Kristine Kathryn Rusch Powierzchowność - Chcesz jeszcze naleśnika, Colin? Cullaene spuścił oczy na swój pusty talerz, byle tylko uniknąć wzroku pani Fielding. Przybrane imię przeszkadzało mu tego ranka bardziej niż zwykle. - Nie, dziękuję bardzo. Tak się najadłem, że zaraz pęknę. Jeszcze jeden kęs i Jared będzie mnie musiał nieść na pole. Pani Fielding rzuciła przelotne spojrzenie na męża. Jared maczał w syropie ostami kawałek naleśnika. - W taki chłodny poranek powinieneś zjeść więcej - oświadczyła wygarniając resztki z talerza Cullaene'a przed włożeniem naczynia do sterylizatora. - Tłuste potrawy pomagają zachować ciepło. Cullaene przesunął ręką po szczecinie włosów. Popełnił błąd nie biorąc dokładki, lecz proszenie o nią teraz pogorszyłoby tylko sprawę. Musi uważać przez resztę dnia. Jared wsunął do ust ociekający kąsek naleśnika. Uśmiechnął się i wzruszył ramionami, wskazując wzrokiem plecy żony. Cullaene zrozumiał gest. Jared kilkakrotnie powtarzał go w ciągu minionego tygodnia, odkąd Cullaene zaczął u nich pracować. Chłop wie, że jego żona lubi się panoszyć, ale jest przekonany o jej dobroduszności. - W takim razie może jeszcze kawy? - zaproponowała pani Fielding. Wpatrywała się w niego, jakby czekając na kolejny błąd. - Poproszę - Cullaene podał jej kubek. Nie znosił tego obcego płynu, który koloniści spijali litrami. Kawa paliła go w gardle i niespokojnie bulgotała w żołądku. Nie śmiał jednak odmówić. Pani Fielding nalała kawy i Cullaene upił łyczek, gdy do kuchni weszła Lucy. Dziewczyna obciągnęła luźny sweter wypuszczony na spódnicę. Wśliznęła się na swoje miejsce przy stole i zaczęła trzeć oczy dłonią. - Trochę późno, moja panno - ojciec powitał ją łagodną wymówką. Lucy skinęła głową. Odsunęła talerz i podparła brodę na łokciach. - Dziś chyba nie pójdę, tato. - Co takiego? - wykrzyknęła pani Fielding. - Oczywiście, że pójdziesz. Przez trzy lata nie miałaś żadnych nieobecności. Chcesz teraz wszystko popsuć? - Zostaw ją, Elsie - wtrącił się Jared. - Nie widzisz, że źle się czuje? Skóra dziewczyny była blada, ręce drżały. Cullaene zmarszczył brwi. Zaniepokoiła go. Gdyby nie znał pochodzenia Lucy, mógłby pomyśleć, że dziewczyna wchodzi w pierwszą Przemianę. Ale koloniści mieli setki chorób o podobnych objawach. Może weszła właśnie w wiek pokwitania. Pewnie zbliża się jej pierwsza miesiączka. Najwyraźniej pani Fielding pomyślała o tym samym, bo przyłożyła dłoń do czoła córki. - Nie, nie masz gorączki - powiedziała. Jej wzrok napotkał oczy Cullaene'a. - Czego tu jeszcze siedzicie? Macie dziś huk roboty. Cullaene odsunął krzesło, szczęśliwy, że może zostawić pełny kubek kawy na stole. Zdjął z oparcia grubą kurtkę, ubrał się i wyszedł tylnymi drzwiami. Jared dołączył do niego na ganku. - Myślisz, że skończymy podorywki? Cullaene skinął głową. Ogromna, ciężka maszyna przysiadła na wpół zoranym polu niczym śpiący potwór. Za parę minut Cullaene wdrapie się do szoferki i poczuje, jak drży mu pod palcami obca dźwignia biegów. Jared mówił, że maszyna jest stara i delikatna, a musi jeszcze posłużyć co najmniej trzy lata; w przeciwnym razie trzeba będzie obsiewać ręcznie. Na planecie nie było jeszcze żadnego przemysłu: Nowe maszyny sprowadzało się z Ziemi, co musi potrwać. Właśnie gdy Cullaene ruszał w stronę pola, na pomost opadła ciężarówka. Zaczął iść, jak gdyby pojawienie się tamtych wcale go nie dotyczyło; wiedział jednak, że przybyli tu właśnie do niego. Fieldingowie rzadko przyjmowali gości. - Colin! - wołał za nim Jared. Cullaene przystanął, zwalczając odruch paniki. Tym razem popełnił nieostrożność. Wszystko się działo zbyt szybko. Teraz nie miał pojęcia, jak postąpią koloniści. Zamkną go do więzienia, może pobiją? Czy dadzą mu szansę wyjaśnienia sytuacji, a potem puszczą? Troje kolonistów, dwóch mężczyzn i kobieta, czekało przy ciężarówce. Jared nakłaniał ich do pójścia w stronę