WOJCIECH JEKIEŁEK ŻMIJA W POBLIŻU OŚWIĘCIMIA LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA 1963 Opracowanie graficzne: RYSZARD DUDZICKI Zdjęcia ze zbiorów Autora i Państwowego Muzeum w Oświęcimiu Copyright by LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Warszawa 1963 Poland SŁOWO WSTĘPNE Zabierając się do spisania wspomnień z działalności przyobozowej grupy partyzanckiej Batalionów Chłopskich, zdawałem sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaka na mnie spada, oraz z dużych trudności związanych z wykonaniem tego zadania. Jednakże jako jej organizator i kierownik, poczuwam się do obowiązku uchronienia od niepamięci tego, co robili ludzie naszej grupy dla ratowania życia więźniów zamkniętych za drutami oświęcimskiego obozu. Równocześnie chciałbym tym wszystkim, którzy tych spraw nie znają, a zwłaszcza młodzieży, opowiedzieć o okropnościach, jakie rozgrywały się na naszych oczach. My, mieszkańcy okolic Oświęcimia, zawsze wracaliśmy spod obozu głęboko wstrząśnięci, a jeszcze i teraz, po tylu latach, nie jesteśmy w stanie zapomnieć widoku nieustannie dręczonych bezbronnych ludzi pędzonych codziennie do pracy ponad siły ani mdławego zapachu palonych ciał ludzkich i unoszących się nad obozem szarożółtych dymów krematoryjnych. Mam tę świadomość, że tylko pisarz obdarzony wielkim talentem literackim byłby zdolny wyrazić słowami to, na co wówczas patrzyliśmy, co słyszeliśmy i odczuwali. Równocześnie jednak wierzę - i to stanowiło dla mnie zachętę do pracy - że i moje wspomnienia, napisane zwyczajnym, prostym językiem, w jakiejś, choćby drobnej, mierze przyczynią się do tego, aby ludzie zrozumieli, czym jest wojna i przemoc człowieka nad człowiekiem, i nigdy więcej nie dopuścili do powstania takiego piekła, jakim był Oświęcim. Pisać o tym trzeba i dlatego, że widocznie tragedia oświęcimska niedostatecznie wstrząsnęła sumieniem świata, skoro dotychczas wielu sprawców tego, co się tam działo, nie poniosło zasłużonej kary, a nawet zajmuje wysokie stanowiska państwowe w Niemieckiej Republice Federalnej. Trudno pogodzić się z myślą, że są ludzie, którzy tak szybko zapominają o tym, co się działo, i gotowi są katom obozowym oraz ich mocodawcom wybaczyć zbrodnie oświęcimskie, a nawet uzbroić ich na nowo w najgroźniejszą broń, broń atomową. My, Polacy, którzy wyszliśmy z tej wojny może najbardziej okaleczeni, ciągle jeszcze za mało publikujemy prac historycznych ujawniających zbrodnie hitlerowskie, dokonywane w naszym kraju. Niedostateczna również jest dotychczas nasza wiedza o obozie zagłady w Oświęcimiu. Zgromadzone w tej książce wspomnienia i relacje osób, które od chwili pojawienia się pierwszych więźniów na przedpolach obozowych nie ustawały w niesieniu im pomocy, są o tyle nowe i świeże w stosunku do tego, co już o Oświęcimiu napisano, że ukazują, co się działo po drugiej stronie kolczastych drutów, na zewnątrz obozu, o czym nikt dotychczas szerzej nie pisał. Nasza grupa powstała z inicjatywy konspiracyjnego ruchu ludowego powiatu bialskiego (dziś pow. oświęcimski), aby w sposób zorganizowany nieść pomoc więźniom niezależnie od ich pochodzenia, poglądów czy wyznania. Zręby organizacyjne grupy przyobozowej budowaliśmy z prawdziwie chłopskim uporem, zgromadzając wokół sprawy pomocy więźniom nie tylko ludowców. Główne oparcie moralne, a w okresie początkowym i materialne naszej działalności znaleźliśmy w wysiedlonej i sponiewieranej przez okupanta okolicznej ludności i mieszkańcach Śląska Cieszyńskiego. Wspólnie z nimi wszelkimi dostępnymi nam sposobami przeciwstawialiśmy się masowej zagładzie ludzi za drutami obozu. Pracę naszą traktowaliśmy jako jeszcze jedną formę walki podziemnego ruchu ludowego z hitlerowskim okupantem. Już w pierwszym, najtrudniejszym okresie przekonałem się, jak bardzo znajomość miejscowych ludzi oraz ich zaufanie, jakim się cieszyłem, ułatwiały mi zorganizowanie pomocy i docieranie z nią do obozu. Przez cały okres działalności naszej grupy - nie licząc okresów ukrywania się przed żandarmerią i gestapo - mieszkałem w rodzinnym Osieku u mojej matki i rodziny. W pewnym stopniu pomagało mi także moje doświadczenie zdobyte w pracach organizacyjnych, a nawet pewna zaprawa w walce, jaką prowadziliśmy z władzami sanacyjnymi. Jako prezes Powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej ("Wici") w naszym powiecie, a jednocześnie sekretarz Zarządu Powiatowego Stronnictwa Ludowego, kierowałem w 1937 r. Powiatowym Komitetem Strajkowym. Po tych wypadkach zostałem skazany na 6 miesięcy więzienia i aż do wybuchu wojny znajdowałem się pod obserwacją tajnej policji. Wtedy to nauczyłem się wyprowadzać w pole moich "opiekunów". Z tego też okresu wywodzi się nadane mi przez miejscową kołtunerię przezwisko "Łysa Komuna". A ponieważ w tamtych czasach jako ludowy działacz społeczny prowadziłem walkę z miejscowym klerem, wkrótce zasłużyłem sobie na drugie przezwisko - "Łysy Bezbożnik". W r. 1939, a więc w parę miesięcy po wkroczeniu okupanta na naszą ziemię, wraz z moim kolegą, również wiciarzem, Karolem Petkowskim, powędrowałem na Węgry z myślą o dotarciu do wolnej Francji i wstąpieniu tam do armii polskiej. Niestety, szybko wpadliśmy w ręce Słowaków, którzy odprawili nas do granic kraju. Po powrocie z tej nieudanej wyprawy rozpocząłem wraz z kilku wiciarzami wydawanie lokalnego pisemka konspiracyjnego. Tak więc powierzone mi zadanie zorganizowania i kierowania grupą przyobozową zaspokajało moje pragnienie walki z okupantem. Pociągała mię konspiracyjna działalność pod obozem, kryjąca w sobie coś z ryzykanctwa, mam bowiem takie usposobienie, że uczucie grozy wyzwala we mnie pasję działania, wzmaga upór i determinację w walce, zwłaszcza o cudze życie, gdy własne stawia się na ostatnią kartę. Trzeba zresztą stwierdzić, że wszyscy byliśmy wówczas wielkimi ryzykantami. Grupa nasza stanowiła równocześnie pod oświęcimski oddział partyzancki BCh. Podlegał on Obwodowej Komendzie BOh w Bielsku-Białej, w której pełniłem jednocześnie funkcję komendanta i inspektora. W książce tej starałem się możliwie wiernie odtworzyć naszą różnorodną działalność. Dostarczaliśmy do obozu żywność i lekarstwa, pośredniczyliśmy w kontaktach między więźniami a ich rodzinami czy organizacjami konspiracyjnymi, wyrywaliśmy tajemnice hitlerowskiego systemu obozowego, pomagaliśmy w organizowaniu ucieczek i opieki nad zbiegłymi, nie mówiąc już o spełnianiu drobnych próśb wielu więźniów, z którymi utrzymywaliśmy bliższe kontakty. Potrzeby więźniów, których ciągle przybywało, rosły z dnia na dzień, pchając nas dniem i nocą do pracy. W niezwykle trudnych warunkach, wprost na oczach Niemców i różnego rodzaju szpicli trzeba było rozwiązywać coraz to trudniejsze zagadnienia, które życie stawiało przed nami. Borykaliśmy się przy tym z ogromnymi trudnościami finansowymi. Przez długi okres bazowaliśmy tylko na dobrowolnych datkach okolicznej, gnębionej przez okupanta, niezwykle ofiarnej ludności. Dopiero w okresie późniejszym zdołaliśmy przekonać o możliwości organizowania pomocy więźniom okręgowe kierownictwo podziemnego ruchu ludowego w Krakowie, Komendę Główną Batalionów Chłopskich i Delegaturę Rządu, uzyskując od nich pomoc nie tylko finansową, ale również w postaci lekarstw, żywności i odzieży. Największym naszym zmartwieniem było, że robimy za mało, ale naprawdę przy takim składzie osobowym i środkach, jakimi dysponowaliśmy, nie byliśmy w stanie poszerzyć zakresu naszej działalności. Zdajemy sobie sprawę, że wielu więźniów, zwłaszcza spośród tych, którzy nie wychodzili do pracy poza obóz, nie doznało na sobie naszej opieki. Prawdą jest, że jedni więźniowie w większym stopniu korzystali z naszej pomocy, inni mniej, a pewnie byli i tacy, do których nasza pomoc nie docierała, a może nawet o niej nie wiedzieli. Jest rzeczą zrozumiałą, że niemożliwością było objęcie nielegalną pomocą kilkudziesięciu tysięcy ludzi uwięzionych za drutami, gdyby się nawet dysponowało milionowymi sumami. Pracę naszą prowadziliśmy w ścisłej konspiracji zarówno wobec nie wtajemniczonej ludności przyobozowej, jak i wobec więźniów. Tylko współdziałający z nami członkowie Ruchu Oporu w obozie, inni wybitni działacze PPS, jak więzień Stanisław Dubois i płk Teofil Dziama, orientowali się, że działamy z ramienia Batalionów Chłopskich. Mieliśmy głębokie przekonanie, że nasza działalność, choć niedostateczna, poza doraźną pomocą, czy to w postaci kawałka chleba, czy ampułki lekarstwa, miała dla więźniów, odciętych od świata, skazanych na powolne konanie i śmierć, ogromne znaczenie moralne jako dowód pamięci i woli ratowania ich przez ludzi żyjących na wolności. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie również sprawę, że ofiarne współdziałanie okolicznej ludności z ludźmi naszej grupy było wyrazem jej dojrzałości obywatelskiej, patriotyzmu i humanitarnego stosunku do człowieka. Z prowadzoną przez nas pracą pod obozem nierozerwalnie wiążą się przeżycia i losy ludzi naszej grupy. Starałem się opowiedzieć o nich bez krzty ubarwienia czy przesady. Zresztą rzeczywiste przeżycia tych ludzi przekraczają granice najśmielszej fantazji nawet najbardziej utalentowanego pisarza. Czuję się tu w obowiązku wspomnieć o niezwykłej ofiarności, bohaterstwie i samozaparciu w pracy kobiet, członkiń naszej grupy. One to zawsze stały na najbardziej wysuniętych placówkach w stronę obozu. Bez nich nie bylibyśmy w stanie dotrzeć z pomocą do tylu więźniów. Łączniczki Helena Płotnicka i Władysława Kożusznikowa przez parę lat, niemal codziennie, dźwigały na własnych plecach ciężary ponad ich siły, dostarczając więźniom żywności i lekarstw. One to również utrzymywały łączność z więźniami, przenosząc listy od rodzin i organizacji podziemnych i odbierając meldunki, ujawniające światu zbrodnie dokonywane w oświęcimskim obozie zagłady. Z innego rodzaju pomocą śpieszyła, zawsze gotowa do działania, znana na Śląsku, pielęgniarka Anna Szalbut-"Rachela". W nie znany nam do dziś sposób organizowała pokaźne, jak na nasze możliwości, środki finansowe i lekarstwa, a nawet własnymi rękami ratowała chorych więźniów, pracujących poza obozem, robiąc im zastrzyki w opuszczonych stodołach tuż pod samym obozem, za co prawie każdej chwili groziły tortury i śmierć. Z naszej kilkuosobowej grupy BCh powołanej dla niesienia pomocy więźniom zginęło siedmiu żołnierzy. Podzielili oni los więźniów oświęcimskich. My, którym udało się ujść z życiem, patrzymy teraz na miejsce po tragicznym obozie śmierci - obecnie decyzją władz Polski Ludowej zamienione na Państwowe Muzeum w Oświęcimiu - jak na groby także i naszych najbliższych, najserdeczniejszych współtowarzyszy walki ze śmiercią w obozie. Wspomnienia moje uzupełniają, a zarazem dokumentują relacje członków naszej grupy oraz wspomnienia i listy więźniów współpracujących z nami. Najobszerniej przytoczone są relacje Władysławy Kożusznikowej obrazujące codzienną, bezpośrednią pracę na terenach przyobozowych, którą niezmordowanie prowadziły obydwie z Heleną Płotnicką. Chciałbym serdecznie podziękować Władysławie Kożusznikowej, Irenie Kahanek, Franciszkowi Kasperkowi oraz więźniarce Marii Maniakównie za napisanie na moją prośbę relacji, które stanowią cenne uzupełnienie książki i podnoszą jej wartość dokumentalną. Dziękuję również serdecznie Dyrektorowi Muzeum w Oświęcimiu mgr Kazimierzowi Smoleniowi za udostępnienie mi napisanych zaraz po zakończeniu wojny relacji naszej łączniczki, Zofii Zdrowaik (Dętkoś), pamiętnika więźnia Jana Winogrońskiego, a także za zezwolenie na wykorzystanie w mej pracy szyfrów, grypsów, pokwitowań oraz innych dokumentów związanych z pracą naszej BCh-owskiej grupy, a znajdujących się obecnie w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu. Wojciech Jekiełek - "Żmija". NA NASZYCH OCZACH WYRASTA OBÓZ ZAGŁADY W pierwszej połowie 1940 r. Niemcy spędzili kilkuset Żydów, mieszkańców Oświęcimia, do dzielnicy zwanej Zasolę i zatrudnili ich przy rozbiórce starych baraków, znajdujących się niedaleko dworca kolejowego, obok koszar wojskowych i zabudowań Zakładów Państwowego Monopolu Tytoniowego. W ciągu wielu dni kolumny robocze z pośpiechem porządkowały teren w obrębie dróg prowadzących z Oświęcimia do wsi Brzeszcze i Harmenże. Tak wyglądało ogrodzenie obozu. Ze zdziwieniem przypatrywaliśmy się codziennie szybkiemu postępowi prac. Szczególnie naszą uwagę zwracało i niepokoiło wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego, którym otaczano uporządkowany teren, i wystrzelające w górę, widoczne z daleka, wieża strażnicze. Wkrótce wśród miejscowej ludności rozeszła się wieść, że w Oświęcimiu Niemcy zakładają obóz koncentracyjny. Pierwszy transport Polaków, więźniów politycznych z Tarnowa, sprowadzony dnia 14 czerwca 1940 r. do tak naprędce przygotowanego miejsca, potwierdził te złowrogie przypuszczenia. Od tego czasu dniami i nocami na wieżach strażniczych czuwali esesmani. Cały ten niezwykły teren oświetlały silne reflektory. Ludność okoliczna z przerażeniem spoglądała za kolczaste druty, za którymi codziennie od świtu do późnych godzin wieczornych prowadzono w morderczym tempie prace przygotowawcze, mające na celu nie tylko rozbudowę obozu, ale przede wszystkim zabezpieczenie go przed wszelką, nawet wzrokową, ingerencją z zewnątrz, a także uniemożliwienie osadzonym za drutami więźniom wydostanie się poza nie bez wiedzy i woli władz obozowych. W niedługim czasie wysiedlono prawie wszystkich mieszkańców dzielnicy Zasole, pozostawiając tylko kilka sklepów położonych wokół dworca kolejowego i kilka domów, w których od dawna mieszkały rodziny kolejarzy. Domy te w późniejszym czasie stanowiły oparcie dla kontaktów z więźniami. Były to pierwsze wysiedlenia w naszym bialskim powiecie. Wstrząsnęły one miejscową ludnością do głębi, tym bardziej że okupanci zachowywali się podczas wysiedlania w sposób okrutny i bezwzględny. Pola uprawne, ogrody i domy po wysiedlonej ludności Niemcy zajęli pod obóz. Naokoło tego terenu ustawili tablice, z napisem w języku polskim i niemieckim, informujące, że wejście na teren obozowy jest surowo zabronione, a do osób nie stosujących się do tych zarządzeń strażnicy będą strzelać bez ostrzeżenia. Wieści te, przekazywane szeptem przez naocznych świadków tylko dobrym i pewnym znajomym, szybko rozchodziły się po okolicy. Ludzie chodzili bladzi, przerażeni, do głębi wstrząśnięci zarówno tragedią wysiedlonych, jak i więźniów, których przy wyładowywaniu z wagonów na dworcu kolejowym bito kolbami karabinów, bykowcami lub grubymi, specjalnie do tego celu przystosowanymi kijami. Skutych za ręce po dwu, a bardzo często po trzech lub czterech, zbitych i okropnie pokaleczonych, wśród wrzasku i przekleństw, pod silną eskortą prowadzono do zakładanego i rozbudowywanego na naszych oczach obozu. Nie było chyba w tym czasie człowieka, w którym by to wszystko, co tu widział i słyszał, nie budziło grozy i przerażenia, tym bardziej że coraz częściej zaczęły nadchodzić wiadomości o śmierci znanych nam osób, przeważnie nauczycieli aresztowanych w kwietniu 1940 r. i umieszczonych w innych obozach. Widząc na własne oczy łub słysząc o tym, co się dzieje za drutami Oświęcimia, można było sobie wyobrazić los więźniów osadzonych w obozach koncentracyjnych, oddalonych o setki kilometrów w głębi Rzeszy. Natychmiast po wysiedleniu ludności z dzielnicy Oświęcimia Zasole, czyli z tej części miasta po lewym brzegu Soły, po której mieści się obóz, Niemcy zapędzili więźniów do rozbiórki domów oraz gromadzenia i oczyszczania materiałów pod rozbudowę obozu. Prace te trwały całą zimę. Oczyszczony materiał, który w czasie rozbiórki składany był na stosy, powracający po pracy więźniowie przenosili w gołych rękach do obozu. Chodziło o to, by nawet czas przeznaczony na powrót z pracy był w pełni wykorzystany. W ten sposób władze obozowe szybko i bez nakładu większych kosztów zgromadziły materiał potrzebny do dalszej rozbudowy obozu. W miarę przybywania do obozu nowych sił roboczych wokół rozbieranych zabudowań dzielnicy Oświęcimia Zasole zjawiało się coraz więcej ludzi w pasiakach lub w starych, podartych łachmanach. Pomimo zimy i ostrych mrozów bardzo często widziało się więźniów bosych, bez rękawic i nakrycia głowy, pracujących od wczesnych godzin rannych do późnego wieczora. Nie na darmo nad bramą wejściową obozu w Oświęcimiu widniał napis: "Arbeit macht frei" (praca czyni wolnym). Wszyscy więźniowie, podzieleni na oddziały robocze, tzw. komanda, musieli ciężko pracować. Nadzór nad poszczególnymi komandami sprawowali kapowie, których jedynym i wyłącznym zadaniem było zmuszanie więźniów do pracy ponad siły i katowanie podporządkowanych im ofiar. Zarówno funkcje kapów, jak zresztą wszelkie funkcje w obozie powierzano sprowadzanym z innych koncentracyjnych obozów wytrawnym rzezimieszkom, rekrutującym się przeważnie z kryminalnych przestępców narodowości niemieckiej, dając im nieograniczoną władzę nad więźniami. Byli to fanatycy ślepo wykonujący rozkazy, pozbawieni wszelkich ludzkich odruchów. Pomimo tak dobranych funkcjonariuszy dnia 6 lipca 1940 r., a więc zaledwie w miesiąc po przybyciu pierwszego transportu, ucieka z obozu pierwszy więzień, Tadeusz Wiejowski. Z chwilą zauważenia ucieczki władze obozowe zarządziły natychmiastowy pościg za zbiegłym. Przeszukano cały teren obozowy i najbliższe okolice. Ponieważ poszukiwania nie dały rezultatu, wszczęto dochodzenia, w wyniku których aresztowano pięciu robotników, zatrudnionych wówczas przy pracach elektryfikacyjnych w obozie: Bolesława Bicza, Emila Kowalewskiego, Stanisława Mrzygłoda, Józefa Muszyńskiego i Józefa Patka. Zarzucono im współudział w ucieczce Wiejowskiego i udzielenie mu pomocy. Wieść o ucieczce więźnia z obozu i aresztowaniu robotników cywilnych szybko rozeszła się po okolicy. Wkrótce też dało się zauważyć, że władze obozowe z pośpiechem zabezpieczały się przed możliwością dalszych ucieczek. Przystąpiono do oczyszczania terenu przyobozowego z elementu polskiego, by na przyszłość uniemożliwić wszelką łączność więźniów z Polakami pozostającymi na wolności. W niedługim czasie po tych wypadkach rozeszła się po okolicy wieść o wysiedleniu ludności polskiej ze wsi Pławy. Na przygotowanie się do wysiedlenia Niemcy dali tylko pół godziny czasu. W podobny sposób jak Pławy wysiedlono resztę ludności polskiej z dzielnicy Oświęcimia Zasolę i wsie położone w najbliższym sąsiedztwie obozu, a więc: Harmenże, Rajsko, Brzezinkę, Budy, Babice i Broszkowice. Można sobie wyobrazić, jak ludzie reagowali na takie zarządzenia i co mogli w takiej sytuacji i w tak krótkim czasie zabrać z sobą z domu i gospodarstwa. Nic też dziwnego, że wiele rodzin poszło na długą tułaczkę nie zabierając nic. Od chwili otrzymania zawiadomienia, że mają opuścić swoje domy i mienie, pozostali głusi na wszystko, co się wokół nich działo. Dopiero przeraźliwe wrzaski "raus"! I kolba karabinowa budziły ich z martwoty, przypominając o rzeczywistości. Cały dobytek, owoc wieloletniej pracy wielu pokoleń, Niemcy zabrali na użytek obozu. Z okien domów wyzierała pustka. Gdzieniegdzie po polach i wokół zabudowań włóczyły się zgłodniałe psy, które długo walczyły o swe prawa i mściły się na intruzach za krzywdę wyrządzoną ich panom, w końcu jednak padały na tej ziemi bądź to z głodu, bądź od kuli wroga. W niedługim czasie Niemcy przystąpili do wysiedlania ludności wiejskiej w sąsiednim powiecie żywieckim. Rozchodziły się więc wieści o tym, co się działo w czasie wysiedleń, jak to ludzie nie pozwalali się oderwać od ziemi, całując ją jak świętość. Przemocą odrywani od swych domostw, zabierali z sobą grudki ziemi, schowane ukradkiem gdzieś w zakamarkach odzienia, bo nawet i to było wzbronione. Musieli odchodzić od swych zagród w nieznane, na tułaczy żywot, nie wiadomo na jak długo. Nawet głęboko wierzący wysiedleńcy, nie widząc znikąd ratunku ani pomocy, zaczęli teraz wątpić w istnienie Boga. Wkrótce w miejsce dotychczasowych gospodarzy, wychodzących z własnej woli do pracy na swym ojczystym zagonie, przyszli nowi, inaczej ubrani, uzbrojeni nie w narzędzia pracy, jak ich poprzednicy, lecz w narzędzia mordu. Przyszli z więźniami także inaczej ubranymi, nawet dla psa z daleka rozpoznawalnymi. Przypędzili ich tu na sposób zbójecki i przemocą zmusili do pracy ponad siły. Odtąd przychodzili tu co dzień, tak w spiekocie letniej, jak i w mroźne zimowe dni, w pogardzanym ubraniu, co dzień bardziej wymizerowani i zmaltretowani, apatyczni, podobniejsi do kościotrupów niż do żywych ludzi. W czasie pracy nie słychać było rozmów ani śmiechów, ale groźne warczenie psa i jeszcze groźniejsze wrzaski i obelgi kapo sterczącego nad więźniami z nieodłącznym grubym kijem, którym walił po kościstych grzbietach, pochylonych w pracy ponad siły. Swoje "obowiązki" spełniali kapowie zawsze z nadmierną gorliwością. Już zmęczeni "pracą", jeszcze zabijali. Zabijali dla zabawy wyczerpanych do ostatka, wycieńczonych z głodu, osłabionych chorobami. Zabijali każdego, kto kipiąc z oburzenia na widok ich łotrowskiego stosunku do współtowarzyszy niedoli, usiłował protestować lub brać ich w obronę. Zabijali tych, co chcąc zaoszczędzić trochę sił, niezbyt szybko pracowali. Opustoszała po wysiedleniu okolica wypełniła się cierpieniem i przekleństwami. Nie pozostało tu nic ludzkiego. Groza wyzierała z każdego zakątka, zza każdego węgła, niemal z każdej bruzdy ziemi, drażniła nerwy przechodnia, przejmowała lękiem, zmuszała do pośpiechu i odwracania głowy od tak osobliwego miejsca. A przecież jeszcze do niedawna nikt nie wiedział, nie zdawał sobie sprawy z tego, że tu, gdzie żyła i pracowała gromada ludzi wolnych, gdzie praca była radością - praca w innych warunkach stanie się przekleństwem, śmiech zamieni się w rozpacz, a człowiek w dzikie zwierzę. A jeszcze i teraz nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że zmuszeni do pracy w wielkim galopie więźniowie przygotowują miejsce pod największy cmentarz świata, że cztery miliony ludzi odbędzie tu ostatnią swą drogę w największej poniewierce i cierpieniu. Po zburzeniu domów i całych osiedli teren przeznaczony pod obóz doprowadzono do doskonałej przejrzystości dla straży nie tylko dozorujących komanda, ale także dla patroli inspekcyjnych, jeżdżących konno lub na rowerach. Budka raportfuhrera na placu apelowym. Z lewej strony widać szubienicę. Już od wczesnych dni wiosennych 1941 r. władze obozowe przygotowywały się do zagospodarowania wysiedlonych terenów, gromadząc jednocześnie materiały do dalszej rozbudowy obozu. Stare zabudowania pokoszarowe szybko zmieniły swój wygląd. Na placu zajętym pod obóz, otoczonym drutem kolczastym, powstawało szereg pod linię ustawionych jednopiętrowych bloków. Dla nas, ludzi z zewnątrz, którzy chcieliśmy poznać wszelkie tajniki życia więźniów, wgląd do wnętrza obozu był bardzo ograniczony. Widoczny był tylko plac między ogrodzeniem z drutu a pierwszymi szeregami bloków. Po pewnym czasie od strony szosy Oświęcim - Brzeszcze ogrodzenie z drutu zastąpiono wysokim na 4 metry betonowym murem, zakończonym drutem kolczastym naładowanym prądem elektrycznym o wysokim napięciu, który zasłaniał całkowicie plac przed blokami. W murze tym mieściły się gęsto rozlokowane wieże strażnicze, na których bez przerwy czuwały warty z wycelowanymi wprost na bloki karabinami maszynowymi, oraz reflektory, rzucające światło na plac i bloki, tak że dojście do drutów było niemożliwe. Na drugim placu, mieszczącym się między ogrodzeniem od strony szosy a pierwszą linią bloków, który w początkach istnienia obozu był miejscem zbiórek, gimnastyki i tortur, nowo przybyli więźniowie odbywali tzw. kwarantannę, polegającą na wykonywaniu całymi godzinami, boso, w nędznym ubraniu, często przy mroźnej pogodzie, najrozmaitszych "ćwiczeń gimnastycznych". I tak np. jedna grupa, złożona z kilkudziesięciu osób, przez kilka godzin stała w postawie zasadniczej z podniesionymi do góry rękami, inna skakała żabką (hüpfen), jeszcze inna, leżąc na ziemi, kręciła się w koło (rollen) aż do śmiertelnego znużenia i wyczerpania, a jeszcze inni tańczyli tak długo, dopóki z fizycznego i nerwowego wyczerpania nie popadali na ziemię. Biada tym, którzy z jakichkolwiek przyczyn upadli ze zmęczenia. Na takich nieszczęśników wyczekiwał kapo, z nieodłącznym symbolem swego "fachu" i władzy - grubym kijem, dokonując reszty dzieła. Tu także więźniowie wykonywali różnego rodzaju ciężkie prace. Tak np. dużym walcem drogowym wyrównywali dopiero co nawiezioną przez inną grupę ziemię. Odbywało się to w ten sposób, że do walca drogowego, do którego przymocowane były dwa duże dyszle, a na nich sześć poprzecznych drągów, ustawiano dwunastu więźniów w przednim dyszlu, zaś dwunastu do pchania walca w tylnym dyszlu. Na drugim końcu następowała zmiana. Dodać tu należy, że w Oświęcimiu nie używano w ogóle koni ani innych zwierząt pociągowych. Wszelkie ciężary dźwigali więźniowie sami. Praca taka trwała całymi dniami i przeważnie wykonywana była biegiem. Najmniejsze zwolnienie tempa było srodze karane przez kapów, zaś wszelkie najmniejsze przejawy buntu ogniem karabinów maszynowych kierowanych przez esesmanów, stojących na wysokich wieżach strażniczych. Po kilku godzinach takich ćwiczeń i pracy kilkadziesiąt trupów, obojętnych już na wszystko, leżało pod ścianami bloków. Kapowie zabijali swych podwładnych dla własnej uciechy lub dla rozweselenia nudzących się na wieżach strażniczych esesmanów. W takich wypadkach uciekali się zwykle do potwornego, bestialskiego sposobu mordowania upatrzonej ofiary. Na gardło powalonego na ziemię więźnia kładli kij i przyciskając go raz jedną, raz drugą nogą, kołysali się, wpatrując się powoli, z lubością w przedśmiertne drgawki ofiary swego zwyrodnienia. "Ściana śmierci" ("ekran") między blokiem 10 a blokiem 11, pod którą odbywały się egzekucje Władze obozowe Oświęcimia z właściwą Niemcom pedanterią doprowadziły organizację zbrodni, strachu i gwałtu do perfekcji. A więc zrobiły wszystko, co zrobić mogły posługując się ludźmi przez długie lata przygotowywanymi do swego rzemiosła. Już po pewnym czasie obserwowania sytuacji więźniów, tak w obozie, jak i poza obozem, okoliczna ludność uświadomiła sobie, że za tym groźnym ogrodzeniem z betonu i drutu kolczastego, po którym płynie prąd wysokiego napięcia, dzieją się i będą się działy sceny przechodzące wszelkie wyobrażenia ludzi normalnych. Że nikt z ludzi, choćby to był najwrażliwszy artysta, malarz czy poeta, nie będzie w stanie tak wiernie odtworzyć tej złowrogiej rzeczywistości, by ludzie, którzy tego na własne oczy nie widzieli i nie przeżyli, mogli pojąć i uwierzyć, do czego jest zdolny człowiek, jeśli się przez długie lata wychowuje w nienawiści do drugiego człowieka. W o wiele gorszych warunkach niż więźniowie w samym Oświęcimiu żyły i pracowały kobiety-więźniarki w Brzezince (Birkenau). Na obóz kobiecy władze obozowe wybrały celowo tę właśnie miejscowość położoną na terenach podmokłych i bagnistych. Toteż więźniarki grzęzły dosłownie w błocie. Pomieszczenia, w których lokowano więźniarki, były to naprędce sklecone baraki, na jedną cegłę, przypominające bardziej chłopskie stodoły niż domy, w których mieszkają ludzie. Niemcy zakładając odrębny obóz kobiecy, nie pomyśleli o stworzeniu nawet najprymitywniejszych warunków higienicznych. Początkowo zamiast ustępów pokopane były z dala od bloków rowy, które po pewnym czasie tak potwornie cuchnęły w całej okolicy, że w odległości paruset metrów nie można było przejść, nie dławiąc się smrodem. Często się zdarzało, że dręczone biegunką kobiety, zmuszone do korzystania z latryn, zwłaszcza nocą, wpadały w nieczystości lub przewracały się w błocie i już więcej stamtąd nie wracały. W Brzezince panował straszliwy brud. Kobiety chodziły nie myte całymi tygodniami, nie było bowiem ani wody, ani czasu na to, ani żadnych warunków do mycia. Niemcy celowo nie pobudowali studni, by pozbawiając więźniarki tego nieodzownego środka do życia, jakim jest woda, zmusić je do korzystania z brudnych, cuchnących, bagnistych kałuż. Skutki braku czystej wody były łatwe do przewidzenia. Różnego rodzaju choroby, powstałe z tych oraz innych przyczyn, zwalały z nóg setki kobiet dziennie. Trupy leżały wszędzie: w dołach kloacznych, w blokach przepełnionych ludźmi, na całym terenie obozu. Na własne oczy widziałem pracujące za torem kolejowym w rejonie Broszkowic, odległych około 3 km od obozu, komando Żydówek. Kobiety doprowadzone do ostateczności pragnieniem, chłeptały brudną wodę z kałuż wprost ustami, za co zresztą natychmiast zapłaciły życiem. Zginęły od strzałów pilnującego ich esesmana, ponieważ, o ironio ze względów "higienicznych" picie brudnej wody było surowo zakazane. Tego samego dnia widziałem jeszcze inny potworny obraz. Opodal, w przydrożnym rowie, ciężarna Żydówka rodziła dziecko. Czekający cierpliwie na koniec porodu esesman natychmiast po urodzeniu kopnął dziecko butem tak silnie, że odleciało kilkanaście metrów od matki. Następnie oddał strzał w jej kierunku. Obie ofiary swego bestialstwa esesman pozostawił na miejscu i odszedł dalej, strzelając do innych. Tak w Oświęcimiu, jak i w Brzezince poza ogrodzeniem z drutu kolczastego, w którym sterczały wysokie wieże strażnicze, wyposażone w silne reflektory i karabiny maszynowe, rozmieszczone były jeszcze inne straże, tzw. postenketty (duże i małe). Oprócz tego cały teren, na którym w dzień pracowali więźniowie, oraz okolice położone najbliżej obozu całymi dniami i nocami strzeżone były przez umundurowane i cywilne, piesze i konne esesmańskie patrole, przeważnie z psami. Zadaniem ich było uniemożliwię jakichkolwiek kontaktów ludności z więźniami i odwrotnie. Poza dużą postenkettę, podzieleni, w zależności od potrzeb, na małe lub duże komanda, więźniowie wychodzili do pracy na okolicznych polach. Tu rozpoczynało się inne życie więźniów. Na czele każdego komanda stał komandoführer, a jeśli to było duże komando, miał on do pomocy oberkapa, któremu z kolei podlegali kapowie, dozorujący więźniów tego komanda. Ponadto komanda strzeżone były przez posty (warty), którym, jak już wspomniałem, przydzielono) do pomocy psy. Były to wielkie, dobrze odżywiane, piękne wilczury, w które, tak samo jak w funkcjonariuszy obozowych, systematycznie wpajano nienawiść. Te szczere i wierne istoty, jakimi z natury swej są psy, wykolejono do tego stopnia, że uwierzyły, iż człowiek w pasiaku jest czymś gorszym i wstrętniejszym od padliny. Psy, którymi się Niemcy w Oświęcimiu często posługiwali, były specjalnie uczulone na odór i ubiór więźniów. Ułatwiało to funkcjonariuszom pilnującym więźniów dobre spełnianie obowiązków, natomiast więźniom utrudniało oddalanie się od swej grupy i miejsca pracy, co z kolei uniemożliwiało nie tylko próby ucieczki, ale także kontaktowanie się z cywilami. Gdy spojrzenie psa skrzyżowało się ze spojrzeniem więźnia, pies kurczył mordę z wyrazem najwyższego obrzydzenia, oczy jego stawały się przenikliwe i zimne, sierść jeżyła się na grzbiecie, słowem, stawał się istotą groźną i okrutną. Patrzył wtedy w oczy swego pana i czekał na rozkaz, aby rzucić się na istotę odzianą w pasiak. Biada więźniowi, jeśli popadł w niełaskę psa lub gorszego jeszcze od psa kapo. Prawie nigdy nie wracał on już żywy do obozu. Cała ta zgraja, wspomagana przez rozrzucone po okolicy posterunki policji, żandarmerii i szpiclów, jak również ludność niemiecką, która przybyła tu z głębi Rzeszy wraz z osiedleńcami z krajów bałtyckich, wschodnich i bałkańskich, strzegła nie tylko więźniów, ale przede wszystkim tajemnic obozowego życia, uniemożliwiając jakiekolwiek zorganizowane przeciwdziałanie. Z gardzieli bram obozowych przez cały rok, bez względu na pogodę, codziennie we wczesnych godzinach rannych wychodziło we wzorowym porządku piątkami tysiące więźniów do pracy, która trwała do późnego wieczora. Cała okolica roiła się od pasiaków. Wieczorem, po skończonej pracy, więźniowie w podobnym porządku wracali do obozu. Tych, którzy byli całkowicie osłabieni, nieśli silniejsi trochę od nich koledzy. "Powrót karnej kompanii z pracy" (obraz b. więźnia oświęcimskiego Władysława Siwka - Państwowe Muzeum w Oświęcimiu) Twarze więźniów szare jak spłowiałe płótno i wyblakłe oczy wyrażały bezkresny ból. Były to łachmany, nie ludzie. Nie da się zapomnieć nigdy tego widoku. Na końcu każdej kolumny łachmanów ludzkich nieodmiennie co dzień ciągnięto rollwagę (wóz pchany przez ludzi), zawsze wypełnioną zmarłymi z wycieńczenia, zabitymi przez kapa lub zastrzelonymi przez strażników więźniami. Dla jeszcze większego udręczenia pozostałych przy życiu więźniów, których jutro los mógł złożyć na rollwadze, kazano im śpiewać sprośne niemieckie piosenki lub inne pieśni, sławiące wojenne osiągnięcia wojsk niemieckich i nakazujące wierzyć w szczęście, jakie spłynie na ludzkość po zwycięstwie hitleryzmu. Poza tym władze obozowe wydały zarządzenie, by powracające z pracy komanda w bramie wejściowej witała skocznymi marszami kilkudziesięcioosobowa orkiestra, składająca się także z więźniów. Tak, o ironio witano żywych i umarłych. Żywi musieli przechodzić sprężystym krokiem, umarli zaś przyglądali się tej tragikomedii szklistym okiem, urągając swą postawą bezkarnie wszystkiemu i wszystkim. Tak więc o warunkach, w jakich żyją i pracują więźniowie i więźniarki, wiedzieliśmy dużo. Orientowaliśmy się, do jakich celów władze obozowe powołały karną formację - Strafkommando (komando karne). Mało jest zapewne osób, które przeżyły pobyt w tej formacji. Ciężka, po kilkanaście godzin na dobę trwająca praca, wykonywana zawsze w jak najszybszym tempie, pod nadzorem specjalnie dobranych kapów, nędzne pożywienie, składające się z odrobiny słynnej w owym czasie obozowej lury - wszystko to powodowało, że ludzie padali tu jak muchy. Zabijało ich mordercze tempo pracy, zabijali kapowie, rozszarpywały na rozkaz esesmana specjalnie tresowane psy, wykańczały moralne cierpienia i głód. Dla więźniów z karnego komanda odpoczynek przychodził dopiero wtedy, gdy udręczone ciało padało w bioto pod razami kapa, by się już więcej nie podnieść. Gorzeliśmy z oburzenia na widok wlokących się ostatkiem sił, spracowanych, sponiewieranych istot ludzkich, których droga życia dobiegała końca. Te niezapomniane sceny ludzkiej tragedii w hitlerowskiej fabryce śmierci, jaką był Oświęcim, były rodzicielami buntu, który powstawał w nas i nakazywał obronę sponiewieranego człowieka. Oprócz tego wszystkiego, co już widzieliśmy i słyszeli, rozeszła się po okolicy wieść, że w obozie wybudowano krematorium, w którym Niemcy palą ludzi. Te obce słowa, nie znane dotychczas wielu ludziom, przyprawiły szczególnie społeczeństwo wiejskie, nie wiedzące o tym, że w krematoriach pali się zwłoki zmarłych, o nowy lęk i zrozumiałe podniecenie. Mimo świadomości, że nawet za okazanie współczucia więźniom, nie mówiąc już o udzielaniu pomocy, groziła surowa kara, znaleźli się wśród okolicznej ludności tacy, którzy nie dali się zastraszyć. Na rozkaz sumienia wyszli na ratunek swych braci, podejmując walkę z nie byle jakim wrogiem. Wyszli bez oręża naprzeciw po zęby uzbrojonemu przeciwnikowi, wyspecjalizowanemu w walce, dysponującemu wszelkimi wyrafinowanymi narzędziami mordu. Wyszły kobiety, a nawet dzieci z uśmiechem do gnębionych, a z pogardą dla gnębicieli. Taki to był niezwykły front, w niczym niepodobny do normalnych frontów, gdzie zwykle ścierają się dwie potęgi zbrojne, kierowane przez wybitnych dowódców. Tu, pod Oświęcimiem, podjęli walkę ludzie prości, bez rang i bez żadnego przygotowania. Walkę o ratowanie maltretowanego w okrutny sposób człowieka. Od tego czasu walka ta będzie prowadzona wszelkimi sposobami, co dzień i na każdym miejscu. Jedyną siłą popychającą nas do działania była wiara w słuszność tego, co robiliśmy. Tą wiarą w słuszność walki o dręczonego człowieka pokonywaliśmy strach. Tą wiarą kierowali się ludzie wsi podoświęcimskich, którzy już od pierwszych dni, gdy tylko na terenie przyobozowym pojawili się