KAZUO ISHIGURO Malarz świata ułudy Przełożyła Maria Skroczyńska-Miklaszewska Tytuł oryginału: AN ARTIST OF THE FLOATING WORLD Moim Rodzicom Październik 1948 Jeśli w słoneczny dzień wyruszysz w górę stromą ścieżką prowadzącą od drewnianego mostku, wciąż jeszcze nazywanego w tych stronach Mostem Rozterki, dojrzysz niebawem między wierzchołkami dwóch miłorzębów dach mojego domu. Nawet gdyby nie górował swoim położeniem nad innymi, i tak wyróżniałby się spośród wszystkich okolicznych do- mów, toteż znalazłszy się na szczycie mógłbyś się zadziwić, cóż to za bogacz w nim mieszka. Ja jednak nie jestem i nigdy nie byłem bogaczem, okazały wygląd tego domu stanie się zaś czymś zupełnie oczywistym, gdy powiem, że budował go mój poprzednik i że tym poprzednikiem był nie kto inny, tylko sam Akira Sugimura. Rzecz jasna, dla kogoś, kto po raz pierwszy zawitał do naszego miasta, nazwisko Akira Sugimura może nic nie znaczyć. Ale wystarczy je wspomnieć komukolwiek, kto mieszkał tu jeszcze przed wojną, aby się dowie- dzieć, że Sugimura przez jakieś trzydzieści lat należał bez wątpienia do najbardziej poważa- nych i wpływowych jego mieszkańców. A skoro już to wiecie i dotarłszy na szczyt wzgórza przystaniecie, by popatrzeć na piękną cedrową bramę, na rozległą posesję okoloną ogrodowym murem, dach z wytworną dachówką i stylowo rzeźbioną kalenicą, uwydatnioną na tle dookolnej panoramy, pewnie za- pytacie w duchu, jak doszedłem do takiej posiadłości, jeśli mienię się być człowiekiem o umiarkowanych środkach. Otóż faktem jest, że kupiłem ten dom za symboliczną sumę, nie sięgającą chyba połowy jego rzeczywistej wartości w owym czasie. A wszystko to dzięki przedziwnej - ktoś powie: głupiej - procedurze narzuconej przy sprzedaży przez rodzinę Su- gimurów Dziś jest to już historia sprzed jakichś piętnastu lat. Moja ówczesna sytuacja finanso- wa poprawiała się z każdym miesiącem i żona jęła nalegać, abym postarał się o nowy dom. Z właściwą sobie dalekowzrocznością dowodziła, że dom powinien odpowiadać naszej pozycji społecznej - a nie mówiła tak z próżności, tylko z uwagi na perspektywy małżeńskie naszych córek. Widziałem w tym wiele racji, ale że Setsuko, starsza, miała dopiero czternaście czy piętnaście lat, nie sądziłem, by to było coś pilnego. Niemniej, przez rok czy więcej, gdy tylko słyszałem o jakimś odpowiednim domu do sprzedania, nie omieszkałem zasięgać bliższych informacji. Na dom Akiry Sugimury, który w rok po jego śmierci rodzina wystawiła na sprzedaż, zwrócił mi uwagę jeden z moich uczniów. To, że miałbym kupić taki dom, wyda- wało mi się absurdalne i przypisywałem tę sugestię przesadnemu uznaniu, jakie żywili dla mnie zawsze moi uczniowie. Napisałem tam jednak prosząc o szczegóły i reakcja była nie- oczekiwana. Oto któregoś popołudnia odwiedziły mnie dwie wyniosłe, siwowłose damy, jak się później okazało - córki Akiry Sugimury. Gdy wyraziłem miłe zaskoczenie takim dowodem osobistej uwagi ze strony rodziny tak dostojnej, starsza z sióstr odparła chłodno, że nie przy- szły ze względów czysto grzecznościowych. Bowiem w ciągu ostatnich paru miesięcy otrzy- mały wiele ofert dotyczących kupna domu ich zmarłego ojca, ale rodzina postanowiła w koń- cu je odrzucić, pozostawiając tylko cztery. Tych czterech kandydatów członkowie rodziny wybrali z wielką starannością, przyjmując za podstawę jedynie zalety charakteru i życiowe dokonania. - Jest dla nas rzeczą pierwszej wagi - wywodziła -aby dom zbudowany przez naszego ojca przeszedł w ręce człowieka, którego by on zaakceptował i uznał za godnego tej siedziby. Oczywiście, że okoliczności każą nam brać pod uwagę i stronę finansową, ale to rzecz całkowicie drugo- rzędna. I w ten sposób ustaliłyśmy cenę. Przy tych słowach młodsza z sióstr, która dotąd prawie się nie odzywała, wręczyła mi kopertę, po czym obie uważnie mnie obserwowały, gdy ją otwierałem. Wewnątrz, na poje- dynczym arkusiku papieru, widniała tylko wytwornie wykaligrafowana atramentowym pę- dzelkiem liczba. Już, już miałem wyrazić zdumienie z powodu takiej niskiej kwoty, gdy po wyrazie ich twarzy zorientowałem się, że dalszą rozmowę o finansach uznałyby za niesto- sowną. Starsza oświadczyła bez ogródek: - Próby wzajemnego przelicytowywania się nie przyniosą korzyści żadnemu z kandydatów. Nie jesteśmy zainteresowani otrzymaniem wyż- szej sumy. Za to teraz zamierzamy przeprowadzić aukcję prestiżową. Przyszły do mnie osobiście - wyjaśniła - aby w imieniu rodziny Sugimurów zapytać oficjalnie, czy zechcę się poddać - wraz z tamtymi trzema, oczywiście - bliższemu zbadaniu mego zaplecza rodzinnego i dokumentów uwierzytelniających. W ten sposób nastąpi wybór odpowiedniego nabywcy. Niezwykła to była procedura, lecz nie budziła mych zastrzeżeń. W końcu, bardzo po- dobnie prowadziło się przedślubne pertraktacje. I w gruncie rzeczy trochę mi schlebiało, że ta stara, zachowawcza rodzina uznała mnie za godnego kandydata. Wyraziłem więc zgodę, a zarazem wdzięczność obu paniom, a wówczas młodsza odezwała się do mnie po raz pierw- szy: - Nasz ojciec był człowiekiem wysokiej kultury, panie Ono. Żywił wielki szacunek dla artystów. I pana dzieła też mu były znane. W ciągu następnych paru dni zasięgnąłem sam języka i odkryłem, że to, co mówiła młodsza siostra, było zgodne z prawdą. Akira Sugimura był rzeczywiście kimś w rodzaju żar- liwego miłośnika sztuki i nieraz wspierał wystawy własną kiesą. Doszły mnie także pewne interesujące plotki: otóż znaczny odłam rodu Sugimurów zdaje się w ogóle nie chciał słyszeć o sprzedaży domu i dochodziło na tym tle do ostrych sprzeczek. W końcu zwyciężyła pre- sja finansowa, a ta przedziwna procedura towarzysząca transakcji stanowiła kompro- mis wobec tych, którzy nie chcieli, żeby dom przeszedł w obce ręce. Nie da się zaprzeczyć, że w tych poczynaniach było coś z władczej arogancji, co do mnie jednak, skłonny byłem oka- zać życzliwe zrozumienie dla sentymentów tak zasłużonego rodu. Mojej żonie wszakże ten pomysł z drobiazgowym dochodzeniem mniej przypadł do gusty. - Cóż oni sobie wyobrażają? Że kim są? - oburzała się. - Powinniśmy im powiedzieć, że nie chcemy mieć z nimi więcej do czynienia. - Ale co w tym złego? - przekonywałem. - Nie mamy nic do ukrywania. To prawda, że nie posiadam wielkich majętności, ale oni już z pewnością o tym wiedzą, a mimo wszystko uważają nas za godnych kandydatów. Niech badają, mogą odkryć tylko rzeczy świadczące na naszą korzyść. -1 nie omieszkałem dodać: -Tak czy siak, robią jedynie to, co by robili w razie, gdybyśmy prowadzili z nimi przedślubne pertraktacje. A my musimy się do takich rzeczy przyzwyczaić. Zresztą, ten pomysł z „aukcją prestiżową”, jak to nazwała starsza z sióstr, mógł budzić tylko podziw. Dziwne, że częściej nie załatwia się spraw tym sposobem. O ileż więcej za- szczytu przynosi taki konkurs, w którym bardziej się liczą zalety moralne i życiowe dokona- nia niż objętość trzosa. Do dziś pamiętam głęboką satysfakcję, jaką odczułem na wiadomość, że rodzina Sugimurów - po bardzo skrupulatnych dociekaniach - uznała, że jestem najbardziej godny tego tak cenionego przez nich domu. A i sam dom, co tu mówić, wart był tych paru uciążliwości, bo oprócz imponującego wyglądu zewnętrznego, wewnątrz jest cały wyłożony delikatnym drewnem, tak dobranym, by widoczne było piękno słojów, i my wszyscy, za- mieszkawszy w nim, doszliśmy do wniosku, że to siedziba ze wszech miar sprzyjająca spo- kojowi i odprężeniu. Niemniej, arbitralność Sugimurów dawała o sobie znać na każdym kroku w czasie przeprowadzania transakcji, przy czym niektórzy członkowie ich rodziny nawet nie usiłowali ukryć swojej wrogości wobec nas, toteż nabywca mniej wyrozumiały mógłby łatwo się obra- zić i zrezygnować z całej tej imprezy. Nawet w późniejszych latach zdarzało mi się spotkać kogoś z nich, kto zamiast wymienić ze mną zwykłe uprzejmości, ot, wprost na ulicy wypyty- wał o stan domu i o to, jakie poczyniłem zmiany Dziś nie mam o Sugimurach prawie żadnych wiadomości, ale kiedyś, wkrótce po ka- pitulacji, odwiedziła mnie młodsza z sióstr, tych, które złożyły mi wizytę w związku ze sprzedażą Lata wojny zmieniły ją w chudą, schorowaną staruszeczkę. Zwyczajem swego ro- du, nie zadała sobie trudu, żeby ukryć, co naprawdę ją sprowadza: chciała wiedzieć, jak dom - nie jego mieszkańcy - przetrwał wojnę. Ledwie bąknęła parę słów współczucia dowiedziaw- szy się o mojej żonie i o Kenji, po czym jęła wypytywać, jak dalece dom ucierpiał od bom- bardowań. Czułem się tym zrazu urażony. Później jednak spostrzegłem, jak jej oczy mimo woli wędrują po pokoju i jak raz po raz urywa nagle w pół słowa któreś z tych swoich do- kładnie odmierzonych, nienagannych zdań. Zrozumiałem wtedy, że ogarniają ją fale wzrusze- nia, bo oto znów znajduje się w tych starych kątach. Wreszcie, gdy się domyśliłem, że więk- szość jej krewnych już nie żyje, zrobiło mi się jej żal i zaofiarowałem się ją oprowadzić po domostwie. Dom nie uniknął wojennych zniszczeń. Akira Sugimura dobudował kiedyś do niego wschodnie skrzydło, obejmujące trzy duże pokoje i połączone z główną częścią budynku pa- sażem biegnącym skrajem ogrodu. Ów pasaż był tak nieprawdopodobnie długi, że niektórzy utrzymywali, iż Sugimura zbudował go - razem ze wschodnim skrzydłem - dla rodziców, któ- rych wolał trzymać w pewnej odległości. W każdym razie, pasaż był jedną z najbardziej atrakcyjnych części budowli. W popołudniowej porze na całej jego długości krzyżowały się światła i cienie otaczającego go z zewnątrz listowia, tak że miało się wrażenie wędrówki przez ogrodowy tunel. I ta właśnie część domu ucierpiała od bomb najbardziej, a gdy ogląda- liśmy ją z ogrodu, spostrzegłem, że pani Sugimura jest bliska płaczu. Przeszła mi już cała wcześniejsza irytacja i zapewniłem ją skwapliwie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji szkody zostaną naprawione i dom powróci do takiego stanu, w jakim zbudował go jej ojciec. Nie miałem pojęcia, czyniąc jej tę obietnicę, jak niewielkie będą nadal możliwości zdobycia materiałów. Jeszcze długo po kapitulacji zdarzało się czekać tygodniami na kawałek drewna albo zapas gwoździ. W tych warunkach musiałem się ograniczyć do napraw w głów- nej części domu - która przecież też nie uniknęła szkód wojennych - a roboty przy wschodnim skrzydle i pasażu ogrodowym ciągnęły się w nieskończoność. Zrobiłem, co mogłem, by za- pobiec ich ruinie, ale wciąż jeszcze daleko nam do uruchomienia tej części. Zresztą teraz, gdy pozostaliśmy tu już tylko oboje z Noriko, nie ma potrzeby tak się spieszyć z powiększaniem naszej przestrzeni mieszkalnej. Jeszcze i dziś, gdybym was zaprowadził na tył domu i rozsunął ciężkie drzwi, byście mogli zerknąć na resztki ogrodowego pasażu Sugimury, odnieślibyście wrażenie, że musiał być niegdyś bardzo malowniczy. Dostrzeglibyście również bez wątpienia pleśń i pajęczyny, których nie jestem w stanie zwalczyć, no i te wielkie szpary w suficie, osłonięte przed niebem jedynie brezentowymi płachtami. Niekiedy, wczesnym rankiem, odsuwam te drzwi i wówczas widzę, jak przez brezentowe płachty wlewają się do środka przyćmione smugi słońca, a w powietrzu wiszą chmury kurzu, jakby przed chwilą zawaliło się sklepienie. Oprócz pasażu i wschodniego skrzydła największych szkód doznał ganek. Moja ro- dzina, a zwłaszcza obie córki, zawsze lubiła na nim przesiadywać, gwarząc i patrząc na ogród. Toteż nic dziwnego, że gdy Setsuko, ta zamężna, przyjechała nas odwiedzić po raz pierwszy po kapitulacji, posmutniała na widok jego stanu. Zdążyłem już wtedy ponaprawiać najdotkliwsze szkody, lecz w jednym końcu, tam gdzie podmuch bomby wypchnął deski, podłoga była nadal wybrzuszona i spękana. Dach werandy też ucierpiał i w dni deszczowe musieliśmy rozstawiać na podłodze pojemniki na przeciekającą wodę. W ubiegłym roku wszakże zdołałem posunąć się z robotą i gdy w zeszłym miesiącu Setsuko odwiedziła nas znowu, weranda była już mniej więcej doprowadzona do porządku. Noriko na czas wizyty siostry wzięła z pracy urlop, toteż przy utrzymującej się pięknej pogo- dzie obie spędzały na niej dużo czasu, jak za dawnych lat. Często się do nich przyłączałem i chwilami było prawie tak jak kiedyś, gdy w słoneczny dzień rodzina zbierała się tam, by odpocząć, rozmawiając o tym i o tamtym, wymieniając między sobą sło- wa często bez znaczenia. Któregoś razu - było to chyba rankiem, nazajutrz po przyjeździe Setsuko - gdy siedzieliśmy na ganku po śniadaniu, Noriko powiedziała: - Co za ulga, Setsuko, że nareszcie przyjechałaś. Uwolnisz mnie trochę od ojca. - Noriko, jak możesz... - Setsuko niespokojnie poruszyła się na poduszce. - Odkąd przeszedł na emeryturę, trzeba go bardzo pilnować - ciągnęła Noriko ze zło- śliwym uśmieszkiem. -Trzeba dbać, żeby stale był zajęty, bo inaczej popada w melancholię. - No wiesz... - Setsuko uśmiechnęła się nerwowo i z westchnieniem odwróciła się w stronę ogrodu. - Klon chyba już całkiem ozdrawiał. Wygląda okazale. - Setsuko pewnie pojęcia nie ma o tym, jak ty się zmieniłeś, tato. Pamięta ciebie z cza- sów, kiedy byłeś tyranem i chodziłyśmy przed tobą na paluszkach. Bardzo złagodniałeś ostat- nimi czasy, prawda? Zaśmiałem się, żeby Setsuko wiedziała, że to wszystko żarty, lecz wciąż miała niewy- raźną minę. Noriko znów odwróciła się do siostry i dodała: - Ale ojcem naprawdę trzeba bar- dziej się zajmować, całymi dniami snuje się po domu osowiały. - Głupstwa plecie, jak zwykle - wtrąciłem. - Gdybym cały dzień snuł się po domu osowiały, to kto by to wszystko ponaprawiał? - Właśnie - Setsuko zwróciła ku mnie twarz z uśmiechem - dom wygląda teraz prze- wspaniale. Tato musiał się dobrze napracować. - Miał pomocników do trudniejszych robót - wyjaśniła Noriko. - Zdaje się, że mi nie wierzysz. Ojciec jest już nie ten sam. Nie trzeba już się go obawiać. Jest o wiele łagodniejszy, bardziej oswojony. - Noriko, jak możesz... - Czasem nawet coś upitrasi w kuchni. Co, może mi nie wie- rzysz? Nie wierzysz, że z taty teraz dużo lepszy kucharz niż dawniej? - Noriko, myślę, że już dosyć na ten temat - ucięła łagodnie Setsuko. - Czy nie mam racji, tato? Robisz duże postępy. Znowu się uśmiechnąłem i ze znużeniem potrząsnąłem głową O ile dobrze pamiętam, to właśnie wtedy Noriko odwróciła się w stronę ogrodu i zamykając oczy przed słońcem po- wiedziała: - No, ale nie może liczyć na to, że będę przychodziła tu gotować, kiedy wyjdę za mąż. I bez ojca będę miała dość roboty. Gdy to mówiła, Setsuko, która dotychczas wstydliwie patrzyła w inną stronę, rzuciła mi szybkie, pytające spojrzenie. I natychmiast odwróciła oczy, by odwzajemnić uśmiech sio- stry. Lecz jakiś nowy, głębszy niepokój przebijał z jej zachowania i wyraźnie odetchnęła z ulgą, gdy jej mały synek zaczął się uganiać po werandzie, co dało jej sposobność do przejścia na inny temat. - Ichiro, proszę cię, uspokój się - zawołała za chłopcem. Ichiro, po nowoczesnym mieszkanku swych rodziców, był niewątpliwie zachwycony olbrzymią przestrzenią w naszym domu. W każdym ra- zie, nie podzielał widać naszego upodobania do przesiadywania na werandzie - wolał prze- mierzać ją pędem w obie strony, ślizgając się raz po raz na wypolerowanych deskach. Parę razy omal nie przewrócił naszej tacy z herbatą, ale upomnienia matki jak dotąd na nic się nie zdały. I teraz też, gdy Setsuko zaproponowała, żeby wziął poduszkę i usiadł razem z nami, przyczaił się w kącie ganku, nadąsany. - Chodź, Ichiro - zawołałem. - Nużą mnie te ciągłe rozmowy z kobietami. Usiądź przy mnie i pogadamy o męskich sprawach. Przyszedł natychmiast. Położył swoją poduszkę obok mojej i usadowił się wytwornie, prostując plecy jak należy, z rękami na udach. - Oji - rzekł z powagą - mam pytanie. - Słucham, Ichiro, o co chodzi? - Chcę się czegoś dowiedzieć o potworze. - Potworze? - Czy on jest prehistoryczny? - Prehistoryczny? To ty znasz już takie słowa? Musi być z ciebie bystry chłopak. W tym momencie dostojeństwo Ichiro gdzieś się rozpłynęło. Porzuciwszy przybraną pozę, przewrócił się na plecy i jął wymachiwać nogami. - Ichiro! - napomniała go szeptem Setsuko. - Jak ty się zachowujesz przy dziadku? Usiądź! Jedyną reakcją chłopca było powolne opuszczenie nóg, które bezwładnie opadły na podłogę. Potem zamknął oczy, złożywszy na piersiach ręce. - Oji - zapytał sennie - czy ten potwór jest prehistoryczny? - O jakim potworze mówisz, Ichiro? - Proszę mu nie mieć za złe, tato - tłumaczyła Setsuko uśmiechając się nerwowo. - Wczoraj, kiedyśmy tu przyjechali, przed dworcem wisiał jakiś plakat filmowy. Przez całą drogę w taksówce zamęczał kierowcę pytaniami. Wielka szkoda, że sama tego plakatu nie widziałam. - Oji! Więc czy ten potwór jest prehistoryczny, czy nie jest? Żądam odpowiedzi! - Ichiro! - Matka spojrzała na syna ze zgrozą. - Nie bardzo wiem, Ichiro. Myślę, że musielibyśmy wpierw zobaczyć film. - To kiedy go zobaczymy? - Hmm. Najlepiej spytaj mamę. Może w tym filmie straszą dzieci, nigdy nie wiadomo. Nie chciałem go sprowokować tą uwagą, lecz efekt jej był piorunujący. Mój wnuk przetoczył się z powrotem na poduszkę i siedząc miażdżył mnie spojrzeniem. - Jak śmiesz! - krzyknął. - Co ty mówisz! - Ichiro! - Setsuko była przerażona. Ale Ichiro nie spuszczał ze mnie wzroku pełnego wściekłości, więc w końcu musiała podnieść się z poduszki i podeszła do nas. - Ichiro! - szepnęła. - Nie patrz tak na dziadka! Ichiro odpowiedział koziołkiem w tył i leżąc znów na wznak, wymachiwał w powie- trzu nogami. Setsuko jeszcze raz uśmiechnęła się do mnie nerwowo. - Ma okropne maniery. - I najwyraźniej nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, znów się uśmiechnęła. - Ichiro-san - wtrąciła się Noriko. - Może byś tak mi pomógł sprzątnąć po śniadaniu? - To babska robota - odrzekł Ichiro, wymachując wciąż nogami. - Więc Ichiro nie pomoże? Ot, i problem. Stół taki ciężki, a ja nie mam siły sama go odsunąć. Ciekawam, kto w takim razie mi pomoże. Na to Ichiro zerwał się na równe nogi i wielkimi krokami, nie spojrzawszy nawet na nas, wszedł do środka. Noriko śmiejąc się podążyła za nim. Setsuko zerknęła w ich stronę i zaraz ujęła dzbanek z herbatą, żeby mi napełnić fili- żankę. - Nie miałam pojęcia, że sprawy posunęły się już tak daleko - powiedziała przyciszo- nym głosem. - To znaczy, jeśli chodzi o Noriko i jej przedślubne pertraktacje. - Sprawy w ogóle się nie posunęły - odparłem kręcąc głową. - W gruncie rzeczy, nic jeszcze nie zostało ustalone. Wciąż tkwimy w początkowej fazie. - Nie gniewaj się, ale z tego, co Noriko przed chwilą powiedziała, wywnioskowałam, że wszystko mniej więcej... - Urwała, po czym znowu powtórzyła: - Nie gniewaj się. - Ale powiedziała to jakoś tak, że w powietrzu zawisło pytanie. - To nie pierwszy raz Noriko mówi takie rzeczy - przypomniałem. - Prawdę mówiąc, zachowuje się przedziwnie już od czasu, kiedy się zaczęły te nowe pertraktacje. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu wizytę pana Mori, pamiętasz go? - Oczywiście. Jak on się miewa? - Nie najgorzej. Przechodził tędy i wstąpił, żeby złożyć nam uszanowanie. Ale rzecz w tym, że Noriko zaczęła przy nim rozmowę o tych przedślubnych pertraktacjach. Mówiła o tym tak jak teraz, jakby wszystko już było załatwione. Okropnie poczułem się zakłopotany. Pan Mori nawet mi pogratulował na odchodnym i zapytał, czym się zajmuje narzeczony. - Rzeczywiście - przyznała Setsuko z troską w głosie. - To musiało być kłopotliwe. - Ale to nie jego wina. Sama słyszałaś ją przed chwilą Więc cóż miał myśleć obcy człowiek? Setsuko nie odpowiedziała i jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Gdy zerknąłem raz na nią kątem oka, była zapatrzona w ogród, trzymając w obu rękach filiżankę tak jakby o niej zapomniała. Był to jeden z tych momentów w czasie jej wizyty u nas, gdy stwierdziłem, że ją obserwuję - może z powodu światła, które padało na nią jakoś tak szczególnie, czy czegoś w tym rodzaju. Bo Setsuko bez wątpienia z latami robi się coraz ładniejsza. Kiedy była całkiem młoda, martwiliśmy się z żoną, że nie jest na tyle urodziwa, by dobrze wyjść za mąż. Już jako dziecko miała nieomal męskie rysy, które jakby jeszcze się uwydatniały w miarę dojrzewania; tak dalece, że gdy między nią a siostrą wybuchała sprzeczka, Noriko zawsze brała górę woła- jąc za nią: „Chłopak! Chłopak!” Kto wie, jaki podobne rzeczy mają wpływ na osobowość? To chyba nie przypadek, że Noriko wyrosła na dziewczynę tak samowolną i upartą, a Setsuko - tak nieśmiałą, ustępliwą. Teraz wszakże, gdy zbliża się do trzydziestki, jej wygląd nabiera jakby nowej, widocznej godności. Pamiętam, jak to przepowiadała żona: „Nasza Setsuko roz- kwitnie w lecie życia” - mawiała nieraz. Myślałem wtedy, że żona w ten sposób tylko się po- ciesza, lecz w zeszłym miesiącu parokrotnie mnie uderzyło, jak dalece miała rację. Setsuko ocknęła się z zamyślenia i znów rzuciła spojrzenie w stronę wnętrza domu. - Mam wrażenie - powiedziała - że to, co się wydarzyło w zeszłym roku, bardzo ją wytrąciło z równowagi. Może bardziej, niż przypuszczaliśmy. Westchnąłem i skinąłem głową. - Możliwe, że za mało w tym czasie poświęciłem jej uwagi. - Jestem pewna, że ojciec robił wszystko, co mógł, ale przecież takie rzeczy to dla ko- biety straszny cios. - Sądziłem, muszę przyznać, że Noriko trochę gra komedię, jak to ona. Zapewniała przedtem, że to będzie „małżeństwo z miłości”, więc kiedy nic z tego nie wyszło, czuła się zmuszona odpowiednio zachowywać. Ale może to nie było tylko udawanie. - Śmieliśmy się wtedy z tego - powiedziała Setsuko -choć może to naprawdę była mi- łość. Znów umilkliśmy oboje. Z głębi domu dochodził nas głos Ichiro, który raz po raz coś tam wykrzykiwał. - Ojciec wybaczy - odezwała się Setsuko zgoła innym tonem - ale czy dowiedzieliśmy się w końcu, dlaczego tamte zaręczyny w zeszłym roku zostały zerwane? Nikt się tego nie spo- dziewał. - Pojęcia nie mam. Zresztą, cóż to ma za znaczenie, teraz? - Oczywiście, że nie ma. Przepraszam. - Setsuko jakby rozważała coś przez chwilę, po czym dorzuciła: - Tylko że Suichi wciąż do tego wraca, chce wiedzieć, co się stało w zeszłym roku, dlaczego rodzina Miyake w taki sposób się wycofała. - Zaśmiała się krótko, jakby do siebie. - Podejrzewa chyba, że znam jakąś tajemnicę i że my wszyscy to przed nim ukrywa- my. Muszę go zapewniać wciąż na nowo, że sama nie wiem, o co tam chodziło. - Bądź przekonana - powiedziałem trochę chłodno -że i dla mnie jest to tajemnicą. Gdybym wiedział, nie ukrywałbym tego przed tobą i Suichi. - Naturalnie. Przepraszam, tato, nie chciałam sugerować... - znowu urwała, skrępowa- na. Może i byłem trochę szorstki dla córki tego rana, ale to nie pierwszy raz Setsuko tak mnie nagabywała o te zeszłoroczne wydarzenia i odstąpienie rodziny Miyake od układów. Nie wiem, dlaczego utrzymuje, że coś przed nią ukrywam. Jeśli oni mieli jakieś szczególne powody do zerwania, to zrozumiałe, że nie chcieli mi się z tego zwierzać. Mnie się wydaje, że nie chodziło w tej sprawie o nic nadzwyczajnego. To prawda, że ich wycofanie się w ostatniej chwili było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, ale dlaczego zaraz wyciągać z tego wniosek, że mieli jakiś wyjątkowy powód? Według mnie, w grę wcho- dził po prostu status ich rodziny. Z tego, co zaobserwowałem, rodzina Miyake należy do tych dumnych i uczciwych ludzi, którzy czuliby się skrępowani świadomością, że ich syn żeni się powyżej swego stanu. Parę lat wcześniej wycofaliby się pewnie od razu, ale skoro młodzi twierdzili, że to ma być „małżeństwo z miłości”, i skoro tyle się dziś mówi o tych nowych obyczajach, ci poczciwi ludzie nie wiedzieli, co z tym zrobić. Ot, i całe wyjaśnienie. Możliwe też, że wprawiła ich w zakłopotanie moja wyraźna aprobata dla tego związ- ku. Nie przywiązywałem bowiem wagi do kwestii pozycji społecznej, te rzeczy po prostu mnie nie obchodziły. Prawdę mówiąc, sam nigdy, w żadnym momencie mego życia, nie zda- wałem sobie dobrze sprawy z mojego własnego statusu społecznego i nawet jeszcze dzisiaj nieraz mnie zaskakują czyjeś słowa lub jakieś wydarzenie świadczące o tym, że cieszę się dużą estymą. Weźmy choćby dla przykładu niedawny wieczór spędzony wraz z Shintaro w naszej starej dzielnicy rozrywkowej, gdzie popijaliśmy w barze pani Kawakami, w którym, jak nam się to coraz częściej zdarza, byliśmy jedynymi klientami. Siedzieliśmy jak zwykle na wysokich stołkach przy bufecie, wymieniając luźne uwagi z panią Kawakami, a że czas pły- nął i nikt inny nie pojawił się w lokalu, nasze rozmowy przybrały charakter bardziej osobisty. Pani Kawakami opowiadała nam o jakimś krewnym, skarżąc się, że ów młody człowiek nie może sobie znaleźć zajęcia odpowiedniego do swych kwalifikacji, gdy Shintaro zawołał na- gle: - Musisz go przysłać do Sensei , Obasan . Musisz przysłać go do niego! Życzliwe słówko od Sensei we właściwym miejscu, i twój krewny zaraz będzie miał dobrą posadę. - Co ty opowiadasz, Shintaro? - żachnąłem się. - Ja już jestem na emeryturze. Nie mam dziś żadnych stosunków. - Poparcie kogoś takiego jak Sensei wzbudzi szacunek u każdego - upierał się Shinta- ro. - Przyślij młodego człowieka do Sensei, Obasan. Byłem z początku trochę zaskoczony, że Shintaro mówi to z takim przekonaniem. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że wciąż jeszcze pamięta tę drobną przysługę, jaką wy- świadczyłem jego młodszemu bratu wieki temu. Było to chyba w 1935 czy 1936 roku, zwykła formalność, o ile dobrze sobie przypo- minam - list polecający do znajomego w Departamencie Stanu albo coś takiego. Nie wracałbym wtedy więcej do tej sprawy, gdyby nie to, że pewnego popołudnia, gdy odpoczywałem w domu, żona oznajmiła, że przy bramie stoją jacyś goście. - Poproś ich do środka - powiedziałem. - Ale oni mówią, że nie chcą ci przeszkadzać. Wyszedłem do bramy, a tam stał Shinta- ro ze swoim młodszym bratem, wówczas ledwie wyrostkiem. Na mój widok zaczęli z uśmiechami zginać się w ukłonach. - Proszę do środka - zaproponowałem, lecz oni nadal, chichocząc, zginali się w ukło- nach. - Shintaro, proszę, wejdźcie na tatami . - Nie, Sensei - sprzeciwił się Shintaro, cały w uśmiechach i ukłonach. - To jest zu- chwałość z naszej strony tak przychodzić do pańskiego domu. Czysta zuchwałość. Ale nie mogliśmy usiedzieć na miejscu, musieliśmy panu podziękować. - Wejdźcie, proszę. Zdaje się, że Setsuko zrobiła dopiero co herbatę. - Nie, Sensei, to szczyt zuchwałości z naszej strony. -Po czym odwracając się do brata, Shintaro szepnął spiesznie: - Yoshio! Yoshio! - Młody człowiek po raz pierwszy przestał zgi- nać się w ukłonach i spojrzał na mnie nerwowo. Wreszcie wykrztusił: - Będę panu wdzięczny do końca moich dni. Będę się starał każdą cząstką siebie być godny pańskiego polecenia. Za- pewniam, że pana nie zawiodę. Będę pracował ciężko i dołożę wszelkich starań, by zadowolić mych zwierzchników. I bez względu na to, jak daleko zajdę w przyszłości, nigdy nie zapomnę człowieka, który mi umożliwił start życiowy. - Ależ to była drobnostka. Pan na to zasługuje. To wywołało gwałtowne protesty ich obu i w końcu Shintaro zwrócił się do brata: - Yoshio, za długo już narzucamy się Sensei. Ale zanim odejdziemy, przyjrzyj się do- brze człowiekowi, który ci dopomógł. To wielki zaszczyt mieć dobroczyńcę tak wpływowego i szczodrego. - Właśnie - wymamrotał młody człowiek i zapatrzył się we mnie. - Shintaro, czuję się zakłopotany. Proszę, wejdźcie i uczcimy to czarką sake. - Nie, Sensei, czas już na nas. To była wielka zuchwałość z naszej strony przyjść tu i zakłócić panu popołudnie. Ale nie mogliśmy wytrzymać, żeby zaraz nie podziękować. Ta wizyta - przyznaję - dała mi poczucie, ze czegoś jednak w życiu dokonałem. Był to jeden z tych momentów pośród życiowej krzątaniny, pozostawiającej mało okazji do podsu- mowania w spokoju własnych działań, kiedy to nagle doznaje się olśnienia, jak daleko się zawędrowało. Bo prawdą jest, że niemal bezwiednie ułatwiłem temu młodzikowi dobry start życiowy. Parę lat wcześniej taka rzecz byłaby nie do pomyślenia, a przecież osiągnąłem tę pozycję prawie nie zdając sobie z tego sprawy. - Wiele zmieniło się od tamtych czasów, Shintaro -tłumaczyłem mu teraz u pani Ka- wakami. - Jestem już na emeryturze i nie mam tylu znajomości. Choć na dobrą sprawę, Shintaro może i nie myli się tak bardzo w swoich przypusz- czeniach. Może gdybym zechciał popróbować, znów byłbym zaskoczony, jak daleko sięgają moje możliwości. Bo jak powiadam, z własnej pozycji społecznej nigdy nie zdawałem sobie w pełni sprawy. W każdym razie, jeśli nawet Shintaro zdradza czasem naiwność w pewnych kwe- stiach, nie przynosi mu to żadnej ujmy, bo niełatwo dziś spotkać kogoś tak pozbawionego cynizmu i zawziętości naszych czasów. Jest coś krzepiącego w odwiedzaniu baru pani Kawa- kami, gdzie znajduję go siedzącego przy bufecie jak zwykle, jak co wieczór od jakichś sie- demnastu lat - w zamyśleniu, starym zwyczajem obracającego na kontuarze czarkę. Wygląda to doprawdy tak, jakby dla Shintaro nic się nie zmieniło. Przywita się z największą uprzejmo- ścią, jakby wciąż jeszcze był moim uczniem, i przez cały wieczór, choćby i zdrowo sobie podpił, nie przestanie się do mnie zwracać per „Sensei” i okazywać mi swego szacunku. Nie- kiedy nawet, z całym zapałem młodego terminatora, będzie wypytywał mnie o sprawy tech- niki i stylu, mimo ze przecież dawno temu przestał się zajmować prawdziwą sztuką. Od ja- kichś kilku lat para się ilustracją książek, a jego obecną specjalnością są jak wnoszę, strażac- kie samochody. Dzień w dzień przesiaduje w tym swoim pokoiku na poddaszu, rysując wóz za wozem. Za to wieczorami, po paru drinkach, Shintaro lubi sobie pewnie wyobrażać, że wciąż jeszcze jest tym oddanym swej idei młodocianym adeptem sztuki, nad którym niegdyś roztoczyłem artystyczną kuratelę. Ta dziecinna cecha natury Shintaro jest nieraz przedmiotem uciechy pani Kawakami, której nie brak pewnego rodzaju złośliwości. Nie tak dawno na przykład, któregoś wieczoru podczas ulewnego deszczu Shintaro wbiegł do jej lokaliku i jął wyżymać czapkę na matę w progu. - No wiesz, Shintaro-san! - zgromiła go pani Kawakami. - Co za okropne maniery! Shintaro spojrzał na nią wielce stropiony, jakby rzeczywiście popełnił jakieś skanda- liczne wykroczenie. Tłumaczył się gęsto, przepraszając, co wywołało tylko dalszy potok wy- mówek ze strony pani Kawakami. - Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, Shintaro-san. Ty chyba nie masz dla mnie krzty szacunku. - Niech mu pani da spokój, Obasan - zaapelowałem do niej w końcu. - Dość już. Niech mu pani powie, że pani żartuje. - Żartuję? To wcale nie są żarty. Szczyt złych manier. I tak dalej, i dalej, aż w końcu żal było patrzeć na Shintaro. Kiedy indziej znowu Shintaro bywa przekonany, że ktoś sobie stroi z niego kpinki, podczas gdy w rzeczywistości mówi się całkiem poważnie. Raz sprawił duży kłopot pani Kawakami beztroską uwagą o pewnym generale, którego właśnie stracono jako prze- stępcę wojennego: - Zawsze, od chłopięcych lat, go podziwiałem. Ciekaw jestem, co teraz porabia. Pewnie już jest na emeryturze. W lokalu przebywali tego wieczoru jacyś nowi go- ście, którzy spojrzeli ze zgorszeniem na Shintaro. A gdy pani Kawakami, w trosce o swój interes, podeszła do niego i powiedziała mu cicho o losie generała, wybuchnął śmiechem. - No wiesz, Obasan - rzekł donośnie - że też ciebie się trzymają takie ryzykowne żarty. Ignorancja Shintaro w takich sprawach nieraz budzi zdumienie, ale jak mówię, nie ma w tym nic uwłaczającego. Cieszmy się, że istnieją jeszcze tacy ludzie, nie skalani wszech- obecnym dziś cynizmem. W istocie, chyba dzięki temu właśnie przymiotowi - dzięki poczu- ciu, że jakimś cudem pozostał nieskażony - tak bardzo polubiłem w ostatnich latach jego to- warzystwo. A co do pani Kawakami, to choć robi, co może, żeby się nie poddawać panującym dziś nastrojom, trudno zaprzeczyć, że bardzo się w wojennych latach postarzała. Przed wojną mogła jeszcze uchodzić za młódkę, lecz od tamtego czasu coś się w niej załamało, coś skrzy- wiło. Trudno się zresztą dziwić, jeśli się wspomni tych, których na wojnie utraciła. Prowa- dzenie interesu też jej sprawia coraz większą trudność, bo zapewne niełatwo jej uwierzyć, że to ta sama dzielnica, w której otworzyła swój lokalik przed szesnastoma czy siedemnastoma laty. Z tej naszej dawnej dzielnicy rozrywki nic właściwie nie zostało. Prawie wszyscy z dawnej konkurencji zwinęli interes i wynieśli się gdzie indziej, a i ona sama pewnie nieraz rozważa, czy nie pójść w ich ślady. A przecież ten lokalik wtedy, gdy go otworzyła, był wciśnięty między tyle innych ba- rów i jadłodajni, że pamiętam, jak ludzie wątpili, czy długo się utrzyma. Doprawdy, trudno było się przecisnąć tymi małymi uliczkami, nie ocierając się o niezliczone płócienne wy- wieszki reklamowe, które napierały na człowieka ze wszystkich stron, wychylały się z witryn frontowych, by krzykliwymi literami zachwalać atrakcje zakładu. Ale w tamtych czasach była w tej dzielnicy dostatecznie liczna klientela, by mnóstwo takich lokalików mogło świetnie prosperować. Zwłaszcza w cieplejsze wieczory roiło się tam od ludzi, niespiesznie ciągnących od baru do baru lub stojących ot, tak sobie, by pogadać, na środku ulicy. Samochody dawno już przestały ryzykować przejazd tamtą drogą, a i rowerom trudno było przepychać się przez tłumy nierozważnych przechodniów. Mówię: „nasza dzielnica rozrywki”, ale chyba w istocie było to niewiele więcej niż miejsce, gdzie człowiek mógł coś wypić, zjeść, pogadać. Prawdziwe zagłębia rozrywkowe mieściły się w centrum miasta i tam należało iść w poszukiwaniu domów gejsz albo teatrów. Co do mnie jednak, zawsze wolałem tę naszą. Przyciągała gwarny, ale zacny tłumek, w któ- rym wielu było takich jak my - malarzy i pisarzy, znęconych obietnicą ożywionych rozmów, ciągnących się do późnej nocy Lokal, do którego uczęszczało moje własne grono, nazywał się Migi-Hidari i mieścił się u zbiegu trzech bocznych ulic tworzących w tym miejscu wyłożoną płytami chodnikowymi zatoczkę. Migi-Hidari, w przeciwieństwie do sąsiednich, był lokalem rozległym i przestronnym, z piętrem i mnóstwem hostess w strojach zarówno tradycyjnych, jak zachodnich. I ja miałem swój skromny udział w powodzeniu Migi-Hidari, który tak przy- ćmił konkurencję, że w uznaniu zasług nasze grono otrzymało własny stolik w kącie. Popijała tam ze mną elita mojej szkoły: Kuroda, Murasaki,Tanaka - utalentowani młodzi ludzie, już wtedy cieszący się renomą. Wszyscy oni z upodobaniem oddawali się wymianie myśli i pa- miętam, ileż to namiętnych sporów toczyło się wokół tego stołu. Shintaro, muszę tu powiedzieć, nigdy nie należał do tych wybrańców. Ja sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się do nas przyłączył, ale moi uczniowie mieli silnie roz- winięty zmysł hierarchii, Shintaro zaś na pewno nie zaliczali do czołówki. I przypominam sobie, jak pewnego wieczoru, wkrótce po wizycie Shintaro z bratem w moim domu, opowie- działem o tym epizodzie przy naszym stoliku. Pamiętam, że chłopcy, tacy jak Kuroda, drwili, że bracia nie posiadali się z wdzięczności za „zwykłą posadkę gryzipiórka”. Potem jednak uważnie wysłuchali mych wywodów o tym, jak to czyjaś pozycja i wpływy mogą oddziałać na kogoś, kto pracuje usilnie nie po to, by osiągnąć cele same w sobie, lecz dla satysfakcji, że wykonuje swoje zadania najlepiej, jak potrafi. Wtedy jeden z nich - zapewne Kuroda - pochy- lił się ku mnie i powiedział: - Ja już od pewnego czasu podejrzewam, że Sensei nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wysoko jest ceniony w naszym mieście. Już sam ten przykład, przytoczony nam przed chwilą, wystarczająco ilustruje, że dobra sława Mistrza sięga wszystkich sfer życia, nie tylko świata sztuki. Ale jakże to znamienne dla Sensei, że w swojej skromności nie jest tego świadom. Znamienne, że on sam jest najbardziej zaskoczony tą estymą, jaką się go darzy. Ale my wszy- scy nie jesteśmy tym wcale zaskoczeni. Przeciwnie, można powiedzieć, że mimo wielkiego uznania, jakim się powszechnie cieszy, to właśnie my, tu siedzący, wiemy, jak dalece tego uznania wciąż za mało. Ja sam nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Sława Sensei będzie rosła i po latach będziemy z największą dumą opowiadać, że byliśmy kiedyś uczniami Masuji Ono. Właściwie nie było w tym wszystkim nic nadzwyczajnego; poniekąd bowiem stało się zwyczajem, że w jakimś momencie podczas tych wieczorów, kiedy już wszystkim szumiało trochę w głowie, moi podopieczni przystępowali do wygłaszania mów pochwalnych na moją cześć. Zwłaszcza celował w tym Kuroda, uważany przez kolegów za kogoś w rodzaju ich rzecznika. Zazwyczaj nie brałem tego zbyt dosłownie, lecz wtedy, podobnie jak wówczas, gdy Shintaro z bratem stali w uśmiechach i ukłonach u wejścia do mojego domu, poczułem przyjemne ciepło satysfakcji. Myliłby się wszakże ktoś, kto by przypuszczał, że przyjaźniłem się tylko z najlepszy- mi spośród moich uczniów. Przeciwnie, po raz pierwszy wstąpiłem do baru pani Kawakami chyba po to, by spędzić wieczór z Shintaro, któremu miałem coś do powiedzenia. Dziś, gdy próbuję odtworzyć ten wieczór w pamięci, jego wspomnienie zlewa się z dźwiękami i obra- zami wszystkich innych wieczorów z tamtych lat - lampiony zawieszone nad drzwiami, śmiech ludzi zgromadzonych przed Migi-Hidari, zapach smażeniny, barmanka przekonująca kogoś, by wrócił do swojej żony, a ponad tym wszystkim dudniący z różnych stron klekot niezliczonych drewnianych sandałów na asfalcie. Pamiętam, że to była ciepła letnia noc i że nie znalazłszy Shintaro w jego zwykłym „rewirze”, ruszyłem na poszukiwania szlakiem tych maleńkich barów. I mimo konkurencji, jaka musiała wtedy panować między owymi lokalami, zwyciężał duch sąsiedzkiej lojalności, toteż było całkiem naturalne, że gdy zapytałem o Shin- taro w jednym z takich barów, właścicielka bez cienia niechęci poradziła mi, bym go poszu- kał w „tamtym nowym”. Pani Kawakami mogłaby niewątpliwie się pochwalić wieloma zmianami - tymi swo- imi drobnymi „ulepszeniami”, jakie poczyniła z biegiem lat. Ja jednak odnoszę wrażenie, że jej lokalik wyglądał tamtej pierwszej nocy niemal identycznie. Już na wstępie uderza wcho- dzącego kontrast między barowym kontuarem, rozjaśnionym ciepłym światłem nisko zawie- szonych lamp, a wnętrzem zaciemnionej salki. Większość klientów woli siedzieć w tym kręgu światła przy barze, co przydaje lokalowi przytulnej intymności. Pamiętam, jak tamtej pierw- szej nocy rozejrzałem się po nim z aprobatą, a i dziś, mimo wszystkich zmian, które prze- kształciły świat dokoła niego, jest ujmujący jak zawsze. Poza nim jednak, niewiele tu rzeczy pozostało nie zmienionych. Teraz, wychodząc z baru pani Kawakami, człowiek może stanąć w progu przekonany, że popijał właśnie na ja- kichś cywilizacyjnych peryferiach. Wszędzie dokoła tylko pustynia rozrzuconych gruzów. Jedynie tyły majaczących w oddali paru domów świadczą o tym, że gdzieś tam niedaleko znajduje się centrum miasta. „Zniszczenia wojenne” - powiada pani Kawakami. Ale ja pamię- tam, że kiedy obchodziłem tę dzielnicę wkrótce po kapitulacji, wiele budynków jeszcze stało. Stał także Mgi-Hidari, z wytłuczonymi szybami i częściowo zawalonym dachem. I pamiętam, jak przechodząc obok tych pogruchotanych domów, zapytywałem siebie w duchu, czy ożyją jeszcze kiedyś. Aż któregoś ranka przychodzę, a tu buldożery zrównały już wszystko z zie- mią. Tak więc teraz ta strona ulicy jest tylko rumowiskiem. Władze na pewno mają jakieś plany, lecz minęły trzy lata i nic się nie zmieniło. Woda deszczowa gromadzi się w kałużach, zatęchłych pośród pokruszonych cegieł. W rezultacie pani Kawakami musiała założyć na oknach moskitiery, choć nie sądzi, by taka dekoracja przysporzyła jej klientów. Budynki po stronie baru pani Kawakami jeszcze stoją, lecz wiele z nich świeci pust- kami. Choćby te w najbliższym sąsiedztwie - już od jakiegoś czasu opuszczone, co ją napawa niepokojem. Często nam powtarza, że gdyby się nagle wzbogaciła, wykupiłaby te nierucho- mości i rozwinęła interes. Tymczasem jednak czeka, aż się do nich ktoś wprowadzi. Nie mia- łaby nic przeciwko temu, żeby urządzono w nich podobne lokaliki, wszystko, byleby nie mu- siała już mieszkać pośrodku cmentarzyska. Wyszedłszy z baru pani Kawakami o zapadającym zmierzchu, nie można nie przysta- nąć i nie spojrzeć na tę ogromną pustą przestrzeń. Czasem uda się rozpoznać w mroku zwały gruzów i połamanego drewna, a może nawet tu i ówdzie szczątki rur sterczące z ziemi jak zielsko. Mijając potem coraz to nowe rumowiska, widzi się niezliczone oka kałuż połyskujące przez moment tam, gdzie dosięga je światło latarni. A gdy się dojdzie do stóp wzgórza, skąd pnie się droga do mojego domu, i przysta- nąwszy na Moście Rozterki popatrzy w tył, na te ruiny naszej dawnej dzielnicy rozrywki, można dojrzeć, jeśli słońce nie zajdzie całkowicie, rząd starych słupów telegraficznych, wciąż jeszcze bez drutów, znikający dalej w mroku przy drodze, którą właśnie się przebyło. Może też uda się na nich dostrzec ciemne stadka ptaków przycupniętych niewygodnie na wierz- chołkach, jakby w oczekiwaniu na druty, wzdłuż których rysowały ongiś linie na niebie. Pewnego wieczoru, nie tak dawno temu, stojąc na tym drewnianym mostku, zobaczy- łem z daleka dwa słupy dymu unoszącego się z rumowiska. Może to byli robotnicy państwo- wi wykonujący jakiś żółwi plan, a może dzieci, którym zachciało się jakiejś niedozwolonej zabawy, dość że widok tych słupów dymu na niebie wprawił mnie w ponury nastrój. Wyglą- dały jak opuszczone stosy pogrzebowe. Cmentarzysko, mówi pani Kawakami. I kiedy się wspomni tłumy ludzi odwiedzające niegdyś tę dzielnicę, trudno to nazwać inaczej. Ale odbiegam od tematu. Próbowałem tu przywołać w myślach szczegóły odwiedzin Setsuko w zeszłym miesiącu. Jak już pewnie wspomniałem, Setsuko spędziła prawie cały pierwszy dzień swego pobytu u nas na werandzie, na rozmowach z siostrą. Pamiętam, że w którymś momencie, u schyłku popołudnia, gdy obie pogrążyły się na dobre w kobiecych poga- duszkach, zostawiłem je i ruszyłem na poszukiwanie wnuka, który parę minut wcześniej po- gnał gdzieś w głąb domu. Szedłem właśnie korytarzem, gdy jakiś ciężki tupot wstrząsnął całym domem. Prze- straszony, pośpieszyłem do jadalni. O tej porze dnia nasza jadalnia jest mocno zacieniona, toteż po blasku słońca na werandzie moje oczy musiały się chwilę przyzwyczaić do półmro- ku, aby stwierdzić, że Ichiro w tym pokoju wcale nie ma. Tupot za moment się powtórzył, po nim jeszcze jeden i następne, a towarzyszyły im okrzyki mego wnuka: „Yah! Yah!” Cały ten hałas pochodził z przyległego pokoju z pianinem. Podszedłem więc do drzwi, nasłuchiwałem chwilę i wreszcie cicho je rozsunąłem. Pokój z pianinem, w przeciwieństwie do jadalni, otrzymuje swoją porcję słońca przez cały dzień. Wypełnia się ostrym, jasnym światłem i gdyby był nieco większy, stanowiłby ide- alne miejsce na posiłki. W swoim czasie gromadziłem w nim obrazy i materiały, ale teraz, nie licząc pianina, jest praktycznie pusty. Z pewnością więc właśnie ten brak mebli natchnął me- go wnuka, tak jak przedtem weranda. Ujrzałem go bowiem przemierzającego pokój wzdłuż i wszerz, przy czym jakoś dziwnie odbijał się od podłogi, co miało chyba uosabiać jeźdźca pędzącego przez pustkowie. A że odwrócony był do drzwi plecami, dopiero po chwili spo- strzegł, że jest obserwowany. - Oji! - rzucił mi gniewnie przez ramię. - Nie widzisz, że jestem zajęty? - Przepraszam cię, Ichiro, nie zwróciłem uwagi. - Nie mogę się teraz z tobą bawić! - Przepraszam cię najmocniej, ale te odgłosy tak mnie zachęciły. Pomyślałem sobie, że może by tak przyjść i popatrzeć... Mierzył mnie chwilę nieprzyjaznym wzrokiem, wreszcie rzekł nadąsany: - No dobrze. Ale musisz cicho siedzieć. Jestem zajęty. - Doskonale - roześmiałem się. - Bardzo ci dziękuję, Ichiro. Nie spuszczał ze mnie oka, gdy przechodziłem przez pokój i sadowiłem się przy oknie. Kiedy poprzedniego wieczoru Ichiro zawitał do nas z matką, ofiarowałem mu szki- cownik i komplet kolorowych kredek. Teraz zauważyłem, że szkicownik leży obok na tatami, a przy nim parę rozrzuconych kredek. Spostrzegłem, że pierwsze kartki bloku są zarysowane, i już miałem sięgnąć, by obejrzeć je dokładniej, gdy Ichiro powrócił nagle do przerwanej przeze mnie dramatycznej opowieści. - Yah Yah! Obserwowałem go przez chwilę, ale niewiele pojąłem z odgrywanych scen. Co jakiś czas powtarzał ten swój koński galop, to znów wyraźnie walczył z nawałnicą niewidzialnych wrogów. Mruczał przy tym pod nosem jakiś dialog, z którego usilnie próbowałem coś zrozu- mieć, lecz jeśli się nie mylę, nie były to normalne słowa, lecz jakieś dziwne dźwięki. Chłopak ignorował mnie, jak tylko potrafił, lecz moja obecność wyraźnie go krępowa- ła. Parę razy zastygł w półgeście, jakby nagle opuściło go natchnienie, by za chwilę znowu rzucić się do akcji. Wkrótce jednak całkiem zrezygnował i klapnął na podłogę. Zastanawia- łem się, czy powinienem klaskać, ale dałem spokój. - To robi wrażenie, Ichiro. Ale powiedz, kogo przedstawiałeś? - Zgadnij, Oji. - Hmm. Czyżby Wielkiego Yoshitsune ? Nie? To może samuraja? Hmm. Albo ninja ? Ninja z Wiatru? - Oji jest całkiem na złym tropie. - No to powiedz. Kim byłeś? - Samotnym Jeźdźcem! - Co? - Samotnym Jeźdźcem. Srebrzystym Hi yo! - Samotnym Jeźdźcem? Czy to kowboj? - Srebrzysty Hi yo! - Ichiro znów zaczął galopować, tym razem rżąc donośnie. Przyglądałem mu się chwilę. - Gdzie się nauczyłeś zabawy w kowbojów, Ichiro? -zapytałem w