domu. - Spotkamy się w środku - odkrzyknął Cullaene. Przez chwilę rozważał myśl o ucieczce. Ponad rozłogiem ziemi uprawnej wpatrywał się w las i wzgórza na horyzoncie. Gdzieś tam może napotka enklawę zamieszkaną przez swoich, jakąś grupę Opuczczonych, którzy nie poddali się asymilacji. Nikłe miał jednak szanse. Jego naród zawsze potrafił przetrwać dzięki adaptacji. Grupy Opuszczonych malały z każdym rokiem. Zatarł dłonie. Miał wysuszoną skórę. Gdyby tylko zdołał przełamać choć na godzinę narzucony sobie rygor, położyłby się na polu i cały oblepił błotem. Wówczas jego skóra okazałaby się tak miękka i jedwabista jak sierść kotów Jareda. Jednak teraz musiał przestrzegać rygorów bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Otulił się kurtką i wszedł z powrotem do kuchni. Dotarł do niego podniesiony głos Lucy i jej matki; które zapalczywie kłóciły się na górze. Jared włączył przycisk recyrkulacji w starej maszynce do kawy, która skrzypiała głośnym protestem. Troje gości rozsiadło się wokół stołu, kobieta na miejscu Cullaene'a; gdy ten otworzył drzwi, wszyscy podnieśli wzrok. Skinął im głową i usiadł koło sterylizatora. Plecy swędziały go od gorąca, a zmiana miejsca sprawiała, że czuł się obco w kuchni, gdzie jadał od tygodnia. Przybysze mieli te same chłodne spojrzenia, które widywał już na twarzach mieszkańców miast. - To jest Colin - powiedział Jared. - Pracuje u mnie. Cullaene znów kiwnął głową. Jared nie przedstawił przybyłych i Cullaene zastanawiał się, czy było to umyślne przeoczenie. - Chcielibyśmy dowiedzieć się paru rzeczy o tobie - odezwała się kobieta. Mówiła pochylając się nieco do przodu; Cullaene zauważył, że jej oczy są intensywnie niebieskie. - Można spytać dlaczego? Ręka Jareda zadrżała, gdy nalewał kawę. - Colin, to tutaj w zwyczaju... - Nie - przerwała kobieta. - Nie ma takiego zwyczaju. Rozmawiamy ze wszystkimi obcymi. Twój najemny robotnik z pewnością słyszał o morderstwie. Cullaene drgnął. Sięgnął po kubek z kawą podany przez Jareda, pełen ulgi, że jego własna ręka nie zadrżała. - Nie, nic nie słyszałem. - W domu nie rozmawiamy o takich rzeczach, Marleno Jared zwrócił się do kobiety. Filiżanki grzechotały w ciszy, dopóki Jared nie podał wszystkim kawy. Starszy mężczyzna oparty o ścianę za stołem odczekał, aż Jared skończy, wreszcie przemówił. - To pierwsze zabójstwo, jakie zdarzyło się w t e j kolonii, a przy tym wręcz koszmarne. U podnóża gór znaleźliśmy w rzece skórę mężczyzny. Z początku myśleliśmy, że to ciało, bo woda napełniła skórę jak worek. Większość włosów pozostała; były tak smoliście czarne, że po wyschnięciu nabrały niebieskawego połysku. Nie udało się nam znaleźć ubrania... - Ani kości - dodał drugi mężczyzna. - Tak jest - ciągnął pierwszy. - Wypatroszono go. Przeszukaliśmy okolicę w nadziei znalezienia szczątków i na wzniesieniu odkryliśmy krew. - Mnóstwo krwi - powiedziała Marlena. - Jakby obdarli go żywcem ze skóry. Cullaene zacisnął zgrabiałe palce na gorącej filiżance, chłonąc ciepło. Był nieostrożny. Wszystko nastąpiło wówczas tak szybko, że nie zdążył wejść głębiej w las. Teraz czuł, jak trzepoczący na dnie żołądka strach sadowi się w okolicy serca. - Dlatego przepytujecie wszystkich obcych, żeby wykryć sprawcę - mówił okazując bardziej ciekawość niż przestrach. Marlena przytaknęła. Przesunęła wąską dłonią po włosach, by zgarnąć niesforne kosmyki. - Nikogo nie zabiłem - rzekł Cullaene. - Odpowiem na każde pytanie. Wypytywali go uważnie, badawczo, co robił, zanim zjawił się. w ich kolonii, a on odpowiadał ostrożnie, starając się w miarę możności nie odbiegać od prawdy. Opowiedział im o tym, jak pierwsza kolonia, z którą przybył, wylądowała na nieużytkach. Koloniści próbowali polować, wystarali się nawet o zezwolenie na eksploatację złóż, lecz i to się nie powiodło. Większość wróciła w końcu na Ziemię. On zaś został, wędrował od osady do osady, najmując