pierwsi więźniowie przy pracy około oczyszczania terenów, w pozostawionych na noc stosach materiałów powstałych z rozbiórki domów podkładali żywność. Przychodzący tu następnego dnia do pracy więźniowie znajdowali zawiniątka z jedzeniem. Chleb podłożony przez niewidzialne ręce nie tylko krzepił siły potrzebne do pracy, ale i utwierdzał w nadziei, że mimo kolczastych drutów, jakie dzielą więźniów od świata, ci, co pozostali na wolności, będą o nich pamiętali. Bez wiary w słuszność sprawy nikt nie zdobyłby się na tyle odwagi, by jak Antoni Mitoraj, pracownik Powiatowego Urzędu Wodno-Melioracyjnego w Bielsku, i Karol Petkowski (obydwaj ludowcy) zapuszczać się poza dozwoloną strefę dla zebrania jak największej ilości informacji o stosunkach w obozie i o życiu więźniów oraz dla nawiązania z nimi łączności. Z dnia na dzień wzrastała ilość osób, którym myśl o niesieniu pomocy nieszczęśliwym ludziom w pasiakach nie dawała spokoju. Okoliczna ludność wykorzystywała każdą nadarzającą się ku temu sposobność. M. in. wielu robotników pracujących w garbarni, górników spieszących do kopalń, słowem, wielu ludzi, idących rano do pracy zabierało z sobą trochę żywności, by podzielić się nią z więźniem pracującym opodal. Często uciekano się do przekupstwa strażników lub starano się ich pozyskać dla swej sprawy przez rozdmuchiwanie w nich pozostałej gdzieś na dnie duszy iskierki człowieczeństwa, nie zżartej jeszcze przez hitleryzm. Czasem udawało się takimi sposobami osiągnąć tyle, że jeśli tylko warunki na to pozwalały, strażnik nie utrudniał podania więźniowi kromki chleba, butelki ciepłej kawy czy też czegoś innego do zjedzenia. Najczęściej udawało się to kobietom i dzieciom nawet w biały dzień. Przeważnie jednak ludzie pragnący pomagać więźniom wykorzystywali dla tych celów noc. Gdy tylko ciemność zapadła, na terenach, na których pracowali w dzień więźniowie i wiadomo było, że jutro znów tam powrócą, pojawiały się postacie skradające się ostrożnie, z trwogą w sercu, z zapartym tchem i niosące, co kto miał, co kto mógł - żywność, papierosy, tytoń i coś ciepłego do odzienia. Zauważyliśmy już, że więźniowie owijali się w zimie papierami i różnego rodzaju gałganami albo siedzieli po dwóch, zwróceni do siebie plecami, ogrzewając się nawzajem, by nie zamarznąć na śmierć przy oczyszczaniu materiału z domów rozbieranych przez inne grupy robocze. Toteż obok żywności podrzucaliśmy także i ciepłą odzież. Gdyby ktoś w tym czasie zainstalował wokół obozu czułą taśmę magnetofonową, zdolną uchwycić wszystkie szepty i westchnienia ludzkie, otrzymalibyśmy pełny obraz przeżyć i uczuć, cichych modlitw i przekleństw zarówno tych, którzy kierowali swe kroki w stronę obozu, niosąc więźniom pomoc, jak i tych, którzy przez strzeżoną bramę obozu przenosili podłożoną żywność dla ratowania swych cierpiących towarzyszy. Tak więc poza łańcuchami małej i dużej postenketty obóz otoczony był łańcuchem niewidzialnych żywych ogniw współczujących ludzkich serc. Dzięki temu niewidzialnemu łańcuchowi, który w miarę upływu czasu wzmacniał swe ogniwa, prawie każdy więzień, który przekroczył bramę obozu i znalazł się na terenie dostępnym okolicznej ludności, mógł liczyć na pomoc. Z nastaniem wiosny, gdy setki więźniów wychodziły poza obóz do pracy, dotychczasowa doraźna, samorzutna pomoc okolicznej ludności coraz wyraźniej okazywała się niewystarczająca. Więźniów ciągle przybywało, a sytuacja materialna ludności polskiej pogarszała się coraz bardziej. Trudności te wystąpiły jeszcze wyraźniej, gdy okupant wprowadził kartkowy system zaopatrywania ludności polskiej w żywność. Nawet tym, którzy mieli początkowo jakie takie zapasy żywnościowe, kończyły się one z każdym dniem, nie mówiąc już, jak trudno było dzielić się żywnością ludziom, którzy mieli tylko to, co kupili na kartki. Mimo tych trudnych warunków i ograniczeń w zaopatrywaniu ludności polskiej w żywność ludzie w jakiś, sobie tylko wiadomy, sposób omijali zarządzenia okupanta, nie dawali się biedzie i dzielili się z więźniami tym, co mieli, oczywiście najczęściej kosztem własnych wyrzeczeń. Dla pełniejszego przedstawienia pierwszych samorzutnych kroków i wysiłków ludzi spieszących z pomocą więźniom przytaczam fragmenty relacji kilku osób, które od chwili pojawienia się ludzi w pasiakach na przedpolach obozu, wstrząśnięte ich nieludzkim traktowaniem, nie ustawały w docieraniu do nich z żywnością i odzieżą lub w jakikolwiek inny sposób próbowały im pomagać: "Wykorzystując bardzo często moje półlegalne polecenia robienia pomiarów terenów znajdujących się w sąsiedztwie obozu, tzw. strefy wpływów (Interessengebiet), celowo przekraczałem jej granice, polecając kol. Perkowskiemu, by z łatą niwelacyjną zapuszczał się możliwie jak najdalej w głąb strefy obozowej dla dokładniejszej penetracji terenu. Bardzo często tak manewrowaliśmy, by jak najdłużej przebywać w pobliżu więźniów. Wtedy, jeśli nadarzała się jakakolwiek okazja, umawialiśmy się z więźniami, gdzie w nocy podłożymy żywność. Esesmani nas często przepędzali, grożąc aresztowaniem, a nawet zastrzeleniem. Wtedy tłumaczyliśmy się poleceniem naszego urzędu, pokazując nasze papierki. Esesman, widząc "wronę" na papierku ze swastyką, czasem łagodniał, ale bywało także, że nie zwracając uwagi na papierki, zachowywał się tak przekonująco, że wszelkie tłumaczenie okazywało się zbędne, a nawet szkodliwe. Po powrocie do domu udawaliśmy się do sąsiadów, by użebrać trochę żywności, którą wieczorem furmanką przewoziliśmy na uprzednio umówione miejsca i podkładaliśmy, maskując te miejsca tak, by łatwe były do rozpoznania dla przybyłych tu jutro do pracy. Po każdej takiej wyprawie powracaliśmy zadowoleni i dumni. Jeśli się rzecz udała, było to wynagrodzeniem za poprzednie chwile, bo udawaliśmy się pod obóz nie bez trwogi o swój własny los i los naszych rodzin. Nie należeliśmy do ludzi łatwo ulegających strachowi, mimo to każda nasza wycieczka pod obóz była nowym, innym od poprzedniego przeżyciem. Tam wola opanowywała strach i mimo że się baliśmy, szliśmy do celu. Odczuwanie zimnych dreszczy w momentach opanowującego nas uczucia strachu mieszało się z innym uczuciem, z uczuciem nakazu wewnętrznego, nakazu obowiązku. W drodze powrotnej każdy miał coś do opowiedzenia, każdy widział co innego i każdy na swój sposób odczuwał zadowolenie ze spełnionego zadania (...)". Antoni Mitoraj. "Jesienią 1940 r. po raz pierwszy poszłyśmy z Heleną Płotnicką zbadać teren w Pławach i Brzezince. Na wszelki wypadek zabrałyśmy z sobą trochę żywności. A nuż uda się coś podać pracującym w pobliżu Wisły więźniom. Opodal nad Wisłą stał samotny domek. Wokół niego, na polach, pracowali więźniowie. Usiadłyśmy w gąszczach wikliny, niedaleko domku, i wypatrywałyśmy miejsca i okazji, by pracującym więźniom podrzucić coś do zjedzenia. Wszędzie, gdzie okiem spojrzysz, wałęsali się strażnicy z psami, a wśród więźniów uwijali się kapowie, bijąc pracujących grubymi kijami po zgiętych plecach. Przez kilka nocy przychodziłyśmy tu i pozostawiałyśmy na połach żywność, oznaczając te miejsca małymi gałązkami, by pracujący mogli się zorientować, że wygląda ono inaczej niż poprzedniego dnia. Pewnej nocy, gdy, jak zwykle, przyszłyśmy z żywnością, zastałyśmy pozostawione poprzedniego dnia pakunki nie tknięte, co znaczyło, że więźniowie z jakichś przyczyn nie przyszli na drugi dzień w to miejsce do pracy i nie mogli zabrać żywności. Takie wypadki zdarzały się dość często. (...) W okresie wiosny 1941 r. na polach wokół obozu pracowało przy robotach rolnych bardzo dużo więźniów. Prócz robót rolnych więźniowie wykonywali różne inne prace, jak: oczyszczanie młynówek, kopanie rowów, wydobywanie żwiru z Soły, ścinanie drzew, zakładanie tam na Sole. Zatrudniani byli również przy hodowli świń, bydła, kur oraz w zakrojonym na szeroką skalę ogrodnictwie. Tym, którzy mieli dobrą wolę i dużo odwagi, nie brakło okazji do udzielenia pomocy kilku więźniom. Dopóki gospodarowała ludność polska i system kartkowy nie obowiązywał wszystkich, a chłopi nie byli obciążeni nadmiernymi kontyngentami, ze zdobywaniem żywności było jako tako. Sytuacja pogorszyła się ogromnie wtedy, gdy sprawy aprowizacji Niemcy ujęli w żelazne karby maszyny wojennej, a wszelkiego rodzaju przekroczenia zarządzeń w tej dziedzinie były srogo karane. Za działalność sabotażową w razie przyłapania groziła szubienica. Wytworzyła się bardzo trudna sytuacja. Wygłodzeni więźniowie, których ciągle przybywało i którzy ciężko pracowali, domagali się jedzenia, a my pozostawałyśmy bezradne, bo tyle żywności, ile nam było potrzeba, nie byłyśmy zdolne "zorganizować". Początkowo żebrałyśmy u znajomych i sąsiadów, ale i to stawało się coraz trudniejsze. Bardzo często oddawałyśmy więźniom cały nasz przydział kartkowy, biedując przez resztę miesiąca. Wielu zresztą ludzi oddawało nam pewną część swoich przydziałów, a sami dla siebie musieli później w najrozmaitszy sposób zdobywać żywność. Najtrudniej było o chleb, którego potrzeba było najwięcej. Dopóki żarn nie opieczętowano, ludzie mełli zboże na mąkę, piekli chleb i przeznaczali na pomoc. Po opieczętowaniu żarn sytuacja się nieporównanie pogorszyła. My radziłyśmy sobie z mieleniem zboża otrzymanego w darze dzięki mojej matce, która zdejmowała plombę z żarn. Nocami, przy odpowiednim ubezpieczeniu, wykonywałyśmy te zakazane czynności. A mielenie zboża na żarnach jest pracą żmudną i ciężką, więc chętnych do tej roboty nie było za wiele. Na tym, niestety, nie kończyły się trudności, a dopiero się zaczynały. Bo jeśli można się było jakoś zabezpieczyć przy mieleniu zboża, to było to bardzo trudne przy pieczeniu chleba. (...) Jednego razu dobrzy ludzie przynieśli nam dość dużo zboża. Hela Płotnicka zapędziła swoje dzieci, by w piwnicy u mojej mamy zmełły zboże na mąkę, a mama zobowiązała się, że nam upiecze chleb. W czasie mielenia ojciec cały czas wartował przed domem. Dzieci pociły się, ale kręciły żarna, bo wiedziały, dla kogo to robią. Później matka zarobiła ciasto w stodole, a kiedy wyrosło, porobiła bochenki i wsadziła do pieca. Wokół pachniało już chlebem, gdy z zadartym nosem przyleciała sąsiadka Gawlikowa i stanęła w drzwiach, krzycząc: - Kasprowska, rany boskie, co wy robicie, chleb pieczecie, a przecież Niemcy z tym volksdeutsehem Żmudą chodzą za czymś od domu do domu! Matka stanęła jak wryta, ja, jak drewno sztywna, nie mogłam się poruszyć, a Hela, całkiem skapcaniała, upadła na ławę. Po chwili matka krzyknęła na nas: - Czego stoicie jak krowy, do roboty! - i podskoczyła do pieca, a my za nią i migiem wygarnęłyśmy chleb, z pieca do kosza. Kosz wyniosłyśmy do piwnicy i nakryły starymi szmatami. Ledwo wyszłyśmy z piwnicy, wszedł Żmuda z dwoma Niemcami. Wszyscy pociągnęli nosami. Żmuda uśmiechnął się zjadliwie. Jeden z Niemców zagadnął matkę: - Hej, gospodyni, a co tu tak czuć chlebem?! - Co wam też przyszło na myśl - rzekła matka spokojnie - chyba katar macie, panie. - No zobaczymy. - Wszedł do kuchni i otworzył drzwiczki do pieca chlebowego. Rzecz oczywista, piec był gorący, a więc mieli niezaprzeczalny dowód winy. Co teraz będzie? - Gdzie jest chleb, coście piekli?! - krzyczy Niemiec. - Jak mówię, że nie ma, to nie ma, a jak nie chcecie wierzyć, to se szukajcie - odpowiada energicznie matka. - Gdzie jest, gdzie jest. Szukajcie sobie. Jak znajdziecie, będziecie mieli, a ja wam mówię, że chleba nie ma. Niemiec zdetonowany zdecydowaną odpowiedzią matki, złagodniał niby trochę, ale wyszedł do sieni i otworzył drzwi do piwnicy. Widziałam, jak matka zbladła. "No, teraz koniec" - myślę sobie. Weszli do piwnicy, ja za nimi. Matka nie była zdolna się ruszyć. W piwnicy zwrócili się do mnie: - Gdzie macie ziemniaki? - A oto leżą - odpowiedziałam zdławionym głosem. - A więcej? - Jak to więcej? Nie ma więcej. Tyle, co tu pan widzi. Jakoś nie poczuli zapachu chleba, a ponieważ na kupce leżało tylko trochę ziemniaków, wyszli z piwnicy i poszli do drugiego domu. Po ich odejściu mama z Helą wsadziły drugi raz chleb do pieca, a wieczorem zaniosłyśmy go na umówione miejsce dla mierników. Na drugi dzień rano miernicy klęli przy nas, że cholery Niemcy piasek do mąki dosypują, bo chleb był taki, że trudno go było zjeść. - Tak, tak - przytakiwałyśmy, uśmiechając się pod nosem". Władysława Kożusznikowa. "Rodzina moja, składająca się z ojca, matki, dwóch sióstr i jednego brata, mieszkała w domu tuż za torem kolejowym, niedaleko podobozu, który później tam został założony. W r. 1940 - pod koniec - cały przysiółek Budy został wysiedlony do przyległych wiosek: Jawiszowic, Kaniowa, Łęk. My zamieszkaliśmy w Brzeszczach u rodziny Kazimierza Bielenina, starego wójta Brzeszcz. Jeszcze przed wysiedleniem zauważyliśmy po raz pierwszy na terenie Bud pierwszą grupę więźniów, składającą się z około 70 osób, ubranych w pasiaki, którzy karczowali drzewa i zarośla na terenie przyszłego podobozu. Esesmani, którzy pilnowali więźniów, bili ich w nieludzki sposób i znęcali się nad nimi. Po upływie jednego roku wysiedlenia, na skutek interwencji kopalni w Brzeszczach, ludność wysiedlona powróciła do swych domów na Budach. Doszło do tego ze względu na potrzeby kopalni, gdyż, jak nadmieniłam, byli to górnicy. Po powrocie z ewakuacji i zamieszkaniu w naszym domu widywaliśmy stałe grupy więźniów i więźniarek różnej narodowości, z różnymi trójkątami. Grupy te pracowały przy uprawie roli, szczególnie uprawiany był tam owies, i przy karczowaniu drzew i krzewów. Chcę tutaj wyjaśnić, że na Budach nie było właściwie obozu, była tam tylko szkółka drzewek (Baumschule). Przy niej była dość duża cieplarnia. Podobóz zwany Budami leżał właściwie na terenie przysiółka Bór, graniczącego z Budami. Stały tam baraki drewniane, po jednej stronie drogi - dla więźniów, po drugiej - dla więźniarek. Podobóz Budy-Bór był oddalony około 500 metrów od naszego domu. Grupy robocze więźniów, a często i więźniarek, pracowały tuż koło naszego domu, w odległości zaledwie kilku metrów. Często udało się więźniowi lub więźniarce wejść do naszego domu. Zależało to od pilnujących ich postów. Pierwszy wypadek przybycia więźnia do naszego domu zdarzył się w porze zimowej, nie pamiętam jednak, czy było to w r. 1940, czy 1941 - początek. Wszedł wówczas do naszego domu więzień nr 193. Jak się później dowiedziałam, był to Stanisław Furdyna. Furdyna prosił o jedzenie. Daliśmy mu wówczas chleba ze słoniną. Więzień ten prosił, abyśmy o nim nie zapominali, gdyż nie ma innej pomocy, i wtedy podał nam swój numer. Od tego czasu opiekowaliśmy się nim. Niezależnie od tego przychodzili do nas inni więźniowie i więźniarki, którym my w miarę możliwości dawaliśmy, cośmy mogli. Ja zbierałam po domach w Brzeszczach żywność, którą podkładaliśmy więźniom na miejscach ich pracy. Chodziła ze mną moja siostra, a czasem moja matka. Gotowałyśmy również dla więźniów zupę. Dostarczanie żywności, jak również odbieranie jej przez więźniów odbywało się ukradkiem. Np. pozostawiałyśmy jedzenie podczas koszenia zboża, a więzień koszący zboże, nie przerywając pracy, zabierał je i zjadał niespostrzeżenie. Gorzej było z kobietami, gdyż miały one bardzo złego komandoführera (czarny, wysoki). Sam często prosił nas o chleb, bo był głodny. Często dawałyśmy mu wódkę, chleb i kwargle (gomółki), które bardzo lubił. My śmiałyśmy się z niego, że to jest gówno, a on myślał, że to istotnie tak się po polsku nazywa, i wchodząc do nas, pytał: "Haben Sie gówno?" Tegoż esesmana zobowiązałyśmy do odnoszenia więźniarkom ziemniaków w worku, które wcześniej przygotowałyśmy więźniarkom, a one następnie piekły w ogniu. Na podawanie innych artykułów więźniarkom ów esesman nie zgadzał się (...)". Zofia Zdrowak (Dętkoś). Ze zbiorów Państwowego Muzeum w Oświęcimiu. "Było to w grudniu 1940 r. Pracowałem wówczas w hurtowym składzie mąki w Kętach, przy ul. Krakowskiej. Była to firma niemiecka, której właściciele mieli centralę w Nadrenii, później przeniesioną do Katowic. Zawartość składu w Kętach: wszelkiego rodzaju mąka, grysik, sól itp. Sprzedaż hurtowa (dostawa), z wyjątkiem soli, odbywała się po uprzednim zainkasowaniu bezugscheinów (bonów). Pewnego bardzo - zimnego dopołudnia, gdy zajęty byłem wydawaniem mąki, ze składu, od strony Oświęcimia, wyjechały dwa wielkie, odkryte samochody ciężarowe z więźniami i przystanęły w rogu rynku, u wylotu ul. Krakowskiej. Przejmujące zimno. Dął bardzo mroźny wiatr zachodni. Więźniowie w pasiakach - tylko niektórzy mieli głębsze berety, nasunięte na górne części uszu - trzęśli się z zimna. Esesmani, opatuleni w grube kożuchy, z automatami gotowymi do użytku, stanęli obok aut. Gdy zauważyłem, że z szoferki wysiadł transportführer, biegiem wpadłem do piekarni Szłapy Ludwika, sąsiadującej ze składem, zgarnąłem ciepły jeszcze wypiek bułek do worka i ulokowałem go w głównej bramie wyjściowej zabudowanego bloku. Podszedłem do transportführera z pytaniem, czy nie można by podać więźniom trochę chleba. Nie pozwolił, ale gdy zobaczył przez kogoś podaną flaszkę wódki, zgodził się. W ten sposób przy udziale przygodnych chłopaków bułki zostały wrzucone do aut. Również inni mieszkańcy Kęt przynosili w pośpiechu żywność i ciepłą herbatę. Niektóre osoby esesmani zatrzymywali, ale tu i ówdzie wrzucano coś do wozów. Gdy do samochodów zaczęły podchodzić większe grupki ludzi, dano rozkaz odjazdu. Za kilkadziesiąt minut widać było, jak samochody, załadowane deskami w miejscowym tartaku, mknęły w stronę Oświęcimia. Mimo przejmującego do szpiku kości zimna na deskach siedzieli więźniowie w pasiakach. Wśród mieszkańców Kęt tu i ówdzie słychać było szloch i przekleństwa". Franciszek Kasperek. Powstanie przyobozowej grupy BCh Dla nas, członków Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici", zetknięcie się z hitlerowską brutalnością było wstrząsem szczególnie bolesnym. Dola naszych przodków, gnębionych fizycznie i moralnie na przestrzeni wieków przez warstwy posiadające, wyrobiła w nas szczególną wrażliwość na wszelką poniewierkę i krzywdę ludzką. Jako członkowie chłopskich organizacji, ZMW "Wici" i Stronnictwa Ludowego, w okresie przedwojennym podejmowaliśmy walkę z wszelkiego rodzaju wyzyskiem i poniżeniem godności człowieka, głosząc zasady sprawiedliwości społecznej, umiłowania wolności i bfaterskiego współżycia ludzi na ziemi. Nie przypadkowo więc my, ludowcy - działacze podziemnego ruchu ludowego ("Rocha") i żołnierze Batalionów Chłopskich (BCh) - znaleźliśmy się pod obozem. Co prawda przy pierwszych zetknięciach z więźniami, gdy chodziliśmy pod obóz z żywnością lub innymi rzeczami jeszcze samorzutnie, w sposób nie zorganizowany, ogarniały nas różne wątpliwości. Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy spieszyć z pomocą znajdującym się również wśród ludzi za drutami naszym przeciwnikom i wrogom politycznym, którzy nie tak dawno tłumili wszelkie poczynania ruchu ludowego w sposób brutalny i bezwzględny. Jednak groza wiejąca spoza drutów obozu tłumiła w nas te myśli, budząc współczucie i chęć pomocy tym, którzy pozbawieni zostali wszelkich ludzkich praw i możliwości obrony przed okrucieństwem hitlerowskich sadystów. W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa grożącego całemu naszemu narodowi, kierowani ludzkimi uczuciami, zdobyliśmy się na zapomnienie krzywd doznawanych ze strony sanacji i kleru. Nie jest to patos. Byliśmy przekonani, że w oparciu o wartości, jakie wynieśliśmy z wychowania w organizacji wiciowej, śmiało możemy podjąć walkę o człowieka, niezależnie od jego poglądów politycznych tu, gdzie dla wroga stał się on tylko numerem, a jego prochy kopcami nawozu. Tak rozumując, na jednym z zebrań komórki konspiracyjnego ruchu ludowego, w którym wzięli udział wiciarze naszego powiatu bialskiego: Antoni Mitoraj-"Baca", Karol Petkowski-"Wrzos", Franciszek Naglik-"Ligus", Ludwik Palma-"Oremus" (wszyscy z Malca) i ja ("Żmija"), postanowiliśmy zająć się pomocą więźniom w sposób zorganizowany. Już gdzieś od lutego 1940 r. wydawaliśmy tajną gazetkę "Wiadomości Podziemia". Odbijane na powielaczu egzemplarze naszej skromnej gazetki wędrowały co tydzień, roznoszone przez nas, na tereny powiatów: bialskiego, żywieckiego, wadowickiego i chrzanowskiego. Na pierwszej stronie gazetki zamieszczaliśmy artykuł o tematyce politycznej, omawiający zagadnienia ideowo programowe podziemnego ruchu ludowego, następnie wiadomości radiowe z frontów i inne. Radia słuchaliśmy w stodole, w piwnicy, w szopie, a nawet w chlewiku wśród świń. Ludwik Palma-"Oremus", ludowiec, w którego domu powielana była tajna gazetka i odbywały się narady kierownictwa grupy. Antoni Mitoraj-"Baca", członek trójki powiatowej "Rocha" i grupy przyobozowej BCh. Karol Petkowski-"Wrzos", szef łączności komendy obwodu BCh i grupy przyobozowej BCh. Do redagowania i wydawania gazetki nikt z naszych ludzi nie miał najmniejszego przygotowania. Toteż, trzeba przyznać, gazetka rodziła się w ciężkim trudzie, ale wszelkie kłopoty wynagradzało zadowolenie płynące z poczucia spełnionego obowiązku wobec miejscowego społeczeństwa, które w tym okresie przeżywało najcięższe chwile. Ciągłe wysiedlenia ludności polskiej, niepewność, co - przyniesie jutro, przenikanie wieści o losie więźniów w Oświęcimiu, druzgocące wiadomości o zwycięstwach niemieckich na frontach - wszystko to razem działało przygnębiająco na ludność okolic podoświęcimskich, wprowadzając nastrój beznadziejności. Były to uderzenia bardzo mocne, obliczone przez Niemców na całkowite załamanie ludności polskiej i uczynienie jej niezdolną do stawiania jakiegokolwiek oporu. Na łamach naszej gazetki podjęliśmy więc walkę ze strachem i grozą wiejącą spoza drutów obozu oświęcimskiego, z wnętrz opustoszałych i już częściowo rozbieranych domów na Zasolu oraz z wyludnionych z ludności polskiej wiosek powiatu żywieckiego, starając się podtrzymać ducha w społeczeństwie i budzić wiarę w zwycięstwo. Niemało kłopotu sprawiało nam samo wystukiwanie matryc, bo, jak wiadomo, posiadanie maszyny do pisania było surowo zabronione. Wyszukiwaliśmy do tej pracy domy stojące z dala od drogi lub piwnice. W czasie trwania tej żmudnej pracy "lokal" taki był zawsze ubezpieczony. Powielanie gazetki odbywało się przeważnie w domu Ludwika Palmy-"Oremusa" we wsi Malec. Dom jego stał z dala od drogi. Sam zaś gospodarz - bezdzietny, ofiarny - mimo że przeżywał podczas takich posiedzeń niemało strachu, umiał zdenerwowanie pokrywać humorem. Zawsze przygotowywał ze dwie siekiery, uzbrajał się w nie, trzymając jedną w ręce gotową do ciosu, a drugą na ramieniu, by była w zapasie w razie potrzeby. Tak uzbrojony, nie tracił humoru, starając się swym zachowaniem uprzyjemnić nam nocną pracę w małej, dusznej i zadymionej izdebce, z zamkniętym szczelnie i zaciemnionym oknem. "Wiadomości Podziemia" były jedynym w owym czasie pismem terenowym w naszej okolicy, które podawało wiadomości radiowe na bieżąco, toteż ludzie oczekiwali go i bardzo chętnie świadczyli na koszty związane z jego wydawaniem. Na początku 1941 r., po wydaniu kilkudziesięciu numerów, zmieniliśmy nazwę gazetki na "Orkę". Nazwa ta miała niejako symbolizować ciężką pracę na trudnym terenie. Teraz, gdy dojrzała w nas myśl organizowania pomocy więźniom, postanowiliśmy wykorzystać naszą gazetkę do tych celów. Przede wszystkim więc za jej pośrednictwem wezwaliśmy społeczeństwo do świadczeń na rzecz więźniów oraz udzielania im pomocy w każdej dostępnej formie i przy każdej okazji. Znaliśmy ofiarność naszych ludzi, więc byliśmy jej pewni i teraz. Na jednym z dalszych zebrań w domu L. Palmy doszliśmy do wniosku, że chcąc dotrzeć z działalnością konspiracyjną do obozu, należy dla tych celów utworzyć specjalną organizację. Wysuwany był projekt powołania komitetu, który by opierał swą działalność na istniejących już w tym czasie organizacjach konspiracyjnych lub na jednostkach mających wpływy w swoich środowiskach. Chodziło nam o stworzenie jednego ośrodka koordynacyjno-dyspozycyjnego. Do współpracy z nami staraliśmy się pozyskać przede wszystkim doświadczonego i cenionego na terenie Brzeszcz działacza Polskiej Partii Socjalistycznej, Jana Nosala, nam, ludowcom, dobrze znanego ze wspólnie prowadzonej walki z sanacją. Do J. Nosala wybraliśmy się razem z Janem Siutą, naszym działaczem, także z Brzeszcz, który do wybuchu wojny w 1939 r. był członkiem Powiatowego Zarządu Stronnictwa Ludowego, a w czasie okupacji członkiem gminnej trójki "Rocha" w Brzeszczach. Jan Nosal, gdyśmy go zapoznali z naszymi planami i zamiarami, wyraził zgodę na współpracę z nami. On także uważał, że w ratowaniu więźniów w obozie powinien wziąć udział cały naród i że praca ta musi nabrać cech walki z okupantem i jego systemem. Sam zresztą już od chwili założenia obozu świadczył na pomoc więźniom tyle, na ile go było stać. Złożony chorobą, nie mógł brać bezpośredniego udziału w konkretnej pracy, zawsze za to służył nam radą w trudnych sytuacjach, co sobie wielce ceniliśmy, nie posiadając takiego jak on doświadczenia w wielu sprawach. W kilka dni po rozmowie z Nosalem nawiązałem kontakt z Ignacym Chowańcem, adwokatem z Oświęcimia, który choć był człowiekiem bezpartyjnym, pamiętał zawsze o swym wiejskim pochodzeniu i nigdy od ludowców nie stronił, a przy tym miał duży wpływ na mieszczaństwo oświęcimskie, co wiele znaczyło w sprawie, o którą nam chodziło. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Prawie jednakowo widzieliśmy ramy organizacyjne powszechnej akcji pomocy. Podobnie jak my, wychodził on z założenia, że kierowanie pomocą więźniom powinno spoczywać w rękach ludzi najbardziej się do tego nadających. Był to problem niełatwy do rozwiązania na naszym terenie, gdzie poza sanatorami o wybujałych ambicjach, nie uznających ludzi o innych poglądach, nie było prawie nikogo, kto by mógł mieć większy wpływ na nie zorganizowaną ludność miejską. Stanowisko I. Chowańca, który jakiekolwiek różnicowanie więźniów na bardziej lub mniej narodowi potrzebnych uważał za szkodliwe, jak najbardziej odpowiadało i naszym poglądom. Niezwłocznie w mieszkaniu Chowańca w Oświęcimiu odbyło się zebranie poświęcone omówieniu sprawy powołania komitetu, do którego, według naszych założeń, mieli wejść przedstawiciele wszystkich organizacji konspiracyjnych oraz jednostki użyteczne w tak ważnej pracy, za jaką uważaliśmy pomoc więźniom. Jeśli dobrze pamiętam, na zebraniu, oprócz gospodarza i mnie, byli obecni: Władysław Ilisiński, kupiec ze Starych Stawów, który już także na własną rękę pomagał więźniom, Stanisław Dębowicz, organizator i ówczesny komendant obwodowy Związku Walki Zbrojnej na naszym terenie, inż. Feliks Marian, właściciel przedsiębiorstwa budowlanego, przejętego wtedy pod zarząd niemiecki, oraz znany sprzed wojny miejscowy działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, którego nazwiska nie pamiętam. Było mu na imię Kazimierz. Stanowisko zebranych co do potrzeby utworzenia centralnego ośrodka, który by kierował akcją pomocy na szerszą skalę, było zgodne. Komitet miał działać w terenie w oparciu o mające powstać podkomitety, które miały się zająć gromadzeniem środków na pomoc dla więźniów i przekazywaniem ich komitetowi, na którego czele stanęli: Ignacy Chowaniec jako przewodniczący, ja i Stanisław Dębowicz. Jan Siuta-"Irys", członek trójki gminnej "Rocha" w Brzeszczach i grupy przyobozowej BCh. Stefan Wronka-"Żubr", członek grupy. Zajmował się głównie wysyłaniem pieniędzy do obozu. Przy rozpoczynaniu pracy liczyliśmy się z wieloma trudnościami, ale widzieliśmy także możliwości ich pokonywania. Nie przewidzieliśmy tylko, że urazimy wybujałe ambicje niektórych panów, którzy nie mogli się pogodzić z tym, że nie oni będą kierować całą akcją. Toteż za kilka dni zaczęto na nas poważnie naciskać za pośrednictwem znanych nam osób, aby w pierwszym rzędzie udzielać pomocy takim to a takim więźniom, których życie jest szczególnie cenne dla narodu, a także, aby zmienić skład komitetu, względnie jeszcze go poszerzyć o kilka osób. Tak więc zaraz na początku zarysowały się poważne różnice w poglądach na zasadnicze sprawy w projektowanej akcji pomocy pomiędzy nami, ludowcami, a kołami wojskowymi ZWZ. Różnice te pogłębiły się jeszcze w późniejszym czasie i stały się przyczyną całkowitego zerwania oficjalnej współpracy z ZWZ. Najpoważniejsze zastrzeżenia wysuwano w stosunku do ludowców, głównie zaś chodziło o moją osobę. Moje wiciowe poglądy stały się dla niektórych ludzi ZWZ przysłowiową "czerwoną płachtą". W dodatku z klerem byłem od dawna "na bakier", co także miało poważne znaczenie. Szczęściem dla sprawy i dla mnie, przedstawiciele ludności wiejskiej i robotniczej byli innego zdania. Cel jednak osiągnięto. Komitet nie rozpoczął pracy, po prostu się rozpadł. Z tego znamiennego wypadku należało wyciągnąć na przyszłość odpowiednie wnioski. Na wspólnej konspiracyjnej naradzie wiciarzy i starszych ludowców postanowiliśmy rozpocząć organizowanie pomocy na własną rękę w oparciu o własne szeregi ludowe, traktując tę pracę jako jeszcze jedną formę działalności konspiracyjnej podziemnego ruchu ludowego. Chodziło nam przede wszystkim o cichą, zakonspirowaną i uczciwą pracę, którą ma prowadzić grupa ludowców, kierujących się zasadą, że każdy więzień - czy to będzie ludowiec, pepeesowiec, komunista, sanator, ksiądz czy Żyd - będzie w miarę naszych możliwości jednakowo korzystał z pomocy. Tak więc wydawało się nam, że można już przystąpić do realizacji przemyślanej i zaplanowanej akcji pomocy więźniom oświęcimskim. Okazało się jednak, że w warunkach konspiracyjnych, mimo że zdobyliśmy już pewną orientację w sytuacji, a nawet posiadaliśmy sporo materiału, droga do tego była daleka. Wciąż spotykaliśmy na niej przeszkody piekielnie trudne do pokonania. Tak się niefortunnie złożyło, że organizowanie stałej działalności pomocowej więźniom w Oświęcimiu przypadło na okres masowego wysiedlania ludności polskiej z ówczesnego powiatu bialskiego. W pierwszym rzucie wysiedlono prawie wszystką ludność nie tylko z mojej wsi rodzinnej Osiek, ale i z takich wsi, jak: Polanka Wielka, Witkowice, Zagórze, Monowice, Poręba Wielka, Bulowice, Czaniec, Kobiernice, Kozy, Hałcnów, Pisarzowice, Heoznarowice, Dankowice, Jawiszowice i Brzeszcze. Pozostali tu tylko nieliczni drobni gospodarze oraz kilka osób, które miały pracować jako wyrobnicy u nasiedlonych na miejsce ludności polskiej bauerów. Niektórym z nich udało się pozostać we własnych domach. Wysiedlanie nie tylko sparaliżowało i całkowicie rozproszyło nasze szeregi ludowe, ale w wielu zabiło także wolę działania, wprowadzając nastrój apatii i beznadziejności. Poza tym sytuacja materialna stawała się coraz trudniejsza, a dla bardzo dużej części społeczeństwa prawie katastrofalna. Ci, którzy przedtem mogliby świadczyć na pomoc więźniom, sami teraz znaleźli się w potrzebie. Aprowizacyjny system kartkowy, trzymany w żelaznych rękach urzędników niemieckich, i coraz to nowe obostrzenia w handlu artykułami spożywczymi, prawie że całkowicie uniemożliwiły przeciekanie czegokolwiek na tak zwany "czarny" rynek, a korzystanie z niego stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Pozostali wprawdzie jeszcze sklepikarze, ale z tymi nie zawsze można się było dogadać bezinteresownie. W dodatku wzmógł się terror i dociekliwa inwigilacja terenu, w czym w niemałym stopniu współdziałali niemieccy osiedleńcy. Wysiedloną ludność polską ściśnięto zaledwie w kilku wioskach, przez co powstało zagęszczenie, utrudniające nie tylko kontakty konspiracyjne, ale także ukrycie jakichkolwiek kombinacji handlowych przed czujnymi oczyma szpiclów, jakimi byli wszyscy osiedleni tu bauerzy. W tych warunkach prowadzenie zaplanowanej przez nas pracy było nad wyraz trudne. Zdawaliśmy sobie zresztą z tego sprawę. Poza wolą działania i chłopskim uporem nie mieliśmy nic. Wszystko trzeba było dopiero zdobyć. Niewielkie wprawdzie kwoty, ale systematycznie wpływały na wezwanie naszej tajnej gazetki. I to dawało nam pewną gwarancję, że będziemy mogli liczyć na ofiarność ludzi, przede wszystkim na wsi. Zorganizowanie, a następnie kierowanie grupą, która się miała zająć pomocą więźniom, powierzono mnie z tego względu, że nie byłem jeszcze żona ty i nie pracowałem nigdzie zawodowo, mogłem się więc tej sprawie oddać całkowicie. Ważne było również to, że byłem zdrów jak koń, a także znałem dobrze teren i ludzi z dotychczasowej mojej działalności w "Wiciach" i Stronnictwie Ludowym, a w tym czasie byłem komendantem Batalionów Chłopskich obwodu bialskiego. Oczywiście nikt z nas nie przewidywał wtedy, do jakich rozmiarów rozrośnie się nam ta działalność w okresie późniejszym. Nie mieliśmy jeszcze wypracowanych metod pracy ani zbyt dużego doświadczenia w działalności konspiracyjnej. Jedynym treningiem, jaki niektórzy z nas przeszli, było przygotowywanie się do strajku chłopskiego w 1937 r. Byliśmy także trochę otrzaskani w wyprowadzaniu w pole władz administracyjnych w okresie przedwojennym, kiedy to trzeba było wykazać trochę pomyślunku i sprytu, aby urządzić kurs czy zebranie "Wici" lub wiec Stronnictwa Ludowego. Oczywiście tamtych trudności nie można było nawet zestawiać z obecną sytuacją. Każdy z nas zdawał sobie sprawę, czym pachnie podchodzenie pod tak strzeżony obóz oświęcimski. Na początek postanowiliśmy wykorzystać doświadczenia z naszych dotychczasowych luźnych wędrówek pod obóz. Reszta przyszła w toku pracy. Z każdym dniem nabywaliśmy doświadczenia, a z czasem staliśmy się wytrawnymi i wyspecjalizowanymi konspiratorami. Układając plan dotarcia do obozu z robotą konspiracyjną i zorganizowania systematycznej nielegalnej pomocy więźniom, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że podejmujemy się zadania niesłychanie niebezpiecznego, szczególnie dla tych, którzy będą stali w pierwszym szeregu. Postanowiliśmy więc oprzeć całą pracę na ludziach dobrze znanych, uczciwych, o dużych wartościach społecznych, a nade wszystko ofiarnych. Dobór takich ludzi do pracy bezpośredniej i codziennej stał się teraz moją największą troską. Helena Płotnicka-"Hela", łączniczka grupy przyobozowej BCh. Zginęła w Oświęcimiu w 1944r. O tym, że wielu ludzi pomaga więźniom, wiedziałem od dawna. Ale była to tylko pomoc indywidualna, dorywcza i przypadkowa. Mnie zaś chodziło o takie osoby, które by się tym zajęły na co dzień. I w tym leżała cała trudność, bo takich ludzi nie było pod ręką. "Przez świętych do Boga, a przez ludzi do ludzi" - mówi ludowe przysłowie. Pomyślałem sobie, że trzeba iść do ludzi i szukać. Udałem się więc do Brzeszcz w nadziei, że może J. Nosal zna kogoś takiego z najbliższych okolic obozu, kto by odpowiadał naszym wymaganiom. Okazało się, że trafiłem szczęśliwie, bo właśnie znał Helenę Płotnicką i wiedział, że ona wraz z Władysławą Kożusznikową zajmują się pomocą więźniom, zbierając na ten cel żywność wśród znajomych. Uważał więc, że nie zaszkodzi się z nimi skontaktować. Sam miał o nich jak najlepsze zdanie. Obydwie pochodziły ze wsi i były żonami górników pracujących w kopalni Brzeszcze. Za pośrednictwem J. Nosala-"Starego" pozyskaliśmy do współpracy z nami Marię Bobrzecką-"Martę", właścicielkę apteki w Brzeszczach, wprawdzie pozbawioną przez Niemców własności, ale pracującą w swej aptece pod nadzorem treühendera (komisarza). Przy jej to pomocy otrzymywaliśmy potem duże ilości lekarstw, tak bardzo potrzebnych więźniom, a tak trudnych do zdobycia. Do zapoznania mnie z M. Bobrzecką przyczyniła się żona J. Nosala, która także od dawna robiła to i owo dla więźniów, jak zresztą wielu ludzi w jej wsi i okolicy. Maria Bobrzecką potwierdziła opinię J. Nosala tak o Płotnickiej, jak również o Kożusznikowej, polecając je gorąco jako jedyne do tej pracy, o której jej opowiedziałem, nic nie ukrywając. Była to bowiem osoba godna zaufania i chętnie służąca dobrą radą. Mimo tych poleceń nie chciałem na razie zawierać znajomości ani z Płotnicką, ani z Kożusznikową. Uważałem, że własna obserwacja ludzi polecanych nawet przez kogoś najbardziej zaufanego nigdy nie zaszkodzi. Znając