końcu, ale on dalej galopował z rżeniem. - Ichiro - powiedziałem bardziej już stanowczym tonem. - Zaczekaj, posłuchaj mnie przez chwilę. To dużo ciekawiej, o wiele ciekawiej wyobrażać kogoś takiego jak Wielki Yos- hitsune. Chcesz wiedzieć, dlaczego? Ichiro, słuchaj, Oji ci wytłumaczy. Posłuchaj, posłuchaj swojego Oji-san, Ichiro! Być może, mimo woli zanadto podniosłem głos, bo przystanął i spojrzał na mnie prze- straszony. Patrzyłem na niego jeszcze chwilę i westchnąłem. - Przepraszam cię, Ichiro, nie powinienem ci przeszkadzać. Oczywiście, że możesz być, kim zechcesz. Nawet kowbojem. Musisz wybaczyć swojemu Oji-san. Zapomniał się na chwilę. Mój wnuk nie przestawał wpatrywać się we mnie i miałem wrażenie, że za moment wybuchnie płaczem albo przynajmniej wybiegnie z pokoju. - Proszę cię, Ichiro, nie przeszkadzaj sobie, rób dalej, co robiłeś. Ichiro spoglądał na mnie jeszcze chwilę, po czym znienacka wrzasnął: „Samotny Jeź- dziec! Srebrzysty Hi yo!” i jął znowu galopować. Tupał przy tym coraz gwałtowniej, aż pokój trząsł się cały. Przyglądałem mu się przez moment, potem sięgnąłem po jego szkicownik. Pierwsze kartki Ichiro zarysował niezbyt skrzętnie. Jego technika wcale nie była zła, ale szkice - tramwajów i pociągów - pozostawiał ledwie rozpoczęte. Spostrzegł teraz, że stu- diuję szkicownik, i przybiegł pędem. - Oji, kto ci pozwolił to oglądać? - Próbował mi wyrwać blok, ale trzymałem go poza zasięgiem jego ręki. - Przestań, Ichiro, nie bądź niegrzeczny. Oji chce zobaczyć, co zrobiłeś kredkami, któ- re ci ofiarował. To mu się należy. - Opuściłem niżej szkicownik i otworzyłem na pierwszym rysunku. - Bardzo ciekawe. Hmm. Ale wiesz, mógłbyś być jeszcze lepszy, gdybyś zechciał. - Oji nie wolno tego oglądać! Ichiro jeszcze raz spróbował mi wyrwać blok, toteż musiałem przytrzymać go za ręce. - Oji, oddaj mi mój blok! - Przestań, Ichiro. Pozwól Oji zobaczyć. Wiesz co, przynieś mi tamte kredki. Przynieś je tutaj i narysujemy coś razem. Oji ci pokaże. Słowa te miały niespodziewany skutek. Mój wnuk natychmiast zaprzestał walki i po- szedł po kredki rozrzucone po podłodze. Gdy wrócił, jakiś nowy element - jakiś rodzaj fascy- nacji - pojawił się w jego zachowaniu. Usadowił się koło mnie i podawał mi kredki, obserwu- jąc mnie pilnie, w milczeniu. Otworzyłem szkicownik na nowej kartce i położyłem go przed nim na podłodze. - Najpierw Oji popatrzy, jak ty coś narysujesz. A potem zobaczy, czy to się da popra- wić. Co chcesz narysować? Ichiro siedział teraz spokojniutko. Spoglądał z namysłem na pustą kartkę bloku, ale nie zrobił najmniejszego ruchu, by zabrać się do rysowania. - Mógłbyś spróbować narysować coś, co widziałeś wczoraj - podpowiedziałem. - Coś, co widziałeś, jak tylko przyjechaliście do miasta. Ichiro nadal patrzył na szkicownik. W końcu podniósł głowę ku mnie i zapytał: - Czy Oji był kiedyś sławnym malarzem? - Sławnym malarzem? - Roześmiałem się. - Może i masz rację. Czy to mama ci tak mówi? - Ojciec mówi, że Oji był sławnym malarzem. Ale musiał skończyć z malowaniem. - Przeszedłem na emeryturę, Ichiro. Każdy przechodzi na emeryturę, gdy dojdzie do pewnego wieku. To sprawiedliwe, ludziom należy się odpoczynek. - Ojciec mówi, że Oji musiał skończyć z malowaniem, bo Japonia przegrała wojnę. Znów się roześmiałem i zaraz sięgnąłem po szkicownik. Przewracałem kartki, przy- glądając się tramwajom narysowanym przez mojego wnuka, jedną nawet odsunąłem od oczu na odległość ramienia, aby lepiej widzieć. - Jak człowiek dochodzi do pewnego wieku, Ichiro, chce odpocząć od wszystkiego. Twój ojciec też przestanie pracować, kiedy będzie w moim wieku. A i ty kiedyś będziesz w moim wieku i też będziesz pragnął odpoczynku. No więc - powróciłem do pustej kartki i po- łożyłem przed nim szkicownik - co dla mnie narysujesz, Ichiro? - Czy to Oji namalował ten obraz w jadalni? - Nie, malował go artysta, który się nazywa Urayama. A bo co, podoba ci się? - A czy Oji malował ten, co wisi w korytarzu? - Nie, to robił inny świetny artysta, mój stary przyjaciel. - No to gdzie są obrazy Oji? - Na razie leżą poskładane. Ale wróćmy do ważnych rzeczy, Ichiro. Co dla mnie nary- sujesz? Czy pamiętasz coś z wczorajszego dnia? Co się stało, Ichiro? Dlaczego nagle tak za- niemówiłeś? - Ja chcę zobaczyć obrazy Oji. - Jestem pewien, że taki bystry chłopak jak ty potrafi zapamiętać najróżniejsze rzeczy. Choćby ten plakat filmowy, co to go wczoraj widziałeś. Ten z prehistorycznym potworem. Na pewno byś go potrafił narysować. Może nawet lepiej niż na tym plakacie. Ichiro jakby rozważał to przez chwilę. Wreszcie przewrócił się na brzuch i z twarzą niemal przylepioną do papieru zabrał się do rysowania. W dolnej części arkusza narysował ciemnobrązową kredką rząd pudełek - które wkrótce utworzyły horyzont z miejskich zabudowań. Potem wyłonił się majaczący ponad miastem potężny stwór stojący na tylnych nogach, podobny do jaszczura. W tym miejscu Ichiro zamienił brązową kredkę na czerwoną i zaczął rysować wokół bestii jaskrawe zygzaki. - Co to jest, Ichiro? Ogień? Ichiro kreślił te swoje czerwone zygzaki, nie odpowiadając. - Dlaczego ogień? Czy dlatego, że potwór się pokazał? - Kable elektryczne - odparł Ichiro z niecierpliwym westchnieniem. - Kable elektryczne? To ciekawe. Dlaczego kable elektryczne powodują ogień? Wiesz coś o tym? Ichiro westchnął znowu i rysował dalej. Wrócił do ciemnej kredki i u dołu kartki za- czął rysować przerażonych ludzi, uciekających w różne strony. - Doskonale ci to idzie - pochwaliłem. - Może w nagrodę za to Oji wziąłby cię jutro do kina. Co o tym myślisz? Mój wnuk przerwał rysowanie i popatrzył na mnie. - Tam może być za dużo strachów dla Oji - powiedział. - Wątpię - roześmiałem się. - Ale twoja mama i ciotka mogą naprawdę się przestra- szyć. Teraz Ichiro wybuchnął głośnym śmiechem. Przewrócił się na wznak, dając upust swej radości. - Mama i ciocia Noriko naprawdę się przestraszą! -wrzeszczał w sufit. - Ale nam, mężczyznom, będzie się to podobało, prawda, Ichiro? Pójdziemy jutro. Co ty na to? Kobiety weźmiemy z sobą i będziemy obserwować, jak się boją. Ichiro zanosił się od śmiechu. - Ciocia Noriko przestraszy się od razu! - Pewnie tak - przyznałem i sam znów się roześmiałem. - No to świetnie, idziemy jutro wszyscy. A teraz, Ichiro, rysuj może dalej. - Ciocia Noriko się przestraszy! Będzie chciała wyjść! - No już, Ichiro, jedźmy dalej. Szło ci doskonale. Ichiro przekręcił się na brzuch i znów zabrał się do rysowania. Ale poprzednia kon- centracja jakby go opuściła. Dodawał coraz to więcej uciekających postaci u dołu, aż pozle- wały się ze sobą i straciły wszelki sens. W końcu, do reszty już zniecierpliwiony, zabazgrał bezlitośnie całą dolną część arkusza. - Ichiro, co ty robisz? Nie pójdziemy do kina, jak będziesz tak postępował. Przestań! Ichiro zerwał się z podłogi i wrzasnął: - Srebrzysty Hi yo! - Ichiro, usiądź. Jeszcze nie skończyłeś. - Gdzie jest ciocia Noriko? - Rozmawia z mamą. Patrz, nie skończyłeś jeszcze rysunku. Ichiro! Ale mój wnuk pędem wypadł z pokoju, wykrzykując: - Samotny Jeździec! Srebrzysty Hi yo! Nie pamiętam już dobrze, co wtedy zrobiłem. Pewnie posiedziałem w tym pokoju z pianinem jeszcze parę minut, wpatrując się w rysunki wnuka i nie myśląc o niczym szczegól- nym, co mi się ostatnio coraz częściej zdarza. W końcu jednak wstałem i poszedłem rozejrzeć się za rodziną. Znalazłem Setsuko siedzącą samotnie na werandzie, zapatrzoną w ogród. Słońce świeciło jeszcze jasno, ale na dworze bardzo pochłodniało i gdy się pojawiłem, Setsuko prze- sunęła dla mnie poduszkę na słoneczną plamę. - Zaparzyłyśmy świeżą herbatę - powiedziała. - Czy ojciec się napije? Tak, podziękowałem, i gdy nalewała, przebiegłem wzrokiem po ogrodzie. Ten nasz ogród, mimo wszystkich szkód wojennych, całkiem się odrodził i znów do- kładnie przypomina tamten, założony przez Akirę Sugimurę jakieś czterdzieści lat temu. W odległym zakątku, nieopodal tylnego muru zobaczyłem Noriko i Ichiro - oglądali krzew bam- busowy. Ten krzew, jak niemal wszystkie inne krzewy i drzewa w ogrodzie, Sugimura prze- sadził już dobrze podrośnięte z innego końca miasta. Powiadają, że sam przechadzał się po mieście, zaglądając przez parkany do ogrodów, i że oferował właścicielom duże sumy za każ- dy krzew czy drzewo, które zasadzić chciał u siebie. Jeśli .to prawda, trzeba podziwiać jego wybór, bo efekt był - i pozostaje nadal - cudownie harmonijny. Ogród robi wrażenie natural- nej gmatwaniny, niemal bez śladu narzuconego planu. - Noriko zawsze tak świetnie sobie radzi z dziećmi -zauważyła Setsuko z oczami utkwionymi w tamtej dwójce. - Ichiro bardzo ją polubił. - Ichiro to wspaniały chłopak - zapewniłem. - Ani trochę nieśmiały jak tyle innych dzieci w jego wieku. - Mam nadzieję, że tym razem nie sprawił ojcu kłopotu. Bo czasem potrafi być uparty. Proszę, niech ojciec go zbeszta bez wahania, jak zacznie być dokuczliwy. - Skądże znowu. Świetnie się dogadujemy. Właśnie przed chwilą rysowaliśmy pospo- łu. - Doprawdy? Pewnie był zachwycony. - Odgrywał także dla mnie jakąś historyjkę. Doskonale pomaga sobie mimiką. - O tak. Zabawia się w ten sposób godzinami. - Czy on sobie wymyśla jakieś słowa? Trochę się przysłuchiwałem, ale nie zrozumia- łem, co mówił. Córka podniosła rękę do ust, żeby ukryć śmiech. - Pewnie bawił się w kowbojów. Jak bawi się w kowbojów, usiłuje mówić po angiel- sku. - Po angielsku? Nadzwyczajne. A więc to był angielski. - Zabraliśmy go kiedyś do kina na amerykański film kowbojski. Od tego czasu bardzo ich sobie upodobał. Musieliśmy mu nawet kupić kowbojski kapelusz. Jest przekonany, że kowboje wydają te komiczne dźwięki. Musiało się to wydać ojcu bardzo dziwne. - A więc to w tym rzecz - roześmiałem się. - Mój wnuk został kowbojem. W ogrodzie lekki wiatr kołysał liśćmi. Noriko przykucnęła przy starej kamiennej la- tarni w pobliżu tylnego muru, pokazując coś Ichiro. - A swoją drogą - westchnąłem - jeszcze parę lat temu nie pozwolono by chłopcu oglądać czegoś takiego jak kowbojski film. Setsuko, nie odwracając twarzy od ogrodu, powiedziała: - Suichi uważa, że lepiej, żeby lubił kowbojów, niż robił sobie idoli z takich ludzi jak Miyamoto Musashi . Suichi sądzi, że amerykańscy bohaterowie są dziś dla dzieci lepszymi wzorcami. - Czyżby? No, ale to jego własny pogląd. Kamienna latarnia najwyraźniej nie zrobiła wrażenia na Ichiro, bo zobaczyliśmy, jak szarpie gwałtownie ciotkę za ramię. Obok mnie Setsuko roześmiała się, zakłopotana. - On jest taki butny. Szarpie i popycha ludzi. Okropne ma maniery. - A, byłbym zapomniał - powiedziałem - postanowiliśmy z Ichiro, że jutro idziemy do kina. - Naprawdę? Od razu spostrzegłem, że Setsuko przyjęła to z wahaniem. - Tak - potwierdziłem. - Zdaje się, że bardzo się zapalił do tej prehistorycznej bestii. Bądź spokojna, sprawdziłem to w gazecie. Film doskonale się nadaje dla chłopca w jego wie- ku. - Tak, na pewno. - Prawdę mówiąc, uznałem, że powinniśmy pójść wszyscy. Taka rodzinna eskapada. Setsuko nerwowo odchrząknęła. - Byłoby bardzo miło. Tylko że Noriko też może mieć na jutro jakieś plany. - O, a cóż to za plany? - Zdaje się, że chciała nas wszystkich zabrać do rezerwatu jeleni. Choć z pewnością można to odłożyć na inny dzień. - Nie wiedziałem, że Noriko ma jakieś plany. W każdym razie nic mi o nich nie mówi- ła. Poza tym, obiecałem już Ichiro, że jutro pójdziemy do kina, więc teraz nie przestanie o tym myśleć. - Rzeczywiście - przyznała Setsuko. - Na pewno zechce pójść do kina. Noriko szła właśnie ku nam ogrodową ścieżką, prowadzona za rękę przez Ichiro. Bez wątpienia mogłem od razu z nią uzgodnić sprawę następnego dnia, ale nie pozostali na we- randzie, tylko weszli do środka umyć ręce. Wobec tego mogłem podnieść tę kwestię dopiero wieczorem, po kolacji. We dnie jadalnia wygląda dość ponuro, jako że słońce jest tam rzadkim gościem, za to po zmroku, z ocienioną abażurem lampą tuż nad stołem, ma przytulną atmosferę. Siedzieli- śmy już dłuższą chwilę wokół stołu zajęci czytaniem gazet i czasopism, gdy odezwałem się do wnuka: - No co, Ichiro, powiedziałeś cioci o jutrzejszych planach? Ichiro spojrzał znad książki zaintrygowany. - Weźmiemy z sobą panie czy też nie weźmiemy? Pamiętasz, co mówiliśmy, że mogą się przestraszyć. Zrozumiał teraz i uśmiechnął się wesoło. - Ciocia Noriko może się przestraszyć - powiedział. -Ciociu Noriko, chcesz pójść z nami? - Pójść dokąd, Ichiro-san? , - Na film o potworze. - Tak sobie myślałem, że wszyscy moglibyśmy jutro pójść do kina - wyjaśniłem. - Rodzinna eskapada, że tak powiem. - Jutro? - Noriko spojrzała na mnie, potem na Ichiro. - Jak to? Przecież nie możemy jutro iść, prawda, Ichiro? Idziemy do jeleniego rezer- watu, nie pamiętasz? - Rezerwat może poczekać. Chłopak cieszy się teraz na to swoje kino. - Nonsens - zawyrokowała Noriko. - Wszystko już ustalone. W drodze powrotnej wstąpimy do pani Watanabe. Ona chce poznać Ichiro. Zresztą, postanowiliśmy to już dużo wcześniej, prawda, Ichiro? - To bardzo miło z ojca strony - wtrąciła się Setsuko. - Przypuszczam, że pani Watanabe będzie nas oczekiwać. Może przełożymy kino na pojutrze. - Ichiro nie może się już doczekać tego kina - zaprotestowałem. - Cóż za utrapienie z tymi kobietami. Ichiro nie patrzył na mnie, udawał, że jest pochłonięty książką. - Powiedz tym kobietom, Ichiro - nalegałem. Chłopiec nie odrywał oczu od książki. - Ichiro. Chłopak zerwał się nagle i opuściwszy książkę na stół, wybiegł z jadalni kierując się do pokoju z pianinem. Zaśmiałem się. - No widzisz - powiedziałem do Noriko. - Sprawiłaś mu zawód. Nie trzeba było się upierać. - Niech ojciec nie będzie śmieszny. Umówiłyśmy się z panią Watanabe dawno temu. Poza tym, to absurd zabierać Ichiro na taki film. Z pewnością mu się nie spodoba, prawda, Setsuko? Moja starsza córka uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - To bardzo miło z ojca strony - powiedziała cicho. -Może pojutrze... Westchnąłem i kręcąc głową, powróciłem do swojej gazety. Ale gdy po paru minu- tach stało się jasne, że żadna z nich nie pójdzie po Ichiro, wstałem i poszedłem do pokoju z pianinem. Ichiro, nie mogąc dosięgnąć sznura przy abażurze, zapalił lampę stojącą na pianinie. Zastałem go siedzącego na taborecie przy pianinie, z głową opartą bokiem na wieku. Jego twarz, przytulona do ciemnego drewna, miała skwaszony wygląd. - Przykro mi, Ichiro - zagadnąłem. - Ale nie martw się, pójdziemy pojutrze. - Chłopak nie zareagował, więc dodałem: - Przecież nie ma powodu do zmartwienia. Podszedłem do okna. Na dworze zrobiło się już całkiem ciemno i widziałem w szybie tylko swoje odbicie i wnętrze pokoju. Z tamtego pokoju dochodziły ściszone głosy kobiet. - Nos do góry, Ichiro - powiedziałem. - Nie ma się czym martwić. Pójdziemy pojutrze, obiecuję. Wciąż siedział z głową na wieku pianina, tyle że teraz przebierał po nim palcami, jakby wygrywał gamy. Roześmiałem się lekko. - No więc, idziemy pojutrze, i tyle. Nie możemy pozwolić, żeby kobiety nami rządziły, zgodzisz się ze mną. -Znów się roześmiałem. - Na pewno myślały, że za dużo strachów jest w tym filmie, co, Ichiro? Nadal nie odpowiadał, choć wciąż przebierał palcami po wieku pianina. Uznałem, że najlepiej będzie zostawić go na parę chwil w spokoju, więc roześmiałem się raz jeszcze i powróciłem do jadalni. Córki siedziały zaczytane, każda nad swoim czasopismem. Usiadłem i westchnąłem ciężko, ale żadna nie zareagowała. Włożyłem ponownie okulary i właśnie zabierałem się do swojej gazety, gdy Noriko powiedziała cicho: - Czy zrobić jeszcze herbaty, tato? - To miło z twojej strony, Noriko, ale dla mnie nie, na razie. - A dla ciebie, Setsuko? - Dziękuję, ja też chyba nie będę teraz piła. Czytaliśmy w milczeniu jakąś chwilę, wreszcie Setsuko zapytała: - Czy tato pójdzie jutro z nami? To także byłaby rodzinna eskapada. - Chętnie bym poszedł. Ale muszę jutro zrobić parę rzeczy. - Jak to? - wtrąciła się Noriko. - Co ojciec ma do zrobienia? -1 odwracając się do Setsuko dorzuciła: - Nie słuchaj ojca. Nic teraz nie ma do roboty. Będzie się tylko snuł po domu z osowiałą miną, bo ostatnio nie robi nic innego. - Byłoby nam bardzo miło, gdyby tato nam towarzyszył - przekonywała mnie Setsuko. - Żałuję - odparłem utkwiwszy wzrok w gazecie - ale muszę doglądnąć paru rzeczy. - To ojciec zamierza zostać samiuteńki w domu? - zapytała Noriko. - Na to wygląda, jeśli wy wszyscy pójdziecie. Setsuko grzecznie odchrząknęła. - To może i ja zostanę w domu - zaproponowała. - Tak rzadko mamy okazję, by pogadać. Noriko zmierzyła wzrokiem siostrę przez stół. - Nie ma potrzeby, żebyś rezygnowała. Przejechałaś taki kawał drogi i chyba nie chcesz przesiadywać stale w domu. - Ależ ja chętnie zostanę, żeby dotrzymać ojcu towarzystwa. Spodziewam się, że jeszcze dużo mamy sobie do powiedzenia. - No i co ojciec zrobił najlepszego! - rzuciła mi Noriko, a zwracając się do siostry oznajmiła: - W takim razie zostaliśmy tylko oboje z Ichiro. - Ichiro z przyjemnością spędzi z tobą dzień, Noriko -zapewniła ją z uśmiechem siostra. - Ostatnio jesteś najulubieńszą jego krewną. Cieszyłem się, że Setsuko postanowiła zostać w domu, bo rzeczywiście niewiele mieliśmy okazji, by porozmawiać bez przeszkód. A jest przecież tyle rzeczy w życiu zamężnej córki, o których ojciec chciałby wiedzieć i o które nie może zapytać wprost. Nie przyszło mi jednak na myśl tamtego wieczoru, że Setsuko miała własne powody, żeby zostać ze mną sam na sam. Może to oznaka podeszłego wieku, że nabrałem zwyczaju łażenia po pokojach bez celu. Tego popołudnia, kiedy Setsuko rozsunęła drzwi pokoju przyjęć - drugiego dnia pobytu u nas - stałem tam chyba od dłuższego czasu, pogrążony w rozmyślaniach. - Przepraszam - powiedziała. - Przyjdę później. Odwróciłem się nieco zaskoczony i ujrzałem córkę klęczącą w progu z wazą pełną kwiatów i gałązek. - Nie, nie, wejdź proszę. Nic szczególnego nie robiłem. Emerytura daje człowiekowi dużo wolnego czasu. Jest to zresztą jedna z przyjemności tego stanu, gdy można przetoczyć się przez dzień własnym rytmem, z miłą świadomością, że ciężką pracę i wyczyny ma się już za sobą. Niemniej, staję się chyba naprawdę roztargniony, skoro przychodzę bez celu - i to gdzie jak gdzie, ale do pokoju przyjęć. Bo od dzieciństwa zachowałem wpojone mi przez ojca przekonanie, że pokój recepcyjny w domu powinien być szanowany, powinno to być miejsce nie skalane przez trywialność życia codziennego, zarezerwowane na podejmowanie ważnych gości albo na służbę u buddyjskiego ołtarza. Toteż pokój przyjęć w moim domu miał zawsze bardziej uroczystą atmosferę, niż to się widuje w większości innych domostw; i choć nie czyniłem z tego reguły tak jak ojciec, wolałem, aby moje dzieci, kiedy były małe, nie wchodziły do niego bez specjalnego pozwolenia. Mój szacunek dla pokoi recepcyjnych może się wydać przesadny, ale trzeba też wziąć pod uwagę, że w domu, w którym się wychowywałem - w Tsuruoka, pół dnia drogi pociągiem stąd - do dwunastego roku życia nie wolno mi było nawet wejść do pokoju przyjęć. A że ten pokój był pod wieloma względami najważniejszym miejscem w domu, ciekawość kazała mi zerknąć do środka raz i drugi i na tej podstawie skonstruować obraz jego wnętrza. W późniejszych latach zadziwiałem często kolegów umiejętnością odtworzenia na płótnie tego, co widziałem tylko przez mgnienie. Być może zdolność tę zawdzięczam ojcu i mi- mowolnemu treningowi, jaki odebrało moje artystyczne oko w latach kształtowania się osobowości. Tak czy owak, gdy skończyłem dwanaście lat, zaczęły się „konferencje” i wówczas miałem wstęp do tego pokoju raz w tygodniu. - Będziemy dziś wieczór omawiać z Masuji interesy -oznajmiał ojciec przy kolacji. A to oznaczało, że mam się tam stawić po posiłku, i jednocześnie było ostrzeżeniem, by reszta rodziny nie czyniła tego wieczoru żadnych hałasów w pobliżu pokoju przyjęć. Ojciec znikał w nim po kolacji, po czym wzywał mnie jakieś piętnaście minut później. Pokój był wtedy oświetlony jedną wysoką świecą stojącą pośrodku, na podłodze. W kręgu jej światła ojciec siedział skrzyżowawszy nogi na tatami, a przed nim stała drewniana „skrzynka z papierami”. Zapraszał mnie gestem, abym usiadł w świetle naprzeciwko niego, i gdy zasiadałem w blasku świecy, dalsza część pokoju pogrążona była w cieniu. Z trudem mogłem rozróżnić ponad jego ramieniem buddyjski ołtarz pod przeciwległą ścianą czy parę tkanin zdobiących wnęki. Wreszcie ojciec zaczynał swą przemowę. Ze „skrzynki z papierami” wyjmował małe grube notatniki i niektóre z nich otwierał tak, by mi pokazać kolumny gęsto zapisanych cyfr. Nie przestawał przy tym mówić równomiernym, uroczystym tonem, zatrzymując się tylko niekiedy, żeby spojrzeć na mnie, jakby szukał potwierdzenia. W tych momentach spiesznie wtrącałem swoje: „Tak, istotnie”. Rzecz jasna, niemożliwością było dla mnie pojąć, o czym mówi. Posługując się zawodowym żargonem i dowodząc swoich racji przez żmudne obliczenia, nie brał pod uwagę tego, że zwraca się do smarkacza. Jednak poprosić go, by przerwał na chwilę i coś wytłumaczył, wydawało mi się czymś zupełnie niemożliwym. Według mojej oceny bowiem, pozwolono mi wchodzić do pokoju przyjęć, ponieważ uznano, że jestem dostatecznie duży, by rozumieć, o czym tam się mówi. Memu uczuciu zawstydzenia dorównywał tylko przeraźliwy lęk, że w pewnej chwili ojciec zażąda ode mnie, abym powiedział coś więcej niż „Tak, istotnie”, i wówczas wszystko wyjdzie na jaw. A choć płynęły miesiące i nigdy nie zażądano ode mnie, bym powiedział coś więcej, żyłem w ciągłej obawie przed następną „konferencją”. Dziś naturalnie jest dla mnie jasne, że ojciec nigdy, ani przez chwilę, nie spodziewał się, że coś zrozumiem z tego, co mi mówił, dotąd jednak nie pojmuję, po co właściwie poddawał mnie tym katuszom. Może chciał mi już od dziecka wpoić, że jego wolą jest, abym kiedyś przejął rodzinne interesy. Albo może uważał, że z przyszłą głową rodziny należy się konsultować co do wszelkich decyzji, których skutki łatwo mogły sięgać aż po czasy, kiedy będę już dorosły. W ten sposób - tak to sobie pewnie ojciec wyobrażał - miałbym mniej powodów do narzekań, gdybym odziedziczył kulawe interesy. Potem - pamiętam - w piętnastym roku życia zostałem wezwany do pokoju przyjęć na zgoła odmienną konferencję. Pokój, jak zwykle, był oświetlony jedną smukłą świecą i ojciec siedział w środku kręgu światła. Tym razem jednak zamiast „skrzynki z papierami” miał przed sobą ciężką glinianą popielnicę. Zaskoczyło mnie to, bo tę popielnicę - największą, jaka była w domu - podawano zwykle tylko gościom. - Przyniosłeś wszystkie? - zapytał. - Zrobiłem, jak ojciec mi polecił. Złożyłem obok niego całe naręcze szkiców i malowideł. Tworzyły bezładny stos kartek różnego rodzaju i wielkości, przeważnie wygiętych i pomarszczonych od farby. Siedziałem bez słowa, podczas gdy on przeglądał moje dzieło. Przypatrywał się chwilę każdemu „obrazowi”, po czym odkładał go na stronę. Gdzieś w połowie tej kolekcji zapytał nie podnosząc oczu na mnie: - Masuji, czy to na pewno wszystko? Może jest jeszcze kilka, których nie przyniosłeś? Nie od razu odpowiedziałem. Spojrzał na mnie. - Więc jak? - Może jest jeszcze kilka, których nie przyniosłem. - No właśnie. I są to na pewno te, z których jesteś najbardziej dumny, czyż nie tak, Masuji? Znów opuścił wzrok na rysunki, toteż nie odpowiedziałem. Jeszcze parę chwil patrzyłem, jak przebiera w stosie. Jeden z zamalowanych arkusików przybliżył do płomienia świecy. - To jest ścieżka ze wzgórza Nishiyama, tak? Bardzo dobrze uchwyciłeś podobieństwo. Tak właśnie wygląda, jak się schodzi z góry. Bardzo udatne. - Dziękuję. - Widzisz, Masuji - oczy mojego ojca wciąż spoczywały na rysunku - ciekawą rzecz mi powiedziała mama. Jest wyraźnie przekonana, że chcesz potraktować malarstwo zawodowo. Nie powiedział tego w formie pytania, toteż z początku nie odpowiedziałem. Zaraz jednak spojrzał na mnie i powtórzył: - Matka jest wyraźnie przekonana, Masuji, że chcesz potraktować malarstwo zawodowo. Oczywiście to mylne przekonanie. - Oczywiście - odparłem cicho. - Chcesz powiedzieć, że to jakieś nieporozumienie. - Niewątpliwie. - Rozumiem. Jeszcze przez parę minut ojciec studiował rysunki, ja zaś obserwowałem go w milczeniu. Nagle odezwał się nie patrząc na mnie: - Zdaje się, że to mama przechodziła teraz pod domem. Słyszałeś? - Nie słyszałem, żeby ktoś przechodził. - Myślę, że to była matka. Poproś ją, żeby tu zajrzała, skoro już tędy przechodzi. Zerwałem się z miejsca i podbiegłem do drzwi. Korytarz był ciemny i pusty, tak jak przewidywałem. Usłyszałem za sobą głos ojca: - I po drodze, Masuji, zabierz resztę tych malowideł i przynieś do mnie. Może to działała tylko moja wyobraźnia, ale kiedy parę minut później wróciłem razem z matką do pokoju, odniosłem wrażenie, że gliniana popielnica została przesunięta trochę bliżej świecy. Zdawało mi się także, że w powietrzu wisiał zapach spalenizny, lecz gdy zerknąłem w popielnicę, nie znalazłem w niej żadnego śladu, który by wskazywał, że była używana. Ojciec skinął głową z roztargnieniem, gdy położyłem resztę swoich prac obok tamtego stosu. Sprawiał wrażenie, że wciąż jeszcze jest zaabsorbowany moimi rysunkami, bo nie zwracał uwagi ani na matkę, ani na mnie siedzącego w milczeniu naprzeciwko. W końcu westchnął i podniósł wzrok na mnie. - Nie sądzę, Masuji, abyś zaprzątał sobie głowę wędrownymi kapłanami. - Wędrownymi kapłanami? Raczej nie. - Oni wiele mogą powiedzieć o tym świecie. Ja na ogół nie daję im zbytnio posłuchu, ale dobre obyczaje wymagają, aby okazywać względy świątobliwym mężom, nawet jeśli czasem wyglądają tylko na żebraków. Urwał, więc powiedziałem: - Tak, owszem. Ojciec zwrócił się teraz do matki: - Pamiętasz, Sachiko, tych wędrownych kapłanów, co to przechodzili przez naszą wioskę? Jeden przyszedł do tego domu zaraz po urodzeniu się Masuji. Wychudły starzec, miał tylko jedną rękę. Ale był krzepki, stanowczy, mimo wszystko. Pamiętasz go? - Tak, oczywiście - odpowiedziała matka. - Tylko może nie powinno się brać do serca tego, co ci kapłani czasem bają. - Ale pamiętasz, że tamten przejrzał na wskroś naszego syna? Ostrzegł nas, pamiętasz? - Przecież nasz syn był wtedy zaledwie niemowlęciem - powiedziała przyciszonym głosem matka, jakby miała nadzieję, że nie usłyszę. Za to ojciec perorował niepotrzebnie podniesionym tonem, jakby zwracał się do jakiegoś większego audytorium. - Ostrzegł nas. Masuji ma wszystkie członki zdrowe, powiedział, lecz urodził się ze skazą charakteru. Rysą, która sprawi, że będzie miał skłonność do gnuśności i do oszukaństwa. Pamiętasz to, Sachiko? - Jednak ten kapłan chyba mówił także dużo dobrych rzeczy o Masuji. - To prawda. Masuji ma dużo pozytywnych cech, kapłan zwrócił na to uwagę. Pamiętasz jego ostrzeżenie? Powiedział, że jeśli te dobre cechy mają dominować nad tamtymi, to my, którzy go wychowujemy, powinniśmy być czujni i stłumić w zarodku słabość charakteru, jak tylko zechce się ujawnić. Inaczej nasz Masuji wyrośnie na nicponia, tak ten stary kapłan nam powiedział. - Może - ostrożnie podsunęła matka - niemądrze jest brać sobie do serca to, co gadają ci kapłani. Ojciec był wyraźnie trochę zaskoczony tą uwagą. Po chwili jednak pokiwał w zamyśleniu głową jakby słowa matki wprawiły go w zakłopotanie. - Ja sam nie byłem wtedy skłonny brać poważnie jego ostrzeżenia - podjął znowu. - Lecz później, w miarę jak Masuji się rozwijał, w każdym stadium jego rozwoju musiałem przyznać rację temu staremu człowiekowi. Nie można zaprzeczyć, że jest jakaś słabość w naturze naszego syna. Nie żeby to była złośliwość, tylko stale musimy walczyć z jego lenistwem, niechęcią do pożytecznej pracy, słabą wolą. Potem, z niejakim namysłem, ojciec wziął trzy czy cztery moje malowidła, trzymając je oburącz, jakby je ważył w rękach. Zwrócił oczy na mnie i powiedział: - Masuji, matka odniosła wrażenie, że chcesz uprawiać malarstwo zawodowo. Czy może źle ciebie zrozumiała? Spuściłem oczy i nie odpowiadałem. Po chwili usłyszałem obok siebie głos matki, zniżony niemal do szeptu: - On jest jeszcze bardzo młody. Jestem pewna, że to tylko taki dziecięcy kaprys. Nastąpiła chwila ciszy, po czym ojciec zwrócił się znów do mnie: - Powiedz mi, Masuji, czy masz jakieś pojęcie o tym, w jakim świecie żyją artyści? Nadal milczałem wpatrując się w podłogę. - Artyści - ciągnął ojciec - żyją w nędzy i brudzie. W świecie, który im dostarcza wszelkich pokus, by stali się ludźmi słabej woli, ludźmi zdeprawowanymi. Czy nie :mam racji, Sachiko? - Naturalnie. Ale może są wśród nich i tacy, którzy, pozostając artystami, potrafią uniknąć takich pułapek. - Oczywiście, wyjątki się zdarzają - przyznał ojciec. Oczy miałem ciągle spuszczone, ale po jego głosie poznawałem, że znów pokiwał głową z tą swoją zakłopotaną miną. - Garstka o wyjątkowej stanowczości i sile charakteru. Obawiam się jednak, że nasz syn w żadnym razie do nich nie należy. Wręcz przeciwnie. A naszym obowiązkiem jest uchronić go od takich niebezpieczeństw. Przecież chcemy chyba, żeby wyrósł na człowieka, z którego moglibyśmy być dumni? - Oczywiście - potwierdziła matka. Szybko podniosłem oczy. Świeca wypaliła się już do połowy i jej jaskrawy płomień oświetlał jedną stronę twarzy ojca. Położył sobie teraz rysunki na kolanach i spostrzegłem, jak jego palce niecierpliwie przebiegają po ich brzegach. - Masuji - rzekł - możesz już nas zostawić. Chcę porozmawiać z matką. Pamiętam, że nieco później, w ciemnościach natknąłem się na matkę. Najprawdopodobniej było to w którymś korytarzu, choć tego nie jestem pewien. Nie pamiętam także, dlaczego po ciemku snułem się po domu, ale na pewno nie po to, żeby podsłuchiwać swych rodziców - bo jeszcze dziś sobie przypominam, że postanowiłem wtedy nie zwracać uwagi na to, co się wydarzy w pokoju przyjęć po moim odejściu. W tamtych czasach naturalnie domy były na ogół kiepsko oświetlone, toteż nierzadko się zdarzało, że rozmawialiśmy, stojąc w ciemnościach. Rozpozna- łem przed sobą postać matki, lecz nie widziałem jej twarzy. - Czuć spalenizną w domu - zauważyłem. - Spalenizną? - Zamilkła na chwilę i zaraz dodała: -Nie, chyba nie. To tylko twoja wyobraźnia, Masuji. - Czuję spaleniznę. O, znowu. Czy ojciec jest wciąż w pokoju przyjęć? - Tak. Nad czymś pracuje. - Cokolwiek robi - oznajmiłem - ja się tym wcale nie przejmuję. Matka nie odpowiedziała ani słowem, więc dodałem: - Jeśli udało się ojcu coś rozniecić, to tylko moją ambicję. - Dobrze to słyszeć, Masuji. - Chcę, żeby mama mnie dobrze zrozumiała. Nie zamierzam w przyszłości siedzieć tam, gdzie ojciec siedzi teraz, i opowiadać swemu synowi o kontach i pieniądzach. Czy mama byłaby dumna, gdybym wyrósł na kogoś takiego? - Byłabym, a jakże. W życiu, jakie obrał ojciec, jest dużo rzeczy, o których w twoim wieku nie możesz jeszcze wiedzieć. - Ja nie byłbym z siebie dumny. Kiedy mówiłem o am- bicji, chodziło mi o to, że chciałbym się wznieść ponad taki żywot. Nie od razu mi odpowiedziała: - W młodości wiele rzeczy wydaje się nudziarstwem bez rumieńców życia. W miarę dorastania człowiek spostrzega, że te właśnie rzeczy są dla niego najważniejsze. Przemilczałem tę uwagę. Zdaje się, że powiedziałem tylko: - Kiedyś przerażały mnie te konferencje ojca, ale od pewnego czasu po prostu mnie nudzą. Szczerze mówiąc, dostaję od nich mdłości. Bo czym są te konferencje, w których mam zaszczyt uczestniczyć? Liczeniem grosiwa. Przebieranie w palcach monet, godzinami. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby moje życie miało do tego się sprowadzać. - Urwałem czekając, czy mi nie odpowie. Przez chwilę miałem dziwaczne wrażenie, że odeszła bez słowa w czasie tej przemowy i zostawiła mnie samego. Zaraz jednak usłyszałem, jak się poruszyła tuż przede mną, więc powtórzyłem: - Wcale się nie przejmuję tym, co ojciec tam robi w pokoju recepcyjnym. Rozniecił tylko moją ambicję, i tyle. Wszelako widzę, że zbaczam z nurtu mojej opowieści. Zamierzałem bowiem przywołać tu rozmowę, jaką miałem z Setsuko zeszłego miesiąca, kiedy weszła do pokoju przyjęć, aby zmienić kwiaty. Jak sobie przypominam, usiadła przed ołtarzem Buddy i jęła wyjmować spośród kwiatów co bardziej nadwiędnięte. Usadowiłem się tuż za nią i obserwowałem, jak starannie otrząsała każdą łodyżkę, nim położyła ją sobie na kolanach. Rozmawialiśmy o jakichś błahych sprawach, jeśli się nie mylę. Nagle jednak, nie odwracając się od kwiatów, powiedziała: - Ojciec wybaczy, że o tym wspominam, ale na pewno ojciec już sam to zauważył. - Co takiego, Setsuko? - Mówię o tym tylko dlatego, że według mnie, pertraktacje ślubne Noriko będą się chyba posuwały naprzód. Setsuko zaczęła teraz przekładać jeden po drugim świeże kwiaty ze swojej wazy do waz otaczających ołtarz. Wykonywała to zadanie z wielką starannością, przerywając raz po raz, żeby ocenić efekt. - Chciałam tylko powiedzieć - ciągnęła - że skoro pertraktacje zaczynają się już na serio, byłoby może dobrze, gdyby ojciec przedsięwziął pewne środki ostrożności. - Środki ostrożności? Naturalnie, że będziemy działać ostrożnie. Ale co właściwie masz na myśli? - Niech tato się nie gniewa, chodzi mi zwłaszcza o wywiad. - No cóż, rzecz jasna, że będziemy wnikliwi jak należy. Wynajmiemy tego samego detektywa co zeszłego roku. Był bardzo sumienny, pamiętasz chyba. Setsuko troskliwie przesunęła łodygę. - Tato mi wybaczy, na pewno nie wyrażam się dość jasno. Miałam na myśli ich wywiad. - Przepraszam, ale nie jestem pewien, czy dobrze cię rozumiem. Nie wiedziałem, że musimy coś ukrywać. Setsuko zaśmiała się nerwowo. - Proszę, niech tato się nie gniewa. Wie tato, że nigdy nie miałam daru prowadzenia rozmowy. Suichi stale mnie strofuje za to, że nie potrafię się wysłowić. On sam jest taki elokwentny. Na pewno powinnam się starać mówić tak jak on. - Ależ ty mówisz doskonale, tylko że ja chyba nie bardzo rozumiem, o czym mówisz. Setsuko podniosła nagle ręce w geście rozpaczy. - Ten wiatr - westchnęła i znów pochyliła się ku swoim kwiatom. - Mnie się podobają tak jak teraz, ale wiatr zdaje się jest innego zdania. - Przez chwilę jeszcze zajmowała się kwiatami, w końcu powiedziała: - Musisz mi wybaczyć, ojcze. Suichi będąc na moim miejscu lepiej by się wysłowił. No, ale go tu nie ma. Chciałam tylko powiedzieć, że może byłoby roztropnie, gdyby ojciec przedsięwziął pewne środki ostrożności. Aby zapobiec nieporo- zumieniom. Przecież Noriko ma już dwadzieścia sześć lat bez mała. Nie możemy sobie pozwolić na wiele więcej takich zawodów jak zeszłego roku. - Jakim nieporozumieniom, Setsuko? - Dotyczącym przeszłości. Ale proszę, ja na pewno mówię o tym całkiem niepotrzebnie, bo ojciec niewątpliwie przemyślał już to wszystko i zrobi, co trzeba. Odchyliła się do tyłu, studiując w zadumie swoje dzieło, po czym zwróciła się do mnie z uśmiechem: - Nie mam wielkich zdolności do tych rzeczy - powiedziała wskazując kwiaty. - Wyglądają przepysznie. Popatrzyła na ołtarz z powątpiewaniem i zaśmiała się niepewnie. Wczoraj, podczas miłej przejażdżki tramwajem na zaciszne przedmieście Arakawy, odżyło we mnie wspomnienie tej wymiany zdań w pokoju przyjęć, powodując falę irytacji. Patrzyłem przez okno na scenerię, coraz to mniej rojną i zgiełkliwą w miarę jak oddalaliśmy się na południe, gdy nagle powrócił do mnie obraz córki, siedzącej przed ołtarzem i doradzającej, bym przedsięwziął „środki ostrożności”. Przypomniałem sobie, jak odwróciła nieco ku mnie twarz i powiedziała: „W końcu, nie możemy sobie pozwolić na wiele więcej takich zawodów jak zeszłego roku”. Przypomniałem sobie także tę jej świadomą rzeczy minę wtedy, na werandzie, pierwszego ranka po przyjeździe, gdy napomknęła o jakichś osobliwych, a tylko mnie znanych powodach, dla których rodzina Miyake wycofała się w ubiegłym roku. Takie wspomnienia już od miesiąca psują mi nastrój, ale dopiero wczoraj, w ciszy samotnej przejażdżki na spokojniejsze peryferie miasta, zdołałem jaśniej określić swe uczucia i stwierdziłem, że w gruncie rzeczy źródłem mojej irytacji jest nie Setsuko, lecz jej mąż. Uważam za rzecz całkiem naturalną, że poglądy męża mają wpływ na żonę, nawet jeśli - tak jak w wypadku Suichi - są wręcz irracjonalne. Ale gdy mąż nakłania żonę, aby kierowała podejrzliwe myśli na własnego ojca - to już z pewnością budzi sprzeciw. W przeszłości starałem się odnosić pobłażliwie do pewnych cech jego zachowania z uwagi na te ciężkie chwile, jakie musiał przejść w Mandżurii. Tak na przykład, nie brałem sobie do serca ciągłych dowodów zapiekłego żalu, jaki żywił wobec mojego pokolenia. Zawsze bowiem sobie tłumaczyłem, że te uczucia zanikną z biegiem czasu. Tymczasem, przynajmniej gdy chodzi o Suichi, wyraźnie przybierają one na sile i stają się coraz bardziej nonsensowne. Wszystko to nie obchodziłoby mnie dzisiaj - w końcu, Setsuko i Suichi mieszkają daleko stąd i widuję ich zaledwie raz do roku - tylko że ostatnio, zwłaszcza od czasu wizyty Setsuko w zeszłym miesiącu, te same irracjonalne przekonania jakby udzieliły się Noriko. I to właśnie mnie zirytowało. Już kilkakrotnie w ciągu tych paru dni miałem ochotę napisać list z pretensjami do Setsuko. Niechaj sobie mąż i żona wzajemnie zaprzątają głowy bzdurnymi spekulacjami, ale niech zachowają to dla siebie. Surowszy ojciec bez wątpienia już dawno by położył temu kres. W zeszłym miesiącu nieraz zastawałem córki rozprawiające o czymś zapamiętale i spostrzegłem, że na mój widok przerywały nagle, zmieszane, by rozpocząć jakiś nowy, raczej nieprzekonujący wątek. Tak, tak, dokładnie sobie przypominam - podczas tych pięciu dni, jakie Setsuko spędziła w naszym domu, zdarzyło się to co najmniej trzy razy. A teraz, nie dalej jak parę dni temu, Noriko powiedziała przy śniadaniu: - Przechodziłam wczoraj koło magazynu Shimizu i zgadnij, kogo zobaczyłam na przystanku? Jiro Miyake! - Miyake? - Spojrzałem znad miseczki, zaskoczony, że Noriko wymienia to nazwisko tak zwyczajnie, bez cienia skrępowania. - No, to pech. - Pech? Szczerze mówiąc, tato, nawet się ucieszyłam. Ale miał zakłopotaną minę, więc długo z nim nie rozmawiałam. Zresztą, musiałam wracać do biura. Wyszłam służbowo, rozumiesz. A czy wiedziałeś, że on jest zaręczony i że niedługo się ożeni? - Powiedział ci o tym? Co za tupet. - Sam nie powiedział, oczywiście, to ja go zapytałam. Powiedziałam, że jestem w trakcie nowych pertraktacji, i spytałam, jak też wyglądają jego małżeńskie plany. Po prostu. Jego twarz oblała się rumieńcem! Ale zaraz odzyskał mowę i wyznał, że jest prawie zaręczony. Że wszystko już właściwie ustalone. - Doprawdy, Noriko, nie powinnaś być taka niedyskretna. Dlaczego w ogóle musiałaś wspominać o małżeństwie? - Bo byłam ciekawa. Teraz już mnie to wcale nie wytrąca z równowagi. A skoro tak dobrze mi idzie z obecnymi układami, pomyślałam sobie właśnie nie tak dawno temu, że szkoda by było, gdyby Jiro Miyake wciąż jeszcze rozpamiętywał zeszły rok. Możesz więc sobie wyobrazić, jak się ucieszyłam, że praktycznie jest już zaręczony. - Rozumiem. - Mam nadzieję, że niedługo poznam jego narzeczoną. Jest na pewno bardzo miła, nie wątpisz chyba, tato? - Nie wątpię. Jedliśmy przez jakąś chwilę, gdy nagle Noriko powiedziała: - Chciałam go zapytać o coś jeszcze, ale nie zapytałam. - Pochyliła się i wyszeptała: - O zeszły rok. Dlaczego się wycofali. - I dobrze zrobiłaś, żeś nie zapytała. Zresztą, całkiem jasno to wytłumaczyli. Uznali, że młody człowiek nie dorównuje ci pozycją. - Ale ty wiesz, że to był tylko taki formalny wykręt, tato. Nie dowiedzieliśmy się w końcu, jaki był prawdziwy powód. Ja przynajmniej nie zdołałam niczego się dowiedzieć. - Głos jej zabrzmiał w tym momencie jakoś tak, że po raz drugi podniosłem głowę znad miseczki. Noriko trzymała pałeczki zwrócone ku górze, jakby oczekiwała, że coś powiem. A gdy nie przerwałem jedzenia, zapytała: - Jak myślisz, dlaczego oni się wycofali? Czy odkryłeś prawdziwy powód? - Niczego nie odkryłem. Jak powiadam, uznali, że młody człowiek nie dorównuje ci pozycją. Jest to odpowiedź w pełni zadowalająca. - A może chodziło po prostu o to, że nie spełniałam ich oczekiwań. Może nie dostawało mi urody. Jak myślisz, czy nie w tym było sedno rzeczy? - Wiesz, że wcale nie chodziło o ciebie. Rozmaite bywają powody, dla których rodzina wycofuje się z układów. - No więc, skoro nie chodziło o mnie, to nie rozumiem, tato, co było powodem, że tak się nagle wycofali. Zabrzmiało mi to jakoś nienaturalnie, jakby umyślnie położyła na te słowa nacisk. Może tak mi się tylko wydawało, ale przecież ojciec wyczuje każdy najmniejszy niuans w głosie własnej córki. W każdym razie, ta wymiana zdań z Noriko znów mi przypomniała, jak to kiedyś ja sam spotkałem Jiro Miyake i jak uciąłem sobie z nim rozmówkę na przystanku tramwajowym. Było to przeszło rok temu - układy z rodziną Miyake jeszcze wtedy się toczyły - już prawie późnym popołudniem, w porze, gdy na mieście panuje tłok z powodu wracających z pracy ludzi. Nie pamiętam, dlaczego szedłem przez dzielnicę Yokote, kierując się do przystanku tramwajowego przed gmachem Kimura Company. Kto zna dzielnicę Yokote, ten wie, że są tam niezliczone małe, dość obskurne biura, usytuowane rzędem na górnych piętrach nad sklepami. I właśnie tamtego dnia zobaczyłem Jiro Miyake, jak wynu- rzywszy się z takiego biura, schodził wąskimi schodkami między dwiema wystawami sklepów. Widziałem go przedtem dwukrotnie, ale tylko na rodzinnych oficjalnych spotkaniach, w najlepszym garniturze. Tym razem wyglądał całkiem inaczej w znoszonym płaszczu przeciwdeszczowym, ciut za dużym; pod pachą ściskał teczkę. Robił wrażenie młodego człowieka nawykłego do uległości, ba, cała jego sylwetka jakby zastygła w półukłonie. Gdy go zapytałem, czy to biuro jest jego miejscem pracy, zaśmiał się nerwowo, jakbym go przyłapał na wychodzeniu z jakiegoś przybytku o złej reputacji. Przyszło mi wówczas na myśl, że to jego wyraźne skrępowanie trzeba chyba tłumaczyć czymś więcej niż naszym przypadkowym zetknięciem. Przypisywałem je wszakże zawstydzeniu z racji nędznego wyglądu jego biura i najbliższego otoczenia. I oto w jakiś tydzień później, ku swemu zaskoczeniu, dowiaduję się, że rodzina Miyake wycofała się z układów. Powróciłem więc myślami do tamtego spotkania, próbując się w nim doszukać czegoś znaczącego. - Ciekaw jestem - zwierzyłem się Setsuko, bo właśnie w tym czasie bawiła u nas z wizytą - czy wtedy, gdy z nim rozmawiałem, był już zdecydowany na zerwanie. - To by niewątpliwie tłumaczyło tę jego nerwowość, którą ojciec zauważył - odrzekła. - Czy nie powiedział nic takiego, co by wskazywało na ich zamiary? Jednakże ja już wtedy, zaledwie tydzień po spotkaniu młodego Miyake, nie bardzo mogłem sobie przypomnieć naszą rozmowę. Tamtego popołudnia oczywiście byłem jeszcze przekonany, że jego zaręczyny z Noriko zostaną ogłoszone lada dzień i że mam do czynienia z przyszłym członkiem rodziny. Skoncentrowałem więc uwagę na tym, aby chłopak nie czuł się tak skrępowany w mojej obecności, i nie przywiązywałem należytej wagi do samej rozmowy, jaką odbyliśmy w czasie krótkiej przechadzki na przystanek i w ciągu tych paru minut oczekiwania na tramwaj. Wszelako, gdy przez następne parę dni roztrząsałem całą sprawę, przyszło mi na myśl, że może właśnie to spotkanie przyczyniło się do zerwania. - To niewykluczone - zwierzyłem się Setsuko. - Miyake czuł się bardzo zażenowany tym, że zobaczyłem, gdzie pracuje. Może na nowo sobie uzmysłowił, jak duża przepaść dzieli nasze domy. Zresztą, zbyt często o tym wspominali, żeby to miała być tylko formułka grzecznościowa. Setsuko, jak się zdaje, ta teoria nie trafiała do przekonania. I chyba później, w domu, już razem z mężem roztrząsała sprawę niedoszłych zaręczyn siostry, bo w tym roku przyjechała niejako z własną teorią na ten temat - a może była to teoria Suichi. Tak więc, jestem zmuszony znów odgrzebać w pamięci tamto spotkanie z Miyake, spojrzeć na nie z jeszcze innej perspektywy. Jednak, jak mówię, ledwie pamiętałem po tygodniu, o czym tam była mowa, a cóż dopiero teraz, kiedy minął z górą rok. Aż nagle przypomniało mi się parę zdań z naszej rozmowy, do których nie przywiązywałem przedtem większej wagi. Doszliśmy właśnie do głównej ulicy i stojąc przed gmachem Kimura Company czekaliśmy, każdy na swój tramwaj. I pamiętam, jak Miyake powiedział: - Dostaliśmy dzisiaj w pracy smutną wiadomość. Umarł prezes naszej macierzystej firmy. - O, jak mi przykro. Czy był już w podeszłym wieku? - Miał niewiele ponad sześćdziesiątkę. Nigdy nie miałem okazji zobaczyć go na własne oczy, ale rzecz jasna widziałem w naszych czasopismach jego fotografie. To był wielki człowiek i teraz wszyscy czujemy się jakby osieroceni. - To musi być dla was wszystkich cios. - Tak, istotnie. - Miyake zamilkł na chwilę, ale zaraz podjął znowu: - Chociaż my tam, w naszym biurze, nie bardzo wiemy, jaką by tu znaleźć najodpowiedniejszą formę kondolencji. Bo widzi pan, między nami mówiąc, prezes popełnił samobójstwo. - Naprawdę? - Tak. Znaleziono go zatrutego gazem. Ale zdaje się, że próbował przedtem harakiri, bo miał trochę pokaleczony brzuch. - Miyake wbił wzrok w ziemię, zasępiony. - To było jego zadośćuczynienie w imieniu tych firm, które miał pod sobą. - Zadośćuczynienie? - Nasz prezes czuł się odpowiedzialny za pewne przedsięwzięcia, w które byliśmy wmieszani podczas wojny. Dwaj dygnitarze z zarządu zostali już zwolnieni przez Amerykanów, ale nasz prezes najwyraźniej uważał, że to nie wystarczy. Jego czyn był zadośćuczynieniem w imieniu nas wszystkich wobec rodzin ludzi zabitych w czasie wojny. - Coś