się do różnych prac w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógły osiąść na stałe. W swej opowieści napomknął o różnych szczegółach z osobistego życia, w nadziei, że intymne zwierzenia zapobiegną zbyt dociekliwym pytaniom. Opowiedział im o rohansenach, z których córką nieomal się ożenił, o Casselach, którzy nauczyli go uprawiać ziemię, i o Slingerach pielęgnujących go w czasie rekonwalescencji po szczególnie ciężkiej , chorobie. Cullaene wymienił wszystkie miejsca swego pobytu z wyjątkiem jednego, które ich naprawdę interesowało: lasu przylegającego do gospodarstwa Fieldingów. Ton jego głosu był łagodny; miły uchu Ziemianina. Nie spuszczał oka z Jareda wiedząc, iż Jared pierwszy mógłby rozpoznać, że Cullaene nie jest i nigdy nie był kolonistą. Jared- mieszkał na planecie od piętnastu lat. Kiedyś z dumą opowiedział Cullaene'owi o Lucy: choć sierota, pierwsza spośród kolonistów przyszła tutaj na świat. Nic nie przyćmiewało zaufania w spojrzeniu Jareda. Cullaene trochę się odprężył. Jeżeli nie pozna się na nim Jared, to w takim razie nikt. - Mówią, że w ten sposób tubylcy popełniają morderstwo powiedziała Marlene, gdy Cullaene umilkł. - Z innych kolonii dochodziły nas wieści o ciałach - ludzkich i rijamskich - znajdowanych w podobnym stanie. Cullaene zorientował się, że wciąż bierze go na spytki. - Nie słyszałem dotąd o takim morderstwie. Skinęła głową. Jak na umówiony znak, wszyscy wstali. Jared też się podniósł. - Myślicie, że Rijamowie są w okolicy? zapytał. - Bardzo możliwe - odrzekła Marlem. - Mieszkacie tak blisko lasu, że powinniście zachować szczególną ostrożność. - Tak - Jared powiódł spojrzeniem po dobrze zaopatrzonej szafce na broń. - Tak zamierzam zrobić. Mężczyźni skinęli głowami z aprobatą i skierowali się do wyjścia. Marlena zwróciła się do Cullaene'a: - Dziękujemy za pomoc. Zawiadomimy cię w razie potrzeby dalszych wyjaśnień. Cullaene wstał, by towarzyszyć im do wyjścia, lecz Jared powstrzymał go. - Dokończ kawę. Mamy mnóstwo czasu, zdążymy na pole. Gdy wyszli, Cullaene zabrał kawę i przesiadł się na swoje miejsce. Lucy dalej kłóciła się z matką na górze. Wykorzystał sposobność, by sobie ulżyć drapiąc przez chwilę skórę ramion i rąk. Ciepło wysuszało ją jeszcze bardziej. Zastanawiał się, czy zdołał ich przekonać. Cała trójka sprawiała wrażenie całkowicie przeświadczonych o tym, co się stało. Morderstwo. Potrząsnął głową. Na górze trzasnęły drzwi i kłótnia przybierała na sile. Cullaene wyjrzał przez okno ponad sterylizatorem. Jared wciąż rozmawiał z trójką przybyszów. Cullaene miał nadzieję, że tamci szybko odjadą. Wtedy może pogada z Jaredem, wytłumaczy najlepiej, jak umie, dlaczego nie da rady dłużej tu zostać. - Dokąd idziesz? - krzyczała pani Fielding. Z jej głosu przebijała panika. - Jak najdalej od ciebie! - Lucy powstrzymywała łzy. Cullaene słyszał jej kroki na schodach. Nagle kroki ucichły. - Nie! Zostaw mnie! Muszę zebrać myśli! - Nie ma czasu na myślenie! Trzeba dowiedzieć się, co ci jest. - Nic mi nie jest! - Lucy... - Jeszcze jeden krok i przysięgam, ucieknę! Lucy wśliznęła się tyłem do kuchni, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie. Wtedy zauważyła Cullaene'a i z twarzy znikła jej cała wojowniczość. - Od kiedy tu siedzisz? - zapytała. Wylewał kawę do recyrkulatora, który ustawiono dla niego z boku. - Nie powiem nic ojcu, nie bój się. Nie wiem nawet, o co wam poszło. Sterylizator był przepełniony, postawił więc kubek koło małego bojlera oczyszczającego wodę pobieraną z gruntu. Lucy odsunęła krzesło, które skrzypnęło, gdy na nim siadała. Cullaene znów spojrzał przez okno. Jared spierał się o coś z tamtymi. Co zrobi, jeśli uznają go za winnego? Nie może zniknąć. Mają jego rysopis, który wyślą do innych kolonii. Mógłby poszukać Opuszczonych, ale nawet jeśli ich znajdzie, mogą go nie przyjąć. Całe życie spędził wśród kolonistów. Wyglądał