jednak drogi, którymi chodziły i nabywały towary, płaciłem za nie rachunki i zostawiałem w sklepach polecenia, aby im wydawano tyle towaru, ile będą potrzebowały. Początkowo były tym zaskoczone i zdziwione, ale nie pytały, kto i skąd jestem. Zabierały tylko towar zadowolone, że go mają na miejscu i w takich ilościach, że nie będą musiały chodzić "na żebry", jak dawniej, ani zabierać własnym dzieciom przydziałów kartkowych, co w swej niezwykłej ofiarności dotychczas czyniły. Po pewnym czasie zaistniała jednak konieczność nawiązania bezpośredniego kontaktu z tymi dwiema kobietami. Trzeba było mianowicie wydawać im bezpośrednie polecenia, naradzać się w różnych sprawach bieżących a trudnych, przesyłać odpowiedzi na zadawane im przez więźniów pytania itp. Wtedy to zaprzysiągłem Helenę Płotnicką i Władysławę Kożusznikową, które od tej chwili stały się żołnierzami Batalionów Chłopskich, występując pod pseudonimami "Hela" i "Włada", urobionymi po prostu od ich imion. Od tego czasu osobiście się z nimi kontaktowałem. W tym czasie, kiedy poszukiwałem ludzi do pracy pod obozem, a równocześnie zajęty byłem sprawami organizacyjnymi, gdyż, obok pełnienia funkcji komendanta BCh, byłem również inspektorem obwodów: bialskiego, żywieckiego i chrzanowskiego, zaszedł niecodzienny wypadek, który miał poważny wpływ na dalszy rozwój naszej działalności pod obozem. W nocy z 14 na 15 lutego 1941 r. w rejonie Cieszyna krążył bardzo nisko angielski samolot. Radości z tego wydarzenia wśród okolicznej ludności było co nie miara. Cieszono się, że nareszcie coś się dzieje, chociaż nic bliższego nie wiedziano. Jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej poprawił się nastrój i wstąpiła w ludzi otucha. Inaczej przeżywali to wydarzenie ludzie z okolic Dębowca, miejsca zrzutu. Samo zjawienie się samolotu, oznajmione wyciem syren, potężnym warkotem i oślepiającymi światłami reflektorów, wywołało przerażenie. Wyrwani ze snu ludzie byli przekonani, że lada moment nastąpi bombardowanie. Następnego dnia robotnicy zatrudnieni przy stawach dębowieckich znaleźli spadochron angielskiego pochodzenia. O kilkaset metrów dalej znaleźli drugi, potem trzeci. Gdy rozeszła się wieść, że z samolotu zostali zrzuceni ludzie, w całej okolicy powstało zamieszanie. Niemcy sprowadzili kilka kompanii SS na poszukiwanie spadochroniarzy, przeczesali cały teren, a szczególnie okoliczne lasy. Był to od czasu wybuchu wojny pierwszy przelot angielskiego samolotu nad naszym terenem i pierwszy zrzut kurierów z powietrza. Około 20 lutego Niemcy porozklejali afisze zawiadamiające ludność, że zbrodniarze angielscy odpowiedzialni za wywołanie wojny zrzucili na tereny "odwiecznie" niemieckie szpiegów i zbrodniarzy z trucizną dla bydła, by w ten sposób doprowadzić ludność do nędzy. Za schwytanie owych zbrodniarzy lub udzielenie władzom informacji i pomocy wyznaczono 50 tysięcy RM (Rentenmark), a dla Polaków dodatkowo szczególną nagrodę - nadanie obywatelstwa niemieckiego. Podali przy tym "dokładny" rysopis, ubiór, a nawet kolor i kształt teczek, w których spadochroniarze mieli przenosić owe trucizny. Wszystkie te szczegóły podał Niemcom mieszkaniec wsi Dębowiec, Steler, który odwoził tych niezwykłych gości do Skoczowa. Oczywiście wszystkie te opisy były celowo zmyślone. Zresztą ludzie w ogóle w tę bajkę nie wierzyli. Pod koniec lutego zjawił się u mnie w Osieku przewodniczący trójki "Rocha" na powiat wadowicki, Piotr Garlacz z Leńcz, przywożąc z sobą jakieś szkice terenu oraz polecenie od członka krakowskiego kierownictwa "Rocha", Stanisława Mierzwy-"Słomki", abym się natychmiast udał do Cieszyna, nawiązał kontakty z tamtejszymi ludowcami i przy ich pomocy odszukał i zabezpieczył materiały zrzutowe. Mimo że Piotra Garlacza znałem bardzo dobrze i wiedziałem, że jest przewodniczącym powiatowej trójki naszej tajnej organizacji, początkowo nie wierzyłem w to, co opowiadał, a mianowicie, że tym samolotem przylecieli do Polski, do Delegatury Rządu i do Komendy Głównej ZWZ, trzej kurierzy. Jeden z nich to ludowiec, Czesław Raczkowski, który był członkiem Polskiej Akademickiej Młodzieży Ludowej we Lwowie, organizacji związanej z "Wiciami", oraz dwóch wojskowych. Kurierzy po zrzucie pochowali przywiezione materiały, pozostawili niezbyt dobrze ukryte spadochrony, przenocowali w lesie obok starego szybu gazu ziemnego, a potem, każdy na własną rękę, przedzierali się do Generalnej Guberni. Jak się później okazało, zrzut nastąpił w niewłaściwym miejscu. Planowany był w okolicy Włoszczowej, w województwie kieleckim, tymczasem lotnik Anglik wskutek nieznanych przyczyn zabłądził i dlatego zamiast okolic Włoszczowej miejscem zrzutu stały się okolice Cieszyna. Raczkowski dotarł do Mucharza koło Wadowic i w momencie gdy usiłował przekroczyć granicę GG, został ujęty przez patrol grenzschutzu. Ponieważ miał przy sobie "lewe" dokumenty sfabrykowane w Londynie na obywatela GG pochodzenia ukraińskiego i trochę materiałów tekstylnych, które przywiózł z sobą, wzięto go za przemytnika i odstawiono do więzienia w Wadowicach za nielegalne przekroczenie granicy. W celi więziennej Raczkowski dogadał się z więźniem Lewandowskim, który znał kol. Mierzwę-"Słomkę". Lewandowski wychodził za kilka dni na wolność. Zabrał więc od Raczkowskiego szkice określające miejsce, gdzie były ukryte materiały zrzutowe w Dębowcu, oraz inne instrukcje, zaszył je w cholewie buta i po wyjściu z więzienia dostarczył kol. Mierzwie-"Słomce". Przekonany wreszcie przez Garlacza, udałem się niezwłocznie do Cieszyna, do znanej mi rodziny Pawła Bobka, wybitnego działacza ludowego, oddanego przyjaciela Wincentego Witosa. Za pośrednictwem żony i córki Pawła Bobka skontaktowałem się z Błaszczykiem z Ustronia, również działaczem ludowym, oraz z Heleną Niemiec, także córką działacza ludowego, chcąc przy ich pomocy wyszukać na terenie wsi Dębowiec kogoś znajomego i pewnego, kto by umożliwił odnalezienie materiałów zrzutowych. Sprawa okazała się trudna, bo ani Błaszczyk, ani Niemcówna nie mieli nikogo znajomego w Dębowcu. Wtedy to Aniela Tomoszek, córka Bobków, z zawodu nauczycielka, zaproponowała wciągnąć do współpracy Annę Szalbut z Wisły, popularną na terenie Cieszyńskiego siostrę szpitalną, zwaną powszechnie "Rachelą". Znała ona w Dębowcu syna właściciela sklepu, Cygana, i nauczyciela Ruckiego. Rucki, nagabywany przez nas, gdy się zorientował, o co chodzi, pomagał nam, ile mógł. Najzabawniejsze było to, że z powodu mojej całkiem łysej głowy wziął mnie za Rydza Śmigłego. Cygan natomiast nie bez obawy wskazał nam miejsce, na którym wylądowali spadochroniarze, ale o jakiejkolwiek dalszej pomocy nie chciał nawet słyszeć. Pierwsza penetracja terenu, jaką przeprowadziliśmy z Anną Szalbut, nie dała żadnego rezultatu. Szkice zrobione przez Raczkowskiego nie odpowiadały sytuacji w terenie. Niezrażony niepowodzeniem, skontaktowałem się z Raczkowskim przez "obrobionego" strażnika więziennego, Zembatego, Polaka z pochodzenia, i uzyskałem uzupełnienie szkiców oraz dodatkowe wyjaśnienia. Poszukiwania trwały bardzo długo. Przetrząsnęliśmy cały okoliczny teren. Anna Bobek, Anna Szalbut i ja przez wiele dni od wczesnego rana do późnego wieczora zaglądaliśmy za każdy krzak i drzewo, noce spędzaliśmy w lesie, by znowu wczesnym rankiem rozpocząć daremne poszukiwania. Gdy straciliśmy już nadzieję na odnalezienie czegokolwiek, jeszcze raz skontaktowałem się z Raczkowskim dla skorygowania jego szkicu. I znowu w trójkę wyruszyliśmy wczesnym rankiem do wsi Ochaby spróbować szczęścia. Wtedy to Anna Szalbut, której niepozorny wygląd najmniej zwracał uwagę, dzięki czemu mogła się pokazywać na otwartym terenie, przechodząc przez mostek na jednym z licznych głębokich rowów, zauważyła sznurek wystający spod desek mostu. Po dłuższym przyglądaniu się dostrzegła pod deskami duży plecak. Teraz była już pewna, że to część zrzutu. Wyciągnęła go i, nie zauważona przez nikogo, odeszła w kierunku Ochab i tam ukryła go w krzakach aż do mojego przybycia na umówione miejsce. Jeszcze dziś widzę jej twarz rozpromienioną z radości. Raczkowski został zasądzony na 3 miesiące więzienia i 210 RM grzywny z zamianą, w razie jej nieściągalności, na miesiąc więzienia. W więzieniu opiekował się nim z naszego polecenia strażnik Zembaty, który ułatwiał nam kontakty w sprawie zrzutu. Przed terminem zwolnienia Raczkowskiego, który nie znał tamtejszych ludzi ani też stosunków, polecono mi roztoczenie nad nim opieki. Chodziło przede wszystkim o to, że po zwolnieniu może być odstawiony "ciupasem" do wymienionego w dokumentach osobistych miejsca zamieszkania, gdzieś tam w Lubelskie. Miałem go więc za wszelką cenę "odebrać" z rąk Niemców i przeprowadzić na teren GG. W grę wchodziła nawet ewentualność odbicia go, przygotowałem więc na wszelki wypadek dwie wersje planu takiej akcji. Z Raczkowskim nie znaliśmy się, co mogło bardzo utrudnić jego ewentualne odbicie. Przesłałem mu więc przez Zembatego swoją fotografię do więzienia z poleceniem natychmiastowego jej zniszczenia, a także odpowiednie instrukcje, jak ma się zachować, gdyby zaszła konieczność odbicia go. Tymczasem umówiłem się z Józefem Machalicą, ludowcem, dyrektorem spółdzielni w Wadowicach, aby na tydzień, może dwa przed terminem zwolnienia Raczkowskiego wpłacił do kasy sądowej 210 RM grzywny. Na dzień 25 maja 1941 r. przygotowania do odbicia Raczkowskiego były zakończone. Zdecydowani na wszystko, czekaliśmy spokojnie obaj z Piotrem Zemułą, członkiem powiatowej trójki "Rocha" w Wadowicach, przy granicy nad rzeką Skawą godzinę, dwie, trzy. Tymczasem nikogo na granicy nie było widać. Zdenerwowanie nasze wzrastało z każdą minutą. Mimo to czekaliśmy do godziny 16 jako ostatniej godziny zwolnień. Tuż po godzinie 16 koło budki Zollamtu, po drugiej stronie rzeki, zobaczyliśmy Zembatego. Z daleka widać było, że jest zdenerwowany. Zrobiło się nam nieswojo, na myśl przychodziło wszystko najgorsze, byliśmy już nawet zdecydowani uciekać stąd, by nie dać się zaskoczyć. Zembaty podał mi kartkę, w której Raczkowski donosił, że został zatrzymany i musi odsiedzieć jeszcze miesiąc w więzieniu, ponieważ nie zapłaciliśmy zasądzonej grzywny. Zdziwienie nasze nie miało granic. Sytuacja stawała się niewesoła. W dodatku kol. Raczkowski, oprócz wyrażenia pretensji do nas za zaniedbanie sprawy, groził, że jeśli zorientuje się, że Niemcy podejrzewają, kim on jest, to zaraz po pierwszym przesłuchaniu otruje się posiadaną trucizną w obawie, by w czasie śledztwa nie załamał się, co mogłoby się okazać tragiczne dla pracy konspiracyjnej w Polsce. Natychmiast wysłałem Zemułę do Machalicy, domagając się wyjaśnienia. Wtedy to Machalica okazał Zemułe dowód nadania pieniędzy na poczcie w Wadowicach. Trzeba było działać i to działać natychmiast. Aby wyjaśnić Raczkowskiemu, że nie zaniedbaliśmy sprawy, i zmusić go do spokojnego czekania, przesłałem mu odpowiedź, że robimy wszystko, co potrzeba, aby jutro mógł być na wolności. Tymczasem rozmyślaliśmy z Zemułą, co mogło się zdarzyć, że pieniądze nie wpłynęły do kasy sądowej. Późno już w nocy któryś z nas wpadł na pomysł, aby nazajutrz udać się do naczelnika więzienia i podając się za bliskiego krewnego, upomnieć się o zwolnienie więźnia, ewentualnie zaproponować ponowne zapłacenie grzywny w kasie sądowej. Piotr Zemuła, jako że znał dobrze szwabską mowę, na drugi dzień rano, zaopatrzony przez Machalicę w owe potrzebne 210 RM, zapukał nie bez trwogi do bram więzienia i poprosił, by go zameldowano naczelnikowi. Tu dopiero dowiedział się, że sąd wadowicki jest ekspozyturą sądu we Wrocławiu i wszelkie wpłaty pieniężne są kierowane do właściwego sądu, a później dopiero przekazywane przelewem. Zemuła, nabrawszy trochę tchu, pokazywał ciągle naczelnikowi dowód nadania pieniędzy, żądając zwolnienia niewinnie więzionego i domagając się sprawiedliwości. Po długim namyśle, któremu towarzyszyło gderanie Zemuły, naczelnik wydał polecenie natychmiastowego zwolnienia więźnia. Zawezwany żandarm odebrał więźnia i poprowadził go w kierunku granicy. Zemuła wyprzedził ich w rynku i niby to do kogoś innego powiedział głośno, tak by Raczkowski zrozumiał: "My tam czekamy" - po czym przyszedł do nas na granicę z wiadomością, że więzień jest zwolniony i że prowadzi go tylko jeden żandarm. Niezmiernie byliśmy ciekawi, jak to też wygląda spadochroniarz, który z tak daleka przybył tu do nas z jakąś bardzo ważną dla Polski sprawą. Przyznaję, że duma nas trochę rozpierała, że to ludowiec i że to nam przypadło w udziale odebranie pierwszego na naszym terenie spadochroniarza-kuriera. Byliśmy zdecydowani stoczyć walkę o niego nawet z całą dywizją pancerną. Na szczęście, wszystko poszło gładko. Wkrótce zobaczyliśmy Raczkowskiego, prowadzonego tylko przez jednego żandarma. Z zachowania się jego wywnioskowaliśmy, że nie ma zamiaru towarzyszyć Raczkowskiemu dalej niż poza most na Skawie. Zemuła natychmiast pośpieszył zawiadomić o tym resztę czekających osób i polikwidować przygotowania do odbicia Raczkowskiego. Po rozejściu się żandarma z Raczkowskim, żandarm stanął na moście i obserwował jego zachowanie. W obawie, aby zachowanie się Raczkowskiego nie zwróciło uwagi żandarma, wskoczyłem na rower i, przejeżdżając koło niego, powiedziałem, dokąd ma iść i jak się zachować. Czekający za klasztorem oo. paulinów Zemuła zaprosił nas obu do swego domu. Uparł się bowiem, że ludowiec, który przybył do Polski samolotem jako kurier, musi gościć w jego domu. Nie miałem nic przeciwko temu, zwłaszcza że Zemuła przeznaczył na tę uroczystość gąsiorek siedmioletniego wina. Po dwu dniach obaj z Zemuła odtransportowaliśmy Raczkowskiego do Krakowa na rowerach. Z pociągu nie mogliśmy skorzystać, bo trzeba było mieć na to specjalną przepustkę. Dzięki tej historii z Raczkowskim i mojej wyprawie na Śląsk Cieszyński zasięg naszej działalności rozszerzył się daleko poza teren podoświęcimskich wiosek. Do współpracy z nami przystąpiła rodzina Pawła Bobka, Gustaw Molin oraz wielu ich współwyznawców lutrów, Polaków twardych jak ich wiara, z okolic Cieszyna. Zaproponowałem też wstąpienie do Batalionów Chłopskich oraz zajęcie się zbiórką środków na pomoc więźniom w Oświęcimiu Annie Szalbut, która przeszła doskonałą próbę przy poszukiwaniu materiałów zrzutowych. Z radością się na to zgodziła. Po złożeniu przysięgi oddała się bez reszty pracy dla więźniów, stając się pierwszym żołnierzem naszej grupy. W pasie granicznym między naszymi terenami włączonymi do Reichu a Generalną Gubernią, ważnym dla przerzutu różnych konspiracyjnych materiałów, a w okresie późniejszym paczek z lekarstwami itp., mieliśmy takich oddanych ludowców, jak: Piotr Zemuła w Kleczy Dolnej, Stanisław Niziołek i jego ojciec Stanisław w Skawcach, Józef Machalica, dyrektor spółdzielni w Wadowicach, oraz Kubas w Ryczowie. Po pewnym czasie pozyskaliśmy do współpracy z nami Marię Hulewiczową - "Brzeską", związaną z ruchem ludowym i Teresę Lasocką - "Tell", spokrewnioną z ludowcem Lasockim, które, działając na terenie Krakowa, oddawały sprawie pomocy więźniom ogromne usługi. W tym samym mniej więcej czasie nawiązałem także kontakt z Zofią Szczerbowską ze Starych Stawów, z zawodu nauczycielką, przebywającą wtedy u swych rodziców. Szczerbowska mieszkała naprzeciw obozu, po drugiej stronie Soły. W tym rejonie pracowało dużo więźniów przy wydobywaniu piasku i żwiru służącego do rozbudowy obozu. Miała więc wiele okazji do spełniania roli żywicielki. Brakowało jej tylko do tego odpowiedniej ilości środków i to było jej największym zmartwieniem. Współpracowała z Władysławem Ilisińskim, ale oboje nie mieli na tyle, by to wystarczyło na codzienne, a raczej co nocne podkładanie choćby wystarczającej ilości samego chleba, nie mówiąc już o innych rzeczach. Znając trudności i kłopoty Szczerbowskiej, przyszliśmy jej z pomocą i od tego czasu pracowała z nami aż do połowy 1942 r. Z każdym dniem krąg ludzi pomagających nam w naszej działalności poszerzał się bardzo szybko. Do wymienionych już osób doszli: Julian Duisik z córką i żoną, właściciel sklepu w ŁękachZasolu; Adam Jędrzejowski-"Zawrat", znany działacz ludowy z Osieka (wysiedlony do Grojca) i jego syn Kazimierz, utalentowany konspirator, oddany całą duszą sprawie pomocy więźniom; Irena Kawalanka-"Hanka", z zawodu nauczycielka, wychowana od młodych lat w harcerstwie, a więc człowiek odpowiednio przygotowany do niesienia pomocy innym, pracująca w charakterze ekspedientki w sklepie spoźywczo-masarskim volksdeutscha Antoniego Kegla w Przecieszynie; Zofia Zdrowak z matką, mieszkające przy podobozie w Budach; Franciszek Kasperek, pracownik niemieckiego magazynu żywnościowego; Piotr Jarzyna-"Jacek" aż z Płaszowa i wielu, wielu innych. Oczywiście nie wszystkie te osoby, które tu wymieniłem, działały wyłącznie dla celów obozowych. W zasadzie trzon naszej grupy, nie licząc mojej osoby, stanowili: Helena Płotnicka-"Hela"; Władysława Kożusznikowa-"Włada"; Anna Szalbut-"Rachela"; Irena Kawalanka-"Hanka"; Teresa Lasocka-"Tell"; Maria Hulewiczowa-"Brzeska"; Maria Bobrzecka-"Marta"; Piotr JarzynaJacek"; Adam Jędrzejowski-"Zawrat"; Kazimierz Jędrzejowski"Kazek"; Franciszek Żurek-"Witalis"; Antoni Mitoraj-"Baca"; Karol Petkowski-"Wrzos"; Franciszek Naglik-"Ligus"; Jan Nosal"Stary"; Andrzej Dusik-"Pobożny"; Jan Siuta-"Irys"; Stefan Wronka-"Żubr"; Zofia Zdrowak-"Basia"; Franciszek Kasperek; Piotr Zemuła i Stanisław Niziołek. Bezpośredni kontakt z więźniami, polegający na przekazywaniu żywności, lekarstw, korespondenicji oraz odbieraniu meldunków i listów z obozu, utrzymywali niezmordowani łącznicy naszej grupy: Helena Płotnicka, Władysława Kożusznikowa, Anna Szalbut, Zofia Zdrowak, Kazimierz Jędrzejowski, Antoni Mitoraj, Karol Petkowski i ja. Prawie przez cały rok 1941, obok prowadzenia bezpośredniej działalności pod obozem, wypracowywaliśmy nowe oraz ulepszaliśmy stare formy pracy naszej grupy, rozszerzając wciąż zaplecze z odpowiednio dobranych ludzi, którzy stanowili niejako nasze "posterunki" rozrzucone po całym terenie przyobozowym, a nawet w Generalnej Guberni. Tak więc nasza bechowska grupa wciąż się rozrastała, stając się organizacją sprawną, zdolną do poszerzania zakresu swej działalności. Z biegiem czasu na skutek coraz to nowych spraw narzucanych nam przez samych więźniów, z charytatywnej staliśmy się grupą o różnorodnym zakresie działania aż do prowadzenia roboty wywiadowczej, mającej na celu zdobywanie informacji o tym, co się działo w obozie i przekazywanie ich naszym wyższym ogniwom organizacyjnym. W związku z rozrastaniem się naszej działalności powstawały trudności, z którymi niełatwo było sobie poradzić w warunkach konspiracji. Zmiana charakteru organizacji postawiła przed nami cały szereg nowych problemów, co zmuszało nas do rozszerzenia działalności poza granice wsi przyobozowych. Trzeba było wciąż szukać nowych baz, pozyskiwać nowych ludzi i zdobywać nowe środki. Oczywiście cała nasza robota konspiracyjna i pomocowa nie byłaby możliwa bez udziału miejscowej ludności. Na wsi od wieków istnieje bardzo piękny zwyczaj pomagania innym w nieszczęściu. Do tego humanitarnego zwyczaju postanowiliśmy nawiązać w naszej tak osobliwej pracy. W odpowiedzi na "pukanie" do ludzkich serc liczne rzesze naszych członków i sympatyków opodatkowały się ochotnie. Wielu ludzi dobrej woli zdobywało się na poważne datki, pochodzące najczęściej z ciężko zapracowanych zarobków, oczywiście zawsze, jak można się łatwo domyśleć, z uszczerbkiem dla własnej kieszeni, a nawet własnej rodziny. - Choć sami nie mamy, chętnie damy tym, co nic nie mają - mawiali z życzliwym uśmiechem - byle im ulżyć w niedoli. - Nie ten wam da, kto ma, ale ten, kto chce dać - mówili inni. - My jeszcze jako tako żyjemy, a te tam chudziaki - pokazywali ręką na obóz - umierają z głodu. Takie to słowa padały za każdym razem, gdy zjawiał się nasz kwestarz. Czasem ludziska byli zdenerwowani i zakłopotani, bo naprawdę chcieli coś dać, a nie mieli co. Zdarzały się także i nieprzyjemne zgrzyty, ale były to wypadki tak rzadkie, że nie warto o nich pisać. Słowem, rezultaty odwoływania się do ludzkich uczuć i ofiarności były piękne i wzruszające, nie rozwiązywało to jednak wszystkich naszych trudności. A oto relacje dotyczące pierwszego okresu pracy naszej grupy: "Od samego początku brałam czynny i bezpośredni udział nie tylko w pomocy więźniom, ale także w wielu, bardzo wielu robotach. Znam tak więźniów, jak i tych, którzy działali przy obozie, jestem przeto dobrze zorientowana, od czego i jak się zaczęło. Nasze kłopoty z żywnością skończyły się, kiedy "Opiekun" (tak nazywaliśmy, my i więźniowie pozostający w kontakcie z naszą grupą, Wojciecha Jekiełka-"Żmiję") nawiązał z nami kontakt. "Opiekun" dostarczał nam dużo lekarstw, a artykuły żywnościowe ja albo Hela pobierałyśmy u Dusika w Łękach lub w sklepie Władysława Kegla w Przecieszynie. Wtedy miałyśmy spokojną głowę o żywność, bo o wszystko martwił się "Opiekun". "Opiekuna" ani ja, ani Hela przedtem nie znałyśmy. A i potem także nie wiedziałyśmy, jak się nazywa, bo i co nas to obchodziło. Byłyśmy rade, że mamy wszystkiego dość, a to było dla nas najważniejsze. Wiedziałyśmy, że w okolicy nazywają go "Łysym Wojtkiem". Władysława Kożusznikowa-"Włada", łączniczka grupy przyobozowej BCh. Odtąd, kiedy "Opiekun" objął kierownictwo opieki nad więźniami, przybyło nam roboty, ponieważ polecił nam, by podrzucać więźniom żywność, gdzie się tylko da, bez względu na zużycie artykułów. Wtedy wyszukiwałyśmy nowe duże komanda, nie zapominając o starych znajomych. Radość była ogromna, bo codziennie trzeba było uwijać się po terenie, gdyż nasze kontakty z więźniami bardzo szybko się rozszerzały. Wydeptywałyśmy nowe ścieżki na przedpolach obozowych. W nocy odbywały się spotkania z "Opiekunem". Zwykle wysłuchiwał naszego sprawozdania, pytał o potrzeby, dawał rady i wskazówki, przynosił i zabierał pocztę, dawał polecenia, skąd, ile i gdzie mamy dostarczyć lekarstwa. Zawsze spokojny, zrównoważony, ale wymagający. Pamiętał o wszystkim i dbał, by nam niczego nie brakowało. Praca z "Opiekunem" układała się nam jak najlepiej. Od czasu, kiedy pracowałyśmy pod kierownictwem "Opiekuna", pomoc z dorywczej przekształciła się w stałą, toteż co noc nosiła każda z nas na umówione miejsca toboły żywności i lekarstw, a w dzień, tam gdzie to było możliwe, gotowano zupę i rozdawano więźniom. Na przekupywanie strażników i kapów "Opiekun" nie szczędził środków. Objęcie kierownictwa pomocą przez "Opiekuna" wpłynęło bardzo dodatnio na skuteczność pomocy, ponieważ tracony poprzednio czas na zdobywanie środków obecnie został wykorzystany na pracę wokół obozu i wśród grup pracujących poza obozem, toteż akcja pomocy rozrastała się bardzo szybko. (...) Esesmani wyjeżdżający na inspekcje pracujących komand byli srodzy i bezwzględni. Jeżdżąc na koniach, siali postrach wśród wszystkich tych, którzy pomagali więźniom. Służba wartownicza zaniedbująca swych obowiązków dbała także zawsze o to, by nie została zaskoczona, z czego bardzo często i myśmy korzystały. Mimo swej srogości i bezwzględności dawali się nieraz dość łatwo wyprowadzać nawet naiwnym wybiegiem w pole. Nic to, że najpierw trzeba się było najeść porządnie strachu, bo przecież nigdy nie wiadomo było, co widzieli, a czego nie widzieli, ale mając gotowy wybieg, chociażby najprostszy, można było mieć trochę nadziei, że wyjdzie się z potrzasku obronną ręką". Władysława Kożusznikowa. "Wojtek był wówczas dla mnie postacią mityczną. Słyszałam imię, a nie mogłam sobie wyobrazić postaci. Ale okupacja, trzeba język trzymać za zębami, dużo robić, a mało pytać i mieć oczy i uszy otwarte (przydało mi się bardzo w czasie okupacji moje przeszkolenie harcerskie). Po ucieczce mojego wujka przychodzi do sklepu jakiś wysoki, postawny mężczyzna. Nic szczególnego nie było w jego wyglądzie zewnętrznym. Zachowanie jego normalne jak w sklepie. Przychodzi kolejka na niego do zakupów, więc pytam: - Proszę? Czym mogę służyć? - Mam czas, poczekam, proszę wydawać innym towar - powiedział spokojnym i niedbałym tonem. Tak, głos spokojny, ale wzrok? Wzrok mówiący, wzrok rozkazujący i zniewalający do czynu. Nie mam słów na określenie jego wzroku, jedno tylko mogę powiedzieć, że wszystko zrozumiałam, o co mu chodziło. Po chwili załatwiał sprawę. Dziwna rzecz, ja, ostrożna, nawet nie pytałam, kto on. Co za jeden? Tylko Wiedziałam, że to "nasz" człowiek. I to był Wojtek. Wojtek, który pokazywał się bardzo rzadko, a wszędzie czułam jego wzrok i jego obecność na naszym terenie. Normalnie praca szła dalej, urozmaicana od czasu do czasu różnymi wiadomościami czy to z obozu, czy z radia, czy z tajnej broszury. Była to praca nerwowa, wyczerpująca, niebezpieczna, ale dziwnie wiele się nad tym niebezpieczeństwem nie zastanawiałam, tylko mi sprawiało radość, że mogę coś tym katom zrobić na przekór. Pracując w sklepie niemieckim, miałam możność poznać lepiej Niemców, a szczególnie młodzież. Była w Przecieszynie jedna klasa gimnazjalna, składająca się z chłopców w wieku 16-17 lat. Uczyli się i przygotowywali do obrony przeciwlotniczej, gdyż w Przecieszynie były stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Wśród tych chłopców było dwóch przeciwników reżimu hitlerowskiego. Oni to mnie informowali o tym, jak ich nastawiano, wrogo do Polaków. Ostrzegali również, jak z niektórymi postępować, żeby nie wpaść. Prócz tego, że pomagałam więźniom, udzielałam również pomocy i innym, np. chłopcom z AK, których ukrywałam u siebie w domu, jak również i spadochroniarzowi radzieckiemu, którego trzymaliśmy jedną noc ukrytego w Przecieszynie, w mieszkaniu pp. Garnusów, w roku 1944". Irena Kawalanka (Kahanek). "Wiosną 1941 r. jeździłem dużo na rowerze do różnych miejscowości położonych między Kętami a Oświęcimiem w celu inkasa bezugscheinów na przyszłe dostawy mąki i innych artykułów. Jeździłem też koło obozu oświęcimskiego via Rajsko - Wilczkowice do Przecieszyna, wioski, w której miałem własny dom, zajęty teraz przez trzy rodziny pracujące w kopalni Brzeszcze, wysiedlone z Rajska, lub też do dalszej rodziny. Przez druty kolczaste widziałem nieraz na własne oczy takie okrucieństwa dokonywane przez esesmanów na więźniach, jakim poprzednio nie dałbym wiary. (...) Drugie bezpośrednie spotkanie, tym razem z więźniarkami. Kwietniowego poranka przyjechałem do ciotki, Tekli Zawadzkiej w Przecieszynie. W kuchni zastałem pełne wiaderko drobnych rzecznych rybek (okonie, płotki itp.), które wujek miał możność złowić u miejscowego landwirta (gospodarza) w czasie zarybiania stawów. Około godz. 11,30 pod dom krewnych esesman podprowadził sześć młodych (18-22 lat) więźniarek-Żydówek, zatrudnionych na polach Wilczkowskich przy przygotowywaniu prawdopodobnie gniazd artylerii przeciwlotniczej. Esesman zażądał osobnej izby, że niby to chce odpocząć. Do wskazanej izdebki weszła jedna z młodych Żydówek, by przygotować miły i cichy wypoczynek. Esesman wydał kilka rozkazów. Jednej z więźniarek polecił pilnowanie Żydówek, a sam wszedł do izdebki. Usłyszałem zgrzyt klucza. Pozostałe więźniarki zajęły się pieczeniem rybek. Pierwsze gotowe pieczonki od razu łapczywie zjadały. Po pewnej chwili poczęły jednak znosić papiery, nie wyłączając worków po cemencie, pozostałe upieczone rybki owijały i przypasywały sobie Wokół piersi i brzucha, chcąc podzielić się nimi z towarzyszkami niedoli. Gdy rybek w wiadrze brakło, poprosiły o więcej u sąsiadek. Pieczenie trwało około dwu godzin. Po upływie ponad półtorej godziny z zamkniętego pokoiku wydostała się szósta więźniarka, która z pośpiechem poczęła zjadać pozostawione dla niej rybki. Po pewnej chwili wyszedł, teraz to już naprawdę zmęczony, esesman w rozpiętej bluzie, z niedbale przewieszonym na plecach karabinem. Poczęstowany przygotowaną przez moją ciotkę wódką i dobrą "zagrychą", odszedł w stronę obozu z więźniarkami. Po odejściu więźniów zebrane u ciotki sąsiadki biadoliły, że nie mają więcej żywności, bo mogłyby ją podawać więźniom w podobnych wypadkach". Franciszek Kasperek. Nawiązanie stałej łączności z obozem Mimo ogromnego wysiłku, szczerych chęci i dobrej woli tak z naszej strony, jak i ze strony innych osób biorących udział w pomaganiu więźniom wyniki naszej działalności były ciągle niewystarczające w stosunku do potrzeb. Przyczyny tego widzieliśmy z jednej strony w tym, że ciągle jeszcze nie stać nas było na zorganizowanie stałej codziennej pomocy, z drugiej zaś, że do tego czasu nie nawiązaliśmy kontaktu w obozie z kimś, kto mógłby pokierować robotą pornocową za drutami. Jeśli zaś chodzi o nawiązanie kontaktów z obozem, to stanęła przed nami konieczność dotarcia do takich więźniów, którym można by zaufać i w ich ręce złożyć kierowanie pomocą z tamtej strony drutów. Chodziło nam także o zdobywanie informacji o wydarzeniach w obozie i potwierdzenie, czy wieści przeciekające na zewnątrz są prawdziwe. Dotychczas o obozie i pracy w nim wiedzieliśmy tylko tyle, ile udało nam się zaobserwować, przejeżdżając bądź to na rowerze po kilka razy dziennie, bądź przechodząc pieszo koło obozu lub przyglądając się więźniom pirzy rozbiórce domów i innych zabudowań. Trochę obserwacji mieliśmy także z dworca kolejowego, gdzie wyładowywano transporty więźniów, coś niecoś udało się nam też zobaczyć przez polową lornetkę z krzaków nad Sołą. Niektórzy zaś, jak kol. Mitoraj i Petkowski, wiele się napatrzyli podczas pomiarów melioracyjnych terenów należących do strefy wpływów obozu. Chodziło teraz o to, jak dostać się za druty, by przyjrzeć się z bliska życiu więźniów wewnątrz obozu, zorientować się w rozmiarach jego rozbudowy i w rozkładzie sił wartowniczych, a także zapoznać się z regulaminem życia obozowego, no i, co najważniejsze, nawiązać bezpośrednią łączność w sprawie dla nas najważniejszej. Dopomogli nam w tym sami Niemcy odpowiedzialni za rozbudowę obozu. Zdawali oni sobie sprawę z tego, że nie wystarczy tu praca samych więźniów, wykonywana nawet w tak morderczym tempie, do jakiego ich zmuszano. Pośpiech, z jakim rozbudowywano obóz, zmusił więc władze obozowe do użycia furmanek chłopskich z reszty nie wysiedlonych wsi, szczególnie do zwózki materiałów masowych, a więc: cegły, wapna, piasku, których więźniowie nie mogli w dostatecznej ilości przenieść w rękach czy połach swych ubrań. Na jednym z posiedzeń Kom. Obw. BCh postanowiliśmy wykorzystać tę okoliczność. Mając konia i wóz oraz silne nerwy, można się było łatwo dostać do obozu, oczywiście udając, że się jest głuchym i ślepym, na wszystko. Takiego, co by chciał za wiele widzieć lub wdawać się w jakieś rozmowy z więźniami, po obozowemu pouczano, a niepoprawnym zaofiarowywano mieszkanie i pobyt w obozie, alby się mogli nie tylko napatrzeć do woli, ale także wszystkiego doznać praktycznie na własnej skórze. I mnie udało się dostać do wnętrza obozu w charakterze furmana. Pomógł mi w tym Stefan Kukla ze Stawów Grojeckich. Z nim to, ubrany po furmańsku, kilkakrotnie znalazłem się w obozie. Co prawda w furmańskim fachu nie byłem biegły, ale przy pomocy Kukli dawałem sobie radę. Początkowo zachowywałem się oczywiście "jak najprzyzwoiciej", solidnie stosując się do pouczenia, o którym nam codziennie przypominano, bez ukrywania "przyjemności", jakie nie ominą tego, kto się do nich nie zastosuje. Przywiezione przez nas materiały wyładowywali więźniowie, więc wydawało się, że będzie okazja do nawiązania rozmowy. Chętka do tego kusiła, zwłaszcza że przecież po to tam jeździłem. Niestety, skończyło się tylko na chęciach. Kiedy bowiem któregoś dnia udało mi się wreszcie rozpocząć rozmowę, argusowe oko i ucho kapy rozumiejącego po polsku dostrzegło to i coś niecoś podsłuchało. Zaczął ryczeć na nas po niemiecku, aż się zapienił. Usłyszał to opodal stojący esesman i natychmiast zajął się mną, jako że nie podlegałem pod władzę kapy, który, według swych kompetencji, zaopiekował się więźniem. Przy tej okazji dostało mi się kilka nahajów i kopniaków, przy czym zagrożono mi, że jeśli się to jeszcze raz powtórzy, wtedy skończy się inaczej. Choć wszystko gotowało się we mnie, odpowiedziałem potulnie: "Jawohl, danke schón", no i co tu dużo gadać - byłem zadowolony, że nie skończyło się gorzej. Co się stało z więźniem, nie wiem, widziałem tylko, że zabrał go kapo. Tak więc usiłowanie wyszukania odpowiedniego więźnia do współpracy z nami tą ryzykowną drogą nie dało rezultatów. Trzeba byk) szukać innego sposobu i tu znów przyszedł mi z pomocą przypadek. Wychodząc pewnego razu od Marii Bobrzeckiej, spotkałem Jana Siutę-"Irysa", członka komórki "Rocha" na terenie Brzeszcz, starego działacza ludowego. Od niego dowiedziałem się, że jeden z pracowników kopalni, Romanowski, jest w kontakcie z więźniem Kazimierzem Jarzębowskim, inżynierem mierniczym przysięgłym. Jarzębowski pracował w komandzie mierników, które dokonując pomiarów terenów w okolicy obozu miało najwięcej okazji do spotykania się z okoliczną ludnością. Wiadomość ta była dla nas bardzo ważna. Od dłuższego już czasu bowiem poprzez Kosonia z Rajska, który żył w nienajgorszych stosunkach z właścicielem majątku w Rajsku, Gajdzicą (volksdeutschem), czyniliśmy starania, aby w jakiś sposób dotrzeć do znanego nam osobiście więźnia ludowca, dra Józefa Putka z Choczni. Postanowiliśmy więc wykorzystać Jarzębowskiego do nawiązania łączności z Putkiem, aby wciągnąć go do współpracy z nami. Istotnie, dzięki Jarzębowskiemu w bardzo krótkim czasie nawiązaliśmy kontakt z drem Putkiem i tak ja, jak i Nosal, jego osobisty przyjaciel, zaproponowaliśmy mu pomoc i współpracę z nami, na której nam tak bardzo zależało. Niestety, dr Putek odmówił współpracy. Zgodził się tylko na przysyłanie mu w porozumieniu z jego żoną legalną pocztą 30 RM miesięcznie. Odmową dra Putka byliśmy trochę zaskoczeni. Życzeniu jego uczyniliśmy jednak zadość rozumiejąc, że widocznie ma on takie warunki w obozie, że nie widzi możliwości jakiegokolwiek działania. Wówczas to porozumiałem się z jego żoną, wysiedloną już wtedy do Tarnawy koło Skawiec, i powiadomiłem ją, że będziemy wysyłać jej mężowi co miesiąc dozwoloną przez władze obozowe kwotę. Zaznaczyliśmy tylko, by nie wysyłała od siebie żadnych przesyłek, ponieważ nasze będą nadawane i tak w jej imieniu. A że sama potrzebowała pomocy jako wysiedlona, więc i ją także otoczyliśmy opieką w miarę naszych skromnych możliwości. Wysyłanie pieniędzy Putkowi zleciliśmy jego przyjacielowi, Stefanowi Wronce z Bulowic, mieszkającemu po wysiedleniu w Kętach. Nie zrażeni nowym niepowodzeniem, w dalszym ciągu poszukiwaliśmy kogoś zaufanego w obozie. Wtedy to Jan Nosal napisał list do wybitnego działacza PPS Stanisława Dubois (nr obozowy 3904), z propozycją nawiązania współpracy z nami. Jak w poprzedniej sprawie tak i teraz pośredniczył Jarzębowski i jak poprzednio w krótkim czasie przyniósł list do M. Bobrzeckiej z odpowiedzią od Dubois. Ucieszyliśmy się ogromnie, gdyż wyraził on zgodę na przekazywanie wiadomości, na których nam tak bardzo zależało. Na wypadek zaś zerwania z nim łączności podał nam numer więźnia pułkownika Teofila Dziamy (nr obozowy 19578), polecając nam zwracać się do niego w tych samych sprawach. Nasza współpraca ze Stanisławem Duboisem i płk. Teofilem Dziamą układała się jak najlepiej i przynosiła dużo pożytku. Byli to ludzie, którzy tkwili w bezpośredniej konspiracyjnej robocie obozowej. Otrzymywaliśmy od nich wiele cennych informacji o życiu więźniów i stosunkach w obozie, które mogliśmy teraz przekazywać dalej. Oni też zwracali się do nas z różnymi sprawami, które trzeba było załatwiać na zewnątrz obozu. Stanisława Duboisa interesowały przede wszystkim sprawy socjalistów, które załatwiałem mu przez Jana Nosala. Ze Stanisławem Duboisem i płk. Teofilem Dziamą utrzymywałem łączność od wiosny 1941 r. aż do ich rozstrzelania. Dubois zginął 21 sierpnia 1942 r., Dziamą - 11 października 1943 r. Jeszcze na kilka dni przed wykonaniem wyroku otrzymaliśmy od Dziamy gryps, w którym prosił nas o załatwienie pewnej sprawy, o ile dobrze pamiętam, u