podobnego! - obruszyłem się. - To chyba przesada. Zdaje się, że świat zwariował. Wręcz nie ma dnia, żeby nie było wiadomości, że znów ktoś popełnił samobójstwo dla zadośćuczynienia. Niech mi pan powie, czy nie uważa pan, że to próżna stra- ta? W końcu, jeśli kraj jest w stanie wojny, robi się wszystko, by go wspierać, nie ma się czego wstydzić. Po cóż śmiercią wyrażać zadośćuczynienie? - Niewątpliwie ma pan słuszność. Choć szczerze mówiąc, ludzie poczuli ulgę w naszej firmie. Mamy wrażenie, że możemy już zapomnieć o naszych dawnych wykroczeniach i ufnie patrzeć w przyszłość. Nasz prezes dokonał wielkiej rzeczy. - Ale to także wielka strata. Bywa, że pozbawiają się w ten sposób życia nasi najlepsi rodacy. - Szkoda, rzeczywiście. Czasem myślę, że wielu jest takich, którzy powinni w zadośćuczynieniu oddać życie, lecz są zbyt tchórzliwi na to, żeby poczuwać się do odpowiedzialności. I wobec tego tylko tacy jak nasz prezes podejmują te szlachetne gesty. Mnóstwo ludzi z powrotem zajmuje stanowiska, jakie piastowali podczas wojny. Niektórzy z nich to wręcz zbrodniarze wojenni. To od nich powinno się żądać zadośćuczynienia. - Rozumiem twoje racje. Jednakże tych, którzy walczyli i lojalnie pracowali dla naszego kraju, nie można nazwać zbrodniarzami wojennymi. Obawiam się, że ostatnio nadużywa się tego określenia. - To są ludzie, którzy wywiedli kraj na manowce, proszę pana. Przecież to oni powinni się poczuwać do odpowiedzialności. Tchórzostwem jest z ich strony, że nie chcą się przyznać do własnych błędów. A już tchórzostwem niezrównanym, jeśli te błędy były popełniane w imieniu całego kraju. Czy Miyake rzeczywiście to wszystko mi powiedział tamtego popołudnia? Może jego słowa mylą mi się trochę z tym, co by powiedział Suichi. To całkiem możliwe. Uważałem go przecież za swego przyszłego zięcia i mogłem go jakoś utożsamiać ze swym prawdziwym zięciem. Takie zwroty jak „tchórzostwo niezrównane” bardziej pasują do Suichi niż do układnego młodego Miyake. Choć jestem pewien, że jakaś rozmowa w tym rodzaju naprawdę się odbyła wtedy na przystanku tramwajowym, i wydaje mi się nieco dziwne, że poruszył taki temat. Tylko jeśli idzie o zwrot: „tchórzostwo niezrównane”, nie mam wątpliwości, że to już należy do Suichi. Ba, dziś, gdy o tym myślę, jestem przekonany, że Suichi użył go tamtego wieczoru po uroczystości pogrzebania prochów Kenji. Upłynął z górą rok, nim prochy mojego syna nadeszły z Mandżurii. Mówiono nam stale, że komuniści wszystko utrudniają, a później, kiedy już wreszcie nadeszły, razem z prochami dwudziestu trzech innych młodych ludzi, którzy przypuścili ten beznadziejny atak przez pole minowe, nie było pewności, że to są istotnie prochy Kenji i tylko jego. Ale jeśli nawet prochy mojego brata są przemieszane z innymi - pisała do mnie wówczas Setsuko - to przecież tylko z prochami jego towarzyszy. Nie możemy mieć o to pretensji. Uznaliśmy zatem, że to prochy Kenji, i wyprawiliśmy mu ten opóźniony pogrzeb - dwa lata minęły w zeszłym miesiącu. W trakcie ceremonii na cmentarzu zobaczyłem, że Suichi odchodzi nagle z gniewem. Zapytałem Setsuko, co się stało jej mężowi, a ona pośpiesznie wyszeptała: - Proszę, niech ojciec mu wybaczy, on się kiepsko czuje. To skutki niedożywienia, nie może się ich pozbyć od miesięcy. Ale później, kiedy goście pogrzebowi zaczęli się zbierać w moim domu, Setsuko powiedziała do mnie: - Niechże ojciec go zrozumie, Suichi głęboko przeżywa takie uroczystości. - To wzruszające - odparłem. - Nie miałem pojęcia, że on był w tak dobrej komitywie z Kenji. - Zawsze świetnie się dogadywali. A poza tym, Suichi utożsamia siebie z Kenji i jego kolegami. Mówi, że równie dobrze mogłoby to jego spotkać. - No to chyba tym bardziej nie powinien wychodzić w trakcie uroczystości? - Przykro mi, ojcze, Suichi wcale nie chciał, żeby go posądzono o brak szacunku. Ale w zeszłym roku uczestniczyliśmy w tylu podobnych pogrzebach jego przyjaciół i kolegów. Zawsze wprawiają go one w taki gniew. - Gniew? A dlaczegóż to on się gniewa? Jednakże w tym momencie zaczęli napływać nowi goście i musiałem przerwać tę rozmowę. Dopiero później, wieczorem, znalazłem okazję, żeby pomówić z nim samym. Sporo gości jeszcze pozostało, zgromadzonych w pokoju przyjęć. Wypatrzyłem rosłą postać stojącego samotnie zięcia. Rozsunął balkonowe drzwi od strony ogrodu i, odwrócony tyłem do pomruku rozmów, wpatrywał się w ciemność. Podszedłem do niego i zagadnąłem: - Setsuko mówi, że te uroczystości wzbudzają w tobie gniew, Suichi. Odwrócił się z uśmiechem: - Chyba tak. Gniew mnie ogarnia, jak pomyślę o różnych sprawach. O tych stratach. - Tak. Aż strach pomyśleć, co za straty. Ale Kenji, jak wielu innych, zginął bardzo walecznie. Przez chwilę wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem, z twarzą bez wyrazu. Czasem tak właśnie na mnie patrzy i nigdy nie zdołałem się do tego całkiem przyzwyczaić. Spojrzenie jest bez wątpienia dość niewinne, ale może dlatego, że Suichi jest potężnie zbudowany i rysy ma dosyć groźne, łatwo w nich wyczytać jakąś pogróżkę albo oskarżenie. - Liczba tych walecznych zgonów chyba nie ma końca - odparł wreszcie. - Połowa mojej klasy maturalnej zginęła waleczną śmiercią. A wszystko dla głupiej sprawy, choć oni sami nigdy o tym się nie dowiedzieli. Czy ojciec wie, co naprawdę mnie tak gniewa? - Cóż takiego, Suichi? - Ci, co posłali takich Kenji na waleczną śmierć, gdzie oni są dzisiaj? Żyją sobie po dawnemu. Wielu nawet lepiej aniżeli kiedyś, bo tak się dobrze zachowują w oczach Amerykanów, tych samych, którzy doprowadzili nas do klęski. Za to my musimy opłakiwać takich Kenji. Stąd mój gniew. Waleczni młodzi ludzie umierają dla głupiej sprawy, a prawdziwi winowajcy ciągle są wśród nas. Boją się ujawnić, przyznać do odpowiedzialności. - I wtedy właśnie, jestem tego pewien, Suichi, odwróciwszy się tyłem do ciemności za oknami, powiedział: - Dla mnie to już jest tchórzostwo niezrównane. Byłem zmęczony tą uroczystością, inaczej mógłbym był z nim podyskutować na temat niektórych jego twierdzeń. Uznałem jednak, że będą jeszcze po temu okazje, i skierowałem rozmowę na inne tory. Pamiętam, jak stałem z nim, zapatrzony w noc, wypytując go o jego pracę i o Ichiro. Bo w ogóle to prawie go nie widywałem od czasu, gdy powrócił z wojny, i oto teraz po raz pierwszy miałem do czynienia ze zmienionym, jakby zgorzkniałym zięciem, do jakiego miałem przywyknąć. Tego wieczoru byłem zaskoczony tym, co mówił. Nie było w nim śladu tamtych nienagannych manier, jakie miał przed pójściem na wojnę, ale kładłem to na karb emocjonalnej reakcji na uroczystości pogrzebowe, a szerzej biorąc - potężnego wpływu jego wojennych przeżyć, podobno straszliwych, jak napomknęła mi Setsuko. W istocie jednak miało się okazać, że ów nastrój, w jakim go znalazłem wtedy, jest typowy dla jego obecnego usposobienia, a to przeobrażenie z uprzejmego, skromnego młodzieńca, który dwa lata przed wojną ożenił się z Setsuko - dość znamienne. Jest rzeczą tragiczną, niewątpliwie, że tylu ludzi z jego pokolenia zginęło w taki sposób, ale dlaczegóż żywić taką urazę wobec starszych? W jego dzisiejszych poglądach pojawiła się jakaś zawzię- tość, niemal zapiekła niechęć, co mnie niepokoi, zwłaszcza że te cechy wyraźnie oddziałują na Setsuko. Taka przemiana wszakże nastąpiła nie tylko u mojego zięcia. Widzę ją dzisiaj wszędzie wokół siebie. Coś się zmieniło w charakterze młodszej generacji, coś, czego nie pojmuję w pełni i co pod pewnymi względami bezsprzecznie jest niepokojące. Ot, choćby ta rozmowa nie dalej jak onegdaj wieczór u pani Kawakami, kiedy to jakiś gość siedzący w pobliżu przy barze powiedział: - Podobno zabrali tego idiotę do szpitala. Parę złamanych żeber i wstrząs mózgu. - Mówi pan o młodym Hirayamie? - spytała pani Kawakami z troską w oczach. - To on tak się nazywa? Ten, co to wiecznie włóczy się po okolicy i wykrzykuje różne głupstwa? Ktoś rzeczywiście powinien go uciszyć, a tu wczoraj chyba znów został pobity. To skandal rozprawiać się z takim idiotą, obojętne, co tam wykrzykuje. Odwróciłem się do tego gościa i zagadałem: - Przepraszam, mówi pan, że napadnięto na młodego Hirayamę. Z jakiego powodu? - Pewnie śpiewał którąś z tych starych żołnierskich piosenek i wykrzykiwał reakcyjne hasła. - Przecież on to zawsze robi - przypomniałem. - Umie zaśpiewać ze dwie, trzy takie piosenki, nie więcej. Tyle go nauczono. Tamten wzruszył ramionami. - Zgoda, więc co za sens atakować takiego idiotę? To niegodziwe. Ale on był przy moście Kayabashi, a pan wie, jakie męty chadzają tam po zmroku. Siedział na filarze, wyśpiewywał i wykrzykiwał coś z godzinę. Słychać go było w barze naprzeciwko i pewnie paru z nich miało tego dosyć. - I na co to komu? - dziwiła się pani Kawakami. -Przecież młody Hirayama nikomu nie robi nic złego. - Cóż, ktoś powinien go nauczyć nowych pieśni - od- parł ów mężczyzna pociągając łyk ze szklanki. - Bo znów go pobiją, jak będzie chodził i śpiewał te stare. Nazywamy go ciągle „młodym Hirayamą”, choć musi już mieć najmniej pięćdziesiątkę. Ale też nie jest to nieodpowiednie określenie, bo ma on umysłowość dziecka. Jak daleko sięgam pamięcią, opiekowały się nim katolickie zakonnice w misji, a pewnie rodzice nosili nazwisko Hirayamą. Dawniej, kiedy to kwitła nasza dzielnica rozrywki, młodego Hirayamę można było zawsze spotkać siedzącego na ziemi u wejścia do Migi-Hidari czy któregoś z pobliskich lokali. Był, tak jak mówiła pani Kawakami, nieszkodliwy i rzeczywiście tuż przed wojną, a także w czasie wojny stał się postacią dobrze znaną w tej dzielnicy, z tymi swoimi wojennymi piosenkami i naśladowaniem mów patriotycznych. Kto go nauczył tych piosenek, nie wiem. Miał ich w swym repertuarze ledwie parę, a i to z każdej tylko jedną strofkę. Ale śpiewał je donośnym, pełnym głosem, a jeśli nie śpiewał, to bawił widzów inaczej: z rękami wspartymi na biodrach stał szczerząc zęby ku niebu i wołał: „Ta wioska musi złożyć należną ofiarę Cesarzowi! Niektórzy z was złożą mu w ofierze swoje życie! Niektórzy powrócą triumfalnie, by ujrzeć nowy brzask!” - i takie różne rzeczy. A ludzie powiadali: „Młody Hirayamą może i nie ma dobrze w głowie, ale mówi jak należy. To Japończyk całą gębą”. Nieraz widziałem, jak ludzie przystawali, by mu dać groszaka, albo kupowali mu coś do jedzenia, a wówczas twarz idioty rozjaśniała się w uśmiechu. Nie ma dwóch zdań, że młody Hirayamą uparł się przy tych patriotycznych pieśniach, bo ściągały na niego uwagę i sympatię publiczności. Nikomu w tamtych czasach nie przeszkadzali pomyleńcy. Co naszło ludzi, że mają ochotę zbić takiego? Mogą im się nie podobać jego piosenki i przemowy, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa to są ci sami ludzie, którzy niegdyś głaskali go po głowie i zachęcali tak długo, aż te parę strzępów utrwaliło mu się w mózgownicy. Ale jak mówię, w kraju panują dziś inne nastroje i postawa Suichi pewnie wcale nie jest wyjątkowa. Może jestem niesprawiedliwy, posądzając o tę zawziętość również młodego Miyake, ale tak, jak się dzisiaj rzeczy mają, kiedy się człowiek zastanowi, to w każdym słowie, które ktoś do kogoś wypowiedział, odnajdzie ten sam ślad zapiekłego żalu. Dałbym głowę, że Miyake wypowiedział tamte słowa; być może wszyscy mężczyźni z pokolenia mło- dego Miyake i Suichi tak teraz myślą i mówią. Wspomniałem już chyba, że wczoraj odbyłem przejażdżkę na południe miasta, do dzielnicy Arakawa. Arakawa to końcowy przystanek linii tramwajowej wiodącej na południe i wielu ludzi nie może się nadziwić, że ta linia ciągnie się tak daleko na przedmieście. Bo rzeczywiście, trudno uznać za część miasta Arakawę, z jej czysto wymiecionymi reprezentacyjnymi ulicami, z rzędami klonów wzdłuż chodników, z szacownymi domostwami, wzniesionymi w pewnej odległości od siebie, i z ogólną wiejską atmosferą całego otoczenia. Według mnie jednak, władze słusznie postąpiły przeciągając linię tramwajową aż do Arakawy, bo mieszkańcy śródmieścia mogą odnieść z tego tylko korzyść, mając łatwy dostęp do spokojniejszej, mniej zaludnionej okolicy. Nie zawsze tak o nas dbano, bo pamiętam, że to uczucie stłoczenia, jakiego człowiek nabawia się w śródmieściu, zwłaszcza podczas upalnego lata, było znacznie dotkliwsze, zanim przeprowadzono dzisiejsze linie tramwajowe. Zdaje się, że to w 1931 roku zaczęły funkcjonować nowe linie, zastępując stare, niewydolne, które tak irytowały pasażerów przez trzydzieści lat. Komuś, kto nie mieszkał tutaj, trudno sobie pewnie wyobrazić, jaki wpływ miały te nowe linie na wiele dziedzin życia w centrum miasta. Całe dzielnice jakby z dnia na dzień zmieniły swój charakter; opustoszały parki, ongiś zawsze rojne, a renomowane firmy poniosły ciężkie straty. Za to zyskały niespodziewanie odległe części miasta, wśród nich okolica po drugiej stronie Mostu Rozterki, która wkrótce miała się stać naszą dzielnicą rozrywki. Nim uruchomiono te nowe połączenia, można tam było zobaczyć jedynie parę nieciekawych ulic z rzędami domów krytych gontem. Nikt w tamtych czasach nie uważał jej za pełnoprawną dzielnicę, a umiejscowić ją można było tylko mówiąc: „na wschód od Furukawy”. Wszelako dzięki nowej trasie tramwajowej pasażerowie wysiadający na pętli w Furukawie szybciej dostawali się do centrum na piechotę, niż gdyby odbywali drugą, okrężną podróż tramwajem, w rezultacie więc przez tę dzielnicę nagle zaczęła się przelewać duża fala ludzi. Rozkwitło dynamicznie po latach skromnej wegetacji tych parę barów, które tam już były, a równocześnie jeden po drugim otwierano nowe. Lokal, który miał się przekształcić w Migi-Hidari, znano wówczas po prostu jako bar U Yamagaty - zgodnie z nazwiskiem właściciela, żołnierza — weterana - i był on najstarszym barem w tej dzielnicy. Wówczas był to lokal trochę bez wyrazu, lecz przez lata regularnie go odwiedzałem, odkąd przybyłem do miasta. O ile pamiętam, dopiero w parę miesięcy po pojawieniu się nowych linii tramwajowych Yamagata spostrzegł, co się wokół niego dzieje, i zaczęło mu coś świtać w głowie. A ponieważ planowano, że to będzie dzielnica „alkoholowa” w najlepszym znaczeniu tego słowa, jego lokal, jako najstarszy i usytuowany przy skrzyżowaniu trzech ulic, mógł w naturalny sposób stać się pośród miejscowych lokali czymś w rodzaju patriarchy. Mając to na uwadze uznał, że jego obowiązkiem jest powiększyć ten swój barek i uruchomić go ponownie jako lokal w wielkim stylu. Kupiec z górnego piętra godził się na wykupienie, a i potrzebny kapitał można było zdobyć bez trudności. Jedyną poważną przeszkodą, zarówno w odniesieniu do jego przedsięwzięcia, jak i dzielnicy w ogólności, było stanowisko władz miejskich. Co do tego Yamagata na pewno się nie mylił. Był to bowiem rok 1933 czy 1934 - jak może pamiętacie, czas nieodpowiedni na to, by rozważać narodziny nowej dzielnicy rozrywki. Władze uparcie hamowały swą polityką rozwój frywolniejszej sfery życia w mieście, a w samym centrum nawet wiele co bardziej dekadenckich lokali zamykano. Z początku więc nie odnosiłem się do pomysłów Yamagaty zbyt przychylnie. Dopiero gdy mi wyłuszczył, jaki lokal ma na myśli, przekonał mnie i obiecałem, że mu pomogę w miarę swoich możliwości. Zdaje się, że już wspomniałem, iż odegrałem pewną skromną rolę w powstaniu Migi- Hidari. Oczywiście że jako człowiek niebogaty niewiele mogłem pomóc finansowo. Ale w tym czasie cieszyłem się już niejaką renomą w naszym mieście. O ile sobie przypominam, nie zasiadałem jeszcze w Komisji Sztuki przy Departamencie Stanu, lecz miałem z nią liczne powiązania i już wtedy często zasięgano mojej rady w wielu sprawach. Toteż moja interwencja dotycząca Yamagaty nie była bez znaczenia. - Intencją właściciela - tłumaczyłem - jest to, by proponowana firma mogła przyczynić się do uczczenia nowego patriotycznego ducha, jaki dziś rodzi się w Japonii. Ten nowy duch będzie wyrażać się w dobrych obyczajach, a każdy klient pozostający z nimi w niezgodzie zostanie zmuszony do wyjścia. Ponadto, zamierzeniem właściciela jest, aby jego lokal stał się miejscem, gdzie mogliby się schodzić i pogawędzić przy kieliszku tutejsi artyści malarze i pisarze, których dzieło najpełniej oddaje nasz klimat. Co zaś się tyczy tej ostatniej kwestii, to zapewniłem sobie poparcie różnych swoich kolegów, wśród nich malarza Masayuki Harada, dramatopisarza Misumi oraz dziennikarzy: Shigeo Otsuji i Eiji Nastuki. Wszyscy oni, jak wiadomo, są autorami dzieł niezachwianie wiernych Jego Cesarskiej Wysokości. Dalej wywodziłem, że jeśli taki lokal będzie wiódł prym w tej okolicy, to w idealny sposób będzie można zapewnić w dzielnicy pożądany klimat. - W przeciwnym razie - ostrzegałem - boję się, że będziemy mieli do czynienia z rozrastaniem się jeszcze jednej części miasta nacechowanej tym samym rodzajem dekadencji, którą zwalczamy nie szczędząc sił i która, jak wiemy, tak osłabia delikatną tkankę naszej kultury. Władze nie tylko dały przyzwolenie, ale wyraziły wręcz entuzjazm, który mnie zaskoczył. Był to, jak mniemam, jeszcze jeden z tych przypadków, kiedy to człowiek odkrywa ze zdumieniem, że cenią go wyżej, niż przypuszczał. No, ale ja nigdy nie należałem do tych, co zabiegają o estymę, i nie dlatego narodziny Migi-Hidari sprawiły mi tak wielką osobistą satysfakcję. Dumny byłem raczej z tego, że oto powstało coś, co potwierdza moją tezę - a mianowicie, że nowy duch Japonii nie musi wykluczać przyjemności; innymi słowy, nie ma powodu, by używanie życia musiało zaraz iść w parze z dekadencją. Tak więc, w jakieś dwa i pół roku po uruchomieniu nowych unii tramwajowych nastąpiło otwarcie Migi-Hidari. Renowację przeprowadzono umiejętnie i na dużą skalę, tak że żaden przechodzień wędrujący tamtędy po zmroku nie mógł nie zauważyć jasno oświetlonego frontonu z rozlicznymi małymi i dużymi lampionami, zawieszonymi na przyczółkach dachu, pod okapami czy w równiutkich rzędach wzdłuż okiennych gzymsów i nad głównym wejściem. No a do tego był ten ogromny oświetlony proporzec zwisający z kalenicy, a na nim nowa nazwa lokalu na tle butów wojskowych, ustawionych w szyku, jak do marszu. Któregoś wieczoru, wkrótce po otwarciu, Yamagata zaciągnął mnie do środka i zaproponował, żebym sobie wybrał stolik. Odtąd, powiedział, będzie to stolik zarezerwowany do mego wyłącznego użytku. Przede wszystkim, jak sądzę, chciał się zrewanżować za tę drobną przysługę, jaką mu wyświadczyłem, ale pamiętał zapewne również i o tym, że zawsze byłem jednym z jego najlepszych gości. W istocie, zanim lokal Yamagaty przemienił się w Migi-Hidari, chodziłem tam już przeszło dwadzieścia lat. Nie dlatego, żebym sobie to miejsce szczególnie upodobał - bo jak powiadam, dość obskurny to był lokal - ale kiedy jako młody chłopak przybyłem do tego miasta, zamieszkałem w Furukawie, przeto barek Yamagaty miałem pod ręką. Dziś pewnie trudno wam sobie wyobrazić, jak szpetna była w tamtych czasach Furukawa. Bo jeżeli ktoś niedawno zamieszkał w naszym mieście, słysząc o dzielnicy Furukawa, będzie miał zapewne przed oczami park, który tam dziś się mieści, i jego osławione drzewa brzoskwiniowe. Ale gdy ja po raz pierwszy przyjechałem do naszego miasta - w 1913 roku - pełno tam było fabryk i magazynów należących do pomniejszych firm, często opuszczonych albo znajdujących się w opłakanym stanie. Domy mieszkalne były stare i bardzo zaniedbane, a jedyna społeczność, jaka zamieszkiwała Furukawę, to ci, których stać było tylko na bardzo niski czynsz. Lokum, jakie zajmowałem, to był mały pokoik na poddaszu, nad staruszką mieszkającą ze swym nieżonatym synem, zupełnie nieodpowiedni dla mnie. W domu nie było elektryczności, więc musiałem malować przy lampie naftowej. Ledwie tam starczyło miejsca na postawienie sztalug i nie udało mi się nie zachlapać farbą ścian i tatami. Nieraz zdarzało mi się podczas nocnej pracy obudzić staruszkę lub jej syna; a już najgorszym utrapieniem był sufit, tak niski, że nie mogłem się całkiem wyprostować i godzinami pracowałem w półprzysiadzie, raz po raz waląc głową w krokwie. Choć swoją drogą, byłem wówczas tak uszczęśliwiony, że mnie przyjęto do firmy Takeda i że sam na siebie zarabiam jako artysta, iż nie przywiązywałem zbytniej wagi do tych mizernych warunków. We dnie oczywiście nie pracowałem w swoim pokoju, tylko w „pracowni” Mistrza Takedy. I ona także mieściła się w Furukawie. Była to długa sala nad restauracją - tak długa, że cała nasza piętnastka mogła w niej rozstawić sztalugi w jednym rzędzie. Sufit, aczkolwiek wyższy niż w mojej mansardzie, pośrodku wyraźnie się zapadał, toteż wchodząc rano zawsze żartowaliśmy, że przez noc obniżył się jeszcze o parę centymetrów. Wzdłuż całej sali ciągnęły się okna, które powinny były nam dostarczyć dobrego światła; cóż, kiedy promienie słońca padały jakoś tak ukośnie, że sala przypominała raczej kabinę okrętową. Innym problemem było, że restaurator na dole nie pozwalał nam zostawać w pracowni po godzinie szóstej po południu, kiedy to zaczynali się schodzić klienci. „Taki tam robicie hałas, jakby to było stado bydła” - mawiał. Nie pozostawało nam więc nic innego, jak pracować dalej w swych mieszkaniach. Powinienem tu może wyjaśnić, że aby zdążyć z zaplanowaną robotą, musieliśmy pracować wieczorami - nie było innego sposobu. Firma Takeda chlubiła się tym, że potrafi dostarczyć bardzo dużo rysunków w bardzo krótkim czasie. A nam Mistrz Takeda dał jasno do zrozumienia, że jeśli nie zdołamy dostarczać naszych prac przed odbiciem statku z przystani, szybko utracimy przyszłe zamówienia na rzecz konkurencyjnych firm. W rezultacie więc pracowaliśmy do późnej nocy w pocie czoła, a i tak nazajutrz czuliśmy się winni, jeśli były jakieś opóźnienia. Często, gdy zbliżał się ostateczny termin, sypialiśmy po dwie, trzy godziny, malując niemal całą dobę. Bywało, że przy większym nagromadzeniu zamówień chodziliśmy półprzytomni z wyczerpania. A mimo to nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek nie zdążyli z wykonaniem zamówienia, co, jak sądzę, daje pewne pojęcie o rygorze, jakiemu nas poddał Mistrz Takeda. Pracowałem już około roku u Takedy, gdy dołączył do nas nowy artysta malarz. Był to Yasunari Nakahara. Wątpię, żeby to nazwisko wiele wam mówiło, bo niby czemu mielibyście się z nim zetknąć, skoro ów malarz nigdy nie zdobył rozgłosu. Największe jego osiągnięcie to posada gimnazjalnego wykładowcy sztuki w dzielnicy Yuyama, posada, którą objął ostatecznie parę lat przed wojną i którą, jak słyszałem, zajmuje po dziś dzień, gdyż władze nie widzą powodu, żeby zastąpić go kimś innym, co uczyniły przecież z wieloma jego kolegami po fachu. Ja zaś wspominam go zawsze jako „Żółwia”, bo przydomek ten nadano mu w czasach, gdy pracował u Takedy, i sam go tak - nie bez czułości - nazywałem w okresie naszej przyjaźni. - Mam jeszcze u siebie obraz Żółwia - autoportret, który namalował tuż po odejściu od Takedy. Przedstawia chudego młodzieńca w okularach, siedzącego w koszuli bez marynarki w mrocznym zagraconym pokoju, w otoczeniu sztalug i rozchwianych mebli, z twarzą rozjaśnioną z jednej strony przez padające z okna światło. Powaga i nieśmiałość wypisane na tej twarzy to bezsprzecznie jego cechy, tak właśnie go zapamiętałem i w tym względzie Żółw okazał niezwykły realizm. Patrząc na ten portret, bierze się pewnie Żółwia za nieudacznika, którego można ukradkiem odepchnąć w tramwaju, by zająć wolne miejsce. Lecz każdy z nas, jak się zdaje, ma swoje próżnostki. O ile więc skromność nie pozwalała Żółwiowi ukryć nieśmiałości, o tyle nie przeszkodziła mu w przypisywaniu sobie pewnej intelektualnej wyższości, której ja na przykład wcale sobie nie przypominam. Co prawda, nie przypominam sobie, aby którykolwiek z kolegów potrafił namalować autoportret absolutnie szczerze; bo choćby człowiek nie wiem jak dokładnie oddał zewnętrzne szczegóły swego odbicia w lustrze, przedstawiona w nim osobowość rzadko będzie bliska takiej prawdzie, jaką widzą inni. Żółw zawdzięcza swój przydomek temu, że rozpocząwszy pracę w firmie w okresie, gdy wykonywano szczególnie pilne zamówienie, dostarczał zaledwie dwa, trzy płótna w czasie, w którym my malowaliśmy po sześć czy siedem. Tę jego powolność składano początkowo na karb braku doświadczenia i nazywano go tak tylko za plecami. Lecz w miarę jak mijały tygodnie i tempo jego pracy pozostawało takie samo, wszystkich ogarniała coraz większa złość. Wkrótce też weszło w zwyczaj, że nazywano go Żółwiem prosto w oczy, a on choć w pełni zdawał sobie sprawę, że ten przydomek nie jest dowodem przyjacielskiej serdeczności, robił wszystko, by tak właśnie go traktować. Jeśliby na przykład ktoś zawołał przez całą salę: „Hej tam, Żółwiu, czy jeszcze malujesz ten płatek, coś go rozpoczął w zeszłym tygodniu?”, zmusiłby się do śmiechu, jakby nie chciał zepsuć żartu. Pamiętam, że tę niezdolność do obrony własnej godności moi koledzy przypisywali często temu, że Żółw pochodzi z Negishi. Bo w tamtych czasach, podobnie jak i dzisiaj, panował niecny przesąd, że ta dzielnica miasta niezmiennie wydaje ludzi słabych, pozbawionych kręgosłupa. Przypominam sobie, jak któregoś ranka, gdy Mistrz Takeda wyszedł na chwilę z długiej sali, dwóch kolegów podeszło do sztalug Żółwia, podrwiwając sobie z jego powolności. Moje sztalugi stały niedaleko, toteż dobrze widziałem nerwowy grymas towarzyszący jego odpowiedzi: - Proszę was o trochę cierpliwości. Pragnę usilnie nauczyć się od was, moich zdolniejszych kolegów, jak wykonać rzecz tej miary w tak króciutkim czasie. Przez te parę tygodni robiłem, co mogłem, by malować szybciej, ale niestety musiałem odrzucić kilka prac wskutek ich niskiej jakości, która wynikła z pośpiechu, a byłaby urągowiskiem dla wysokiego poziomu naszej firmy. Jednakże zrobię, co tylko w mojej mocy, aby poprawić swoją opinię w waszych oczach, więc błagam, wybaczcie i miejcie jeszcze trochę cierpliwości. Żółw powtórzył ten apel parę razy, lecz jego prześladowcy nie zaprzestali rzucania obelg, oskarżając go o lenistwo i zwalanie na nas wszystkich swej roboty. Teraz już większość z nas przerwała malowanie i otoczyła ich kołem. I chyba wtedy, gdy ci dwaj oskarżyciele przestali się liczyć ze słowami i gdy zobaczyłem, że cała reszta tylko patrzy jakby zafascynowana, wystąpiłem naprzód i przemówiłem: - Dosyć tego, nie widzicie, że macie do czynienia z człowiekiem, który ceni swój artystyczny zawód? Jeśli artysta nie chce poświęcać jakości dla pośpiechu, to powinniśmy wszyscy taką postawę uszanować. Głupi jesteście, jeśli tego nie dostrzegacie. Rzecz jasna, było to już wieki temu, więc nie dam głowy, że dokładnie takich słów użyłem. Ale coś w tym rodzaju w obronie Żółwia powiedziałem, tego jestem pewien, bo pamiętam jak dziś wdzięczność i ulgę w jego twarzy, kiedy się odwrócił do mnie, i zdumione spojrzenia wszystkich pozostałych. Ja sam cieszyłem się wśród kolegów dużym poważaniem, bo też moje wyniki były niekwestionowane, czy to pod względem jakości, czy ilości, toteż jestem przekonany, że moja interwencja położyła kres tym mękom Żółwia przynajmniej na resztę przedpołudnia. Ktoś może pomyśli, że relacjonując ten mały epizod, zbyt wielką zasługę przypisuję sobie ostatecznie, argument, jaki wysunąłem w obronie Żółwia, jest chyba czymś całkiem oczywistym - nasunąłby się od razu każdemu, kto ma jakikolwiek szacunek dla sztuki. Trzeba jednak pamiętać o klimacie, jaki panował w tamtych czasach u Mistrza Takedy - o naszym poczuciu, że toczymy wszyscy walkę z czasem, by utrzymać z takim trudem zdobytą dobrą reputację firmy. Zdawaliśmy sobie również sprawę z tego, że podstawowym elementem prac, które u nas zamawiano - tych wizerunków gejsz, kwitnących wiśni, pływających karpi, świątyń - była „japońszczyzna”, taka jak ją pojmowali cudzoziemcy, którym te dzieła wysyłano, a wszelkie subtelniejsze cechy stylu przeszłyby pewnie nie zauważone. Tak więc nie sądzę, abym zbyt wiele przypisywał swej osobie z tamtych młodych lat, jeśli stwierdzę, że moje wystąpienie w owym dniu było manifestacją właściwości charakteru, za którą w później szych latach miałem zdobyć niemały szacunek -umiejętności samodzielnego myślenia i oceny, nawet jeśli to oznacza przeciwstawienie się ogólnej tendencji. Tak czy owak, tamtego rana tylko ja jeden przyszedłem z pomocą Żółwiowi. A choć żółw jakoś tam mi podziękował za tę małą interwencję i dalsze podtrzymywanie go na duchu, tempo naszego życia było wówczas takie, że upłynęło trochę czasu, zanim zdołałem pogadać z nim dłużej sam na sam. Chyba dopiero w jakieś dwa miesiące po opisanym tutaj incydencie w naszym oszalałym harmonogramie nastąpiło coś w rodzaju krótkotrwałej ciszy. Przechadzałem się właśnie wokół świątyni Tamagawa, co często robiłem znalazłszy jakąś wolną chwilę, gdy nagle dostrzegłem Żółwia siedzącego na ławce w słońcu i najwyraźniej śpiącego. Nadal jestem wielkim miłośnikiem placu świątynnego Tamagawa i zgadzam się, że rosnące tam dziś szpalery drzew i żywopłotów mogą sprzyjać atmosferze odpowiedniej dla miejsca kultu. Wszelako zawsze, ilekroć tam zaglądam, odczuwam jakąś nostalgię za dawnym placem Tamagawa. Niegdyś, przed erą drzew i żywopłotów, teren ten wydawał się bardziej rozległy i kipiący życiem. Jak okiem sięgnąć, rozsiane wokół na trawnikach kramy oferowały cukierki i balony, a między nimi popisywali się kuglarze i magicy. Pamiętam, że na plac przyświątynny Tamagawa szło się także, jeśli ktoś chciał sobie zrobić zdjęcie, bo co krok napotykało się tam fotografa obozującego w swojej budzie, z trójnogiem i czarną płachtą. To popołudnie, gdy natknąłem się na Żółwia, było w jakąś niedzielę wczesną wiosną i wszędzie roiło się od dzieci z rodzicami. Żółw ocknął się raptownie z drzemki, kiedy podszedłem i usiadłem przy nim. - Kogo widzę, Ono-san! - zawołał i twarz mu się rozjaśniła. - Co za dobre losy mi ciebie dziś zsyłają. Dopiero co mówiłem sobie w duchu, że gdybym miał trochę wolnego grosza, kupiłbym coś dla Ono-san w dowód wdzięczności za jego życzliwość dla mnie. Ale w tej chwili mógłbym kupić tylko jakąś błahostkę, a to byłaby obraza. Na razie więc, Ono-san, pozwól, że ci z całego serca podziękuję za wszystko, co dla mnie uczyniłeś. - Nic takiego nie uczyniłem. Powiedziałem tylko parę razy, co myślę, i to wszystko. - Wierz mi, Ono-san, tacy ludzie jak ty rzadko się trafiają. To zaszczyt dla mnie być kolegą kogoś takiego. I choćby w przyszłości nasze ścieżki miały się całkiem rozejść, zawsze będę pamiętał twoją życzliwość. Przypominam sobie, że jeszcze ładnych kilka chwil musiałem wysłuchiwać jego pochwał dla mojej odwagi i prawości. W końcu powiedziałem: - Już od jakiegoś czasu zamierzam z tobą pogadać. Bo widzisz, rozważyłem różne sprawy i myślę o porzuceniu Mistrza Takedy w najbliższej przyszłości. Żółw wytrzeszczył na mnie oczy. Potem komicznie rozejrzał się dokoła, jakby w obawie, że ktoś mógł mnie podsłuchać. - Miałem dużo szczęścia - ciągnąłem. - Moje prace wzbudziły zainteresowanie malarza i drzeworytnika Seiji Moriyamy. Na pewno o nim słyszałeś? Żółw, wciąż jeszcze na mnie zagapiony, potrząsnął głową. - Pan Moriyama to artysta w pełnym znaczeniu tego słowa. I to wybitny, jak się zdaje. Miałem wyjątkowe szczęście, że zwrócił na mnie uwagę i że mi udzielił rady. Bo właśnie jego zdaniem moja dalsza praca u Mistrza Takedy przyniosłaby niepowetowaną szkodę memu talentowi i zaproponował mi, żebym u niego terminował. - Naprawdę? - wtrącił ostrożnie mój towarzysz. - I wiesz, jak się tak przechadzałem tu po parku, pomyślałem sobie: „Pan Moriyama ma całkowitą rację, oczywiście. Niech sobie te konie zaprzęgowe tyrają na życie u Mistrza Takedy, lecz ci spośród nas, którzy myślą poważnie i celują wyżej, muszą się rozejrzeć za czymś innym”. Przy tych słowach spojrzałem znacząco na Żółwia. Nadal nie spuszczał ze mnie oczu, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaintrygowania. - Pozwoliłem sobie wspomnieć o tobie panu Moriyamie - powiedziałem. - Prawdę mówiąc, wyraziłem opinię, że stanowisz wyjątek wśród moich obecnych kolegów. Że spośród nich tylko ty jeden masz prawdziwy talent i poważne aspiracje. - Co ty opowiadasz, Ono-san - wybuchnął śmiechem. - Jak możesz mówić takie rzeczy? Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej, ale to już chyba przesada. - Postanowiłem przyjąć tę uprzejmą propozycję pana Moriyamy - wywodziłem - i bardzo cię namawiam, abyś mi pozwolił pokazać mu twoje prace. Może los szczęśliwie zdarzy, że tobie też zaproponuje, abyś u niego terminował. Żółw popatrzył na mnie z troską w twarzy. - Ależ Ono-san, co też ty mówisz? - odparł ściszonym głosem. - Mistrz Takeda zaangażował mnie, bo mu zostałem polecony przez najbardziej poważanego znajomego mego ojca. I co tu gadać, okazuje mi wielką pobłażliwość mimo tych moich trudności. Jakże mógłbym być tak nielojalny i rzucić go ledwie po paru miesiącach? - Żółw, jakby spostrzegł nagle wagę wypowiedzianych słów, dodał pośpiesznie: - Ale rzecz jasna, nie chcę przez to po- wiedzieć, że ty, Ono-san, jesteś w jakiejkolwiek mierze nielojalny. Twoja sytuacja jest inna. Nie ośmieliłbym się... - urwał i zachichotał z zakłopotania. Z trudem zebrał się w sobie, by zapytać: - Czy poważnie myślisz o porzuceniu Mistrza Takedy, Ono-san? - Moim zdaniem - oświadczyłem - Mistrz Takeda nie zasługuje na lojalność takich jak ty i ja. Na lojalność trzeba zapracować. I ludzie zdają się zbyt wielką wagę przywiązywać do lojalności. Wszędzie tylko gadają o lojalności i ślepo idą za jej rozkazami. Ja tam nie zamierzam żyć tak dalej. Może nie całkiem dokładnie przytaczam to, co powiedziałem tamtego popołudnia pod świątynią Tamagawa. Bo miałem powody, by wielokrotnie jeszcze powrócić do tego epizodu, a taka opowieść, wiele razy powtarzana, siłą rzeczy zaczyna żyć własnym życiem. Ale jeśli nawet nie wyraziłem się tak zwięźle a dosadnie w rozmowie z Żółwiem, myślę, że można przyjąć, iż słowa, które sobie przypisuję, dokładnie ilustrują moją postawę i determinację w tamtym momencie mego życia. Nawiasem mówiąc, jednym z takich miejsc, gdzie musiałem wciąż na nowo opowiadać historyjki z czasów Takedy, był stolik w Migi-Hidari. Moi uczniowie wręcz pochłaniali te opowieści z wczesnych lat mojej kariery - może dlatego, że ciekawiło ich z natury rzeczy, co ich nauczyciel porabiał w ich wieku. W każdym razie, temat mego terminowania u Takedy często powracał wieczorami. - To nie było takie złe - powiedziałem im kiedyś, jak pamiętam. - Nauczyło mnie paru ważnych rzeczy. - Przepraszam, Sensei - to chyba Kuroda pochylił się nad stołem, żeby mi odpowiedzieć - ale trudno mi uwierzyć, żeby z takiego miejsca, jakim je pan przedstawia, artysta mógł wynieść coś pożytecznego. - No właśnie, Sensei - odezwał się inny głos - proszę nam powiedzieć, czegóż to mogła pana nauczyć taka firma. Z tego, co pan mówi, przypomina ona raczej wytwórnię pudełek tekturowych. Tak się rzeczy miały w Migi-Hidari. Mogłem sobie gawędzić z którymś z nich, podczas gdy reszta rozmawiała między sobą, lecz gdy tylko ktoś zwrócił się do mnie z ciekawym pytaniem, zaraz tamci przerywali rozmowy i miałem wokół siebie ciasny krąg twarzy oczekujących mojej odpowiedzi. To było tak, jakby rozmawiając między sobą łowili jednocześnie uchem każdy strzęp wiedzy, jaką mogłem im przekazać. Nie chcę przez to po- wiedzieć, że byli bezkrytyczni. Przeciwnie, tworzyli grupę niezwykle bystrych młodych ludzi i nikt z nich nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś nie przemyślanego. - Ten pobyt u Takedy - wywodziłem - był dla mnie ważną lekcją we wczesnej młodości. Taką mianowicie, że o ile należy poważać swoich preceptorów, o tyle ważne jest zawsze, by nie przyjmować ich autorytetu bez zastrzeżeń. Doświadczenie zdobyte u Takedy nauczyło mnie, że nigdy nie wolno iść ślepo za tłumem, tylko trzeba się dobrze przyjrzeć, w jakim kierunku cię pchają. Tak więc, przynajmniej do jednego usiłuję was zachęcić żebyście się wznieśli ponad ogólny trend. Trzeba się wznieść ponad niepożądane, dekadenckie wpływy, które nas ogarniały przez te ostatnie dziesięć czy piętnaście lat i tak się przyczyniły do osłabienia naszej narodowej tkanki. - Byłem trochę pijany, niewątpliwie, więc brzmiało to nieco pompatycznie, ale tak właśnie przebiegały te nasze posiedzenia przy stoliku w kącie. - O tak, Sensei - zapewnił któryś z nich - wszyscy musimy o tym pamiętać. Wszyscy musimy się postarać wznieść ponad ogólny trend. - I sądzę - prawiłem dalej - że my siedzący przy tym stole, mamy prawo być z siebie dumni. Dotychczas wszędzie wokół nas brało górę to, co groteskowe i frywolne, lecz teraz wreszcie pojawia się w Japonii szlachetniejszy, bardziej męski duch i wy jesteście jego cząstką. Zaiste, moim życzeniem jest, żebyście postępowali nadal tak, by was uznano za awangardę tego ducha. W rzeczy samej -i tu zwróciłem się chyba nie tylko do swoich współbiesiadników, ale do wszystkich, którzy przysłuchiwali się w pobliżu - ten nasz lokal, w którym się zbieramy, świadczy o narodzinach nowego ducha i wszyscy, jak tu jesteśmy, mamy powody do dumy. Często, gdy biesiada nabierała już rumieńców, gromadzili się wokół naszego stolika outsiderzy, by wziąć udział w naszych sprzeczkach i dysputach albo po prostu przysłuchiwać się i napawać tamtą atmosferą. Moi uczniowie na ogół chętnie przypuszczali obcych do rozmowy, choć oczywiście, jak się trafił jakiś nudziarz albo ktoś, kto miał poglądy trudne do zaakceptowania, bez większych ceregieli pozbywali się intruza. Lecz mimo tych wszystkich podniesionych głosów i oracji ciągnących się w głęboką noc, prawdziwe kłótnie rzadko się zdarzały, bo wszystkich nas, bywalców Migi-Hidari, jednoczył ten sam podstawowy cel. In- nymi słowy, lokal stał się właśnie tym, co Yamagata sobie wymarzył; było w nim coś szlachetnego i człowiek mógł się tam upić bez uszczerbku dla dumy i godności. Mam tu gdzieś w domu obraz Kurody, tego najzdolniejszego z moich uczniów, przedstawiający taki wieczór w Migi-Hidari. Obraz nosi tytuł: „Patriotyczny duch”, tytuł, po którym można się spodziewać dzieła przedstawiającego maszerujących żołnierzy albo coś w tym guście. Kurodzie jednak chodziło naturalnie o to, że patriotyczny duch rodzi się gdzieś znacznie wcześniej, w toku codziennych zajęć, w takich szczegółach, jak na przykład gdzie popijamy i z kim obcujemy. Był to więc jego hołd - bo wierzył jeszcze wtedy w takie rzeczy - złożony duchowi Migi-Hidari. Obraz, malowany farbami olejnymi, przedstawia parę stolików, przekazując wiele z kolorytu i wystroju, w tym najbardziej widoczne proporczyki i transparenty z patriotycznymi hasłami, zwisające z poręczy górnego balkonu. Pod nimi, przy stolikach, zajęci rozmową goście, na pierwszym planie kelnerka w kimonie, spiesząca z tacą pełną trunków. Jest to doskonały obraz, oddający wiernie szumną i gwarną, ale w jakiś sposób także godną i nobliwą atmosferę Migi-Higari. I kiedy zdarzy mi się dzisiaj nań popatrzeć, wciąż jeszcze odczuwam niejaką satysfakcję na wspomnienie, że dzięki takim czy innym możliwościom, jakie mi stwarzała moja renoma w naszym mieście, mogłem dołożyć swą cegiełkę do powstania takiego lokalu. Dziś, podczas wieczorów spędzanych w barku pani Kawakami, nierzadko wracam myślami do Migi-Hidari i tamtych dawnych czasów. Jest bowiem w jej lokalu, gdzie obaj z Shintaro jesteśmy jedynymi klientami, w tym wspólnym przesiadywaniu pod nisko zawieszonymi przy bufecie lampionami, coś takiego, co nas wprawia w nostalgiczny nastrój. Zaczynamy na przykład rozmawiać o jakiejś postaci z tamtych dni, może o tym, czy potrafił dużo wypić albo jaką śmieszną miał manierę, i zaraz próbujemy skłonić panią Kawakami, żeby sobie tego gościa przypomniała, a w trakcie tych prób ożywieni jej pamięcią sami przypominamy sobie coraz to więcej zabawnych szczegółów z nim związanych. Ot, choćby onegdaj wieczór: uśmieliśmy się przywoławszy garść podobnych wspomnień i pani Kawakami powiedziała, jak zwykle w takich razach: - Nazwiska nie pamiętam, ale na pewno poznałabym go z twarzy. - Właściwie - przypomniałem sobie - to on nigdy nie był pani prawdziwym klientem, Obasan. Zawsze popijał naprzeciwko. - A tak, w tej dużej knajpie. Ale i tak, gdybym go zobaczyła, pewnie bym go poznała. Chociaż, kto wie? Ludzie tak się zmieniają. Raz po raz się natykam na ulicy na kogoś jakby znajomego i mówię sobie, że powinnam się ukłonić, potem patrzę znowu i nie jestem pewna. - No właśnie - wtrącił Shintaro - nie dalej jak przedwczoraj ukłoniłem się komuś na ulicy, bo myślałem, że go znam. Ale gość najwyraźniej wziął mnie za wariata. Poszedł dalej i ani skinął w moją stronę! Shintaro uznał to widać za śmieszną historyjkę i roześmiał się głośno. Pani Kawakami uśmiechnęła się, lecz nie podzielała jego wesołości. Zwróciła się teraz do mnie: - Sensei, niechże się pan postara przekonać swych przyjaciół, żeby zaczęli wracać w nasze strony. Może za każdym razem, jak widzimy znajomą twarz z tamtych czasów, powinniśmy zaczepić gościa i powiedzieć, żeby tu przyszedł do naszego barku. W ten sposób moglibyśmy odbudować przeszłość. - Wspaniała myśl, Obasan! Postaram się o tym pamiętać. Będę zatrzymywał ludzi na ulicy i mówił im: „Pamiętam pana z dawnych czasów. Był pan stałym gościem w naszej dzielnicy. Jeśli pan myśli, że to wszystko już przebrzmiało, to jest pan w błędzie. Barek pani Kawakami wciąż jeszcze istnieje, taki sam jak zawsze, i wszystko powoli wraca do normy”. - No właśnie, Sensei - przytaknęła pani Kawakami. - Powie im pan, że będzie im tego lokalu brakowało. I wtedy interes się rozwinie. W końcu, to należy do Sensei ściągnąć z powrotem starą gwardię. Wszyscy tu zawsze uważali Sensei za przywódcę. - Dobrze powiedziane, Obasan - wtrącił Shintaro. - W dawnych czasach, jeśli oddziały wodza rozproszyły się po bitwie, zaraz objeżdżał teren i gromadził je z powrotem. Sensei jest w podobnej sytuacji. - Co za nonsens - roześmiałem się. - Ależ to prawda, Sensei - przekonywała pani Kawakami. - Pan poodnajduje wszystkich starych druhów i powie im, żeby wrócili. A ja niedługo potem wykupię tę sąsiednią knajpkę i otworzymy wspaniały lokal w dawnym stylu. Taki jak tamten, co był kiedyś. - Naprawdę, Sensei - powtarzał swoje Shintaro -wódz musi zgromadzić z powrotem swoją świtę. - Ciekawa myśl, Obasan - powiedziałem, kiwając głową. - Wie pani przecież, że Migi- Hidari był niegdyś malutkim barkiem. Nie większym niż ten. Ale z czasem udało nam się go zamienić w to, czym później został. Może powinniśmy teraz zrobić to samo z tym pani lokalikiem. Wszystko po trochu się stabilizuje, więc klientela też powinna wracać do starych kątów. - Sensei mógłby znów przyprowadzić wszystkich swoich przyjaciół-artystów - podsunęła pani Kawakami. -A wtedy ściągną za nimi zaraz wszyscy dziennikarze. - Ciekawy pomysł. Pewnie byśmy tego dokonali. Tylko że nie jestem pewien, Obasan, czy poradziłaby pani sobie z takim wielkim lokaliskiem. Nie chcielibyśmy, żeby to było ponad pani siły. - Skądże znowu! - pani Kawakami przybrała obrażoną minę. - Niech no tylko Sensei się pospieszy i zrobi swoje, to zobaczy, jak tu wszystko składnie pójdzie. Takie rozmowy prowadzimy ostatnio w nieskończoność. Bo kto powiedział, że ta stara dzielnica nie może się odrodzić? Tacy jak ja i pani Kawakami mogą traktować to jak żart, lecz u podłoża tych naszych przekomarzań tkwi prawdziwy optymizm. „Wódz musi zebrać swoją świtę”. Może i powinien. Może, jak już Noriko na dobre się ustabilizuje, serio rozważę plany pani Kawakami. Wspomniałem tu chyba, że mojego protegowanego, Kurodę, widziałem od czasu zakończenia wojny tylko raz. Spotkałem go całkiem przypadkowo w deszczowy poranek, w pierwszym roku okupacji - Migi-Hidari i tamte wszystkie budynki zostały wcześniej zburzone. Szedłem dokądś, torując sobie drogę przez szczątki naszej dawnej dzielnicy rozrywki, popatrując spod parasola na szkielety ruin. Pamiętam, że tego dnia snuli się wokół robotnicy, toteż zrazu nie zwróciłem uwagi na postać człowieka, który stał patrząc na jeden z wypalonych domów. Dopiero gdy go mijałem, poczułem, że się odwrócił i spogląda za mną. Przystanąłem, obejrzałem się i poprzez strugi ściekającego z parasola deszczu zobaczyłem z dziwnym dreszczem zaskoczenia, że to Kuroda patrzy nieruchomym wzrokiem w moją stronę. Stał pod parasolem, bez kapelusza, w ciemnym płaszczu przeciwdeszczowym. Zwęglone budynki za jego plecami ociekały wodą i woda chlustała strumieniem z resztek jakiejś rynny nieopodal. Pamiętam, że przejechała między nami ciężarówka pełna robotników budowlanych. I jeszcze to, jak złamany pręt jego parasola sprawiał, że tej rozchlapanej wody deszczowej miał u stóp jeszcze więcej. Twarz Kurody, przed wojną okrąglutka, zapadła się wokół kości policzkowych, a bliżej szyi i podbródka pojawiły się głębokie bruzdy. Stojąc przed nim, pomyślałem: „To już nie jest młody człowiek”. Nieznacznie poruszył głową i nie byłem pewien, czy zamierza się ukłonić, czy też przesunął głowę, by ją ochronić przed strugą ze złamanego parasola. Potem odwrócił się i zaczął iść w przeciwną stronę. Ale nie zamierzałem się tu rozwodzić nad Kurodą. W gruncie rzeczy, w ogóle bym o nim nie pomyślał, gdyby jego nazwisko nie wypłynęło tak niespodziewanie w zeszłym miesiącu, kiedy to spotkałem przypadkowo w tramwaju doktora Saito. Było to owego popołudnia spędzonego z Ichiro, którego zabrałem w końcu na film z potworem, bo poprzedniego dnia wskutek uporu Noriko zabroniono mu tej wyprawy. Ostatecznie wybraliśmy się tylko we dwóch, gdyż Noriko nie chciała iść, więc i Setsuko wolała zostać w domu. Ze strony Noriko to była oczywiście zwykła dziecinada, ale