na człowieka i czasem wręcz czuł się człowiekiem. Za jego plecami rozległ się hałas. Odwracając się Cullaene zobaczył, jak Lucy potyka się o krzesło, w ucieczce przed przewróconą maszynką do kawy. Kawa z sykiem spływała po ściance sterylizatora. Rzucił się na pomoc, odsunął krzesło i odciągnął Lucy w bezpieczny kąt. - Nic ci nie jest? Potrząsnęła głową. W kąciku jej oka zakręciła się łza. - Za słabo chwyciłam - wyjaśniła. - Siadaj, ja to sprzątnę... Urwał w momencie, gdy łza upadła mu na wierzch dłoni. Ciężka kropla podbarwiona była czerwienią. Patrzył, jak toczy się po jego skórze na podłogę, zostawiając różowy ślad. Powoli podniósł wzrok, by spojrzeć w wystraszone oczy. Wypełniały się łzami podbarwionymi krwią. Zdjął kroplę z jej rzęs i roztarł palcami. Nagle zaczęła mu się wyrywać, chwycił ją więc mocniej za ramię. Podwinął rękaw swetra. Jej skóra zwisała w fałdach wokół łokcia i przegubu. Lekko dotknął palcami i spostrzegł, że wydzielający się z porów skóry pot także zawiera krew. - Od kiedy? - szepnął. - Kiedy to ci się zaczęło? Łzy popłynęły strugą. Wyglądało to tak, jakby dziewczyna krwawiła z oczu. - Wczoraj rano. Pokręcił: głową. - Musiało zacząć się wcześniej. I dotkliwie swędziało. Jak świerzb. - Od tygodnia. Puścił ją. Biedna dziewczyna. Tydzień męczyła się sama, bez nikogo, kto mógłby jej wyjaśnić. Teraz już pewnie cierpi. Ból i osłabienie bywają tak silne, że trudno je znieść. - Co to znaczy? - w jej głosie brzmiał przestrach. Cullaene przypatrywał się jej, dopóki nie dotarła do niego przerażająca prawda. Jego przygotowywano do Przemiany od urodzenia, ale Lucy żyła w przeświadczeniu, że jest istotą ludzką. Znów rzucił spojrzenie za okno, na Jareda. To Jared znalazł osieroconą dziewczynkę i nigdy nie starał się dowiedzieć czegoś o formie życia, którą wychowywał. Po prostu przyjął, że skoro dziecko wygląda jak człowiek, jest człowiekiem. Lucy masowała sobie nadgarstek. Skóra już tak odstawała, że uścisk jego dłoni nie pozostawił śladów. - To normalne - powiedział. - Przemiana. Pierwszy raz... za pierwszym razem może boleć, ale pomogę ci przez to przejść. Natychmiast pożałował wypowiedzianych słów. Jeśli jej pomoże, będzie musiał zostać. Już miał sobie zaprzeczyć, gdy skrzypnęły drzwi kuchni. Pani Fielding spostrzegła rozlaną kawę, potem fałdy skóry na rękach Lucy. Kobieta wyglądała na przestraszoną i bezbronną. Wyciągnęła dłoń do córki, lecz dziewczyna stała nieruchomo. - Ona jest chora - oznajmiła pani Fielding. - Chora? - Cullaene pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek. Ci ludzie nie pojmują, co uczynili Lucy. - Skąd pani wie? Przecież nigdy nie zetknęła się pani z czymś podobnym. Pani Fielding poczerwieniała. - A ty? - Ja, owszem. Jest to normalna faza rozwojowa dorosłego Rijama. - I umiesz coś poradzić? Nadzieja w jej głosie osłabiła trochę jego gniew. Mógłby chyba zaufać, że pani Fielding dochowa tajemnicy. I tak nie ma do kogo się zwrócić. - Umiałem poradzić sobie. - Jesteś Rijamem? - wyszeptała: Jej twarz nagle pobladła. - O Boże. Cullaene poczuł przenikliwy chłód. Pomylił się. Nim zdążył ją powstrzymać, otworzyła na oścież drzwi werandy. - Jared! - zawołała. - Chodź tu natychmiast! Colin... Colin mówi, że jest Rijamem! Cullaene'a zamroziło. Jak ona mogła. Nie teraz. Nie kiedy jej córka ma za chwilę przejść bez przygotowania jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń w życiu. Lucy go teraz potrzebuje. Nie pomoże jej matka, ani inni koloniści. Jeśli spróbują zatamować krew, mogą ją zabić. Podjął decyzję. Chwycił Lucy i przerzucił ją sobie przez plecy, przytrzymując ramionami. Kopała i grzmociła jego bok. Pani Fielding podniosła krzyk. Cullaene puścił na chwilę nogi Lucy, złapał za klamkę i wyskoczył na korytarz. Lucy zapierała się stopami o podłogę i musiał ją wlec. Szybko podążał do wyjścia. Pchnął drzwi i wybiegł w chłodne powietrze