jego siostry w Tarnowie. Przy nawiązywaniu kontaktów z więźniami na ogół konspirowaliśmy swoją przynależność organizacyjną. Tylko nieliczni więźniowie, a wśród nich właśnie Dubois i Dziamą, wiedzieli, że jesteśmy grupą Batalionów Chłopskich i znali mój pseudonim "Żmija". Zdradziliśmy im tę tajemnicę na ich gorącą prośbę. Chcieli wiedzieć, z kim mają do czynienia. A ponieważ i my wiedzieliśmy, kim oni są, więc nie obawialiśmy się dekonspiracji. Pewne możliwości nawiązania kontaktów z więźniami istniały także - jak już wspomniałem - poprzez komanda pracujące przy przeprowadzaniu pomiarów, jak również w ogrodnictwie. Mimo ciężkich warunków pracy i okładania kijami przez dozorujących kapów każdy więzień wszelkimi sposobami starał się wyjść poza bramy obozu, a gdy mu się to udało, uważał to za wydarzenie pomyślne. Potwierdzeniem takiego traktowania przez więźniów wychodzenia do ciężkich prac poza obóz jest relacja jednego z najstarszych więźniów, Józefa Kreta ("Zeszyty Oświęcimskie", "Dzień w karnej kompanii", t. I, str. 149-150), którą tu przytaczam: "Przydzielony do komanda "Bodenwirtschaftdienst", zacząłem od kilku dni wychodzić z grupą pomiarową w pole na roboty melioracyjne. Była to prawdziwa rewolucja w moim dotychczasowym życiu obozowym. Po ciężkiej, wyczerpującej pracy o głodzie, wśród bicia, krzyków, na małym, zamkniętym, ciasnym skrawku ziemi przesyconej krwią i potem, wyjście do pracy w pole, w otwartą przestrzeń, wydawało się zbyt piękne, by mogło być realne. Nie było to zresztą sprawą dla mnie łatwą. W komandzie znalazłem się niedawno, nie byłem też fachowcem w robotach melioracyjno-pomiairowych, zatem moje szanse pójścia w pole były nikłe. Przypadek zdecydował o moim wyjściu na zewnątrz. Niektóre z naszych grup pomiarowych "urobiwszy" strażnika esesmana, kontaktowały się przy wielkim nakładzie sprytu i przebiegłości z ludnością cywilną. Należy chylić czoło przed ofiarnością, odwagą i poświęceniem tej bohaterskiej ludności, ryzykującej wolność, a nawet życie, spieszącej więźniom z pomocą, obdarowującej ich żywnością i lekarstwami. Działały tu przeróżne nici wiodące z zewnątrz do obozu i na odwrót. Przy ich pomocy zaczęły przenikać w świat wiadomości o tym, co dzieje się w obozie, o trudnych do uwierzenia potwornościach życia obozowego. Tą też drogą napływały lekarstwa, zastrzyki, żywność i wiadomości. Łącznikami ze światem zewnętrznym i organizacjami konspiracyjnymi byli przede wszystkim więźniowie zatrudnieni przy pracach pomiarowych, wykonywanych na obszernym terenie tzw. strefy interesów. (...) Mimo szykan i represji kontakty więźniów z ludnością cywilną nie ustawały ani na chwilę. Jednym z motorów był głód, który czynił ich ślepymi na wszystkie niebezpieczeństwa". Należy stwierdzić, że kontakty z ludnością cywilną, do jakich doszło i dzięki którym docieraliśmy z pomocą do obozu, są niewątpliwie dziełem komand grup pomiarowych, w czym największe zasługi położył inż. Kazimierz Jarzębowski. Władze obozowe podejrzewały, że właśnie przez tych więźniów przekazywane były na zewnątrz wiadomości z obozu. Dlatego też stale wzmacniały i zaostrzały kontrolę grup pomiarowych i stosowały wobec nich różnego rodzaju represje. Za kontakty z ludnością więźniowie ponosili srogie kary. Za udowodniony kontakt najczęściej groziła szubienica, a w najlepszym wypadku włączenie do karnej kompanii. Dla większego zmaltretowania i udręczenia zwykle wymierzano takiemu "przestępcy" 25 lub więcej kijów, w zależności od humoru lagerführera. Następnie wsadzano do bunkra i dopiero po odsiedzeniu tej kary wysyłano na kilka tygodni do najcięższych prac w karnej kompanii lub wykonywano na nim wyrok śmierci. Słowem, ciężki los czekał więźniów, którym "szrajber" bloku 11 wpisywał w odpowiedniej rubryce "Książki bunkra" uwagę: "Umg. m. Z." ("Umgang mit Ziwilisten" - kontakt z cywilami). O nawiązaniu kontaktów z więźniami tak piszą w swych relacjach łączniczki naszej grupy: "Nawiązany wiosną 1941 r. kontakt z miernikami, z małymi przerwami, spowodowanymi zarządzeniami władz obozowych lub skierowaniem ich do wykonywania pracy w innym terenie, trwał do końca naszej działalności. Obydwie z Helą Płotnicką znałyśmy wielu mierników. Jeśli podawali prawdziwe nazwiska i dobrze je zapamiętałam, byli to: Jurek Fliszkiewicz, Franek Fodemski, Romek Solarz, Władzio Chorodecki, Marian Włodek, Mundek Sikorski, Józef Lipiński i Zdzisio Wilkosz. Po tylu latach trudno przypomnieć sobie wszystkich. Kontakt z miernikami, z początku trudny, z biegiem czasu stawał się łatwiejszy, zwłaszcza po pozyskaniu sobie dwóch kapów oraz kilku strażników. Jako jedna z tych, które pierwsze przybyły pod obóz z pomocą, wyrażam przekonanie, że miernicy są twórcami wszystkiego, co później powstało wokół obozu i w samym obozie. [...] Wiosną 1941 r., kiedy pola już obeschły na tyle, że można było po nich chodzić, władze obozowe dla celów gospodarczych i melioracyjnych dokonywały pomiarów pół okolicznych wiosek. Do pomiarów użyto więźniów fachowców, których w obozie było wielu. Fachowcy do pomocy dobierali sobie innych więźniów, którzy im najbardziej odpowiadali. Razu pewnego, a był to piękny słoneczny dzień, szłyśmy z Helą przez Bór do Harmenż, gdzie spodziewałyśmy się napotkać pracujących więźniów, by nawiązać z nimi kontakt. Droga z Przecieszyna przez Brzeszcze i Bór do Harmenż i Pław była długa i niebezpieczna. Wioski te były całkowicie z ludności polskiej wysiedlone. Cały teren był w wyłącznym posiadaniu obozu, który zagospodarowywano przy pomocy więźniów. Wstęp ludności polskiej na te tereny był jak najostrzej zakazany, a przyłapany śmiałek miał nie lada kłopot z udowodnieniem, w jakim celu znalazł się na tym miejscu. Szłyśmy z Helą bardzo ostrożnie, przepatrując teren bardzo dokładnie, by w razie napotkania pracujących więźniów nie wejść na ukryty patrol, a jeśli się nadarzy okazja, zabawić się w "św. Mikołaja". Kiedy doszłyśmy do Harmenż, posuwałyśmy się między domami. Z domów wiała pustka i czuć było stęchlizną. Idąc tak ostrożnie, doszłyśmy do dużego murowanego pustego domu. Przez uchylone drzwi weszłyśmy do wnętrza, zdjęłyśmy z siebie pinkle (toboły) i odłożyłyśmy wyładowane torby, by zdrętwiałe ręce mogły choć trochę odpocząć. Z prawdziwą rozkoszą usiadłyśmy na progu, by i nogom dać należny im odpoczynek. Po krótkim odpoczynku Hela wyszła przed dom na wywiad. Niedługo wróciła uśmiechnięta. - Są - powiedziała. - Jakieś 200 metrów stąd są miernicy rozbici na kilka grup. Umyślnie tak się kręciłam, by mnie widzieli. Jeden dał znać, że wie, o co chodzi, więc szłam tak, by widział, do którego domu wejdę. Może tu niedługo przyjdą. Jakoż niezadługo przyszło trzech mierników i dwóch strażników. Jeden z więźniów nazywał się Władysław Chorodecki. Strażnicy wołali o masło. Nie miałyśmy masła, więc byli wściekli. Nie pozwalali więźniom zjeść nawet kromki chleba, a o zabraniu reszty dla kolegów ani słyszeć nie chcieli. Hela obiecała przynieść masła jutro. Chorodecki zaręczył, że nie zawiedziemy, więc się udobruchali i pozwolili im trochę zjeść, a resztę zabrać z sobą. Wtem jeden z więźniów krzyknął: - Uciekać! Strażnicy i więźniowie uciekli oknem, dobiegli na swe stanowiska i jak gdyby nigdy nic nie zaszło, pracowali rzetelnie. Hela gdzieś znikła, jakby się pod ziemię zapadła. Ja nie zdążyłam schować naczyń, zostawiłam je i po drabinie wyskoczyłam na strych. W jednym kącie na pustym strychu stał jakiś grat, będący kiedyś meblem. Wcisnęłam się w kąt strychu i zasłoniłam się tym gratem. Nogi potwornie mi drżały. Aby nie upaść, oparłam się plecami o krokiew, tak by nie zasłaniać sobie widoku na drabinę. Miernicy umyślnie przysunęli się z robotą jak najbliżej domu. Przez puste okno w szczycie usłyszałam: "Cholera, nie uciekły, teraz już po nich". Robiło mi się ciepło i zimno na przemian. Czułam, jak mi włosy stanęły dęba. Nadjeżdżający od strony Oświęcimia patrol inspekcyjny zauważył uciekających z domu i to go zainteresowało. Gdy esesmani weszli do domu i zobaczyli pozostawione garnki, przekonali się, że coś się w domu działo. Zaczęli ostro między sobą szwargotać, ale ze strachu nic nie mogłam zrozumieć, choć znałam dobrze język niemiecki. Potem zawołali więźniów i strażników i wypytywali ich, kto tu był. Ja nieustannie patrzyłam na drabinę i wydawało mi się, że jeśli zobaczę kogoś wchodzącego na strych, nie wytrzymam nerwowo i wyjdę z ukrycia. Naraz wyraźnie widzę, że drabina drgnęła i słyszę, że ktoś się wspina na strych. Na szczęście, zdrętwiałam cała i nie byłam w stanie nawet się poruszyć. I to mnie ocaliło. Nie wiem, kto to był. Stojąc na drabinie, rozglądał się po strychu, zaraz jednak zszedł z powrotem na dół. Ta chwila była dla mnie wiecznością. Najgorsze było to, że nic nie wiedziałam, co jest z Helą. Czy zdążyła się gdzieś ukryć? Wtem "Jezus Maria" wyrwało mi się z piersi i głos zamarł mi na wargach. Słyszę wyraźnie głos Niemców i głos Heli. Chyba nie oszalałam. Tak! Początkowo nie mogę dobrze zrozumieć, co Niemiec mówi. Potem słyszę wyraźnie, jak coraz głośniej krzyczy na Helę: - Co ty tu robisz, ty polska świnio? Po coś tu przyszła? Szpiegiem jesteś, suko polska, ścierwo śmierdzące. Powiesić ją! Hela błagalnym głosem tłumaczyła, że dom jest jej własnością, na który całe życie krwawo pracowała i przyszła tu, by się napatrzeć na ściany, które zostały wzniesione jej wieloletnią krwawą pracą. - A skąd się wzięły tu te garnki?! - krzyczy Niemiec. - To pozostałość po moim gospodarstwie - odpowiada spokojnie Hela. - Kłamiesz! - wrzasnął Niemiec. - Nie, panie, prawdę mówię! Usłyszałam tylko klaśnięcie - jedno, drugie, trzecie. Potem kilka jakichś ruchów i wszystko ucichło... Przesiedziałam tak na strychu aż do zmroku. Byłam strasznie wyczerpana, a nie mogłam się ruszyć. Wydawało mi się, żem się zamieniła w drewno. Z nastaniem szarówki zeszłam po drabinie na dół, a nie zauważywszy nikogo, popędziłam do domu jak wicher. Biegłam tak na oślep przez pola, koziołkując się co chwilę. Czułam, że muszę wyglądać jak szalona. Kiedy dopadłam do domu, byłam cała mokra. Nie wiem czy ze strachu, czy ze zmęczenia. W domu zastałam Helę czekającą na mnie. Ona nic nie wiedziała, co się ze mną stało, i była bardzo zaniepokojona. Gdy mnie zobaczyła, padłyśmy sobie w objęcia. Łzy serdeczne, łzy radości spływały nam po policzkach. Twarda i nieustraszona Hela ryczała jak wół. (...) Innym razem, kiedy byłyśmy naprzeciw garbarni, jeden z pracujących tam więźniów zwrócił się do nas z prośbą: - Jeśli jesteście Polkami, to rzućcie nam coś do zjedzenia. W dwukilowych torbach miałam popakowane kromki chleba, by lepiej było rzucać. Rozejrzałyśmy się wokoło. O jakieś 100 metrów od nas po wale przechadzał się strażnik. Nie namyślając się wiele, rozpięłam teczkę i obydwie z Helą szybko wyrzuciłyśmy zawartość teczki za płot. Jednak strażnik to zauważył. Krzycząc na nas, biegł w naszą stronę, a myśmy uciekały w kierunku miasta po wale. Na nieszczęście, wyjście z wału na most na Sole jest w tym miejscu bardzo strome. Byłyśmy zmęczone ucieczką i nie mogłyśmy się wygramolić na most, a tu strażnik był tuż, tuż za nami. Był to czwartek, dzień targowy w Oświęcimiu. Z miasta i do miasta szło dość dużo ludzi. Jechała także chłopska furmanka z deskami. Hela wskoczyła na furmankę i pojechała w kierunku miasta, a ja zmieszałam się z ludźmi, zdjęłam chustkę z głowy, otarłam szybko twarz, chwyciłam jakiegoś starszego pana idącego od strony miasta pod rękę i poprosiłam go o potrzymanie teczki, bym mogła sobie włosy poprawić. Ten, zdziwiony, zaczął się tłumaczyć, że to chyba pomyłka, że on mnie nie zna. - Ech, co też pan mówi - ofuknęłam go - jestem przecież pana żoną, rozumie pan. Musimy przejść razem przez most jako małżeństwo. Widzi pan, że na moście kontrolują przechodzących. Musi mnie pan przeprowadzić do miasta. Przygodny człowiek zrozumiał wreszcie, o co mi chodzi. Trzymając mnie kurczowo pod rękę, zawrócił i rozmawiając poszliśmy w kierunku miasta. Na moście kontrolowano szczególnie kobiety, zaglądając do toreb i teczek. Kiedy nas zatrzymano, rozprawiałam wesoło z moim "mężem", który tymczasem odpinał, pełen niepokoju, teczkę do kontroli. Twarz mu się zmieniła, kiedy spostrzegł, że teczka jest pusta. Kontrolujący widząc, że w teczce nic nie ma, przepuścił nas koło siebie. Poszliśmy razem aż do kościoła. Przed kościołem mój wybawca skarcił mnie, że jestem szalona, bo przecież mogłam równie dobrze trafić na Niemców, których tu, w Oświęcimiu, jest dużo, i taki kawał mógłby mieć dla mnie bardzo przykre następstwa. - Jestem Polakiem - powiedział - nie chcę o nic pytać, ale bądź na przyszłość ostrożniejsza. Podziękowałam mu serdecznie i rozeszliśmy się. (...) Latem 1941 r. w czasie sianokosów na polach Harmenż i Pław oraz na stawach pracowało bardzo dużo więźniów. Jak zwykle, chodziłyśmy z Helą najpierw na zwiady, wyszukując najdogodniejsze miejsca na przyrządzanie strawy. Najczęściej swoją "kuchnię" rozkładałyśmy w którymś z opuszczonych domów. Do gotowania używałyśmy najczęściej sztachet z płotów lub pozostawionych starych sprzętów domowych. Ugotowaną strawę stawiało się gdzieś w pobliżu pracujących, w krzakach czy poza domem. Za zezwoleniem przekupionego strażnika i kapa więźniowie dochodzili po kilku i opróżniali naczynia. (...) Innym razem, a było to pod koniec września 1941 r., po rozniesieniu w nocy żywności na wyznaczone miejsca pracy, zostało nam trochę chleba. Żal nain było, by do jutra chleb nie wysechł, pokroiłyśmy go więc na kromki, zapakowały w torby i raźnym krokiem ruszyłyśmy w stronę Rajska, gdzie w ogrodnictwie pracowali więźniowie. Chciałyśmy z nimi za wszelką cenę nawiązać stały kontakt. Dotychczas nigdy nam się to nie udawało. Postanowiłyśmy spróbować jeszcze raz. Przeszłyśmy raz w stronę Oświęcimia, nie udało się. Wracamy w kierunku Brzeszcz. W Rajsku zapadła decyzja, że pójdziemy jeszcze raz. Była godzina 11 przed południem. Hela szła przodem, ja za nią. Przechodząc koło niedaleko pracujących więźniów, nieznacznie kiwnęłam głową, dając im do zrozumienia, że mamy coś dla nich. Zrozumieli. Idąc dalej, odpięłam teczkę, by w razie nadarzającej się sposobności jak najszybciej ją opróżnić. Nagle spoza domu wyskoczył do nas więzień i uśmiechając się do nas, szybko, jakby do siebie, powiedział: - Panie, jeśli macie coś do jedzenia, wyrzućcie wszystko ot tam - wskazał na rów. Doszłam do wskazanego miejsca i całą zawartość teczki wysypałam. W teczce miałam także pobory męża, które wraz z kromkami chleba wyleciały do rowu. Stojący na posterunku strażnik nie wiedział, że wysypywałam zawartość teczki, ale widział, jak wskoczyłam do rowu, by zebrać pieniądze. Zszedł z posterunku, zawołał drugiego strażnika i zatrzymali nas. Na widok ich groźnej postawy i na dźwięk bełkotu znienawidzonej mowy serca podeszły nam ze strachu do samego gardła, łydki drżały pod nami i zimny dreszcz przechodził po plecach jak struga zimnej wody. Jeden z nich, widocznie Ślązak, zwrócił się do mnie z pytaniem, po co byłam w rowie. Opowiedziałam mu historię, że grzebiąc w teczce, pośliznęłam się i wpadłam do rowu, przy czym rozleciały mi się pieniądze, więc je zbierałam. Przeszukali mi teczkę, a widząc, że nie mam nic prócz pieniędzy, zabrali mi je wszystkie, nawyzywali od polskich świń i jeszcze gorzej, a kiedy tłumaczyłam, że nie będę miała za co żyć, odpowiedział: "Będzie lepiej, jeśli jedna polska k... zdechnie z głodu, bo jedna kula będzie zaoszczędzona". A kiedy ponowiłam prośbę, zdjął karabin, obrócił mnie tyłem do siebie i z całej siły uderzył kolbą w pośladki. Pchnięta uderzeniem, podskoczyłam naprzód, przez co uniknęłam drugiego uderzenia. Byłam, mimo bólu, zadowolona, że cała sprawa tak się zakończyła, bo mogło być gorzej. Po jakimś czasie Hela zagadnęła do mnie: - Włada, czy ty wiesz, co jeszcze mówił ten więzień? - Nie wiem, a co? - Idąc koło mnie, mówił: "Nazywam się Jan Jasiński, proszę w nocy składać wszystko w klozecie, będzie tam przybita deska, Niemcy do naszych nie chodzą, resztę załatwimy". Ucieszyłam się bardzo, że będzie można we wskazanym miejscu podkładać dużo żywności. O tym trzeba było jednak powiadomić "Opiekuna", by był przygotowany na zaopatrywanie nowego punktu". Władysława Kożusznikowa. "Z biegiem czasu doszło do bardzo ścisłych kontaktów więźniów" z naszym domem, tak że nawet organizacje podziemne podjęły kontynuację i nawiązały kontakt z moją rodziną. Więźniowie dostarczali do naszego domu listy nielegalne i odwrotnie, za naszym pośrednictwem otrzymywali wiadomości od swoich rodzin, a nawet zdarzały się wypadki, że w domu naszym odbywały się spotkania z rodzinami. (...) Ja zostałam wciągnięta do organizacji podziemnej i nadano mi pseudonim "Basia". Chodziłam pieszo do Kęt po prowianty, które odbierałam od Franciszka Kasperka. Odbierałam prowianty na sfałszowane kartki żywnościowe w sklepie Kegla w Przecieszynie. Lekarstwa odbierałam w Brzeszczach u ś.p. mgr Bobrzeckiej. Artykuły i lekarstwa odbierał ode mnie najczęściej więzień Staszek Furdyna. W roku 1943 Furdyna przeniesiony został do obozu w Oświęcimiu. Możliwe, że padło na niego jakieś podejrzenie lub też z powodu choroby. W dalszym ciągu odbierali ode mnie żywność i lekarstwa więźniowie: Warchał, Tarka, Guzowski, Jerzy Modelski i jeszcze jeden więzień, który jeździł końmi. Do pracy organizacji podziemnej angażowała mnie szczególnie Helena Płotnicka, mieszkająca wówczas w Przecieszynie, i z nią wspólnie często chodziłam na kontakty z więźniami w Rajsku. Chodziłyśmy również na kontakty z więźniami do Wilczkowie, gdzie pracowała grupa mierników. Do nich chodziłam z Władysławą Kożusznikową i spotykałyśmy się z więźniami w zagrodzie Żymuły". Zofia Zdrowak (Dętkoś). Ze zbiorów Państwowego Muzeum w Oświęcimiu. Zdobywanie i dostarczanie żywności więźniom Codzienne wyprowadzanie do pracy poza obozem coraz to większej liczby więźniów dawało nam doskonałą okazję do podrzucania im żywności na dużej przestrzeni terenów przyobozowych, a potem także w podobozach Monowice, Budy i Jawiszowice. Bezpłatną siłę roboczą, jaką stanowili więźniowie, Niemcy wykorzystywali z właściwą sobie dokładnością, zmuszając ich do wykonywania różnego rodzaju prac nie tylko w pobliżu obozu, ale także na odległych o kilka kilometrów od Oświęcimia terenach. Więźniowie pracowali na roli, w dużym gospodarstwie warzywniczo-ogrodniczym w Oświęcimiu i Rajsku, przy wydobywaniu żwiru i piasku z Soły, przy regulacji innych rzek i budowie tam na ich rozlewnych korytach, oczyszczali młynówki, kopali rowy odwadniające. Pracowali także na fermie kurzej, przy tuczeniu świń, w garbarni i w dużym gospodarstwie rybnym w Harmenżach, Pławach i na Budach, przy budowie potężnych zakładów chemicznych "IG Farben Industrie" i w wielu innych obiektach. Przy wykonywaniu wszelkiego rodzaju zajęć obowiązywały wysokie normy wydajności pracy. Więźniom nie dawano "jeść darmo". Nasiedleni w okolicznych wsiach na gospodarstwach chłopskich Niemcy, sprowadzani z Białorusi, Ukrainy, Besarabii, Jugosławii, Rumunii i innych państw, nie umieli gospodarować na naszej ziemi. Wskutek tego radykalnie obniżył się poziom wydajności z hektara i władze niemieckie, które liczyły na wielkie zyski ze zdobytych ziem, musiały teraz dokładać do ich zagospodarowania. Toteż sytuacja aprowizacyjna z dnia na dzień stawała się trudniejsza, co odbiło się także na zmniejszeniu i tak niewystarczających racji żywnościowych więźniów, obliczonych poniżej normy potrzebnej do życia człowiekowi nie pracującemu. Ciężka praca, niedostateczne wyżywienie, liche ubranie, szykany, bicie, prymitywne warunki sanitarne wyczerpywały i wyniszczały więźniów nawet najsilniejszych. "Jeść" - prosili przy każdej okazji. Każdy więzień pragnął choć raz najeść się do syta. "Hela" i "Włada" uwijały się więc za komandami jak pracowite mrówki. Nie pominęły żadnej okazji, żadnego, nawet najmniejszego komanda, choćby tylko dorywczo wychodzącego do pracy w okresach sezonowych robót polnych. Podawały im, co tylko było można i na co nas było stać. Na południowym terenie podobozowym potworzyły punkty dożywiania, wykazując przy tym dużo pomysłowości, hartu i odporności. Gdy im dobrze poszło, czuły się bardzo szczęśliwe. Niepowodzeniami czy różnego rodzaju przykrościami, na brak których nie mogły narzekać, nigdy się nie zrażały. Nie udawało się tu, poszły gdzie indziej i chodziły tak długo, aż osiągnęły cel. Gdyby niebo zamiast gwiazd pokryło się wtedy samoczynnymi aparatami fotograficznymi, mogłyby one utrwalić skradanie się ich pod obóz z bladymi ze strachu lub gorejącymi z przejęcia obliczami, kicanie po śniegu lub po błocie niby zające z oczami wbitymi w ciemności nocy i wypatrującymi, skąd zbliża się niebezpieczeństwo, przed którym trzeba za wszelką cenę uciec. Może wtedy udałoby się uchwycić malującą się na ich twarzach zmianę przeżyć i nastrojów, w zależności od tego. czy zbliżają się do miejsc zakazanych, czy też wracają po szczęśliwym wykonaniu zadania. Inaczej przeżyć tych kobiet nie da się odtworzyć. W porozumieniu z więźniami "Włada" i "Hela" organizują teraz już nie tylko punkty dożywiania, ale i punkty odbioru lekarstw i poczty, nadając im nawet w tych tak osobliwych czasach i miejscach różne wymyślne, egzotyczne nazwy: "Zawoja", "Gdynia", "Bristol" itp. Jeśli chodzi o stronę finansową naszej działalności, to, niestety, zbierane w drodze dobrowolnych ofiar fundusze nie wystarczały na pokrycie kosztów związanych z organizowaniem przez nas różnych form pomocy. Koszty pomocy urastały do bardzo poważnych kwot. Ogromne sumy pochłaniało zaspokajanie zachcianek coraz to większej ilości esesmanów i kapów, których udawało nam się zjednywać po prostu przekupstwem. Wymagania ich były zawsze na "poziomie", a to kosztowało wiele. Musieliśmy drogo płacić za to, by stali się "ludzkimi istotami". Nie żałowaliśmy im pieniędzy, bo dzięki temu mogliśmy otaczać więźniów opieką, a to było najważniejsze. Wiadomo, że przerobienie fanatyka nie jest sprawą łatwą. A fanatykami hitlerowskich metod, wychowanymi w ślepym posłuszeństwie, dla których rozkaz był rzeczą świętą, było 95 procent funkcjonariuszy i załogi obozowej w początkach istnienia obozu oświęcimskiego. Jeśli się to weźmie pod uwagę, można sobie wyobrazić, ile pomysłowości i wysiłku włożyła nasza grupa, by doprowadzić strażników pilnujących więźniów i kapów do jakiej takiej uległości i spowodować, by przymykali oczy na to, co się wokół nich dzieje i rygorystycznie nie przestrzegali surowych przepisów regulaminu służbowego zarówno w stosunku do więźniów, jak też i do osób cywilnych. W pierwszych latach wojny tacy funkcjonariusze, w których przy dużym nawet nakładzie wysiłku odzywała się odrobina ludzkich odruchów, należeli do nielicznych wyjątków. Dopiero późniejsze porażki armii niemieckiej na wojennych frontach wpłynęły na częściową zmianę nielicznej części służby wartowniczej oraz pewną ilość kapów. Jednakże i wtedy za przymykanie oczu na to, co się wokół nich działo, kazali sobie drogo płacić. Zresztą i w takich wypadkach nigdy się nie było pewnym, czy, pomimo pobrania sutego okupu i wyrażenia zgody na udzielenie więźniom pomocy, nie zastrzelą człowieka, a w najlepszym razie nie zaaresztują. Wojenna gospodarka środkami żywnościowymi i coraz ostrzej występujące trudności aprowizacyjne dawały się jednak także we znaki służbie wartowniczej, nie należącej do uprzywilejowanych funkcyjnych w obozie. Te okoliczności wykorzystywały nasze kobiety, kusząc takich "ananasków" wyszukanymi przysmakami i w ten sposób łamiąc ich opór. Niemcy lubili dobrze jeść, więc zdarzało się, że na widok smacznych kąsków niektórzy zapominali o niewzruszonych zasadach i rygorach, jakie powinni stosować w takich wypadkach. W miarę ciągłego pogarszania się sytuacji politycznej i militarnej hitlerowskich Niemiec coraz więcej wartowników z pożądliwością niedożywionych pospolitych kundli patrzało na kęs kiełbasy czy innego dobrego żarcia. Czasem wystarczał nawet talerz smacznej, gorącej zupy, by zamknąć oczy strażnika na to, co się podawało więźniom. Dziś, po latach, może nam ktoś postawić zarzut, że postępowaliśmy niewłaściwie, posługując się przekupstwem. Kto się jednak zetknął wtedy z tymi sprawami, ten wie, że było to konieczne, że bez łapówek nic nie dało się zrobić: Przystępując do organizowania pomocy więźniom, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wystarczy tu sama wola i upór, że potrzebne są pieniądze, o które wtedy było bardzo trudno. Początkowo - jak już wspomniałem - pieniądze potrzebne na pomoc zdobywaliśmy głównie z dobrowolnych datków okolicznej ludności, zbieranych przez ludzi naszej grupy, oraz poprzez różnego rodzaju działalność dywersyjną, którą uprawiali nasi koledzy ludowcy: Antoni Mitoraj, Karol Petkowski, a także ludzie spoza szeregów ludowych: Edward Rudziński, Wincenty Beran i wielu innych, którzy chętnie oddawali nieraz bardzo poważne kwoty na pomoc dla "pasiaków". Szczególnie dużą pomoc stanowiły kwoty zebrane wśród Ślązaków cieszyńskich przez Annę Szalbut - "Rachelę". Szkoda tylko, że już nigdy nie dowiemy się, w jaki sposób radziła sobie "Rachela", by co miesiąc zebrać od swych współwyznawców ewangelików 2 - 3 tysięcy RM. Pieniądze te regularnie pod koniec każdego miesiąca wpływały do naszej kasy na zakup artykułów żywnościowych. Jak na owe czasy, były to bardzo poważne sumy. W najcięższym, początkowym okresie pracy naszej grupy, wtedy kiedy i warunki życia więźniów były najcięższe, Ślązacy, za pośrednictwem "Racheli" i rodziny Bobków, oddali sprawie pomocy więźniom nieocenione wprost usługi. W każdej potrzebie można się było do nich zwrócić, licząc na ich ofiarność. Oni to uszyli setki rękawic, oddali dziesiątki swetrów, szalików i innych ciepłych rzeczy dla więźniów marznących na zimnie przy pracy wokół obozu. A i w okresie późniejszym Ślązacy w sklepach w Cieszynie, Boguminie i Orłowej realizowali setki tysięcy kuponów kart odzieżowych (Kleiderkarte), przysparzając nam w ten sposób środków finansowych na cele pomocy. Zabudowania żwirowni (obok ogrodnictwa) w Rajsku, w których łączniczki grupy przyobozowej BCh podkładały więźniom żywność. Ta niezwykła ofiarność cieszyńskich Ślązaków jest pięknym świadectwem ich patriotyzmu. Widać, że choć niektórzy z nich musieli podpisać volkslisty, nie przestali przez to czuć się Polakami, nie osłabło w nich głębokie przywiązanie do macierzy. Wraz ze wzrostem ilości punktów kontaktowych z więźniami zachodziła konieczność zdobywania coraz to większej ilości artykułów żywnościowych. Po długich debatach na posiedzeniu trójki powiatowej "Rocha", komendy obwodowej BCh i wypróbowaniu różnych sposobów postanowiliśmy zdobywanie żywności oprzeć na obowiązującym systemie kartkowym. Chodziło nam zarówno o oszczędzenie ludności, która przez wysiedlenie straciła wszystko i sama potrzebowała pomocy, a nas ciągle jeszcze konieczność zmuszała do odwoływania się do jej ofiarności i uczuć patriotycznych, jak również o to, by poprzez "korzystanie" z systemu kartkowego jednocześnie paraliżować gospodarkę wroga. Kartki żywnościowe (Lebensmittelkarte), w zasadzie jednomiesięczne, składały się z kuponów i były podzielone na czterotygodniowe racje. Artykuły spożywcze (oprócz tłuszczu) można było otrzymywać dopiero po zarejestrowaniu kartek w odpowiednim sklepie. Właściciel kartki obowiązany był podpisać ją imieniem i nazwiskiem. Nie musiał jednak osobiście dokonywać zakupów, mógł to robić za niego ktoś inny. Kupcom, pod rygorem surowych kar, nie wolno było wydawać towaru na nie podpisane kartki, jak również pod groźbą kary, aż do kary śmierci włącznie, nie wolno było wydawać towaru na luźne, poprzednio odcięte kupony kartek. Obowiązywał ścisły przepis, że wydawanie artykułów mogło nastąpić dopiero po własnoręcznym wycięciu przez kupca odpowiedniej ilości kuponów tygodniowych, których wartości ściśle odpowiadała ilość towaru wydanego kupującemu. Początkowo ściśle trzymano się zasady wydawania towarów w przepisowym okresie. Z biegiem czasu zasada ta na ogół nie była przestrzegana i za to nie stosowano kar. Natomiast nadużycia innego rodzaju, jak np. wydawanie towaru na luźne kupony; względnie na kartki uprzednio nie rejestrowane w danym sklepie, w razie udowodnienia karane były surowo i z całą bezwzględnością. Puszczenie w obieg większej ilości kartek, które były drukami tzw. ścisłego zarachowania, przekraczającej ilość ludności rejestrowanej w danym urzędzie gminnym, było absolutnie niemożliwe ze względu na systematyczne kontrolowanie stanu ludności. Przyłapany na takim uczynku przestępca był karany śmiercią w sposób jak najbardziej wyrafinowany, na oczach spędzonej przemocą ludności polskiej i niemieckiej. W tym czasie Niemcy dali już dwa przykłady stosowania takich kar.- w Cieszynie i Żywcu. Miały one działać odstraszająco zarówno na ludność polską, jak i niemiecką. Najtrudniejszą i najniebezpieczniejszą sprawą, do której nie wiedzieliśmy, jak się zabrać, było zdobycie blankietów kartek żywnościowych. Sama realizacja kartek, jeśli się je posiadało, nie nasuwała już większych trudności. W sklepach pracowało jeszcze dużo Polaków, którzy nie pomijali żadnej okazji do tej sprawy przez szefa sztabu Komendy Głównej BCh Kazimierza Banacha, który był odpowiedzialny za drukarnię "Rocha", oddawano ów oryginał do pracowni poligraficznej BIP-u w celu wykonania kliszy. Konspiracyjna drukarnia "Rocha" bowiem nie miała jeszcze wtedy takich możliwości technicznych. Wykonaną kliszę otrzymywała łączniczka Komendy Głównej BCh, Barbara Poniatowska-"Grażyna", i z kolei przekazywała ją kierownikowi drukarni, Janowi Stefańskiemu. On zaś, po dokładnym zbadaniu papieru, na jakim w danym miesiącu wydrukowane były kartki, i zdobyciu odpowiedniej jego ilości, przystępował do produkcji "lewych" kartek cukrowych. Wydrukowane kartki przewozili łącznicy do Krakowa, a stąd przenosiliśmy je sami przez "zieloną" granicę. Potem, po odpowiednim przygotowaniu, dostarczaliśmy je do "obrobionych" sklepów, które, w zamian za nie, zaopatrywały nas nie tylko w cukier, ale i w inne potrzebne nam artykuły spożywcze, z wyjątkiem chleba. Tym sposobem osiągaliśmy podwójne korzyści - kartki te stanowiły podstawę zaopatrywania naszej grupy w żywność dla celów pomocowych, a równocześnie umożliwiały dokonywanie dywersji w aparacie gospodarczym okupanta. Od tego czasu jednym z najobfitszych źródeł naszych dochodów były "lewe" kartki cukrowe, fabrykowane w drukarni "Rocha" w Warszawie, którymi dysponowaliśmy w dowolnej ilości. Kartki te lub też wykupiony na nie cukier sprzedawaliśmy, by mieć pieniądze na zakup innych artykułów żywnościowych. Nabywców nigdy nie brakowało. Dochód z kartek stanowił 70 procent wydawanych na cele pomocy sum, jakimi dysponowaliśmy. Do funduszów zdobywanych na miejscu przez członków naszej grupy dochodziły pieniądze ze sprzedaży wyrwanych Niemcom kuponów kartkowych na materiały tekstylne. Obok kartkowego systemu zaopatrywania ludności w żywność, okupanci niemieccy wprowadzili także kartkowy system sprzedaży materiałów tekstylnych. Nie było jednak oddzielnych blankietów kartek dla ludności polskiej, tereny te bowiem traktowane były jako "rdzennie" niemieckie i już na "zawsze" przyłączone do Rzeszy. Nie chcąc jednak dać ludności polskiej tego, co otrzymywali Niemcy, z blankietów oryginalnych, obowiązujących w całej Rzeszy, na których znajdowało się 150 kuponów na różne materiały, odcinano 45 kuponów. Tak więc Polakom wyznaczono tylko 105 kuponów na rok, uważając, że jako gorszy gatunek ludzi mogą oni chodzić źle ubrani, by łatwiej ich było z daleka odróżnić od "panów", którym odtąd mieliśmy służyć jako niewolnicy. Te odcinki 45-kuponowe, powiązane po 100 sztuk, wójt gminy Osiek, Winkler, przechowywał w szafie swego gabinetu, obawiając się - zresztą nie bez słuszności - że może ktoś po nie wyciągnąć rękę. Gdy się o tym dowiedziałem od Andrzeja Mleczka, nie mogłem się oprzeć pokusie, by Winklerowi zrobić psikusa i pewnej nocy kilkadziesiąt takich setek wypuścić z jego szafy w szeroki świat, powodując upłynnienie z magazynów niemieckich przypadających na nie ilości materiałów tekstylnych. Oczywiście początkowo nie mieliśmy nawet pojęcia, w jaki sposób zamienimy kartki na materiały. Mleczka najbardziej korciła chęć doprowadzenia Winklera do wściekłości, w jaką zapewne by wpadł, gdyby się nam udało dostać do owej szafy. - Wojtek - zagadywał do mnie - chcę widzieć, jak Winkler będzie kłapał zębami, gdy spostrzeże, że mu brakuje odcinków. - Dopiero by się głowił, co się stało, gdyż klucz od tej szafy ma tylko on i nikogo do niej nie dopuszcza - dorzucałem swoje myśli. - Wścieknie się chyba. Cholery, Niemcy, myślą, że Polacy to gęsi, rozumu nie mają, że będziemy chodzić jak dziady obdarci, Damy sobie z nimi radę - mówił z przechwałką. - Dobrze, Jędrek - powiadam - ale jak się dostać do szafy? - Zrobię odcisk klucza Winklera na mydle, a ty się zajmiesz dorobieniem klucza, resztę obmyślimy później - zadecydował Jędrek. Myśl Mleczka nie była zła. Po jakimś czasie w ciągu jednej nocy około pół miliona takich kuponów wywędrowało z szafy Winklera w szeroki świat. Zakłady ogrodniczo-warzywnicze, zbudowane przez więźniów z komanda ogrodników w Rajsku - jeden z najważniejszych punktów łączności grupy BCh z obozem. Trzeba pamiętać, że jeśli za wszelkie nadużycia i handel kartkami żywnościowymi groziły ostre kary, do kary śmierci włącznie, to przy stwierdzeniu nadużyć przy kartkach na materiały tekstylne Niemcy stosowali bezwzględnie karę śmierci. Tu już nie było żadnego złagodzenia ani zamiany kary. Pomimo tak że jadę lewą stroną, dopędził mnie i wepchnął do rowu. Kupony złowrogo zaszeleściły na piersiach, a nawet zaczęły wyglądać spod koszuli i o mało mnie nie zdradziły. Na szczęście, Kreisler nic nie dostrzegł, a gdy się pozbierałem, uderzył mnie dwa razy w twarz. Policzki piekły niesamowicie za takie zhańbienie i ręka mocno zaświerzbiła. Zdjąłem jednak czapkę z głowy i powiedziałem: "Danke Sie, Herr Komendant". Zrobiłem przy tym tak głupawą minę, że Kreisler uśmiechnął się tylko, machnął ręką i pojechał dalej. Wsiadłem i ja na swój rower i powoli pojechałem za nim wściekły, ale bezsilny. Musiałem nad sobą zapanować, aby uratować kilkadziesiąt kilogramów chleba no i... własne życie. Wkrótce okazało się, że mój dotychczasowy sposób zdobywania kartek żywnościowych w Urzędzie Gminnym w Osieku przy pomocy Andrzeja Mleczka nie jest wygodny, a co gorsze, nie pokrywa rosnącego zapotrzebowania. W dodatku sam przewlekły i skomplikowany cykl organizowania kartek i zamiany ich na towar nie zawsze był pewny. Zwłaszcza pobieranie tak dużej ilości chleba, jakiej nam teraz było potrzeba, ciągle w jednym punkcie groziło niebezpieczeństwem. Zastosowanie tej samej metody zdobywania kartek w innych urzędach gminnych było zbyt ryzykowne, byśmy mogli kogoś do tego nakłaniać. Zapotrzebowanie na chleb było ogromne i trzeba go było dostarczać natychmiast, a obieg "naszych" kartek trwał kilkanaście dni. Z tych względów, nie chcąc dopuścić do przerw w dopływie chleba dla więźniów, nadal korzystaliśmy ze zbiórki choćby najskromniejszych datków w najrozmaitszej postaci. Była to szarpanina z dnia na dzień, w całym tego słowa znaczeniu żebranina groszowych datków i skromnych kromek chleba. Pocieszające było tylko to, że chętnych do dawania było dużo. Zachodziła jednak konieczność innego rozwiązania tej sprawy. Próby drukowania chlebowych kartek żywnościowych na własną rękę spełzły na niczym ze względu na brak odpowiedniego papieru. Po prostu takiego koloru papieru nie można było "zorganizować". Łatwiej było z kartkami cukrowymi, które były drukowane zawsze na białym papierze, chodziło więc tylko o mniej więcej taki sam gatunek papieru. Chociaż sprawa tajnego drukowania ""lewych" kartek cukrowych nie była tak bardzo trudna, to jednak miałem z nią także sporo kłopotu. Centralne Kierownictwo "Rocha", z którym porozumiewaliśmy się w tej sprawie, początkowo nie chciało wyrazić