Ichiro znalazł własne wytłumaczenie dla postępowania kobiet. W kółko powtarzał, kiedy zasiedli- śmy tego dnia do lunchu: - Ciocia Noriko i mama nie idą z nami. Dla kobiet to jest zanadto przeraźliwe. Za bardzo by się wystraszyły, prawda, Oji? - Tak, chyba masz rację, Ichiro. - Za bardzo by się wystraszyły. Ciociu Noriko, ten film za bardzo by cię przestraszył, słyszysz? - O tak - potwierdziła Noriko, robiąc przestraszoną minę. - Nawet Oji strach obleciał. Patrz, widzisz, jak się boi? Chociaż jest mężczyzną. Tegoż popołudnia, stojąc u wejścia i czekając na wymarsz do kina, byłem świadkiem ciekawej sceny pomiędzy Ichiro i matką. Kiedy Setsuko zapinała mu sandały, spostrzegłem, że raz po raz usiłuje jej coś powiedzieć. Ale gdy tylko Setsuko pytała: „Co takiego? Nie słyszę”, spoglądał na nią gniewnie, po czym zerkał na mnie ukradkiem, czy aby nie usłyszałem. W końcu, kiedy już sandały siedziały na nogach, Setsuko pochyliła się, aby Ichiro mógł szepnąć jej do ucha. Po chwili skinęła głową, zniknęła w głębi domu i wróciła z płaszczem przeciwdeszczowym, który zwinęła i wręczyła synowi. - Nie zapowiada się na deszcz - zauważyłem wyglądając za drzwi. Na dworze było rzeczywiście pięknie. - Ale Ichiro wolałby go wziąć ze sobą, tak czy owak -odparła Setsuko. Zagadkowe było to jego upieranie się przy płaszczu. Ale gdy znaleźliśmy się w słońcu, schodząc ze wzgórza w stronę przystanku tramwajowego, spostrzegłem, że Ichiro kroczy z zawadiacką miną, jakby płaszcz przewieszony przez ramię przemienił go w Humphreya Bogarta czy kogoś takiego, i doszedłem do wniosku, że to wszystko jest naśladowaniem któregoś z bohaterów jego komiksów. Dotarliśmy już prawie do stóp wzgórza, gdy Ichiro oświadczył głośno: - Oji, ty byłeś sławnym artystą. - Chyba tak, Ichiro. - Mówiłem cioci Noriko, żeby mi pokazała Oji obrazy. Ale ona nie chce mi pokazać. - Hmm. Są na razie poskładane razem i schowane. - Ciocia Noriko jest nieposłuszna, prawda, Oji? Mówiłem jej, żeby mi pokazała Oji obrazy. Dlaczego mi nie pokaże? Roześmiałem się. - Nie wiem, Ichiro. Może była zajęta. - Jest nieposłuszna. - Może i tak - roześmiałem się jeszcze raz. Przystanek tramwajowy jest o dziesięć minut drogi od naszego domu. Ze wzgórza schodzi się do rzeki, potem kawałek nowym betonowym nabrzeżem i tuż za nowym osiedlem mieszkaniowym linia tramwajowa wiodąca na północ łączy się z drogą. Tamtego słonecznego popołudnia w ubiegłym miesiącu, gdy obaj z wnukiem wyprawiliśmy się do centrum miasta, spotkaliśmy po drodze doktora Saito. Uświadamiam sobie teraz, że bardzo niewiele dotąd powiedziałem o rodzinie Saito, której najstarszy syn stara się właśnie o rękę Noriko. Rodzina Saito, biorąc wszystko pod uwagę, stwarza całkiem odmienne widoki niż rodzina Miyake. Są naturalnie porządnymi ludźmi, ale oddając im całą sprawiedliwość, trudno ich było nazwać rodziną prestiżową, podczas gdy ród Saito to jest, bez żadnej przesady, właśnie to. Zresztą już przedtem, choć nie byliśmy z doktorem Saito formalnie sobie przedstawieni, wiedziałem o jego działalności w świecie sztuki i przez lata całe, mijając się na ulicy, uprzejmie wymienialiśmy ukłony, aby wzajemnie dać sobie do zrozumienia, że wiemy o naszej reputacji. Rzecz jasna od miesiąca, z racji, dla których poznaliśmy się osobiście, sprawy potoczyły się całkiem nowym torem. W tramwaju nie ma tłoku, póki nie przejedzie rzeki i nie stanie na stalowym moście naprzeciw Dworca Tanibashi, toteż doktor Saito, wsiadłszy jeden przystanek po nas, mógł zająć wolne miejsce obok mnie. Rozmowa trochę się zrazu nie kleiła, co jest zrozumiałe, zważywszy że przedmałżeńskie układy były wtedy jeszcze w dyskretnym stadium początkowym, nie dopuszczającym omawiania ich w miejscach publicznych; choć z drugiej strony, absurdem byłoby udawać, że ich w ogóle nie ma. Przeto na koniec obaj wychwalaliśmy zalety „naszego wspólnego przyjaciela, pana Kyo” - pośredniczącego w oświadczynach - i doktor Saito rzucił z uśmiechem: „Miejmy nadzieję, że jego starania przybliżą nas do siebie niebawem”. To było wszystko w tej sprawie. Nie mogłem nie dostrzec widocznej różnicy między swobodą, z jaką doktor Saito zareagował na dość niezręczną sytuację, a nerwową niezdarnością rodziny Miyake, która od początku do końca towarzyszyła zeszłego roku ich poczynaniom. Bez względu na to, jaki będzie ostateczny wynik, człowiek czuje się pewniejszy, mając do czynienia z ludźmi pokroju doktora Saito. Poza tym gawędziliśmy na ogół o rzeczach mniejszej wagi. Doktor Saito ma ciepły, jowialny sposób bycia i gdy pochylił się do Ichiro, by go zapytać o film, który mieliśmy obejrzeć, i w ogóle jak mu się podoba ta wizyta u nas, mój wnuk odpowiadał bez skrępowania. - Świetny chłopak - pochwalił go doktor Saito. Gdy już szykował się do wyjścia i włożył z powrotem kapelusz, rzucił od niechcenia: - Mamy jeszcze jednego wspólnego znajomego. Niejaki pan Kuroda. Spojrzałem na niego trochę zaskoczony. . - Pan Kuroda - powtórzyłem za nim. - Ach, to pewnie ten sam, który pracował kiedyś pod moim kierunkiem. - No właśnie. Niedawno go spotkałem i napomknął o panu w rozmowie. - Naprawdę? Kawał czasu już go nie widziałem. Od wybuchu wojny w każdym razie. Jak się teraz miewa pan Kuroda? Co porabia? - Myślę, że przyjmie oferowaną mu posadę w nowym college'u Uemachi. Będzie wykładowcą sztuki. W ten sposób go poznałem. Bo college zwrócił się do mnie z prośbą o doradztwo w sprawach nominacji. - A, to znaczy, że pan nie zna dobrze pana Kurody. - Nie. Ale mam nadzieję, że w przyszłości częściej będę go widywał. - Doprawdy? A więc pan Kuroda wciąż jeszcze mnie pamięta. To miło z jego strony. - Rzeczywiście. Wspomniał pana nazwisko, gdy rozważaliśmy jakąś sprawę. Nie miałem jeszcze okazji dłużej z nim pogadać, ale jak go spotkam, powiem, żeśmy się widzieli. - Tak, tak... Tramwaj przejeżdżał przez stalowy most i koła głośno zadudniły. Ichiro, który klęczał na ławce, żeby wyglądać przez okno, wskazał na coś w dole, w wodzie. Doktor Saito odwrócił się, by popatrzeć, zamienił jeszcze parę słów z Ichiro, po czym wstał, bo jego przystanek był już blisko. Na pożegnanie jeszcze raz wspomniał o „staraniach pana Kyo” i ukłoniwszy się, ruszył do wyjścia. Tramwaj, jak zwykle, zapełnił się ludźmi na przystanku za mostem, toteż reszta naszej podróży była mniej wygodna. Wysiedliśmy tuż przed kinem i zobaczyłem u wejścia, na widocznym miejscu, tamten afisz. Mój wnuczek, rysując go dwa dni temu, dobrze uchwycił podobieństwo, choć na afiszu nie było ognia. Ichiro zapamiętał dobrze tylko zwarte linie - przypominające zygzak błyskawicy - które artysta wkomponował w obraz dla podkreślenia dzikości olbrzymiego gada. Podszedł teraz do afisza i wybuchnął głośnym śmiechem. - Od razu widać, że on jest nieprawdziwy - powiedział wskazując na potwora. - Każdy widzi. Po prostu wymyślony - i roześmiał się znowu. - Ichiro, nie śmiej się tak głośno. Wszyscy na ciebie patrzą. - Nie mogę się powstrzymać. Ten potwór jest taki udawany. Kto by się zląkł takiego? Kiedy usiedliśmy i film się zaczął, odkryłem prawdziwe przeznaczenie przeciwdeszczowego płaszcza. Po dziesięciu minutach usłyszeliśmy złowieszczą muzykę i na ekranie pojawiła się mroczna jaskinia owiewana tumanami mgły. Ichiro szepnął: - Co za nuda. Powiesz mi, jak się zacznie dziać coś ciekawego? - i mówiąc to zarzucił sobie płaszcz na głowę. W chwilę później rozległ się ryk i z pieczary wychynął olbrzymi jaszczur. Palce Ichiro zacisnęły się na moim ramieniu, a gdy zerknąłem w jego stronę, drugą ręką z całej siły przytrzymywał płaszcz, żeby się nie zsunął. Ten płaszcz przykrywał mu głowę prawie przez cały czas pobytu w kinie. Raz po raz coś potrząsało mym ramieniem i spod osłony dobywał się głos: - Czy już jest coś ciekawego? - Wówczas byłem zmuszony opowiedzieć szeptem, co się dzieje na ekranie, i w płaszczu otwierała się maleńka szparka. Ale już po chwili, na najlżejszą wzmiankę o tym, że potwór zaraz znowu się pojawi, szparka się zamykała i głos Ichiro skarżył się z głębi: - To nudne. Nie zapomnij mi powiedzieć, jak będzie coś ciekawego. Za to gdy wróciliśmy do domu, Ichiro nie znajdował wprost dla filmu słów zachwytu. „Najlepszy film, jaki w życiu widziałem” - zapewniał, snując własną wersję obrazu, jeszcze gdy zasiadaliśmy do kolacji. - Ciociu Noriko, mam ci powiedzieć, co się potem stało? Bardzo straszne rzeczy. Mam ci powiedzieć? - Jestem już tak wystraszona, Ichiro, że ledwie mogę coś przełknąć. - Ostrzegam cię, że dalej będą jeszcze większe strachy. Mam ci powiedzieć więcej? - Chyba nie, Ichiro. Już i tak mnie porządnie wystraszyłeś. Nie miałem zamiaru poruszać przy kolacji spraw poważnych i naprowadzać rozmowy na doktora Saito, lecz z drugiej strony byłoby czymś nienaturalnym nie wspomnieć o naszym spotkaniu, gdy mówiło się o tym, jak upłynął dzień. Toteż kiedy Ichiro umilkł na chwilę, powiedziałem: - W tramwaju spotkaliśmy przypadkiem doktora Saito. Jechał, żeby się z kimś zobaczyć. Obie córki jednocześnie przestały jeść i spojrzały na mnie zaskoczone. - Nie mówiliśmy o niczym ważnym - zaśmiałem się. - Naprawdę. Ot, wymieniliśmy tylko uprzejmości, nic więcej. Moje córki wydawały się niezbyt przekonane, ale powróciły do jedzenia. Noriko zerkała na starszą siostrę i Setsuko zaraz zapytała: - Czy doktor Saito dobrze się miewa? - Wygląda na to, że tak. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Może Ichiro coś tam jeszcze mówił o filmie, w każdym razie upłynęło trochę czasu, zanim znów się odezwałem: - Ciekawa rzecz. Okazuje się, że doktor Saito poznał mojego byłego ucznia. Kurodę. Zdaje się, że Kuroda obejmuje posadę w nowym college'u. Spojrzałem znad swojej miseczki i zobaczyłem, że obie córki znów przestały jeść. Nie miałem wątpliwości, że przed chwilą porozumiały się wzrokiem, i był to w zeszłym miesiącu jeden z tych momentów, kiedy wyraźnie odniosłem wrażenie, że roztrząsały już przedtem jakieś sprawy związane ze mną. Jeszcze tego samego wieczoru, gdy siedziałem z córkami znów przy stole i czytaliśmy gazety i czasopisma, ciszę zakłócił nagle jakiś głuchy odgłos dochodzący w rytmicznych odstępach gdzieś z głębi domu. Noriko podniosła głowę przestraszona, lecz Setsuko ją uspokoiła: - To tylko Ichiro. Robi tak, jak nie może zasnąć. - Biedny Ichiro - użaliła się nad małym Noriko. - Pewnie snuje mu się po głowie ten potwór. To było bardzo nierozważnie ze strony ojca zabierać go na taki film. - Nonsens - zaoponowałem. - Bardzo był zadowolony. - Zdaje się, że ojciec sam chciał zobaczyć ten film -powiedziała Noriko do siostry krzywiąc się w uśmiechu. -Biedny Ichiro. Zaciągnąć chłopca na taki obrzydliwy film. Setsuko odwróciła się ku mnie zakłopotana. - To bardzo miło z taty strony, że zabrał Ichiro do kina - wymamrotała. - Za to teraz nie może spać - upierała się Noriko. -Bez sensu, zabierać go na taki film. Nie, nie, siedź, Setsuko, ja pójdę. Setsuko odprowadziła wzrokiem siostrę do drzwi. - Noriko tak wspaniale sobie radzi z dziećmi - powiedziała. - Ichiro będzie za nią tęsknił, jak wrócimy do domu. - Tak, istotnie. - Ona zawsze świetnie się dogadywała z dziećmi. Pamięta tato, jak bawiła się z tymi brzdącami Kinoshitów? - Tak, rzeczywiście - potwierdziłem, śmiejąc się. I zaraz dodałem: -Teraz chłopcy Kinoshitów są już o wiele za duzi na to, żeby chcieli nas odwiedzać. - Ona zawsze świetnie się dogadywała z dziećmi - powtórzyła Setsuko. - Smutno patrzeć, że w tym wieku jeszcze nie wyszła za mąż. - Właśnie. Wojna przyszła w niedobrym dla niej czasie. Na parę minut powróciliśmy do lektury. Nagle Setsuko powiedziała: - Co za przypadek, że tato spotkał dziś w tramwaju doktora Saito. On robi wrażenie uroczego pana. - Jest nim rzeczywiście. A wszystko wskazuje na to, że i syn jest godzien swego ojca. - Naprawdę? - Setsuko zamyśliła się. Poczytaliśmy jeszcze parę chwil, lecz Setsuko znów przerwała ciszę: - I doktor Saito zna pana Kurodę? - Tylko pobieżnie - odparłem, nie podnosząc oczu znad gazety. - Zdaje się, że się gdzieś zetknęli. - Ciekawe, jak się teraz miewa pan Kuroda. Pamię- Malarz świata ułudy 81 tam, jak do nas przychodził i godzinami rozprawialiście w pokoju przyjęć. - Nie mam pojęcia, co się z nim teraz dzieje. - Tato mi wybaczy, ale tak sobie myślę, czy nie byłoby mądrze, gdyby tato w najbliższym czasie odwiedził pana Kurodę. - Odwiedził? - Pana Kurodę. I może jeszcze paru innych dawnych znajomych. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi, Setsuko. - Tato wybaczy, chodziło mi tylko o to, czyby tato nie zechciał porozmawiać z paroma znajomymi z dawnych lat. To znaczy, zanim to zrobi detektyw państwa Saito. Przecież nie chcemy, żeby powstały jakieś niepotrzebne nieporozumienia. - Nie, pewnie, że nie chcemy - odparłem, powracając do swojej gazety. Nie poruszaliśmy już chyba więcej tej sprawy. Setsuko też do niej nie wróciła przez resztę swego pobytu u nas w zeszłym miesiącu. Wczoraj, gdy wsiadłem do tramwaju zdążającego do Arakawy, wagon był pełen jaskrawego jesiennego słońca. Dawno już nie wyprawiałem się do Arakawy - właściwie nie byłem tam od końca wojny - i teraz, obserwując okolicę przez okno, dostrzegłem wiele zmian w tak dobrze mi kiedyś znanym krajobrazie. Po drodze, w Tozaka-cho i Sakaemachi, nowe bloki mieszkalne, zbudowane z cegły, rysowały się na horyzoncie ponad drewnianymi domeczkami, które zapamiętałem z przeszłości. A znów gdy mijaliśmy tyły fabryk w Minamimachi, spostrzegłem, jak wiele z nich przedstawia żałosny widok opuszczenia: mijane tereny fabryczne, jeden po drugim, zawalone byle jak złożonym, połamanym drewnem, starą zardzewiałą blachą, a często wręcz gruzem. Za to później, kiedy już linia tramwajowa przetnie rzekę na Moście Korporacji, atmosfera zmienia się raptownie jak na scenie. Podróżujesz człeku pośród pól i drzew, by wkrótce, u stóp długiego a stromego wzgórza, gdzie kończy się linia tramwajowa, ujrzeć przedmieście Arakawy. Tramwaj powolutku spełznie w dół, u podnóża zahamuje i gdy wysiądziesz na te czyściutko wymiecione chodniki, poczujesz przede wszystkim, że miasto zostawiłeś już za sobą. Arakawa, jak słyszałem, całkowicie uniknęła bombardowań; i rzeczywiście, wyglądała wczoraj tak samo jak zawsze. Krótki spacer pod górę, pod rozkoszną osłoną drzew wiśniowych, przywiódł mnie do siedziby Chishu Matsudy, też zupełnie nie zmienionej. Dom Matsudy, nie tak duży i pełen nadzwyczajności jak mój własny, jest typowy dla tego gatunku solidnych, przyzwoitych domostw, jakie się spotyka w Arakawie. Stoi na osobnej parceli otoczonej drewnianymi sztachetami, w słusznej odległości od sąsiadów. Przy bramie rośnie krzew azalii, a na zapadniętym w ziemię grubym słupie wyryte jest nazwisko rodziny. Pociągnąłem za dzwonek i drzwi otworzyła mi kobieta koło czterdziestki, chyba mi nie znana. Zaprowadziła mnie do salonu, gdzie odsunęła drzwi na werandę, wpuszczając do pokoju słońce, ja zaś miałem teraz widok na ogród. - Pan Matsuda przyjdzie za chwileczkę - i z tym mnie zostawiła. Matsudę poznałem, gdy mieszkałem w willi Seiji Moriyamy, dokąd przenieśliśmy się z Żółwiem po opuszczeniu Takedowego przedsiębiorstwa. Właściwie to mieszkałem w tej willi już chyba z sześć lat, kiedy Matsuda po raz pierwszy się tam zjawił. Lało wtedy cały ranek i z grupką kolegów siedzieliśmy w którymś pokoju, spędzając czas na popijaniu i grze w karty. Nagle tuż po lunchu, kiedyśmy właśnie otworzyli następną butelczynę, usłyszeliśmy na podwórzu jakiś obcy głos. Głos był donośny, pewny siebie i wszyscy umilkliśmy, spoglądając po sobie z lękiem. Bo okazało się, że wszyscy pomyśleliśmy to samo: nic, tylko policja przyszła udzielić nam nagany. Myśl oczywiście zupełnie niedorzeczna, bo nie popełniliśmy żadnej zbrodni. I gdyby na przykład ktoś nam wypomniał nasz styl życia w jakiejś rozmowie w barze, każdy z nas potrafiłby z werwą go obronić. Ale ten mocny głos wołający: „Jest tam kto?”, zaskoczył nas sprawiając, że zdradziliśmy się z naszym poczuciem winy z powodu nocnego popijania, tylu przespanych ranków i w ogóle naszego życia bez codziennej dyscypliny, w niszczejącej willi. Upłynęło więc trochę czasu, zanim jeden z moich towarzyszy, będący najbliżej drzwi, odsunął je, zamienił parę słów z przybyszem, po czym zwrócił się do mnie: - Ono, jakiś pan chce z tobą porozmawiać. Wyszedłem na werandę i zobaczyłem młodzieńca o szczupłej twarzy, mniej więcej mego rówieśnika, stojącego pośrodku dużego kwadratowego dziedzińca. Zachowałem żywy obraz tego pierwszego spotkania z Matsudą Deszcz właśnie ustał, słońce było za chmurami. Wokół stały kałuże wody pokryte igliwiem opadłym z cedrów wyrastających ponad willę. Był ubrany zbyt fircykowato jak na policjanta - szykownie skrojony płaszcz z wysokim, pod- niesionym kołnierzem, kapelusz zsunięty na oczy jakoś tak przekornie, kpiąco. Gdy się ukazałem, rozglądał się właśnie ciekawie dookoła, a robił to tak, że już wtedy, za pierwszym razem, wyczułem natychmiast bijącą od niego arogancję. Spostrzegł mnie i niespiesznym krokiem podszedł do werandy. - Czy to pan Ono? . Zapytałem, czym mu mogę służyć. Odwrócił się, jeszcze raz powiódł wzrokiem po posesji i uśmiechnął się do mnie. - Ciekawy zakątek. To musiał być kiedyś okazały budynek. Należał pewnie do jakiegoś księcia. - Istotnie. - Panie Ono, nazywam się Chishu Matsuda. Korespondowaliśmy ze sobą. Pracuję w Towarzystwie Okada-Shingen. Towarzystwo Okada-Shingen dziś już nie istnieje - jak wiele innych, padło ofiarą sił okupacyjnych - lecz niewykluczone, że słyszeliście o nim, a przynajmniej o wystawie, jaką co roku urządzało aż do wojny. Wystawa Okada-Shingen była przez jakiś czas dla naszych miejscowych wybijających się artystów malarzy i drzeworytników główną drogą do zdobycia publicznego uznania. Cieszyła się przy tym taką dobrą sławą, że w późniejszych latach większość czołowych artystów mieszkających w naszym mieście wystawiała tam swoje najnowsze dzieła razem z młodszymi talentami. I właśnie w związku z tą wystawą Towarzystwo Okada-Shingen zwróciło się do mnie listownie parę tygodni przed wizytą Matsudy. - Zaintrygowała mnie nieco pańska odpowiedź, panie Ono - rzekł Matsuda. - Więc pomyślałem sobie, że wstąpię i dowiem się, o co tu chodzi. Popatrzyłem na niego chłodno. - Zdaje mi się, że mój list napisany w odpowiedzi całkowicie wyczerpuje tę kwestię - odparłem. - Niemniej to bardzo uprzejmie z pana strony, że pan sam się zwrócił do mnie. Lekki uśmieszek pojawił się na jego twarzy. - Panie Ono, zdaje mi się - powiedział - że pan lekceważy dużą szansę ugruntowania swojej pozycji. Proszę, niechże mi pan powie, czy oświadczając, że nie chce pan mieć z nami nic wspólnego, wyraża pan własną opinię? Czy nie jest to przypadkiem pogląd pańskiego preceptora? - Oczywiście, że zasięgnąłem rady u swego nauczyciela. Jestem głęboko przekonany, że decyzja przekazana w moim liście jest właściwa. To bardzo ładnie z pana strony, że pan tutaj przyszedł, ale niestety jestem w tej chwili zajęty i nie mogę pana poprosić na górę. Będę więc musiał pana pożegnać. - Zaraz, chwileczkę, jeśli pan pozwoli - uśmiech Matsudy zamigotał teraz jeszcze bardziej drwiąco. Podszedł parę kroków bliżej i już spod samej werandy zadarł głowę ku mnie. - Szczerze mówiąc, tą wystawą nie zawracam sobie głowy. Jest wiele innych, które na to zasługują. Przyszedłem tutaj, bo chciałem pana poznać. - Czyżby? To miło z pana strony. - A jakże. Chciałem panu powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem pańskich prac. Uważam, że ma pan wielki talent. - Jest pan nader uprzejmy. Niewątpliwie wiele zawdzięczam swemu znakomitemu nauczycielowi, który mnie tak prowadzi. - Niewątpliwie. Ale teraz zapomnijmy o wystawie. Bo musi pan wiedzieć, że ja nie tylko jestem kimś w rodzaju urzędnika firmy Okada-Shingen. Jestem też prawdziwym miłośnikiem sztuki. Mam swoje przekonania i swoje pasje. I kiedy zdarzy mi się trafić na talent, który do głębi mnie porusza, wówczas czuję, że nie mogę tego tak, ot, pozostawić. Bardzo chciałbym podyskutować z panem na temat pewnych pomysłów, panie Ono. Pomy- słów, które może nigdy dotąd nie przyszły panu do głowy, a które moim skromnym zdaniem przyniosą korzyść pańskiemu artystycznemu rozwojowi. Na razie jednak nie będę pana dłużej zatrzymywał. Pozwolę sobie tylko zostawić swój bilet wizytowy. Wyjął z portfela wizytówkę, położył na brzeżku werandy i z szybkim ukłonem się oddalił. Nie uszedł wszakże i pół drogi przez podwórze, gdy odwrócił się i zawołał do mnie: - Proszę dobrze rozważyć moją propozycję. Chcę tylko pomówić z panem o pewnych pomysłach, nic więcej. Było to prawie trzydzieści lat temu, kiedyśmy obaj byli młodzi i ambitni. Wczoraj Matsuda przedstawiał sobą zgoła inny widok: ciało zrujnowane przez choroby, a twarz, niegdyś przystojna, pewna siebie, teraz zniekształcona przez dolną szczękę, która jakby nie mogła już się złączyć w całość z górną. Kobieta, która mi otworzyła drzwi, pomogła mu wejść do pokoju i usiąść. Gdy zostaliśmy sami, Matsuda popatrzył na mnie i powiedział: - Widać, że zachowałeś doskonałe zdrowie. A ja, jak widzisz, jeszcze bardziej podupadłem od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. Wyraziłem mu swoje współczucie, lecz zapewniłem, że wcale tak źle nie wygląda. - Nie próbuj mnie oszukać, Ono - rzekł z uśmiechem. - Wiem dokładnie, jak bardzo słabnę z każdym dniem. Widocznie niewiele można tu poradzić. Pozostaje mi tylko czekać i przekonać się, czy wydobrzeję, czy będzie coraz gorzej. No, ale dość już o tych smutnych sprawach. Co za niespodzianka, że mnie znów odwiedzasz. Zdaje się, że rozstaliśmy się w nie najlepszych stosunkach. - Naprawdę? Nie wiedziałem, żeśmy się pokłócili. - Jasne, że nie. Dlaczego mielibyśmy się pokłócić? Cieszę się, że przyszedłeś. Nie widzieliśmy się już chyba ze trzy lata. - Chyba tak. Nie zamierzałem cię unikać. Myślałem sobie nieraz, żeby cię odwiedzić, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie, jak nie to, to tamto... - Naturalnie. Miałeś tyle obowiązków. Wybacz, że nie byłem na pogrzebie Michiko- san. Chciałem napisać, żeby się usprawiedliwić, ale dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero parę dni później. No, jeszcze to moje zdrowie... - Oczywiście, oczywiście. Zresztą, jestem pewien, że nie życzyłaby sobie tłumnej, okazałej uroczystości. Tak czy owak, wiedziała, że myślami byłeś przy niej. - Pamiętam, jak was oboje z sobą poznano. - Zaśmiał się, kiwając głową. - Bardzo byłem szczęśliwy z twojego powodu tamtego dnia, Ono. - Właśnie. - Ja też się roześmiałem. - To ty w gruncie rzeczy byłeś naszym swatem. Ten twój wujek nie mógł sprostać swojemu zadaniu. - Jakbyś zgadł - Matsuda uśmiechnął się. - Teraz to wszystko odżywa mi w pamięci. Taki był zakłopotany, że jak przyszło mu coś powiedzieć albo zrobić, czerwieniał jak burak. Pamiętasz to przyjęcie weselne w hotelu Yanagimachi? Roześmieliśmy się obaj. - Tyle dla nas zrobiłeś - powiedziałem. - Wątpię, czy bez ciebie coś by z tego wyszło. Michiko zawsze wspominała cię z wdzięcznością. - Co za okrucieństwo losu - westchnął Matsuda. -1 to tuż przed końcem wojny. Słyszałem, że to był jakiś mały, przypadkowy nalot. - Tak. Prawie bez ofiar. Było to, tak jak mówisz, okrucieństwo losu. - Ale ja przywołuję straszne myśli, przepraszam. - Nic nie szkodzi. To jakaś pociecha wspominać ją razem z tobą. Wspominam ją wtedy taką, jaka była w tamtych dawnych czasach. - To dobrze. Kobieta przyniosła herbatę. Kiedy stawiała tacę, Matsuda powiedział: - Panno Suzuki, to mój stary kolega. Byliśmy kiedyś zażyłymi przyjaciółmi. Odwróciła się do mnie, pochylając się w ukłonie. - Panna Suzuki pełni podwójną rolę: jest moją gospodynią, a zarazem pielęgniarką - wyjaśnił Matsuda. - To jej zawdzięczam, że jeszcze zipię. Panna Suzuki roześmiała się, skłoniła jeszcze raz wyszła. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, obaj wpatrzeni w przestrzeń między drzwiami, rozsuniętymi przez pannę Suzuki. Z mojego miejsca widać było parę słomianych sandałów pozostawionych na werandzie w słońcu. Samego ogrodu wszakże niewiele dało się zobaczyć, toteż przez moment kusiło mnie, by wstać i wyjrzeć na werandę. Uświadomiłem sobie jednak, że Matsuda chciałby mi towarzyszyć i pewnie miałby z tym kłopot, więc pozostałem na miejscu, zastanawiając się w duchu, czy ogród też pozostał nie zmieniony. Pamiętałem, że choć niewielki, zaplanowany był z dużym smakiem: podłoże z gładkiego mchu, parę małych, kształtnych drzew i głęboka sadzawka. Gdy tak siedziałem z Matsuda, dochodził czasem stamtąd plusk i już miałem go zapytać, czy nadal hoduje karpie, gdy przemówił: - Nie przesadziłem mówiąc, że pannie Suzuki zawdzięczam życie. Była moim ratunkiem, i to niejeden raz. Bo widzisz, Ono, pomimo wszystko udało mi się zachować trochę oszczędności i cennych przedmiotów. Dzięki temu mogłem ją zatrudnić. Nie wszystkim tak się szczęśliwie ułożyło. Nie jestem żadnym bogaczem, lecz gdybym się dowiedział, że jakiś stary kompan jest w potrzebie, zrobiłbym co w mojej mocy, by mu pomóc. Ostatecznie, nie mam dzieci, żeby im coś zostawiać. Roześmiałem się. - Ten sam Matsuda, poczciwiec. Prosto i otwarcie. To pięknie z twojej strony, ale nie po to tu przyszedłem. Mnie też udało się zachować mój majątek. - Miło to słyszeć. A pamiętasz Nakane, dyrektora Cesarskiej Szkoły Minami? Widuję go niekiedy. To dzisiaj prawie żebrak. Próbuje oczywiście zachować pozory, ale jedzie tylko na pożyczkach. - Okropność. - Pojawiły się jakieś wielkie nieprawidłowości – poskarżył się Matsuda. - No, ale nam przynajmniej udało się zachować majątek. A ty masz jeszcze więcej powodów do wdzięczności, Ono. Bo ty najwyraźniej zachowałeś także zdrowie. - Owszem. Mam za co być losowi wdzięczny. Znów dobiegł plusk z sadzawki za oknami i przyszło mi na myśl, że to może ptaki kąpiące się przy brzegu. - Z twojego ogrodu dochodzą całkiem inne odgłosy niż z mojego - zauważyłem. - Wystarczy tylko się przysłuchać, by stwierdzić, że się jest za miastem. - Co ty powiesz? Prawie nie pamiętam już odgłosów miasta. Od paru lat to są granice mego świata. Ten dom i ten ogród. - Na dobrą sprawę, to istotnie przyszedłem prosić cię o pomoc. Ale nie taką, o jakiej wspominałeś. - Widzę, że poczułeś się dotknięty. - Matsuda pokiwał głową. - Tak jak zawsze. Roześmieliśmy się obaj. - Więc czym ci mogę służyć? - zapytał zaraz. - Chodzi o to - powiedziałem - że moja młodsza córka, Noriko, wybiera się właśnie za mąż i w tej sprawie toczą się rozmowy. - Ach tak? - Szczerze mówiąc, trochę się o nią niepokoję. Ma już dwadzieścia sześć lat. Wojna jej to wszystko utrudniła. Gdyby nie wojna, na pewno byłaby już mężatką. - Pamiętam przecież pannę Noriko. Tylko że była wtedy małą dziewczynką. Już dwudziestosześcioletnia... Masz rację, wojna wszystko utrudniła, nawet ludziom z najlepszymi widokami. - W zeszłym roku była już bardzo bliska zamążpójścia - powiedziałem - ale rozmowy urwały się w ostatniej chwili. Ciekaw jestem, skoro już o tym mówimy, czy ktoś zwracał się do ciebie w zeszłym roku w związku z Noriko? Nie chcę być grubianinem, ale... - Żadnym grubianinem, skądże, doskonale cię rozumiem. Ale nie, z nikim nie rozmawiałem. Tylko że w zeszłym roku o tej porze byłem bardzo chory. Gdyby nawet pojawił się jakiś detektyw, panna Suzuki na pewno by go odprawiła. Skinąłem głową i dopowiedziałem: - Możliwe, że w tym roku ktoś się u ciebie zjawi. - O! W takim razie mam do powiedzenia same najlepsze rzeczy. Przecież byliśmy kiedyś dobrymi kolegami. - Bardzo ci jestem wdzięczny. - To ładnie z twojej strony, że mnie przy okazji odwiedziłeś, ale gdy chodzi o małżeństwo panny Noriko, to było całkiem niepotrzebne. Może i nie rozstaliśmy się w najlepszym nastroju, ale takie rzeczy nie powinny mieć wpływu na nasze stosunki. Jasne, że powiedziałbym o tobie wszystko, co najlepsze. - Nie wątpiłem w to. Zawsze byłeś wielkoduszny. - W każdym razie cieszę się, że to nas znów do siebie przybliżyło. Matsuda z pewnym wysiłkiem pochylił się nad stołem, by ponownie napełnić filiżanki. - Nie gniewaj się, Ono - rzekł w końcu - lecz mam wrażenie, że coś cię jeszcze niepokoi. - Mnie? - Wybacz, że powiem tak obcesowo, ale rzecz w tym, że tylko patrzeć, jak przyjdzie panna Suzuki i nakaże mi odpoczynek. Niestety nie jestem w stanie przebywać z gośćmi dłużej, nawet ze starymi kompanami. - Naturalnie, bardzo cię przepraszam. Co za okropna bezmyślność z mojej strony. - Nie bądź śmieszny, Ono. Nie możesz jeszcze wyjść. A powiedziałem to dlatego, że jeśli przyszedłeś w jakiejś określonej sprawie, to lepiej, żebyś ją wyłuszczył zaraz. -Nagle wybuchnął śmiechem: - Słowo daję, wyraźnie osłupiałeś z powodu tych moich złych manier. - Ależ skąd. To okropna bezmyślność z mojej strony. Tak naprawdę, przyszedłem tylko pomówić o małżeńskich widokach mojej córki. - Rozumiem. - Sądzę jednak - ciągnąłem - że moją intencją było także wspomnieć o pewnych ewentualnościach. Bo widzisz, obecne pertraktacje mogą być dość delikatnej natury. Byłbym ci nad wyraz zobowiązany, gdybyś potraktował z wyczuciem wszelkie zapytania, z jakimi możesz się spotkać. - Oczywiście. - Jego wzrok spoczywał na mnie i widać w nim było leciutkie rozbawienie. - Z największym wyczuciem. - To znaczy, zwłaszcza w odniesieniu do przeszłości. - Przecież już mówiłem - głos Matsudy stał się nieco chłodniejszy - mogę powiedzieć o tobie tylko same najlepsze rzeczy z przeszłości. Matsuda patrzył na mnie badawczo jeszcze chwilę, wreszcie westchnął. - Od trzech lat prawie się nie ruszam z domu - rzekł. - Ale uszy wciąż jeszcze mam otwarte na to, co się dzieje w tym naszym kraju. Jestem świadom tego, że są teraz ludzie, którzy takich jak ty czy ja potępiliby właśnie za to, cośmy z taką dumą kiedyś osiągnęli. I sądzę, że dlatego się niepokoisz, Ono. Myślisz pewnie, że będę cię wychwalał za rzeczy, o których może lepiej nie pamiętać. - Nic podobnego - zapewniłem spiesznie. - Obaj mamy z czego być dumni. Tylko że gdy chodzi o małżeńskie pertraktacje, trzeba mieć na względzie delikatność sytuacji. Ale uspokoiłeś mnie. Wiem, że wydasz opinię właściwą tak jak zawsze. - Zrobię, co będzie w mojej mocy - rzekł Matsuda. -Jednakże są przecież rzeczy, z których obaj powinniśmy być dumni, Ono. Choćby nie wiem co ludzie dziś gadali. Niedługo, jeszcze parę lat, a tacy jak my będą- mogli chodzić z dumnie podniesioną głową z powodu tego, cośmy próbowali zrobić. Mam tylko nadzieję, że tego dożyję. Chciałbym wiedzieć, że trud mego życia został doceniony. - Oczywiście. Ja też tak uważam. Lecz co się tyczy małżeńskich pertraktacji... - Naturalnie - przerwał mi Matsuda. - Zrobię wszystko, żeby okazać tu wyczucie. Skłoniłem się i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. - Ale powiedz mi, Ono - zapytał wreszcie - jeśli jesteś zaniepokojony z powodu przeszłości, to wnoszę z tego, że odwiedziłeś paru innych z tamtych czasów? - Na dobrą sprawę, jesteś pierwszy. Pojęcia nie mam, gdzie się teraz podziewają niektórzy nasi dawni przyjaciele. A Kuroda? Podobno mieszka gdzieś w mieście. Tak? Nie miałem z nim kontaktu od czasu... od czasu wojny. - Skoro niepokoimy się o przyszłość panny Noriko, może najlepiej, żebyś go odszukał, choćby to miało cię dużo kosztować. - Właśnie. Tylko że nie mam pojęcia, gdzie on jest. - No tak. Miejmy nadzieję, że ich detektyw tak samo nie będzie wiedział, gdzie go znaleźć. Chociaż ci detektywi bywają niekiedy bardzo zmyślni. - Rzeczywiście. - Ono, jesteś trupio blady. A wyglądałeś tak zdrowo, jak przyszedłeś. To są skutki przebywania z chorym. Roześmiałem się. - Skądże znowu. Rzecz tylko w tym, że dzieci mogą być dla rodziców powodem wielkiej troski. Matsuda westchnął znowu. - Ludzie mówią mi niekiedy, że wiele w życiu straciłem, bo nie ożeniłem się i nie mam dzieci. Ale jak się tak rozglądam wokół siebie, widzę, że z dziećmi tylko kłopoty, nic więcej. - Jest w tym wiele racji. - A mimo to - ciągnął - miło byłoby pomyśleć, że ma się komu zostawić majątek. - Istotnie. Parę minut później, tak jak przepowiedział Matsuda, weszła panna Suzuki i coś tam do niego powiedziała. Matsuda uśmiechnął się i oznajmił z rezygnacją: - Moja pielęgniarka przyszła po mnie. Ty oczywiście możesz tu zostać, jak długo zechcesz, ale mnie musisz wybaczyć, Ono. Później, czekając przy pętli na tramwaj, żeby mnie zawiózł na szczyt stromego wzgórza i z powrotem do miasta, doznałem niejakiej ulgi na wspomnienie słów Matsudy, który zapewniał, iż „może powiedzieć same najlepsze rzeczy o mojej przeszłości”. Rzecz jasna, byłbym o tym jako tako przekonany i bez składania mu wizyty, lecz z drugiej strony... zawszeć to dobrze odnowić stosunki z dawnymi kolegami. Krótko mówiąc, ta wczorajsza wy- prawa do Arakawy niewątpliwie się udała. Kwiecień 1949 Wieczorami, trzy, cztery razy w tygodniu, nadal mi się zdarza wyruszać tamtą ścieżką w dół, do rzeki, i na drewniany mostek, znany wśród niektórych przedwojennych mieszkańców tych okolic jako Most Rozterki. Nazywaliśmy go tak dlatego, że jeszcze do niedawna po przebyciu mostu wkraczało się do naszej dzielnicy rozrywki, a podobno ludzie dręczeni wyrzutami sumienia zatrzymywali się tam niezdecydowani, czy iść za głosem wie- czornych pokus, czy wrócić do żon, do domów Ale jeśli mnie widuje się niekiedy na tym moście, przechylonego w zamyśleniu przez poręcz, to nie dlatego, że się waham. Po prostu lubię tam przystawać o zachodzie słońca, rozglądać się po okolicy i odnotowywać w myślach zmiany, jakie zachodzą wokół mnie. U stóp wzgórza, dokąd właśnie zszedłem, pojawiły się skupiska nowych domów. A i dalej, wzdłuż wybrzeża, tam gdzie przed rokiem były tylko trawa i błoto, zarząd miasta buduje bloki mieszkalne dla przyszłych pracowników. Daleko im jednak do ukończenia, toteż gdy słońce chyli się nisko ku rzece, można by nawet mylnie wziąć je za ruiny, jakie wciąż jeszcze spotyka się w niektórych częściach miasta. Takie ruiny wszakże z każdym tygodniem widuje się coraz rzadziej. Trzeba by chyba pojechać w kierunku północnym aż do dzielnicy Wakamiya albo do tego pustkowia pomiędzy Honcho i Kasugamachi, aby je napotkać w obfitości. A przecież dałbym głowę, że jeszcze rok temu widok ruin po zbombardowanych domach był chlebem powszednim w naszym mieście. Choćby ta okolica rozciągająca się za mostem - nasza dawna dzielnica rozrywki -przecież w zeszłym roku o tej porze była jeszcze pustynią gruzów. Teraz z każdym dniem zabudowa rośnie w oczach. Przed siedzibą pani Kawakami, tam gdzie niegdyś przewalał się tłum rozrywkowiczów, powstaje szeroki betonowy trakt, a po jego obu stronach buduje się rzędem fundamenty pod wielkie biurowce. Sądzę, że gdy pani Kawakami któregoś wieczoru, nie tak dawno temu, powiadomiła mnie o ofercie zarządu miejskiego, który chce wykupić jej działkę za godziwą sumę, ja już na długo przedtem oswoiłem się z myślą, że i tak prędzej czy później będzie musiała zwinąć interes i wyprowadzić się stamtąd. - Nie wiem, co mam robić - zwierzyła mi się. - To okropność wynosić się stąd po tylu latach. Całą noc nie spałam, tak mi się myśli kotłowały w głowie. Bo z drugiej strony, tak sobie pomyślałam, że teraz, jak Shintaro-san już nie przychodzi, jedyny klient, na którego mogę liczyć, to Sensei. Doprawdy nie wiem, co mam robić. Ostatnio jestem rzeczywiście jedynym stałym jej klientem. Shintaro nie pokazał się u pani Kawakami od czasu tego drobnego epizodu zeszłej zimy - pewnie mu brak odwagi, żeby mi spojrzeć w twarz. A stało się to, jak mniemam, ze szkodą dla pani Kawakami, która z całą tą sprawą nie miała nic wspólnego. Było to ubiegłej zimy i kiedyś, podczas jednej z naszych zwykłych wieczornych pogwarek przy szklaneczce, Shintaro po raz pierwszy mi napomknął o tym, że jego ambicją jest otrzymać posadę nauczyciela w którejś z nowych szkół średnich. Z jego dalszych wywodów wynikało, że złożył już nawet parę podań w sprawie tej posady. Rzecz jasna, upłynęło wiele lat od czasu, gdy Shintaro był moim uczniem, i nie ma powodu, dla którego nie miałby się ubiegać o takie rzeczy bez zasięgania mojej rady. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że są już teraz inni - choćby jego obecny pracodawca - dużo bardziej uprawnieni do odgrywania roli jego poręczycieli w tej materii. A mimo to przyznaję, iż byłem nieco zaskoczony, że w ogóle nie zwierzył mi się z poczynionych starań. Toteż kiedy Shintaro pojawił się w moim domu tamtego zimowego dnia tuż po Nowym Roku, kiedy ujrzałem go w progu śmiejącego się nerwowo i bąkającego: „Sensei, to wielka zuchwałość z mojej strony, że przychodzę tak bez uprzedzenia...”, poczułem coś w rodzaju ulgi, że wracamy do dawnej zażyłości. W pokoju recepcyjnym rozpaliłem w koksowniku i obaj usiedliśmy grzejąc przy nim ręce. Spostrzegłem parę śnieżnych płatków topniejących na jego płaszczu, którego nie zdjął, i zapytałem: - Co to, znów śnieg pada? - Troszeczkę. Nie tak jak dziś rano. - Przepraszam, że tutaj taki ziąb. To chyba najzimniejszy pokój w domu. - Nic nie szkodzi, Sensei. U mnie w domu w pokojach jest o wiele zimniej. - Uśmiechnął się radośnie i zatarł ręce nad żarzącymi się węglami. - To miło, że pan mnie tak przyjmuje. Sensei był bardzo dobry dla mnie przez te wszystkie lata. Nie zliczyłbym nawet tego, co pan dla mnie zrobił. - Skądże znowu, Shintaro. Przeciwnie, czasem myślę, że dawniej trochę cię zaniedbywałem. Jeśli więc teraz, mimo mego podeszłego wieku, mógłbym w jakiś sposób to nadrobić, cieszyłbym się, gdybyś mi powiedział. Shintaro zaśmiał się, nie przestając zacierać dłoni. - Co też pan mówi, Sensei, przecież to kompletny absurd. Nigdy bym nawet nie próbował zliczyć, co pan dla mnie zrobił. Popatrzyłem na niego uważnie jakąś chwilę, wreszcie rzuciłem: - No to powiedz mi, Shintaro, co mógłbym dla ciebie zrobić? Podniósł na mnie wzrok z wyrazem zaskoczenia i znów się roześmiał. - Przepraszam, Sensei, tak mi się tu dobrze siedzi, że całkiem zapomniałem, dlaczego w ogóle pana niepokoję. Był, jak mi powiedział, najlepszej myśli co do swoich starań o posadę w gimnazjum Higashimachi; w kręgach godnych zaufania dano mu do zrozumienia, że jego podanie spotkało się z dużym poparciem. - Okazuje się jednak, że jest jeszcze parę drobnych kwestii, co do których komisja ma, zdaje się, jakieś wątpliwości. - Czyżby? - No właśnie, Sensei. Może powinienem być szczery. Chodzi o parę drobnych szczegółów dotyczących przeszłości. - Przeszłości? - Tak, Sensei. - Znów ten nerwowy śmieszek i Shintaro z wysiłkiem ciągnął dalej: - Musi pan wiedzieć, Sensei, że żywię dla pana najwyższy szacunek. Tyle się nauczyłem od Sensei i zawsze będę się szczycił naszą znajomością. Skinąłem głową i czekałem na ciąg dalszy. - Chodzi o to, Sensei, że byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby pan osobiście napisał do komisji, tylko żeby potwierdzić pewne zeznania, jakie tam złożyłem. - A cóż to za zeznania, Shintaro? Shintaro zarechotał i znów wyciągnął ręce nad piecykiem. - To tylko dla komisji, Sensei. Żeby się nie czepiali. Nic więcej. Może pamięta pan, Sensei, jak to raz doszło pomiędzy nami do sprzeczki. O tę moją pracę w czasie chińskiego kryzysu. - Chińskiego kryzysu? Nie przypominam sobie, żebyśmy się pokłócili. - Proszę mi wybaczyć, Sensei, może przesadziłem. Nie było to nic takiego, co by można nazwać kłótnią. Tyle że miałem nieostrożność wyrazić swój sprzeciw. To znaczy, odrzuciłem pana sugestie dotyczące mojej pracy. - Wybacz, Shintaro, lecz ja nie przypominam sobie nic takiego. - Sensei nie obciążałby sobie pamięci takimi błahostkami, bez wątpienia. Ale tak się składa, że ten drobiazg ma pewne znaczenie dla mnie w obecnej sytuacji. Może odtworzy pan to sobie lepiej, jak przypomnę, że tego wieczoru byliśmy na przyjęciu z okazji zaręczyn pana Ogawy. Właśnie wtedy, tego samego wieczoru, zdaje się, że to było w hotelu Hamabara - pewnie wypiłem ciut za dużo, bo miałem czelność wystąpić przed panem ze swoimi poglądami. - Trochę sobie przypominam tamten wieczór, ale nie mogę powiedzieć, żebym miał go wyraźnie przed oczami. Tylko co ma wspólnego jakieś małe nieporozumienie z dzisiejszymi sprawami? - Proszę wybaczyć, Sensei, ale tak się składa, że ta sprawa nabrała dziś znaczenia. Komisja jest obowiązana upewnić się co do niektórych rzeczy. W końcu, ma obowiązek wobec władz amerykańskich... - Shintaro zająknął się nerwowo. Zaraz jednak podjął znowu: - Błagam, niechże pan przypomni sobie tę małą wymianę zdań. Bo choć byłem, i dotąd jestem, nieskończenie wdzięczny za mnóstwo rzeczy, jakich nauczyłem się pod pana kierownictwem, nie zawsze, prawdę mówiąc, podzielałem pańskie zdanie. Co więcej, chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że miałem duże zastrzeżenia co do kierunku obranego przez naszą szkołę w tamtych czasach. Może na przykład pan sobie przypomina, że chociaż w końcu posłuchałem pana instrukcji dotyczących plakatów na temat kryzysu chińskiego, miałem co do nich zastrzeżenia i posunąłem się nawet tak daleko, że je panu wyjawiłem. - Plakaty na temat kryzysu chińskiego - rozważałem głośno. - Tak, teraz te twoje plakaty sobie przypominam. Był to dla narodu okres przełomowy. Czas, kiedy należało skończyć z tą miotaniną i zdecydować, czego chcemy. O ile pamiętam, dobrze się spisałeś i szczyciliśmy się wszyscy twoim dziełem. - Ale proszę sobie przypomnieć, Sensei, że miałem poważne zastrzeżenia do tego, co mi pan polecił robić. Jeśli pan pamięta, otwarcie się temu sprzeciwiałem tamtego wieczoru w hotelu Hamabara. Proszę mi wybaczyć, Sensei, że niepokoję pana taką drobnostką. Zdaje się, że milczałem dłuższą chwilę. Musiałem chyba wstać, bo pamiętam, że kiedy wreszcie przemówiłem, znajdowałem się w drugim końcu pokoju, przy drzwiach od werandy. - Chcesz, żebym napisał do tej twojej komisji list stwierdzający, że nie ulegałeś mojemu wpływowi -oświadczyłem. - Bo do tego się sprowadza twoja prośba. - Nic podobnego, Sensei. Pan mnie źle rozumie. Zawsze się szczyciłem tym, że mnie kojarzą z pana nazwiskiem. Chodzi tylko o to, że co się tyczy kampanii plakatowej związanej z kryzysem chińskim, gdyby komisja pozbyła się wątpliwości... Urwał znowu. Odsunąłem odrobinę drzwi, tak że powstała wąska szpara. Do pokoju wtargnął chłód, ale nie wiem czemu, nie zwracałem na to uwagi. Zapatrzyłem się przez tę szparę na werandę i dalej, na ogród. Powoli, leniwie padały na ziemię płatki śniegu. - Shintaro - powiedziałem - dlaczego zwyczajnie nie spojrzysz w oczy przeszłości? Twoja kampania plakatowa przysporzyła ci wtedy zaszczytów. Niemało zaszczytów i niemało pochwał. Świat może inaczej dziś ocenia twoje dzieło, lecz nie ma potrzeby przedstawiać siebie w fałszywym świetle. - Owszem, Sensei, podzielam pana zdanie. Ale wracając do tamtej sprawy, byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pan napisał do komisji o tych plakatach poświęconych chińskiemu kryzysowi. Mam tu nawet przy sobie nazwisko i adres przewodniczącego. - Posłuchaj mnie, Shintaro. - Sensei, jestem ze wszech miar panu wdzięczny, bo korzystałem z pańskich rad i wiedzy, ale w tej chwili stoję u szczytu swej kariery. Łatwo rozważać i deliberować, jak się jest na emeryturze. Tymczasem ja żyję w skrzętnym, zapobiegliwym świecie i paru rzeczy muszę dopilnować, jeśli mam sobie zabezpieczyć tę posadę, która pod każdym innym względem już jest moja. Sensei, błagam pana, niechże pan zrozumie moją sytuację. Nie odpowiedziałem, wciąż zapatrzony w śnieg padający na mój ogród. Usłyszałem, jak za moimi plecami Shintaro podniósł się z miejsca. - Tu jest nazwisko i adres, Sensei. Jeśli można, to zostawię je tutaj. Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby pan dobrze to przemyślał w wolnej chwili. Nastąpiła cisza, podczas której Shintaro czekał pew- nie, aż się odwrócę i pozwolę mu wyjść choć z pozorami godności. A ja nadal wpatrywałem się w swój ogród. Śnieg, mimo że padał nieustannie, zaledwie cienką warstwą kładł się na krzewach i gałęziach. W dodatku wiatr, gdy tak patrzyłem, potrząsnął gałęzią klonu i strącił prawie wszystko. Tylko kamienna latarnia na tyłach ogrodu miała na sobie pokaźną czapę bieli. Usłyszałem, jak Shintaro przeprosił i wyszedł z pokoju. Może się wydawać, że tego dnia niepotrzebnie byłem dla Shintaro zbyt surowy. Ale jeśli się weźmie pod uwagę, co się wydarzyło w ostatnich tygodniach poprzedzających tę wizytę, łatwo zrozumieć, dlaczego tak niechętnym okiem patrzyłem na jego wysiłki, by uwolnić się od odpowiedzialności. Rzecz w tym bowiem, że Shintaro złożył mi wizytę zaledwie parę dni po miai mojej córki. Przez całą jesień pertraktacje wokół proponowanego małżeństwa Noriko z Taro Saito przebiegały całkiem pomyślnie. W październiku nastąpiła wymiana fotografii i wkrótce po tym otrzymaliśmy wiadomość za pośrednictwem pana Kyo, naszego swata, że młody człowiek bardzo chce poznać Noriko. Ta, rzecz jasna, udawała, że się zastanawia, ale już wtedy było oczywiste, że moja dwudziestosześcioletnia córka nie zrezygnuje tak łatwo z widoków, jakie przedstawiał sobą ktoś taki jak Taro Saito. Powiadomiłem zatem pana Kyo, że zgadzamy się na miai, i ostatecznie uzgodniono dzień i miejsce: w listopadzie, w Kasuga Park Hotel. Przyznacie chyba, że ostatnimi czasy Kasuga Park Hotel ma w sobie coś wulgarnego, więc nie bardzo mi ten wybór odpowiadał. Ale pan Kyo zapewnił mnie, że wynajmie osobną salkę, napomykając przy tym, że państwo Saito przepadają za tamtejszą kuchnią, toteż w końcu wyraziłem zgodę, choć bez entuzjazmu. Pan Kyo zwrócił też uwagę na to, że na miai zapowiada się duża przewaga rodziny przyszłego pana młodego -bo zamierzają wziąć w nim udział jego rodzice, a także młodszy brat. Dał mi więc do zrozumienia, że byłoby całkiem naturalne, gdybyśmy przyprowadzili kogoś z krewnych czy bliskich przyjaciół, aby Noriko czuła się pewniejsza. Skoro jednak Setsuko mieszka tak daleko, nie mieliśmy kogo zaprosić na tego rodzaju uroczystość. I może właśnie ta obawa, że wypadniemy na miai jakoś mniej korzystnie, łącznie z naszym zastrzeżeniem co do lokalu sprawiły, że Noriko oczekiwała tego spotkania z większym napięciem, niżby go oczekiwała w innych okolicznościach. W każdym razie, niełatwe były te tygodnie poprzedzające miai. Często zaraz po powrocie z biura rzucała mi uwagę w rodzaju: - Co ty robiłeś, tato, cały dzień? Pewnie jak zwykle apatycznie snułeś się po domu. - Tymczasem ja, daleki od „apatycznego snucia się po domu”, nie ustawałem w wysiłkach, by zapewnić pomyślny wynik małżeńskich negocjacji. A że w tym czasie bardzo uważałem, żeby jej nie denerwować szczegółami co do biegu spraw, bąkałem więc coś wymijająco o tym, jak spędziłem dzień, pobudzając ją tym samym do niesłusznych zarzutów. Dziś, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, mam wrażenie, że właśnie fakt, iż nie rozmawialiśmy o pewnych sprawach dość otwarcie, mógł potęgować jej napięcie, zaś gdybym szczerzej z nią rozmawiał, zapobiegłoby to może wielu przykrym spięciom, jakie nam się w tym okresie przydarzyły. Pamiętam na przykład, jak któregoś popołudnia przycinałem krzewy w ogrodzie, gdy wróciła Noriko. Przywitała mnie z werandy jak należy i zaraz zniknęła w domu. Parę minut później, gdy siedziałem na werandzie wpatrzony w ogród, by ocenić swoje dzieło, Noriko, przebrana już w kimono, powróciła z herbatą. Postawiła między nami tacę i usiadła. A było to, jak sobie przypominam, jedno z tych ostatnich, wspaniałych zeszłorocznych jesiennych popołudni, rozjaśnionych miękkim światłem padającym przez listowie. Podążając za moim wzrokiem, Noriko zapytała: - Dlaczego tato tak przyciął bambus? Wygląda teraz jak zwichrowany. - Zwichrowany? Tak sądzisz? Według mnie, jest całkiem równy. Bo widzisz, trzeba zwracać uwagę na to, gdzie odrastają młode pędy. - Tato za bardzo chce się wtrącać do wszystkiego. Zdaje się, że ten krzew też tato zmarnuje. - Też zmarnuję? - Odwróciłem się do córki. - Co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbym zmarnował inne? - Azalie już nigdy nie wróciły do siebie. Tato ma za dużo wolnego czasu i to są skutki. Wścibia nos tam, gdzie nie potrzeba. - Wybacz, Noriko, ale nie wiem, o co ci chodzi. Powiadasz, że azalie też są krzywe? Noriko popatrzyła na ogród i westchnęła. - Tato powinien był zostawić rzeczy swojemu biegowi. - Przepraszam cię, Noriko, ale ja uważam, że i bambus, i azalie bardzo się poprawiły. Nie widzę, żeby coś tu było „zwichrowane”. - W takim razie, tato się robi ślepy. Albo może to po prostu kiepski gust. - Kiepski gust? To ciekawe. Wiesz, Noriko, ludzie jakoś nigdy nie kojarzyli kiepskiego gustu ze mną. - Cóż poradzę, tato - odparła ze znużeniem - dla mnie ten bambus jest zwichrowany. I drzewo już nie zwisa nad nim tak jak przedtem, bo ojciec wszystko zepsuł. Przez chwilę siedziałem bez słowa, zapatrzony w ogród. - Tak - odparłem w końcu i skinąłem głową: -Ty pewnie tak to widzisz, Noriko. Nigdy nie miałaś zmysłu artystycznego. Ani ty, ani Setsuko. Kenji to co innego, ale wy obie wzięłyście to po matce. A jakże, pamiętam, że matka też robiła takie niefortunne uwagi. - Czy tato jest takim znawcą w dziedzinie przycinania krzewów? Nie wiedziałam. Przepraszam. - Nie uważam się za znawcę. Jestem tylko trochę zaskoczony, że mi się zarzuca kiepski gust. W moim przypadku to niezwykły zarzut, co tu mówić. - Świetnie, tylko wszystko zależy od tego, co kto lubi. - Twoja matka była taka sama, Noriko. Mówiła, co tylko przyszło jej do głowy, bez żadnego skrępowania. Sądzę, że to uczciwie. - Ojciec na pewno zna się lepiej na tych sprawach. Co do tego nie ma wątpliwości. - Pamiętam, że mama robiła mi czasem uwagi nawet, kiedy malowałem. Próbowała mnie o czymś przekonać i rozśmieszała mnie tylko. Potem sama się z tego śmiała i przyznawała, że nie bardzo się zna na tych sprawach. - I pewnie w ten sposób ojciec miał zawsze rację również co do swoich obrazów. - Noriko, taka dyskusja do niczego nie prowadzi. A zresztą, jeśli ci się nie podoba to, co zrobiłem w ogrodzie, proszę, idź sama i zrób, co zechcesz, aby wszystko było jak należy. - To bardzo ładnie z ojca strony. Tylko jak ojciec myśli: kiedy mam to robić? Nie mam całego dnia wolnego tak jak ojciec. - Co ty opowiadasz? Mam za sobą pracowity dzień. -Zmierzyłem ją gniewnym wzrokiem, ale ona wciąż patrzyła znużonym wzrokiem w ogród. Odwróciłem się i westchnąłem. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Twoja mama przynajmniej tak by powiedziała i oboje byśmy się uśmieli. W takich chwilach naprawdę mnie kusiło, żeby zwrócić jej uwagę, jak dalece w istocie trudziłem się dla jej dobra. Gdybym to zrobił, Noriko z pewnością byłaby zdumiona, ba, śmiem twierdzić, zawstydzona swoim zachowaniem. Bo tamtego dnia na przykład wyprawiłem się do dzielnicy Yanagawa, gdzie, jak wcześniej odkryłem, mieszkał teraz Kuroda. Nie było to w końcu takie trudne odnaleźć jego miejsce zamieszkania. Wykładowca sztuki w Szkole Uemachi, gdy zapewniłem go o swoich dobrych zamiarach, dał mi nie tylko adres, ale także informacje o tym, co się działo z moim byłym uczniem przez te wszystkie lata. Kurodzie, jak się zdaje, wiodło się wcale nieźle od czasu, gdy pod koniec wojny wyszedł z więzienia. Los tak zrządza na tym świecie, że jego więzienne lata przemawiały dobitnie na jego korzyść i w pewnych środowiskach zadbano o to, by go powitać z otwartymi ramionami i zaspokoić jego potrzeby. Nie miał przeto większych trudności w znalezieniu pracy - głównie doraźnych dydaktycznych zajęć - czy materiałów do wznowienia własnej twórczości. Wreszcie, gdzieś na początku zeszłego lata, oferowano mu posadę wykładowcy sztuki w Szkole Uemachi. Otóż ktoś może mi to poczyta za swego rodzaju przewrotność, jeśli powiem, że ucieszyła mnie - a nawet wprawiła w pewną dumę - wiadomość, iż Kuroda tak dobrze sobie poczyna. Ale to przecież całkiem naturalne, że dawny nauczyciel nadal się chlubi takimi rzeczami, nawet jeśli wskutek pewnych okoliczności on i uczeń stali się sobie obcy. Kuroda nie mieszkał w dobrej dzielnicy. Szedłem jakiś czas małymi uliczkami pośród stłoczonych, walących się kamienic, nim dotarłem do betonowego placu przypominającego fabryczny dziedziniec. I rzeczywiście, po przeciwnej stronie parkowały jakieś ciężarówki, a dalej, za ogrodzeniem z siatki, buldożer rył ziemię. Pamiętam, że stałem przyglądając się buldożerowi i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że duży nowy blok nade mną to właśnie ten, w którym mieszka Kuroda. Wdrapałem się na drugie piętro, gdzie dwaj malcy jeździli po korytarzu na trycyklu, i odszukałem drzwi Kurody. Na pierwszy dzwonek nikt nie odpowiedział, lecz byłem już wtedy zdeterminowany - chciałem, by doszło do tego spotkania, i zadzwoniłem po raz wtóry. Drzwi otworzył mi jakiś młody człowiek, mniej więcej dwudziestoletni, o świeżej, młodzieńczej twarzy. - Bardzo mi przykro - powiedział z wielką powagą - ale pana Kurody nie ma w domu. A przepraszam, czy może pan jest jego kolegą z pracy? - W pewnym sensie tak. Mam parę spraw, o których chciałem pomówić z panem Kuroda. - W takim razie, może pan łaskawie wejdzie i poczeka. Pan Kuroda na pewno niezadługo wróci, a bardzo by żałował, gdyby się z panem rozminął. - Nie chciałbym panu sprawiać kłopotu. - Ależ nic podobnego. Proszę, proszę, niech pan wejdzie. Mieszkanko było małe i, jak wiele tych nowoczesnych wymysłów, pozbawione przedpokoju w ścisłym znaczeniu tego słowa, a ledwie kawałek za progiem, o niziutki stopień wyżej, zaczynała się tatami. Wnętrze miało schludny wygląd, ściany zdobiło trochę obrazów i zwojów. Przez szerokie okna, które jak dostrzegłem, wychodziły na wą- ziutki balkon, wpadało do środka mnóstwo słońca. Z zewnątrz dobiegał hałas czyniony przez buldożer. - Mam nadzieję, że pan się nie spieszy - powiedział młodzieniec, układając dla mnie poduszkę. - Ale pan Kuroda nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział po powrocie, że pozwoliłem panu odejść. Zrobię herbatę, jeśli można. - Jak to miło - odparłem, sadowiąc się na poduszce. - Pan jest studentem pana Kurody? Młody człowiek zaśmiał się leciutko. - Pan Kuroda jest tak uprzejmy, że mnie nazywa swoim protegowanym, choć ja sam wątpię, czy zasługuję na to miano. Nazywam się Enchi. Pan Kuroda udzielał mi kiedyś lekcji i teraz, mimo nawału zajęć w college'u, tak wielkodusznie interesuje się nadal moim dziełem. - Co pan powie. Zza okna dobiegł łoskot pracującego buldożera. Młodzieniec jeszcze parę sekund stał nade mną niezdecydowanie, po czym przeprosił dorzucając: - Zaparzę herbatę, proszę wybaczyć. Gdy po paru minutach wrócił do pokoju, zauważyłem wskazując obraz na ścianie: - Pana Kurodę bezbłędnie rozpoznaje się po stylu. Chłopak roześmiał się i spojrzał zmieszany w tamtą stronę, wciąż jeszcze z tacą w rękach. - Obawiam się - rzekł wreszcie - że temu malowidłu daleko do poziomu pana Kurody. - To nie jest dzieło pana Kurody? - Niestety, proszę pana, to moje wypociny. Mój nauczyciel w dobroci swego serca uznał, że to jest warte pokazania. - Doprawdy? No, no, no. Wpatrywałem się ciągle w obraz. Młody człowiek postawił tacę na niskim stoliku koło mnie i usiadł. - Naprawdę to pana własna praca? Cóż, muszę powiedzieć, że pan ma duży talent. Duży talent, nie ma dwóch zdań. Tamten znów zaśmiał się, zakłopotany. - Mam szczęście, że pan Kuroda jest moim nauczycielem. Bo obawiam się, że jeszcze wiele muszę się nauczyć. - A ja byłem taki pewny, że to jedno z dzieł pana Ku-rody. Ta jego klasa widoczna w pociągnięciach pędzla. Chłopak dość nieporadnie krzątał się przy czajniku, jakby nie bardzo wiedział, co z nim robić. Patrzyłem, jak podnosi wieczko, żeby zajrzeć do środka. - Pan Kuroda zawsze mi powtarza - rzekł - że powinienem starać się o bardziej odrębny, własny styl. Cóż, kiedy ja tak bardzo podziwiam styl pana Kurody, że wprost nie mogę się ustrzec od naśladownictwa. - To nie jest źle naśladować przez jakiś czas swego nauczyciela. Można w ten sposób wiele się nauczyć. Ale stopniowo będzie pan rozwijał własne idee i własne techniki, bo jest pan niewątpliwie bardzo utalentowanym młodzieńcem. Tak, z pewnością ma pan przed sobą wielce obiecującą przyszłość. Nic dziwnego, że pan Kuroda interesuje się panem. - Nie potrafię wprost wyrazić, co ja zawdzięczam panu Kurodzie. Widzi pan, że nawet mieszkam tu u niego. Już prawie dwa tygodnie. Wyrzucono mnie z poprzedniego mieszkania i pan Kuroda przyszedł mi na ratunek. Nie sposób zliczyć tego wszystkiego, co on dla mnie zrobił. - Mówi pan, że wyrzucono pana z mieszkania? - Zapewniam pana - odparł z lekkim śmieszkiem - że komorne opłacałem. Ale widzi pan, choć bardzo się starałem, nie udało mi się nie zachlapać farbą tatami i gospodarz mnie wyrzucił. Teraz roześmieliśmy się obaj. - Przepraszam - powiedziałem - nie chciałem okazać braku zrozumienia. Tylko sam pamiętam podobne kłopoty, kiedy zaczynałem. Ale jeśli pan wytrwa, wkrótce uzyska pan godziwe warunki do pracy, zapewniam pana. Roześmieliśmy się znowu. - Bardzo mnie pan pociesza - odparł młody człowiek i zabrał się do nalewania herbaty. - Pan Kuroda pewnie zaraz wróci. Proszę tylko nie odchodzić. Pan Kuroda będzie bardzo rad, mając okazję podziękowania panu za wszystko, co pan zrobił. - Sądzi pan, że pan Kuroda chce mi podziękować? -spojrzałem na niego zdziwiony. - Przepraszam, ale zrozumiałem, że pan jest z Cordon Society. - Z Cordon Society? Przepraszam, co to jest? Młody człowiek zerknął na mnie. Wróciło jego poprzednie zakłopotanie. - Proszę wybaczyć, to ja się pomyliłem. Zrozumiałem, że pan jest z Cordon Society. - Niestety nie. Jestem po prostu starym znajomym pana Kurody. - Ach, tak. Dawnym kolegą? - No właśnie. Myślę, że tak to można nazwać. - Wpatrzyłem się znowu w obraz wiszący na ścianie. - Tak, tak - dumałem głośno. - Duży talent. Duży talent, nie ma co. - Spostrzegłem, że młodzik przygląda mi się teraz uważnie. W końcu się zdecydował: - Przepraszam, ale... pańska godność? - O, proszę mi wybaczyć, wyszedłem na grubianina. Nazywam się Ono. - Aha... Młody człowiek podniósł się z miejsca i podszedł do okna. Przez dłuższą chwilę obserwowałem parę unoszącą się z dwóch filiżanek na stoliku. - Czy pan Kuroda prędko wróci? - zapytałem w końcu. Wydawało się z początku, że tamten nie ma zamiaru odpowiedzieć. Wreszcie jednak rzucił, nie odwracając się od okna: - Jeśli nie wróci zaraz, to może lepiej, żeby pan nie tracił więcej czasu. - O ile pan nie ma nic przeciwko temu, poczekam jeszcze trochę, skoro już tak daleko się wyprawiłem. - Powiadomię pana Kurodę o pańskiej wizycie. Może do pana napisze. Za drzwiami, na korytarzu, dzieci waliły chyba tym swoim trycyklem o pobliską ścianę, wzajemnie na siebie pokrzykując. Zauważyłem wtedy, jak bardzo ów młody człowiek przy oknie przypomina nadąsane dziecko. - Wybaczy pan, że to powiem - oświadczyłem - ale pan jest bardzo młody. Musiał pan być jeszcze małym chłopcem, kiedyśmy się z panem Kurodą poznali. Prosiłbym, żeby pan nie wyciągał zbyt pochopnych wniosków w sprawach, które nie są panu znane ze wszystkimi szczegółami. - Ze wszystkimi szczegółami? - Młody Enchi odwrócił się do mnie. - Pan wybaczy, ale czy pan sam zna wszystkie szczegóły? Czy pan wie, co on wycierpiał? - Sprawy są zwykle bardziej skomplikowane, niż się wydaje, panie Enchi. Młodzi ludzie z pana pokolenia mają skłonność do zbytniego upraszczania wszystkiego. W każdym razie, nie wydaje mi się, aby nasze debatowanie nad takimi rzeczami w tej chwili było uzasadnione. Zaczekam na pana Kurodę, jeśli pan pozwoli. - Radziłbym panu nie marnować dłużej cennego czasu. Powiadomię pana Kurodę, jak wróci. - Do tego momentu udawało się młodzieniaszkowi zachować uprzejmy ton, teraz jednak jakby przestał nad sobą panować. - Szczerze mówiąc, proszę pana, zdumiewa mnie pański tupet. Przyjść tutaj tak, jakby się składało przyjacielską wizytę... - Ależ ja właśnie przychodzę z przyjacielską wizytą. I jeśli mi wolno tak powiedzieć, sądzę, że to do pana Kurody należy decyzja, czy chce mnie przyjąć w tym charakterze. - Proszę pana, ja dobrze poznałem pana Kurodę i według mojej oceny lepiej będzie, jeśli pan sobie pójdzie. On nie będzie chciał się z panem widzieć. Westchnąłem i podniosłem się z miejsca. Młody człowiek znów wyglądał oknem. Ale gdy zdejmowałem kapelusz ze stojaka, odwrócił się do mnie jeszcze raz. - A co do wszystkich szczegółów, panie Ono - powiedział jakimś dziwnie spokojnym głosem - to właśnie pan nie ma o nich pojęcia. Bo inaczej nie śmiałby pan tu przychodzić tak jak dziś. Twierdzę na przykład, że nigdy pan nie słyszał o jego ramieniu. Wił się z bólu, a strażnicy więzienni dla wygody zapominali złożyć meldunek o obrażeniach i nie leczono go aż do końca wojny. Za to, rzecz jasna, świetnie o tym pamiętali, jak zabierali się do następnego bicia. Zdrajca. Tak go nazywali. Zdrajca. Każdej minuty, co dzień. Ale dziś wszyscy wiemy, kim byli prawdziwi zdrajcy. Zawiązałem już sznurowadła u butów i ruszyłem ku drzwiom. - Jest pan za młody, panie Enchi, żeby wiedzieć coś o świecie i jego powikłaniach. - Wszyscy wiemy, kim byli prawdziwi zdrajcy. A wielu z nich ciągle jeszcze chodzi na wolności. - Powie pan panu Kurodzie, że tu byłem? Może będzie tak dobry i napisze do mnie. Do widzenia. Starałem się naturalnie, by słowa młodego Enchi zbytnio mnie nie zmartwiły, lecz wobec małżeńskich negocjacji Noriko, myśl, że Kuroda wspomina mnie z taką wrogością, jak to sugerował Enchi, rzeczywiście nie dawała mi spokoju. W każdym razie, jako ojciec miałem obowiązek popchnąć sprawę naprzód, jakkolwiek nie było to przyjemne, więc jeszcze tego samego popołudnia, po powrocie do domu, skomponowałem list do Kurody, w którym wyraziłem pragnienie, byśmy się spotkali, zwłaszcza że chciałbym z nim omówić pewną ważną, a zarazem delikatną sprawę. Ton mojego listu był przyjazny i pojednawczy, toteż byłem rozczarowany chłodną i ostentacyjnie krótką odpowiedzią, jaką otrzymałem parę dni później. „Nie mam powodów, by wierzyć, że nasze spotkanie przyniesie jakąkolwiek korzyść” - pisał mój były uczeń. - „Dziękuję za niedawne łaskawe odwiedziny, lecz sądzę, że nie powinienem Ciebie więcej trudzić wypełnianiem podobnych zobowiązań”. Przyznaję, że ta historia z Kurodą przyćmiła nieco mój dobry nastrój, a już na pewno zmąciła optymizm co do pertraktacji Noriko. I choć, jak powiadam, oszczędziłem jej szczegółowego sprawozdania z moich starań, by spotkać się z Kurodą, córka wyczuła niewątpliwie, że sprawa przybrała nie najlepszy obrót, a to, rzecz jasna, spotęgowało tylko jej obawy. W wyznaczonym dniu miai sprawiała wrażenie tak napiętej, że zacząłem się niepokoić, jakie wrażenie zrobi tego wieczoru na rodzinie Saito, która przecież sama musiała okazać łagodną, pozbawioną napięć pewność siebie. U schyłku popołudnia poczułem, że roztropnie będzie wprawić Noriko w jakiś lepszy nastrój, i wiedziony tym impulsem zauważyłem głośno, gdy przechodziła przez jadalnię, gdzie siedziałem pogrążony w lekturze: - To zdumiewające, moja Noriko, że możesz tak przez caluteńki dzień zajmować się wyłącznie swoim wyglądem. Ktoś by pomyślał, że idziesz dziś do ślubu. - To bardzo w ojca stylu podrwiwać sobie, a samemu się nie przygotować jak należy - odparowała. - Ja w mgnieniu oka będę gotów - zaśmiałem się. -Przedziwne, że tobie to zajmuje cały dzień. - To już ojca sprawa. Ojciec ma w sobie za dużo pychy, żeby przygotować się do takich rzeczy jak należy. Popatrzyłem na nią zdumiony. - Co to znaczy „za dużo pychy”? Co chcesz przez to powiedzieć, Noriko? Odwróciła się, by wpiąć we włosy klamrę. - Noriko, co to znaczy „za dużo pychy?” Co chcesz przez to po wiedzieć? - Skoro ojciec nie chce sobie zawracać głowy taką drobnostką jak moja przyszłość, to reszta jest całkiem zrozumiała. Ojciec nie przeczytał jeszcze do końca gazety, jak już o to chodzi. - A ty zmieniasz temat. Mówiłaś coś, że mam w sobie „za dużo pychy”. Czemu nie wytłumaczysz bliżej, o co chodzi? - Mam tylko nadzieję, że o właściwej porze ojciec będzie się należycie prezentował - ucięła, demonstracyjnie wychodząc z pokoju. Taki incydent oraz wiele innych w tamtych trudnych dniach kazały mi się zastanowić nad widoczną różnicą w postawie Noriko - różnicą między jej obecnym zachowaniem a tym, co było w zeszłym roku, kiedy toczyły się układy z rodziną Miyake. Wtedy okazywała niemal błogi spokój, no ale przecież Jiro Miyake dobrze znała. Śmiem twierdzić, że była głęboko przekonana, iż się pobiorą, i te pertraktacje pomiędzy rodzinami uważała jedynie za czczą formalność. Nie dziwota, że późniejszy szok był dotkliwy, ale żeby zaraz czynić mi takie fałszywe zarzuty jak tego popołudnia? W każdym razie, ta mała sprzeczka nie poprawiła nam humorów przed miai i według wszelkiego prawdopodobieństwa przyczyniła się także do tego, co się wydarzyło tamtego wieczoru w Kasuga Park Hotel. Przez wiele lat Kasuga Park Hotel należał do najmilszych utrzymywanych w zachodnim stylu hoteli w naszym mieście. Ostatnio jednak dyrekcja uznała za właściwe urządzić wystrój wnętrz w dość kiepskim guście, zapewne po to, by oczarować amerykańską klientelę, która upodobała sobie ten hotel jako urzekająco „japoński”. Mimo to, sala wynajęta przez pana Kyo była całkiem przyjemna, a jej główną zaletę stanowił widok z szerokiego wykuszowego okna na zachodnie zbocze Wzgórza Kasuga, ze światłami miasta widocznymi daleko w dole. Poza tym dominował w tej salce duży okrągły stół, krzesła z wysokimi oparciami, a także obraz na ścianie, jak się domyśliłem, pędzla Matsumoto, malarza, którego trochę znałem przed wojną. Niewykluczone, że z powodu napięcia związanego z sytuacją popijałem szybciej, niż zamierzałem, bo moje wspomnienia z tej kolacji nie są zbyt przejrzyste. Owszem, pamiętam dobre wrażenie, jakie z miejsca na mnie zrobił Taro Saito, młodzieniec, którego miałem uważać za swojego zięcia. Nie dość, że wyglądał na człowieka inteligentnego i odpowiedzialnego, to jeszcze posiadał ten sam nieskrępowany wdzięk i sposób bycia, które podziwiałem u jego ojca. Gdy obserwowałem, z jaką swobodą, ale i największą układnością witał u wejścia nas oboje, przypomniał mi się inny młody człowiek, który przed iluś laty wzbudził mój podziw w podobnej sytuacji - mam na myśli Suichi na miai Setsuko w lokalu, który zwał się wtedy Cesarski Zajazd. Przez moment nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że ta dobroduszność i uprzejmość chłopca z pewnością zanikną z biegiem czasu, tak jak zani- kły u Suichi. Choć oczywiście trzeba mieć nadzieję, że Taro Saito nigdy nie będzie musiał przeżyć takich gorzkich doświadczeń, jakie podobno miał Suichi. Co do doktora Saito, to wydawał się, jak zawsze, postacią dominującą. Wprawdzie przed tą uroczystością nigdy nie byliśmy sobie formalnie przedstawieni, w istocie jednak znaliśmy się już od paru lat i wymienialiśmy pozdrowienia na ulicy w dowód wzajemnego uznania naszej reputacji. Z jego żoną, przystojną kobietą po pięćdziesiątce, też wymienialiśmy ukłony, ale nic poza tym. Widoczne było, że podobnie jak jej mąż, jest osobą zrównoważoną i pełną godności, świadomą, iż potrafi zapanować nad każdą niezręczną sytuacją, jaka mogłaby się zdarzyć. Jedynym członkiem rodziny Saito, który nie przypadł mi do gustu, był młodszy syn, Mitsuo; mógł mieć niewiele więcej niż dwadzieścia lat. Teraz, gdy wracam myślami do tego wieczoru, nie mam wątpliwości, że młody Mitsuo od pierwszego wejrzenia wydał mi się podejrzany. Wciąż tylko nie jestem pewien, co było pierwszym ostrzeżeniem - może po prostu przypominał mi młodego Enchi, którego zastałem w mieszkaniu Kurody. W każdym razie, ledwie zasiedliśmy do stołu, stwierdziłem, że coraz bardziej się umacniam w swoich podejrzeniach. Bo choć wtedy jeszcze Mitsuo zacho- wywał się bez zarzutu, w jego spojrzeniach na mnie czy w sposobie, w jaki podawał mi przez stół salaterkę, wyczułem wrogość i oskarżenie. Potem, kiedy już ucztowaliśmy dobrych parę minut, przemknęło mi nagle przez głowę, że chłopak swym stosunkiem do mnie w gruncie rzeczy nie różni się wcale od reszty rodziny, tyle tylko, że nie potrafi tak zręcznie się maskować. Od tej chwili zerkałem raz po raz w jego stronę, jakby był najwyrazistszym instrumentem wskazującym, co naprawdę myśli rodzina Saito. Ponieważ jednak siedział znacznie dalej po przeciwnej stronie i ponieważ pan Kyo, który siedział obok niego, zajął go długą rozmową nie miałem jeszcze w tym stadium wieczoru żadnych znaczących sygnałów z jego strony. Pamiętam, jak w którymś momencie pani Saito powiedziała: - Podobno lubi pani grać na fortepianie, panno Noriko. Noriko roześmiała się leciutko. - Nie ćwiczę dostatecznie. - Ja też grywałam, kiedy byłam młodsza - podjęła pani Saito. - Ale teraz wyszłam z wprawy. My, kobiety, mamy tak mało czasu na tego rodzaju zajęcia, nie uważa pani? - Zapewne - odparła dość nerwowo moja córka. - A ja mam bardzo słabe pojęcie o muzyce - wtrącił Taro, patrząc z całą swobodą na Noriko. - Moja matka zawsze mnie posądza o to, że mi słoń nadepnął na ucho. A skutek taki, że nie dowierzam własnemu gustowi i muszę ją pytać, jakich kompozytorów mam podziwiać. - Cóż za głupstwa - obruszyła się pani Saito. Czy pani wie, panno Noriko - ciągnął dalej Taro – że raz zdobyłem komplet płyt z koncertami fortepianowymi Bacha? Bardzo mi się podobały, ale mama ciągle je krytykowała i karciła mnie za kiepski gust. Oczywiście moje zdanie się nie liczyło wobec takich autorytetów jak na przykład moja matka. I w rezultacie prawie nie słucham teraz Bacha. Ale może pani zdołałaby mi przyjść na odsiecz, panno Nori- ko? Nie lubi pani Bacha? - Bacha? - Moja córka przez moment wyglądała na stropioną. Zaraz się jednak uśmiechnęła. - Tak, tak, a jakże. Bardzo lubię. - No, proszę - triumfował Taro - teraz mama będzie musiała rozważyć rzecz na nowo. - Syn plecie głupstwa, panno Noriko. Nigdy nie krytykowałam muzyki Bacha w całości. Ale proszę mi powiedzieć, czy nie zgodzi się pani ze mną, że jeśli chodzi o fortepian, Chopin ma więcej do powiedzenia? - Zapewne - odparła Noriko. Takie sztywne odpowiedzi padały z ust Noriko prawie przez całą pierwszą część wieczoru. I trzeba stwierdzić, że to nie było żadną niespodzianką. W otoczeniu rodziny lub bliskich przyjaciół Noriko przybiera zazwyczaj dosyć bezceremonialny ton, przy czym często bywa dowcipna i, jak to mówią, wygadana. Ale w okolicznościach bardziej oficjalnych nie raz zauważyłem, że trudno jej utrafić we właściwy ton, przez co sprawia wrażenie młodej trusi. Tak właśnie było i tym razem, co dało mi powód do zmartwienia, bo kiedy jak kiedy, ale teraz? Nie miałem przecież wątpliwości - a wyniosły profil pani Saito zdawał się to potwierdzać - że rodzina Saito nie należy do tych staroświeckich rodów, które wolą, by ich kobiety pozostawały w skromnym cieniu. Przewidywałem to zresztą, prawdę mówiąc, i przed miai z naciskiem przekonywałem moją córkę, by - w miarę jak na to pozwalają dobre obyczaje - uwidoczniła swą żywą naturę i inteligencję. Noriko na tę strategię w pełni przystawała, ba, tak mocno postanowiła być naturalna i otwarta, że aż się obawiałem, czy czasem nie przesadzi i nie pogwałci rytuału. Toteż teraz, obserwując jej zmagania, by w prostych słowach odpowiadać na zachęty drugiej strony, widząc jej spojrzenie, najczęściej utkwione w miseczce, mogłem sobie wyobrazić, jak bardzo była sfrustrowana. Niezależnie od jej problemów wszakże, rozmowa wokół stołu toczyła się swobodnie. Zwłaszcza doktor Saito okazał się takim mistrzem w tworzeniu niewymuszonej atmosfery, że gdyby nie moja świadomość spoczywającego na mnie wzroku młodego Mitsuo, zapomniałbym może o powadze sytuacji i utracił nieco czujności. Pamiętam, jak w pewnym momencie doktor Saito, odchylając się dla wygody na oparcie krzesła, zauważył: - Zdaje się, że dziś było więcej demonstracji w centrum miasta. Proszę sobie wyobrazić - zwrócił się do mnie - że jadę tramwajem po południu, a tu wskakuje, jakiś młody człowiek z olbrzymią raną na czole. Siada koło mnie, więc naturalnie pytam, czy nic mu się nie stało, i radzę, żeby poszedł z tym do kliniki. A tu się okazuje, że właśnie wraca od lekarza i ma zamiar dołączyć z powrotem do kolegów, do tamtych demonstracji. I co pan na to powie? Doktor Saito opowiadał to wszystko jakby od niechcenia, lecz miałem przez chwilę wrażenie, że cały stół -włącznie z Noriko - znieruchomiał, by usłyszeć, co odpowiem. Niewykluczone oczywiście, że tylko tak mi się zdawało, choć z drugiej strony, wyraźnie pamiętam utkwiony we mnie uporczywie wzrok młodego Mitsuo, gdy zerknąłem w jego stronę. - To doprawdy pożałowania godne, że ludzie odnoszą rany - powiedziałem. - Widać potęgują się emocje. - Z pewnością ma pan rację - wtrąciła pani Saito. -Może i potęgują się emocje, ale ludzie posuwają się już chyba za daleko. Tylu rannych! Tylko że mąż mówi, że to wszystko obróci się na dobre. Doprawdy nie rozumiem, co on ma na myśli. Spodziewałem się, że doktor Saito coś na to odpowie, lecz znów zapanowała cisza i miałem wrażenie, że uwaga wszystkich jeszcze raz zwróciła się na mnie. - To wielka szkoda, tak jak pani mówi, że tylu ludzi odnosi obrażenia. - Żona, jak zwykle, przekręca moje słowa - wyjaśnił doktor Saito. - Nigdy nie uważałem, że te krwawe rozruchy to rzecz pożądana. Ja tylko próbowałem ją przekonać, że w tych sprawach liczy się coś więcej niż to, że ludzie odnoszą rany. Nikt nie chce ofiar, to rzecz zrozumiała. Ale podłoże tych rozruchów, to, że ludzie czują potrzebę wypowiedzenia głośno i otwarcie swego zdania, to jest rzecz zdrowa, zgodzi się pan ze mną? Może zawahałem się przez chwilę, w każdym razie Taro Saito odezwał się, zanim zdążyłem odpowiedzieć: - Ale sprawy, tato, z całą pewnością wymykają się już spod kontroli. Demokracja to piękna rzecz, lecz to nie znaczy, że obywatele mają prawo wywoływać rozruchy, jak tylko się z czymś nie zgadzają. Pod tym względem my, Japończycy, zachowujemy się jak dzieci. Musimy się jeszcze nauczyć, jak ponosić odpowiedzialność wynikającą z demokracji. - Oto niezwykły przypadek - roześmiał się doktor Saito. -Wygląda na to, że przynajmniej w tej jednej kwestii ojciec jest dużo bardziej liberalny od syna. Może i Taro ma rację. Nasz kraj przypomina w tej chwili małego berbecia, który uczy się chodzić i biegać. Ale ja twierdzę, że u podłoża tego leży zdrowy duch. To tak, jakby się obserwowało małego chłopczyka, który biegając kaleczy się w kolano. Przecież nikt nie będzie trzymać go pod kluczem w domu, prawda, panie Ono? Chyba że jestem zanadto liberalny, jak utrzymują żona i syn. Być może i tym razem byłem w błędzie - bo jak powiadam, piłem nieco szybciej, niźli zamierzałem - lecz odniosłem wrażenie, że mimo pozornej różnicy zdań, jakimś -dziwnym sposobem Saitowie byli w swych poglądach całkowicie zgodni. Spostrzegłem także, że młody Mitsuo znów się wpatruje we mnie. - Zapewne - odpowiedziałem. - Mam tylko nadzieję, że nie będzie więcej rannych. Chyba w tym momencie Taro Saito zmienił temat, pytając Noriko, co myśli o świeżo otwartym domu towarowym, i na jakiś czas rozmowa powróciła do spraw mniejszej wagi. Są to oczywiście sytuacje niełatwe dla każdej przyszłej panny młodej - nie godzi się chyba żądać od dziewczyny, by wypowiadała sądy tak znaczące dla jej przyszłego szczęścia, podczas gdy sama znajduje się w krzyżowym ogniu spojrzeń - ale muszę przyznać, iż nie spodziewałem się, że Noriko będzie aż tak źle znosiła napięcie. Bo w miarę jak upływał wieczór, coraz bardziej traciła pewność siebie i w końcu nie potrafiła powiedzieć wiele więcej niż „tak” albo „nie”. Widziałem, że Taro Saito robił, co mógł, żeby się odprężyła, ale sytuacja wymagała, aby się zbytnio przy tym nie upierał, toteż raz po raz jego wysiłki, by rozruszać towarzystwo, kończyły się niezręczną ciszą. I znów obserwując przygnębienie córki miałem przed oczami tamto zeszłoroczne miai, jakże inne od dzisiejszego. Wtedy była przy niej Setsuko, która bawiła u nas w tym czasie z wizytą, Setsuko, która miała wspierać siostrę, lecz tamtego wieczoru Noriko jakby wcale tego nie potrzebowała. Pamiętam nawet swoją irytację na widok Noriko i Jiro Miyake, którzy nieustannie wymieniali przez stół psotne spojrzenia, jakby podkpiwali sobie z etykiety podyktowanej przez tę uroczystość. - Pamięta pan - zwrócił się do mnie doktor Saito - że kiedyśmy się ostatnio spotkali, odkryliśmy, że mamy wspólnego znajomego. Niejakiego pana Kurodę. Właśnie kończyliśmy posiłek. - A tak, rzeczywiście - potwierdziłem. - Mój syn - tu doktor Saito wskazał na młodego Mitsuo, z którym nie zamieniłem dotąd niemal ani słowa -studiuje obecnie w Uemachi, tam gdzie wykłada teraz pan Kuroda. - Naprawdę? - zwróciłem się do chłopaka. - A więc pan dobrze zna pana Kurodę? - Nie tak dobrze - odparł. - Niestety, nie mam zdolności do sztuk pięknych, więc i mój kontakt z wykładowcami sztuki jest ograniczony. - Ale pan Kuroda jest postacią znaną, prawda, Mitsuo? - wtrącił doktor Saito. - Owszem. - Pan Ono był kiedyś bliskim znajomym pana Kurody, wiedziałeś o tym? - Tak, słyszałem. W tym momencie Taro Saito znów zmienił przedmiot rozmowy: - A wie pani, panno Noriko, mam pewną teorię na temat swojej niemuzykalności. Kiedy byłem dzieckiem, rodzice nigdy nie nastrajali fortepianu. I codziennie, w decydującym okresie mojego rozwoju, musiałem słuchać, jak mama ćwiczy na rozstrojonym fortepianie. Całkiem możliwe, że stąd właśnie biorą się wszystkie moje kłopoty, nie sądzi pani? - Tak - powiedziała Noriko i znów opuściła wzrok na talerz. - No właśnie. Zawsze twierdziłem, że to mamy wina. A mama przez te wszystkie lata wciąż mi wymawiała, że nie mam słuchu. Okropnie byłem traktowany, przyzna pani? Noriko uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Mniej więcej wtedy pan Kyo, który dotąd trzymał się na uboczu, zaczął opowiadać którąś ze swoich śmiesznych anegdotek. Był właśnie w połowie opowieści - tak przynajmniej utrzymywała później Noriko, podając własną wersję wydarzeń - kiedy mu przerwałem, zwracając się do Mitsuo: - Pan Kuroda zapewne rozmawiał z panem o mnie. Chłopak podniósł wzrok z wyrazem zakłopotania. - O panu, ze mną? - zawahał się. - Naturalnie, często o panu wspomina, ale nie znamy się tak dobrze z panem Kurodą, żeby... - urwał, szukając wzrokiem pomocy u rodziców. - Jestem pewien - rzekł doktor Saito, wyraźnie odmierzając słowa - że pan Kuroda dobrze pamięta pana Ono. - Nie sądzę - powiedziałem spoglądając ponownie na Mitsuo - żeby pan Kuroda był o mnie szczególnie wysokiego mniemania. Chłopak z zakłopotaniem popatrzył znowu na rodziców. Tym razem przyszła mu w sukurs matka. - Przeciwnie. Z pewnością nie znajduje dla pana dosyć słów uznania. - Są ludzie, proszę pani - powiedziałem, może trochę za głośno - którzy uważają, że moja kariera nie jest wzorem do naśladowania. Że była działaniem, o którym dzisiaj lepiej nie wspominać. Zdaję sobie sprawę z takiego nastawienia i przypuszczam, że pan Kuroda również należy do tych, którzy je podzielają. - Czyżby? - Może się myliłem, lecz odniosłem wrażenie, że doktor Saito obserwuje mnie jak nauczyciel, który czeka, aż uczeń wyduka do końca wyuczoną lekcję. - Tak jest. I jeśli chodzi o mnie, to jestem dzisiaj w pełni gotów uznać słuszność tej argumentacji. - Zapewne jest pan niesprawiedliwy względem siebie - zaczął Taro, ale szybko mu przerwałem: - Niektórzy uważają, że to tacy jak ja odpowiadają za te okropności, które dotknęły nasz naród. Otóż jeśli o mnie chodzi, przyznaję otwarcie, że popełniłem wiele błędów. Przyznaję, że moje postępowanie było pod wieloma względami wysoce szkodliwe dla naszego narodu, że uczestniczyłem w poczynaniach, które spowodowały niewypowiedziane cierpienia naszego własnego ludu. Przyznaję się do tego. Jak pan widzi, doktorze, czynię to otwarcie, bez przymusu. Doktor Saito pochylił się do przodu z wyrazem zaintrygowania na twarzy. - Przepraszam, ale powiada pan, że ma sobie za złe własne poczynania. Czy chodzi o obrazy? - I obrazy, i nauczanie. Jak pan widzi, doktorze, przyznaję się całkiem otwarcie. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że działałem wówczas w dobrej wierze. Byłem głęboko przekonany, że dobrze służę swym rodakom. Ale jak pan widzi, nie boję się dzisiaj przyznać do błędu. - Na pewno jest pan dla siebie zbyt bezwzględny - rzekł z otuchą Taro i odwracając się do Noriko dodał: - Niech mi pani powie, czy ojciec zawsze jest wobec siebie tak surowy? Spostrzegłem, że Noriko wpatruje się we mnie z osłupieniem. Być może właśnie dlatego zaskoczyła ją uwaga Taro i po raz pierwszy tego wieczoru zdobyła się na swoją zwykłą swadę: - Ojciec wcale nie jest surowy. To ja muszę być surowa wobec niego. Inaczej nigdy by nie zdążył na śniadanie. - Ach, więc to tak? - ucieszył się Taro, zachwycony, że zdołał wydobyć z Noriko trochę mniej oficjalną odpowiedź. - Mój ojciec też nie lubi wcześnie wstawać. Mówią, że starsi ludzie potrzebują mniej snu od nas, ale z naszego doświadczenia wynika, że to przesąd. Noriko roześmiała się. - Myślę, że to dotyczy tylko ojców. Bo pani na pewno nie ma kłopotów ze wstawaniem. - Ładne rzeczy - doktor Saito zwrócił się w moją stronę. - Kpią sobie z nas, i to w naszej obecności. Nie twierdzę, że do tego momentu całe zaręczyny wisiały na włosku, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że właśnie wtedy miai, które toczyło się dotąd jak po grudzie i wróżyło klęskę, przekształciło się w udany wieczór. Gwarzyliśmy popijając sake jeszcze długo po kolacji i gdy sprowadzono taksówki, dla wszystkich było jasne, żeśmy się dogadali. A już najważniejsze, że Taro Saito i Noriko, mimo zachowywania należnego dystansu, wyraźnie się sobie spodobali. Nie zamierzam udawać oczywiście, że nie było tego wieczoru przykrych dla mnie chwil. Nie twierdzę też, że poczyniłbym bez oporów takie wyznanie dotyczące przeszłości, gdyby do tego roztropnego kroku nie zmusiła mnie sytuacja. A jednocześnie muszę wyznać, że trudno mi zrozumieć, jak człowiek, który ceni sobie szacunek dla samego siebie, może na dłuższą metę chcieć uniknąć odpowiedzialności za swoje dawne czyny. Bo choćby to nie zawsze było łatwe, człowiek z pewnością zyskuje satysfakcję i poczucie godności przyznając się do popełnionych w życiu błędów. A już zwłaszcza nie musi się tak bardzo wstydzić, gdy popełniał je w najlepszej wierze. Na pewno dużo większą hańbą się okrywa, gdy nie potrafi albo nie chce się do nich przyznać. Weźmy choćby takiego Shintaro, który jakimś sposobem zdołał się utrzymać na tej swojej nauczycielskiej posadzie, tak przez niego upragnionej. Według mnie, Shintaro czułby się dzisiaj znacznie lepiej, gdyby był na tyle odważny i uczciwy, żeby przyznać się do tego, co robił w przeszłości. Niewykluczone, że moja chłodna reakcja, z jaką się spotkał tamtego popołudnia tuż po Nowym Roku, skłoniła go do zmiany frontu wobec tej jego komisji, gdy chodzi o plakaty na temat kryzysu chińskiego. Podejrzewam jednak, że Shintaro wolał się trzymać tych swoich małych kłamstewek w dążeniu do swego celu. Zresztą, dochodzę dziś do przekonania, że Shintaro ma już to w naturze, ten swoisty sprycik, skłonność do wybiegów, cechy, których dawniej faktycznie nie dostrzegałem. - A wie pani, Obasan - zwierzyłem się pani Kawakami któregoś wieczoru nie tak dawno temu - podejrzewam, że Shintaro wcale nie jest takim oderwanym od ziemi pięknoduchem, za jakiego chciałby uchodzić w naszych oczach. To tylko jego metoda wykorzystywania otoczenia, by sprawy układały się po jego myśli. Tacy ludzie jak Shintaro, jeśli nie chcą czegoś zrobić, udają, że nie mają o tym czymś zielonego pojęcia, i wszystko im zostaje wybaczone. - Co też pan mówi, Sensei! - Pani Kawakami obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem nie chcąc, rzecz jasna, źle myśleć o człowieku, który przez tyle lat był jej najlepszym klientem. - Już choćby to - ciągnąłem - jak sprytnie wywinął się wojnie, niech pani tylko pomyśli, Obasan. Podczas gdy inni ponosili takie straty, on sobie po prostu dalej dłubał w tej swojej pracowience, jakby nigdy nic. - Ależ Sensei, Shintaro kuleje... - Kuleje, nie kuleje, wszyscy byli powołani. Oczywiście, że w końcu go dopadli, ale wtedy wojna liczyła się już na dni. Czy pani wie, Obasan, Shintaro przyznał mi się kiedyś, że stracił z powodu wojny dwa robocze tygodnie. Tyle go ta wojna kosztowała. Niech mi pani wierzy, Obasan, niejedno się kryje pod tym dziecinnym wyglądem naszego starego przyjaciela. - Tak czy siak - powiedziała znużonym głosem pani Kawakami - wygląda na to, że już więcej się tu nie pokaże. - Zapewne. Zdaje się, że pani go straciła bezpowrotnie, Obasan. Pani Kawakami, z zapalonym papierosem w ręce, oparła się o krawędź kontuaru i powiodła wzrokiem po swoim maleńkim barze. Byliśmy w nim jak zwykle sami. Przedwieczorne słońce wpadało do wnętrza przez zawieszone w oknach moskitiery, wskutek czego salka wydawała się bardziej zakurzona i sędziwa niż po zapadnięciu zmroku, gdy ją oświetlają lampiony pani Kawakami. Robotnicy na zewnątrz wciąż jeszcze pracowali. Już od godziny dochodził skądś zwielokrotniony echem odgłos młota i raz po raz to starter ciężarówki, to znów hałaśliwy świder wprawiały cały lokal w drżenie. Tego letniego wieczoru, idąc za wzrokiem pani Kawakami, wyobraziłem sobie nagle, jak mały, nędzny, nie pasujący do niczego wydałby się ten jej barek pośród betonowych kolosów, jakie zarząd miasta wznosił właśnie wokół nas. Poradziłem więc pani Kawakami: - Wie pani, Obasan, naprawdę musi się pani poważnie zastanowić nad tą ofertą, czy by jej nie przyjąć i nie przenieść się gdzie indziej. To wielka szansa. - Ale ja tutaj jestem od tak dawna! - Zamachała ręką, by rozproszyć wypuszczony z papierosa dym. - Mogłaby pani otworzyć wspaniały nowy lokal, Obasan. W rejonie Kitabashi albo nawet w Honcho. Może pani być pewna, że zajrzę tam zawsze, jak będzie mi po drodze. Milczała chwilę, jakby się wsłuchiwała w coś pośród hałasu czynionego przez robotników za oknami. Nagle uśmiech rozlał się na jej twarzy. - To była kiedyś taka wspaniała dzielnica, pamięta pan, Sensei? Odwzajemniłem uśmiech, lecz nie powiedziałem ani słowa. Przepyszna to była dzielnica, oczywiście. Wszyscyśmy świetnie się tu czuli, a nasze żarty, sprzeczki i przekomarzania przenikał duch szczerości. Choć może ten duch nie zawsze służył dobrej sprawie. Może i dobrze, że tak jak wiele rzeczy, ten mały światek przeminął i nie wróci więcej. Kusiło mnie tego wieczoru, aby to wszystko powiedzieć pani Kawakami, ale uznałem, że byłoby to nietaktowne. Bo co tu mówić, tę starą dzielnicę hołubiła w sercu - zainwestowała w nią przecież większość życia i żywotnych sił - więc można zrozumieć, że za nic nie chciała się zgodzić z jej bezpowrotnym odejściem. Listopad 1949 Moje pierwsze zetknięcie z doktorem Saito zachowało się żywo w mojej pamięci, toteż nie mam wątpliwości co do szczegółów Musiało to być wszystkiego szesnaście lat temu, nazajutrz po tym, jak wprowadziłem się do swojego domu. Pamiętam, że był to słoneczny letni dzień i stałem na dworze - naprawiałem parkan czy może przytwierdzałem coś do bramy, wymieniając pozdrowienia z przechodzącymi nowymi sąsiadami. W którymś momencie, zwrócony plecami do ścieżki poczułem, że ktoś stoi za mną i najwyraźniej przygląda się mojej robocie. Odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą mężczyznę mniej więcej w moim wieku, który z zaciekawieniem studiował moje nazwisko, świeżo wyryte na filarze bramy. - Więc to pan jest panem Ono - zagadał do mnie. -No, no, to prawdziwy zaszczyt. Prawdziwy zaszczyt dla nas mieć w sąsiedztwie kogoś takiego. Bo widzi pan, ja sam należę do świata sztuki. Nazywam się Saito, z Uniwersytetu Cesarskiego. - Doktor Saito? O, to dla mnie wielki honor. Wiele o panu słyszałem. Rozmawialiśmy chyba dłuższą chwilę tam za moją bramą i na pewno się nie mylę, że doktor Saito właśnie wtedy poczynił jeszcze parę uwag na temat mojego malarstwa i kariery. Pamiętam także, że zanim ruszył dalej ścieżką w dół, powtórzył: „Wielki zaszczyt dla nas mieć w sąsiedztwie artystę tej miary”. Odtąd wymienialiśmy z doktorem Saito ukłony przy każdym spotkaniu. Choć prawdą jest chyba, że od tamtego pierwszego spotkania - aż do niedawnych wydarzeń, które zbliżyły nas do siebie - rzadko przystawaliśmy, by dłużej pogawędzić. Jednakowoż wspomnienie tego spotkania i doktora Saito, który dobrze skojarzył moje nazwisko na filarze bramy, jest dostatecznie wyraziste, aby mnie przekonać, że moja starsza córka, Setsuko, myliła się przynajmniej co do paru rzeczy, które mi zeszłego miesiąca próbowała wmówić. Na przykład jest prawie niemożliwe, żeby doktor Saito nie miał pojęcia, kim jestem, póki zeszłoroczne małżeńskie pertraktacje nie zmusiły go do zbadania sprawy. A że Setsuko przyjechała w tym roku na krótko i w dodatku zatrzymała się u Noriko i Taro w ich nowym domu w Izumimachi, mój spacer z nią tamtego rana przez Park Kawabe był w istocie jedyną szansą, byśmy sobie uczciwie pogadali. Nic więc dziwnego, że do tej rozmowy będę jeszcze wracał myślami jakiś czas, i nie uważam za brak rozsądku z mojej strony, że pewne rzeczy, które mi wtedy powiedziała, budzą dziś we mnie coraz większą irytację. Wtedy wszakże nie mogłem się zanadto wgłębić w to, co powiedziała, bo pamiętam, że byłem w niezłym nastroju, zadowolony, że oto znów jestem w towarzystwie córki i spaceruję po Kawabe, czego już dość dawno nie robiłem. Było to przeszło miesiąc temu, kiedy jak pewnie pamiętacie, we dnie jest jeszcze sporo słońca, choć już opadają liście. Szliśmy z Setsuko szeroką aleją biegnącą środkiem parku między szpalerami drzew, a że mieliśmy jeszcze sporo czasu do spotkania z Noriko i Ichiro, z którymi umówiliśmy się przy pomniku Cesarza Taisho, przechadzaliśmy się wolnym kroczkiem przystając raz po raz, by podziwiać jesienną scenerię. Zgodzicie się chyba ze mną, że spośród wszystkich parków miejskich Park Kawabe daje najwięcej wytchnienia; zwłaszcza gdy człowiek się nachodził po zatłoczonych uliczkach tej dzielnicy, oddycha z ulgą znalazłszy się w którejś z przestronnych, długich alej, sklepionych gałęziami drzew. Ale temu, kto nie zna dobrze naszego miasta i historii Parku Kawabe, powinienem może wytłumaczyć, dlaczego ten park był dla mnie zawsze przedmiotem szczególnego zainteresowania. Otóż na pewno pamiętacie, że gdy się przechodzi którąś z alej, tu i ówdzie wokół parku widać między drzewami jakieś pojedyncze spłachcie trawy, nie większe niż szkolne boisko. Wygląda to tak, jakby ci, którzy go planowali, zatracili jego wizję i poniechali różnych projektów w trakcie ich wykonywania. Bo tak też mniej więcej było. Przed laty Akira Sugimura - ten, którego dom kupiłem wkrótce po jego śmierci - miał niezwykle ambitny plan co do Parku Kawabe. Rzadko się dzisiaj słyszy to nazwisko, ale chciałbym tu zaznaczyć, że jeszcze nie tak dawno temu był on niewątpliwie jednym z najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Słyszałem, że był taki czas, kiedy Sugimura posiadał cztery domy i kiedy, chodząc dłużej po mieście, wręcz nie można było się nie natknąć na taki czy inny obiekt, który nie należałby do Sugimury lub nie byłby z nim ściśle związany. Wreszcie, gdzieś tak około 1920 czy 1921 roku, u szczytu swej kariery, Sugimura postanowił zrobić ryzykowny krok i