poranka. Lucy prawie się uwolniła. Przesunął jej ciężar na plecy i znów przytrzymał jej nogi. W miejscach, których dotykał, popękała jej skóra. Będzie znaczyć drogę krwią. Z przerażenia dziewczyna nawet nie krzyczała. Młóciła jego bok, po czym nagle wychyliła się, by go ugryźć. Z bólu o mało jej nie upuścił. Odwrócił się nagle i złapał ją mocniej. - Próbuję ci pomóc - wysapał. - Przestań. Uspokoiła się i niósł ją na rękach niemal bezwładną. Cullaene poczuł, że nienawidzi Fieldingów. Czy oni nie pomyśleli, że dziewczyna będzie pytać? Może starczyłoby wyjaśnić, że Przemiana jest chorobą, ale co będzie, kiedy jej koleżanki zestarzeją się, podczas gdy ona pozostanie tak samo młoda i piękna jak teraz? Kto jej to wytłumaczy? Biegł po krętej ścieżce wśród drzew. Jeśli Jared dobrze pomyśli, zgadnie, dokąd Cullaene zabrał Lucy. Lecz Cullaene'owi potrzeba jedynie czasu. Przemiana u Lucy jest już tak bliska, że szybko pomoże jej przez to przejść. Ale jeśli tamci zechcą go powstrzymać, mogą mimo dobrych chęci dziewczynę zabić lub okaleczyć. Cullaene z trudem chwytał powietrze w płuca. Paliło go w gardle. Od dawna nie biegał w ten sposób, a ciężar Lucy jeszcze mu utrudniał ruchy. Dziewczyna jak gdyby czytała w jego myślach: znów podjęła walkę. Zgięła kolana i z całej siły walnęła go w nerki. Prawie się przewrócił, ale w ostatniej chwili złapał równowagę. Pod górę drzewa zaczęły się przerzedzać i w nozdrza wpadł charakterystyczny zapach rzeki. Zejdzie im trochę czasu, nim go dogonią. Nie dotrą tu ciężarówką; będą musieli na piechotę. Może zdąży nawet pomóc Lucy i uciec. Cullaene wypadł spomiędzy drzew. Na widok urwiska Lucy krzyknęła. Musiał ją tutaj przynieść. Potrzeba jej wonnej wody i wysokości. Wydawało mu się, że słyszy odgłos pogoni, i modlił się o czas. Tyle ma jej do powiedzenia. Powinna dowiedzieć się o zmianach pigmentacji i możliwości zachowania fragmentów skóry. Ale przede wszystkim ona musi postąpić według jego rad, bo w przeciwnym razie pozostanie zdeformowana aż do kolejnej Przemiany za dziesięć lat. Zgiął się w pół i dźwignął ją na grzbiet urwiska. Zbocze było na tyle łagodne, że mógł utrzymać równowagę, jednak wystarczająco strome, by zwolnić tempo jego wspinaczki. Czuł na plecach przerażone bicie serca Lucy. To dziecko myśli, że on chce ją zabić; nie miał pojęcia, jak przezwycięży jej strach. Gdy wdrapał się na górę, stał chwilę dysząc, wpatrzony w wodę koloru palonego cukru. Nie śmiał uwolnić Lucy od razu. Czasu mają niewiele, a on musi jej wyjaśnić, co się właściwie z nią dzieje. Zaprzestała walki. Uczepiła się, gotowa pociągnąć go za sobą, gdyby miał ją zepchnąć do rzeki. W oddali usłyszał słaby odgłos krzyków. - Lucy, przyniosłem cię tu nie bez racji - powiedział. Jej palce głębiej wpiły mu się w ciało. - Przechodzisz coś, co mój naród nazywa Przemianą. To normalne, to... - Nie należę do twego narodu - odparła. - Puść mnie. Potoczył spojrzeniem wzdłuż rzeki, w głąb gęstwy drzew. Ledwo zaczął, już czuł się pokonany. Dziewczyna przez trzynaście lat była człowiekiem. Nie da się tego zmienić w dziesięć minut. - Masz rację - przyznał. Pozwolił jej stanąć, lecz wciąż mocno trzymał za przeguby dłoni. Jej spódniczka i sweter były całe we krwi. - Ale urodziłaś się tutaj. Czy widziałaś, żeby coś podobnego przytrafiło się komukolwiek? Chwycił luźną fałdę skóry i pociągnął. Uwolniona skóra z mlaśnięciem oddzieliła się od warstwy krwi. Lucy próbowała się wyrwać. Przeciągnął ją bliżej. - Na nieszczęście, wierzysz w swe człowieczeństwo i w to, że ciebie pierwszą coś takiego spotyka. Ja jeden mogę ci pomóc. Jestem Rijamem. To samo zdarzyło się i mnie. - Nie wyglądasz na Rijama. Powstrzymał się od ciętej riposty. O tylu rzeczach nie miała jeszcze pojęcia. Rijamowie potrafią zmieniać powierzchowność. Rodzice nadają dzieciom określony wygląd w chwili wydawania ich na świat. Jego rodzice wykazali przezorność