zgody na tego rodzaju robotę, uważając ją za zbyt niebezpieczną, szczególnie dla tych ludzi, którzy by się nią bezpośrednio zajmowali. Gdy wreszcie uzyskaliśmy zgodę, w zorganizowaniu druku kartek dopomógł nam komendant główny Batalionów Chłopskich, Franciszek Kamiński-"Trawiński". Musieliśmy to robić z wielkim pośpiechem. Czasu było bardzo mało, bo kartki były ważne tylko jeden miesiąc i jeśli w tym czasie nie zostały zrealizowane, traciły swoją ważność. Cały ten proces przebiegał następująco. Każdego miesiąca musiałem się postarać o oryginał kartki, które urzędy gminne otrzymywały zawsze dopiero w ostatnich dniach poprzedzających nowy miesiąc. Następnie musiałem go jak najszybciej dostarczyć do Warszawy. Tam znowu za zgodą kierownika Biura Informacji Prasowej (BIP), płk Jana Rzepeckiego, pozyskanego dla tej sprawy przez szefa sztabu Komendy Głównej BCh Kazimierza Banacha, który był odpowiedzialny za drukarnię "Rocha", oddawano ów oryginał do pracowni poligraficznej BIP-u w celu wykonania kliszy. Konspiracyjna drukarnia "Rocha" bowiem nie miała jeszcze wtedy takich możliwości technicznych. Wykonaną kliszę otrzymywała łączniczka Komendy Głównej BCh, Barbara Poniatowska-"Grażyna", i z kolei przekazywała ją kierownikowi drukarni, Janowi Stefańskiemu. On zaś, po dokładnym zbadaniu papieru, na jakim w danym miesiącu wydrukowane były kartki, i zdobyciu odpowiedniej jego ilości, przystępował do produkcji "lewych" kartek cukrowych. Wydrukowane kartki przewozili łącznicy do Krakowa, a stąd przenosiliśmy je sami przez "zieloną" granicę. Potem, po odpowiednim przygotowaniu, dostarczaliśmy je do "obrobionych" sklepów, które, w zamian za nie, zaopatrywały nas nie tylko w cukier, ale i w inne potrzebne nam artykuły spożywcze, z wyjątkiem chleba. Tym sposobem osiągaliśmy podwójne korzyści - kartki te stanowiły podstawę zaopatrywania naszej grupy w żywność dla celów pomocowych, a równocześnie umożliwiały dokonywanie dywersji w aparacie gospodarczym okupanta. Od tego czasu jednym z najobfitszych źródeł naszych dochodów były "lewe" kartki cukrowe, fabrykowane w drukarni "Rocha" w Warszawie, którymi dysponowaliśmy w dowolnej ilości. Kartki te lub też wykupiony na nie cukier sprzedawaliśmy, by mieć pieniądze na zakup innych artykułów żywnościowych. Nabywców nigdy nie brakowało. Dochód z kartek stanowił 70 procent wydawanych na cele pomocy sum, jakimi dysponowaliśmy. Do funduszów zdobywanych na miejscu przez członków naszej grupy dochodziły pieniądze ze sprzedaży wyrwanych Niemcom kuponów kartkowych na materiały tekstylne. Obok kartkowego systemu zaopatrywania ludności w żywność, okupanci niemieccy wprowadzili także kartkowy system sprzedaży materiałów tekstylnych. Nie było jednak oddzielnych blankietów kartek dla ludności polskiej, tereny te bowiem traktowane były jako "rdzennie" niemieckie i już na "zawsze" przyłączone do Rzeszy. Nie chcąc jednak dać ludności polskiej tego, co otrzymywali Niemcy, z blankietów oryginalnych, obowiązujących w całej Rzeszy, na których znajdowało się 150 kuponów na różne materiały, odcinano 45 kuponów. Tak więc Polakom wyznaczono tylko 105 kuponów na rok, uważając, że jako gorszy gatunek ludzi mogą oni chodzić źle ubrani, by łatwiej ich było z daleka odróżnić od "panów", którym odtąd mieliśmy służyć jako niewolnicy. Te odcinki 45-kuponowe, powiązane po 100 sztuk, wójt gminy Osiek, Winkler, przechowywał w szafie swego gabinetu, obawiając się - zresztą nie bez słuszności - że może ktoś po nie wyciągnąć rękę. Gdy się o tym dowiedziałem od Andrzeja Mleczka, nie mogłem się oprzeć pokusie, by Winklerowi zrobić psikusa i pewnej nocy kilkadziesiąt takich setek wypuścić z jego szafy w szeroki świat, powodując upłynnienie z magazynów niemieckich przypadających na nie ilości materiałów tekstylnych. Oczywiście początkowo nie mieliśmy nawet pojęcia, w jaki sposób zamienimy kartki na materiały. Mleczka najbardziej korciła chęć doprowadzenia Winklera do wściekłości, w jaką zapewne by wpadł, gdyby się nam udało dostać do owej szafy. - Wojtek - zagadywał do mnie - chcę widzieć, jak Winkler będzie kłapał zębami, gdy spostrzeże, że mu brakuje odcinków.; - Dopiero by się głowił, co się stało, gdyż klucz od tej szafy ma tylko on i nikogo do niej nie dopuszcza - dorzucałem swoje myśli. - Wścieknie się chyba. Cholery, Niemcy, myślą, że Polacy to gęsi, rozumu nie mają, że będziemy chodzić jak dziady obdarci, Damy sobie z nimi radę - mówił z przechwałką. - Dobrze, Jędrek - powiadam - ale jak się dostać do szafy? - Zrobię odcisk klucza Winklera na mydle, a ty się zajmiesz dorobieniem klucza, resztę obmyślimy później - zadecydował Jędrek. Myśl Mleczka nie była zła. Po jakimś czasie w ciągu jednej nocy około pół miliona takich kuponów wywędrowało z szafy Winklera w szeroki świat. Trzeba pamiętać, że jeśli za wszelkie nadużycia i handel kartkami żywnościowymi groziły ostre kary, do kary śmierci włącznie, to przy stwierdzeniu nadużyć przy kartkach na materiały tekstylne Niemcy stosowali bezwzględnie karę śmierci. Tu już nie było żadnego złagodzenia ani zamiany kary. Pomimo tak ostrych zarządzeń rozprowadziliśmy wiele takich kuponów, a najwięcej - jak już wspomniałem - na Śląsku Cieszyńskim przy pomocy do wszystkiego chętnej "Racheli" i rodziny Bobków. Dochód z nich szedł na pomoc więźniom, zgodnie z tym co sobie obaj z Mleczkiem założyliśmy, przystępując do tej ryzykownej roboty. Cała ta kombinacja była możliwa tylko dzięki pomocy personelu sklepowego polskiego pochodzenia, pracującego w sklepach niemieckich bądź też volksdeutschowskich. Polacy przyjmowali luźne odcinki kartek, nie zważając na surowe zakazy i polecenia wydawania materiałów tylko na kupony odcięte własnoręcznie z oryginału z "wroną" (ze swastyką). Chętnie także przyjmowali owe kupony, ale już na sposób lichwiarski, bogacący się volksdeutsche. Z dużą pomocą finansową przychodziła nam także Spółdzielnia Rolniczo-Handlowa w Wadowicach i jej dyrektor Józef Machalica, który zawsze miał dla nas otwartą kasę wtedy, gdy byliśmy w największej potrzebie. Usiłowaliśmy także drukować kartki na tłuszcze, ale, mimo wysiłków z naszej strony, sprawa nie powiodła się, również z braku odpowiedniego papieru. Kartki te bowiem wykonywane były na papierze ze znakami wodnymi i w kolorze trudnym do podrobienia. Również sytuacja chlebowa nadal była bardzo ciężka. Na pewną jej poprawę wpłynął znowu przypadek. Otóż pewnego dnia Helena Płotnicka dogadała się z Franciszkiem Kasperkiem, że będzie nam dostarczał mąkę na chleb oraz inne artykuły. Z relacji Franciszka Kasperka, pozyskanego do współpracy z nami w tak bardzo krytycznym dla nas czasie, dowiemy się, jaką to trzeba było prowadzić skomplikowaną robotę, aby zdobyć artykuły żywnościowe. Ale i bardzo pożyteczna praca Kasperka nie rozwiązała w pełni sprawy. Zapotrzebowanie na chleb ciągle wzrastało i trzeba go było w dalszym ciągu w jakiś sposób zdobywać. Nie widząc już żadnych możliwości wybrnięcia z sytuacji, zwierzyłem się ze swymi kłopotami Andrzejowi Dusikowi, który wówczas był jeszcze właścicielem młyna w Bielanach i utrzymywał dobre stosunki z okolicznymi młynarzami. Po kilku dniach Andrzej Dusik zawiadomił mnie, że może nabyć 1000 kg mąki u volksdeutscha Tiehna w Kętach po 2,50 RM za kilogram. Co prawda cena ta, jak na owe czasy i stosunki, była bardzo wysoka, ale zmuszony koniecznością, zgodziłem się na takie warunki i mąka została zakupiona. Irena Kawalanka-"Hanka" (Kahanek), łączniczka grupy przyobozowej BCh. Wtedy to udałem się z Dusikiem do Antoniego Piskorka w Nowej Wsi, którego ojciec był jeszcze właścicielem piekarni, aby zgodził się na wypiek chleba z dostarczonej mu przez nas mąki. Chodziło nam także i o to, aby Piskorek dostarczał chleb na dogodne dla nas miejsca w pobliżu obozu. Dowóz chleba przez Piskorka nie mógł wzbudzać w nikim najmniejszego podejrzenia, ponieważ dowoził on ze swej piekarni codziennie chleb do okolicznych sklepów, a więc mógł także zrobić to i dla nas bez żadnych dodatkowych kosztów. Piskorek zgodził się na naszą propozycję. Umówiliśmy się, że za 100 kg dostarczanej mu przez nas mąki będzie nam oddawał 135 kg chleba, licząc koszty wypieku po normalnej cenie, której już dokładnie nie pamiętam. Była to jakaś niewielka kwota. Piskorek domyślał się od razu, dla kogo jest przeznaczony chleb, ale w ogóle o to nie pytał. W owych czasach lepiej było nie wiedzieć za wiele. Nie okazywał zdziwienia, że potrzebujemy codziennie tyle chleba, a gdyśmy mu powiedzieli, gdzie ma go dowieźć, uśmiechnął się tylko i, westchnąwszy głęboko, w zadumie powiedział: - Dobrze, nie zawiedziecie się na mnie. Jak wam potrzeba, dowiozę, bo mnie łatwiej niż wam. Rozumiem. Pieniędzy nie chcę za przewózkę, nie jadę przecież specjalnie. A gdyby i tak trzeba było, pojechałbym bez żadnej zapłaty. Tylko nie mówcie nic ojcu, stary już jest, bałby się. I tak ma dość zmartwienia, bo nas na pewno niedługo wysiedlą albo odbiorą piekarnię. Zrobię dla was, co się da. - Pożegnał się z nami i poszedł do piekarni, bo to był wieczór, a na rano musiał mieć świeży chleb. Oprócz chleba dostarczanego nam przez Piskorka do zimy 1942 r. pobraliśmy w sklepie Juliana Dusika następujące artykuły żywnościowe: cukru - 267 kg, sera - 9 kg, makaronu - 34 kg, kaszy - 46 kg, masła - 125 kg, margaryny - 127 kg, mąki pszennej - 139, chleba - 915 kg i wiele innych towarów takich jak: papierosy, bibułka, piwo, wódka, kwargle - przysmak Niemców, mydło, nici i inne. Między mną a Dusikiem została zawarta umowa, że wszystkie pobierane artykuły będzie kwitował na specjalnych bloczkach, zaznaczając na nich ilość i wartość w kilogramach. Na pokrycie kosztów zakupu składałem Dusikowi pewną kwotę pieniędzy, z której na podstawie owych bloczków Dusik rozliczał się co miesiąc ze mną. Pod sam koaiiec 1942 r. na tle tychże rozliczeń doszło między nami do poważnych nieporozumień, co położyło kres dalszej naszej współpracy. Spór powstał między nami i z tego powodu, że Dusik odmówił mi wydania owych bloczków, jakoby w obawie, by kiedyś nie wpadły. Zatrzymanie przez niego bloczków było dla mnie kłopotliwe, stanowiły one bowiem podkładkę do moich rozliczeń. (W 1958 r. córka Dusika, Wanda Kurdzielowa, przekazała te bloczki jako własne do Muzeum w Oświęcimiu). Poważne usługi w zakresie zdobywania żywności oddawała nam Irena Kawalanka (obecnie Kahanek), która, jak już wspomniałem, pracowała jako ekspedientka w sklepie Antoniego Kegla w Przecieszynie. Współpracowała ona z naszą grupą od początku, wykazując wiele pomysłowości i uciekając się do różnych wybiegów, aby w sklepie swego szefa, już w owym czasie volksdeutscha, zdobyć coś dla Heli Płotnickiej, która od niej pobierała żywność. Naturalnie, kosztowało ją to dużo zdrowia, bo żyła w wiecznym strachu i udręce, o czym pisze ona w swej relacji. Za jej pośrednictwem w sklepie Antoniego Kegla pobraliśmy do 1942 r. następujące ilości towarów: cukru na kartki własnej produkcji - 453 kg, mąki pszennej - 340 kg, kiełbasy - 375 kg, smalcu lub słoniny - 297 kg, papierosów - 2000 sztuk, masła - 315 kg, chleba - 1675 kg, margaryny - 316 kg oraz wiele innych artykułów żywnościowych. Do końca kwietnia 1943 r. dostarczyliśmy do obozu: chleba - 2970 kg, mąki pszennej - 69 kg, cukru - 450 kg, margaryny - 53 kg, kaszy - 38 kg, makaronu - 24 kg, masła - 52 kg, różnych towarów na kwotę 5900 RM. Jest to zestawienie towarów, które pobieraliśmy w sklepach. Nie dotyczy to masła kupowanego przez nas w mleczami w Bażanowicach, w Cieszynie lub w Osieku, a były tego poważne ilości. Wszystkie wymienione wyżej artykuły kupowane były w sklepach na zdobyte w różny sposób kartki żywnościowe. Płaciliśmy za nie po cenach urzędowych, co w naszych warunkach miało dla akcji pomocowej kolosalne znaczenie. Jedynie tłuszcze nabywaliśmy w większości wypadków po cenach wygórowanych, obowiązujących na "czarnym" rynku. Zestawienie to oczywiście nie daje wyobrażenia o ilości dostarczanych przez nas artykułów żywnościowych. Nie dadzą się zliczyć dobrowolne datki w naturze, pochodzące od pojedynczych osób, od rodzin, a nawet od całych wsi, które ofiarnie wspomagały naszą działalność. Zdobyte "skarby" ludzie naszej grupy przenosili na własnych plecach pod druty obozu, drżąc nie tylko o własne życie, ale i o swoich bliskich. Sami, stykając się tak na co dzień z niebezpieczeństwem, przyzwyczaili się już trochę do niego, ale nie mogli się nigdy pozbyć troski i obawy o rodziny, które w razie ich "wpadki" czekały na równi z nimi tortury, śmierć lub obóz. Może się nasunąć pytanie, co powodowało nami, że kładliśmy nacisk na dostarczanie do obozu tak stosunkowo dużej ilości chleba. Wychodziliśmy z założenia, że chleb, chociażby suchy, podtrzymuje siły potrzebne do pracy, która obowiązywała każdego więźnia. W dodatku w związku z bardzo trudną sytuacją tłuszczową, jaka istniała na terenie Rzeszy, i my również mieliśmy ogromne kłopoty ze zdobywaniem zarówno tłuszczów zwierzęcych, jak i roślinnych. Toteż z braku tłuszczów chleb stanowił główną podstawę odżywiania więźniów. Poza tym tak się fatalnie składało, że na odcinku tłuszczowym ciągle rwały się nam kontakty. Już na początku 1942 r. na skutek aresztowań zaczynało nam ubywać z posterunków ludzi, którzy w sprawie zdobywania tłuszczów oddawali nam duże usługi. W marcu 1942 r. został aresztowany brat Anieli Bobek, Władysław Glajcar. Nie należał on do naszej organizacji, wiedział jednak o działalności rodziny Bobków, "Racheli" i mojej. Mieszkanie Bobków w Cieszynie (po wysiedleniu ich z własnego domu mieszkali na Starym Rynku w mieszkaniu pożydowskim) było punktem kontaktowym konspiracyjnego ruchu ludowego, a tym samym ludzi naszej grupy, działających na Śląsku. W mieszkaniu tym zatrzymywaliśmy się bardzo często na dłuższy czas, a "Rachela" była tam nawet zameldowana. Podczas śledztwa Glajcar załamał się i wszystkich nas wydał. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że w chwili gdy gestapo przyszło po nas, ani mnie, ani "Racheli" w tym czasie w mieszkaniu Bobków nie było. Bobkowie mieszkali w dwóch pokojach frontowych, a dawna właścicielka, Żydówka, w jednym, od podwórza. Mieszkanie miało jeden wspólny przedpokój. Drzwi do pokoi były do połowy oszklone, toteż w chwili gdy gestapo weszło do mieszkania Bobków, "Rachela", która była w tym czasie u sąsiadki Żydówki, zauważyła, co się dzieje. Nie namyślając się ani chwilę, tak jak była ubrana, po domowemu, wyszła z mieszkania i, nie spotkawszy na schodach nikogo, zeszła na dół. Stojący w korytarzu gestapowiec nie zwrócił nawet uwagi na niską, niepokaźną dziewczynę, dzięki czemu mogła wyjść na ulicę i to ją uratowało. Tymczasem u Bobków trwała jeszcze rewizja. Gestapowcy przeszukali nie tylko mieszkanie, ale także strych i piwnicę. Szczęściem, nie znaleziono nic, choć na strychu były schowane gazetki. Władysław Glajcar "wsypał" wyraźnie mnie, "Rachelę" i Annę Bobek, toteż byli pewni, że nas wszystkich złapią. Skoro im się to nie udało, wściekali się wprost ze złości. Glajcar nie znając mojego nazwiska, podał tylko imię. Gestapowcy przeprowadzając rewizję, wrzeszczeli w kółko: "Wo ist Wojtek, wo ist Wojtek"?! Usiłując wydobyć z przerażonych kobiet tę wiadomość. W rezultacie zaaresztowali Annę Bobek oraz matkę Anielę Bobek w zamian za "Rachelę" i za to, że nie doniosła władzom o tym, co robimy. Aresztowane kobiety osadzono w więzieniu w Cieszynie, gdzie przechodziły ciężkie śledztwo, szczególnie Anna, na której za wszelką cenę chcieli wymusić moje nazwisko i adres, Ani matka, ani córka nie załamały się w śledztwie. Z Cieszyna zostały wywiezione do obozu w Ravensbriick, gdzie przebywały do 1945 r. Władysław Glajcar został przewieziony do Oświęcimia. Wkrótce zginął w karnej kompanii. "Rachela" po ucieczce z Cieszyna przybyła do Osieka i powiadomiła mnie o wypadku. Już nigdy nie miała powrócić do swych rodzinnych stron, gdzie tak ofiarnie pracowała. Przez "spalenie" "Racheli" na Śląsku straciliśmy dużo. M.in. przez nią mieliśmy kontakt z mleczarnią w Bażanowicach, która wielokrotnie zaopatrywała nas w duże ilości masła. Kontakt ten udało się nam nawiązać ponownie dopiero w 1943 r. Przez "emigrację" "Racheli" ze Śląska Cieszyńskiego utraciliśmy zresztą nie tylko Bażanowice. Zostaliśmy przez to pozbawieni nie tylko poważnych zasobów tłuszczu, ale także środków finansowych, które "Rachela" zbierała na Śląsku. Po aresztowaniach w rodzinie Bobków i uniemożliwieniu "Racheli" działalności na Śląsku przez dłuższy czas nie mieliśmy ich kim zastąpić. Trudno było o ludzi nowych. Sytuacja pod tym względem poprawiła się nieco dopiero w pierwszej połowie 1943 r. Wtedy dopiero udało nam się nawiązać ponownie kontakt z mleczarnią w Bażanowicach. Głównym źródłem zaopatrywania się teraz w tłuszcze stał się przede wszystkim "czarny" rynek, który, pomimo wszystko, jeszcze istniał, oraz sklep Antoniego Kegla, w którym Irena Kawalanka sprzedawała nam "na lewo", co się tylko dało i ile się dało, za milczącą zgodą właściciela. Ponieważ sprzedawała w sklepie spożywczym, więc chcąc "zorganizować" coś z artykułów masarskich, musiała szukać do tego specjalnej okazji. Bardzo często Kegel, widząc ją kręcącą się koło sklepu masarskiego, a chcąc jej umożliwić wyniesienie tego, co jej było potrzebne, wychodził pod byle jakim pozorem ze sklepu. Wiedział, dla kogo to robi. Orientował się także dobrze, że moje dość częste wizyty w jego sklepie nie mają charakteru zalotów do jego młodej ekspedientki, tym bardziej że znał on mnie bardzo dobrze z czasów przedokupacyjnych. Puszczanie w obieg "lewych" kartek żywnościowych z każdym dniem stawało się trudniejsze. Były nawet takie sytuacje, kiedy wydawało się nam, że będziemy zmuszeni zrezygnować z tego sposobu zdobywania żywności. O trudnościach tych szerzej pisze w swojej relacji Franciszek Kasperek. Liczenie się z koniecznością podtrzymywania zdolności więźniów do pracy dla potrzeb wojennych sprawiło, że władze obozowe pod koniec 1942 r. zezwoliły rodzinom na przesyłanie do obozu paczek żywnościowych. Od tego czasu problem dożywiania zeszedł na plan dalszy i do końca wojny nie występował już tak ostro, jak w poprzednich okresach. Mimo to w dalszym ciągu dostarczaliśmy żywność dotychczasowym sposobem. Zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że paczki nie rozwiązują w obozie problemu głodu, zwłaszcza że nie wszyscy więźniowie mogli je otrzymywać. Również lekarstwa nie przestawały być w dalszym ciągu potrzebne, chociaż dzięki pomysłowości więźniów przychodziło ich trochę do obozu w paczkach legalnie lub półlegalnie. "Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej" w obozie - choć trudno o tym spokojnie mówić - wpłynęło także trochę na poprawę doli pewnej części więźniów. Żydzi na skutek obłudnych obietnic specjalnych agentów byli przekonam, że wyjeżdżają z różnych stron Europy tylko na osiedlenie na nowych terenach. Zabierali więc z sobą do obozu cały swój majątek, który miał im ułatwić rozpoczęcie nowego życia. Obok wartościowych, drogocennych przedmiotów przywozili także wysokiej wartości lekarstwa, witaminy, czekoladę oraz inne artykuły spożywcze, których mieli nigdy nie zjeść. Całe transporty po zostawieniu waliz i pakunków przed rozbieralnią bądź też w rozbieralni, szły prosto z rampy kolejowej do komory gazowej. Do ostatniej chwili ukrywano przed nimi, co ich czeka, byli więc pewni, że idą tylko do łaźni wykąpać się, a potem rozpoczną nowe życie. Zanim wszystkie te bogactwa zostały przekazane do skarbu III Rzeszy, trzeba je było przedtem segregować, porządkować, sortować. Do pracy tej użyto również niektórych więźniów. Jednostki bardziej przedsiębiorcze i sprytne umiały oczywiście ciągnąć dla siebie pewne korzyści przy tej okazji. Gdy już udało się nam zorganizować stałą i nieprzerwaną pomoc dla Oświęcimia, postanowiliśmy dotrzeć z naszą działalnością na tereny jak najściślej zamknięte i niedostępne, do jakich należał obóz kobiecy w Brzezince. Od dłuższego już czasu na polecenie centralnych władz "Rocha" oraz Komendy Głównej Batalionów Chłopskich poszukiwałem przez więźnia Edwarda Biernackiego więźniarki Marii Maniakówny, szefa łączności w Komendzie Głównej BCh, znanej mi sprzed wojny działaczki Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici", z którą spotykałem się dość często także w czasie okupacji przy odbiorze prasy na dworcu kolejowym w Krakowie. Przez nawiązanie współpracy z nią chcieliśmy opanować to siedlisko brudu i chorób, jakim był obóz w Brzezince, założony przez hitlerowców na wieczną hańbę narodu niemieckiego, wychowanego w szatańskiej ideologii i nienawiści do innych ras i narodów. Niestety, poszukiwania M. Maniakówny na razie nie dawały rezultatów. Trzeba było pomyśleć o innej drodze dotarcia do Brzezinki przede wszystkim z lekarstwami, tym bardziej że sytuacja więźniów w samym Oświęcimiu znacznie się poprawiła. Chcąc przystąpić do działania, należało dokładnie zaznajomić się z terenem i rozlokowaniem zabudowań obozu oraz różnych przyobozowych pomieszczeń, w których więźniarki pracowały w ciągu dnia. Co pewien czas obaj z Kazimierzem Jędrzejowskim udawaliśmy się na tereny przyobozowe dla zorientowania się, czy nie wprowadzono jakichś poważniejszych zmian, które by mogły utrudnić nam planowane działanie. Chodziło nam przede wszystkim o rozmieszczenie w Brzezince punktów podkładania żywności, lekarstw i korespondencji. Zaczynaliśmy, jak dawniej w Oświęcimiu, w sposób bardzo ostrożny pragnąc, by stopniowo, w drodze kontaktów czy korespondencji z odpowiednimi i pewnymi więźniarkami, dojść do tego, co osiągnęliśmy z miernikami czy z ogrodnictwem w Rajsku. Wdychając mdły zapach spalanych ciał, patrząc na olbrzymie pochodnie wśród głuchych ciemnych nocy i na miliony iskier strzelających w górę, odnosiliśmy wrażenie, że te iskry - to dusze pomordowanych, pragnące wrócić w rodzinne strony. Przez gęstą powłokę dymu z trudem przebijały się promienie reflektorów. Tak iluminowany obóz wyglądał niesamowicie. Co wrażliwsi ludzie, patrząc na ten przerażający obraz, doznawali zawrotu głowy, ogarniał ich niepokój i trwoga. Inni znów groźnie milczeli, tłumiąc w sobie gniew i przysięgając zemstę okupantowi. W nas w takich momentach potęgowało się pragnienie organizowania za wszelką cenę, wszelkimi sposobami pomocy więźniom, skazanym na męki i zagładę w obozie. Przeprowadzenie takich wizji lokalnych było konieczną i pilną sprawą, tym bardziej że Jędrzejowski, w którym widziałem przyszłego swego zastępcę, przejmował stopniowo ode mnie część roboty obozowej, a którą, jak i z terenem, musiał się jak najdokładniej zaznajomić. O kłopotach i trudnościach związanych ze zdobywaniem żywności i środków finansowych na pomoc dla więźniów mówią w swych relacjach Wł. Kożusznikowa, I. Kawalanka i F. Kasperek: "W miarę wzrostu kontaktów z komandami więźniów, wzrastała potrzeba organizowania coraz większej ilości jedzenia. W żywność zaopatrywał nas sklep Juliana Dusika w Łękach oraz Irena Kawalanka (Kahanek) ze sklepu Antoniego Kegla z Przecieszyna. Poza tym pewną ilość żywności dawali nam dobrzy ludzie. Ciągle jednak tego wszystkiego, co było zorganizowane do naszej dyspozycji przez "Opiekuna", było za mało w stosunku do potrzeb. Jakimi drogami "Opiekun" zdobywał dla nas to wszystko, tego żadna z nas nie wiedziała. Dla nas w sklepach rachunek był otwarty i to było najważniejsze. Do ogrodnictwa w Rajsku co noc trzeba było zanieść co najmniej 10 - 15 kg chleba. Również grupy mierników były stale obsługiwane. Było ich wprawdzie mniej niż w ogrodnictwie, ale zawsze trzeba im było zanieść kilka kg dziennie. Innych komand, szczególnie w okresie letnim, przybywało w zależności od nasilenia robót polnych. Pracy mieliśmy pełne ręce. Niestety, bywało i tak, że ręce były puste. Wtedy "Opiekun" dwoił się i troił, by zaspokoić nasze potrzeby. Przypadek zdarzył, że do naszej znajomej w Przecieszynie, Tekli Zawadzkiej, przychodził Franciszek Kasperek, rodak z Przecieszyna, który pracował w Kętach w niemieckim magazynie żywnościowym. Kasperek wiedział już o tym, że my pomagamy więźniom. Któregoś dnia Kasperek będąc w Przecieszynie, spotkał Helę i powiedział jej, że może z magazynu, w którym pracuje, "zorganizować" trochę żywności dla więźniów. Ludzie różnie o Kasperku mówili. Tekla Zawadzka zaręczała głową, że Kasperek jest dobrym Polakiem. Postanowiłyśmy obydwie z Helą zawiadomić o tym "Opiekuna", a same poszłyśmy do Kasperka wypróbować, czy to, o czym mówił, można będzie u niego pobierać. Kasperek okazał się istotnie rzetelnym człowiekiem. Za naszym pośrednictwem "Opiekun" skontaktował się z Kasperkiem. Przedstawiłyśmy mu go jako Wojtka. Jak Wojtek załatwił sprawę z Kasperkiem, wówczas żadna z nas nie wiedziała. Dla nas ważne było tylko to, byśmy miały co podawać więźniom. A że od tego czasu dużo żywności Kasperek nam dawał, więc reszta nas nie obchodziła. Zaopatrywanie się w żywność u Kasperka w Kętach było dla nas bardzo) uciążliwe, ponieważ z Przecieszyna do Kęt ścieżkami koło Soły jest około 15 km i trzeba było chodzić tylko nocą. Wymarsz do Kęt następował zawsze wieczorem, trzeba się było spieszyć, by zdążyć zaopatrzyć się w żywność, powrócić do Rajska i złożyć ją w ogrodnictwie czy w Harmenżach lub też gdzieś indziej, w zależności od potrzeb. Najgorsze było to, że do magazynu Kasperka dojście było niedogodne i bardzo niebezpieczne, a przy tym policja kęcka była dość ruchliwa, w szczególności zaś oberpolitzmeister Bucher, stary, doświadczony wyga, który ze specjalną zapalczywością prześladował kobiety, zwłaszcza jeśli niosły jakieś tobołki. Pamiętam, było to w lecie 1942 r. Całe niebo było pokryte gęstymi chmurami i siąpiła gęsta mżawka. Potrzeba nam było: chleba, mąki, tłuszczów i fasoli na zupę. Ponieważ w pobliskich sklepach konto nasze było wyczerpane, a "Opiekuna" nie było w tym czasie, poszłyśmy z Helą do Kęt, by coś zdobyć z potrzebnych nam artykułów. Utartym szlakiem koło Soły docieramy do Kęt, mokre jak kaczki. Ciemności takie, że na parę kroków przed sobą ledwie można rozeznać drogę wśród pól. Umęczone i mokre, prawie na pamięć docieramy do drogi cmentarnej, którą należało przejść do połowy, potem zboczyć w uliczki i dopiero dojść do Kasperka. Hela szła pierwsza, ja za nią. Nagle snop jaskrawego światła lunął nam prosto w oczy i usłyszałyśmy mowę niemiecką. Oświetlone, przez ułamek sekundy stajemy jak wryte. Widząc, że światło zbliża się do nas, dajemy nura w tył i pędzimy na oślep przed siebie. Za sobą słyszymy tupot kilku nóg i nawoływania: "Halt! Halt!" a potem strzały i bzykanie kul. To dodało nam sił w nogach, więc uciekamy jak szalone, aż obie, prawie równocześnie, wpadamy po kolana do jakiejś gęstej mazi i grzęźniemy na miejscu. Ogarnia nas przerażenie. Nie wiemy, co jest przed i poza nami. W zdenerwowaniu Heli wydawało się, że jakieś cienie przesuwają się po brzegu, więc aby nie być spostrzeżoną, przykuca w grząskiej mazi, nie zważając na ubranie. Drżąc z zimna czy ze strachu, stoimy tak dobrych kilka minut, które nam się wydają wiecznością. Nie wiemy, gdzie jesteśmy i co mamy z sobą robić. Na krzyki i strzały Niemców wszystko wokół ucichło. Nawet psy przestały szczekać. - Chodźmy stąd, bo chyba tu oszalejemy - powiadam do Heli. - Ale powiedz, gdzie, jeśli jesteś taka mądra - odpowiada Hela. W pewnym momencie o jakieś 200 - 300 metrów na prawo w skos od nas zabłysło czerwone światełko i znikło w ciemności. Odbyłyśmy małą naradę, by zdecydować, co dalej robić. Upewniwszy się, że wokół nie ma nikogo prócz nas, Hela pierwsza, ja za nią, skradamy się w kierunku, gdzie poprzednio pokazało się światełko. Wybór kierunku okazał się słuszny, bo po kilkunastu minutach zamajaczył przed nami dom, potem drugi, trzeci. Idziemy cichutko jak koty i czujnie jak lisy. Wbijamy wzrok w ciemność, by jak najdalej dojrzeć, co się wokół nas dzieje. Naraz zauważyłyśmy, że popod ścianami jednego z domów przesunął się wyraźnie jakiś cień. My także widocznie zostałyśmy zauważone, bo cień najpierw zamarł w bezruchu, a po chwili począł uciekać w stronę domu. Na ciche zawołanie Heli cień przystanął. Była to kobieta z sąsiedniego domu, wystraszona jak i my, ponieważ niosła coś na plecach. Wskazała nam drogę prowadzącą do szosy. Po drodze Hela zadecydowała, że wracamy do domu. - Helu - pytam - czy nie szkoda mam marnować tyle trudu i wracać do domu bez żywności? A co damy jutro naszym więźniom? - Jeżeli nie do domu, to idziemy w kierunku plebanii - zawyrokowała Hela. Ale jak się tam dostać? Od szosy nie można. Trzeba nam obejść od tyłu. Jeśli nie ma psów, to szczęśliwie wylądujemy, a jeśli są, znowu trzeba nam będzie uciekać. Trudno - powiadamy sobie i wychodzimy na szosę na wprost okien plebanii. Tu spotykamy cywila, idącego od miasta. Zaczepiamy go, a ten zaczyna uciekać. - Hola, panie! - woła Hela - coś pan tchórz?! Zatrzymujemy go, pytamy, co słychać w mieście. - Nic, spokój - odpowiada pospiesznie i chce się oddalić. Pytamy jeszcze, którędy najlepiej dojść na ulicę Krakowską i pozwalamy mu odejść. Teraz już idziemy prosto do Kasperka. Wygląd nasz musiał być bardzo żałosny, bo Kasperek przeraził się, jakby zobaczył dwóch topielców. Oczywiście żadna z nas ani słowem nie wspomniała o tym, co nam się przydarzyło przed godziną w obawie, że nie dostaniemy nic z jego magazynu. Gdy ciemności się trochę przerzedziły, Kasperek, jak zwykle, wyszedł przed dom, by zbadać, czy na ulicy nie kręci się ktoś podejrzany i czy będziemy mogły odejść. Gdy stanął w drzwiach, z jego twarzy można było wyczytać, że na ulicy nie jest dobrze. Zamknął drzwi i wyjaśnił, że po ulicy chodzi oberpolizeimeister Bücher i wygląda na to, że kogoś pilnuje, bo po drugiej stronie ulicy w bramie także ktoś stoi. Zaniepokojenie nasze wzrastało także i z tego powodu, że jeszcze tej nocy chciałyśmy zanieść trochę żywności do ogrodnictwa, a każda minuta zwłoki mogła spowodować niepowodzenie naszego przedsięwzięcia w Rajsku. Kilkakrotnie próbowałyśmy wyjść na ulicę, ale nadaremnie. Widać było, że Kasperek był tym zdenerwowany i zaniepokojony, choć przed nami udawał, że niewiele go to interesuje. Wtedy Hela, chcąc go uspokoić, oświadczyła, że chociażby ją na kawałki krajali w razie, gdyby nas złapali, nie zdradzi, od kogo niesie żywność. - A ty Włada? - prowokowała mnie do wynurzeń. Byłam tak zmęczona, że nie odpowiedziałam. Nie wierzyłam w swoje siły, wolałam więc nie zapewniać, że wytrzymam wszystko, co mnie spotka. Tak jedna, jak i druga strona pragnęła w duchu rozwiązania kłopotliwej sytuacji. Nam się spieszyło do Rajska, Kasperkowi, byśmy poszły sobie, ale... nie za wszelką cenę. Toteż przez szparę uchylonego okna bacznie obserwował zachowanie się Büchera. Naraz powziął plan naszego odejścia, trochę ryzykowny i śmiały, ale w tym wypadku jedyny. Mianowicie, kiedy Bücher znajdzie się na rogu rynku i będzie odwrócony tyłem do nas, my cichaczem wysmykniemy się na ulicę i jednym skokiem wpadniemy w boczną uliczkę, a stamtąd on wyprowadzi nas na drogę cmentarną. Boso, z pinklami na plecach, drżąc z niecierpliwości czekałyśmy na znak do wyjścia. Trwało to kilka minut. Wreszcie ostatnie przygotowanie i skok - jeden, drugi, trzeci. Z zapartym tchem parłyśmy w ciemności naprzód. Za Bomami ulicy Wszystkich Świętych Kasperek jeszcze raz wytłumaczył nam, jak mamy iść, i zawrócił do domu". Władysława Kożusznikowa. "Rok 1941. Pracuję w sklepie niemieckim u volksdeutscha Antoniego Kegla w Przecieszynie. Jest to rok, w którym poznałam przyczyny założenia przez hitlerowców obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Wiadomości z obozu, co się tam robi i jak się obchodzą z więźniami, otrzymujemy od więźniów wychodzących do prac poza terenem obozu. Przede wszystkim dokucza im głód. Pewnego dnia (daty nie pamiętam) przychodzi do sklepu p. Helena Płotnicka, mieszkanka Przecieszyna. Po zrobieniu zakupów pyta mnie: - Panno Ireno, jest pani Polką, wiem, ale lubi pani Niemców? Ja, zdziwiona i oburzona, odpowiadam: - Jak to, pani nie wie, z jakiej rodziny pochodzę i kim jestem? Że pracuję u Kegla, to tylko dlatego, żeby mnie Niemcy nie wywieźli na roboty. Ona na to: - Dobrze. Mam do pani prośbę. Proszę przygotować mi na jutro 12 kg chleba, margaryny i masła, potrzebuję tego dla więźniów. O nic się więcej nie pytając, przyrzekłam. Po zamówiony towar przyszła nazajutrz wieczorem, przed zamknięciem sklepu, i tak zostałam włączona w grono tych ludzi, którzy pomagali więźniom. (...) Ilości wydanego przeze mnie towaru nie pamiętam, gdyż zapiski, które robiłam, zniszczyłam po aresztowaniu p. Heleny. Codziennie, względnie co drugi dzień, starałam się przygotować 8 - 12 kg chleba, a tnargaryny, masła, butter schmalzu różnie, 2 - 3 kg najwięcej. Główny towar - to chleb i tłuszcz. Tłuszcz było mi najtrudniej "zorganizować", bo kartki na tłuszcz lepiło się inaczej niż na mąkę, chleb czy cukier. Jeśli chodzi o cukier, to miałam na niego pokrycie w fałszywych kartkach, które p. Helena mi dostarczała. I tak znaleziono w gminie na 7 m cukru fałszywych kartek, które wyszły ze sklepu Kegla. Oczywiście po stwierdzeniu fałszywych kartek przyjechało do sklepu 2 policjantów i 1 cywil jako tłumacz. Godz, około 11. Siedzę w sklepie z Marysią Bystroń, opowiadam i widzę nadchodzącą policję. Wypraszam Marysię ze sklepu, aby poszła do kuchni, a sama ich przyjmuję. Zaczynają zaraz wypytywać o sposób wydawania cukru na kartki. Odpowiadam, jak wydaję, jak kleję itd. Podają mi dwie kartki na cukier i pytają, czym się one różnią. Nie stwierdzam różnicy. Wtenczas każą mi popatrzeć na kartki pod światło, dopiero dostrzegam nieznaczną różnicę w odcieniu koloru papieru. Wyjaśniają mi, która jest fałszywa. Ja robię zdziwioną minę i pytam, skąd mogłam to wiedzieć? W końcu powiadają, że mam się zgłosić o godz. 14 na posterunek. Zgoda. Teraz przeżywam chwilę niepewności, co zrobią ze mną. Ale wzdycham do opatrzności boskiej i czekam na powrót Kegla, który był w Bielsku. Po jego przyjeździe melduję mu, co zaszło. On zmartwił się i zastanawiał, co zrobić i jak zrobić. Tym bardziej zależało mu na tym, że on mi również dawał do sklepu fałszywe kartki, więc przypuszczał, że to są tylko jego. Nie wiedział, że ja realizowałam ich dużo więcej od niego. Żona jego w pewnym momencie mówi do mnie: - Niech pani powie, że pani wiedziała, że są to kartki fałszywe i pani je przyjmowała. Wtenczas jakby we mnie piorun strzelił: - To ja mam iść za was do lagru za to, żej wy na tym robicie interes? Ja, Polka, mogę zginąć, prawda?! Na to Kegel chwycił żonę za ramiona i wyprosił za drzwi, mówiąc: - Idź, ty głupia babo, jak mi piśniesz jeszcze słowo, to będzie źle z tobą. Kazał mi się ubrać i iść z nim na posterunek. Poszłam. W drodze umówiliśmy się, jak mamy mówić, żeby wyjść na cało. On wszedł pierwszy, ja zaczekałam. Po godzinie wyszedł i mówi: - Niech pani mówi tak, jak mówiła w sklepie, nic nie zmienia. Wchodzę, siedzi ich paru i każą mi usiąść. Siadam, a w duchu wzdycham tylko do opatrzności, abym się opanowała i aby oni nie poznali, że trochę mam "pietra". Pytają. Odpowiadam rzeczowo i z uśmiechem. Jeden z nich, oficer, w końcu mówi mi: - Ma pani szczęście, że pani nie wiedziała, że są to kartki fałszywe. To panią ratuje i nie pójdzie pani siedzieć. Ale zapowiedzieli, że jeśli złapią chociaż jedną jeszcze kartkę, to bezwarunkowo pójdę siedzieć. Ja na wesoło odpowiadam: - Dobrze, pójdę, ale "mit" - i pokazuję na niego palcem. On się roześmiał i mówi, że on tam nie chce siedzieć. Podpisałam protokół i wyszłam. Udało się, ale Kegel zapłacił na pewno łapówą. To zajście wzbudziło we mnie jeszcze większą pogardę dla hitlerowców". Irena Kawalanka (Kahanek). "Opowiadano mi, że Helena Płotnicka i Władysława Kożusznikowa, mieszkanki Przecieszyna, często chodzą po polach, nawet nocą, i dużo pomagają więźniom. Przy nadarzającej się sposobności posłałem furmanką 1 worek mąki pszennej do Tadeusza Nikła w Skidziniu w celu podania temu, kto ma możność podać coś jeńcom. Jeździłem często do