zainwestować większą część swego majątku w przedsięwzięcie, które by mu pozwoliło pozostawić po sobie miastu i jego mieszkańcom niezatarty ślad. Planował mia- nowicie zamienić Park Kawabe - który był naonczas dość nieciekawą, zaniedbaną strefą -w miejskie centrum kultury. Tak więc nie tylko miano powiększyć jego areał, by dać ludziom więcej naturalnych terenów wypoczynkowych, lecz miało to być także skupisko olśniewających obiektów kulturalnych, takich jak muzeum przyrodnicze, nowy teatr kabuki dla szkoły Takahashi, która straciła swoją siedzibę reprezentacyjną na ulicy Shirahama wsku- tek pożaru, filharmonia na europejską modłę, a także, choć to może trochę ekscentryczne, cmentarz dla miejskich psów i kotów. Nie pamiętam, co jeszcze zaplanował, ale było to niewątpliwie pełne rozmachu, ambitne przedsięwzięcie. Sugimura miał nadzieję, że przekształci nie tylko tę dzielnicę, ale i całą strukturę kulturalną miasta, dorzucając dzielnicom po północnej stronie rzeki nowe, ważkie akcenty. Był to więc, jak powiadam, ni mniej, ni więcej tylko zamysł, jaki powziął jeden człowiek, by wycisnąć własne wieczyste piętno na charakterze miasta. Roboty w parku były już chyba dobrze zaawansowane, gdy projekt natknął się na jakieś okropne trudności finansowe. Nie mam pełnego rozeznania co do szczegółów tej afery, lecz skutek był taki, że obiekty „centrum kulturalnego” Sugimury w ogóle nie zostały zbudowane. Sam Sugimura stracił mnóstwo pieniędzy i nigdy nie odzyskał dawnych wpływów. Po wojnie Park Kawabe przeszedł pod bezpośredni zarząd miasta, które wytyczyło w nim aleje wśród szpalerów drzew. A z planu Sugimury pozostały dziś tylko te dziwnie puste błonia, gdzie miały stanąć jego muzea i teatry. Może wspomniałem wcześniej, że moje stosunki z rodziną Sugimury - nawiązane z okazji nabycia jego ostatniego domu - nie usposabiały mnie jakoś szczególnie życzliwie do pamięci o nim. Niemniej, ilekroć przechadzam się dzisiaj po Parku Kawabe, powraca myśl o Sugimurze i jego projektach i przyznaję, że zaczynam czuć dla tego człowieka pewien podziw. Bo na dobrą sprawę, człowiek, który ma ambicję wznieść się ponad przeciętność, być czymś więcej niż zwykłym zjadaczem chleba, zasługuje chyba na podziw, nawet jeśli w końcu przegrywa i traci fortunę z powodu swych ambicji. Co więcej, wierzę, że Sugimura w chwili śmierci nie był człowiekiem nieszczęśliwym. Bo jego klęska w niczym nie przypomina tych mało wzniosłych klęsk najpospolitszych żywotów i taki człowiek jak Sugimura musiał o tym wiedzieć. Jeśli komuś się nie powiodło tam, gdzie innym brakło odwagi czy po prostu woli, by podjąć jakąkolwiek próbę, to taki człowiek patrząc wstecz na swoje życie, znajduje w nim pociechę, a może nawet głęboką satysfakcję. Ale nie zamierzałem rozwodzić się nad Sugimura. Bo jak powiadam, cieszył mnie ze wszech miar ten spacer z Setsuko po Parku Kawabe, mimo pewnych poczynionych przez nią uwag, których znaczenie uchwyciłem dopiero później, gdy je roztrząsałem w myślach. Tak czy owak, nasza rozmowa urwała się w połowie ścieżki, kiedy to prawie tuż przed nami wynurzył się pomnik Cesarza Taisho, gdzie byliśmy umówieni z Noriko i Ichiro. Obiegając wzrokiem okalające pomnik ławki usłyszałem chłopięcy głosik: „Jest Oji!” Ichiro biegł do mnie z wyciągniętymi ramionami, jakby chciał wyprzedzić mnie w uścisku. Później jednak, tuż przede mną, najwyraźniej siebie skontrolował i przybierając dostojny wyraz twarzy, wyciągnął rękę na powitanie. - Dzień dobry - powiedział rzeczowym tonem biznesmena. - Ho, ho, Ichiro, naprawdę już wyrastasz na mężczyznę. Ile ty masz teraz lat? - Chyba osiem. Chodź tutaj, Oji. Muszę z tobą omówić parę spraw. Oboje z Setsuko podążyliśmy ku ławce, gdzie czekała moja młodsza córka. Noriko miała na sobie jasną, kolorową sukienkę, której nigdy przedtem nie widziałem. - Wyglądasz bardzo pogodnie, Noriko - zauważyłem. -Zdaje się, że jak córka opuszcza dom rodzinny, zaraz zmienia się nie do poznania. - Kobieta nie musi się ubierać szaroburo tylko dlatego, że jest mężatką - odpaliła z miejsca Noriko, ale wyraźnie sprawił jej przyjemność mój komplement. Usiedliśmy wszyscy, jak sobie przypominam, u stóp Cesarza Taisho i gawędziliśmy chwilę. A powodem naszego spotkania w parku było to, że córki zamierzały wybrać się razem na zakupy - szukały jakichś tkanin, co mogło potrwać dłużej, toteż zgodziłem się zabrać Ichiro na lunch do domu towarowego i spędzić z nim popołudnie, oprowadzając go po śródmieściu. Ichiro rwał się więc do wymarszu i trącał mnie raz po raz w ramię. - Oji - nastawał - niech sobie kobiety pogadają same. My mamy do załatwienia różne sprawy. Dotarliśmy z wnukiem do domu towarowego tuż po zwykłej porze lunchu i na piętrze restauracji nie było już tłoku. Ichiro, niespiesznie wybierając dania spośród wystawionych w gablotach rozmaitych potraw, powiedział w pewnym momencie: - Oji, zgadnij, jakie jest teraz moje ulubione danie. - Hmm. Nie wiem. Może naleśniki? Lody? - Szpinak! Szpinak daje siłę! - Wydął dumnie pierś i napiął bicepsy. - Ach, tak. No to w Lunchu Juniora jest trochę szpinaku. - Lunch Juniora jest dla małych dzieci. - Może i tak, ale jest bardzo smaczny. Oji może zamówi go dla siebie. - Dobra, to ja też zamówię Lunch Juniora. Żeby dotrzymać Oji towarzystwa. Ale powiedz temu panu, żeby mi dał dużo szpinaku. - Doskonale. - Oji, ty masz jeść szpinak jak najczęściej. Szpinak daje siłę. Ichiro wybrał stolik tuż koło szerokich okien, które biegły rzędem, i podczas gdy czekaliśmy na nasz lunch, nie odrywał twarzy od szyby, obserwując rojną centralną ulicę cztery piętra niżej. Nie widziałem go od tamtych odwiedzin Setsuko sprzed roku z górą - nie był na ślubie Noriko, bo nabawił się jakiejś infekcji wirusowej - i teraz uderzyło mnie, jak bardzo wyrósł przez ten czas. Nie tylko był znacznie wyższy, ale i zachowywał się spokojniej, już nie tak dziecinnie. O wiele doroślejsze wydawały się zwłaszcza jego oczy, jego spojrzenie. Obserwując Ichiro tego dnia, przyciskającego twarz do szyby, żeby widzieć ulicę w dole, spostrzegłem, jak bardzo robi się podobny do swojego ojca. Miał w sobie także trochę i z Setsuko, ale to przebijało głównie ze sposobu bycia i lekkich grymasów twarzy. No i naturalnie znów mnie uderzyło to jego podobieństwo do mego własnego syna, Kenji, gdy był w jego wieku. Przyznaję, że mnie jakoś dziwnie krzepi widok takich wspólnych cech odziedziczonych przez dzieci po innych członkach rodziny, i mam nadzieję, że mój wnuk zachowa je w wieku dojrzałym. Rzecz jasna, podlegamy tym niewielkim wpływom nie tylko będąc dziećmi. Nauczyciel czy wychowawca, którego się otacza czcią u progu wieku dojrzałego, pozostawia swoje piętno i w gruncie rzeczy, jeszcze długo po przewartościowaniu, a może nawet odrzuceniu zasadniczej treści jego nauk niektóre cechy pozostają, by jak cień owego wpływu towarzyszyć człowiekowi do końca jego dni. Ja na przykład zdaję sobie sprawę z tego, że nie- które moje nawyki - choćby sposób trzymania ręki, kiedy coś tłumaczę, modulacja głosu, gdy próbuję wyrazić ironię lub zniecierpliwienie, ba, nawet ulubione powiedzonka, które uchodzą za moje własne - wszystkie te cechy przejąłem od swego dawnego profesora, Mori-san. I może nie schlebiam sobie tak przesadnie, przypuszczając, że wielu moich własnych uczniów odziedziczy z kolei takie drobne rysy po mnie. Co więcej, chciałbym mieć nadzieję, że bez względu na to, jak ostatecznie ocenią te lata spędzone pod moim profesorskim okiem, większość z nich zachowa wdzięczność za wiele rzeczy, których się nauczyli. Bo ja sam nie mam wątpliwości, że niezależnie od oczywistych braków, jakich nie był pozbawiony mój były profesor Seiji Moriyama, czyli Mori-san, jak go zawsze nazywaliśmy, i niezależnie od tego, co zaszło w końcu między nami, zawsze będę uważał, że te siedem lat, które spędziłem w jego rodzinnej willi w pagórkowatym krajobrazie prefektury Wakaba, należało do kluczowego okresu w mojej karierze zawodowej. Kiedy dziś próbuję przywołać obraz willi pana Mori, staram się odtworzyć zwłaszcza jej zachwycający widok z góry, ze ścieżki prowadzącej do najbliższej wioski. Widać ją było z tej górskiej dróżki w kotlinie poniżej - ciemny drewniany prostokąt usadowiony wśród wysokich cedrów. Trzy segmenty willi łączyły się, tworząc trzy boki prostokąta wokół dziedzińca środkowego; czwarty uzupełniało cedrowe ogrodzenie z bramą, tak że dziedziniec był zewsząd zamknięty i można było sobie wyobrazić, jak trudny dostęp do tego domostwa mieli w dawnych czasach nieproszeni goście po zatrzaśnięciu ciężkich wrót. Za to współczesny intruz nie miałby takich trudności. Bo willa pana Mori była teraz w opłakanym stanie, choć nie dałoby się tego zauważyć z górnej ścieżki. Patrząc stamtąd nikt by się nie domyślił, że wewnątrz budynku są podarte wszystkie przepierzenia i zniszczone tatami podłogowe, tak dalece, że w niektórych miejscach nieostrożny krok groził zapadnięciem w głąb. Na dobrą sprawę, gdy próbuję przywołać obraz tej willi oglądany z bliska, mam przed oczami połamane dachówki, niszczejące drewniane okratowania i zmurszałe werandy pełne wyrw. W dachach ciągle tworzyły się nowe dziury i po deszczowej nocy wszystkie pokoje przenikał odór zbutwiałego drewna i spleśniałych liści. A bywały miesiące, gdy inwazja moli drzewnych i innego robactwa była tak obfita, tak oblepiały każdy skrawek drewna, wciskając się w każdą szczelinę, że zachodziła obawa, iż całe domostwo rozpadnie się ze szczętem. Spośród wszystkich tych pomieszczeń, tylko parę zachowało wygląd wskazujący na dawną świetność willi. Jeden z tych pokoi, wypełniony jasnym światłem przez większą część dnia, był zarezerwowany na specjalne okazje i pamiętam, jak Mori-san wzywał tam nas wszystkich, swoich uczniów - a było nas dziesięciu - ilekroć skończył nowy obraz. Pamiętam także, jak zatrzymywaliśmy się w progu, spoglądając z zapartym tchem, pełni podziwu dla obrazu ustawionego pośrodku. Mori-san tymczasem niby to krzątał się przy jakiejś roślinie lub wyglądał oknem, jakby nieświadom naszego przyjścia. Wkrótce jednak siedzieliśmy już wszyscy wokół obrazu na podłodze, pokazując sobie nawzajem różne szczegóły i wymieniając szeptem uwagi w rodzaju: „Popatrz tylko, jak Sensei zapełnił tamten róg. Nadzwyczajne!” Ale nikt nie powiedział wprost: „Sensei, cóż to za cudowny obraz”, bo jakoś tak się utarło, że zachowywaliśmy się tak, jakby naszego mistrza nie było w pokoju. Nowy obraz cechowała często jakaś uderzająca innowacja, co stawało się przyczyną naszych ożywionych debat. Raz na przykład pamiętam, jak wszedłszy do pokoju, zastaliśmy w nim obraz klęczącej kobiety, widzianej tak jakoś z dołu, że patrząc na nią z podłogi zadzieraliśmy głowy. - Jasne - wywodził ktoś, jak sobie przypominam - że ta niska perspektywa przydaje tej kobiecie godności, której bez tego by nie miała. To zdumiewające osiągnięcie. Bo poza tym ona wygląda, jakby się dopraszała zmiłowania. A temu napięciu właśnie obraz zawdzięcza swą subtelną siłę. - Może i tak - zgodził się ktoś inny. - Może ta kobieta ma w sobie coś z godności, ale to nie jest efekt niskiej perspektywy. Dla mnie jest jasne, że Sensei mówi nam w ten sposób coś znacznie bardziej istotnego. Mówi, że ta perspektywa wydaje nam się niska tylko dlatego, że tak przywykliśmy do patrzenia na poziomie oczu. Sensei wyraźnie pragnie nas uwolnić od takich z góry narzuconych, ograniczających naszą percepcję nawyków. Powiada: „Nie musi się patrzeć na rzeczy wciąż pod tym samym, uprzykrzonym kątem”. Dlatego ten obraz jest tak inspirujący. I oto już wszyscy przekrzykiwaliśmy się nawzajem, wysuwając coraz to inne teorie dotyczące intencji mistrza Mori. A choć w trakcie tej kłótni nieustannie zerkaliśmy na profesora, nie dał nam poznać, która z tych teorii zyskała jego aprobatę. Pamiętam, że stał sobie tylko w drugim końcu pokoju z założonymi rękami i wyglądał na dziedziniec przez drewniane kratki okiennej ramy z wyrazem rozbawienia na twarzy. Potem, nasłuchawszy się już tych naszych sprzecznych wywodów, odwrócił się i powiedział: - Może teraz zostawicie mnie samego. Mam tu jeszcze parę rzeczy do zrobienia. - Na co ulotniliśmy się wszyscy, mamrocząc na odchodnym słowa podziwu dla nowego dzieła. Opisując to, mam świadomość, że zachowanie pana Mori uznacie może za nieco aroganckie. Ale powściągliwość, jaką zdradzał w takich chwilach, łatwiej może zrozumieć temu, kto sam stoi na piedestale, gdzie jest oglądany z dołu i w podziwie. Bo dla człowieka wcale nie jest rzeczą pożądaną, by tylko pouczał swoich uczniów i o wszystkim wyrokował; wiele jest takich sytuacji, w których lepiej zachować milczenie, aby im pozwolić toczyć spory, przemyśliwać. I jak mówię, każdy kto pełnił bardzo wpływową funkcję, przyzna mi rację. Efekt był w każdym razie taki, że spory wokół dzieła naszego profesora toczyły się później tygodniami. A że nadal nie było żadnego komentarza ze strony samego pana Mori, byliśmy skłonni szukać rozstrzygnięcia u jednego z naszej gromadki, Sasakiego, który w tym czasie cieszył się pozycją najlepszego ucznia mistrza Mori. I choć, jak powiedziałem, niektóre spory mogły się ciągnąć jeszcze długo, jeśli Sasaki w końcu się w jakiejś sprawie wypowiedział, oznaczało to zwykle koniec dysputy. Podobnie jeśli Sasaki orzekł, że czyjeś malowidło jest w tym czy innym sensie „nielojalne” wobec naszego profesora, prowadziło to niemal zawsze do natychmiastowej kapitulacji obrazoburcy, który decydował się poniechać dzieła, a czasem nawet palił je razem ze śmieciami. I właśnie Żółw, jak sobie przypominam, gdy zainstalowaliśmy się obaj w willi, przez parę pierwszych miesięcy raz po raz niszczył swoje dzieło, zmuszony takimi okolicznościami. Bo o ile ja potrafiłem bez większego trudu dopasować się do panujących tam zwyczajów, to mój towarzysz wciąż na nowo tworzył dzieła zdradzające elementy wyraźnie sprzeczne z zasadami naszego profesora i pamiętam, że wiele razy ujmowałem się za nim przed moimi nowymi kolegami tłumacząc, że ta jego nielojalność wobec pana Mori nie jest zamierzona. W tamtym pierwszym okresie Żółw często przychodził do mnie ze strapioną miną i prowadził mnie, bym obejrzał jego na wpół ukończoną pracę, mówiąc: „Ono-san, proszę cię, powiedz, czy nasz profesor tak by to namalował?” Niekiedy nawet i ja dawałem się wyprowadzić z równowagi, odkrywając, że wprowadził bezwiednie jakiś inny element, wyraźnie urągający naukom profesora. Bo w końcu, te główne preferencje mistrza Mori wcale nie były trudne do uchwycenia. Przypinano mu w tamtych czasach etykietkę „współczesny Utamaro”, a choć tym mianem wówczas szafowano przydając je każdemu wytrawnemu artyście, który specjalizował się w portreto- waniu kobiet z dzielnicy rozrywki, określa ono wcale trafnie główne zainteresowania naszego profesora. Albowiem Mori-san świadomie próbował „uwspółcześnić” tradycję Utamaro. W wielu jego najsławniejszych obrazach - jak „Upinanie pasa” czy „Po kąpieli” - kobieta jest widoczna z tyłu w klasycznym stylu Utamaro. Różne inne tego rodzaju cechy klasyczne powracają w jego dziełach: kobieta z ręcznikiem przy twarzy, kobieta rozczesująca swoje długie włosy. A przy tym Mori-san czynił szeroki użytek z tradycyjnego środka ekspresji, którym - bardziej niż wyraz twarzy - może być tkanina, jaką kobieta trzyma w rękach albo ma na sobie. Zarazem jednak jego dzieło przesiąknięte było na wskroś wpływami europejskimi, co zagorzali wielbiciele Utamaro uznaliby za obrazoburstwo; na przykład dawno już zarzucił tradycyjną ciemną linię zarysowującą kształty, przedkładając nad nią, wedle zachodniego wzoru, pełną gamę odcieni jednej barwy, co wraz ze światłem i cieniem daje wrażenie trójwymiarowości. No i niewątpliwie od Europejczyków zaczerpnął to, co stanowiło główny przedmiot jego starań - zgaszone kolory. Mori-san chciał wydobyć atmosferę pewnej melancholii wokół swoich kobiet, atmosferę nocy, i przez te wszystkie lata, kiedy studiowałem pod jego kierownictwem, eksperymentował na różnorakie sposoby kolorami, próbując oddać światło lampionu. Dlatego to lampion, niczym znak firmowy, zawsze figuruje gdzieś w obrazie mistrza Mori, przynajmniej w domyśle. Może więc opieszałość Żółwia w podchwytywaniu tajników sztuki mistrza Mori przejawiała się głównie w tym, że nawet po roku przebywania w willi używał kolorów, które dawały zgoła odmienny efekt, a potem dziwił się, że znów mu się zarzuca nielojalność, podczas gdy on pamiętał o tym, by w swojej kompozycji umieścić lampion. Mimo mojego ciągłego wstawiennictwa, koledzy pokroju Sasakiego nie mieli zbytniej wyrozumiałości dla problemów Żółwia i atmosfera stawała się niekiedy groźna, zapowiadając wrogość wobec mojego towarzysza podobną do tej, jakiej doświadczył ongiś w firmie Mistrza Takedy. I nagle - było to chyba gdzieś w drugim roku naszego pobytu w willi - w Sasakim nastąpiła jakaś zmiana, zmiana, w wyniku której on sam miał się stać przedmiotem wrogości, i to o wiele bardziej zawziętej i ponurej niż wszystko, co kiedykolwiek wzniecał i organizował przeciwko Żółwiowi. Można przypuszczać, że wszystkie uczniowskie społeczności mają skłonność do obierania przywódcy - kogoś, kto z racji swych zdolności został wyróżniony przez nauczyciela jako wzór do naśladowania. I ten to właśnie przodujący uczeń, dzięki naj- lepszemu zrozumieniu idei swego profesora, stanie się, tak jak Sasaki, głównym interpretatorem owych idei dla mniej zdolnych czy mniej doświadczonych uczniów. Ale jednocześnie ten sam przodujący uczeń najpewniej dostrzeże niedostatki twórczości profesora albo ukształtuje własne wyobrażenia o sztuce, odmienne od poglądów jego preceptora. Teoretycznie, dobry nauczyciel powinien, rzecz jasna, zaakceptować taką skłonność, ba, powitać ją z uznaniem jako oznakę dojrzałości ucznia. W praktyce wszakże jego uczucia z tym związane mogą mieć charakter dość skomplikowany. Czasem, gdy się szkoliło uzdolnionego ucznia długo i wytrwale, trudno uznać takie dojrzewanie talentu za coś innego niż zdradę, a wtedy mogą powstać godne pożałowania sytuacje. Co tu mówić, nasze postępowanie wobec Sasakiego w wyniku jego sporu z profesorem nie znajdowało żadnego usprawiedliwienia i przypominanie takich rzeczy nic tu nie pomoże. Mam jednak żywo w pamięci tamtą noc, kiedy Sasaki opuścił nas na dobre. Większość z nas ułożyła się już do snu. Ja sam leżałem nie zmrużywszy jeszcze oka w ciemnościach jednego z tych zrujnowanych pokoi, gdy usłyszałem, że Sasaki woła do kogoś na werandzie nieopodal. Najwidoczniej nie otrzymał żadnej odpowiedzi, bo w końcu dobiegły mnie odgłosy zasuwanych drzwi i jego kroki, coraz bliższe. Usłyszałem, jak przystanął przed innym pokojem i coś mówił, ale i tym razem odpowiedziało mu chyba milczenie. Kroki przybliżyły się jeszcze bardziej i usłyszałem, że odsuwa drzwi sąsiedniego pokoju. - Byliśmy przez tyle lat dobrymi przyjaciółmi - zabrzmiał jego głos. - Nie odezwiesz się nawet do mnie? Ten, do którego się zwracał, nie udzielił żadnej odpowiedzi. - Może mi przynajmniej powiesz, gdzie są obrazy? Nadal żadnej odpowiedzi. Tylko gdy tak leżałem w ciemnościach, doszedł mnie stamtąd chrobot umykających pod podłogę szczurów i wydało mi się, że ten hałas jest także swoistą odpowiedzią. - Jeśli uważasz, że te prace tak urągają nauczycielowi, to nie ma sensu, żebyś zatrzymał je dla siebie - ciągnął Sasaki. - A dla mnie akurat one znaczą w tej chwili bardzo wiele. Chcę je zabrać z sobą, gdziekolwiek pójdę. Nie mam nic więcej do zabrania. Znów ten chrobot szczurów w odpowiedzi, potem długa cisza. Tak długa, że pomyślałem, iż Sasaki gdzieś sobie poszedł w ciemność, a ja tego nie dosłyszałem. Lecz nagle odezwał się znowu: - W ciągu tych ostatnich paru dni tamci wyrządzili mi wiele złego. Ale najbardziej mnie zraniło to, że nie usłyszałem od ciebie nawet jednego słowa pocieszenia. Cisza. I jeszcze głos Sasakiego: - Nie spojrzysz na mnie i nie powiesz dobrego słowa? W końcu usłyszałem, jak drzwi się zasuwają i jak Sasaki zszedłszy z werandy rusza przez dziedziniec. Po jego odejściu z willi prawie go tam nie wspominano, a jeśli już, to po prostu jako „zdrajcę”. Bo rzeczywiście, gdy odtwarzam w myślach, co się przydarzyło parę razy podczas tych zajadłych dysput, w jakich się często pogrążaliśmy, przypominam sobie, jak bardzo wspomnienie Sasakiego potrafiło w nas obudzić niechęć. W cieplejsze dni pozostawialiśmy zazwyczaj drzwi naszych pokoi całkiem odsunięte, a wtedy grupa zgromadzona w jednym miejscu mogła mieć widok na inną taką grupę, zasiadającą w przeciwległym skrzydle. Stwarzało to okazję do wykrzykiwania przez podwórze prowokacyjnych żarcików i wkrótce już obie gromady, każda ze swej werandy, obrzucały się nawzajem obelgami. Brzmi to niedorzecznie, gdy o tym opowiadam, bo cóż to za dziwne zachowanie, lecz w samej architekturze willi, w jej akustycznych efektach, gdy ktoś wołał z jednego skrzydła do drugiego, było coś osobliwego, co nas zachęcało do tych dziecinnych zawodów. Obelgi miały szeroki zasięg - wyśmiewano się na przykład z czyjejś męskiej krzepy lub z obrazu, który właśnie ktoś dokończył - przeważnie jednak pozbawione były złych intencji, nie zmierzały do tego, żeby kogoś zranić, i pamiętam wiele przeza- bawnych starć, w których pękały ze śmiechu obie strony. W sumie, w moich wspomnieniach z tych potyczek wybija się na czoło duch współzawodnictwa, ale i wręcz rodzinnej zażyłości, jaki nam towarzyszył przez te lata spędzone w willi. A jednak, gdy raz i drugi podczas takiej wymiany obelg padło nazwisko Sasakiego, sprawy zaczęły się wymykać spod kontroli, koledzy zapomnieli o granicach i na dziedzińcu dosłownie wzięli się za łby. Przekonaliśmy się bowiem bardzo szybko, że porównanie kogoś do „zdrajcy”, nawet żartem, nigdy nie mogło być przyjęte żartobliwie. Z takich wspomnień możecie wywnioskować, że byliśmy oddani naszemu profesorowi i jego zasadom żarliwie i bez reszty. Łatwo jest później - gdy niedostatki czyichś nauk stają się oczywiste - krytykować profesora, który pielęgnuje podobną atmosferę. Choć z drugiej strony, każdy, kto miał dalekosiężne ambicje, każdy, kto był w stanie osiągnąć coś znaczącego i czuł potrzebę przekazania swoich idei jak tylko można najwierniej, będzie oce- niał z niejaką życzliwością pedagogiczne poczynania mistrza Mori. Bo wprawdzie dziś może się to wydać niezbyt mądre, zważywszy co stało się z jego karierą, ale wówczas Mori-san pragnął ni mniej, ni więcej tylko zmienić od podstaw samą ideę malarstwa, jakie uprawiano w naszym mieście. Z tą myślą również poświęcił tyle czasu i tak wiele swych zasobów kształceniu swoich uczniów i chyba trzeba o tym pamiętać, gdy się wydaje sądy o moim byłym profesorze. Jego oddziaływanie na nas nie ograniczało się, rzecz jasna, tylko do malarstwa. Żyliśmy w tamtych latach niemal w całkowitej zgodności z jego stylem życia i jego wartościami, a to pociągało za sobą częstą eksplorację miejskiego „świata ułudy” - nocnego świata uciech, rozrywek, popijawy, świata, który tworzył ozdobne tło dla wszystkich naszych obrazów. Dziś, ilekroć wspominam ówczesne centrum miasta, odczuwam pewną nostalgię; ulice nie były wówczas tak zatłoczone pojazdami i tak hałaśliwe, a fabryki musiały jeszcze czerpać aromat przeróżnego kwiecia z nocnej aury. Naszym ulubionym miejscem spotkań była maleńka herbaciarnia przy kanale na Kojima, która nazywała się Latarnie Wodne - bo rzeczywiście, jej lampiony odbijały się w kanale, co widziało się podchodząc bliżej. Właścicielką była stara znajoma pana Mori, dzięki czemu zawsze nas tam traktowano szczodrobliwie i do dziś mam w pamięci parę niezapomnianych wieczorów spędzonych na śpiewach i popijaniu z naszymi hostessami. Drugim takim regularnym miejscem naszych spotkań był salon łuczniczy na Nagata, którego właścicielka niezmordowanie nas obdarzała wspomnieniami, jak to przed laty, gdy pracowała jako gejsza w Akihara, posłużyła panu Mori za modelkę do serii jego drzeworytów, które zyskały później ogromną popularność. Ów salon łuczniczy obsługiwało sześć czy siedem młodych kobiet i po niejakim czasie każdy z nas miał już swą wybraną, z którą zamieniał się fajkami i która towarzyszyła mu przez całą noc. Nasze zabawy nie ograniczały się bynajmniej do śródmiejskich wypraw. Mori-san zdawał się mieć w świecie rozrywki niewyczerpany zasób znajomości i do willi nieustannie ściągały rzesze zbiedniałych wędrownych aktorów, tancerzy i muzykantów, których tam witano jak przyjaciół dawno nie widzianych. Przelewały się wtedy rzeki trunków, nasi goście śpiewali i tańczyli późno w noc i niebawem trzeba było wysyłać kogoś do najbliższej wioski, do winiarza, by uzupełnić zapasy. Stałym gościem w willi był w tamtych czasach tłuścioch Maki, niezrównany gawędziarz, który tak odtwarzał stare opowieści, że w jednej chwili przyprawiał nas o paroksyzmy śmiechu, by już w następnej wycisnąć z naszych oczu łzy. Po latach spotkałem go parę razy w Migi-Hidari i wspominaliśmy z pewnym zadziwieniem tamte noce w willi. Maki był przekonany, że pamięta wiele naszych biesiad ciągnących się przez całą noc, cały następny dzień i znów głęboko w noc. A choć nie byłem tak bardzo tego pewien, to jednak musiałem przyznać, że mam jeszcze w oczach willę pana Mori we dnie, zarzuconą jak pobojowisko śpiącymi lub do cna wyczerpanymi „truposzami”, z których część padła na podwórzu i leżała wystawiona na niemiłosierne słońce. Wszelako jedna taka noc odżywa mi w pamięci bardziej wyraziście. Przypominam sobie, że wymknąwszy się na chwilę z pohulanki szedłem samotnie przez główny dziedziniec, rad, że mogę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Pamiętam, że zbliżyłem się do drzwi lamusa i zanim wszedłem, zerknąłem przez podwórze na pokój, w którym zabawiali się moi kompani wraz z naszymi gośćmi. Za papierowym przepierzeniem widziałem tłumek tańczących, a i głos piosenkarza przebił się ku mnie w ciszy nocnej. Skierowałem się do lamusa, ponieważ był to jeden z nielicznych zakamarków willi, gdzie człowiek mógł do woli zażywać samotności. Wyobrażam sobie, że w dawnych czasach, gdy willa dawała pomieszczenie świcie dostojnika i strażom, przybytku tego używano na skład broni i zbroi. Ale tamtej nocy, przekroczywszy próg i zapaliwszy latarenkę wiszącą nad drzwiami, ujrzałem podłogę tak zarzuconą rozmaitymi rupieciami, że nie sposób było przejść inaczej, jak tylko skacząc z jednego wolnego miejsca na drugie. Wszędzie walały się sterty starego płótna powiązanego sznurami, połamane sztalugi, wszelkiego rodzaju kubki i słoiki, z których wystawały pędzle lub patyki. Przedostałem się jakoś na skrawek wolnego miejsca na podłodze i usiadłem. Spostrzegłem, że latarenka nad drzwiami wyolbrzymia cienie przedmiotów wokół mnie. Sprawiało to niesamowite wrażenie, jakbym siedział na jakimś groteskowym, miniaturowym cmentarzu. Musiałem chyba całkiem utonąć w rozmyślaniach, bo pamiętam, że drgnąłem na dźwięk rozsuwanych drzwi. Podniosłem głowę i zobaczyłem w progu pana Mori, więc powiedziałem spiesznie: - Dobry wieczór, Sensei. Być może latarenka nad drzwiami nie dawała wystarczającego światła, by rozjaśnić tę część wnętrza, gdzie siedziałem, albo też tylko twarz miałem zacienioną, dość że Mori-san zajrzał głębiej i zapytał: - Kto to? Ono? - Ja, Sensei. Patrzył jeszcze w głąb jakąś chwilę, po czym, zdjąwszy latarenkę z belki i trzymając ją przed sobą, zaczął torować sobie drogę ku mnie, stąpając ostrożnie między przedmiotami na podłodze. Gdy tak szedł, latarenka w jego ręce powodowała, że cienie dokoła zaczęły się przesuwać. Pośpieszyłem oczyścić dla niego miejsce, lecz on tymczasem usadowił się kawałek dalej, na starym drewnianym kufrze. Westchnął i powiedział: - Wyszedłem łyknąć trochę świeżego powietrza i zobaczyłem tutaj światło. Wszędzie ciemności, tylko to jedno światełko. Pomyślałem sobie, że ten lamus raczej się nie nadaje na schronienie dla kochanków i że ktoś, kto tam siedzi, musi się czuć osamotniony. - Ja chyba przysnąłem, Sensei. Nie zamierzałem tu przesiadywać tak długo. Mori-san umieścił latarenkę obok siebie na podłodze, tak że ze swego miejsca widziałem tylko jego sylwetkę. - Jedna z tych tańczących dziewczyn wyraźnie do ciebie lgnęła - powiedział. - Będzie zawiedziona, jak zobaczy, że zniknąłeś z zapadnięciem nocy. - Nie chciałem obrazić naszych gości, Sensei. Ja tylko tak jak pan wyszedłem zaczerpnąć trochę powietrza. Milczeliśmy przez chwilę. Poprzez dziedziniec docierał do nas śpiew naszych kompanów i rytmiczne klaskanie. - No i jak tam, Ono? - odezwał się w końcu Mori-san. - Co powiesz na mojego starego przyjaciela Gisaburo? Niezła postać. - To prawda, Sensei. Robi wrażenie nad wyraz układnego dżentelmena. - Teraz widuje się go w łachmanach, ale kiedyś to była nie byle jaka osobistość. I dziś pokazał, że zachował jeszcze wiele ze swojej dawnej towarzyskiej zręczności. - Rzeczywiście. - No więc, Ono, cóż to takiego cię trapi? - Trapi? Skądże, Sensei, absolutnie nic. - A może poczułeś się odrobinę dotknięty zachowaniem starego Gisaburo? - Ani trochę, Sensei - zaśmiałem się, skrępowany. -Skądże znowu. Czarujący pan. Później przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy o byle czym, ot, co przyszło na myśl, ale kiedy Mori-san naprowadził znów rozmowę na to, co mnie „trapi”, gdy stało się jasne, że zamierza tkwić przy mnie, póki nie zrzucę z siebie ciężaru, powiedziałem wreszcie: - Gisaburo-san naprawdę robi wrażenie chodzącej poczciwości. To pięknie z jego strony, że tak nas zabawia razem ze swymi tancerzami. Ale nie mogę oprzeć się refleksji, że od paru miesięcy ludzie ich pokroju tak nas często odwiedzają. Mori-san nie odpowiedział, więc ciągnąłem dalej: - Proszę mi wybaczyć, Sensei, nie chcę źle mówić o Gisaburo i jego przyjaciołach, ale czasami trochę mnie to zastanawia. Zastanawia mnie, że my, artyści, poświęcamy tyle czasu na biesiady z ludźmi pokroju Gisaburo. Zdaje się, że to w tym momencie mój profesor podniósł się i z latarenką, w ręce zaczął się przedzierać ku tylnej ścianie lamusa. Ściana ta pogrążona była dotychczas w ciemnościach, lecz gdy przybliżył do niej latarenkę, jaskrawe światło padło na trzy drze- woryty zawieszone jeden nad drugim. Każdy z nich przedstawiał gejszę upinającą włosy, siedzącą na podłodze tyłem do patrzącego. Mori-san przyglądał się bacznie tym portretom dłuższą chwilę, przysuwając do każdego z osobna latarenkę. Na koniec pokręciwszy głową wymamrotał sam do siebie: - Kompletnie nieudane. Nieudane przez ten banał. - I zaraz dorzucił, nie odwracając się od obrazów. - Tylko że człowiek zawsze ma słabość do swoich wczesnych dzieł. Może kiedyś będziesz miał taki sam stosunek do prac, które tutaj zrobiłeś. - Znów pokręcił głową. - Ale te są kompletnie nieudane, Ono. - Nie mogę się z tym zgodzić, Sensei - zaoponowałem. - Sądzę, że te grafiki są znakomitym przykładem na to, jak talent artysty może przezwyciężyć ograniczenia poszczególnych stylów. Według mnie, to wielki skandal, że te wczesne grafiki Sensei są pochowane w takich miejscach jak ten lamus. Przecież powinno się je wystawiać razem z pana obrazami. Uwaga mistrza Mori wciąż jeszcze była pochłonięta grafikami. - Kompletnie nieudane - powtórzył. - Ale chyba byłem wtedy bardzo młody. - Przesuwał latarenkę, oświetlając każdą po kolei, podczas gdy inna zapadała w cień. - To są wszystko sceny z pewnego domu gejsz w Honcho - powiedział w końcu. - Bardzo cenionego za moich młodych lat. Często odwiedzaliśmy takie przybytki razem z Gisaburo. - I znów po małej chwili: - Ale te grafiki są kompletnie nieudane, Ono. - Ależ, Sensei - zaprotestowałem - doprawdy nie wiem, co tym drzeworytom może zarzucić najwybredniejsze nawet oko. Stał jeszcze jakiś czas, wpatrując się w portrety, wreszcie ruszył z powrotem w moją stronę. Zdawało mi się, że strawił jakoś nienaturalnie dużo czasu na pokonanie przeszkód na podłodze; raz po raz słyszałem, jak mamrocze coś do siebie i odsuwa nogą słoik czy pudełko. Przyszło mi nawet na myśl, że tak naprawdę, Mori-san czegoś jeszcze szuka w tych stosach rupieci - może innych swoich wczesnych prac - lecz w końcu usadowił się z powrotem na drewnianym starym kufrze i odetchnął. Minęło znowu parę sekund, nim powiedział: - Gisaburo jest człowiekiem nieszczęśliwym. Miał niewesoły żywot. Jego talent zmarnował się doszczętnie. Ci, których kochał, od dawna już nie żyją albo go opuścili. Zresztą, już za naszych młodych lat był markotnym samotnikiem. - Mori-san umilkł na chwilę, lecz zaraz podjął znowu: - A mimo to popijaliśmy czasem i zabawialiśmy się z kobietami z dzielnic rozrywki i wtedy Gisaburo odzyskiwał radość życia. Te kobiety mówiły mu wszystko to, co chciał usłyszeć, i był w stanie im uwierzyć, przynajmniej póki trwała noc. Oczywiście był człowiekiem zbyt inteligentnym, by trwać w tej wierze po nadejściu ranka. Co nie znaczy, by te noce mniej sobie cenił. Najlepsze rzeczy - mawiał zawsze - to te, które się zdarzają w nocy i znikają o poranku. Gisaburo umiał cenić to, co ludzie nazywają światem ułudy. Mori-san umilkł znowu. Nadal widziałem jedynie zarys jego sylwetki, lecz miałem wrażenie, że przysłuchuje się odgłosom zabawy, docierającym przez dziedziniec. Odezwał się nareszcie: - Gisaburo postarzał się teraz i posmutniał, ale pod wieloma względami niewiele się zmienił. Dziś jest uszczęśliwiony, jak kiedyś, w tamtych domach uciech. -Mori-san wziął głęboki oddech, jakby zaciągał się dymem. - Najsubtelniejsze, najbardziej kruche piękno, jakie artysta może spodziewać się uchwycić, przewija się przez te domy uciech z zapadnięciem zmroku. A w takie noce jak dzisiejsza, Ono, coś z tego piękna przedostaje się i tutaj, do nas. Ale jeśli chodzi o tamte drzeworyty, to nie mają one w sobie nic z owych ulotnych, iluzorycznych właściwości. Są kompletnie sknocone, Ono. - Ależ, Sensei, dla mnie te drzeworyty przekazują w najbardziej sugestywny sposób właśnie to wszystko, o czym pan mówi. - Byłem bardzo młody, kiedy je robiłem. Podejrzewam, że powodem, dla którego nie potrafiłem otaczać czcią świata ułudy, było to, że nie zdołałem siebie nakłonić do uwierzenia w jego wartość. Młodzi ludzie mają często poczucie winy, gdy chodzi o przyjemności, i myślę, że ja też nie byłem inny. Sądziłem pewnie, że spędzać czas w takich przybytkach, składać swoje talenty na ołtarzu rzeczy tak nieuchwytnych, tak efemerycznych -jest właściwie marnotrawstwem, pewną dekadencją. Trudno ocenić piękno świata, kiedy się wątpi w samą jego wartość. Zastanowiłem się. - Rzeczywiście, Sensei, przyznaję, że to, co pan mówi, może dotyczyć również moich własnych prac. Zrobię co w mojej mocy, żeby to naprawić. Mori-san najwyraźniej mnie nie słyszał. - Ale ja dawno już się pozbyłem takich wątpliwości, Ono - podjął znowu. - Teraz, kiedy jako stary człowiek spoglądam wstecz na swoje życie i kiedy widzę, że je poświęciłem dążeniu do uchwycenia niepowtarzalnego piękna tego świata, wierzę, że doznam satysfakcji. I nikt mi nie wmówi, że zmarnotrawiłem czas. Możliwe naturalnie, że Mori-san nie użył dokładnie takich słów. Bo jak się dobrze zastanowić, podobne zdania brzmią raczej tak, jakbym to ja sam wygłaszał mowy swoim uczniom, podpiwszy sobie nieco w Migi-Hidari. „Jako nowe pokolenie japońskich artystów jesteście obarczeni wielką odpowiedzialnością za kulturę naszego narodu. Jestem dumny, że mam takich uczniów. I choć może nie zasługuję na większe uznanie z racji mojego własnego malarstwa, to jednak gdy patrzę wstecz na swoje życie i mam w pamięci fakt, że uczestniczyłem czynnie w waszym procesie rozwojowym, nie dam sobie wmówić, że zmarnotrawiłem czas”. I zawsze na podobne oświadczenia wszyscy ci młodzi ludzie zebrani wokół stołu prześcigali się w protestach, że tak lekceważę własne prace, które jak mnie wrzaskliwie zapewniali, są bez wątpienia dziełami bardzo wybitnymi i mają zapewnione miejsce u potomności. A że, jak powiadam, wiele zwrotów i wyrażeń, które stały się typowe dla mnie, przejąłem w istocie od pana Mori, niewykluczone, iż tamtej nocy mój profesor użył dokładnie takich słów, słów, które tak mocno mnie wtedy poruszyły, że zapadły mi głęboko w pamięć. Ale znowu zbaczam z kursu. Bo próbowałem sobie przypomnieć tamten lunch z moim wnukiem w domu towarowym, dokąd wybraliśmy się w ubiegłym miesiącu po mojej przykrej rozmowie z Setsuko w Parku Kawabe. Zdaje się, że wspominałem głównie zachwyty Ichiro nad szpinakiem. Pamiętam, że kiedy lunch pojawił się na stole, Ichiro zajął się szpinakiem na swoim talerzu, dziobiąc go raz po raz łyżką. Nagle podniósł głowę i powiedział: - Patrz, Oji! Nabrał pełniuteńką łyżkę, uniósł ją wysoko w górę i zaczął wlewać sobie szpinak do ust. Wyglądało to, jakby ktoś wysączał ostatnie krople z butelki. - Ichiro - napomniałem wnuka - to chyba nie jest najlepsze zachowanie. Ale on nadal wypełniał usta szpinakiem, przez cały czas żując energicznie. Odłożył łyżkę dopiero, gdy była pusta, a policzki rozdęte do ostatnich granic. Po czym, wciąż przeżuwając, przybrał srogi wyraz twarzy, wyprężył pierś i jął pięściami bić powietrze. - Co ty robisz, Ichiro? Powiedz, co to ma znaczyć. - Zgadnij, Oji - odparł z pełnymi ustami. - Hmm. Nie wiem. Człowiek, który pije sake i walczy. Nie? No to powiedz. Oji nie może zgadnąć. - Kubuś Marynarz. - Co to takiego? Jeszcze jeden z twoich bohaterów? - Kubuś Marynarz je szpinak. I dlatego jest silny. - Znów wypiął pierś i parę nowych kuksańców wycelował w powietrze. - Teraz rozumiem - roześmiałem się. - Szpinak to rzeczywiście wspaniałe pożywienie. - A czy od sake człowiek też jest silny? Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. - Od sake człowiekowi może się tylko zdawać, że jest silny. A w istocie nie jest silniejszy niż przedtem. - No to po co ludzie piją sake, Oji? - Nie wiem, Ichiro. Może dla tej krótkiej chwili, kiedy wierzą, że są silniejsi. Lecz tak naprawdę, sake nie przysparza sil. - Szpinak daje prawdziwą siłę. - W takim razie szpinak jest dużo lepszy niż sake. I ty jedz dalej szpinak, Ichiro. Tylko co z tymi innymi rzeczami na talerzu. - Ja też lubię popijać sake. I whisky. W domu jest barek i zawsze tam zaglądam. - No dobrze, dobrze. Myślę, że lepiej, abyś jadał szpinak. Bo jak sam mówisz, od szpinaku człowiek jest naprawdę silny. - Najbardziej lubię sake. Co wieczór wypijam dziesięć butelek. A potem dziesięć butelek whisky. - Skoro tak, to jesteś tęgim pijaczyną. Dla mamy to musi być nie lada kłopot. - Kobiety nigdy nie rozumieją nas, pijących mężczyzn - oświadczył Ichiro i zajął się potrawami na swoim talerzu. Zaraz jednak podniósł głowę i dorzucił: - Oji przychodzi dzisiaj do nas na kolację. - Tak jest. I mam nadzieję, że ciocia Noriko przyrządzi coś pysznego. - Ciocia Noriko kupiła trochę sake. Powiedziała, że Oji razem z wujkiem Taro wypiją wszystko, co do kropelki. - Niewykluczone. Choć kobiety na pewno też troszkę spróbują. Ale ciocia Noriko ma rację, Ichiro. Sake to głównie męski trunek. - Oji, a co się stanie, jak kobiety się napiją sake? - Hmm. Trudno powiedzieć. Kobiety są słabsze od nas, mężczyzn, Ichiro. Więc mogą bardzo szybko się ululać. - Ciocia Noriko może się ululać! Wypije naparsteczek i ulula się na całego! - Tak, to całkiem możliwe - zaśmiałem się. - Ciocia Noriko może się ululać na całego! Będzie wyśpiewywać, a potem uśnie przy stole! - A zatem, mój Ichiro - dopowiedziałem ze śmiechem - my, mężczyźni, powinniśmy sake zachować dla siebie, nie uważasz? - Mężczyźni są silniejsi, więc możemy wypić więcej. - Słusznie. Najlepiej, jeśli sake zostawimy sobie. - I zastanowiwszy się przez chwilę, dorzuciłem: - Zdaje się, że masz już osiem lat, Ichiro? Tak rośniesz, że będzie z ciebie wielkie chłopisko. Kto wie? Może Oji postara się, żebyś dziś wieczorem dostał łyczek sake. Wnuk spojrzał na mnie z wyrazem lekkiego zatrwożenia i nic nie odpowiedział. Uśmiechnąłem się do niego i zerknąłem przez pobliskie duże okno na bladoszare niebo. - Ty nie znałeś swojego wujka Kenji. W twoim wieku był tak samo duży i silny jak ty. Pamiętam, że po raz pierwszy wtedy popróbował sake. Dopilnuję, abyś dostał dzisiaj łyczek. Ichiro jakby rozważał to przez chwilę. W końcu powiedział: - Mogą być kłopoty z mamą. - Nie martw się o mamę. Twój Oji sobie z nią poradzi. Ichiro pokręcił głową z rezygnacją. - Kobiety nigdy nie rozumieją mężczyzn, którzy piją -zauważył. - Tak, ale czas, żeby mężczyzna taki jak ty spróbował troszkę sake. Nic się nie martw, Ichiro, mamę pozostaw Oji. Przecież nie pozwolimy, żeby rządziły nami kobiety, prawda? Mój wnuk siedział zatopiony w myślach. Po chwili wybuchnął: - Ciocia Noriko może się ululać! Roześmiałem się. - Zobaczymy, Ichiro. - Ciocia Noriko może się ululać na całego! Jakiś kwadrans później, kiedy czekaliśmy na lody, Ichiro rzucił w zamyśleniu: - Oji, czy ty znałeś Yujiro Naguchi? - Myślisz pewnie o Yukio Naguchi. Nie, osobiście go nie znałem. Chłopak nie odpowiedział, najwyraźniej zaabsorbowany swoim odbiciem w szybie. - Twoja mama - ciągnąłem - też chyba miała na myśli pana Naguchi, kiedy rozmawiałem z nią dziś w parku. Wnoszę z tego, że mówiono o nim wczoraj przy kolacji, czy tak? Ichiro jeszcze przez moment wpatrywał się w swoje odbicie. Nagle odwrócił się do mnie i zapytał: - Czy pan Naguchi był taki jak Oji? - Czy pan Naguchi był taki jak ja? Hmm, twoja mama na przykład tak nie uważa. Dlatego że powiedziałem coś kiedyś wujkowi Taro, zresztą nic poważnego. A mama, zdaje się, wzięła to zbyt serio. Nie pamiętam dobrze, o czym wtedy rozmawiałem z wujkiem Taro, ale wynikało z tego, że mam trochę wspólnego z ludźmi typu pana Naguchi. A powiedz mi, co oni w ogóle mówili wczoraj wieczór? - Oji, dlaczego pan Naguchi się zabił? - Trudno na to odpowiedzieć z całą pewnością, Ichiro. Ja nie znałem pana Naguchi osobiście. - Ale czy on był złym człowiekiem? - Nie. Nie był złym człowiekiem. Był po prostu kimś, kto pracował bardzo ciężko, robiąc to, co według niego miało służyć dobrej sprawie. Ale widzisz, Ichiro, kiedy wojna się skończyła, wszystko wyglądało już inaczej. Pieśni, które komponował pan Naguchi, były ongiś bardzo sławne w całej Japonii, nie tylko w naszym mieście. Śpiewano je w radiu i po barach. I tacy chłopcy jak twój wujek Kenji śpiewali je podczas marszu lub przed bitwą. A po wojnie pan Naguchi uznał, że jego pieśni były... jak by tu powiedzieć... były błędem. Pomyślał o tych wszystkich zabitych, o tych małych chłopcach w twoim wieku, Ichiro, którzy zostali bez rodziców, myślał o tym wszystkim i może przyszło mu do głowy, że jego pieśni były błędem. Więc czuł, że jest winien zadośćuczynienie. Tym wszystkim, którzy pozostali. Tym małym chłopcom bez rodziców. I rodzicom, którzy stracili takich jak ty małych chłopców. Wszystkim tym ludziom chciał powiedzieć: przebaczcie. Myślę, że dlatego odebrał sobie życie. Pan Naguchi wcale nie był złym człowiekiem, Ichiro. Miał odwagę przyznać się do błędów. Był człowiekiem wielkiej odwagi i honoru. Ichiro przyglądał mi się z zamyśloną miną. Roześmiałem się. - O co ci chodzi, Ichiro? Chłopiec już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz zaraz odwrócił głowę i zapatrzył się w swoje odbicie w szybie. - Twój Oji nie miał nic na myśli mówiąc, że był taki sam jak pan Naguchi - zapewniłem. - To był tylko taki żart, nic więcej. Powiedz to swojej mamie, jak jeszcze raz usłyszysz, że rozmawia o panu Naguchi. Bo z tego, co mi mówiła dziś rano, wynika, że całkiem mylnie pojmuje całą sprawę. Co ci jest, Ichiro? Nagle tak zamilkłeś. Po lunchu wałęsaliśmy się jeszcze trochę po śródmieściu, oglądając sklepy z zabawkami i książkami. Potem, późnym popołudniem, zaprosiłem Ichiro jeszcze raz na lody do jednej z tych wdzięcznych kafeterii ciągnących się wzdłuż Sakurabashi, a na koniec ruszyliśmy do Izumimachi, do nowego mieszkania Taro i Noriko. Izumimachi, jak może wiecie, stała się dzielnicą bardzo popularną wśród młodych małżeństw z zamożniejszych rodzin i bez wątpienia panuje tam atmosfera czystości, budząca poważanie. Ale większość nowo wybudowanych bloków mieszkalnych, które wchłonęły w siebie owe młode pary, robi na mnie wrażenie ciasnoty i braku wyobraźni. Choćby takie mieszkanie Taro i Noriko - dwuizbowa ciupka na trzecim piętrze; niskie sufity, z sąsiednich mieszkań dochodzą odgłosy, a z okna widać głównie inne okna, należące do przeciwległego bloku. Przebywając w tym mieszkaniu, już po krótkim czasie czuję się tak, jakbym cierpiał na klaustrofobię, i to na pewno nie dlatego, że sam przywykłem do bardziej przestronnego, tradycyjnego domu. Noriko wszakże zdaje się być bardzo dumna ze swego nowego lokum i wychwala pod niebiosa jego „nowoczesne” zalety. Widać przecież, jak łatwo w nim utrzymać czystość i jak świetnie działa wentylacja. Zwłaszcza kuchnie i łazienki w całym bloku zbudowano na zachodnią modłę i są jak mnie zapewnia, bez porównania praktyczniejsze niż na przykład urządzenia w moim domu. Kuchnia może i jest praktyczna, ale tak maleńka, że kiedy postawiłem w niej nogę tamtego wieczoru, chcąc zobaczyć, jak moje córki radzą sobie z kolacją, najwyraźniej nie było dla mnie miejsca. Wobec tego darowałem sobie dłuższą pogawędkę, zwłaszcza że obie krzątały się zawzięcie. Rzuciłem tylko mimochodem: - A wiecie co, Ichiro mi powiedział, że chętnie by spróbował sake. Obie, Setsuko i Noriko, które stały ramię w ramię, krojąc jarzyny na plasterki, zastygły w bezruchu, spoglądając na mnie. - Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że można by mu pozwolić wypić odrobinę - ciągnąłem. - Tylko może powinno się ją rozcieńczyć wodą. - Zaraz, zaraz, czy tato nas namawia, żeby Ichiro