dając mu kształty ludzkie. Zdaje się, że jej rodzice również. Ale ona sama widywała tylko Opuszczonych, którzy zachowali wygląd łowców zamieszkujących lasy na planecie. Wśród lasu rozległ się krzyk. Lucy spojrzała w tę stronę, lecz Cullaene potrząsnął nią, by znów skupić jej uwagę. - Jestem Rijamem - powtórzył. - Znajomi twego ojca twierdzą, że znaleźli tutaj ciało. file to, co znaleźli, nie było ciałem. Zostawiłem tu swoją skórę. Niedawno przeszedłem Przemianę. Zrzuciłem skórę w taki sam sposób, jak ty teraz. Potem poszedłem szukać pracy na farmie twojego ojca. - Nie wierzę ci - powiedziała. - Lucy, krwawisz na całym ciele. Skóra ci odstaje. Czujesz się tak, jakbyś pływała wewnątrz siebie. Kiedy dziś rano zobaczyłaś krwawy obrys twego ciała na prześcieradle, przeraziłaś się, prawda? A twoja matka z pewnością też to widziała. Lucy przytaknęła. - Musisz mi zaufać, bo za parę godzin krew odpłynie, a skóra, którą jeszcze nosisz, przylgnie do tej nowej pod spodem i będziesz wyglądała okropnie. Z czasem stara skóra zacznie gnić. Chcesz, żeby ci się to stało? Krwawa łza stoczyła się po policzku Lucy. - Nie - wyszeptała dziewczyna. - Dobrze więc - Cullaene powstrzymywał jeszcze uczucie ulgi. Z lasu dobiegł podejrzany szelest. - Zostawisz tutaj ubranie. Idź potem na brzeg urwiska, wznieś ręce nad głowę, żeby maksymalnie rozciągnąć skórę, potem skocz w wodę. Tu jest bezpiecznie, rzeka w tym miejscu bardzo głęboka. Gdy tylko poczujesz chłód wody na całym ciele, wypłyń, wyjdź na brzeg i oblep się cała błotem. W ten sposób zapobiegniesz świerzbieniu. Zaniepokoił go lęk bijący z jej twarzy. - To znaczy, że mam się rozebrać? Opanował zniecierpliwienie. Nie miał czasu zajmować się ludzkimi przesądami. - Tak. Inaczej stara skóra nie zejdzie. Nagle ujrzał błysk w gęstwinie poniżej. Chyba lufa miotacza. Przeszyła go panika. Dlaczego naraża życie, by pomóc temu dziecku? Przecież gdy tylko wyjrzy na otwartą przestrzeń, jej ojciec go zabije. Cullaene puścił ręce Lucy. Jak chce, niech ucieka. On nie ma zamiaru dać się zabić. Jeszcze nie teraz. Ku jego zaskoczeniu, Lucy została. Odwróciła się i powoli ściągnęła sweter przez głowę. Potem zdjęła resztę ubrania i podeszła do urwiska. Cullaene wiedział, że ona w tej chwili nie czuje chłodu. Skóra zbyt odstaje od końcówek nerwów. Stanęła na skraju urwiska; palce jej stóp wpijały się w skałę z taką samą siłą, jak przedtem jego palce ściskające ją za obie ręce. Wreszcie spojrzała w jego stronę. - Nie mogę - wyszeptała. Stała tak blisko. Cullaene widział, jak krew, krąży pod skórą, całkiem ją oddzielając. - Musisz - odpowiedział, kryjąc się w cieniu. - Skacz. Lucy spojrzała w dół na rzekę i wzdrygnęła się całym ciałem. Potrząsnęła głową. - Czy... - Cullaene umilkł. Jeśli wyjdzie na otwartą przestrzeń, zabiją go. Patrzył na Lucy przez chwilę i przełamywał się. - Czy chcesz, żebym ci pomógł? Widział, jak na jej twarzy bezbronność walczy ze strachem. Nie była pewna, co on zrobi, ale chciała mu wierzyć. W końcu zacisnęła zęby z determinacją. - Tak - powiedziała cicho. Cullaene'owi zlodowaciały ręce. - Dobrze. Zrobię to szybko. Podejdę z tyłu i zepchnę cię do wody. Opuść stopy i leć wyprostowana. Rzeka jest głęboka i wolno płynie. Nic ci się nie stanie. Lucy skinęła głową, patrząc przed siebie. Dziwnie ucichło w lesie wokół. Wyskoczył z ukrycia i chwycił ją wpół, czując, jak krew płynie mu po rękach. Chwilę odczekał, świadom, że Jared i towarzysze nie będą strzelać, kiedy trzyma dziewczynę. - Opuść stopy - przypomniał i pchnął. Lucy poleciała w dół, aż pęd powietrza owionął mu dłonie. Nagle cieplna wiązka ugodziła go w bok i Cullaene zwalił się, koziołkując w lodowatym powietrzu. Wylądował na brzuchu: zderzenie z gęstą, zimną wodą pozbawiło go tchu. Wiedział, że powinien płynąć pod wodą jak najdalej od brzegów, ale musiał zaczerpnąć oddechu. Przedzierał się na powierzchnię