Przecieszyna. Tu i ówdzie widziałem na polach grupki więźniów, które prowadzili esesmani. Niedaleko własnego domu spotkałem Płotnicką. Płotnicka, kobieta dobrze mi znana, mieszkanka Przecieszyna. Dawniej mieszkaliśmy w bliskim sąsiedztwie. Powitanie z nią było serdeczne, zwłaszcza że nie widzieliśmy się od kilku lat. W toku pogawędki wyraziłem jej wdzięczność za poświęcenie się na terenach obozowych. Wyraziła jakoby zdziwienie. Zaprzeczyła, twierdząc, że nie zna terenu obozowego, nie wie, co się tam dzieje, wszystko jest nieprawdą, co ludzie o niej mówią. Zrozumiałem. Jednak podczas innego spotkania Płotnicka zapytała, co by mogła z "mego składu" w Kętach dostać z żywności. Przedstawiłem jej zawartość składu, którym dysponuję. - Mało - powiada - potrzebuję dużo chleba, tłuszczów, makaronu, kasz, a nawet fasoli oraz cukru i marmolady. Przyrzekłem, iż w miarę możności zrobię wszystko w drodze wymiany w niektórych sklepach. W dwa dni później Helena Płotnicka i Władysława Kożusznikowa znalazły się w moim mieszkaniu w Kętach. Ta druga również dobrze mi znana, dawna bliska sąsiadka z Przecieszyna. Kobiety te w tajemnicy przyznały się, że mają bezpośrednią łączność z więźniami obozu oświęcimskiego. W łączności tej mają pseudonimy: Płotnicka - "Hela", Kożusznikowa - "Włada". Tego dnia potrzebowały artykułów żywnościowych, ale w stanie gotowym do spożycia, gdyż udawały się z nimi wprost pod druty. Nie miałem dużo, ale co mogłem wówczas, zrobiłem. Wydałem im dwie grubsze kiełbasy, kilka kostek masła, parę kg makaronu, ryżu i marmolady. Wieczorem z zabranym towarem przepuściłem je przez skład w ulicę Krakowską, po czym skierowałem w ulicę boczną, prowadzącą do cmentarza kęckiego, a stamtąd miały się udać w lewo do wikliny nad Sołą i chodnikami, około 16 km, na tereny przyobozowe. Z towarem poszły obranym szlakiem. Tak utrwalił się stały, pośredni kontakt żywnościowy między mną a obozem. [...] W czerwcu 1942 r., jak zwykle już, po odbiór towarów zjawiły się u mnie "Hela" i "Włada" wraz z zapowiedzianym "Opiekunem", którego przedstawiły, podając tylko imię "Wojtek". Zabrały trochę towarów i poszły. Wojtek był mi zupełnie nie znanym mężczyzną. Średniego wzrostu, lat ponad 30, o twarzy nieco śniadej. Oczy i twarz człowieka myślącego. Przystąpiliśmy do omówienia sprawy. Ustaliliśmy, że Wojtek będzie mi dostarczał w większej ilości kartek na cukier i w przyszłości na masło, ale tzw. "lewych", ja w zamian oddawał będę kartki na chleb i ewentualnie bułki, ale prawdziwe. (Dlaczego kartki na chleb i bułki miały być prawdziwe, czy ich nie drukowano w podziemiach lub też w małej, nie wystarczającej ilości, pozostało to dla mnie tajemnicą). Dalej, że w ramach kartkowych wymieniał będę zbędne towary na towary potrzebne, które odbierać będą kobiety. Z kartkami i po kartki przychodził będzie przed każdą dekadą kartkowo-bezugscheinową, dwa razy w miesiącu. Na początek pozostawił mi kartek na 2 q cukru, ja zaś z pobliskiej piekarni Szłapy, w drodze wymiany za mąkę, przyniosłem i oddałem mu odpowiednią ilość kartek na chleb. [...] Ponieważ skład mąki, który prowadziłem, często był kontrolowany przez Niemca Fojtzika z Bielska, nie byłem w stanie w większej ilości zamieniać mąki za kartki chlebowe. Takie postępowanie groziło katastrofą. Hurtowy skład mąki łatwy był w tym czasie do przeliczenia. Nie mogłem też towaru nadrobić. Z tego powodu zwróciłem się do kilku piekarzy Polaków z propozycją skupu "nadrobionych" w ich piekarniach kartek chlebowych oraz kartek na mąkę pszenną. Nie szło mi to początkowo łatwo. Piekarze narzekali na zły stosunek przydziału mąki do wypieku chleba. Po wielu przekonywaniach doszedłem do celu, ale musiałem płacić żądane ceny za kartki chlebowe. Przy tej kombinacji nierówne były ceny kartek u poszczególnych piekarzy. Najwięcej kartek na chleb wykupywałem w piekarniach Marii Cwierzykowej, którą administrował jej brat w Kętach, oraz Feliksa Piskorka w Nowej Wsi. Mniejsze ilości kupowałem u piekarzy: Ludwika Szłapy, Kazimierza Bączka, Tomasza Hałata w Kętach, Michała Wójcika w Kętach-Podlesiu, Józefa Sośnickiego w Andrychowie i Józefa Hanusiaka w Wadowicach. W wyjątkowych wypadkach ze względu na wysokie ceny kupowałem kartki u GąsiorkoweJ, żony Edwarda, w Wadowicach. Po tak dokonanym skupie mogłem w różnych sklepach, co zresztą było łatwiejsze, wymieniać kartki na mąkę pszenną, na inne potrzebne towary. Np. kartki pszenne wymieniałem na kiełbasę u masarza Jana Woźniaka w Kętach i w jednej z masarń prowadzonej przez Niemca w Wadowicach. Pierwsze 200 kg cukru na "lewe" kartki zrealizowałem bez żadnych trudności w sklepie Heleny Szłapowej, żony Ludwika, w Kętach. Cukier zamieniałem na marmoladę, nadmiar sprzedawałem, aby znów za te pieniądze kupić kartek chlebowych i innych. Zgromadzone towary przechowywałem czasowo zamaskowywane w składzie i mieszkaniu, zaś różnego rodzaju kartki na strychu, przeważnie na łatach pod dachówkami. W robocie tej pomagał mi syn Feliks, którego po przeszło półtorarocznym ukrywaniu się zdołałem zameldować w Arbeitsamcie jako pracownika firmy, oraz małoletnia córka Eleonora. [...] Wojtek podwyższał ciągle ilość "lewych" kartek, wymagał większej ilości chlebowych oraz gotowej żywności, po którą kobiety przychodziły wieczorem. Jednego wieczoru, był to sierpień lub wrzesień, "Hela" i "Włada" przedstawiły mi dwie dalsze kobiety. Zosię Zdrowakównę i jej matkę. Tych nie znałem, ale opowiedziały, że pochodzą z Boru, były już przytrzymane w obozie, przeszły przez katusze, ale nie przyznały się do tego, o co je posądzano, i zostały zwolnione. Ponieważ obecnie potrzeba było więcej żywności, przystąpiły do dalszej akcji pomagania więźniom. Zabrały artykuły żywnościowe i wszystkie cztery, w pewnych odstępach czasu, podążyły utartym już kilkunastokilometrowym szlakiem. Pewnego letniego wieczoru 1942 r. przyszły Płotnicka z Kożusznikową, całe mokre i umazane błotem, żądając możliwie dużej ilości artykułów żywnościowych. Podkreślały to, że najdalej o północy muszą być w Rajsku. Wydałem im cały zapas najpotrzebniejszych rzeczy, dla dopełnienia plecaków i teczek dobrały ryżu i innych kasz. Słowem, obładowały się na "sto dwa". Przed wypuszczeniem ich wyszedłem, jak zwykle, zbadać drogę. Tuż przed uchyleniem drzwi składu przez szparę w okiennicy zobaczyłem spacerującego policjanta. Zacząłem go obserwować, co zresztą było niebezpieczne, bo musiałem, choć był to już późny wieczór, uchylać okiennice. Zauważyłem, że ten przechodzi tylko do rynku, oddalonego od składu około 50 m, przystaje i wraca. "Posterunek - pomyślałem - a tu kobiety z prowiantami w mieszkaniu". Nie widziałem też innego wyjścia dla nich. Obserwowałem dalej. Już pierwsza po północy. Policjant nie schodzi. Przemyśliwałem, którędy przeprowadzić obładowane kobiety. Przyszła mi myśl, aby od tyłu przez ogrody, ale to nie było bardzo pewne. Po drugiej w nocy policjant zeszedł na dłuższą chwilę z posterunku. Przy zachowaniu wszelkiej ostrożności kobiety z ładunkami odeszły. Nie spałem wówczas całą noc. Przesiedziałem przy otwartym oknie wychodzącym na szopy. Innego wieczoru, po odejściu około godziny 22 "Heli", "Włady" i Zosi z towarem, zasnęliśmy twardym snem. Naraz z balkonu północnego dobija się ktoś do okna. Wyskoczyłem z łóżka i pytam: - Kto tam? - Polizei, offnen Sie! - słyszę. Ciarki przeszły mię po całym ciele, ale poznałem głos Ślązaka. Nie pamiętam już dziś jego nazwiska, mówiono, że był przed wojną restauratorem w Czechowicach. Zapytałem: - Co się stało? Odpowiedział po śląsku: - Otwórzcie tam zaroz. Syn Feliks, śpiący w południowym pokoiku, bezszelestnie wyskoczył do szopy, przymykając lekko za sobą okno i gdzieś się schował. Otworzyłem. W progu ukazał się Ślązak, sztywny, w służbie, i zapytał w swojej gwarze: - Kaj som tych siedmiu, kierzy tu weszli? Gdy zaprzeczyłem, wołał: - Som, leutnant Kazubke mi godoł, że tu we wieczór weszli i jeszcze nie wyszli. Kozoł mi ich szukać. Zapraszałem go do przeszukania mieszkania, ale udawadniałem, że nie był tu nikt, że śpimy wszyscy i panuje tu całkowity spokój. Nie dawał wiary. Z latarką elektryczną w ręku przeszukał szafy, pod łóżkami i w drugim pokoiku, a nie znalazłszy nikogo, przeprosił i odszedł ze słowami: - Kierysz go tak zbujoł. Od tego czasu zdwoiłem czujność i ostrożność, ale towary i kartki nadal były gromadzone. Wojtek domagał się zwiększenia ilości kartek na chleb. Dopiero po kilku tygodniach dowiedziałem się, że te trzy kobiety, wychodząc wtedy z towarami z miasta, spostrzegły wysokiego, grubego policjanta, pędzącego w ich stronę (wg ich relacji był to Biicher). Rzuciły się do ucieczki w stronę wikliny ku Sole. Padały strzały z pistoletu. Ucieczka była długa i fatalna. "Hela" wpadła do Soły i poczęła tonąć. Z dużym wysiłkiem udało się ją koleżankom wyratować. [...]Wojtek z każdą dekadą podnosił dostawę "lewych" kartek na cukier. Wzrastało też zapotrzebowanie na kartki chlebowe. Cukier za kartki mogłem realizować dotychczas tylko w sklepie Szłapowej w Kętach. Większej ilości jak 200 kg na dekadę nie mogłem otrzymać, bo budziło to podejrzenia. Masła mogłem otrzymać zaledwie kilka kg. Musiałem szukać jeszcze innego źródła. Gdy poszedłem do sklepu Ludwika Zaręby w Kętach, ten przeglądnął kartki pod światło, po czym powiada: - Chce mnie pan wpakować do obozu, przecież to kartki fałszywe. - Istotnie, nie wiedziałem o tym - odpowiedziałem i wyszedłem jak oblany zimną wodą. Próbowałem szczęścia dalej. Zjawiłem się u dobrego znajomego sklepikarza, Maksymiliana Baścika, ale ten, nawet nie badając kartek, z uśmiechem mnie odprawił: - Wyrywaj pan z tymi kartkami. "Do trzech razy sztuka" - pomyślałem sobie i pojechałem do Białej, gdzie w jednym z "Anfangów" zatrudniona była moja szwagierka. Nic nie wskórałem. Dostałem 1 kg cukru na odczepne. Nie zrezygnowałem jednak z szukania towaru. Kartki już miały stracić ważność dekadową. Zaofiarowałem Szłapowej pół na pół. Po naradzie z mężem wszystkie kartki zostały przyjęte. Do końca prowadzenia sklepu przez Szłapową każda ilość kartek wymieniana była na towar za 25 procent. Czy Szłapowie wiedzieli, że odbierali "lewe" kartki, tego do dziś nie stwierdziłem. Nigdy nie kwestionowali ich ważności, wyrażali tylko obawę, że jest tego za dużo. W Kętach głośnym echem odbiła się sprawa "nakrycia" sklepu w Andrychowie z "lewymi" kartkami. Odczułem to na własnej skórze, gdyż właścicielkę tego sklepu, która tuż przed rewizją zdołała zbiec tylnymi drzwiami, przyprowadził do nas bliski znajomy, Jan Gawęda, z prośbą, by ją przenocować. On w tym czasie opracowywał plan jej ukrycia. Kobieta ta już do czasu wyzwolenia ukrywała się u krewnych. Skupianie większej ilości kartek na chleb też było bardzo trudne. W Kętach została zajęta największa piekarnia Tomasza Hałata, w której osadzono niemieckiego przesiedleńca. Piekarze tutejsi, w obawie przed zajmowaniem dalszych piekarń, raczej lokowali mąkę u swoich krewnych i znajomych". Franciszek Kasperek. Wykaz artykułów żywnościowych dostarczonych do obozu w I kwartale 1943 r., sporządzony przez z-cę kierownika grupy BCh, Kazimierza Jędrzejowskiego - Państwowe Muzeum w Oświęcimiu. Wykaz artykułów żywnościowych dostarczonych do obozu w I kwartale 1943 r., sporządzony przez z-cę kierownika grupy BCh, Kazimierza Jędrzejowskiego - Państwowe Muzeum w Oświęcimiu. Pomoc w zwalczaniu epidemii tyfusu w obozie Ciężkie warunki bytu, malaryczny teren, na jakim Niemcy założyli obóz, prawie bezkaloryczne wyżywienie, praca ponad siły, ogromne zagęszczenie na blokach, brak opieki lekarskiej, a przede wszystkim brak najpotrzebniejszych leków doprowadzały do częstych wybuchów epidemii groźnych chorób, które rozszerzały się z błyskawiczną szybkością, pochłaniając setki ofiar. W dodatku bicie, poniewieranie, głód i choroby doprowadziły do powstania wśród więźniów grupy największych nieszczęśliwców, tzw. "muzułmanów", którzy na skutek całkowitego wyniszczenia fizycznego i psychicznego nie mieli już sił ani chęci do dalszej walki o życie. Oni to głównie padali ofiarą przeprowadzanych przez Niemców co pewien czas selekcji więźniów, tzw. "wybiórek", ponieważ nie przedstawiali już żadnej wartości jako siła robocza. Wybranych więźniów posyłano do gazu, zabijano zastrzykami fenolu w serce lub uśmiercano w inny sposób, aby nie obciążali kuchni obozowej i gospodarki państwa niemieckiego. W obawie przed taką śmiercią więźniowie trawieni chorobami i gorączką wlekli się do pracy ostatkiem sił. Zwykle kończyło się to śmiercią przy taczkach czy przy łopacie lub od kija kapo, który karał w ten sposób za małą wydajność w pracy. Wieczorem nie musieli już stawać do apelu. Ci, co ich tego dnia tu przyciągnęli na rollwadze lub przynieśli na swych ramionach, zdawali sobie sprawę, że jutro mogą podzielić ich los. Śmierć stawała się czymś codziennym, co nie robiło już prawie wrażenia na żywych. Pozbawiony środków leczniczych personel sanitarny był bezsilny wobec ogromu ludzkiej tragedii, jakiej nie znały dzieje cywilizowanej ludzkości. Za pośrednictwem naszej drogi łącznikowej otrzymaliśmy informacje o katastrofalnej sytuacji zdrowotnej w obozie. Liczby obrazujące śmiertelność więźniów przekraczały wszelkie nasze wyobrażenie. Sytuacja w obozie była bardzo groźna. Wydawało się, że oto teraz władze obozowe osiągnęły to, do czego dążyły przez wiele miesięcy z iście niemiecką pedanterią. Każde słowo listów pisanych do nas przez więźniów w tym okresie było kamieniem walącym w ludzkie serca, który pozostawiał po swym uderzeniu głęboki, niezatarty ślad. Po ich przeczytaniu powstawała w nas jeszcze większa zaciekłość w organizowaniu przeciwdziałania tym okrucieństwom. Czuliśmy jednak, że mimo największych wysiłków pomoc z naszej strony tylko w zakresie dożywiania nie rozwiąże problemu. Trzeba było jakoś zaradzić rozszerzaniu się chorób w obozie, a więc znaleźć jakiś sposób na skuteczniejszą pomoc w zakresie dostarczania lekarstw i środków wzmacniających. Wszyscy członkowie naszej grupy uwijali się, jak mogli, chcąc sprostać zadaniu i wywiązać się dobrze ze wszystkich obowiązków, by obok żywności więźniowie mogli otrzymywać jak najwięcej lekarstw i witamin. Trzeba tu dodać, że z dostarczaniem lekarstw mieliśmy o wiele więcej kłopotów niż z podrzucaniem żywności. Chleb mógł dostać każdy więzień, jeśli pozwalały na to okoliczności, lekarstwa natomiast, tak zresztą jak i korespondencję, przerzucaliśmy do obozu tylko poprzez więźniów z ruchu oporu. Co najmniej dwa razy w tygodniu docierała teraz do obozu mniejsza lub większa przesyłka. Zarówno nasi ludzie, jak i osoby nie należące do żadnej zorganizowanej grupy, każdy, kto tylko mógł, uważał za swój święty obowiązek śpieszyć z pomocą, na jaką go było stać. Listy i pokwitowania więźniów, które zamieszczam w tym rozdziale, dają pewne wyobrażenie o ilości lekarstw dostarczonych do obozu przez naszą grupę. Najpiękniejsze wyniki w tej akcji osiągnęła "Rachela". Ona to w jakiś sobie tylko wiadomy sposób wydobywała ze szpitala w Cieszynie pokaźną ilość tak bardzo potrzebnych chorym więźniom specyfików. Zebrane w ten sposób lekarstwa przekazywaliśmy znanymi już drogami, torując równocześnie nowe, teraz już prosto do szpitala obozowego. Tak np. pamiętna epidemia świerzbu, która wybuchła w obozie zimą 1941/42 r., została poważnie złagodzona dzięki natychmiastowemu zorganizowaniu dostatecznie dużej ilości maści przeciw tej przykrej chorobie. Epidemia ta zmusiła kierownictwo grupy do energicznego poszukiwania odpowiednich składników do wyprodukowania większej ilości maści, ponieważ inne środki w stanie płynnym nie nadawały się do masowego transportu do obozu. Wtedy to Andrzej Dusik z Bielan, przewodniczący gminnej trójki "Rocha" w gm. Kęty, zorganizował poważną ilość smalcu, "Racheli" zaś udało się zdobyć ekstraktu balsamu peruwiańskiego. Wszystko to dostarczyliśmy do apteki w Kętach, gdzie mgr Eustachy Sokalski natychmiast zrobił kilkadziesiąt kilogramów maści. Maść tę niezwłocznie przerzuciliśmy do obozu, wykorzystując do tego celu wszystkie dostępne drogi. Nawet wszawica, z którą więźniowie prowadzili przez wiele miesięcy bezskuteczną walkę, została w pewnym stopniu opanowana dzięki dostarczeniu nam przez Teresę Lasocką z Krakowa poważnej ilości cuprexu, zdobytego dzięki pomocy Czerwonego Krzyża. Trudniejszą do zwalczania okazała się epidemia czerwonki, która wybuchła w obozie latem 1941 r. O lekarstwa przeciw tej chorobie było bardzo trudno. Władze obozowe nie przeciwdziałały zupełnie jej rozszerzaniu się. Chorych więźniów "leczono" tylko gazem, fenolem lub innymi, równie "skutecznymi" środkami. Niezmordowana "Rachela" i tym razem zdobyła dużą ilość leku przeciw czerwonce w szpitalu w Cieszynie, a także poprzez żonę pewnego pastora ewangelickiego w Boguminie. Najtrudniejsze do przezwyciężenia okazały się epidemie tyfusu brzusznego i plamistego. Uruchomienie wszystkich naszych sił przyczyniło się w pewnej części do tego, że setkom więźniów uratowano życie, a wielu z nich dzięki natychmiastowemu przeciwdziałaniu zabezpieczono przed rozwinięciem się choroby. Szczepionki przeciw tyfusowi brzusznemu zdobywaliśmy na terenie GG oraz na naszych terenach, szczególnie w szpitalach, przy pomocy polskich pracowników służby zdrowia. Duże ilości szczepionki przeciw tyfusowi brzusznemu dostarczyła nam Justyna Hałupka z Hecznarowic. Pracowała ona w owym czasie w jednej z aptek w Biajej i utrzymywała dobre stosunki z pracownikami aptek nie tylko w Białej, ale i w Bielsku. Natomiast szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu zdobywały w Krakowie Maria Hulewiczowa i Teresa Lasocka w zakładach Odo Bujwida, przeniesionych ze Lwowa. Produkowano je tam wyłącznie dla żołnierzy niemieckich, walczących na frontach. Dzięki pracownikom zakładów po wielu trudach i przy zastosowaniu różnych kombinacji udało się zdobyć poważne ilości tych szczepionek. Pewną ich ilość dostarczył nam także lekarz niemiecki z Wilamowic, Pehnber, pijaczyna, za wysokowartościowe artykuły żywnościowe, o które nawet reichsdeutschom było trudno. Dla Pehnbera szynka, słonina i wódka były ważniejsze niż "Lebensraum" dla całego narodu niemieckiego. Gotów był za nie sprzedać nawet samego Hitlera. Oczywiście przychodziło się do niego w taki sposób, aby nie zwracało to niczyjej uwagi, co nie było zbyt trudne, ponieważ był on lekarzem Kasy Chorych. Można więc było dostać się do niego służbowo i umówić się po odbiór odpowiedniego "załącznika". Biadał on zawsze łamaną polszczyzną na wojnę, Hitlera oraz innych sprawców zła, odpowiedzialnych za brak dobrych rzeczy do jedzenia. Gdy sobie trochę podpił, dawał wyraz swoim poglądom na życie, dowodząc, że człowiek powinien "dobrze jeść, dobrze pić, aby w grobie dobrze gnić". A gdy był już dobrze podpity polskim bimbrem, który mu najlepiej smakował, dodawał, że "ten dobrze żyje, kto je polska szpek i polska bimber pije". Duże zasługi na odcinku "organizowania" lekarstw położyli polscy lekarze i miejscowi aptekarze: dr Sierankiewicz z Brzeszcz, dr Władysław Dziewoński z Kęt, mgr Eustachy Sokalski z Kęt, a największe chyba mgr Maria Bobrzecka z Brzeszcz, która służyła sprawie obozowej z ogromną ofiarnością, zatrzymując dla nas co najprzedniejsze lekarstwa bez względu na grożące jej niebezpieczeństwo. Warunki miała bardzo ciężkie, ponieważ - jak już wspominałem - pracowała pod nadzorem treühendera. Mimo to potrafiła zawsze coś wygospodarować na potrzeby obozu. Całym sercem oddany sprawie obozowej był również dr Sierankiewicz, starszy już w tym czasie, o dobrotliwej twarzy lekarz. Miał on już taki zwyczaj, że gdy któryś z nas przyszedł do niego po jakiś lek, to przy wypisywaniu recept, choć widać było, że robi to chętnie, zawsze żartobliwie wygderywał: - Masz, a nie zdradź, gołowąsie, od kogo dostałeś, choćby ci kiszki na bębnie owijali. Jeśli zdradzisz, to cię powieszę. Idź i złam kark. - Życzenie takie miało mieć moc dobrej wróżby. Inny był dr Władysław Dziewoński, starszy od dra Sierankiewicza, nieco przygarbiony, małego wzrostu, o żywym, bystrym spojrzeniu i przyciszonym głosie. Był to człowiek o bardzo przyjemnym sposobie bycia. Gdy się go bliżej poznało, łatwo było zauważyć, że zawodu lekarza nie traktuje zarobkowo. Bywałem u niego dość często. Łączyły mnie z nim od dawna dobre stosunki, ponieważ wydawał dużo zaświadczeń chorobowych, tak bardzo nam w owych czasach potrzebnych, by móc się swobodniej poruszać po terenie. Gdy tylko zobaczył mnie w drzwiach swego gabinetu, robił niby to zafrasowaną minę, a każdy łatwo by spostrzegł, że jest rad tej wizycie. Zawsze witał mnie mniej więcej tymi słowami: - Noo, kochany, znów przypomniałeś sobie, gdzie mieszka stary Dziewoński? Przyszedłeś mnie znowu naciągać? Dość tego. Nie dam nic. Słyszysz, nic! - Panie doktorze - powiadam... - Ej, łajdaku, nie szanujący zarządzeń władz - machał przy tym ręką, jak gdyby się opędzał przed osą. - Czegoż tam znów potrzebujesz, ty niepoprawny nicponia? A widząc moją zafrasowaną minę, łapał mnie za głowę, całował w łysinę, ruszał energicznie wąsami i niby to chcąc się jak najszybciej wycofać z tego, co poprzednio powiedział, pocieszał: - No, dam ci, dam. Udajesz zafrasowanego, a przecież wiesz, że ci nie odmówię. Gdy się roześmiałem, szybko mnie temperował: - Ale nie bądź znów tak pewny. A gdy udawałem zmartwionego, znów ostro mnie karcił: - Noo, już beczysz, ślamazaro jedna. A to z ciebie żołnierz! - I kiwając z politowaniem głową, uśmiechał się pod wąsem, siadał za biurkiem i wypisywał tyle recept, ile się potrzebowało, nawet na takie lekarstwa, które nawet dla ludności niemieckiej były niedostępne. Maria Bobrzecka-"Marta", pracowniczka apteki w Brzeszczach, ułatwiająca zdobywanie lekarstw. Zmarła w 1946 r. Z realizowaniem zdobywanych w ten sposób recept zawsze było jeszcze dużo kłopotu, ponieważ trzeba było chodzić z nimi po różnych aptekach, by kupowaniem zbyt dużej ilości lekarstw w jednej aptece nie wzbudzić podejrzeń, zwłaszcza w aptekach, w których pracowali Niemcy, co się coraz częściej zdarzało. Najgorsze było to, że nigdy nie miało się pewności, czy w aptece wśród kupujących nie ma Niemca, który mógł obserwować naszych ludzi kupujących duże partie lekarstw i donosić o tym do gestapo. Słowem, realizowanie recept w aptekach, mimo zachowywania ostrożności z naszej strony, było zawsze bardzo ryzykowne. Co innego, gdy przychodziliśmy do apteki w Brzeszczach, kierowanej przez Marię Bobrzecką-"Martę". Pani Maria nigdy nie wydawała nam lekarstw przy ludziach. Nawet w takich wypadkach, gdy były pilnie potrzebne, czekała na odpowiedni moment i błyskawicznie nas załatwiała. U niej zresztą zawsze czuliśmy się jakoś dziwnie bezpieczni. Jej dom był dla naszej grupy prawdziwą ostoją. Pani Maria nie tylko z wielkim samozaparciem przygotowywała nieraz całymi nocami duże partie lekarstw dla chorych lub wyniszczonych więźniów w obozie, ale - zawsze gotowa do niesienia pomocy innym - poczuwała się także do obowiązku opiekowania się nami. Swoim niezrównanym spokojem, wypływającym z całkowitego oddania się sprawie, oddziaływała kojąco na nasze stargane nerwy, przywracając niejednemu z nas zachwianą w chwilach depresji równowagę psychiczną. Dbała również i o nasze zdrowie fizyczne. A gdy się dowiedziała, że ktoś z nas jest chory lub życiu jego zagraża niebezpieczeństwo, natychmiast spieszyła z pomocą niezależnie od pory dnia czy nocy, otaczała opieką i macierzyńską wprost serdecznością. Sam zresztą doznałem na sobie, ile znaczyła jej samarytańska opieka, gdy byłem ranny i czułem, jak życie ze mnie ulatywało. Pozyskanie dla współpracy z naszą grupą Marii Bobrzeckiej"Marty", człowieka o wielkim sercu i wielkiej szlachetności, było dużym osiągnięciem naszej grupy. Nie zapomnę nigdy tej świetlanej postaci. Byli także ludzie, którzy sami przynosili różne leki dla "chudziaków" za drutami. - Weźcie - powiadali - my jesteśmy zdrowi, nam nie potrzeba. Dajcie tamtym - pokazywali w kierunku obozu. - A to Zosia kazała wam oddać - zwróciła się kiedyś do mnie jedna z wysiedlonych kobiet, podając mi sporą ilość chininy. - Była tak niby chora na zimnicę, żeby nie iść, wiecie, do bauera pracować. Lekarz jej przepisał, ale nie potrzebuje. Kazała wam dać, dla... chłopaków. Smarkula jedna. Oj Boże, Boże. Biedni oni tam są, biedni... Trudno by tu było wyliczać, od kogo i ile lekarstw otrzymaliśmy. Dawał, kto mógł, kto miał jakąś okazję zdobycia środków leczniczych, kto odczuwał potrzebę pomagania ludziom za drutami. Trapiła nas w tym wszystkim jedna sprawa. Pieniądze i lekarstwa otrzymywane od pojedynczych osób i od organizacji wysyłaliśmy do obozu, nie mając na to żadnego pokwitowania ani dowodu, że nasze przesyłki docierają we właściwe miejsce. A wiadomo, że o podejrzenia nigdy nietrudno, no i były to przecież dary społeczne, więc tym bardziej trzeba było te sprawy w jakiś sposób kontrolować. Stanął wtedy przed naszą grupą, a przede mną w szczególności, bardzo poważny i trudny do rozwiązania problem zdobywania pokwitowań odbioru posyłanych do obozu lekarstw, w szczególności tych, które otrzymywaliśmy w dużych ilościach. Janusz Skrzetuski-Pogonowski, więzień nr 253, przez którego grupa przyobozowa BCh od początku swej działalności utrzymywała kontakt z obozem. Stanisław Kłodziński-"Stakło", więzień nr 20019, współpracujący z grupą przyobozowa BCh. Może się komuś wydawać dziwnym, że więźniowie, którzy dokonywali wprost cudów, jeśli chodzi o organizowanie sobie warunków życia, którzy wykazywali niesłychanie dużo pomysłowości i odwagi w czasie przenoszenia lekarstw do obozu dla chorych współwięźniów, nie mogli się zdecydować na kwitowanie ich odbioru, co dla nas miało mieć wielkie znaczenie, nie tylko wtedy, ale i w przyszłości. Nawet ci, którzy, obładowani paczuszkami i buteleczkami lekarstw ukrytych pod połami pasiaków, mieli odwagę wchodzić w bramę obozową wśród szpaleru esesmanów, zawsze gotowych do rewizji powracających z pracy komand, kategorycznie odmawiali potwierdzenia ich odbioru, właśnie ze względu na własne bezpieczeństwo. Rozumowanie ich było oczywiście z punktu widzenia ich bezpieczeństwa słuszne. Przyłapanie bowiem żądanego przez nas pokwitowania, a z taką możliwością trzeba się było zawsze liczyć, stanowiłoby niezbity dowód kontaktu organizacyjnego na zewnątrz obozu, zwłaszcza że wchodziły tu w grę ilości przerzucanych do obozu lekarstw - zastrzyki liczyło się na setki, różnego rodzaju proszki na kilogramy, tabletki na tysiące. Wykroczenia takie bezapelacyjnie karane były śmiercią, a w najlepszym razie pobytem w karnej kompanii, kończącym się także śmiercią poprzedzoną długim, męczącym śledztwem i torturami. Jednakże dla mnie, jako odpowiedzialnego za całość pracy naszej grupy, a więc i za rozchodowanie wszelkich środków pomocowych, pobieranych od różnych osób i instytucji, zdobywanie pokwitowań stało się sprawą bardzo ważną, bo sprawą mej rzetelności. Toteż, mimo oporów ze strony więźniów, nie przestałem nalegać i przekonywać tych, co odbierali przesyłki, o konieczności ich kwitowania. Oczywiście nie chodziło mi tu o potwierdzenie odbioru każdej przesyłki, ale o uzyskanie choćby kilku dowodów stwierdzających, że to, co otrzymujemy dla więźniów od pojedynczych osób i organizacji, dociera do ich rąk. Wreszcie po długich pertraktacjach korespondencyjnych i osobistych rozmowach z więźniem Januszem Skrzetuskim-Pogonowskim otrzymałem od niego pierwsze pokwitowanie następującej treści: "31.7.1942. Otrzymałem około 1000 ampułek rozmaitych lekarstw (coramina, aligipuratum itd.), wszystko dostarczone na izbę chorych w KL. Au. J. Skrzetuski 253" Pokwitowanie to pochodziło od komanda mierników. Chodziło mi jeszcze o pokwitowanie z ogrodnictwa. Tam jednak sprawa ta szła jeszcze oporniej. W jednym z listów do mnie Edward Biernacki, więzień obozowy nr 1802, pisze: "Drogi Przyjacielu i "Opiekunie" Dlaczego tak długo nie pisałem, zapewne Pan wie. Choroba, jedna z najstraszniejszych plag ludzkości, tyfus plamisty, która tu, w obozie, zabiera setki ludzi. Co prawda prowadzi się z nim podwójną walkę. Pierwsza cicha, ukryta, prowadzona przez naszych ludzi i przy pomocy środków, które otrzymujemy od Was, walka trudna, ale odnosząca skutek. Druga walka, to walka radykalna, jaką prowadzą władze, którą uważa się za humanitarną, to wywożenie chorych do komory gazowej lub trucie zastrzykami (to ostatnie na razie tylko w stosunku do Żydów). W dniu 29 sierpnia przeżyłem właśnie taki dzień, kiedy to 746 chorych na tyfus zostało zatrutych. Byłem między nimi, tylko los dał mi możność uniknięcia śmierci. Przeżyłem wtedy najstraszniejszy dzień, który kosztował mnie bardzo wiele, musiałem widzieć znajomych i kolegów idących na śmierć. Widziałem opadłe z bezsilności ręce lekarzy. Rozmawiałem z jednym. Ma łzy w oczach, nie może się opanować: "Tyłe pracy, tyle nieprzespanych nocy, tylu ludzi wydartych z paszczy okrutnej choroby (około 500 chorych, to ci, którzy tyfus przeszli, byli po kryzysie), a tu wszystko stracone". Nie dziwię się jemu, ja nie mogę się opanować i płaczę jak dzieciak. "Opiekunie", inne sprawy wysyłam w wiadomym alfabecie. Sprawa, której przedmiot przesłałem, jest dla mnie bardzo ważna. Przedmiot ten prześlę w najlepszym gatunku po ukończeniu badań, które trwają, i opis całości. Drogi "Opiekunie", teraz sprawa, która wyłoniła się w czasie mej choroby. Prosił mnie jeden z więźniów, abym dla Pana użytku prosił lekarzy o wydanie poświadczenia odbioru środków lekarskich. Długo nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że poświadczenia takiego dać nie mogę, dlaczego - zaraz wytłumaczę. Po pierwsze, że poświadczenie takie, podpisane przez kilku ludzi, w najszczęśliwszym wypadku może spowodować śmierć kilku ludzi, którzy tyle pomocy udzielili współwięźniom; po drugie, wiem na pewno, że choć są to ludzie, którzy zrobili dużo dobrego, to jednak wiem z całą pewnością, że z obawy o własne życie nie zgodziliby się na coś podobnego; po trzecie, ewentualne nieszczęście mogłoby położyć kres pracy, która dała tak piękne rezultaty. Drogi "Opiekunie". Wiem, że nie weźmie Pan tego za złe i doskonale Pan rozumie, będąc zakonspirowany, że podobne rzeczy w podobnych warunkach są niemożliwe. Rozumiem też rolę Pana, gdy żądają tego i dlatego sam mogę się zdobyć na to, aby wystawić Panu potwierdzenie, że tyle i tyle środków otrzymałem i przetransportowałem na teren obozu. Wiem, że to powinno wystarczyć tym, którzy to potrzebują, i dowód ten nie dostanie się w niepowołane ręce. Reszta musi być oparta o wzajemne zaufanie, a dopiero w przyszłości okaże się, czy wszyscy spełniali dobrze swe obowiązki. Proszą mi w tej materii napisać, jaki jest sąd Pana o tym. Ślę serdeczny uścisk dłoni, załączam podziękowanie wraz z poświadczeniem". Jak wynika z listu, sprawa szła opornie, ale w końcu została załatwiona według naszych życzeń, choć tylko połowicznie. Było to jednak coś, co świadczyło, że przesyłki docierają do właściwych miejsc zgodnie z ich przeznaczeniem, a o to przecież nam chodziło. Nieco później otrzymałem od Biernackiego list następującej treści: "Kochani Imieniem tych wszystkich, których podła przemoc wtrąciła poza druty koncentracyjnego obozu, ślę Wam, korzystając z usług dzielnych Polek i Polaków, najserdeczniejsze podziękowania za Wasze serca i pomoc, jaką w tuk ciężkich i krytycznych chwilach nam okazujecie. Możecie być pewni, że wysiłki Wasze nie idą na marne i wielu, wielu ludzi Wam zawdzięcza swe życie. W miesiącach czerwcu, lipcu i sierpniu przeniosłem na teren obozowego szpitala około 7500 cm3 zastrzyków (cukier, wapno, cebion, septazin, propidon i inne) oraz 70 serii zastrzyków przeciwdurowych. Są jeszcze inni, którzy w tym kierunku pracują i rezultat ich na pewno jest pokaźny. Możecie być pewni, że nadziei i pragnień Waszych nie zawiedziemy. Za Wasze poświęcenia i pamięć o nas raz jeszcze ślę najserdeczniejsze "Bóg zapłać". Biernacki Edward nr 1802". Wreszcie pisze w tej sprawie, także nagabywany, więzień, sanitariusz Stanisław Kłodziński do Teresy Lasockiej (ps. "Tell"). "Koch. "Tell".6.9.1942. Od razu odpisuję na pytania. Szczepionek przeciw tyf. plam. nie dostałem i nie doszły. Przez Wal. paczki nie doszły. Przez BU tak - teraz się nie da. Proszę przesłać dużo chininy, coraminy, cardiazolu, codeiny, pyramidonu, pastylek statim. Potrzebne są opaski elastyczne. Jeśli się da, to parę serii szczepionek Bujwida przeciw tyf. plam. Beaupre i Kichani zostali bezwzględnie rozstrzelani, plotki o wywiezieniu są nieprawdziwe. Stykałem się z nimi w obozie. Oficjalnie nie znaliśmy się przedtem. Prócz przewozu żywności dla więźniów zarzucono mi gryps - nie przyznałem się, mimo wymuszeń. Ze Susz. widziałem się. O Oneckim nic nie wiem, proszę podać numer. Proszę przysłać dodatkowo glukozy, kwasku cytrynowego, praw. herbaty - dla tyfuśników. Przesyłki dochodzą. Chętnie odpowiem na pytania. Potwierdzenie dam. Kłodziński St. P.S. Trochę ostrożniej z nazwiskami. Potrzeba mi cytryn, sacharyny, coffeiny, opium, morfiny; lekarstwa te proszę przesłać na moje ręce - ja potwierdzę ich odbiór i część rozdam sam, gdzie trzeba, a resztę prześlę do szpitala. Gdyby były zastrzyki atophanu - przy zapaleniu stawów, to proszę. Potwierdzi odbiór Janusz i ja. Zresztą trzeba działać na wiarę, bo nonsensem jest to ryzyko. Unikajcie, jeśli się da, nazwisk". (Pisownię nazw lekarstw w listach z obozu pozostawiono bez zmian). Po otrzymaniu powyższego listu, uważałem sprawę pokwitowań za załatwioną i więcej do niej nie powracałem. Listy z obozu, okazane tym, którzy tego ode mnie słusznie żądali, okazały się wystarczającym dowodem i sprawiły, że od tego czasu otrzymywaliśmy jeszcze więcej lekarstw. Najcięższym przeżyciem dla nas były wieści docierające z obozu, że wśród więźniów wytworzyła się grupa spekulantów, którzy w najordynarniejszy sposób handlowali dostarczanymi przez nas z takim trudem lekarstwami. Z prawdziwą przykrością odczytywałem listy więźniów, którzy nam donosili, że na przykład chinina czy aspiryna sprzedawane były w obozie za chleb i że inne lekarstwa zdobyte i dostarczone do obozu dla ratowania chorych stały się przedmiotem handlu zamiast trafiać do tych, dla których były przeznaczone. Takich listów zawiadamiających nas o nieuczciwości niektórych więźniów otrzymywaliśmy sporą ilość. Najgorsze było to, że nie mieliśmy możliwości zbadania tych spraw, bo w listach było wiele sprzeczności. Jedni ostrzegali nas, że ci, z którymi utrzymywaliśmy łączność, źle postępują z darami dostarczanymi dla ogólnego użytku, inni znowu zaprzeczali temu. Niektórzy na przykład uważali, że nieuczciwie postępuje więzień Jan Józko, inni zaś pisali, że jest on, mimo swoich błędów, dobrym organizatorem i że jego działalność przynosi więcej pożytku niż szkody. Uczciwi więźniowie, których warunki życia obozowego nie zdołały wykoleić, poprzez "Helę i "Władę" wzywali "Opiekuna" do natychmiastowego przeciwdziałania temu, co się dzieje z lekarstwami, aż do całkowitego przerwania pomocy włącznie. Równocześnie jednak otrzymywaliśmy listy, w których donoszono nam, że stan zdrowotny w obozie jest tak katastrofalny i przerażająco beznadziejny, że zachodzi konieczność dostarczenia coraz większej ilości lekarstw i że przerwanie pomocy w tych warunkach jest zupełnie nie do pomyślenia. Rozważając to wszystko na wspólnych naradach trójki politycznej "Rocha" i kom. obw. BCh, zdawaliśmy sobie sprawę, że takiego stanu nie wolno nam tolerować, lecz przeciwdziałanie temu nie było rzeczą prostą. Ogarniały nas teraz bardzo smutne refleksje. W naszej pracy pomocowej nie chodziło nam przecież tylko o jednostki, ale o ogół więźniów, toteż to, o czym dowiadywaliśmy się teraz, było dla nas i przykre, i bolesne. Wytworzyła się sytuacja tak denerwująca, że ja sam byłem bliski zniechęcenia i całkowitego zaprzestania działalności. W takich chwilach ratowała mnie wiara w człowieka, którą wyniosłem z "Wici". W długich dyskusjach z kolegami i z Janem Nosalem rozpatrywaliśmy całą sprawę