebie. A potem wiele rąk niosło go przez busz, przy akompaniamencie głosów nucących niezrozumiałą pieśń. Tak dotarł do miejsca, w którym niebieskie światła ambulansu błyskały jak niezliczone, mrugające nerwowo oczy. 3.27 Rekonwalescencja po operacji trwała wiele tygodni. Liczne rany cięte, utrata krwi i poważne uszkodzenie powłok brzusznych doprowadziły do groźnej infekcji. Charley spędził wiele dni w sennym koszmarze, osłabiony zmęczeniem i potężną dawką środków przeciwbólowych. Wreszcie zaczął wracać do formy. Kativa czuwała przy jego szpitalnym łóżku na zmianę z Fredem. Policjanci dali mu spokój po licznych i długotrwałych przesłuchaniach, nie bardzo wierząc w opowieść o bandzie pijanych Aborygenów, którzy rzekomo obrabowali go i omal nie zabili. Kativa oddała Fredowi dyskietki i twardy dysk, który Charley wymontował z komputera Jaya Bur-rella. Charley dostał wkrótce potem bukiet kwiatów z kartką zapisaną mocnym charakterem pisma Terry'ego Walkera: „Z podziękowaniami od Chrześcijan w Akcji". To jedno zdanie powiedziało mu wszystko, co chciał wiedzieć. Pod koniec jego pobytu w szpitalu odwiedził go Robert, Strażnik Prawa. - Wyglądasz znacznie lepiej, przyjacielu- powiedział Aborygen. - Dzięki za pomoc - odparł Charley. - To my powinniśmy ci dziękować. Dobrze sobie poradziłeś. Charley sięgnął ostrożnie do szuflady stolika nocnego i wyjął z niej małą kość oraz kryształ kwarcu. - Chyba powinienem to oddać - powiedział. - Nawet nie miałem okazji ich użyć. - Ależ użyłeś ich jak trzeba - zaoponował Robert. - Wezmę tylko to - dodał, chowając kość do kieszeni koszuli koloru khaki. - Tamto zatrzymaj. Na pamiątkę. Charley zacisnął palce wokół kryształu. - Tak zrobię, Robercie. 331 luźnie uścisku wokół otwartej rany. Leżał więc na plecach, wciąż jeszcze trzymając w dłoni własny nóż i czując na palcach pulsowanie uciekającej krwi. Wydawało mu się, że czas dłuży się niemiłosiernie. Słuchał własnego oddechu i odnosił już wrażenie, że stygnie, gdy nagle w jego zawężonym polu widzenia pojawiły się twarze: Kativy... i nie tylko. Owładnął nim nagły strach, gdy zorientował się, że widzi pokryte farbami oblicze Aborygena ponad ramieniem kobiety, ale rozluźnił się, gdy usłyszał głos Roberta, Strażnika Prawa. - Przyszliśmy po ciebie. A potem wiele rąk niosło go przez busz, przy akompaniamencie głosów nucących niezrozumiałą pieśń. Tak dotarł do miejsca, w którym niebieskie światła ambulansu błyskały jak niezliczone, mrugające nerwowo oczy. i < W___ 3.27 Rekonwalescencja po operacji trwała wiele tygodni. Liczne rany cięte, utrata krwi i poważne uszkodzenie powłok brzusznych doprowadziły do groźnej infekcji. Charley spędził wiele dni w sennym koszmarze, osłabiony zmęczeniem i potężną dawką środków przeciwbólowych. Wreszcie zaczął wracać do formy. Kativa czuwała przy jego szpitalnym łóżku na zmianę z Fredem. Policjanci dali mu spokój po licznych i długotrwałych przesłuchaniach, nie bardzo wierząc w opowieść o bandzie pijanych Aborygenów, którzy rzekomo obrabowali go i omal nie zabili. Kativa oddała Fredowi dyskietki i twardy dysk, który Charley wymontował z komputera Jaya Bur-rella. Charley dostał wkrótce potem bukiet kwiatów z kartką zapisaną mocnym charakterem pisma Terry'ego Walkera: „Z podziękowaniami od Chrześcijan w Akcji". To jedno zdanie powiedziało mu wszystko, co chciał wiedzieć. Pod koniec jego pobytu w szpitalu odwiedził go Robert, Strażnik Prawa. - Wyglądasz znacznie lepiej, przyjacielu - powiedział Aborygen. - Dzięki za pomoc - odparł Charley. - To my powinniśmy ci dziękować. Dobrze sobie poradziłeś. Charley sięgnął ostrożnie do szuflady stolika nocnego i wyjął z niej małą kość oraz kryształ kwarcu. - Chyba powinienem to oddać - powiedział. - Nawet nie miałem okazji ich użyć. - Ależ użyłeś ich jak trzeba - zaoponował Robert. - Wezmę tylko to - dodał, chowając kość do kieszeni koszuli koloru khaki. - Tamto zatrzymaj. Na pamiątkę. Charley zacisnął palce wokół kryształu. - Tak zrobię, Robercie. 331 3.28 W Minneapolis panował przenikliwy ziąb, niebo było krystalicznie czyste, a zwały śniegu na ulicach i chodnikach skrzyły się w pełnym słońcu. Było zdecydowanie zbyt zimno, by spędzać czas na świeżym powietrzu, ale Charley się uparł: siedział skulony przy jedynym stoliku przed Linden Hills Cafe. Kativa czekała w środku na zamówioną kawę i rogaliki. Charley sięgnął do lewej kieszeni spodni i wyjął z niej kryształ. Uniósł go na wysokość oczu i spojrzał przezeń na świat. W świetle dnia wszystko wyglądało tak zwyczajnie. Kativa postawiła na stoliku tacę z kawą i rogalikami. - Co robisz? - spytała. Charley zacisnął dłoń wokół kryształu i schował go z powrotem do kieszeni. - Nic - odparł. - Po prostu przypominam sobie, jak się kończą niektóre sprawy. 4