przekonany, że umrze, zanim wypłynie. Walczył tak w nieskończoność, aż wreszcie dotarł na falującą powierzchnię rzeki, chciwie łapiąc powietrze do pustych płuc. Obok niego pływała skóra Lucy: na jej widok przeżył moment triumfu, dopóki nie dostrzegł wylotu lufy, którą Jared wycelował w niego z brzegu. - Wyłaź - warknął farmer. - Wyjdź i mów, co zrobiłeś z jej resztą, zanim odejdę od zmysłów. Cullaene miał jeszcze szansę ratować się nurkując, ale jaki był sens? Nie zmieni przecież barwy skóry przez najbliższe dziesięć lat i nawet jeśli umknąłby strzałom, będzie musiał wciąż uciekać. Dwoma ruchami ramion Cullaene podpłynął do brzegu i wydostał się z wody. Dygotał. Było mu zimno, o wiele za zimno, by stać na brzegu rzeki w mokrym ubraniu. Woda drażniła mu przesuszoną nową skórę. Obok Jareda stanęła Marlem z bronią w ręku; z lasu wyłonili się pozostali dwaj. - Gdzie jej reszta? - pytał Jared. Trzęsła mu się ręka. - Na szczycie urwiska? Cullaene pokręcił głową. Mógł wytrącić broń z ręki Jareda i uciec, ale nie zniósłby żalu i poczucia klęski u człowieka, który obdarzył go przyjaźnią. - Ona za chwilę wyjdzie z wody. - Kłamiesz! - krzyknął Jared; ku zgrozie Cullaene'a ten człowiek nieomal nacisnął spust. - Nie, naprawdę. Cullaene wahał się przez moment. Nie chciał umierać za dochowanie tajemnicy swego narodu. Rijamowie zawsze umieli się przystosować. Tym razem też się pogodzą z losem. - Ona jest Rijamką. Ty o tym wiesz. U nas to normalne. - Jest moją córką! - Nie, nie jest. To niemożliwe. Nic takiego nie przytrafia się ludziom. Jego uwagę zwrócił plusk na brzegu. Lucy wychodziła z wody kilka metrów w dół rzeki. Skórę miała świeżą, różową i czystą; łysa głowa błyszczała w słońcu. Zwinęła się w kłębek i kołysała miarowo. Cullaene chciał do niej podejść, ale Jared zatrzymał go. Szarpali się chwilę i Jared okazał się silniejszy. - Jeszcze nie doszła do siebie - powiedział Cullaene. Podeszła do nich Marlena. - Puść go, Jared - poprosiła. - Zabił mi córkę - Jared zacisnął dłoń na ramieniu Cullaene'a. - Wcale nie. Ona jest tam. Jared nawet nie spojrzał. - To nie moja Lucy. Cullaene z trudem przełknął ślinę. Serce biło mu w gardle. Trzeba było uciekać, gdy miał jeszcze szansę. Teraz Jared go zabije. - To Lucy - powiedziała Marlem z przekonaniem. - Puść go, Jared. On musi jej pomóc. Jared spojrzał na dziewczynę, która kiwała się nad wodą. Osłabił uścisk, wreszcie pozwolił dłoniom opaść bezwładnie. Cullaene cofnął się o dwa kroki, masując ramiona. Od nagle doznanej ulgi zakręciło mu się w głowie. Marlena otoczyła ramieniem Jareda, jak gdyby ona też mu nie ufała. Obserwowała Cullaene'a, nieświadoma jego zamiarów. Jeśli będzie uciekał, na jej znak tamci dwaj rzucą się w pogoń. Wolno odwrócił się od nich i zbliżył do Lucy. - Teraz trzeba ci błota, Lucy - tłumaczył, wciągając ją wyżej na brzeg. Dała mu się oblepić błotnistym kokonem. Gdy już kończył, spojrzał na mężczyznę z tyłu. Jared opuścił broń, wpatrzony w skórę Lucy unoszoną w dół rzeki. Marlena wciąż ściskała pistolet, ale wzrok utkwiła w Jaredzie, nie w Cullaene'ie. - Ona jest Rijamką? - zadała Jaredowi pytanie. Farmer potrząsnął głową. - Myślałem, że to człowiek! Podniósł głos, jakby chciał dotrzeć,do Cullaene'a. - Byłem przekonany, że to istota ludzka! Cullaene nabrał garść błota i zaczął smarować Lucy twarz. Dziewczyna zamknęła oczy i leżała zupełnie nieruchomo. Minie trochę czasu, zanim wyjdzie z szoku. - Myślałem, że oni chcą ją zabić - Jaredowi drżał głos. Stało ich dwóch, a ona była taka maleńka, więc pomyślałem, że chcą ją zabić. - Głos mu się załamał. - Więc zabiłem pierwszy. Palce Cullaene'a na policzku Lucy zdrętwiały. Jared zabił rodziców Lucy, bo nie wyglądali jak ludzie. Cullaene zanurzył dłonie w błocie i dalej pracował. Miał nadzieję, że pozwolą mu odejść, gdy skończy. Rozprowadził ostatnią garść błota na twarzy dziewczyny. Jared zbliżył