na zimno. Z jednej strony braliśmy pod uwagę sytuację zdrowotną w obozie i rozpaczliwe, natarczywe wprost domaganie się więźniów większej ilości lekarstw, a z drugiej strony handel nimi. Po spokojnym rozważeniu sytuacji doszliśmy do przekonania, że nie wolno nam rezygnować z tej formy pomocy. Nie zważając więc na to, co się dzieje w obozie z dostarczonymi przez nas lekarstwami, a równocześnie wierząc w szlachetność większości więźniów, przez których ręce będą one przechodziły, postanowiliśmy za wszelką cenę gromadzić ich jak najwięcej i wszelkimi sposobami wysyłać do obozu, kładąc nacisk na specyfiki zwalczające choroby zakaźne. Gryps pisany do kierownika grupy przyobozowej BCh przez więźnia Edwarda Biernackiego Tak więc zamiast przerwać, zwiększyliśmy jeszcze pomoc. Wychodziliśmy przy tym z założenia, że pomimo handlu lekarstwa w jakiś sposób dotrą do chorego i mogą mu uratować życie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że szczypta lekarstwa dla ciężko chorego jest więcej warta niż kromka chleba, dlatego uważaliśmy, że nie możemy pod żadnym warunkiem przerwać naszej działalności. Oczywiście czyniliśmy jeszcze starania o dotarcie do nowych ludzi, którzy by pobrane od nas lekarstwa rozdzielali uczciwie i rzetelnie. Pokrzepiające było to, że byli tacy więźniowie, których warunki życia obozowego nie odczłowieczyły, którzy nie tylko że sami nie stoczyli się w przepaść, lecz podjęli walkę o wydźwignięcie innych, co w późniejszym okresie dało piękne rezultaty. Z nimi to połączyliśmy i my swe siły i wspólnie wypowiedzieliśmy walkę złu. W walce tej musieliśmy wykazać dużo hartu, rozsądku i wyrozumiałości oraz umiejętności odróżniania sprawy od ludzi. Tylko właściwa ocena ludzi i warunków, w jakich żyli, pomogła nam nie tylko przetrwać okres poważnego kryzysu w obozie, ale, co ważniejsze, wpłynąć na samych więźniów i pomóc im w sposób właściwy i wychowawczy rozprawić się z grupą spekulantów, co pozwoliło stopniowo zapanować nad sytuacją. Skuteczną pomoc w tej walce - prowadzonej połączonymi siłami więźniów i nas z wolności - okazali więźniowie o wysokiej moralności i uspołecznieniu: Dziama, Dubois, Kłodziński i wielu innych. Działaliśmy w zmowie z nimi, uzgadniając wszystkie poczynania i informując się nawzajem o wynikach. Zaczęliśmy rozpowszechniać wśród więźniów pogłoski, że w tej sytuacji nie tylko przerwiemy pomoc, ale będziemy zawiadamiać rodziny i bliskich tych więźniów, którzy niegodnie zachowują się w obozie. Wspólnie z Nosalem zredagowaliśmy specjalną odezwę do więźniów, utrzymaną w bardzo ostrym tonie, i podłożyliśmy ją w miejsce chleba na wszystkich dostępnych nam stanowiskach pracy więźniów. Z radością przyjmowaliśmy wieści przesyłane nam na naszą prośbę, że w obozie również trwa cicha, ale skuteczna walka z nieuczciwymi więźniami. W wielu wtajemniczonych więźniach dokonywała się głęboka przemiana. Tak się składało, że i same okoliczności przychodziły z pomocą przy oczyszczaniu grupy więźniów, przez których ręce przechodziły lekarstwa, z wykolejonych jednostek. Epidemia tyfusu pochłaniała nie tylko dobrych, ale i złych. Niektórzy po przebytej chorobie nie powrócili już na swe dawne stanowiska. Na ich miejsce przyszli nowi, wartościowsi ludzie. Zmieniali się także więźniowie na punktach kontaktowych. Wtedy to zobowiązaliśmy "Helę" i "Władę" do wyszukania wśród więźniów takich ludzi, którzy by swą moralną postawą gwarantowali rzetelną współpracę i właściwą gospodarkę wszelkimi otrzymanymi od nas środkami. Komando mierników, które zawsze było gotowe na nasze zawołanie, i tym razem przyszło nam z pomocą. Po naszej odezwie dało się zauważyć, że nastąpiła poprawa we wzajemnych stosunkach między więźniami. Oczywiście był to - obok naszych wysiłków - również rezultat działania zdrowych sił w samym obozie. Wielu więźniów ofiarowywało swe usługi w sprawie odbioru lekarstw, zapewniając w listach o swej uczciwości, którą się będą kierować przy podziale rzeczy dostarczanych przez nas. W tym czasie zaofiarował nam swą pomoc więzień Janusz Pogonowski-Skrzetuski z komanda mierników, podejmując się wraz ze swymi kolegami przetransportować na teren obozu każdą partię lekarstw czy innych rzeczy. A chociaż więzień ten od dawna współpracował z nami i nikt z nas nie miał zastrzeżeń co do jego uczciwości, to jednak byłem wtedy już tak podejrzliwie do wszystkich nastawiony, że postanowiłem na wszelki wypadek przeprowadzić w jego sprawie wywiad w obozie. Wkrótce otrzymałem od pułkownika Dziamy list z bardzo dobrą opinią o Skrzetuskim. To mnie zupełnie uspokoiło i od tego czasu J. Pogonowski-Skrzetuski stał się jednym z najpoważniejszych odbiorców naszych lekarstw dla obozu. Zasłużył sobie u nas na opinię jednego z najdzielniejszych i najuczciwszych więźniów wśród tych, z którymi nawiązaliśmy współpracę. Sytuacja na odcinku dostarczania lekarstw do obozu poprawiła się bardzo również dzięki pomocy więźnia-sanitariusza Stanisława Kłodzińskiego, ps. "Stakło", nr obozowy 20019. Najcenniejsze dla nas było to, że zamówienia przysyłane przez niego odpowiadały istotnemu zapotrzebowaniu. Współpraca z nim układała się jak najlepiej i dawała gwarancję właściwego dysponowania dostarczonymi mu lekarstwami. Po śmierci kapa komanda ogrodników, który za handel papierosami dostał się do bunkra i tam nabawił się tyfusu plamistego, całkowicie zmieniła się sytuacja w ogrodnictwie w Rajsku. Odszedł także więzień Jan Józko, który po wyleczeniu się z tyfusu plamistego nie powrócił już na swe dawne stanowisko, przez co w ogrodnictwie ustały swary i utyskiwania i współpraca z tym komandem układała się znowu dobrze. Po wyleczeniu się z tyfusu wrócił do ogrodnictwa Edward Biernacki i z powrotem nawiązał przerwany kontakt z naszą grupą. Powrót Biernackiego do komanda ogrodników powitaliśmy z prawdziwą radością, albowiem Biernacki bardzo rzetelnie załatwiał wszystkie sprawy, jakie mu zlecono, i był we współpracy niezawodny. Toteż drogi przerzutowe do obozu szły teraz najczęściej przez komando mierników i ogrodnictwo w Rajsku. A od tego czasu, gdy sprawą lekarstw zajęła się pełna zapału trójka: Pogonowski, Biernacki, Kłodziński, przestały one być przedmiotem handlu w obozie i docierały do właściwych rąk. Obrazuje to najlepiej w swym pamiętniku Jan Winogroński, więzień obozowy nr 8235, który pracował w komandzie ogrodników w Rajsku, a częściowo także W. Kożusznikowa: "Zaczęło się wszystko w drugiej połowie lata 1941 r. Wówczas ogrodnictwo, które urządziliśmy przy samym obozie w Oświęcimiu, tj. przy gospodarstwie rolnym, postanowiono przenieść do Rajska, odległego od obozu 3 km. Postanowienie to wypłynęło w związku z rozbudową samego obozu dla więźniów i całego niemal miasta nowego dla esesmanów. To miał być Himmlerstadt i dlatego zaprojektowano wielkie ogrodnictwo. W tym celu rozdzielono nasze komando na dwie części. Jedna część kończyła pracę w starym ogrodzie, a druga przygotowywała nowy teren w Rajsku. Właśnie wówczas jeszcze wokół terenu, przy którym była szklarnia, zajętego pod ogród, mieszkali Polacy. Polacy ci starali się w najrozmaitszy sposób podrzucać żywność. Była to jednak akcja nie zorganizowana, a podrzucaniem zajmowały się dzieci, którym łatwiej było zbliżyć się do pracujących więźniów. Ja wówczas, niestety, byłem pozostawiony w starym ogrodzie dla wykończenia rozpoczętych prac stolarskich, gdyż, jak wiadomo, w obozie pracowałem przy ogrodnictwie w charakterze stolarza. Ale ludność polską szybko wysiedlono i wówczas z zewnątrz rozpoczęto pracę zorganizowaną, a więc nawiązano kontakt z początku przez podkładanie listów, a później po prostu urządzano widzenia. Pracę tak niebezpieczną na naszym terenie rozpoczęły ś.p. Płotnicka Helena, Kożusznik Władysława i pomagała córka ś.p. Płotnickiej, Wanda. W owym czasie tak się nieszczęśliwie złożyło, że przy nawiązywaniu kontaktu trafiono na małowartościowych ludzi, a mianowicie na Józkę Jana, który wówczas iprzy kapie Niemcu odgrywał najpoważniejszą rolę w komandzie. Organizacja z zewnątrz za pośrednictwem wymienionych wyżej kobiet dostarczała bardzo dużo żywności i lekarstw. (...) Częściowo najrozmaitsze wspaniałe lekarstwa były sprzedawane w obozie za pieniądze i za rozmaite usługi. Wystąpić jednak otwarcie nie było można, gdyż kapowie wykończyliby człowieka momentalnie. Ja miałem dwa razy próbę tego, ale niewinną, gdyż dawano mi za pyskowanie karną pracę w ogrodzie. To samo spotkało kolegę Biernackiego Edwarda, tylko jego w bardziej wyrafinowany sposób męczono przy taczkach, gdyż był on wtajemniczony i donosił do opiekunek na wolności o wszystkim. Wskutek tego było zawsze zamieszanie, gdyż i panie podzieliły zdanie. Jedna była za tym, aby wierzyć Biernackiemu, a druga znowu była stała dla Józki. Na szczęście, kapo wpadł, gdyż rozpoczęli handel papierosami z esesmanami, a ci jego zdradzili. W bunkrze zachorował na tyfus i umarł. Od marca 1942 r. nie otrzymywaliśmy już pomocy żywnościowej. Koledzy reprezentanci jednak pomoc otrzymywali, ale my nic nie wiemy, jak to wyglądało, gdyż nas nie wtajemniczono. Co do kontaktu politycznego, to był, ale o rozmiarach nic powiedzieć nie mogę, albowiem w te sprawy nie mogli wtajemniczać wszystkich. Rok 1942 był dla obozu okropny, panowała okropna epidemia tyfusu plamistego, na który chorowało tysiące ludzi. Zachorował też Józko i kontakt urwał się. Zachorowało wówczas dużo ludzi z naszego komanda, Biernacki E. też. Po powrocie ze szpitala kontakt ponownie nawiązał kol. Biernacki Edek i od tej pory został rozpoczęty kontakt polityczny, o którym i ja już dobrze wiedziałem, gdyż obaj z Edkiem Biernackim pracowaliśmy w jednym lokalu razem i musieliśmy sobie wspólnie pomagać oraz współpracować. A zatem w 1942 r. ponownie po pewnej przerwie kontakt został nawiązany na odcinku Kazika Jędrzejowskiego, który był duszą po stronie wolnościowej. On to zawsze zasilał nasze dzielne opiekunki, śp. Helenę Płotnicką i Władę Kożusznik, które przychodziły wprost do naszych warsztatów w ogrodnictwie w Rajsku, oczywiście zawsze nocą. Tą drogą szła korespondencja do obozu i z powrotem oraz lekarstwa najrozmaitsze. Wszystko, tj. żywność, lekarstwa i korespondencja, było dostarczane wprost do domu na terenie ogrodnictwa Rajsko przez wymienione wyżej śp. Płotnicką Helenę i Kożusznik Władysławę. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, na jakie niebezpieczeństwo narażały się opiekunki, wchodząc nocą na teren ogrodnictwa, gdzie mieszkało kilku esesmanów, naszych szefów, i co myśmy przeżywali, idąc do pracy, a wiedząc, że tej nocy został dostarczony ładunek, który został złożony po prostu w warsztacie stolarskim, do którego w każdej chwili mógł wejść po młotek, siekierę lub inne narzędzia któryś z esesmanów. Przypominam sobie, jak nieraz po prostu drżał z podniecenia Ed. Biernacki, gdy wchodziliśmy na teren ogrodu w dniu, w którym spodziewaliśmy się ładunku. Gdy tylko padł rozkaz: "do pracy" lecieliśmy niemal na skrzydłach do swojego domku, aby nikt nas nie uprzedził i nie zobaczył, co się u nas dzieje. Kiedy już byliśmy u siebie, natychmiast odbywało się ukrywanie wszystkiego, przy czym ja miałem zadanie stania na czatach. Stopień zdenerwowania w omawianych warunkach może tylko ten określić, kto sam to przeżył, nikt inny tego należycie nie odczuje. Bo nie chodziło już wówczas o śmierć własną, ale tortury przy badaniach i ewentualną przy tym wpadkę współpracujących. Ale za to ile ludzi ocalało? Przecież później znowu na własnych kulasach i przy innych częściach ciała, dostępnych do ukrycia, lekarstwa były przenoszone do obozu. A samo przejście przez bramę z takim ładunkiem pod ścisłą obserwacją esesmanów, to nie lada przeżycie. Radość następowała dopiero, gdy zdołaliśmy już wręczyć lekarstwa i srebrny liścik koledze Kłodzińskiemu Stasiowi, który wówczas był sanitariuszem na bloku 20, a on znowu musiał wszystko zabezpieczyć, gdyż i tam rozwalono kilkunastu kolegów z apteki, albowiem przy kontroli nie potrafili wyjaśnić, skąd mają rozmaite specyfiki, których nawet na wolności nie ma. Tenże Kłodziński Stanisław dostarczał odpowiedzi na srebrny liścik. W listach tych było wszystko, co się działo na terenie obozu, a w tych z wolności - wiadomości polityczne dla nas i instrukcje. Aczkolwiek prawdopodobnie były jeszcze inne połączenia, to jednak nasza droga nigdy nie podpadła i kontakt utrzymywany był prawie bez przerwy od 1941 r. do maja 1943 r. Chodziło przecież o to, aby gdy jedna łączność zawali się, można było podjąć kontakt inną drogą. Może nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, skąd cała Europa wiedziała o tym, co się dzieje w Oświęcimiu. Sądzę jednak, że ta praca konspiracyjna wiele przyczyniła się do tego. Nie znam na terenie obozu kolegów, którzy niezależnie ode mnie dostarczali wiadomości Stasiowi Kłodzińskiemu, ale i wiedzieć nie chciałbym, gdyż to już nie byłaby praca konspiracyjna. Ja znałem tych, z którymi musiałem się stykać dla wymiany, i to mi wystarczyło". Jan Winogroński. Ze zbiorów Państwowego Muzeum w Oświęcimiu. (Określenie "srebrny liścik", którego używa J. Winogroński, pochodzi najprawdopodobniej stąd, że korespondencję przeznaczoną dla obozu, a zwłaszcza dla ogrodnictwa, często pakowaliśmy w cynfolię koloru srebrnego, nadając jej kształt kuli, by łatwiej ją było przerzucać w umówione miejsca. Cynfolia chroniła przesyłkę przed wilgocią - J. W.). "W maju 1942 r. Czesław Marcisz i Stawiński doręczyli nam kartkę od Jana Józki, w której prosił, abyśmy przyszły na drugi dzień do cegielni o godz. 11, że pragnie z nami porozmawiać w bardzo ważnej sprawie. Po przeczytaniu kartki, podniecone ciekawością, jak też wygląda ten, z którym mamy od dawna kontakt nie znając go w ogóle, zdecydowałyśmy, że pójdziemy o godzinie 10 do znajdującego się opodal cegielni domu, by tam zaczekać i coś przygotować na przyjęcie gościa. Gospodarz domu, aczkolwiek znał nas dobrze, przyjął nas niechętnie. Był to człowiek chory na artretyzm, miał młodą żonę i pięcioro małych dzieci. Hela, oburzona stosunkiem gospodarza do nas, zabierała się do odejścia z zamiarem, że na spotkanie poczekamy gdzieś w pobliżu cegielni. Ponieważ czekanie koło cegielni nam nie odpowiadało, podeszłam do gospodarza, by nam zezwolił odpocząć u siebie. Miałam trochę wódki, więc nie czekając na odpowiedź, rozgościłam się przy stole i przypiłam do gospodarza. Hela również usiadła z nami. Gwarzyliśmy, spoglądając niespokojnie na drzwi. Około godz. 11 przed cegielnię zajechała furmanka. Na furmance pięciu więźniów i trzech esesmanów. Gospodarz wyszedł przed dom. My siedziałyśmy jak na rozżarzonych węglach, z wypiekami na twarzy. Nareszcie drzwi się otwarły i w progu stanął mężczyzna w pasiaku. Był bardzo wzruszony. Ze słowami: "Spotkali się po raz pierwszy starzy znajomi" podszedł do nas, witając się serdecznie jak ktoś bardzo bliski. Z radości załzawiły nam się oczy, głos zamarł na wargach, serce biło raźniej. Trwało to tylko chwilę, bo czasu było mało. Chodziło o sprawę lekarstw oraz omówienie przygotowania ucieczki. Wówczas dowiedziałyśmy się, że "Opiekun" od pewnego czasu prowadzi z więźniami szeroką korespondencję, dotyczącą gospodarki lekarstwami w obozie. Listy "Opiekuna", potępiające w bardzo ostrym tonie handel lekarstwami w obozie i niemoralny stosunek więźniów jednych do drugich, były także przyczyną naszego spotkania. Na zakończenie spotkania Józko dał nam list od Feliksa Boczkowskiego do Jana Boezkowskiego z Brzeszcz oraz do "Opiekuna", w którym, jak mówił, wszystko wytłumaczył "Opiekunowi", żeby nie pozostawić o sobie złej opinii, jaka się wokół niego wytworzyła w związku ze zużytkowaniem lekarstw dostarczanych do obozu. Józko prosił także, byśmy w jego imieniu zwróciły się do "Opiekuna" o dostarczenie w jak najkrótszym czasie lekarstw wymienionych w liście dla ciężko chorego kolegi. Ponieważ wóz był już naładowany, nastąpiło smutne, ale serdeczne pożegnanie, prośba o pamięć i pomoc. (...) Wiosną 1942 r. w ogrodnictwie zaczęło się coś psuć. Od pewnego czasu Jan Józko popadł w niełaskę. Edward Biernacki i Jan Winogroński pisywali listy do nas i do "Opiekuna", że Józko niewłaściwie postępuje tak z lekarstwami, jak i z żywnością, że wszystko to, co otrzymuje, dzieli niesprawiedliwie, że w ogrodnictwie wytworzyła się klika spekulancka, szkodliwa dla reszty towarzyszy więziennych. Domagali się stanowczo u "Opiekuna", by zerwać z Józką. Inni znów więźniowie, Marcisz i Stawiński, popierali Józkę, twierdząc, że jest on doskonałym organizatorem i niezłym towarzyszem, a niezgoda pomiędzy nim a Biernackim i Winogrońskim wypływa z osobistej niechęci, że powinniśmy pamiętać także i o tym, że Józko był pierwszym w ogrodnictwie, który zorganizował nie tylko dożywianie, ale także i przerzut lekarstw do obozu. Tak ja z Helą, jak i "Opiekun" byliśmy w poważnej rozterce, komu wierzyć. Prawdziwego stanu rzeczy nikt z nas nie znał, a wymiarkować, kto ma rację, nie było rzeczą łatwą. Nieporozumienia ciągnęły się dość długo i dopiero przypadek rozstrzygnął spór. Oto Józko zachorował na tyfus i już więcej nie powrócił do ogrodnictwa. Od tego czasu kontakty z nami utrzymywał Biernacki. (...) Po odejściu Józki Biernacki pozmieniał nam wszystkie schowki. W długim liście usprawiedliwiał to względami bezpieczeństwa, ponieważ o dawnych schowkach za dużo wiedziało już i innych więźniów. Od tego też czasu wszystkie sprawy załatwiał Biernacki. On wyznaczał nam punkty, on pisywał szyfrem do "Opiekuna", na którego teraz byłyśmy złe, ponieważ nie mogłyśmy listów czytać, a strasznie byłyśmy zawsze ciekawe, co też chłopcy piszą do "Opiekuna". Reszta szła po staremu. Kontakty nadal były utrzymywane tak jak dotąd za pomocą tajnej poczty, a "Opiekun" zdawał się, być bardziej zadowolony z obecnych wyników, z czegośmy się bardzo cieszyły, bo i nas czasem pochwalił". Władysława Kożusznikowa. Oryginały wszystkich listów znajdują się w Głównej Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, a ich fotokopie w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu. Tajna poczta ujawnia prawdę o Oświęcimiu Obóz odgrodzony od reszty świata drutami kolczastymi, po których płynął prąd wysokiego napięcia, zazdrośnie strzegł swych zbrodniczych tajemnic. Mimo to dzięki wspólnemu działaniu więźniów i ludzi z zewnątrz zostały mu one bardzo wcześnie wydarte i rozniesione po świecie. Nasza grupa BCh zorganizowana do pracy pod obozem nie ograniczała się tylko do prowadzenia działalności charytatywnej. Od pierwszej chwili gromadziliśmy wszelkimi sposobami materiały dotyczące stosunków w obozie, ustalaliśmy nazwiska Niemców odpowiedzialnych za zbrodnie tam popełnione, zdobywaliśmy informacje o ilości więźniów posyłanych na śmierć, o zmieniającym się wciąż stanie liczebnym obozu itp. Wszelkie zdobyte przez nas tego rodzaju wiadomości natychmiast przekazywaliśmy naszym wyższym ogniwom organizacyjnym, które informowały świat o wszystkim, czego się tam dopuszczano. Tak więc szybko przedostawały się na zewnątrz wieści o sposobach rozstrzeliwań, o posyłaniu ludzi do gazu, który po raz pierwszy zastosowano do masowego mordowania ludzi, o zastrzykach z fenolu, skazywaniu na śmierć głodową, jak również o przeznaczeniu bloku 10 i zbrodniczych doświadczeniach przeprowadzanych tam przez hitlerowskich "uczonych". Znaczną ilość materiałów dotyczących obozu w Oświęcimiu zebrał w miesiącach letnich (czerwiec, lipiec i sierpień) 1942 r. przysłany do mnie z Warszawy kurier Polskiego Rządu Emigracyjnego w Londynie, Napoleon Segieda. Był to okres masowego gazowania i palenia na stosach ciał pomordowanych, których nie nadążały spalać krematoria, nie dostosowane jeszcze do tak wielkiej "przepustowości". Pod koniec sierpnia Napoleon Segieda wyruszył w powrotną drogę do Szwajcarii, przygotowaną przez Kazimierza Jędrzejowskiego i Gustawa Molina (z Cieszyna), przez Czechy i Austrię. Wszystkie materiały zapisane na japońskim papierze zabrał z sobą, by je przekazać odpowiednim czynnikom za granicą. Na początku stycznia 1943 r. radio londyńskie podało wiadomość, że Segieda przedstawił w Szwajcarii polskiemu ambasadorowi sprawę Oświęcimia. Wiadomością tą ucieszyliśmy się niezmiernie, stanowiło to bowiem potwierdzenie, że zebrane przez Segiedę materiały przedostały się za granicę. Miało to dla nas tym większe znaczenie, że Segieda przyrzekł zainteresować sprawą Oświęcimia Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Istotnie, po pewnym czasie zaczęły przychodzić do obozu paczki ze Szwajcarii, głównie z lekarstwami, na zabrane przez niego adresy. Oczywiście niewielu było takich więźniów, którzy mieli jakie takie możliwości załatwiania spraw dotyczących organizacji konspiracyjnych czy też przekazywania w formie notatek wiadomości o okrytych tajemnicą sprawach obozowych. Najwięcej materiałów informacyjnych wydobyliśmy z obozu przez więźniów z komanda mierników i ogrodników. Poczta była jednym z najniebezpieczniejszych odcinków pracy naszej grupy. Ze względów organizacyjnych podzieliłem ją na kilka działów. Dział korespondencji o charakterze politycznym oraz tzw. dział gubernialny, prasowy i propagandowy prowadziłem ja. Toteż wszelka poczta mająca znaczenie polityczne i organizacyjne była odpowiednio pakowana i przeważnie adresowana do mnie. Chodziło mi głównie o to, aby wiadomości dotyczące roboty konspiracyjnej przekazywane były drogą organizacyjną, a nie przez osoby prywatne. Dział przekazywania listów do rodzin, nie zawierających specjalnych poleceń dla organizacji a pisanych przez więźniów prowadziły: Irena Kawalanka, Helena Płotnicka i Władysława Kożusznikowa. W zasadzie przez ich ręce przechodziła prawie cała poczta. Dział wysyłania pieniędzy do obozu dla więźniów pochodzących z Generalnej Guberni i dla tych, którzy otrzymywali pieniądze od własnych organizacji, prowadził Stefan Wronka-"Żubr" z Bulowic. Ta konspiracyjna poczta Batalionów Chłopskich miała swoich "listonoszy" po obu stronach granicy. Praca ich była niezwykle trudna i niebezpieczna, ale potrzebna i owocna. Wszystkie sprawy, a było ich nieraz bardzo dużo, musiały być załatwiane szybko. Czasem nawet trzeba się było posługiwać specjalnymi posłańcami, którzy przywozili natychmiastową odpowiedź piszącemu. Takie dwustronne szybkie porozumiewanie się leżało w interesie obu stron, a w wielu wypadkach chroniło przed niebezpieczeństwem zarówno pojedynczych ludzi, jak i całe organizacje. Za różne sprawy ludzie dostawali się do obozu. Wielu więźniów, którzy przed aresztowaniem pracowali w organizacjach konspiracyjnych, pragnęło teraz przekazać drogą nielegalną nieraz bardzo ważne wiadomości lub ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem grożącym ludziom z organizacji, rodzinom lub znajomym. Tak było na przykład z działaczem PPS Józefem Cyrankiewiczem, ówczesnym więźniem, nr 62933, którego na polecenie Stanisława Mierzwy-"Słomki" i Narcyza Wiatra-"Zawojny" już po kilku tygodniach pobytu w obozie odszukałem i skontaktowałem przez Edwarda Biernackiego ze Stanisławem Kłodzińskim, starym już wtedy więźniem, z prośbą, by, jeśli tylko ma możliwości, zaopiekował się młodszym kolegą obozowym. Sprawą odszukania Józefa Cyrankiewicza i nawiązania z nim stałego kontaktu byli zainteresowani szczególnie jego przyjaciele pepeesowcy. Adam Rysiewicz, ps. "Teodor", serdeczny przyjaciel ludowców, a także i mój, za każdym spotkaniem się ze mną usilnie prosił, abym nie zaniedbał sprawy, ponieważ jest jego gorącym pragnieniem, aby kontakt z J. Cyrankiewiczem jak najszybciej został nawiązany. Przy najbliższej okazji podałem Edwardowi Biernackiemu nazwisko z prośbą, by się zajął tą sprawą, i umówiłem się z nim, że dowodem tego kontaktu będzie napisanie przez Cyrankiewicza listu do matki. Bardzo się ucieszyliśmy, gdy po kilku tygodniach otrzymałem list od Cyrankiewicza. Natychmiast przesłałem go do Krakowa, a Teresa Lasocka doręczyła list jego matce. Tą drogą dotarł także list od matki do syna w obozie. Dużym sukcesem naszej łączności z obozem było nawiązanie kontaktu z wiciarką Marią Maniakówną. Gdy tylko otrzymaliśmy wiadomość, że w sierpniu 1942 r. została ona przewieziona z warszawskiego więzienia na Pawiaku do Oświęcimia i osadzona w obozie kobiecym w Brzezince, natychmiast zaczęliśmy szukać drogi do niej. Chcieliśmy otoczyć ją opieką, a równocześnie liczyliśmy na otrzymywanie od niej informacji o warunkach życia w obozie kobiecym. Mimo że do tego czasu nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z Brzezinką, to jednak stosunkowo szybko nasza poczta dotarła do M. Maniakówny poprzez współpracujących z nami więźniów z obozu męskiego w Oświęcimiu. W miarę rozwoju działalności i krzepnięcia ruchu oporu w obozie do korespondencji sprawozdawczej i politycznej wprowadziłem - jak już o tym wspominałem - szyfr cyfrowy i wraz z wyjaśnieniem, jak; z niego korzystać, posłałem do obozu dla obustronnego porozumiewania się. Szyfr nie był bynajmniej jakimś majstersztykiem - gdyby się dostał w ręce gestapo, na pewno byłby z łatwością rozwiązany - dawał jednak jakie takie poczucie pewności, że, wyrzucony w razie niebezpieczeństwa i znaleziony przez kogoś niepowołanego, nie zwróciłby niczyjej uwagi. Ponadto chronił zawartość poczty przed ciekawością przenoszących ją osób, co wychodziło także na korzyść konspiracji. Mozolna to była praca pisania i odpisywania szyfrem na bogatą w owym czasie korespondencję między nami a więźniami. (Szyfr ten znajduje się w I tomie "Materiałów do Ruchu Oporu" w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu jako jeden z dokumentów). Przez naszą "agencję pocztową" przeszło sporo materiałów. Pewna ich ilość przechowała się dzięki Teresie Lasockiej. (Oryginały ich znajdują się w Głównej Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich, zaś fotokopie w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu). Jeśli chodzi o legalną korespondencję między więźniami a ich rodzinami, to regulamin obozowy przewidywał wysyłanie i otrzymywanie przez więźnia dwu listów na miesiąc. Listy te jednak mogły być pisane tylko dwa razy w miesiącu w języku niemieckim i wysyłane na jeden i ten sam adres. "Biały domek", w którym znajdowała się stolarnia przy ogrodnictwie w Rajsku. Był to jeden z najważniejszych punktów łączności grupy BCh z obozem. Wielu więźniów osadzonych w obozie aresztowano w sposób tajemniczy, wielu wpadło przypadkowo, wielu zabrano z ulicy w czasie łapanek, innych znów w pociągach podczas konspiracyjnych podróży służbowych lub w innych podobnych okolicznościach. Wielu aresztowanych nie podawało w ogóle swych prawdziwych nazwisk. Wielu od dawna "spalonych" posługiwało się "lewymi" dokumentami, a nie chcąc ujawniać swych rodzin czy bliskich, nie mogli pisać do nich legalnych listów, które były bardzo dokładnie cenzurowane, aby nie zawierały niepożądanych wiadomości. Tak więc nie wszyscy więźniowie chcieli lub mogli korzystać z legalnej poczty. Wszyscy jednak pragnęli zawiadomić swych bliskich, że żyją, i poinformować, gdzie się znajdują. Stąd zachodziła konieczna potrzeba pośredniczenia między więźniami a ich rodzinami. Dzięki zorganizowaniu tajnej poczty mogliśmy także kontaktować z sobą wielu krewnych, dobrych znajomych czy też ludzi z jednej organizacji, którzy siedząc w jednym obozie, często nic o sobie nie wiedzieli. Przy tym wszystkim trzeba pamiętać, że słowo pisane w owych czasach w polskim języku miało swoją wymowę, tym bardziej w obozie. Dla niektórych więźniów miało to ogromne znaczenie moralne. W wielu wypadkach taki bezpośredni tajny kontakt z osobami bliskimi dodawał więźniom sił do wytrwania w postanowieniu, że muszą się trzymać. Niejednego więźnia ratowało to od "muzułmaństwa" czy też od jakiegoś depresyjnego kroku, który przyspieszał śmierć. W niedługim czasie od rozpoczęcia naszej działalności zmuszony byłem zorganizować cały szereg "skrzynek", do których przychodziły listy, fotografie lub inne pamiątki dla więźniów z całej Polski. Były one doręczane na prawdziwe nazwisko zaufanej osoby przez pocztę lub w inny sposób, a później drogą nielegalną przekazywaliśmy je do obozu więźniom. Tą samą drogą szły przesyłki od więźniów do rodzin lub do innych bliskich osób. Oprócz listów i innych przesyłek przychodziły dla niektórych więźniów pieniądze. Stefan Wronka-"Żubr" wysyłał je przeważnie w Kętach, posługując się oczywiście zmyślonym, ale zawsze tym samym adresem nadawcy. Mimo to zostaje podpatrzony przez jednego z pracowników poczty, Polaka z Kęt, że co miesiąc wysyła do obozu pieniądze dla kilku osób. Szybko spostrzega się, że jest obserwowany przez żandarma Buchera z Kęt. Zdobywa się na spokój, aby nie rzucić na siebie podejrzenia, i zachowuje się ostrożniej. Pieniądze wysyła nadal, do pracy chodzi normalnie, ale prawie nigdy nie sypia w domu. Ostrożność ta wyszła mu na dobre. W chwili gdy przyszli po niego, udało mu się zmylić czujność żandarmów i uciec z domu. Od tego czasu do końca wojny Stefan Wronka przebywał w Stryszowie. Podobnie jak dostarczanie lekarstw do obozu, tak i prowadzenie tajnej korespondencji z więźniami związane było z wielkimi, a nawet bolesnymi kłopotami. W okresie masowej zagłady Żydów niektórzy więźniowie pracujący przy sortowaniu niezmiernego bogactwa po zamordowanych lub tacy, którzy najrozmaitszymi spekulacjami zdobywali w obozie przedmioty o dużej wartości, usiłowali nas użyć do przekazywania tych rzeczy ich rodzinom na wolności. Wychodzili oni z założenia, że wszystkie wartościowe rzeczy są własnością wroga, więc nie należy mieć skrupułów z ich przywłaszczaniem i przekazywaniem rodzinom, żyjącym na skutek tego, że oni są zamknięci w obozie, w biedzie i w niedostatku. W lutym 1943 r. dwie przesyłki dolarowe dotarły drogą organizacyjną do Krakowa. Po otrzymaniu przesyłki zawiadomiłem o tym kierownika Walki Cywilnej na Okręg Krakowski, profesora dra Tadeusza Seweryna-"Sochę". Obydwoje z Teresą Lasocką uważaliśmy, że przesyłki te powinny być co najmniej w, 90 procentach skonfiskowane właśnie na rzecz pomocy więźniom, a 10 procent można by przekazać rodzinom wraz z protokołem konfiskaty. Osoby, dla których te przesyłki były przeznaczone, zostały wezwane do Krakowa. Były to kobiety. Jedna z Warszawy, druga z Białegostoku. W Krakowie, nad Wisłą koło Dębnik, w obecności delegowanego przez "Sochę" człowieka, zostały im wręczone przesyłki wartości 10 procent nadesłanej całości. Obok tego domu, w specjalnie urządzonym schowku w ustępie, mieściła się "skrzynka pocztowa" więźnia Edwarda Biernackiego Każda z tych kobiet zachowała się inaczej przy odbiorze należności. Ta z Warszawy przyjęła przesyłkę ze łzami w oczach. Pochodziła ona od jej brata. - Po co on to robi? - pytała. - To takie straszne. Napiszcie mu, jeśli możecie, że nigdy nie przyjmę od niego takich rzeczy w przyszłości. Niech się Niemcy tym udławią. Choć w biedzie żyję, nie przyjmę tego. Nie chciała wziąć paczuszki do ręki. Dopiero na usilną naszą prośbę, że powinna przyjąć, by nam nie sprawiać kłopotu, a po odbiorze może zrobić z tym, co zechce, przyjęła z niechęcią. Zgoła inaczej zachowała się kobieta z Białegostoku. Żądała od nas wytłumaczenia, z jakiego tytułu jej własność została skonfiskowana i coś tam jeszcze szemrała, lecz już nie słuchaliśmy jej. Zabrała kopertę i rozeszliśmy się bez pożegnania. Do postawienia wniosku o konfiskatę; części nadesłanych przesyłek skłonił mnie następujący niecodzienny wypadek, który wywarł na mnie niezatarte do dziś wrażenie. Pod koniec listopada, a może grudnia 1942 r., dałem się nakłonić jednemu z więźniów do doręczenia jego matce, zamieszkałej w Warszawie przy ul. Koszykowej, wartościowego zegarka. Syn przebywający w obozie w dobrej wierze przesłał ten zegarek matce, by tym sposobem pomóc jej na stare lata w ciężkich, wojennych czasach. Na pewno nie przypuszczał, że sprawi swej matce tak straszną przykrość, jaką przeżyła dowiedziawszy się, skąd ów zegarek pochodzi. Widziałem, że dla tej szlachetnej matki było to okropnym wstrząsem. Gdy jej powiedziałem, od kogo pochodzi zegarek, z jękiem osunęła się na stołek, załamała ręce i w najwyższej rozpaczy i bólu wypowiedziała: - Mój syn, moje jedyne dziecko nie żyje - i zamilkła. Po dłuższej dopiero chwili zapytała: - Skąd pan to ma i po co pan z tym przyszedł? Pan mnie dobija. Gdy jej tłumaczyłem, że syn jej żyje, że mam list od niego, że mam z obozem kontakty, że zegarek, który jej posyła, jest przeznaczony na sprzedaż, by sobie w ten sposób w ciężkiej doli ulżyła, wzięła ode mnie zegarek i nie patrząc na niego, rzuciła na podłogę ze słowami: - Nie chcę. Na nim jest krew pomordowanych. Nigdy, nigdy nie przyjmę takich rzeczy. Słyszy pan. Nie przyjmę. On, przede wszystkim on powinien wiedzieć, że jestem matką, że... Ja mam serce i... jestem Polką. O Boże, mój Boże, co oni zrobili z mojego dziecka?! Na moją prośbę usiadła do pisania listu. Patrzyłem na tę zapłakaną kobietę z szacunkiem i podziwem. Zachowanie się jej zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Jakże różni są ludzie na świecie! Jedni dla zdobycia grudki złota zdolni są do najpotworniejszych podłości i zbrodni. Drudzy niszczą go jak coś aż tak wstrętnego i odrażającego, co nie jest godne dotknięcia ludzką ręką. W czasie pisania listu duże łzy matczyne spadały na papier. Nie wycierała ich. Długo dobierała słów, które musiały być bardzo ciężkie, gdyż z jękiem przelewała je na papier. Był to dosłownie list pisany łzami. Zgodnie z moją prośbą opakowała list i oblepiła przylepcem. Podając mi go, powiedziała: - Przepraszam pana. Jestem panu wdzięczna za list i za to, że może pomógł mi pan uratować syna. Oddaj mu pan jak najszybciej ten list ode mnie. Jest tam wszystko w nim. Więcej nie mogę napisać. Wypadek ten wywarł na mnie tak głębokie wrażenie, że już wtedy, w tym domu postanowiłem nie przyjmować żadnych tego rodzaju przesyłek, nawet na najgorętsze prośby więźniów. Wielu jest takich ludzi w Polsce - w Krakowie, Warszawie, Białymstoku, Poznaniu, Piotrkowie, Lublinie, Gdańsku, w Wilnie, a nawet w Czechosłowacji - którzy otrzymywali wiadomości od swych bliskich i do dziś nie wiedzą, kto im wyświadczał te przysługi, ponieważ wiele listów wysyłano bez podawania adresu wysyłającego. Dopiero teraz, po wojnie widzę, jak wielki popełniłem błąd, nie pozwalając prowadzić rejestru przesyłek pocztowych otrzymywanych od więźniów i przesyłanych więźniom. Materiał taki miałby dziś niemałą wartość historyczną. Trochę szczegółów o działaniu naszej tajnej poczty podają w swych relacjach I. Kawalanka i W. Kożusznikowa: "Od Heli Płotnickiej odbierałam listy więźniów i jako ich krewna odsyłałam te listy z dopiskami do żon, sióstr i matek. Jeden z takich listów zachował się i jest w Muzeum Oświęcimskim. Najwięcej listów wysyłałam do Sochaczewa i do woj. warszawskiego. Odbierałam od rodzin listy i fotografie, które potem doręczałam p. Heli. Hela przynosiła do przechowywania różne paczuszki. Co w tych paczuszkach było, nie wiem. Nie pytałam. W oznaczonym terminie zawsze je odbierała. Raz przyniosła małe zawiniątko i mówi: "P. Ireno, to cenna rzecz, boję się trzymać u siebie, niech pani to schowa dobrze, ale niech pani wie, że znalezienie tego przez Niemców grozi lagrem". Więc ja nosiłam to przez parę dni za staniczkiem, a potem schowałam do worka z mąką. Jakiż strach mnie ogarnął, kiedy sobie uświadomiłam, że przecież w worku z mąką może to znaleźć ktoś z rodziny Kegla. I znowu noszę to na piersiach. Otóż pytam się p. Heli, co to jest? Ona mówi: "Ważne plany". Nosiłam dość długo. Potem odebrał to p. Wojtek. Najciekawsze w tym wszystkim było to, że wtedy ja nie znałam p. Wojtka i dopiero później go poznałam, tj. po ucieczce mego wujka Józefa Faltusa, któremu on udzielił schronienia i umożliwił ucieczkę do guberni". Irena Kawalanka (Kahanek). "Przybywało nam także mnóstwo innej roboty, którą narzucał nam tak "Opiekun", jak i więźniowie. Poza dostarczaniem żywności i lekarstw zajmowałyśmy się przechowywaniem listów. Napływało do nas coraz więcej różnego rodzaju listów osobistych i innych, których treść dla nas była nie znana, ponieważ były pisane szyfrem lub też były zawsze zapakowane i przeznaczone dla "Opiekuna". Przy każdej okazji kontaktu z więźniami następowała także wymiana poczty. Trzeba to było robić w taki sposób, by nikt niepożądany nie zauważył. Strażnik zezwalał za dobrą opłatą tylko na podanie jedzenia, gdyby wiedział, co się poza tym dzieje, na pewno by się wzdrygnął, że dzieje się tu coś, co mu zagraża osobiście, a może i panowaniu jego narodu nad światem, i przepędziłby nas niechybnie albo oddał w ręce swych przełożonych. (...) W 1942 r., 23 kwietnia, w dzień imienin "Opiekuna", Hela, ja i Bronisława Dłuciak wróciłyśmy z roboty z Harmenż w dobrym nastroju, bo poszło nam dobrze, a to nas zawsze cieszyło. Gdyśmy dochodziły do toru kolejowego między Rajskiem a Borem, spotkały nas dwie grupy mierników. Jedna zatrzymała się na wysokości Rajska, a druga obok Boru i rozpoczęli pracę. Miernicy, starzy nasi znajomi, dali nam znać ręką, że chcą się z nami porozumieć. Ponieważ były dwie grupy, podzieliłyśmy role. Ja z Dłuciak poszłam za grupą Rajska, a Hela do Boru. Strażnicy mierników byli od dawna przez nas "okiełznani", ale pozory ostrożności obowiązywały, dlatego na czworakach, ale tak, by nas miernicy widzieli, dochodzimy do krzaków i czekamy. Może po godzinnym wyczekiwaniu dwóch mierników tak manewrowało w terenie, że znaleźli się tak blisko nas, że można się było półgłosem porozumieć. Szło o przekazanie "Opiekunowi" pewnych wiadomości, które należało natychmiast mu doręczyć, dlatego zabrali konspiracyjny materiał z sobą z zamiarem złożenia na umówionym miejscu w Borze. Ponieważ nadarza się okazja, woleliby się go pozbyć. Kazimierz Jarzębowski tak wymanewrował, że podrzucił nam mały pakiecik, oddalając się szybko na dawne miejsce, a potem, mierząc teren, odeszli daleko od nas. Ukryłam pakiecik za koszulę i znowu chyłkiem umykałyśmy co sił w stronę Brzeszcz. Wychodząc z zagajnika, z przerażeniem spostrzegłam esesmana jadącego na koniu prosto na nas. Wszystko wskazywało na to, że widział wszystko, więc nie próbując nawet uciekać, szłam prosto w jego kierunku jak baran ze spuszczoną głową. Dłuciak coś do mnie mówiła półgłosem, lecz ze strachu nic nie słyszałam. Kiedy zrównał się z nami, ostrym głosem zapytał, co tu robimy i skąd idziemy. Mnie głos ugrzązł w gardle i nie mogłam słowa wypowiedzieć. Sytuację uratowała Bronka Dłuciak, wyskakując w kierunku Niemca z zapytaniem, czy widział gdzieś na polach rasowego pieska, który jej zginął i poszukujemy go. Esesman, zdziwiony, zaprzeczył, że nic nie widział i szybko dodał, że pojedzie polami, a nam kazał iść torem. Jeśli gdzieś zobaczy pieska, da nam znać. Esesman pogalopował przez pola, a ja z Dłuciak do toru i do Heli stojącej za budką. Dłuciak pozostała daleko w tyle, ponieważ nie mogła biec, bo się jej coś ze strachu przydarzyło... Szybko streściłam Heli, co i jak było i co mam. Dłuciak miała minę okropną, więc Hela i ja ryknęłyśmy śmiechem, chociaż było jej nam żal. Bo i cóż, czasem ze strachu organizm nie wytrzymuje. Takie przypadki, może tylko mniej nieprzyjemne, każdą z nas spotykały. Mimo wszystko, mimo tragicznego wyglądu naszej towarzyszki, trudno było nie wybuchnąć śmiechem. Był to także objaw rozluźnienia napiętych nerwów. Trzeba nam było jednak co rychlej uciekać z tego miejsca, ponieważ liczyłyśmy się z tym, że esesman albo się zorientuje, że historia z psem to jakiś wykrętny wybieg, albo też będzie nas chciał powiadomić, że psa nigdzie nie widział. Żadna z nas nie miała ochoty na ponowne spotkanie z nim. Bronka ze swoim zmartwieniem została w tyle, a ja z Helą, spiesznym krokiem, z dala od toru, oglądając się co pewien czas to za Bronką, to w tę stronę, w którą odjechał esesman, umykałyśmy w kierunku Brzeszcz". Władysława Kożusznikowa. A teraz zajrzyjmy do kilku listów, które przeszły przez nasze ręce, i przeczytajmy je z tą świadomością, że pisali je ludzie w ostatnich godzinach swego życia i że zanim dotarły do osób, dla których były przeznaczone, stały się już głosem zza grobu. "Moja najukochańsza, nie rozpaczaj zbytnio - taki jest już nasz los. Udowodniono mi AK, więc też piszę Ci o tym, ażebyś wiedziała o co. Tak, nie mam już więcej słów, nie umiem więcej pisać. Lepiej, że się kończy, jak miałbym dalej tak cierpieć i przez ten cały czas pobytu tutaj wyczekiwać na tę tak oczekiwaną śmierć. Zatem wszystkich żegnam i przebaczcie mi wszystko, jak również i ja Wam przebaczam. Helu i moje sierotki, Was też żegnam, zostańcie z Bogiem i proszę mi wszystko przebaczyć. To są moje ostatnie życzenia dla Was. Pozostaję Twój kochany mąż i ojciec. Magiera. Kto ten list odnajdzie, proszę usilnie, na Boga Wszechmogącego, wysłać go pod wspomnianym adresem, jaki się na kopercie znajduje. Bardzo mi na tym zależy. To wszystko, takie moje ostatnie życzenie". "Najukochańsza Żono Żegnam Cię wraz z moją najdroższą Lolunią i Matką moją, ja odchodzę z tego świata dnia 30, 7 wieczór, do pieca, zostałem na śmierć skazany jako bandyta. Najdroższa Broniu, przykre jest mi, że od Was odszedłem, wierz mi, że nie mogę Ci więcej pisać, ręka mi drży, łzy oczy zalewają, że ginę tak przytomnie a niewinnie. Idzie nas 58 i 10 kobiet. Całuję Cię poniezliczoną ilość razy i Lolunię. 