pił dzisiaj wieczorem sake? - odezwała się Setsuko. - Tylko odrobinę. W końcu, to już jest duży chłopak. Ale jak mówię, najlepiej ją rozcieńczyć wodą. Córki wymieniły spojrzenia. - Tato, przecież on ma dopiero osiem lat - upomniała mnie Noriko. - Nic się nie stanie, byle dodać trochę wody. Wy, kobiety, tego nie rozumiecie, ale takie rzeczy mają duże znaczenie dla chłopca w jego wieku. Tu w grę wchodzi duma. Do końca życia będzie to pamiętał. - To jest nonsens, tato - oświadczyła Noriko. - On się tylko rozchoruje. - Nonsens czy nie, ja to dobrze przemyślałem. Wy, kobiety, nie macie czasem dostatecznego zrozumienia dla chłopięcej dumy. - Wskazałem na butelkę sake stojącą na półce ponad ich głowami. - Tylko odrobinę. Co powiedziawszy, zacząłem się wycofywać z kuchni. Lecz tuż za plecami usłyszałem, jak Noriko mówi siostrze: - To wykluczone, Setsuko. Nie wiem, co ojciec sobie wyobraża. - I o co tyle szumu? - rzuciłem im od progu. W dużym pokoju Taro i mój wnuk z czegoś się razem śmieli. Zniżyłem głos: - Zresztą, ja mu to obiecałem, więc chłopak na to liczy. Wy, kobiety, nie rozumiecie czasem, co to znaczy duma. Po raz drugi zamierzałem odejść, lecz tym razem przemówiła Setsuko: - To bardzo ładnie, że ojciec tak się liczy z jego uczuciami. Ale może należałoby poczekać, aż Ichiro trochę dorośnie. - No wiesz - zaśmiałem się - przypomina mi się twoja matka, która tak samo protestowała, kiedy postanowiłem dać do spróbowania Kenji odrobinkę sake, jak był w wieku Ichiro. I jakoś twojemu bratu nic złego się nie stało. Natychmiast pożałowałem tego, że wspomniałem o Kenji przy okazji takiej błahej sprzeczki. Byłem chyba naprawdę porządnie zły na siebie w tym momencie i pewnie niezbyt uważałem na to, co Setsuko mi odpowiedziała. W każdym razie, zdaje się, że brzmiało to mniej więcej tak: - Nie można wątpić, że ojciec poświęcił możliwie jak najwięcej troski wychowaniu mego brata. Niemniej, w świetle tego, co nastąpiło później, możemy chyba sądzić, że przynajmniej co do niektórych rzeczy matka mogła mieć w gruncie rzeczy rację. Po prawdzie, to może nie mówiła czegoś tak przykrego. Całkiem możliwe, że opacznie zrozumiałem, co mi naprawdę powiedziała, bo dokładnie pamiętam, że Noriko w ogóle nie zareagowała na słowa siostry, tylko ze znużoną miną powróciła do krajania jarzyn. Poza tym, nie sądzę, by Setsuko była zdolna do takiej uwagi, pozbawionej podstaw. Choć z drugiej strony, gdy rozważam w myślach te jej ranne insynuacje w Parku Kawabe, muszę dopuścić tę możliwość - niewykluczone, że coś w tym rodzaju jednak powiedziała. Tak czy owak, pamiętam, że oświadczyła na zakończenie: - Zresztą, obawiam się, że Suichi nie życzyłby sobie, żeby Ichiro pił w tym wieku sake. Przyjdzie na to czas, jak będzie starszy. Ale to bardzo ładnie, że ojciec przykłada taką wagę do jego uczuć. Świadom, że Ichiro mógłby usłyszeć naszą rozmowę, i nie chcąc rzucać cienia na imprezę, jaką był ten rzadki zjazd rodzinny, poniechałem dalszej sprzeczki i wyszedłem z kuchni. Pamiętam, że potem siedziałem jeszcze jakiś czas w dużym pokoju, gdzie gwarzyliśmy sobie miło z Taro i Ichiro w oczekiwaniu na kolację. W jakąś godzinę później zasiedliśmy wreszcie do stołu. Ichiro zabębnił palcami w stojącą tam butelkę sake i spojrzał na mnie porozumiewawczo. Uśmiechnąłem się do niego, lecz nie powiedziałem ani słowa. Kobiety przyrządziły wyśmienite jedzenie i wkrótce rozmowa potoczyła się gładko. Taro wzbudził ogólny śmiech w jakimś momencie opowieścią o koledze z pracy, który wskutek ciągłego pecha i własnej, komicznej głupoty zasłynął jako ten, co to nigdy nie nadąża. Ciągnąc swą opowieść, Taro powiedział w pewnej chwili: - No i doszło do tego, że nasi szefowie zaczęli go nazywać Żółwiem. Niedawno na zebraniu pan Hayasaka zapomniał się i zapowiedział: „Wysłuchamy sprawozdania Żółwia, a potem przerwa na lunch”. - Naprawdę? - wykrzyknąłem, dosyć zaskoczony. - To bardzo ciekawe, bo sam miałem kiedyś kolegę, który nosił to przezwisko. Z tego samego powodu, zdaje się. Ale Taro nie wydawał się szczególnie poruszony tym zbiegiem okoliczności. Uprzejmie skinął głową i powiedział: - Pamiętam, że w szkole też był taki uczeń, któregośmy wszyscy nazywali Żółwiem. Podejrzewam, że tak jak każda zbiorowość ma swego naturalnego przywódcę, tak też ma swojego Żółwia. - I Taro powrócił do swojej śmiesznej historyjki. Oczywiście dziś, gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że mój zięć miał zupełną rację. Zapewne większość grup złożonych z ludzi o tej samej randze ma swojego „Żółwia”, nawet jeśli nie zawsze używa się tego miana. Pośród moich własnych uczniów na przykład, tę rolę pełnił Shintaro. Nie żeby mu brakowało podstawowych umiejętności, tylko w zestawieniu z takim choćby Kurodą miało się wrażenie, że jego talent nie potrafi się w całej pełni wypowiedzieć. Na ogół biorąc, nie jestem wielkim zwolennikiem Żółwi tego świata. Bo choć można doceniać ich znojną wytrwałość i zdolność przetrwania, to jednak podejrzewa się ich o brak szczerości, o to, że potrafią zdradzać. I sądzę, że w ostatecznym rozrachunku budzą pogardę swoją niechęcią do podejmowania ryzyka dla ambicji albo dla wyznawanej przez siebie zasady. Ludzie tego pokroju nigdy nie padną ofiarą takiej potężnej katastrofy, jaka na przykład dotknęła Akirę Sugimurę, gdy chodzi o Park Kawabe; zarazem jednak, niezależnie od jakiegoś tam szacunku, który czasem pozyskują jako wykładowcy czy coś w tym rodzaju, nigdy nie wybijają się ponad przeciętność. To prawda, że dosyć polubiłem Żółwia przez te lata spędzone razem w willi pana Mori, lecz mimo to nie wierzę, bym kiedykolwiek go uważał za równego sobie. Tłumaczy to już sama natura naszej przyjaźni, która się zawiązała i okrzepła w czasach, gdy prześladowano Żółwia w firmie Mistrza Takedy, i później, gdy miewał kłopoty w pierwszych miesiącach naszego pobytu w willi. Z czasem ta przyjaźń jakoś się scementowała, przy czym Żółw żywił wobec mnie nieustanną wdzięczność za jakieś nieokreślone „wsparcie”, jakiego mu udzielałem. I jeszcze długo po tym, jak się nauczył malować tak, by nie wzbudzać wrogości innych rezydentów willi, i jak go powszechnie polubiono za jego miły, ujmujący charakter, mawiał do mnie: - Jestem ci taki wdzięczny. Ono-san. To dzięki tobie tak dobrze mnie tu traktują. Pod jednym względem Żółw miał rzeczywiście powód do wdzięczności; bo co tu mówić, gdyby nie moje namowy, nigdy by nie przyszło mu do głowy pożegnać się z Mistrzem Takedą, żeby zostać uczniem pana Mori. Okropnie się wzbraniał przed takim ryzykownym krokiem, ale gdy już został do tego zmuszony, pozbył się na dobre wszelkich wątpliwości. Co więcej, żywił dla pana Mori tak nabożny podziw, że przez długi czas przez pierwsze dwa lata przynajmniej - nie potrafił, jak sobie przypominam, prowadzić z naszym profesorem normalnej rozmowy, mamrotał tylko: „Tak, Sensei” lub „Nie, Sensei”. Przez te wszystkie lata Żółw nadal malował powolutku, tak jak zawsze, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby mieć o to do niego pretensję. Zresztą, było jeszcze paru innych, którzy pracowali tak jak on niespiesznie, i odłam ten przejawiał nawet skłonność do drwinek pod adresem tych, którzy malowali bardzo szybko. Pamiętam, że przezywali nas „maszynistami”, porównując intensywność i szalony pośpiech, z jakim wykonywaliśmy naszą pracę, gdy zaświtał jakiś pomysł, z wysiłkiem maszynisty parowozu, który szufluje spiesznie węgiel w obawie, że w każdej chwili może mu uciec para. My z kolei nazwaliśmy ten odłam powolniaków „wstecznikami”. „Wstecznik” było to pierwotnie miano nadawane w willi temu, kto w sali szczelnie wypełnionej ludźmi pracującymi przy sztalugach co parę minut, uparcie, robił krok wstecz, by obejrzeć swoje płótno, a skutek był taki, że stale się zderzał z kolegami pracującymi tuż za nim. Rzecz jasna, nieładnie było zarzucać artyście aspołeczny nawyk tylko dlatego, że wolał malować bez pośpiechu - odstępując w tył niejako w sensie metaforycznym - ale cieszyła nas sama prowokacyjność takiej etykietki. Pamiętam mnóstwo takich nieszkodliwych kpinek na temat „maszynistów” i „wsteczników”. W rzeczywistości jednak, prawie wszyscy mieliśmy skłonność do „wstecznictwa”, toteż w miarę możliwości unikaliśmy tłoczenia się przy pracy. W miesiącach letnich wielu moich kolegów rozstawiało sztalugi w dużej od siebie odległości na werandach albo nawet na dziedzińcu, podczas gdy inni woleli rezerwować dla siebie jak najwięcej pokoi, by później krążyć z pokoju do pokoju wraz ze zmieniającym się światłem. My z Żółwiem pracowaliśmy najchętniej w starej, nie używanej kuchni - dużej, podobnej do stodoły przybudówce na tyłach jednego skrzydła domu. Polepa przy wejściu tworzyła podłogę, ale w głębi wznosiła się platforma z desek, dość szeroka, by pomieścić dwie sztalugi. Niskie belki poprzeczne z hakami - na których ongiś wisiały garnki i inne kuchenne utensylia -wraz z bambusowymi półkami na ścianach służyły nam świetnie na pędzle, szmaty, farby i inne takie rzeczy. Pamiętam, jak napełnialiśmy z Żółwiem duży, stary, poczerniały sagan wodą, jak taszczyliśmy go na podest i zawieszali na stareńkim bloczku tak, by wisiał między nami na wysokości ramienia. Pamiętam też, że któregoś popołudnia, gdy malowaliśmy jak zwykle w starej kuchni, Żółw powiedział do mnie: - Jestem bardzo ciekaw tego, co teraz malujesz, Ono-san. To musi być coś bardzo szczególnego. Uśmiechnąłem się, nie odrywając oczu od swojego dzieła. - Czemu tak mówisz? To tylko mój mały eksperyment, nic więcej. - Ale już dawno nie widziałem, żebyś pracował tak zawzięcie. I zażądałeś, by cię nie podglądać. Co najmniej ze dwa lata o to nie prosiłeś. Od czasu, gdy malowałeś „Taniec lwów” na swoją pierwszą wystawę. Powinienem tu może wyjaśnić, że niekiedy artysta czując, że jego dzieło może być w trakcie powstawania narażone na wszelkiego rodzaju komentarze, „żądał odosobnienia”, co znaczyło, że nikt nie będzie próbował go podglądać aż do chwili, gdy autor sam odwoła swe żądanie. Był to rozsądny układ, gdy się żyło i pracowało w tak ciasnym skupisku, i pozwalał na podejmowanie ryzyka bez obawy, że się wyjdzie na głupka. - Czy to naprawdę tak się rzuca w oczy? - zdziwiłem się. - Myślałem, że nieźle ukrywam to swoje przejęcie. - Nie gniewaj się na mnie, Ono-san. Malujemy przecież obok siebie już prawie osiem lat. Tak, tak, przysiągłbym, że to, co teraz robisz, ma dla ciebie jakieś szczególne znaczenie. - Osiem lat - rozważałem głośno. - Chyba rzeczywiście. - No właśnie, Ono-san. A to zaszczyt pracować tuż obok kogoś tak uzdolnionego. Czasami mocno upokarzający, ale zaszczyt, wielki zaszczyt, tak czy owak. - Przesadzasz - uśmiechnąłem się, nie przerywając malowania. - Ani trochę, Ono-san. Doprawdy, mam wrażenie, że nigdy bym nie zrobił takich postępów przez te wszystkie lata, gdyby nie ciągła inspiracja czerpana z twoich prac. Zauważyłeś niewątpliwie, ile zawdzięcza moja skromna „Jesienna dziewczyna” twojej przepysznej „Dziewczynie o zachodzie słońca”. To jedna z wielu moich prób gorliwego naśladowania twojej świetności, Ono-san. Nieporadna, zdaję sobie z tego sprawę, ale przecież Mori-san w swojej życzliwości ocenił ją jako znaczący krok naprzód z mojej strony. - Ciekaw jestem - przestałem na moment machać pędzlem i popatrzyłem na płótno - ciekaw jestem, czy to malowidło też cię zainspiruje. Spoglądałem jeszcze jakąś chwilę na swoje na wpół ukończone dzieło, po czym zerknąłem na przyjaciela ponad zawieszonym między nami sędziwym saganem. Żółw malował zapamiętale, nieświadom, że na niego patrzę. Przybrał trochę na wadze od czasu, gdy go poznałem u Mistrza Takedy, a jego niespokojne, zalęknione wejrzenie z tamtych dni zastąpił w znacznej mierze wyraz dziecięcego zadowolenia. Przypominam sobie nawet, że mniej więcej w tym czasie ktoś porównał Żółwia do szczeniaka przed chwilą pieszczonego, i rzeczywiście, to porównanie nie odbiegało daleko od wrażenia, jakie odniosłem tamtego popołudnia, gdy obserwowałem go malującego w dawnej kuchni. - Powiedz mi, Żółwiu - zagadnąłem - jesteś zadowolony z tego, co teraz robisz, prawda? - Bardzo zadowolony, dziękuję, Ono-san - odpowiedział bez wahania. I zaraz podnosząc wzrok dodał pośpiesznie, wyszczerzywszy w uśmiechu zęby: - Oczywiście to jeszcze długa droga, zanim będę mógł się zrównać z tobą, Ono-san. Jego oczy znów spoczęły na obrazie i jeszcze dłuższą chwilę przyglądałem mu się, jak pracował. W końcu zapytałem: - Czy nie przychodzi ci czasem na myśl, żeby próbować jakichś... jakichś nowych sposobów? - Nowych sposobów? - powtórzył nie patrząc na mnie. - Powiedz, czy nie korci cię, żeby pewnego dnia zacząć malować obrazy o autentycznej wartości? Nie chodzi mi o te malowidła, które możemy sobie podziwiać i wychwalać między sobą tutaj w willi. Mam na myśli prawdziwie ważkie dzieła. Dzieła, które będą znaczącym wkładem, darem dla naszego społeczeństwa. To właśnie ten cel mi przyświeca, Żółwiu, gdy mówię o potrzebie nowego podejścia. Przyglądałem mu się bacznie w czasie całej tej tyrady, lecz on nie przerwał malowania. - Prawdę mówiąc, Ono-san - powiedział - taka jak ja miernota zawsze poszukuje nowego podejścia. Ale od roku mam wrażenie, że zaczynam odnajdywać wreszcie swą właściwą drogę. Jak chcesz wiedzieć, to spostrzegłem, że Mori-san przez ten ostatni rok coraz uważniej śledzi to, co robię. Czuję, że jest rad ze mnie. Kto wie, może kiedyś w przyszłości wolno mi będzie nawet wystawiać razem z nim i z tobą. - Teraz już spojrzał na mnie i ro- ześmiał się, zażenowany. - Wybacz mi, Ono-san, to tylko taka, ot, fantazja, żeby wytrwać. Postanowiłem dać na razie spokój całej sprawie. Zamierzałem powrócić do niej jeszcze kiedyś i przypuścić do swojej tajemnicy przyjaciela, lecz jak się okazało, wyprzedziły mnie w tym wydarzenia. Pewnego słonecznego ranka, parę dni po przytoczonej tu rozmowie, wszedłszy do starej kuchni, zastałem Żółwia stojącego na podeście w głębi tej „stodoły”. Stał i patrzył bacznie na mnie. Potrzebowałem paru sekund, by oczy przywykły do mroku po jasnym świetle na dworze, ale wkrótce spostrzegłem, że ma jakiś niepewny, wręcz zatrwożony wyraz twarzy. Do tego jeszcze dziwnie nieporadnym ruchem podniósł rękę do piersi, by zaraz ją opuścić znowu, a wszystko, jakby się spodziewał ataku z mojej strony. Nie potrudził się dotąd, by rozstawić sztalugi czy w ogóle przygotować się do całodziennej pracy, i nie odpowiedział, gdy go przywitałem. Podszedłem bliżej i zapytałem: - Czy coś się stało? - Ono-san... - wymamrotał; tylko tyle, ani słowa więcej. Kiedy się zbliżyłem do podestu, nerwowo spojrzał na lewo. Podążyłem za jego wzrokiem do swego nie dokończonego obrazu, który stał przykryty, odwrócony do ściany. Żółw wskazał nerwowo w jego stronę i powiedział: - Onosan, ty sobie robisz żarty...? - Nie, Żółwiu - odparłem wspinając się na podest - to wcale nie żarty. Podszedłem do obrazu, ściągnąłem płachtę i obróciłem go w naszą stronę. Żółw natychmiast umknął przed nim oczami. - Przyjacielu - zacząłem. - Byłeś kiedyś na tyle odważny, żeby mnie posłuchać, i zrobiliśmy razem ważki krok na naszej drodze. Prosiłbym cię teraz, byś rozważył, czy nie pójść o krok dalej wraz ze mną. Żółw, wciąż jeszcze nie odwracając twarzy, odpowiedział: - Ono-san, czy nasz profesor wie o tym obrazie? - Nie, jeszcze nie wie. Ale myślę, że mogę mu go pokazać, tak czy owak. Bo teraz już mam zamiar zawsze malować tą metodą. Popatrz na to moje malowidło, Żółwiu. Wyjaśnię ci, do czego zmierzam. Potem może nam się uda razem zrobić ważny krok naprzód. Nareszcie się odwrócił, żeby spojrzeć na mnie. - Ono-san - wydobył z siebie niemal szeptem - ty jesteś zdrajcą. Więc wybacz. - I z tymi słowami wybiegł spiesznie z budynku. Obraz, który tak przygnębił Żółwia, nosił tytuł „Błogostan”, a choć nie pozostał długo w moim posiadaniu, tyle w niego wówczas zainwestowałem, że wrył mi się w pamięć ze wszystkimi szczegółami; tak dalece, że gdybym zechciał, odtworzyłbym go dzisiaj całkiem wiernie. Natchnęła mnie do niego mała scenka, której byłem świadkiem parę tygodni wcześniej, coś, co zobaczyłem po drodze, idąc z Matsudą Zdążaliśmy, jak pamiętam, na spotkanie z jego kolegami z Towarzystwa Okada- Shingen, z którymi chciał mnie poznać. Lato miało się już ku końcowi i najgorętsze dni mieliśmy za sobą, lecz przypominam sobie, że podążając za Matsudą, który sadził wielkie, równomierne kroki po stalowym moście w Nishizuru, ocierałem pot z twarzy marząc w duchu, by mój towarzysz zwolnił trochę. Matsudą miał tego dnia na sobie elegancką, białą letnią marynarkę i, jak zawsze, kapelusz, z fasonem nasunięty na czoło. Mimo tych sążnistych kroków jego chód nie zdradzał najmniejszego wysiłku i nie czuło się w nim pośpiechu. A kiedy przystanął w połowie mostu, nie widać było nawet, aby mu dokuczał upał. - Masz stąd ciekawy widok - zauważył. - Przyznasz, Ono? Pod nami majaczyły z dala dwie fabryki, jedna po lewej, druga po prawej stronie. Wciśnięta między nimi, ciągnęła się gęsta plątanina dachów - jedne z najrozmaitszej taniutkiej dachówki, inne sklecone z blach falistych. Dzielnica Nishizuru do dzisiaj ma opinię zaniedbanej, ale w tamtych czasach rzecz się miała dużo, dużo gorzej. Patrząc na nią z mostu obcy przybysz mógłby łatwo uznać to ludzkie skupisko za jakiś opuszczony teren, skazany na rychłe wyburzenie, gdyby nie mrowie widocznych dla uważniejszego oka drobniutkich figurynek, krzątających się gorliwie wokół domów jak mrówki wokół kamieni. - Popatrz no tam, Ono - wskazał Matsuda. - Coraz więcej jest takich zakątków w naszym mieście. Jeszcze dwa, trzy lata temu to nie była taka zła dzielnica. A teraz robi się z niej zagłębie bieda — domów. Coraz więcej ludzi popada w nędzę, Ono; muszą opuszczać swoje domostwa na wsi i przenosić się w ślad za swymi nieszczęsnymi pobratymcami w takie właśnie okolice. - Okropność. Chciałoby się coś dla nich zrobić - powiedziałem. Matsuda uśmiechnął się do mnie - tym swoim uśmiechem wyższości, który zawsze mnie zbijał z tropu i krępował. - Dobroczynne zapędy - orzekł i odwrócił się w stronę panoramy z mostu. - Wszyscy je miewamy. W każdym zawodzie. A tymczasem takie sadyby wyrastają wszędzie jak trujący grzyb. Weź głęboki oddech, Ono. Nawet stąd poczujesz ścieki. - Jakiś odór już poczułem. Czy to rzeczywiście stamtąd? Matsuda nie odpowiedział. Wpatrywał się ciągle w to skupisko nędzy z dziwnym uśmieszkiem na twarzy. Wreszcie rzucił: - Politycy i biznesmeni rzadko widują takie okolice. A jeśli już widzą, to z bezpiecznej odległości, tak jak my teraz. Wątpię, czy tak wielu polityków albo biznesmenów przespacerowało się tamtędy. Podobnie artyści, jak już o to chodzi. Czując wyzwanie w jego głosie, zaproponowałem: - Nie miałbym nic przeciwko temu, jeśli nie spóźnimy się na spotkanie. - Skądże, idąc tamtędy skrócimy sobie drogę o jaki kilometr albo więcej. Matsuda miał rację, przypuszczając, że odór pochodzi ze ścieków tej osady. Gdy zeszliśmy do podnóża stalowego mostu i zagłębiliśmy się w gąszcz wąziutkich ulic, ta przykra woń nasiliła się tak dalece, że przyprawiała wprost o mdłości. Nie docierał tu już najmniejszy powiew wiatru, który by złagodził upał, a jedyny ruch powietrza wokół nas to był nieustanny rój brzęczących much. I znów musiałem się wysilić, by dotrzymać Matsudzie kroku, lecz tym razem nie pragnąłem w duchu, żeby zwolnił. Mijaliśmy po obu stronach jakieś konstrukcje podobne do straganów, zamkniętych w porze dziennej, które w rzeczywistości były poszczególnymi ludzkimi siedzibami, odgrodzonymi niekiedy od drogi jedynie szmacianą zasłoną. Tu i ówdzie na progach siedzieli starzy ludzie, którzy rzucali nam spojrzenia zaciekawione, choć nie wrogie. Dokoła roiło się od małych dzieci, a i kory jakby nieustannie pryskały nam spod nóg. Szliśmy, wymijając uskokami koce i bieliznę rozwieszoną na chropawych strzępkach sznurów, pośród płaczu niemowląt, ujadania psów i przyjaznych sąsiedzkich pogwarek prowadzonych przez ulicę, dochodzących jakby spoza zaciągniętych zasłon. Po krótkim czasie zacząłem coraz dotkliwiej odczuwać woń otwartych ścieków, wykopanych po obu stronach naszej wąskiej dróżki. Unosiły się nad nimi chmary much i podążając ciągle za Matsudą, wyraźnie dostrzegałem, że przestrzeń między tymi rynsztokami kurczy się z każdą chwilą, aż w końcu miało się wrażenie, że balansujemy na zwalonym pniu. Dotarliśmy w ten sposób do czegoś w rodzaju podwórza, gdzie gęsto stłoczone rudery zagradzały dalszą drogę. Matsuda wszakże wskazał lukę między dwiema chatynkami, przez którą prześwitywał jakiś ugór. - Jak pójdziemy tym skrótem - objaśnił - wyjdziemy na tyły ulicy Kogane. Niedaleko wejścia do wskazanego „pasażu” spostrzegłem trzech małych chłopaczków pochylonych nad czymś, co leżało na ziemi, poszturchujących to „coś” patykami. Gdy byliśmy już blisko, jęli krążyć wokół z gniewnymi minami, a choć nic nie zobaczyłem, ich zachowanie pozwalało się domyślać, że torturują jakieś stworzenie. Matsuda musiał dojść do tego samego wniosku, bo zauważył, gdyśmy ich mijali: - Cóż chcesz, oni tutaj nie mają w co się bawić. O tych chłopcach szybko wówczas zapomniałem. Dopiero parę dni później obraz tej trójki, zwróconej ku nam z gniewem w twarzach, wymachującej kijami pośród całej tej nędzy i brudu, powrócił do mnie jak żywy i uczyniłem zeń główny motyw „Błogostanu”. Zaznaczyłbym wszelako, że kiedy Żółw zerknął na mój nie dokończony obraz tego ranka, trzej chłopcy, których zobaczył, różnili się pod paroma istotnymi względami od swoich modeli. Bo choć nadal stali przed nędzną budą, odziani w takie same łachmany co i tamci, ich gniewne spojrzenia to nie były spojrzenia defensywne, biorące się z poczucia winy małych przestępców schwytanych na gorącym uczynku, lecz męskie, gniewne spojrzenia gotowych do walki samurajów. I to wcale nie przypadek, że chłopcy na moim obrazie trzymali swoje kije w klasycznej pozycji kendo. A nad głowami tych trzech chłopców Żółw ujrzałby w zarysie drugi motyw - trzej zażywni, dobrze ubrani jegomoście, rechocący przy stoliku luksusowego baru. Ich spojrzenia mają w sobie coś z przesytu i rozkładu. Wymieniają pewnie żarciki o swoich metresach czy coś w tym rodzaju. Te dwa kontrastowe motywy zlewają się w jeden obraz osadzony w konturze wysp japońskich. W prawym rogu na dole słowo „Błogostan” wymalowane jest dużymi czerwonymi literami, w lewym, mniejszymi, widnieje deklaracja: „Ale młodzi gotowi są walczyć o swoją godność”. Kiedy tak opisuję to wczesne i bez wątpienia niewymyślne dzieło, niektóre jego cechy mogą się wydać wam znajome. Możliwe bowiem, że znacie mój obraz „Oczy zwrócone na horyzont”, który w postaci reprodukcji zyskał w latach trzydziestych pewien rozgłos i siłę oddziaływania w naszym mieście. Otóż te „Oczy zwrócone na horyzont” były przeróbką „Błogostanu”, aczkolwiek z odstępstwami, jakich można było oczekiwać po upływie tylu lat. Ten drugi obraz, jak może pamiętacie, też zawierał dwa kontrastowe motywy, przenikające się nawzajem i ujęte w kontur wybrzeża japońskiego. Motyw górny nadal przedstawiał trzech dobrze ubranych mężczyzn pogrążonych w rozmowie, lecz tym razem ich twarze zdradzały nerwowość, gdy tak spoglądali na siebie wzajem w oczekiwaniu inicjatywy. Te trzy twarze, czego wam nie potrzebuję uświadamiać, wyglądały na oblicza politycznych prominentów. W niższym, dominującym motywie trzej mali nędzarze przedzierzgnęli się w trzech żołnierzy o surowych twarzach. Dwaj, dzierżący karabiny z bagnetami, stali po bokach oficera, który wyciągniętym mieczem wskazywał drogę naprzód, na zachód, w głąb Azji. Za nimi, w drugim planie, nie roztaczał się już obraz nędzy, tylko wojskowy sztandar wschodzącego słońca. Słowo „Błogostan” w prawym dolnym rogu zostało zastąpione przez „Oczy zwrócone na horyzont!”, a z lewej strony przesłanie: „Nie czas na tchórzliwe gadulstwo. Japonia musi iść naprzód”. Rzecz jasna, mogliście nie spotkać się z tym dziełem, jeśli nie znaliście naszego miasta. Ale nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że znają je całe rzesze ludzi, którzy mieszkali tu przed wojną, bo wychwalano je wówczas za śmiałe pociągnięcia pędzla, a już zwłaszcza za kolorystyczny rozmach. Chociaż, rzecz jasna, zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że obraz „Oczy zwrócone na horyzont”, bez względu na jego walory artystyczne, wyraża uczu- cia dzisiaj już przebrzmiałe. Ba, pierwszy bym przyznał, że właśnie te uczucia zasługują chyba na potępienie. Nie należę do tych, co to nie mają odwagi przyznać się do uchybień w dawnych dokonaniach. Ale nie zamierzałem tu rozprawiać o obrazie „Oczy zwrócone na horyzont”. Wspominam o nim tylko ze względu na jego oczywiste powinowactwo z tamtym wcześniejszym obrazem, a także dlatego, przypuszczam, żeby podkreślić, jak oddziałało na moją dalszą karierę to moje spotkanie z Matsudą Zacząłem się z nim widywać regularnie już parę tygodni przed tamtym rankiem w kuchni, kiedy to Żółw dokonał swego odkrycia. Sądzę, że nasze częste kontakty są miarą wpływu, jaki wywierały na mnie jego przekonania, bo pamiętam, że nie darzyłem go zrazu zbytnią sympatią. Przeciwnie, nasze wcześniejsze spotkania kończyły się przeważnie ostrymi sporami, budzącymi wzajemną skrajną niechęć. Pamiętam na przykład pewien wieczór, niedługo po tym, jak brnąłem za nim przez obszary nędzy Nishizuru, wieczór, gdy poszliśmy razem do baru gdzieś w śródmieściu. Nie pomnę nazwy tego baru ani gdzie dokładnie się znajdował, wyraźnie jednak mam go w oczach - mroczny, niechlujny lokal, odwiedzany najwidoczniej przez podejrzany element. Od razu za progiem poczułem się nieswojo, lecz Matsuda wydawał się tam zadomowiony i prowadząc mnie do niszy z niedużym wolnym stolikiem, witał po drodze jakichś mężczyzn grających w karty wokół stołu. Mój lęk nie zelżał ani odrobinę, gdy zaraz, ledwie zasiedliśmy, jakieś dwa typy, w sztok pijane, wkroczyły chwiejnie do niszy, próbując nas wciągnąć do rozmowy. Matsuda krótko i zwięźle kazał im się wynieść, więc przewidywałem awanturę, jednakże coś w nim widocznie było rozbrajającego, bo odeszli bez szemrania. Siedzieliśmy potem jakiś czas, gwarząc i popijając, lecz niebawem, jak sobie przypominam, w naszej wymianie zdań pojawiły się nieprzyjemne zgrzyty. Pamiętam, że w pewnej chwili powiedziałem: - Trzeba przyznać, że my, artyści, może i niekiedy zasługujemy na drwiny ze strony ludzi twojego pokroju. Ale obawiam się, że jesteś w błędzie zakładając, że wszyscy tak naiwnie pojmujemy świat. Matsuda roześmiał się. - Musisz pamiętać, Ono, że tych artystów ja spotykam wielu. Na ogół jest to nieprawdopodobnie dekadenckie plemię. Często z dziecinnym wręcz pojęciem o sprawach tego świata. Już miałem zaprotestować, lecz Matsuda ciągnął dalej: - Weź choćby ten twój projekt. Ten, który mi przed chwilą z taką powagą przedstawiłeś. Jest bardzo wzruszający, ale jeśli mi wolno tak powiedzieć, zdradza całą naiwność typową dla was, artystów. - Nie rozumiem, dlaczego mój pomysł tak zasługuje na twoje drwiny. No, ale widocznie byłem w błędzie sądząc, że cię obchodzą biedacy w naszym mieście. - Po co zaraz te dziecinne dąsy. Doskonale wiesz, że mnie obchodzą. Zastanówmy się przez chwilę nad tym twoim małym planem. Załóżmy, że się zdarzy rzecz niemożliwa i że twój profesor będzie mu sprzyjał. A wtedy wy wszyscy w waszej willi poświęcicie tydzień, może dwa na wykonanie - czego? - dwudziestu obrazów? Trzydziestu co najwyżej. Nie ma przecież sensu produkować ich więcej, nie sprzedacie więcej niż dziesięć, jedenaście, tak czy owak. I co wtedy zrobisz, Ono? Obejdziesz ubogie dzielnice miasta z woreczkiem grosiwa uciułanego za ten ciężki trud? Rozdasz po senie każdemu spotkanemu biedakowi? - Wybacz, Matsuda, ale muszę jeszcze raz powtórzyć, że mylisz się, biorąc mnie za pierwszego naiwnego. Ani przez chwilę nie sugerowałem, że wystawa ma się ograniczyć do grupy mistrza Mori. Doskonale sobie zdaję sprawę z ogromu nędzy, którą chcemy złagodzić, i dlatego przychodzę do ciebie z tą propozycją. To twoje Towarzystwo Okada-Shingen doskonale się nadaje do zrealizowania tego planu. Duże wystawy, urządzane regularnie w całym mieście, przyciągające coraz to więcej artystów, przyniosłyby znaczną poprawę warunków życia tej biedoty. - Przykro mi, Ono - rzekł Matsuda, uśmiechając się i potrząsając głową - ale obawiam się, że mimo wszystko oceniałem was prawidłowo. Jako plemię, wy, artyści, jesteście rozpaczliwie naiwni. - Odchylił się z westchnieniem na oparcie krzesła. Blat naszego stolika był posypany popiołem z papierosów i Matsuda kreślił na nim w zamyśleniu jakieś wzory brzegiem pustego pudełka od zapałek, pozostawionego przez poprzednich gości. - Istnieje dzisiaj pewien typ artysty - ciągnął - którego talent najpełniej się przejawia w oderwaniu od rzeczywistego świata. Tacy, niestety, wyraźnie teraz dominują i ty, Ono, dostałeś się pod wpływ jednego z nich. Nie złość się, bo to prawda. Twoja wiedza o świecie jest jak wiedza dziecka. Wątpię na przykład, czy potrafiłbyś mi powiedzieć, kto to był Karol Marks. Popatrzyłem na niego kwaśno, ale nic nie powiedziałem. Roześmiał się. - No widzisz? Ale nie martw się zbytnio. Twoi koledzy na ogół też nie wiedzą. - Nie bądź śmieszny. Jasne, że wiem, kto to był Karol Marks. - Jeśli tak, to przepraszam. Chyba cię nie doceniałem. Proszę, powiedz mi, co wiesz o Marksie. Wzruszyłem ramionami. - Zdaje się, że stał na czele rosyjskiej rewolucji. - A w takim razie Lenin? Czy może był on zastępcą Marksa? - Kolegą, w pewnym sensie. - Spostrzegłem, że Matsuda znów wykrzywia twarz w uśmiechu, więc szybko dodałem, żeby go uprzedzić: - Tak czy siak, mówisz niedorzecznie. To są problemy jakiegoś dalekiego kraju. A ja mówię o biedocie tu, w naszym własnym mieście. - Oczywiście, oczywiście. Ale widzisz, Ono, w dalszym ciągu twierdzę, że nie masz o niczym pojęcia. Nie myliłeś się przypuszczając, że Towarzystwo Okada-Shingen troszczy się o to, żeby obudzić artystów z uśpienia i zbliżyć ich do realnego świata. Lecz wprowadziłem cię w błąd, jeśli kiedykolwiek sugerowałem, że nasze towarzystwo pragnie się przeobrazić w ogromną żebraczą miskę. Dobroczynność nas nie interesuje. - Nie pojmuję, co można mieć przeciwko odrobinie dobroczynności. A jeśli przy okazji otworzy ona oczy nam, dekadenckim artystom, to tym lepiej. Takie jest moje zdanie. - Gdzie te twoje otwarte oczy, skoro wierzysz, że szczypta łaskawej dobroczynności zdoła pomóc biedocie naszego kraju? Prawda jest taka, Ono, że Japonia zmierza do kryzysu. Jesteśmy w rękach chciwych biznesmenów i słabych polityków. Tacy ludzie postarają się o to, żeby nędza rosła z każdym dniem. To znaczy, o ile my, wstępujące pokolenie, nie weźmiemy spraw w swoje ręce. Ale ja nie jestem agitatorem politycznym, Ono. Ja się zajmuję sztuką. I obchodzą mnie artyści, tacy jak ty. Utalentowani młodzi artyści, jeszcze nie zaślepieni doszczętnie przez ten zamknięty mały światek, jaki wszyscy zamieszkujecie. Okada-Shingen istnieje po to, żeby pomóc takim jak ty zrzucić bielmo z oczu i tworzyć dzieła o niekłamanej wartości, jakiej wymagają nasze trudne czasy. - Wybacz, Matsuda, ale widzę, że to ty w gruncie rzeczy jesteś tym naiwnym. Rzeczą artysty jest uchwycić piękno, gdziekolwiek je znajduje. Ale choćby to robił nie wiem jak udatnie, niewielki będzie miał wpływ na sprawy, o których tu mówisz. Więc jeśli Okada- Shingen jest takie, jakim je przedstawiasz, to doprawdy wydaje mi się ono wadliwie pomyślane. Oparte, jak widać, na naiwnym, błędnym przekonaniu, czego sztuka może, a czego nie może dokonać. - Wiesz doskonale, Ono, że dla nas sprawy nie wyglądają tak prosto. Zresztą, Okada- Shingen nie działa w izolacji. Każda dziedzina życia - czy to polityczna, czy wojskowa - ma swoich młodych ludzi podobnych do nas, ludzi, którzy myślą tak samo. Jesteśmy pokoleniem wstępującym. Razem zdołalibyśmy osiągnąć coś, co ma prawdziwą wartość. Tak się składa, że niektórzy z nas przywiązują ogromną wagę do sztuki i pragną, by odpowiadała wymogom dzisiejszego świata. Szczerze mówiąc, Ono, w czasach, kiedy ludzie stają się coraz biedniejsi, dzieci wokół ciebie coraz bardziej głodują i chorują, po prostu nie wystarczy, żeby artysta chował się gdzieś w zakamarkach, wysmakowując do perfekcji portrety kurtyzan. Już widzę, że się złościsz i szukasz sposobu, żeby mi się zrewanżować. Ale ja chcę dobrze, Ono. I mam nadzieję, że z czasem przemyślisz to starannie. Bo kto jak kto, lecz ty jesteś człowiekiem wybitnie utalentowanym. - Dobrze, tylko powiedz mi, Matsuda, w jaki sposób my, dekadenccy, głupi artyści, mamy pomóc w urzeczywistnieniu twojej politycznej rewolucji? Ku mojej irytacji Matsuda znów przesłał mi lekceważący uśmiech ponad stołem. - Rewolucji? Co ty opowiadasz, Ono? To komuniści pragną rewolucji. My niczego takiego nie pragniemy. Wręcz przeciwnie, jak już o to chodzi. My chcemy przywrócenia dynastii. Żądamy tylko, żeby Jego Cesarskiej Mości przywrócono jego prawowitą funkcję głowy państwa. - Przecież nasz cesarz jest właśnie głową państwa. - No wiesz, Ono. Jakiś ty naiwny, kompletnie niezorientowany. - Głos Matsudy, zazwyczaj tak spokojny, w tym miejscu jakby stwardniał. - Nasz cesarz jest prawowitym władcą, a mimo to do czego faktycznie doszło? Ci biznesmeni i ich politycy odebrali mu władzę. Posłuchaj, Ono, Japonia to już nie tamten zacofany kraj chłopskich poletek. Jesteśmy teraz potężnym narodem, zdolnym dorównać każdemu zachodniemu narodowi. Na azjatyckiej półkuli Japonia jest jak olbrzym pośród karłów i kalek. A tymczasem pozwalamy na to, by nasz lud popadał w coraz większą rozpacz, by nasze dzieci umierały z niedożywienia, podczas gdy biznesmeni się bogacą, a politycy kluczą w nieskończoność i gadają Czy możesz sobie wyobrazić, by którekolwiek z zachodnich mocarstw pozwoliło u siebie na taką sytuację? Z pewnością dawno by już przystąpili do akcji. - Akcji? O jakiej akcji mówisz, Matsuda? - Czas, byśmy wykuli imperium równie potężne i bogate jak brytyjskie czy francuskie. Musimy spożytkować nasze siły na ekspansję zagraniczną. Dla Japonii nadszedł teraz odpowiedni moment, by zajęła właściwe miejsce pośród światowych potęg. Wierz mi, Ono, mamy na to środki, ale musimy jeszcze znaleźć wolę. I musimy się pozbyć tych polityków i biznesmenów. Wtedy wojsko będzie posłuszne tylko Jego Wysokości Cesarzowi. - Zaśmiał się i opuścił wzrok na żłobione w popiele wzory. -Ale to jest w dużej mierze zadanie dla innych - dopowiedział. - Tacy jak my, Ono, muszą troszczyć się o sztukę. Według mnie jednak powód, dla którego Żółw tak się zatrwożył parę tygodni później w dawnej kuchni, nie miał wiele wspólnego ze sprawami, które roztrząsałem owego wieczoru z Matsudą Żółw nie potrafiłby sięgać myślą tak daleko w ocenie mego nie dokończonego dzieła. Mógł zauważyć tylko, że obraz rażąco odbiega od głównych wskazań mistrza Mori; zarzuciłem w nim to zbiorowe usiłowanie naszej szkoły, by uchwycić nikłe światło lampionów świata uciech i rozrywki; dla dopełnienia wrażeń wizualnych wprowadziłem śmiałą kaligrafię; a już nade wszystko Żółw musiał być wstrząśnięty widząc, że w swojej technice posłużyłem się do woli grubą kreską - dość tradycyjna metoda, jak zapewne wiecie, lecz jej odrzucenie było w nauczaniu pana Mori rzeczą podstawową. Jakiekolwiek były przyczyny Żółwiowego oburzenia, zorientowałem się tamtego ranka, że nie zdołam już dłużej ukrywać przed otoczeniem swoich szybko dojrzewających idei i że jest tylko kwestią czasu, kiedy nasz profesor dowie się o wszystkim. Toteż, zanim doszło do tamtej rozmowy z panem Mori w pawilonie Ogrodów Takami, wielokrotnie rozważałem w myślach, co też mu powiedzieć, i postanowiłem twardo obstawać przy swoim. W jakiś tydzień po tamtym poranku w kuchni spędziliśmy obaj z panem Mori popołudnie w śródmieściu, załatwiając jakieś sprawy - może chodziło o wybranie i zamówienie dla nas materiałów, nie pamiętam. Pamiętam za to, że kiedy chodziliśmy po mie- ście, w zachowaniu pana Mori wobec mnie nie było nic szczególnego. Później, pod wieczór, zostało nam jeszcze trochę czasu do pociągu, więc poszliśmy w górę stromymi schodkami do Ogrodów Takami, na tyłach dworca Yotsugawa. Stał tam wówczas, na samym grzbiecie wzgórza, skąd roztaczał się widok na okolicę - nieopodal dzisiejszego pomnika pokoju - rozkoszny pawilon. Przyciągały w nim wzrok zwłaszcza lampiony, pięknie rozwieszone wzdłuż okapów wytwornego dachu, choć tego wieczoru, jak sobie przypominam, nie paliły się na nasze powitanie. Pawilon, gdy weszło się pod dach, okazał się przestronny jak rozległa sala, a że ta przestrzeń nie była zamknięta z żadnej strony, tylko filary podtrzymujące łukowymi wiązaniami dach przesłaniały widok na dzielnicę w dole. Niewykluczone, że właśnie tego wieczoru spędzonego z panem Mori odkryłem ten pawilon. Miał później na całe lata pozostać moim ulubionym miejscem, póki nie uległ zburzeniu w czasie wojny, i często tam zabierałem moich własnych uczniów, gdy zdarzyło nam się być w pobliżu. Zdaje mi się, że właśnie w tym pawilonie, tuż przed wybuchem wojny, po raz ostatni rozmawiałem z Kurodą, moim najzdolniejszym uczniem. Tak czy siak, tego pierwszego wieczoru, gdy wszedłem tam za panem Mori, niebo, pamiętam, przybrało barwę bladopurpurową, a w plątaninie dachów w dole, wciąż jeszcze widocznych mimo mroku, pojawiły się światełka. Mori-san zrobił parę kroków ku tej panoramie, po czym oparty ramieniem o filar spojrzał z niejaką satysfakcją w niebo i powiedział, nie odwracając się do mnie: - Ono, w naszej chuście są stoczki i zapałki. Zapal łaskawie te lampiony. Wyobrażam sobie, że efekt będzie niebywały. Gdy obchodziłem dokoła pawilon, zapalając lampion za lampionem, ogród wokół nas, już nieruchomy i milczący, stopniowo pogrążał się w mroku. Przez cały czas nie przestawałem zerkać na zarysowaną na tle nieba sylwetkę pana Mori, zapatrzonego w panoramę. Zapaliłem już chyba połowę lampionów, kiedy usłyszałem: - No więc, Ono, co ciebie tak gnębi? - Nie rozumiem, Sensei. - Wspomniałeś mi dzisiaj, że jest coś, co nie daje ci spokoju. Zaśmiałem się lekko, sięgając do lampionu. - Drobiazg, Sensei. Nie zawracałbym panu tym głowy, gdyby nie to, że nie wiem, co z tym począć. Otóż dwa dni temu odkryłem, że niektóre moje obrazy zostały wyniesione z dawnej kuchni, gdzie je zawsze przechowywałem. Mori-san milczał chwilę. - A co inni na to powiedzieli? - rzucił wreszcie. - Pytałem ich, ale wygląda na to, że nikt o niczym nie wie. Albo przynajmniej nie ma ochoty mi powiedzieć. - Więc jaki z tego wyciągnąłeś wniosek, Ono? Że istnieje przeciwko tobie jakaś zmowa? - Prawdę mówiąc, Sensei, tamci rzeczywiście robią wszystko, żeby mnie unikać. Na dobrą sprawę, od paru dni ani razu mi się nie udało nawiązać rozmowy z żadnym z nich. Jak wchodzę do pokoju, wszyscy milkną albo też wychodzą. Nic nie odpowiedział i gdy zerknąłem w jego stronę, wyglądał, jakby wciąż był pochłonięty pałającym niebem. Zapalałem właśnie następny lampion, gdy doszedł mnie jego głos: - Twoje obrazy są obecnie w moim posiadaniu. Przykro mi, jeśli biorąc je tak cię zatrwożyłem, ale właśnie parę dni temu miałem trochę wolnego czasu i pomyślałem sobie, że to dobra okazja, żeby przyjrzeć się wreszcie, co ostatnio zrobiłeś. Byłeś chyba w tym czasie gdzieś na mieście. Sądzę, Ono, że powinienem był ci o tym powiedzieć, jak wróciłeś. Przepraszam. - Ależ nic nie szkodzi, Sensei. Jestem ogromnie wdzięczny, że pan tak się interesuje tym, co robię. - Przecież to całkiem naturalne, że się interesuję. Jesteś moim najzdolniejszym uczniem. Poświęciłem lata na rozwijanie twojego talentu. - Oczywiście, Sensei. Nie potrafię wyrazić, co panu zawdzięczam. Żaden z nas nie odezwał się przez dłuższą chwilę, w czasie której zapalałem dalej lampiony. Nagle przerwałem tę czynność i oświadczyłem: - To dla mnie wielka ulga, że nic się nie stało tym obrazom. Powinienem był się domyślić takiej prostej ewentualności. Teraz już mogę być spokojny. Mori-san nic na to nie odpowiedział i sądząc po jego sylwetce, nie odrywał oczu od panoramy. Przyszło mi na myśl, że mnie nie dosłyszał, więc powiedziałem trochę głośniej: - Cieszę się, że mogę być spokojny o bezpieczeństwo moich obrazów. - Tak, Ono - Mori-san przemówił jakby wyrwany nagle z zamyślenia. - Miałem trochę wolnego czasu, więc poleciłem komuś pójść i przynieść mi twoje ostatnie prace. - To głupio z mojej strony, że się niepokoiłem. Cieszę się, że obrazy są bezpieczne. Milczał, więc znów pomyślałem, że mnie nie dosłyszał. Ale nagle przemówił: - Byłem trochę zaskoczony tym, co zobaczyłem. Wygląda na to, że penetrujesz ciekawe ścieżki. Rzecz jasna, mógł nie użyć dokładnie tego określenia: „penetrujesz ciekawe ścieżki”. Bo uświadamiam sobie, że to ja w późniejszych latach chętnie się nim posługiwałem, i niewykluczone, że przypominam sobie moje własne słowa wypowiedziane następnie do Kurody w tym samym pawilonie. Choć z drugiej strony, jestem przekonany, że Mori-san nadmieniał niekiedy o „penetracji ścieżek”. W istocie więc, jest to chyba jeszcze jeden dowód, że odziedziczyłem jakiś charakterystyczny rys po swoim dawnym profesorze. Wtedy jednak, pamiętam, odpowiedziałem tylko zawstydzonym śmieszkiem i sięgnąłem do następnego lampionu. On tymczasem ciągnął dalej: - Nic w tym złego, jeśli młody artysta trochę eksperymentuje. Dzięki temu może również wyeliminować co bardziej powierzchowne wpływy ze swojej metody. Potem może powrócić do poważniejszej pracy z jeszcze większym zaangażowaniem. - Urwał, a po chwili wymamrotał jakby do siebie: - Nie, nie ma nic złego w eksperymentowaniu. To prawo młodości. Nic złego, absolutnie. - Sensei - powiedziałem - jestem głęboko przekonany, że moje ostatnie prace są najlepsze ze wszystkich dotychczasowych. - Nie ma w tym nic złego, nic złego, absolutnie. Ale z drugiej strony, nie powinno się poświęcać zbyt wiele czasu na takie eksperymenty. Najlepiej powrócić do poważnej pracy, póki nie jest za późno. Czekałem, czy nie powie czegoś więcej. Po dłuższej chwili powtórzyłem: - To była niewątpliwie głupota z mojej strony, że tak się niepokoiłem o te obrazy. Ale widzi pan, Sensei, jestem z nich bardziej dumny niż ze wszystkich innych, jakie w życiu namalowałem. A swoją drogą, powinienem był się domyślić, że musi istnieć jakieś proste wyjaśnienie tej zagadki. Mori-san wciąż milczał. Spojrzałem na niego zza lampionu, który właśnie zapalałem, lecz trudno było orzec, czy rozważa to, co powiedziałem, czy też w ogóle myśli o czym innym. Niebo nadal roztaczało blaski i w pawilonie przemieszało się dziwacznie światło, a ja zapalałem następne lampiony. Mimo to widziałem tylko zarys postaci pana Mori, opartego o filar tyłem do mnie. - Nawiasem mówiąc - odezwał się wreszcie - słyszałem, że jest jeszcze parę obrazów, które niedawno ukończyłeś, Ono, a których nie ma u mnie. - Całkiem możliwe, że jest kilka takich, których nie przechowywałem razem z tamtymi. - Aha. I do tych na pewno jesteś najbardziej przywiązany. Nie odpowiedziałem, a Mori-san ciągnął dalej: - Może jak wrócimy, przyniesiesz mi tamte obrazy. Bardzo ich jestem ciekaw, Ono. Zastanowiłem się przez moment. - Byłbym oczywiście bardzo wdzięczny, gdyby Sensei wyraził o nich swoje zdanie, tylko że nie pamiętam, gdzie ja je podziałem. - Ale postarasz się je odnaleźć, mam nadzieję. - Tak, tak, Sensei. A na razie może uwolnię Sensei od tych pozostałych, które obdarzył pan łaskawie swą uwagą. Z pewnością zagracają panu mieszkanie, więc zabiorę je, jak tylko wrócimy. - Nie troszcz się o te obrazy, Ono. Wystarczy, jeśli odnajdziesz tamte pozostałe i przyniesiesz je do mnie. - Żałuję, Sensei, ale tamtych nie zdołam już odnaleźć. - Ach, tak... -Westchnął ze znużeniem i znów zobaczyłem, że się wpatruje w niebo. - Więc nie przypuszczasz, że będziesz mógł mi przynieść te swoje obrazy. - Nie, Sensei. Obawiam się, że nie. - Rozumiem. Zastanowiłeś się, rzecz jasna, nad swoją przyszłością w razie opuszczenia mojej pracowni. - Miałem nadzieję, że Sensei zrozumie moją sytuację i nadal będzie mnie wspierał na mojej artystycznej drodze. Milczał, więc podjąłem znowu: - Sensei, byłby to dla mnie wielki cios opuścić willę. Te ostatnie parę lat to były najszczęśliwsze i najcenniejsze lata w moim życiu. Moich kolegów uważam za braci. A jeśli chodzi o Sensei, to brak mi słów, by wyrazić, jak wiele panu zawdzięczam. Błagam, niechże pan jeszcze raz się przyjrzy tym moim nowym obrazom innym okiem. A może jak wrócimy, Sensei mi pozwoli objaśnić moje zamierzenia w każdym z tych obrazów. Wciąż nie dawał po sobie poznać, czy mnie słucha, więc ciągnąłem dalej: - Wiele się nauczyłem przez te lata. Wiele się nauczyłem kontemplując świat uciech i dostrzegając jego kruche piękno. Ale teraz czuję, że czas, abym zrobił krok naprzód, ku czemuś innemu. Sensei, ja uważam, że w takich trudnych czasach artyści muszą się nauczyć cenić coś bardziej istotnego niż te rozkosze, które znikają wraz z pojawieniem się rannego światła. Artyści niekoniecznie muszą zamieszkiwać dekadencki świat odgrodzony murem. Moje sumienie, Sensei, mówi mi, że nie mogę pozostać na zawsze malarzem świata ułudy. Co powiedziawszy, zająłem się z powrotem lampionami. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Mori-san przemówił wreszcie: - Jesteś od pewnego czasu moim najbardziej utalentowanym uczniem. Będzie to dla mnie wielka przykrość, jeśli odejdziesz. Umówmy się więc, że masz trzy dni na przyniesienie mi reszty obrazów. Przyniesiesz mi je, a potem wrócisz do właściwych zadań. - Sensei, ja już powiedziałem: żałuję bardzo, ale nie będę mógł panu przynieść tych obrazów. Mori-san wydał jakiś dźwięk, jakby roześmiał się do siebie. - Sam mówisz, że to są trudne czasy. Zwłaszcza dla młodego artysty, praktycznie nieznanego i pozbawionego środków. Gdybyś był mniej utalentowany, obawiałbym się o twoją przyszłość po rozstaniu ze mną. - Szczerze mówiąc, nigdzie się nie zaczepiłem. Willa jest mi domem od tak dawna, że nigdy poważnie nie myślałem, by mogło być inaczej. - Czyżby? No, ale jak powiadam, Ono, gdybyś był mniej utalentowany, byłyby powody do obaw. Ale ty jesteś uzdolnionym młodzieńcem. - Zobaczyłem, że jego sylwetka odwraca się w moją stronę. - Z pewnością uda ci się znaleźć pracę ilustratora magazynów i komiksów. Może nawet załatwisz sobie posadę w takiej firmie jak ta, w której byłeś zatrudniony, kiedy się pojawiłeś u mnie. Będzie to naturalnie oznaczało koniec twojego rozwoju artystycznego, ale przecież wszystko to wziąłeś na pewno pod uwagę. Taka reakcja może się wydać niepotrzebnym odwetem nauczyciela wobec ucznia, który nie przestał żywić dla niego szacunku i podziwu. Lecz z drugiej strony, skoro mistrz poświęcił uczniowi tyle czasu i środków, jeśli następnie pozwolił, by nazwisko tego ucznia kojarzono publicznie z jego nazwiskiem, można chyba zrozumieć, jeśli już nie wybaczyć, że traci na chwilę poczucie proporcji i reaguje w sposób, którego później może żałować. Więc choć te manewry wokół przejęcia obrazów wydadzą się niewątpliwie małostkowe, można zrozumieć, że mistrz, który faktycznie dostarczył uczniowi niemal wszystkich farb i materiałów, może zapomnieć w takiej chwili, że uczeń ma w ogóle jakieś prawa do swoich własnych dzieł. A przecież nie ulega wątpliwości, że taka arogancja i zaborczość ze strony nauczyciela, choćby i najsławniejszego, jest pożałowania godna. Niekiedy wciąż jeszcze wracam myślami do pewnego zimowego ranka i zapachu spalenizny, który wwiercał mi się w nozdrza coraz to bardziej natarczywie. Było to zimą przed wybuchem wojny i stałem pełen niepokoju przed drzwiami domu Kurody - nędznego małego byle co wynajętego w rejonie Nakamachi. Swąd spalenizny najwyraźniej dochodził skądś z wewnątrz, a razem z nim kobiecy szloch. Pociągałem raz po raz sznurek dzwonka i wołałem, żeby mi ktoś otworzył, lecz nikt nie odpowiadał. W końcu postanowiłem wejść bez proszenia, ale gdy tylko szarpnąłem ku sobie zewnętrzne drzwi, w progu zjawił się umundurowany policjant. - Czego pan chce? - zapytał. - Szukam pana Kurody. Czy jest w domu? - Lokator został zabrany do komisariatu na przesłuchanie. - Przesłuchanie? - Radzę panu iść do domu. Bo inaczej zechcemy porozmawiać również z panem. Interesują nas teraz wszyscy bliscy znajomi lokatora. - Ale dlaczego? Czy pan Kuroda popełnił jakieś przestępstwo? - Takich jak on nam tu nie potrzeba. I jeśli pan nie pójdzie sobie, zabierzemy i pana na przesłuchanie. Kobieta wewnątrz - matka Kurody, jak przypuszczałem - nie przestawała szlochać. Usłyszałem, jak ktoś na nią pokrzykuje. - Gdzie jest wasz szef? - Tu, obok. Chce pan być aresztowany? - Na razie może wyjaśnię, że się nazywam Ono. - Oficerowi widać nic to nie mówiło, więc wywodziłem dalej trochę niepewnie: - To ja złożyłem informację, która was tutaj sprowadziła. Jestem Masuji Ono, artysta malarz i członek Komisji Kultury Wydziału Spraw Wewnętrznych. Ponadto jestem oficjalnym doradcą Komisji do spraw Działalności Antypatriotycznej. Sądzę, że popełniono tu jakąś omyłkę, i chciałbym pomówić z kimś, kto tą akcją kieruje. Oficer popatrzył na mnie podejrzliwie, po czym odwrócił się i zniknął w głębi domu. Wrócił niebawem i ruchem ręki pokazał, abym wszedł. Idąc za nim widziałem wszędzie opróżnione szafy i kredensy, których zawartość wyrzucono na podłogę. Zauważyłem jakieś książki ułożone w stosy i powiązane, a w głównym pokoju podniesioną tatami i funkcjonariusza, który z latarką w ręku badał deski podłogowe. Zza przepierzenia dobiegał teraz wyraźniej płacz matki Ku-rody i wrzaski policjanta, który ją o coś wypytywał. Zaprowadzono mnie na werandę z tyłu domu. Na środku małego podwórka stał przy ognisku jeszcze jeden policjant mundurowy, a przy nim jakiś cywil. Ten w cywilu odwrócił się i zrobił parę kroków w moją stronę. - Czy to pan Ono? - spytał z uszanowaniem. Funkcjonariusz, który mnie przyprowadził, widać pojął, że jego poprzednie grubiaństwo było nie na miejscu, bo szybko wycofał się w głąb domu. - Co się stało z panem Kurodą? - Zabrany na przesłuchanie, panie Ono. Zajmiemy się nim, niech się pan nie martwi. Zapatrzyłem się w ogień za jego plecami, już prawie wygasły. Funkcjonariusz w mundurze dziobał stos patykiem. - Czy byliście upoważnieni do spalenia tych obrazów? - zapytałem. - Mamy zwyczaj niszczyć wszelkie obraźliwe materiały, które nie będą przydatne jako dowód. Wybraliśmy odpowiednią próbkę. Resztę tego śmiecia właśnie palimy. - Nie miałem pojęcia, że coś podobnego się wydarzy -powiedziałem. - Zasugerowałem tylko komisji, żeby ktoś przyszedł i powiedział panu Kurodzie parę słów dla jego własnego dobra. - Zapatrzyłem się znowu na tlący się w środku podwórza stos. - Wcale nie trzeba było ich palić. Było tam wiele znakomitych dzieł. - Panie Ono, jesteśmy panu wdzięczni za pomoc. Ale teraz, kiedy już śledztwo się zaczęło, musi je pan zostawić odpowiednim władzom. Dopilnujemy, żeby ten pański Kuroda był uprzejmie traktowany. Uśmiechnął się i odwrócony teraz z powrotem do ogniska powiedział coś do mundurowego. Tamten znów pogrzebał w ogniu i wymamrotał pod nosem coś w rodzaju: „antypatriotyczne śmiecie”. Pozostałem na werandzie, nie dowierzając własnym oczom. Na koniec ten w cywilu zwrócił się ponownie do mnie: - Panie Ono, radzę, żeby pan poszedł już do domu. - Wszystko to się posunęło o wiele za daleko - oświadczyłem. - I dlaczego przesłuchujecie panią Kuroda? Co ona ma z tym wspólnego? - To już jest sprawa policji, panie Ono. Pan już do tego nic nie ma. - Wszystko to się posunęło o wiele za daleko. Zamierzam o tym pomówić z panem Ubukata. A najlepiej, jak pójdę z tym wprost do pana Saburiego. Gość w cywilu zawołał kogoś, kto był w domu, i u mego boku pojawił się funkcjonariusz, który mi otworzył drzwi. - Podziękuj panu Ono za pomoc i wyprowadź go stąd - zarządził cywil. Odwrócił się do ognia i zakaszlał nagle. - Wredne obrazy, to i wredny dym - rzucił z uśmieszkiem, wachlując się zamaszyście. Ale to wszystko raczej odbiega od tematu. Zdaje się, że wspominałem wydarzenia tamtego dnia w zeszłym miesiącu, kiedy to Setsuko przebywała u nas z krótką wizytą; a dokładnie opowiadałem, jak Taro rozśmieszył nas wszystkich przy kolacji opowieściami o kolegach z pracy. Kolacja, jak sobie przypominam, przebiegała nadal pomyślnie ku ogólnemu zadowoleniu. Nie mogłem tylko bez pewnej przykrości patrzeć na Ichiro, ilekroć Noriko rozlewała sake. Pierwsze parę razy zerkał przez stół na mnie z konspiracyjnym uśmieszkiem, który starałem się, jak mogłem, odwzajemnić w sposób możliwie neutralny. Ale później, gdy biesiada rozwijała się w najlepsze i sake nadal krążyła wokół stołu, przestał już spoglądać na mnie, tylko wyzywająco wlepiał wzrok w ciotkę, napełniającą nasze czarki. Taro opowiedział jeszcze kilka zabawnych historyjek 0 swoich kolegach, na co Setsuko zauważyła: - Tak sobie żartujesz, Taro-san. Ale wiem od Noriko, że morale w waszej firmie właśnie teraz jest znakomite. Doprawdy, to musi być nie lada doping pracować w takiej atmosferze. Taro spoważniał nagle. - Rzeczywiście, Setsuko-san - odparł potakując głową. - Zmiany, których dokonaliśmy po wojnie, zaczynają teraz przynosić owoce na wszystkich szczeblach firmy. Jesteśmy jak najlepszej myśli co do przyszłości. W ciągu najbliższych dziesięciu lat, jeśli się wszyscy bardzo postaramy, KNC stanie się sławna nie tylko w całym kraju, ale 1 na całym świecie. - Wspaniale! A Noriko mówi jeszcze, że kierownik waszego działu jest bardzo życzliwy. To także musi mieć wielki wpływ na morale pracowników. - Masz rację, bez wątpienia. Poza tym pan Hayasaka jest człowiekiem nie tylko życzliwym, ale i nad wyraz kompetentnym, obdarzonym wyobraźnią. Bo mogę cię zapewnić, Setsuko-san, że praca z niekompetentnym zwierzchnikiem, choćby i życzliwym, bywa demoralizująca. My mamy to wielkie szczęście, że kieruje nami ktoś taki jak pan Hayasaka. - Właśnie, Suichi także bardzo dobrze trafił, bo ma doskonałego fachowca za zwierzchnika. - Doprawdy? A swoją drogą, spodziewałbym się tego po takiej firmie jak Nippon Electrics. Tylko najlepsi mają tam szansę na odpowiedzialne stanowiska. - Szczęściem dla nas, tak chyba jest rzeczywiście. Choć jestem pewna, Taro-san, że to samo się odnosi do KNC. Suichi zawsze się wyraża z największym uznaniem o KNC. - Przepraszam cię, Taro - wtrąciłem w tym momencie. - Nie wątpię oczywiście, że masz wszelkie powody, żeby być dobrej myśli pracując w KNC. Ale chciałem cię zapytać, czy waszym zdaniem te kolosalne zmiany, jakie wprowadziliście po wojnie w waszej firmie, czy one pod każdym względem wyjdą wam na dobre? Podobno mało kto został z dawnego kierownictwa. Mój zięć uśmiechnął się i po namyśle odpowiedział: - Doskonale rozumiem, że ojciec jest zaniepokojony. Sama młodość i zapał nie zawsze dają najlepsze rezultaty. Ale mówiąc otwarcie, tato, konieczna była gruntowna odnowa. Potrzebowaliśmy nowych przywódców o nowym nastawieniu, odpowiednim do wymagań dzisiejszego świata. - Oczywiście, oczywiście. Nie wątpię też, że wasi nowi przywódcy są nadzwyczaj uzdolnieni. Ale powiedz mi, Taro, czy nie obawiasz się czasami, że może trochę zbyt pochopnie naśladujemy Amerykanów? Ja sam pierwszy bym przystał na to, żeby wiele dawnych zwyczajów wykreślić raz na zawsze, ale czy nie uważasz, że nieraz rzeczy dobre niszczy się razem ze złymi? Doprawdy, Japonia sprawia wrażenie małego dziecka, które uczy się od obcego dorosłego. - Ojciec ma zupełną rację. Na pewno niekiedy działamy zbyt pochopnie. Ale ogólnie biorąc, mnóstwa rzeczy moglibyśmy się nauczyć od Amerykanów. W ciągu ostatnich paru lat na przykład my, Japończycy, przeszliśmy olbrzymią drogę, nim zrozumieliśmy takie rzeczy jak demokracja i prawa człowieka. Proszę mi wierzyć, tato, mam wrażenie, że Japonia nareszcie stworzyła fundament pod budowę olśniewającej przyszłości. Dlatego właśnie takie firmy jak nasza mogą patrzeć w przyszłość z największą ufnością. - Właśnie, właśnie, Taro-san - odezwała się Setsuko. -Suichi ma dokładnie takie samo wrażenie. Ostatnio przy każdej okazji głosi pogląd, że nasz kraj po czterech latach zamętu nareszcie stworzył sobie widoki na przyszłość. A choć skierowała tę uwagę pod adresem Taro, czułem wyraźnie, że przeznaczona była dla mnie. Taro też chyba tak to zrozumiał, bo zamiast jej odpowiedzieć, ciągnął swoją myśl: - Skoro już o tym mówimy, tato, to nie dalej jak tydzień temu byłem na obiedzie z okazji zjazdu byłych wychowanków naszej szkoły i wszyscy uczestnicy, przeróżnych zawodów, po raz pierwszy od kapitulacji wyrażali optymizm co do przyszłości. A więc z pewnością nie tylko w KNC panuje przekonanie, że jesteśmy na właściwej drodze. Tak więc choć w pełni rozumiem taty niepokoje, ufam, że w sumie to, czegośmy się nauczyli w ciągu ostatnich paru lat, było dla nas pożyteczne i zaprowadzi nas wszystkich do wspaniałej przyszłości. Ale może trzeba skorygować to, co mówię, tato. - Ależ nie, bynajmniej - zaprzeczyłem i uśmiechnąłem się do niego. -Twoje pokolenie, jak sam mówisz, ma niewątpliwie wspaniałą przyszłość. I wszyscy jesteście tacy ufni. Mogę wam tylko życzyć wszelkiej pomyślności. Zięć chciał najwyraźniej coś mi na to odpowiedzieć, lecz właśnie w tym momencie Ichiro sięgnął przez stół do butelki z sake i postukał w nią palcem, jak to już raz zrobił wcześniej. Taro zagadał do chłopaka: - A właśnie, Ichiro-san. Ciebie nam brakowało w tej dyskusji. Powiedz, jak myślisz, kim zostaniesz, gdy dorośniesz? Ichiro patrzył jeszcze przez chwilę na butelkę, po czym spojrzał na mnie z chmurną miną. Matka dotknęła jego ramienia szepcąc: - Ichiro, wujek Taro zadał ci pytanie. Powiedz mu, kim chcesz zostać. - Prezesem Nippon Electrics! - oświadczył głośno Ichiro. Roześmieliśmy się wszyscy. - Czy jesteś tego pewien, Ichiro-san? - zapytał Taro. -Nie wolisz pokierować nami w KNC? - Nippon Electrics jest najlepszą firmą! Znów roześmieliśmy się wszyscy. - Wielka szkoda - orzekł Taro. - Ichiro-san jest właśnie tym, którego za parę lat będziemy potrzebować w KNC. Ta wymiana zdań najwyraźniej odwróciła uwagę chłopca od sake i teraz już bawił się w najlepsze, wtórując głośno dorosłym, ilekroć z czegoś się śmieli. Tylko pod sam koniec biesiady zapytał dosyć obojętnie: - Czy cała sake już wypita? - Co do kropelki - odparła Noriko. - Może Ichiro-san chciałby jeszcze trochę soku pomarańczowego? Ichiro odmówił z całą uprzejmością i z powrotem odwrócił się do Taro, który mu coś tłumaczył. Lecz mimo wszystko wyobrażałem sobie, jak jest zawiedziony, i ogarnęła mnie fala irytacji na Setsuko, że nie okazała trochę więcej zrozumienia dla uczuć swego synka. Znalazłem okazję, by z nim porozmawiać sam na sam w jakąś godzinę później, kiedy to wszedłem do małego, dodatkowego pokoiku, żeby powiedzieć mu dobranoc. Światło jeszcze się paliło, ale Ichiro leżał już pod kołdrą, na brzuchu, z policzkiem wtulonym w poduszkę. Zgasiłem lampę i wówczas stwierdziłem, że żaluzje przepuszczają światło płynące z bloku naprzeciwko, rzucając na ściany i sufit paski cienia. Z sąsiedniego pokoju dochodził śmiech moich córek i gdy przyklęknąłem przy kołdrze Ichiro, zaszeptał do mnie: - Oji, czy ciocia Noriko jest pijana? - Nie sądzę, Ichiro. Po prostu śmieje się z czegoś, ot i wszystko. - Może troszeczkę się upiła. Nie uważasz, Oji? - No, może. Troszeczkę. Nie ma w tym nic złego. - Kobiety nie nadają się do picia sake, prawda, Oji? - i zachichotał w poduszkę. Roześmiałem się. - Słuchaj, Ichiro, nie ma się co martwić tą dzisiejszą sake - powiedziałem. - To jest naprawdę bez znaczenia. Niedługo będziesz starszy, a wtedy będziesz mógł pić sake, ile zechcesz. Wstałem i podszedłem do okna, żeby sprawdzić, czy nie da się czegoś zrobić z tymi żaluzjami. Otwierałem je i zamykałem parę razy, ale listewki nie zwierały się dość szczelnie i wciąż widziałem oświetlone okna bloku naprzeciwko. - Nie, Ichiro, naprawdę nie ma się co martwić. Mój wnuk przez chwilę nie odpowiadał. Wreszcie usłyszałem za sobą jego głosik: - Niech się Oji nie przejmuje. - Co takiego? Co chcesz przez to powiedzieć, Ichiro? - Niech się Oji nie przejmuje. Bo jak Oji się będzie przejmował, to nie zaśnie. A jak starzy ludzie nie śpią, to chorują. - A, rozumiem. No więc dobrze. Oji obiecuje, że nie będzie się przejmował. Ale ty też nie będziesz się martwił. Bo naprawdę nie ma czym się martwić. Ichiro nie odpowiadał. A ja dalej otwierałem i zamykałem żaluzje. - Choć naturalnie, gdyby Ichiro uparł się, żeby wypić trochę sake dziś wieczorem, Oji był gotów wtrącić się i dopilnować, żeby dostał odrobinę. Ale tak, jak się rzeczy miały, myślę, że postąpiliśmy słusznie, ustępując tym razem kobietom. Nie warto im psuć humoru takimi drobnostkami. - Czasami, w domu - poskarżył się Ichiro - ojciec chce coś zrobić, a mama mu mówi, że nie wolno. Czasami nawet ojciec nie da rady mamie. - Co ty powiesz - roześmiałem się. - Więc niech się Oji nie przejmuje. - Obaj nie mamy się czym przejmować. - Odszedłem od okna i ponownie ukląkłem przy kołdrze malca. - A teraz spróbuj zasnąć. - Czy Oji będzie tu nocował? - Nie, Oji niedługo wraca do swojego domu. - Dlaczego Oji nie może tu nocować? - Za ciasno tu, Ichiro. A Oji ma cały duży dom dla siebie, nie zapominaj. - Czy Oji przyjdzie jutro na dworzec się pożegnać? - Oczywiście. Przyjdę. A ty zapewne niedługo znowu nas odwiedzisz. - Niech Oji się nie przejmuje, że nie udało mu się namówić mamy, żeby mi dała sake. - Doroślejesz mi w oczach, Ichiro - odparłem, śmiejąc się. - Będzie z ciebie mężczyzna co się zowie, jak dorośniesz. Może rzeczywiście zostaniesz szefem Nippon Electrics. Albo kimś równie znamienitym. No, a teraz nie rozmawiajmy już przez chwilę i zobaczymy, czy uśniesz. Siedziałem jeszcze przy nim jakiś czas, odpowiadając mu cichutko, jeśli zagadywał do mnie. I chyba właśnie wtedy, czekając w ciemniejącym pokoju, aż mój wnuczek zaśnie, przysłuchując się sporadycznym wybuchom śmiechu w sąsiednim pokoju, powróciłem w myślach do rozmowy, jaką miałem z Setsuko tego ranka w Parku Kawabe. Dotychczas nie było pewnie takiej możliwości i aż do tego momentu w gruncie rzeczy nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mnie zirytowało to, co powiedziała. Sądzę, że odchodząc od śpiącego wnuka, by przyłączyć się do tamtych, w dużym pokoju, byłem już bardzo rozżalony na Setsuko i niewątpliwie dlatego powiedziałem do zięcia, ledwie zdążyłem usiąść: - A wiesz, to dziwne, jak się tak zastanowić. Znamy się z twoim ojcem chyba od przeszło szesnastu lat, a mimo to dopiero od roku jesteśmy tak zaprzyjaźnieni. - Rzeczywiście - potwierdził Taro. - Ale myślę, że często tak bywa. Człowiek zawsze ma mnóstwo sąsiadów, z którymi tylko wymienia ukłony. Właściwie wielka szkoda. - No, ale jeśli chodzi o mnie i doktora Saito, nie byliśmy tylko sąsiadami. Obaj jesteśmy związani ze światem sztuki i sporo słyszeliśmy o sobie wzajem. Tym większa więc szkoda, że nie postaraliśmy się z twoim ojcem, żeby zaprzyjaźnić się już wtedy, od początku. Nie uważasz? Przy tych słowach zerknąłem szybko na Setsuko, chcąc się upewnić, czy mnie słucha. - Istotnie, wielka szkoda - zgodził się ze mną Taro. - Ale mieliście przynajmniej możność ostatecznie zostać przyjaciółmi. - Idzie mi jednak o to, że przez te wszystkie lata wiedzieliśmy o sobie nawzajem, jak nas oceniają w świecie sztuki, więc tym większa szkoda. - Tak, doprawdy wielka szkoda. A zdawałoby się, że świadomość, iż sąsiad jest również znakomitym kolegą po fachu, winna prowadzić do bardziej zażyłych stosunków. Choć przypuszczam, że nawał zajęć i ustawiczny pośpiech najczęściej na to nie pozwalają. Spojrzałem z niejaką satysfakcją na Setsuko, ale ta niczym nie zdradzała, że dostrzega istotę tego, co powiedział Taro. Możliwe naturalnie, że naprawdę nie uważała; podejrzewam jednak, że dobrze zrozumiała, ale pycha jej nie pozwoliła odwzajemnić mi spojrzenia, gdy dostarczono jej dowodu, jak bardzo się myliła, wysuwając te krzywdzące zarzuty wobec mnie rano w Parku Kawabe. Spacerowaliśmy tam bez pośpiechu szeroką główną aleją, podziwiając jesienne drzewa rosnące rzędem po obu stronach. Wymienialiśmy wrażenia co do Noriko i jej nowego życia i zgodziliśmy się, że wszystko wskazuje na to, iż jest naprawdę szczęśliwa. - To wielka satysfakcja - mówiłem. - Jej przyszłość zaczynała mnie poważnie niepokoić, za to teraz wszystko wygląda jak najlepiej. Taro to wspaniały człowiek. Trudno by oczekiwać lepszej partii. - Aż dziw pomyśleć - Setsuko uśmiechnęła się - że jeszcze rok temu wszyscy byliśmy o nią tacy niespokojni. - To wielka satysfakcja. I wiesz, Setsuko, jestem ci wdzięczny za to, że odegrałaś w tym wszystkim taką rolę. Bardzo pomogłaś siostrze, kiedy sprawy nie za dobrze się układały. - Przeciwnie, z tak daleka niewiele mogłam zrobić. - I to ty, naturalnie - dorzuciłem ze śmiechem - ostrzegałaś mnie w zeszłym roku. „Środki ostrożności”, pamiętasz to, Setsuko? Jak widzisz, nie zignorowałem twojej rady. - Tato wybaczy, ale co to była za rada? - No, no, Setsuko, nie musisz być taka taktowna. Jestem dziś gotów przyznać, że pewne aspekty mojej kariery nie dają mi powodów do dumy. Zresztą, przyznałem to podczas ślubnych pertraktacji, tak jak sugerowałaś. - Przykro mi, ale zupełnie się nie orientuję, o czym tato mówi. - Czyżby Noriko nie opowiedziała ci o miai? Otóż tamtego wieczoru postarałem się o to, żeby nie było żadnych przeszkód na drodze do jej szczęścia z powodu mojej kariery. Śmiem twierdzić, że postąpiłbym tak w każdym przypadku, niemniej, byłem ci wdzięczny za tę twoją zeszłoroczną radę. - Ojciec wybaczy, ale nie przypominam sobie, żebym dawała ojcu w zeszłym roku jakieś rady. A co do miai, Noriko rzeczywiście wspominała mi o nim wiele razy. Napisała nawet do mnie tuż po miai, wyrażając zaskoczenie tym, co ojciec... co ojciec powiedział o sobie. - Nie wątpię, że była zaskoczona. Noriko nigdy nie doceniała swojego starego ojca. Ale nie jestem takim, co by pozwolił cierpieć własnej córce tylko dlatego, że duma zabroniłaby mu spojrzeć w oczy faktom. - Noriko mi mówiła, że była kompletnie zaskoczona tamtym zachowaniem ojca. Zdaje się, że państwo Saito też byli zaskoczeni. Nikt naprawdę nie wiedział, co to wszystko miało znaczyć. Ba, nawet Suichi był zdumiony, jak mu przeczytałam list Noriko. - Nadzwyczajne - roześmiałem się. - Przecież to ty, Setsuko, popchnęłaś mnie do tego w zeszłym roku. To ty sugerowałaś, bym „przedsięwziął środki ostrożności”, żebyśmy nie odnieśli porażki z państwem Saito, tak jak to było z rodziną Miyake. Nie pamiętasz? - Widać straciłam całkiem pamięć, bo nie przypominam sobie nic z tego, o czym tato mówi. - No wiesz, Setsuko, to niesłychane. Setsuko przystanęła nagle i wykrzyknęła: - Jak cudownie wyglądają klony o tej porze roku! - Istotnie - potwierdziłem. - A późną jesienią będą zapewne wyglądały jeszcze piękniej. - Cudowne - uśmiechnęła się i ruszyliśmy dalej. - Nawiasem mówiąc, tato - podjęła - wczoraj wieczór dyskutowaliśmy o tym i owym i Taro-san napomknął mimochodem o rozmowie, jaką miał z tatą tydzień temu. O tym kompozytorze, co to niedawno popełnił samobójstwo. - Yukio Naguchi? A jakże, pamiętam tę rozmowę. Zaraz, zaraz, Taro chyba dowodził, że to samobójstwo było bezcelowe. - Taro-san był cokolwiek zaniepokojony tym, że ojciec tak się interesuje śmiercią pana Naguchi. Bo wyglądało na to, że ojciec porównuje karierę pana Naguchi ze swoją własną. Wszyscyśmy się zaniepokoili tą wiadomością. Prawdę mówiąc, ostatnio niepokoiliśmy się wszyscy, czy aby ojciec nie popadnie w depresję po przejściu na emeryturę. Roześmiałem się. - Możesz być spokojna, Setsuko. Ani przez chwilę nie rozważałem możliwości pójścia w ślady pana Naguchi. - Z tego, co wiem - wywodziła Setsuko - pieśni pana Naguchi miały ogromną siłę oddziaływania w każdej dziedzinie wojennego zrywu. Wynikałoby z tego, że jego wola, by ponosić odpowiedzialność na równi z politykami i generałami, miała swoje podstawy. Ale ojciec jest w błędzie, jeśli choć przez chwilę próbuje myśleć tymi kategoriami o sobie. W końcu, ojciec był malarzem. - Zapewniam cię, Setsuko, że ani przez moment nie brałbym pod uwagę takiego czynu, na jaki zdecydował się Naguchi. Choć świadomość, że ja też posiadałem pewną możność oddziaływania i że używałem tego wpływu dla zgubnych celów, nie wprawia mnie w szczególną dumę. Moja córka jakby rozważała to przez chwilę. W końcu powiedziała: - Ojciec wybaczy, ale chyba ważne jest, żeby patrzeć na rzeczy z właściwej perspektywy. Ojciec namalował parę wspaniałych obrazów i wywierał niewątpliwie największy wpływ ze wszystkich takich jak on malarzy. Ale ojca dzieło niewiele miało wspólnego z tamtymi większymi sprawami, o których mówimy. Ojciec był tylko malarzem. I niechże ojciec przestanie utrzymywać, że wyrządził jakąś wielką szkodę. - No wiesz, Setsuko, to całkiem inna rada niż zeszłego roku. Wtedy wydawało się, że moja kariera bardzo mnie obciąża. - Ojciec wybaczy, ale mogę tylko powtórzyć, że nie rozumiem, dlaczego ojciec nawiązuje do zeszłorocznych ślubnych pertraktacji. Prawdę mówiąc, jest dla mnie tajemnicą, dlaczego by kariera ojca miała mieć coś wspólnego z tamtymi układami. Państwo Saito nie zaprzątali sobie tym na pewno głowy i, jak się rzekło, byli bardzo zaskoczeni zachowaniem ojca na miai. - Zdumiewasz mnie, Setsuko. Rzecz w tym, że znaliśmy się z doktorem Saito już od dawna. Będąc jednym z najwybitniejszych krytyków sztuki w naszym mieście, doktor Saito musiał przez lata śledzić moją karierę artystyczną i w pełni zdawać sobie sprawę z niektórych, pożałowania godnych jej aspektów. Dlatego uznałem za słuszne i właściwe zająć w tej sprawie wyraźne stanowisko podczas tych układów. Co więcej, jestem najzupełniej przekonany, że doktor Saito bardzo pochwalał to moje wystąpienie. - Ojciec wybaczy, ale z tego, co mówi Taro-san, wynika, że doktor Saito wcale tak dobrze nie znał przeszłości zawodowej ojca. Znał oczywiście ojca jako sąsiada. Ale wygląda na to, że aż do zeszłego roku, kiedy rozpoczęto pertraktacje, w ogóle nie wiedział, że ojciec związany jest ze światem sztuki. - Bardzo się mylisz, Setsuko - odparłem śmiejąc się. -Obaj z doktorem Saito wiedzieliśmy o sobie nawzajem już od wielu lat. Nieraz zatrzymywaliśmy się na ulicy, żeby się podzielić nowinkami z artystycznego świata. - Zapewne więc nie mam racji. Proszę mi wybaczyć. Niemniej, trzeba podkreślić, że nikt nigdy nie rozważał przeszłości ojca w kategoriach winy Miejmy nadzieję, że ojciec przestanie myśleć o sobie w taki sposób jak ów nieszczęsny kompozytor. Nie upierałem się, by ciągnąć dalej tę wymianę zdań z Setsuko, i o ile dobrze pamiętam, wkrótce przeszliśmy do spraw bardziej przyziemnych. Jednakże nie ma najmniejszych wątpliwości, że moja córka myliła się co do wielu rzeczy, o których mnie za- pewniała tego ranka. Po pierwsze, nie jest możliwe, by doktor Saito nie wiedział przez te wszystkie lata o mojej malarskiej reputacji. Więc kiedy tego wieczoru po kolacji udało mi się sprowokować Taro, żeby to potwierdził, zrobiłem to tylko po to, by wyjaśnić sprawę przy Setsuko; bo sam nigdy nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Zachowałem zresztą w pamięci żywe wspomnienie tamtego słonecznego dnia przed jakimiś szesnastoma laty, gdy doktor Saito pierwszy mnie zagadnął, jak naprawiałem parkan przed domem. „Wielki to zaszczyt mieć w sąsiedztwie artystę tej miary” - powiedział wyczytawszy moje nazwisko na filarze bramy. Jak dziś pamiętam to spotkanie, więc nie ma dwóch zdań, że Setsuko się myli. Czerwiec 1950 Po otrzymaniu wiadomości o śmierci Matsudy wczoraj, późnym ranem, sporządziłem sobie lekki lunch, a następnie wyszedłem rozprostować trochę kości. Dzień był przyjemnie ciepły, gdy schodziłem w dół ze wzgórza. Doszedłszy do rzeki wgramoliłem się na Most Rozterki i rozejrzałem się po okolicy. Nad głową miałem czysty błękit nieba, a nieco dalej, nad brzegiem, tam, gdzie zaczynały się nowe bloki mieszkaniowe, dostrzegłem dwóch chłopaczków bawiących się wędkami nad wodą. Przyglądałem im się dłuższą chwilę, roztrząsając w myślach tę wiadomość o Matsudzie. Od czasu wznowienia z nim kontaktu w okresie pertraktacji ślubnych Noriko zamierzałem częściej go odwiedzać, ostatecznie jednak zdołałem wyprawić się znów do Arakawy dopiero jakiś miesiąc temu. Poszedłem tam, ot tak, wiedziony czystym impulsem, nie mając wówczas pojęcia, że jest tak bliski końca. Może Matsudzie lżej było umierać, gdy podzielił się ze mną swymi myślami tamtego popołudnia. Panna Suzuki, kiedy się tam pojawiłem, poznała mnie natychmiast i poprosiła do środka wręcz skwapliwie. Jej zachowanie zdawało się wskazywać na to, że Matsuda nie miał wielu gości od czasu mojej wizyty przed osiemnastoma miesiącami. - Przybyło mu dużo sił od tamtego czasu, kiedy go pan odwiedził - zapewniła radośnie. Zaprowadziła mnie do pokoju przyjęć i po niedługiej chwili Matsuda wszedł tam sam, bez pomocy, ubrany w luźne kimono. Był wyraźnie zadowolony, że mnie znowu widzi, i przez jakiś czas gawędziliśmy o błahostkach i o wspólnych znajomych. Panna Suzuki przyniosła herbatę i znów nas zostawiła, a wtedy dopiero, jak pamiętam, podziękowałem Matsudzie za krzepiący list, który od niego otrzymałem w czasie swojej ostatniej choroby. - Widać już całkiem przyszedłeś do siebie, Ono - zauważył. - Patrząc na ciebie, nigdy bym się nie domyślił, że tak niedawno byłeś chory. - Czuję się już znacznie lepiej - zapewniłem. - Muszę tylko uważać, żeby się nie sforsować. No i kazali mi nosić tę laskę już stale. Poza tym wszystko jest dobrze, tak jak było. - Sprawiłeś mi zawód, Ono. Już myślałem, że moglibyśmy być dwójką staruszków ględzących o swoich chorobach. A tu proszę, wyglądasz jak wtedy, kiedyś tu był ostatnim razem. Muszę więc tu siedzieć i zazdrościć ci tego zdrowia. - Co ty opowiadasz, Matsuda. Wyglądasz doskonale. - Nie przekonasz mnie, Ono - zaśmiał się - choć to prawda, że w ciągu tego roku przybrałem trochę na wadze. Ale powiedz mi, czy Noriko-san jest szczęśliwa? Słyszałem, że jej ślub się udał. Kiedy tu ostatnio byłeś, bardzo się niepokoiłeś o jej przyszłość. - Wszystko skończyło się pomyślnie. Noriko spodziewa się teraz na jesieni dziecka. Po tym całym niepokoju sprawy przybrały taki obrót, jakiego tylko mogłem sobie życzyć dla niej. - Wnuczątko na jesieni. No, no, to musi być piękna perspektywa. - Skoro już o tym mowa - dorzuciłem - moja starsza córka spodziewa się drugiego w przyszłym miesiącu. Bardzo pragnęła mieć drugie dziecko, więc to szczególnie dobra nowina. - A jakże, a jakże. Dwoje wnucząt w perspektywie. -Uśmiechał się przez chwilę i potakiwał głową. - Zapewne pamiętasz, Ono, że zawsze byłem tak zajęty naprawianiem świata, że nie miałem czasu myśleć o małżeństwie. Pamiętasz, jak się kłóciliśmy tuż przed twoim ślubem z Michiko-san? Roześmieliśmy się obaj. - Dwoje wnucząt - powtórzył Matsuda. - No, no, no, to jest dopiero perspektywa. - Istotnie. Miałem wiele szczęścia, jeśli chodzi o moje córki. - A powiedz mi, malujesz jeszcze kiedy? - Ot, czasem jakieś akwarele, dla zabicia czasu. Przeważnie kwiaty, rośliny, tylko dla własnej przyjemności. - Tak czy owak, cieszę się, że malujesz znowu. Kiedy tu byłeś ostatnio, wyglądało na to, że na dobre porzuciłeś malowanie. Byłeś wtedy bardzo rozczarowany. - Z pewnością. Przez długi czas nie tknąłem farb. - Tak, tak, Ono, robiłeś wrażenie człowieka bardzo rozczarowanego. - Spojrzał na mnie z uśmiechem i dorzucił: - A przecież, rzecz jasna, tak usilnie pragnąłeś chwalebnie się przyczynić. Odwzajemniłem jego uśmiech i odpowiedziałem: - Ale ty też, Matsuda. Twoje zamierzenia miały nie mniejszy rozmach. W końcu, to ty ułożyłeś ten manifest dla naszej kampanii wokół kryzysu chińskiego. Nie były to wcale takie skromne aspiracje. Znów roześmieliśmy się obaj. - Pewnie pamiętasz, Ono - podjął - jak nazywałem cię pierwszym naiwnym. Jak szydziłem z twojej zawężonej artystycznej perspektywy. Tak się wściekałeś wtedy na mnie. A ostatecznie wyszło na to, że żaden z nas nie miał dość szerokiego spojrzenia. - Chyba masz rację. Ale gdybyśmy mieli lepsze rozeznanie, kto wie? Może tacy jak my, Matsuda, może zrobilibyśmy coś naprawdę dobrego. Mieliśmy kiedyś wiele energii i odwagi. Zresztą, musieliśmy mieć obu tych rzeczy pod dostatkiem, żeby przeprowadzić coś takiego jak akcja „Nowa Japonia”, pamiętasz? - No właśnie. A mieliśmy przeciwko sobie nie byle jakie potęgi. Łatwo mogliśmy stracić pewność siebie. Chyba musieliśmy być całkowicie zdeterminowani, Ono. - A swoją drogą, ja na przykład nigdy nie miałem jasnego obrazu spraw. Zawężona perspektywa artysty, jak powiadasz. Bo przecież nawet dzisiaj trudno mi wyobrazić sobie świat wybiegający daleko poza nasze miasto. - A mnie - odparł Matsuda - trudno dzisiaj wyobrazić sobie świat wybiegający daleko poza mój ogródek. Więc może ty, Ono, jesteś teraz człowiekiem o szerszej perspektywie. Roześmieliśmy się obaj jeszcze raz. Matsuda upił łyk herbaty z filiżanki. - Ale nie ma co przesadzać z tym samooskarżaniem -powiedział. - Działaliśmy przecież w dobrej wierze i robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Tyle tylko, że na koniec okazaliśmy się przeciętniakami. Przeciętnymi ludźmi bez żadnego szczególnego daru wnikliwości. Mieliśmy po prostu pecha, że w takich czasach niczym się nie wyróżniliśmy. Wzmianka Matsudy o ogrodzie skierowała moją uwagę w tamtą stronę. Było łagodne, wiosenne popołudnie i panna Suzuki pozostawiła drzwi trochę odsunięte, toteż ze swojego miejsca widziałem, jak słońce kładzie się lśniącą plamą na wypolerowanych deskach werandy. Do pokoju wpadał lekki wietrzyk, a razem z nim nikły swąd dymu. Wstałem i podszedłem do drzwi. - Zapach spalenizny nie przestaje wzbudzać we mnie niepokoju - zauważyłem. - Jeszcze nie tak dawno temu oznaczał bombardowanie i pożar. - Wpatrywałem się w ogród jakąś chwilę i dorzuciłem: - W przyszłym miesiącu minie już pięć lat od śmierci Michiko. Matsuda siedział pewien czas w milczeniu. W końcu usłyszałem za sobą jego głos: - Dziś zapach spalenizny oznacza zwykle, że sąsiad porządkuje ogród. Gdzieś w głębi domu zegar zaczął wybijać godzinę. - Pora nakarmić karpie - rzekł Matsuda. - Wiesz, długo musiałem walczyć z panną Suzuki, żeby mi pozwoliła znowu karmić karpie. Kiedyś robiłem to regularnie, ale parę miesięcy temu potknąłem się o któryś z tych kamiennych stopni i potem miałem z nią długą przeprawę. Matsuda podniósł się z miejsca i zeszliśmy do ogrodu, włożywszy przedtem słomiane łapcie pozostawione na werandzie. Staw pławił się w słońcu w najdalszym zakątku ogrodu i schodziliśmy ostrożnie po kamiennych stopniach biegnących wśród pagórków gładziutkiego mchu. Staliśmy już nad brzegiem, wpatrując się w zieloną, gęstą wodę, gdy jakiś szelest sprawił, że spojrzeliśmy obaj w górę. Niedaleko nas jakiś mały chłopczyk, może cztero- albo pięcioletni, uczepiony obiema rękami gałęzi drzewa, zaglądał do nas nad parkanem. - A, jak się masz, Botchan! Chłopiec przyglądał nam się jeszcze chwilę, po czym zniknął. Matsuda uśmiechnął się i jął rzucać do wody karmę. - Chłopak któregoś z sąsiadów - wyjaśnił. - Codziennie o tej porze wdrapuje się na tamto drzewo, żeby zobaczyć, jak przychodzę karmić swoje ryby. Tylko że jest nieśmiały i ucieka, jak próbuję do niego zagadać. - Zaśmiał się lekko sam do siebie. - Nieraz się zastanawiam, dlaczego chce mu się to robić dzień po dniu. Cóż on tu zobaczy? Staruszka z laską, stojącego nad stawem i karmiącego karpie. Ciekaw jestem, co go tak urzeka w tym ob- razku. Obejrzałem się na parkan, skąd przed chwilą wyzierała tamta mała buzia, i rzuciłem: - Co chcesz, dzisiaj go spotkała niespodzianka. Zobaczył nad stawem dwóch staruszków z laskami. Matsuda roześmiał się radośnie i dalej rzucał do wody karmę. Pod powierzchnię wypłynęło parę okazałych karpi, ich łuski lśniły w słońcu. - Oficerowie, politycy, biznesmeni - powiedział. - Ich wszystkich obciążano winą za to, co się stało w naszym kraju. Ale jeśli chodzi o ludzi takich jak my, Ono, nasz udział w tym był zawsze marginalny. Nikogo dzisiaj nie obchodzi, co robili kiedyś tacy jak ty i ja. Patrzą na nas i widzą tylko dwóch staruszków z laskami. - Uśmiechnął się do mnie i powrócił do karmienia ryb. - Tylko nam samym nie jest wszystko jedno. Takim jak ty i ja, Ono, kiedy patrzą wstecz na swoje życie i widzą, że ma skazy, dziś tylko im samym nie jest to obojętne. A jednak, mimo że użył takich słów, z jego zachowania tamtego popołudnia przebijało coś, co wskazywało, że nie był człowiekiem zawiedzionym. Bo i dlaczego miałby umrzeć zawiedziony? To prawda, że patrząc wstecz na swoje życie mógł w nim dojrzeć skazy, ale na pewno dojrzałby również takie elementy, z których mógłby się czuć dumny. Bowiem, jak sam powiedział, on i ja, i ludzie do nas podobni mamy satysfakcję płynącą ze świadomości, że wszystko, co wtedy robiliśmy, robiliśmy w najlepszej wierze. Oczywiście, że czasem poczynaliśmy sobie butnie i nieraz podchodziliśmy do spraw zbyt prostolinijnie; ale na pewno lepiej tak, niż z braku woli czy odwagi nigdy nie poddawać próbie swych przekonań. Gdy jest się o czymś głęboko przekonanym, niechybnie przychodzi taki moment, kiedy dalsze kluczenie staje się podłością. Ufam, że Matsuda myślał podobnie, patrząc wstecz na swoje życie. Jest taki szczególny moment, który często przywołuję w pamięci. Było to w maju 1938 roku, tuż po wręczeniu mi nagrody Fundacji Shigeta. Dotąd na swojej artystycznej drodze otrzymywałem różne nagrody i odznaczenia, lecz nagroda Fundacji Shigeta zdaniem większości ludzi stanowiła kamień milowy w karierze. Do tego jeszcze, jak sobie przypominam, w tym samym tygodniu zakończyliśmy naszą kampanię pod hasłem „Nowa Japonia”, wielce udaną, jak się okazało. Toteż ów wieczór po wręczeniu mi nagrody był szumnie obchodzony. Pamiętam, że siedziałem w Migi-Hidari w otoczeniu swoich uczniów i różnych kolegów, obficie pojony trunkami, podczas gdy wygłaszano jedną po drugiej mowy na moją cześć. Kto żyw spośród mych znajomych ściągał tego wieczoru do Migi-Hidari, żeby mi złożyć gratulacje. Przypominam sobie nawet, że przyszedł złożyć mi uszanowanie szef po- licji, którego przedtem na oczy nie widziałem. A jednak, mimo uniesienia, jakie mnie ogarnęło tego wieczoru, nie wiedzieć czemu, nie odczuwałem głębokiego triumfu i radości dokonania. Miałem tego doświadczyć dopiero parę dni później, gdy wędrowałem po pagórkowatej okolicy prowincji Wakaba. Do Wakaby nie zaglądałem od jakichś szesnastu lat - w każdym razie od czasu, gdy opuściłem willę pana Mori zdecydowany na wszystko, a zarazem pełen obaw, że nie mam przed sobą przyszłości. A choć formalnie przez te wszystkie lata nie utrzymywałem żadnych kontaktów z panem Mori, nie przestałem się interesować wszystkim, co dotyczyło mojego dawnego preceptora, toteż w pełni zdawałem sobie sprawę ze schyłku jego sławy w mieście. Wysiłki mistrza Mori, by wnieść do tradycji Utamaro europejskie elementy, uznano za rzecz z gruntu niepatriotyczną i co jakiś czas dochodziły głosy o jego wystawach urządzanych nie bez przeszkód w coraz to mniej prestiżowych galeriach. Nawiasem mówiąc, z niejednego źródła słyszałem, że zarabia na życie ilustracjami do popularnych magazynów. Jednocześnie mogłem być przekonany, że Mori-san śledzi bieg mojej kariery, toteż według wszelkiego prawdopodobieństwa słyszał i o mojej nagrodzie Fundacji Shigeta. Tamtego dnia przeto wysiadłem z pociągu na wiejskiej stacyjce z żywą świadomością zmian, jakie czas przyniósł nam obu. Było słoneczne, wiosenne popołudnie, gdy ruszyłem w stronę willi pana Mori ścieżkami przez zalesione wzgórza. Szedłem wolno, delektując się tym spacerem, który tak często niegdyś odbywałem. I przez cały czas snułem przypuszczenia, co by się zdarzyło, gdybym teraz stanął przed mistrzem Mori twarzą w twarz. Może przywitałby mnie jak czcigodnego gościa; albo okazałby mi chłodny dystans, jak w ostatnich dniach mego pobytu w willi; choć niewykluczone, że zachowałby się wobec mnie nieomal tak jak zawsze w czasach, gdy byłem jego ulubionym uczniem - to znaczy tak, jakby w naszej pozycji, jego i mojej, nie zaszły wielkie zmiany. Ta ostatnia możliwość wydała mi się najbardziej prawdo- podobna i pamiętam, że rozważałem, jak też bym zareagował. Postanowiłem, że nie powrócę do dawnych zwyczajów i nie będę zwracał się do niego per „Sensei”. Po prostu będę z nim rozmawiał jak z kolegą. A gdyby uparcie ignorował moją obecną pozycję, powiedziałbym z przyjaznym śmieszkiem coś w rodzaju: „Jak widzisz, Mori-san, wbrew twoim obawom, nie byłem zmuszony trawić czasu na ilustrowaniu komiksów”. Dotarłem w końcu do tego miejsca górskiej ścieżki, z którego roztacza się wspaniały widok na willę, stojącą pośród drzew niżej, w kotlinie. Przystanąłem na chwilę, by się nasycić tym widokiem, tak jak to robiłem nieraz, lata temu. Wiał ożywczy wiaterek i widziałem, jak tam, w kotlinie, kołyszą się łagodnie drzewa. Ciekaw byłem, czy willę odnowiono, lecz z takiej odległości nie dało się tego ustalić. Usadowiłem się w wysokiej trawie rosnącej dziko na grzbiecie wzgórza i znów zapatrzyłem się na willę. Wcześniej, przy stacji, kupiłem trochę pomarańcz na straganie i teraz, wyciągnąwszy je z chustki, pałaszowałem jedną po drugiej. A gdy tak siedziałem spoglądając w dół, na willę, delektując się smakiem świeżych owoców, opanowało mnie dojmujące uczucie triumfu i satysfakcji. Trudno opisać to uczucie, bo całkiem różniło się od uniesienia, które ogarnia człowieka za sprawą mniejszych triumfów, i - jak powiadam - było czymś zupełnie innym niż to, czego doświadczałem podczas tamtych celebracji w Migi- Hidari. Było to dogłębne poczucie szczęścia płynące z przekonania, że wysiłki człowieka znalazły swoje uzasadnienie; że trud, jaki przedsięwziął, wątpliwości, jakie pokonał, że wszystko to było warte zachodu; że osiągnął coś, co ma prawdziwą wartość, coś niepospoli- tego. Nie poszedłem już dalej, do willi, tego dnia - było to właściwie niepotrzebne. Po prostu tylko posiedziałem tak jeszcze z godzinę, zajadając pomarańcze, głęboko wewnętrznie ukontentowany. Przypuszczam, że mało komu dane jest takie doświadczenie. Ludzie pokroju Żółwia - czy tacy jak Shintaro -mogą mozolnie torować sobie drogę, znając swoje rzemiosło i nie narażając się nikomu, lecz należą do gatunku, który nigdy nie zazna tego rodzaju szczęśliwości, jakiej ja zaznałem tamtego dnia. Bo oni nie wiedzą, co to znaczy zaryzykować wszystko w dążeniu do wybicia się ponad przeciętność. Co innego Matsuda. Bo choć sprzeczaliśmy się nieraz, nasze podejście do życia było dokładnie takie samo i jestem przekonany, że mógłby odtworzyć w pamięci parę takich chwil. Ba, nie wątpię, że myślał właśnie takimi kategoriami, gdy w czasie naszej ostatniej rozmowy powiedział z łagodnym uśmiechem: „My przynajmniej robiliśmy to, w cośmy wierzyli i co było w naszej mocy”. Bo nawet jeśli ktoś w późniejszych latach przewartościował własne osiągnięcia, zawsze pozostaje mu pociecha, że miał w swoim życiu parę momentów prawdziwej satysfakcji, takiej, jakiej ja doświadczyłem tamtego dnia hen, wysoko, na górskiej ścieżce. Wczoraj rano postałem najpierw dłuższą chwilę na Moście Rozterki, rozmyślając o Matsudzie, po czym ruszyłem w stronę, gdzie niegdyś usytuowana była nasza dzielnica rozrywki. Teraz już jest przebudowana i stała się wręcz nie do poznania. Wąziutką uliczkę biegnącą ongiś środkiem, zatłoczoną i obwieszoną płóciennymi szyldami najróżniejszych lokali, zastąpiono szeroką asfaltową arterią, którą ciągnęły teraz w obie strony, nieprzerwanie, potężne ciężarówki. Tam, gdzie się mieścił lokalik pani Kawakami, stoi dziś przeszklony czteropiętrowy biurowiec. Sąsiadują z nim inne, równie duże budynki i w ciągu dnia można tam zaobserwować rój wchodzących i wychodzących spiesznie urzędników, gońców i doręczycieli. Nie ma już barów, chyba że ktoś się zapuści aż do Furukawy, tylko tu i ówdzie da się rozpoznać jakiś fragment parkanu albo drzewo - pozostałość z dawnych czasów, dziwaczna, niestosowna w tym nowym otoczeniu. Tam, gdzie było kiedyś Migi-Hidari, widnieje teraz frontowy dziedziniec dla kilku biur zbudowanych nieco dalej od ulicy. Niektórzy starsi pracownicy zostawiają na nim swoje samochody, po większej części jednak jest to rozległy, wyłożony tarmakiem, odsłonięty plac z paroma młodymi drzewkami posadzonymi tu i tam. Na brzegu ławka ustawiona frontem do ulicy, z takich zwyczajnych, jakie się widuje w parku. Dla kogo ją tu postawiono, nie wiem, bo nie widziałem, żeby choć jeden z tych zaaferowanych przechodniów przysiadł na niej dla wytchnienia. Za to ja wyobraziłem sobie, że ławka stoi mniej więcej tam, gdzie ongiś, w Migi-Hidari, stał nasz stolik, chętnie więc siaduję na niej czasem. Może to nawet nie jest ławka publiczna, ale przecież stoi tuż przy chodniku i nikt mi dotąd nie miał tego za złe. Wczoraj rano słońce mile przyświecało, gdy ja znów sobie usiadłem na niej i przez jakiś czas obserwowałem ludzką krzątaninę. Zbliżała się już chyba pora lunchu, bo po drugiej stronie ulicy zobaczyłem gromadki urzędników w śnieżnobiałych koszulach z krótkimi rękawami, wysypujące się z przeszklonego budynku, tam gdzie kiedyś stał barek pani Kawakami. Patrzyłem i nie mogłem się nadziwić, jak bardzo ci młodzi ludzie tchną optymizmem i zapałem. W pewnym momencie dwaj młodzieńcy wychodząc z budynku przystanęli, by pogadać z trzecim, który właśnie wchodził. Stali u wejścia wszyscy trzej, roześmiani, oblani słońcem. Jeden, którego twarz widziałem bardzo wyraźnie, śmiał się całym sobą, z jakąś otwartą niewinnością dziecka. Potem, z pośpiesznym gestem ręki, cała trójka rozstała się i każdy poszedł swoją drogą. Obserwując ze swojej ławki tych młodocianych urzędników, uśmiechnąłem się do siebie. Naturalnie, że czasem - gdy wspominam niegdysiejsze jasno oświetlone bary i tamto mrowie ludzkie zgromadzone pod lampionami, śmiejące się może trochę bardziej hałaśliwie niż ci młodzi ludzie wczoraj, ale tak samo dobrodusznie - odczuwam pewną nostalgię za przeszłością i za tą dzielnicą, taką, jaką była kiedyś. Ale gdy widzę, jak się odbudowało nasze miasto, jak szybko w ciągu tych ostatnich paru lat wszystko stanęło na nogi, szczerze się raduję. Mam wrażenie, że nasz naród, pomimo takich czy innych błędów popełnionych w przeszłości, ma teraz nową szansę utorowania sobie lepszej drogi. Można tylko życzyć tym młodym ludziom pomyślności. Oji (Ojii) - tu: dziadku (jap.) (przyp. tłum.). Sensei - mistrz, nauczyciel. Obasan - ciotka; tu: barmanka, „bar-mama”) (przyp. tłum.) Tatami - mata podłogowa (jap.) (przyp. dum.). Migi-Hidari - Prawa-Lewa (jap.) (przyp. tłum.). Wielki Yoshitsune (Minamoto) - niemal legendarny wojownik japoński, przedstawiciel rodu, który w 1192 r. ustanowił wojskowe bakufu (szogunat) (przyp, tłum.) Ninja - dosł. ludzie z ukrycia - oddziały do specjalnych poruczeń ludzi — cieni, posługujących się tajemniczą bronią i posiadających umiejętności graniczące z magią (jap.) (przyp. tłum.). Miyamoto Musashi - okrutny wojownik japoński, mistrz miecza, uchodzący za wzór samuraja (przyp. tłum.). Miai - pierwsze oficjalne spotkanie narzeczonych, należące do tradycyjnych pertraktacji rodzinnych przed ślubem (przyp. tłum.).