się do niego. - Ty też jesteś Rijamem, prawda? A wyglądasz jak człowiek. Cullaene otarł resztki błota z drżących rąk. Bardzo się bał. Co teraz zrobi? Zabierze Lucy i przekona ją, że jej człowieczeństwo to pomyłka? Zwrócił się do Jareda. - Co zrobicie z Lucy? - Wyjdzie z tego? - spytał farmer. Cullaene przypatrywał mu się przez moment. Krew odpłynęła z twarzy farmera; wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jared zrozumiał wreszcie, co uczynił. - Powinna - odrzekł Cullaene. - Ale ktoś musi jej wyjaśnić. To się powtórzy. Poza tym inne sprawy. Umilkł, przypomniawszy sobie niespełnioną miłość do .Ziemianki. W końcu nie udało się im przezwyciężyć różnic w uformowaniu. Nie jest przecież człowiekiem, choć tak łatwo przychodziło mu o tym zapomnieć. Ma tylko ludzką powierzchowność. - Inne sprawy? - Trudne sprawy - Cullaene znów poczuł dreszcze. Rozchoruje się od tego mokrego ubrania. - Jeśli chcesz, zabiorę ją ze sobą. Nie będziesz musiał się o nią troszczyć. Nie. Jared wyciągnął rękę, by dotknąć oblepionej błotem dziewczyny, lecz jego dłoń zawisła w powietrzu. - To moja córka. Wychowałem ją. Po prostu nie mogę pozwolić, by odeszła i zniknęła. Cullaene przełknął z trudem ślinę. Nie zrozumie tych istot. Zabijają Opuszczonych z lada powodu, okazują Rijamom nienawiść i strach, a tu nagle proponują, że jednego będą trzymać w domu. - Znaleźli tam twoją skórę, prawda? - spytał Jared. - To samo właśnie przydarzyło się tobie. Cullaene skinął głową. Mięśnie miał napięte. Wciąż nie był pewien, co zrobi Jared. - Dlaczego nam nie powiedziałeś? Cullaene patrzył w milczeniu. Chciał powiedzieć: dlatego, że kobieta, którą kochałem, wrzeszczała i pluła na mnie, kiedy się dowiedziała. Dlatego, że jeden farmer o mało mnie nie zabił siekierą. Dlatego, że twój naród nie wie, jak postępować z odmiennymi od siebie, chociaż to wy jesteście o b c y na planecie. - Sądziłem, że nie zdołacie tego pojąć - odrzekł. Pochwycił nagle dłoń Jareda i złożył ją na twardniejącej skorupie na ramieniu Lucy. Potem wstał. W tych lasach żyją jeszcze Opuszczeni. Odnajdzie ich, jeśli Jared wpierw go nie zabije. Zaczął się oddalać. - Colin - odezwał się Jared, ale Cullaene nie zatrzymał się. Podbiegła Martena i chwyciła go za ramię. Cullaene zgromił ją wzrokiem,. jednak nie puszczała. Bał się ją uderzyć, bał się uwolnić. Jeśli go trzyma, w takim razie może go nie zabiją. Rozdarła koszulę Cullaene'a i obejrzała ranę po cieplnej wiązce. Skóra była sucha i zmarszczona; do Cullaene'a dotarło nagle, jak bardzo boli. - Możemy cię uleczyć? - spytała. - Pytasz o pozwolenie? - Cullaene z trudem powstrzymał się od ironii. - Nie - kobieta spuściła wzrok i zaczerwieniła się, jak niektórzy ludzie pod wpływem wielkiego wstydu. - Pytałam, czy umiemy to zrobić. Cullaene odprężył się na tyle, by się uśmiechnąć. - Umiecie. - W takim razie możemy? - spytała. Cullaene przytaknął. Pozwolił zaprowadzić się z powrotem do Jareda. Jared wpatrywał się w córkę; jego łzy kapały na błotnisty kokon. - Wkrótce możesz ją stąd zabrać - powiedział Cullaene. Jej rzeczy są tam wyżej, przy urwisku. Przyniosę je. Zanim ktokolwiek ruszył się, by go powstrzymać, Cullaene zaczął iść lasem pod górę. Teraz mógł uciekać. Mógł się po prostu odwrócić i uciec. Ale nie był pewien, czy naprawdę chce. Gdy znalazł się na grzbiecie urwiska, spojrzał na Jareda, jego córkę i na pilnującą ich kobietę. Muszą Lucy jeszcze mnóstwo wyjaśnić. Ale skoro ona przeżyła Przemianę, w takim razie przeżyje wszystko. Cullaene przewiesił sobie zakrwawione rzeczy przez ramię i zaczął schodzić. Zbliżył się do nich i oddał ubrania Marlenie. Potem kucnął obok Jareda. Ostrożnie wydłubał otwór w skorupie i zaczął odkrywać Lucy. Jared przez chwilę obserwował. Wreszcie przytknął palce do szczeliny i razem, tubylec i obcy, uwalniali dziewczynę z jej ulepionego pancerza. przekład : Barbara Jankowiak powrót