7 wieczór - wspomina Was 30 paź., pomódl się, zmów pacierz. Loluni powiedz, że tatusia już nie ma, nie mogę pisać, nie mogę... Zegnam Was wszystkich. Zostańcie z Bogiem. Tu W. M. Adres: Kazimierz Sos Porąbka Sagewerk Wojciechowska Bronisława". "(...) zasądzony w dniu 31.X.44. Czekamy wyroku. Jest nas 70 ludzi. Giniemy razem z miesiącem październikiem, a przed tak wielkim świętem Wszystkich Świętych będziemy już się cieszyli w niebie. Zatem jeszcze raz za wszystko Wam Bóg zapłać i przesylam mojej rodzinie moje ojcowskie błogosławieństwo. Niech ma Was Matka Najświętsza w swojej opiece. Całuje Was i ostatni raz ściska Magita". "Kochana Stefciu, moja Żonko Już dzisiaj 31.X. idą niewinnie na wykończenie. Pamiętaj zawsze o mnie, moja Żonko, a naszą ukochaną córeczkę wychowaj ją w porządku i pobożnie. Żeby ją Pan Jezus miał w swej opiece. Gdy otrzymasz tę kartkę, pokaż ją mojej Mamie. Kochana Mamo i Bracia, i Siostry. Żyjcie w zgodzie i nie róbcie krzywdy mojej córeczce i żonie. Zostańcie z Panem Bogiem i smućcie się za mnie. Jan Ciupał. Adres: Ciupał Stefania Trzebinia Dancygierstr. 6 59 nas zginęło w jeden dzień. Z Trzebini nas 4". Przeważnie jednak przenosiliśmy listy zawierające informacje o mordach dokonywanych w obozie, prośby o lekarstwa, ostrzeżenia dla osób, którym groziło niebezpieczeństwo itp. Oto kilka takich listów: "Do radia i prasy! Sonnderkommando Ruryck - Maczki Pod tą nazwą nawiązującą do tradycji zdobywców Rosji kryje się specjalna - na specjalnych prawach żyjąca - kolumna samochodowa SS. Kolumna ta składa się z aut, z których każde jest ruchomą gazownią. Auta te mają specjalne podłogi - w stylu aut ciężarowych do śmieci - ruchome - do automatycznego wysypywania trupów. Do kolumny należy wielki pług motorowy, który wyoruje bruzdy specjalne, do których następnie podjeżdżają wozy z zagazowanymi trupami i wysypują je. Po zakończeniu tej czynności pług motorowy z powrotem zaoruje bruzdy. Ta kolumna - ruchoma gazownia - działa na terenie Rosji. Służyła do oczyszczania strefy pozafrontowej z czynników nie pożądanych - partyzantów, ludności Up. W sposób nieznaczny, bez śladów. Obecnie ma miejsce postoju koło Maczek na piaszczystym terenie. W tym kierunku wyjeżdżają też obecnie transporty Żydów z Oświęcimia. Wzmożyć akcją radiową w sprawie obozów, w szczególności Oświęcimia, który jest bezpośrednio zagrożony. Zaznaczyć, że są w Waszym posiadaniu listy więźniów i że żaden bez śladu nie zginie - za każdego upomni się w swoim czasie czynnik sądzący zbrodnie hitlerowskich Niemiec. P.W.O.K. Serdeczne pozdrowienia (-) "Stakło"". (Kłodziński). "14.VII Gryps pisany szyfrem przez więźnia Stanisława Kłodzińskiego - Państwowe Muzeum w Oświęcimiu. P. "Zmija". Musi emigrować z lagru ta grupa. Pogotowie na moście w Bobrku przez 20 dni. Ważne. Trzeba mocno uważać między 12 w nocy a 3. Chodzi o ukrycie ich przez dzień, by w nocy mogli iść dalej. Co jest z Helą? Czy są dla mnie jakie instrukcje? Proszę pisać. Proszę też zawiadomić Cieliczko Anną - Zakopane, GG, Parkstrasse 935, by natychmiast wyjechała, bo może być aresztów. Proszą o pomoc dla niej, musi iść. Cześć. (-) Staszek. (Kłodziński). PS. Proszą szybko przez drogą Ryc. przesłać cyjanek flecfieber, zastrzyki oraz calcium - możliwie dużo, w zastrzykach. Innych rzeczy, jak zapotrzebowane, nie przysyłajcie. Posłać może igły do strzykawek 50 szt.". (Pytanie: "Co z Helą" dotyczy Heleny, Płotnickiej; Ryc. - to skrót przekręconego nazwiska Józefa Cyrankiewicza - W. J.). "19.1.43 Otrzymaliśmy całą pocztą, proszą przysłać mi tyfus oraz 1 dypht. od razu tą samą drogą. Innych leków na razie nie - poszukamy innych możliwości. Tak samo proszą nie przysyłać na razie leków komu innemu. Chodzi mi o ochranianie tej jedynej naszej drogi i nie chcę jej przeciążać, co zawsze jest ryzykowne. Sprawę leków załatwią w ciągu kilku dni najbliższych i jak - napiszą. Pojutrze będzie większa poczta od Józka i ode mnie - jak zwykle - prześlijcie ją dalej. Cześć! (-) Staszek". (Kłodziński). "K. Ter. 30.VI. W lagrze duże napięcie z powodu ustawicznych rozwałek. Przychodzą ciągłe zugangi. Od 2 dni stoi na rampie Rajsko 25 wagonów z Żydami. Czekają na swą kolejkę w krematorium. Na bl. 10 przyjechało wczoraj 64 Żydówek niemieckich, czekając na swe królicze doświadczenia. Z Janką Kow. w porządku, czeka na starania z Krak. ze względu na mające nastąpić rozwiązanie. Może coś da się zrobić. Paczki dostaję, dziękuję. Ortadin dostałem - dobry. Ostatnio były 3 duże rozwałki na bl. 11 - pierwsza miernicy około 9, druga w poniedziałek ok. 30 i 3 - wtorek 29.VI. - 40 osób, zakładnicy z Warszawy, podobno za rozkręcenie szyn kolejowych. Jest b. trudno wytrzymać i żyjemy w okresie dalszych masówek. Mimo to jesteśmy bezsilni. Sprawa domu publicznego postępuje i będzie na bl. 24 i już się przygotowuje odpowiednie pokoje. Trzymaj się, pa, całuję (-) Stach. Dla "Żmii". Proszę dalej posłać cyjanek i zastrzyki przeciw cholerze. Możliwie szybko. Tą samą drogą calcium. Papiery w Warszawie - po wojnie. Pamiętać adres. W lagrze dużo szpicli, dużo SS-manów z "Politische" wychodzi z haftlingami na roboty, dużo ich wśród cywili. Czy Hela została zwolniona - czy też chodzi o Halinę z Ośw. Inne dane Ryc. Czy paczki dla Marii Maniakówny dochodzą. Posyłać polecone na jej adres i numer, tylko z sfingowanym nadawcą. Jeśliby nie doszły, będą wracać. Cześć (-) Stach". (Kłodziński). Zachowały się również moje listy pisane do Teresy Lasockiej w sprawach obozowych, na przykład: "Szanowna Pani! Przesyłam Pani pocztą. Proszą te dwa listy, dotyczące stosunków obozowych, powielić do 3 egz. Podzielić: oryginał pozostanie u Pani, jeden egz. nasi w Kr., jeden Warszawa - Franciszek, jeden Warszawa - "Roman". Prócz tego, o ile Pani uważa, może Pani przekazać 1 egz. RGO Kr. i RGO Warszawa. Te pierwsze do Warszawy możliwie zaraz gońcem, który bądzie 20 - 22 w Kr. Pismo o "rzepaku" proszą przesiać - "Roman" Warszawa. List do Staszka odczytać wedle załączonej tabeli. Trzeba bardzo uważać, bo szyfry są bardzo zbite, tak że nie można ich odłączyć, ale da się odcyfrować. List do Staszka i inne moje dla mnie proszą przesłać tym, który bądzie ode mnie w Kr. Brzoza to załatwi. Slę serdeczne pozdrowienia (-) Wojtek". (Wojciech Jekiełek). 27.XI.1942 r. "Szanowna Pani Paczki i list Pani dla S. otrzymałem i postarałem się, by zaraz odszedł. Nie wiem, ale przypuszczam, że S. w listach, które przesyłam, nadmienił coś o otrzymaniu. Nie mam czasu zaglądnąć do niego i gdyby coś było w nim, co mnie dotyczy, to proszą napisać. Drugi list jest do brata S., trzeci list jest dla rodziny Cyr. Rodzice Cyr. są proszeni o parą słów, możliwie zaraz. Paczki przesyłać, i to jak najwięcej - jednak nie więcej, jak wynosi dzienna racja jeńca, tzn. jeżeli suma paczek miesięcznie przekroczy jego racją, nadwyżka zostaje rozdawana tym, którzy paczek nie otrzymują, ale najprawdopodobniej niemieccy jeńcy. Sprawa żywności. Chleb 1500 kg a 280 RM - 4200 za miesiąc XI.42. Reszta 1800 na różne inne towary, jak: cukier, tłuszcze, kasza itd. Pozostałe 500 RM zatrzymują na razie na koszta przerzutu lek. przez gr. Bardzo Panią proszą o łaskawe przynaglenie przesyłki nowych pieniędzy na XII miesiąc, bo będzie krucho. Sądzą, że sprawą Cyr. będzie Pani zadowolona. Proszą mi napisać, czy jego przyjaciele "czerwoni" mają coś od niego. On sam, jak mi Ed. donosi, jest bardzo tym zaskoczony i uszczęśliwiony, wynikałoby z tego, że my pierwsi dotarli do niego. Ed. pisze, że mu przypadł do serca, polubili się bardzo. Sprawa rękawic na razie nie pilna, natomiast lek., o które S. prosi, i ta recepta b. pilne. Proszę przesyłać więcej Jarzy. Co do setek, to na razie wystarczy i o ile przyjdą nowe pieniądze na gr., to pomówimy. Te z L., jeśli są, proszę przesłać, jeżeli nie, zatrzymać u siebie. Ślę serdeczne pozdrowienia". (-) podpis nieczytelny. (Wojciech Jekiełek) (Skrót S. dotyczy Stanisława Kłodzińskiego; Cyr. - skrót nazwiska Józefa Cyrankiewicza; Ed. - Edward Biernacki; Jarzy - skrót nazwiska Piotra Jarzyny - W. J.). Oryginały wszystkich listów znajdują się w Głównej Komisji do Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, a fotokopie - w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu.. Władze centralne wspomagają naszą działalność Szukając nowych baz zaopatrzenia i oparcia finansowego o kogoś silniejszego od nas, od dłuższego już czasu molestowałem kolegów z krakowskiego kierownictwa "Rocha" i Okręgowej Komendy BCh w Krakowie, by sprawą pomocy dla obozu zainteresowali Delegaturę Rządu w Warszawie, a także organizacje społeczne w Generalnej Guberni, dysponujące poważnymi środkami i możliwościami. Początkowo z niedowierzaniem słuchali opowiadań o tym, co my pod obozem robimy. Ludność GG była bowiem przekonana, że jakąkolwiek nielegalna działalność na naszym terenie jest absolutnie niemożliwa. Toteż moje wielokrotne rozmowy z kol. Stanisławem Mierzwą-"Słomką" czy Józefem Marcinkowskim-"Traczem" nie dawały długo rezultatu. A gdy nie dawałem za wygraną i od czasu do czasu ponawiałem atak, pytali: - A czym możecie nam to wszystko udowodnić? "Ach, więc chodzi tu przede wszystkim o namacalne dowody. Jeśli tak - myślę sobie - to nie taki diabeł straszny jak go malują". - Dobrze, będziecie mieli dowody - odpowiedziałem - i to tyle, ile tylko zechcecie. - Jeśli następnym razem przywieziesz z sobą, no, przypuśćmy listy przesłane nielegalnie do rodzin i udowodnisz ich prawdziwość, to wtedy pomożemy ci w twoich kłopotach obozowych i to pomożemy tak, abyś mógł szerzej rozwijać swoją pracę - padła wreszcie ważna odpowiedź. Po tej rozmowie, którą przeprowadziłem latem 1941 r., powróciłem do swojej pracy pełen nadziei, że niedaleki jest już czas, kiedy główny ciężar pomocy przerzucę na teren GG. Bo jeśli chodziło o dowody kontaktów z więźniami w postaci listów, to miałem ich już w tym czasie dość dużą ilość. Łatwo więc udało mi się już teraz przekonać kierowniczą trójkę "Rocha" w Krakowie: Stanisława Mierzwę-"Słomkę", Józefa Marcinkowskiego-"Tracza", Jana Witaszka-"Drąga" oraz okręgowego komendanta Batalionów Chłopskich Narcyza Wiatra-"Zawojnę", że można już z tymi sprawami wystąpić do Delegatury Rządu. W niedługim czasie krakowskie kierownictwo "Rocha" i BCh stało się poważnym oparciem dalszej naszej działalności. Szczególnie zaś kol. Mierzwa, przekonany o prawdziwości naszego działania wokół obozu, zabrał się teraz gorliwie do zabezpieczenia nam środków finansowych i organizowania zaplecza dla naszej działalności. Toteż gdy następnym razem przybyłem do Krakowa, zostałem poinformowany, że muszę wraz z nim udać się na spotkania z ludźmi, którzy mogą wiele w tej sprawie zrobić, pragną jednak bezpośrednio usłyszeć o tym wszystkim, co im opowiedziano, od kogoś, kto bezpośrednio się tymi sprawami zajmuje i aby się przekonać, że istotnie mamy dostęp do obozu. Tak więc zostałem zaprowadzony do dra Zygmunta Lasockiego, w owym czasie człowieka wpływowego i posiadającego rozległe stosunki w Krakowie, mogącego wiele dobrego uczynić dla sprawy pomocy więźniom. W rozmowie z drem Lasockim opowiedziałem szczegółowo, w jaki sposób działamy, skąd czerpiemy na to środki, jakich mamy ludzi i jakie są naprawdę warunki życia więźniów i stosunki w obozie. Gdy mu opowiedziałem, jak wygląda powrót komanda karnej kompanii z pracy do obozu, staruszkowi łzy zaszkliły się w oczach. Wspomniałem także o konieczności współdziałania w akcji pomocy więźniom czynników społecznych i politycznych nie tylko w kraju, ale i za granicą oraz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Wywody moje zostały mocno poparte przez kol. Mierzwę"Słomkę", który zaręczył o prawdziwości tego, co mówiłem. Dr Lasocki przyrzekł poczynić starania u odpowiednich czynników i ludzi oraz zainteresować sprawą pomocy te wszystkie ośrodki, które dysponują możliwościami organizowania lekarstw, o co nam szczególnie w tym czasie chodziło. Narcyz Wiatr-"Zawojna", komendant Batalionów Chłopskich okręgu krakowskiego. Zginął w 1945 r. Już na drugi dzień po tej rozmowie udałem się z kol. Narcyzem Wiatrem-"Zawojną" do Teresy Lasockiej, do jej mieszkania w Krakowie. W rozmowie tej zorientowałem Lasocką, jakich lekarstw potrzeba najwięcej i najszybciej. W tym samym dniu otrzymałem również pewną kwotę pieniężną od Marii Hulewiczowej. Równocześnie wręczyłem jej listy przywiezione z obozu, które trzeba było doręczyć rodzinom więźniów w Piotrkowie Trybunalskim, co zobowiązała się osobiście natychmiast uczynić. Od tego czasu co miesiąc przychodziłem do M. Hulewiczowej. Oprócz pieniędzy otrzymywałem od niej duże ilości lekarstw, szczególnie szczepionek przeciwtyfusowych. Kol. Maria współpracowała z nami do wyjazdu z Polski w 1942 r. Po pewnym czasie zostałem skontaktowany przez M. Hulewiczową w mieszkaniu Teresy Lasockiej z członkiem Rady Głównej Opiekuńczej w Krakowie, Seifredem, za którego staraniem RGO zwiększyła nam dotację. Teresa Lasocka z całym zapałem zajęła się zdobywaniem lekarstw dla naszej grupy, a równocześnie gromadziła i przechowywała materiały dotyczące zbrodni dokonywanych w Oświęcimiu. Było co wtedy nosić z Krakowa przez granicę, a potem do obozu. Radość z tego powodu była ogromna. Cieszyli się ci, którzy zajmowali się "organizowaniem" lekarstw, jak i ci, co je przenosili, ale chyba najwięcej ci, dla których były one przeznaczone, i lekarze obozowi, mający teraz czym ratować chorych więźniów. Jednym z poważniejszych osiągnięć, które miało wielki wpływ na rozwój działalności naszej grupy, a tym samym na skuteczniejszą pomoc więźniom, było doprowadzenie przez kol. Mierzwę"Słomkę" do zainteresowania się tą sprawą Delegatury Rządu w Warszawie. Za jego staraniem i za pośrednictwem Komendy Głównej Batalionów Chłopskich doszło do mojego spotkania z przedstawicielem Delegatury. Jak się później dowiedziałem, sprawa ta szła również dość opornie. Komendant główny BCh, Franciszek Kamiński-"Zenon Trawiński", wraz z kol. Mierzwą"Słomką" musieli długo przekonywać kierownika odpowiedniego resortu Delegatury, zanim doszło do rozmów na ten temat. Dopiero rozmowa z delegatem rządu, ludowcem, prof. Janem Piekałkiewiczem, zdecydowała, że zostałem wezwany do Warszawy na rozmowę z przedstawicielem Delegatury. Spotkanie nastąpiło na placu koło Banku Polskiego. Stanisław Koter-"Poręba", członek Komendy Głównej BCh, doprowadziwszy mnie na miejsce spotkania, przekazał mnie tam bardzo sympatycznemu panu "Romanowi" (tak mi się przedstawił), z którym udałem się na ul. Rakowiecką do mieszkania jakiejś starszej pani. Nauczony krakowskimi doświadczeniami, jadąc do Warszawy, uzbroiłem się odpowiednio w dowody. Przypuszczałem, i to się sprawdziło, że i tu ludzie nie będą chcieli mi wierzyć, a tego było już za wiele. Siedząc przy stole z przedstawicielem Delegatury, rozmawialiśmy szczerze o sprawach, które nas interesowały. Dużo musiałem opowiadać, w jaki sposób docieramy do obozu, jak doszło do pierwszych kontaktów itd., itd. Opowiadając o naszej pracy, wybierałem specjalnie takie sprawy i wypadki, które, moim zdaniem, najbardziej przekonywały. Opowiedziałem o technicznej stronie naszej pracy, o odwadze i poświęceniu kobiet, o ofiarności tamtejszego społeczeństwa, nawet o dzieciach, które oddawały więźniom niejedną przysługę, a także o różnych przygodach tych, co chodzą pod obóz. Trudno mi było wywnioskować, jakie to robiło wrażenie. "Roman" siedział spokojny i uważnie słuchał. Byłem zły sam na siebie, bo czułem, że i tym razem nie przekonałem swego rozmówcy. Przyszła mi wtedy do głowy myśl opowiedzenia memu rozmówcy wstrząsającej historii Cyny, jedynego Polaka mieszkającego wówczas w Harmenżach, w którego domu "Hela" i "Włada" miały punkt dożywiania. Pewnego razu, kiedy więźniowie spożywali strawę przygotowaną i rozdzielaną przez obydwie łączniczki, zjawił się koło jego domu patrol kontrolny tak nagle, że nie zdążyły one zatrzeć śladów swego "przestępstwa". Pozostawiwszy garnki, łyżki i resztki jedzenia, ledwie zdążyły ukryć się na strychu w słomie, gdy esesmani weszli do jego domu. Maria Hulewicz-"Brzeska". Współdziałała z grupą przyobozową BCh, zdobywając na terenie Krakowa lekarstwa i środki finansowe dla obozu. Teresa Lasocka-Estreicherowa-"Tell". Współdziałała z grupą przyobozową BCh w zakresie zdobywania na terenie Krakowa lekarstw i innych środków pomocowych. Cyna był to już starszy człowiek, który wiele przeżył i zdawał sobie sprawę z tego, co go teraz czeka. Gdy go zapytano, co to wszystko ma znaczyć, i domagano się, by powiedział, gdzie są te kobiety, które przyszły do więźniów, z całym spokojem odpowiedział, że u niego nie było nikogo. A gdy wskazali na jeszcze gorącą zupę i naczynia, odpowiedział stanowczo, że to wszystko jest jego i że żadnych więźniów u niego nie było. Rozwścieczeni esesmani wymierzyli mu 75 bykowców na gołe pośladki i ponownie zadawali te same pytania. Cyna jednak nie zdradził, że "Hela" i "Włada" znajdują się na strychu jego domu. Siedzące zaś na strychu kobiety, słysząc każde klaśnięcie bykowca o starcze ciało i czując się sprawczyniami bicia Cyny i jego ogromnych cierpień, same odczuwały nie mniejszy ból, połączony z prawie zwierzęcym strachem. Wydawało im się, że to ich tak smagają i same o mało nie jęczały z bólu. Cyna, mimo zadawania mu nieopisanego bólu, na każde pytanie, gdzie są te kobiety, co tu przebywały, odpowiadał spokojnie i z pogardą, że nie wie, że nie widział tu nikogo. Bity ponownie, pozostawał nieugięty i twardy, mimo że zdawał sobie z tego sprawię, że esesmani coś wiedzą o tym, co się przed chwilą w jego domu działo. W dodatku dobrze wiedział, że oprócz "Heli" i "Włady" na strychu jest także ukryty strażnik z dwoma więźniami, którzy tu przyszli po odbiór strawy dla reszty komanda i również zostali zaskoczeni przez patrol. Wściekli esesmani, widząc upór i zaciętość Cyny, zagrozili mu spaleniem domu wraz z nim. Cyna patrząc z tępym uporem w ziemię, pozostał nadal głuchy i obojętny na wszystko, co z nim robiono. Ani bicie, ani groźby nie załamały tego stalowego człowieka. Pozostał na wszystko obojętny, choć mógł uratować swoje życie. Wybrał honor i śmierć, chcąc innym ratować życie. Doprowadzeni do najwyższej wściekłości, esesmani wrzucili skatowanego straszliwie starca, przypominającego raczej kawał krwistego mięsa niż człowieka, do bryczki, którą przyjechali, i nieprzytomnego odwieźli do obozu, skąd już nie wrócił. Gdy skończyłem tę tragiczną opowieść, zauważyłem, że mój rozmówca był wstrząśnięty i że wprawiło go w podziw zachowanie się Cyny. Postanowiłem oddziałać jeszcze na jego wrażliwość. Przypomniało mi się, że mam przecież list od syna do matki, a ponieważ Warszawy nie znałem, poprosiłem mego rozmówcę, by udał się ze mną na ulicę Mokotowską. Chciałem mieć w nim świadka oddania i rozpoznania listu syna przez matkę, co, jak wiedziałem z doświadczenia, było zawsze przeżyciem wstrząsającym. Scena, jaka się tu rozegrała, nie da się opisać. Matka poznawszy pismo syna, o którym nie miała od czasu jego aresztowania żadnej wiadomości, każde słowo tego listu przeżywała oddzielnie, oblewając je gorącymi łzami. Patrząc na to poczułem, że mi się słono robi w ustach, chociaż byłem twardym człowiekiem. Spłakana matka prosiła mnie o doręczenie synowi odpowiedzi na list, dodając do niego jakąś pamiątkę rodzinną. Od tego czasu otrzymywaliśmy od Delegatury systematyczną pomoc finansową, a prócz tego poważne partie lekarstw drogą organizacyjną przez Komendę Główną Batalionów Chłopskich. Gdy pewnego dnia, po dłuższym okresie czasu pojechałem do Krakowa w sprawach organizacyjnych i obozowych, zakomunikowano mi, że muszę jechać do Warszawy, by zdać sprawę Delegaturze z dotychczasowej działalności. Był to skutek zabiegów czynionych przez kol. Mierzwę o podwyższenie dotacji na dalszą naszą działalność, o słuszności której już nie trzeba było teraz nikogo przekonywać. Rzecz najzwyczajniejsza w świecie, że jeśli się coś od kogoś pobiera, to trzeba się z tego rozliczać, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi własność społeczna. Także Komenda Główna Batalionów Chłopskich jako zainteresowana w tej sprawie domagała się mego osobistego stawiennictwa dla złożenia sprawozdania i przekazania mi swoich poleceń. W sobotę udałem się do Warszawy nocnym pociągiem pośpiesznym. W niedzielę rano spotkałem się w lokalu przy ul. Rakowieckiej z "Rachelą", która od czasu "spalenia" na Śląsku oddelegowana była do pracy w Komendzie Głównej Batalionów Chłopskich w Warszawie, gdzie pełniła funkcję łączniczki pod nowym pseudonimem: "Hela Wodeeka". Miała ona polecenie skontaktowania mnie z przedstawicielem Delegatury. Po rozstaniu się z "Rachelą" udałem się na ulicę Wiśniową do swojego znajomego, Franciszka Dziedzica, ludowca, pochodzącego z Inwałdu koło Andrychowa, w którego mieszkaniu, będąc w Warszawie, zawsze się zatrzymywałem. Na jedno ze spotkań przybyło dwóch mężczyzn. Jeden, którego już znałem, to "Roman", przedstawiciel Delegatury, drugi, nie znany mi, prawdopodobnie przedstawiciel AK. Po omówieniu spraw związanych z działalnością pomocową otrzymałem zapewnienie, że Delegatura zwiększy nam dotacje na dalszą robotę. Ten drugi mężczyzna interesował się sprawą ewentualnego zbrojnego rozbicia obozu i uwolnienia tą drogą wszystkich więźniów. Wypytywał mnie szczegółowo, jakich byłoby trzeba środków i jakich sił i czy w razie udania się takiej zbrojnej akcji istniałyby warunki zabezpieczenia uwolnionych, przeprowadzenia ich w góry lub przerzucenia przez granicę do GG. Na tego rodzaju rozmowy nie byłem przygotowany, toteż nie mogłem dać wyczerpującej odpowiedzi. Wyraziłem tylko swój pogląd na tę sprawę. Powiedziałem mianowicie, że możliwość rozbicia obozu zaistniałaby wówczas, jeśliby się miało do tego odpowiednie warunki oraz dobrze wyposażone zbrojne oddziały. Natomiast w istniejącej sytuacji, kiedy ludność wiejska bez mała ze wszystkich wiosek została wysiedlona i przez to nie będzie mogła choćby chwilowo ukryć i wyżywić wielotysięcznej rzeszy uwolnionych, tego rodzaju akcja jest absolutnie niemożliwa. Uwolnienie w takich warunkach naraziłoby więźniów - i to nie tylko chorych i niezdolnych do obrony, ale także i zdrowych, chociażby posiadali jakieś uzbrojenie - na pewną zgubę z rąk rozwścieczonych siepaczy hitlerowskich. Sprawa zbrojnej likwidacji obozu oświęcimskiego była kilkakrotnie omawiana również na naszym terenie przez miejscowe czynniki dysponujące oddziałami zbrojnymi, między innymi z oficerem AK kpt. Barcikiem z Kęt, i zawsze utykała z uwagi na trudności zabezpieczenia uwolnionych więźniów. Nie mogliśmy zrealizować tych śmiałych zamysłów bez względu na los, jaki spotkałby uwolnionych więźniów. Ile razy sprawa ta była rozpatrywana, tyle razy odrzucaliśmy ją jako niewykonalną w konkretnej sytuacji, jaka istniała wokół obozu. Prawie wszyscy wojskowi byli pewni powodzenia planu zbrojnego rozbicia obozu. I na pewno można było taką akcję zbrojną przeprowadzić. Nikt jednak nie umiał odpowiedzieć, co się stanie z ludźmi uwolnionymi ani przedstawić planu zabezpieczenia ich przed niechybną śmiercią. Sprawa ta, jeśli dobrze pamiętam, po raz ostatni rozpatrywana była w 1944 r. w Krakowie, kiedy to Naczelne Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych w Londynie zrzuciło do Polski i skierowało na teren przyobozowy specjalnego oficera, Stanisława Jasińskiego-"Urbana". Przebywał on w Malcu u Pawia, także pod opieką żołnierzy obwodowej komendy BCh, i opracowywał plany rozbicia obozu, które stały się przedmiotem krakowskiej narady czynników wojskowych i cywilnych. Z tych samych przyczyn co poprzednio zostały one odrzucone. Tym razem już ostatecznie. Z czasem, jak widzimy, działalność nasza znajdowała poparcie finansowe różnych czynników. Gdy jednak dziś, po tylu latach, przypatrzymy się tej sprawie bliżej, musimy sobie powiedzieć, że można było zrobić o wiele więcej pożytecznej roboty pod drutami obozu, gdyby osoby zajmujące się tymi sprawami dysponowały większymi środkami na ten cel, gdyby ruch oporu w Polsce poświęcił tej działalności więcej uwagi jako jednej z form walki z okupantem. Przytaczam relację, w której łączniczka naszej grupy pisze o dożywianiu więźniów w domu Cynów: "Jednego pogodnego dnia udałyśmy się z Helą przez Bór do Harmenż. W powietrzu unosił się miły zapach świeżego siana. Tu i tam pracowały grupy więźniów. Ja z Helą, jak zwykle obładowane, szukałyśmy komanda kapy Kocha, z którym byłyśmy umówione. Klucząc po polach, doszłyśmy do stawów, ponieważ spotkani po drodze więźniowie powiedzieli nam, że tam właśnie pracuje komando Kocha. Na dość szerokim placu wśród stawów stał samotny dom. Z komina domu prosto do góry unosił się dym, tworząc charakterystyczny słup na kształt smukłej sosny. Zbliżyłyśmy się jak najostrożniej do domu, by się zorientować, kto w nim mieszka - Niemcy czy Polacy. O tym, że w całej wsi nie mieszkali od dawna Polacy, wiedziałyśmy, więc byłyśmy zdziwione, że ktoś pali w domu ogień. Przecież na tych terenach, prócz więźniów i Niemców, nie spotykało się nikogo więcej. Siedząc ukryte w szuwarach niedaleko domu, zauważyłyśmy, że z domu wyszła zgarbiona kobiecina z koszykiem. Poznałyśmy, że jest to Polka, więc nie namyślając się, weszłyśmy do domu pod jej nieobecność. W domu było bardzo skromnie. W piecu palił się ogień. Po całym mieszkaniu rozchodził się ostry zapach gotowanej jarzyny. Po chwili babcia wróciła do domu. Gdy nas spostrzegła, załamała ręce i z przerażeniem szukała wzrokiem, czy jeszcze kogoś więcej nie ma w domu. Głosem, w którym przebijał strach, zapytała: - Co wyście za jedne? Po coście tu przyszły? Tu przecież bez przepustki nie wolno nikomu chodzić! Gdy się dowiedzą, że tu ktoś wchodzi, to nas wystrzelają. Hela szybko wytłumaczyła babci powód naszej obecności, a na końcu wypaliła jak z armaty: - My zawsze tam chodzimy, gdzie sobie Szwaby nie życzą. Mam tu ich przepustki - pokazała na tylną część ciała. Na zmarszczonej twarzy ukazał się najpierw wyraz zdziwienia, potem lekko się uśmiechając, łagodnym już głosem zapytała jeszcze raz, po cośmy przyszły. Wtedy wyjawiłyśmy cel naszej wizyty, pokazując jej przy tym, co mamy z sobą. Po takiej prezentacji, babcia okazała się bardzo miła i rozmowna. Opowiedziała nam, że tu chodzi bardzo dużo więźniów, że nie może znieść ich doli i chciałaby się stąd wyprowadzić, ale jej mąż jest stawowym i musi tu pozostać, gdyż inaczej chcą ich wywieźć do Niemiec, czego się bardzo boi. Od tego czasu u Cynów, bo tak się nazywali gospodarze, rozpoczęło się dożywianie więźniów na większą skalę. Żywność nosiłyśmy nocą, a w dzień gotowałyśmy razem z babcią strawę i rozdawały więźniom. U Cynów było o wiele bezpieczniej niż w innych opustoszałych domach, ponieważ unoszący się dym z komina nie zwracał tu niczyjej uwagi. Tę sprzyjającą okoliczność wykorzystałyśmy jak najbardziej po gospodarsku i z ogromną korzyścią dla więźniów. W domu u Cynów gospodarowałyśmy przez kilka tygodni. Po jakimś czasie, nie wiem, z jakiego powodu, Niemcy zaczęli się czegoś domyślać. Koło domu Cynów przejeżdżały bardzo często, na rowerach lub konno, inspekcyjne patrole. Zdarzało się też, że niektóre z nich zaglądały do mieszkania. Babcia szczególnie w tym czasie zaniedbała wnętrze domu, tak że wielu ciekawskich Niemców uciekało z domu, urągając niechlujstwu. Babcia wcale się tym nie przejmowała, bo robiła to celowo, a więźniowie i tak chętnie przychodzili do jej mieszkania i dziękowali serdecznie starowinie, która broniąc się przed podzięką, czuła się bardzo szczęśliwa, że może się jeszcze przydać do takiej wielkiej roboty jak walka z okupantem o wolność Ojczyzny". Władysława Kożusznikowa. Niezwykłe zapotrzebowanie z obozu Nigdy nas to nie interesowało, czy więźniowie, których pragniemy wyrwać śmierci w obozie, są ludźmi wierzącymi, a tym bardziej czy uprawiają praktyki religijne. Nie z pobudek religijnych szliśmy przecież pod druty dla ratowania maltretowanego przez bestię hitlerowską człowieka. Byliśmy wierni zasadzie przyjętej zaraz na wstępie naszej zorganizowanej działalności, aby z całego serca pomagać każdemu człowiekowi w pasiaku, niezależnie od jego narodowości, pochodzenia społecznego, od jego wiary czy poglądów politycznych. Nie dochodziliśmy tego, czy więźniowie, którym pomagaliśmy, są wierzący czy bezwyznaniowi, partyjni czy bezpartyjni. W Oświęcimiu było dużo księży katolickich. Wiedzieli o tym ludzie, którzy byli świadkami wyładowywania transportów więźniów na stacji kolejowej. Rozpoznawali ich po ubiorze. Potem w samym obozie trudno ich było odróżnić od innych więźniów. Chodzili, jak wszyscy, w pasiakach, tak jak wszyscy mieli włosy ostrzyżone przy samej skórze, na równi z innymi mężczyznami byli traktowani przez kapów czy esesmanów. Czasami tylko więźniowie pracujący poza obozem szepnęli komuś z okolicznej ludności lub pokazali na migi, że ten lub ten jest księdzem. Ale to nas również nie interesowało. Jak dowiedzieliśmy się później, w obozie nie było dopuszczalne zbiorowe uprawianie jakichkolwiek praktyk religijnych. Tymczasem w okresie szczególnego nasilenia epidemii chorób zakaźnych, gdy więźniowie zaczęli masowo chorować i umierać na tyfus, wzmogły się potrzeby religijne uwięzionych. katolików. Wtedy bowiem otrzymaliśmy niezwykłe zapotrzebowanie z obozu. Błagano nas gorąco o dostarczenie opłatków na komunikanty, olejów kościelnych oraz wina mszalnego. Przyznam się, że toczyłem ciężką walkę z sobą, zastanawiając się, czy jest moim moralnym obowiązkiem pomaganie księżom więźniom w spełnianiu ich roli kapłańskiej w obozie. Księżom, którzy tak niedawno byli naszymi zacietrzewionymi przeciwnikami. Na nowo odżyła w mej pamięci gorycz z powodu krzywd i przykrości, wyrządzanych nam, wiciarzom, przez kler. Przypominały się klątwy rzucane na nas z ambon kościelnych za to, że nie chcieliśmy być bierni, że walczyliśmy o sprawiedliwość społeczną i wyrównanie wiekowych krzywd upośledzonej warstwy chłopskiej. Nie zapomnieliśmy jeszcze, jak to w czasie kazań misyjnych, specjalnie organizowanych tam, gdzie były silne koła wiciowe, dopuszczano się zniesławiania naszej godności ludzkiej. Ale równocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że tu nie chodzi tylko o samych księży, lecz przede wszystkim o więźniów, którym mieli oni służyć. Stanęło więc przede mną pytanie, czy odmówienie ludziom chorym lub konającym w okropnym sponiewieraniu czegoś tak przez nich wyczekiwanego będzie zgodne z postawą wiciarza? Czy odmówienie tej prośbie więźniów nie będzie podobne do postawy owych księży, co to wielu wierzącym ludowcom odmawiali posług religijnych po śmierci? Czy nie należy traktować tego zapotrzebowania jako jeszcze jednej formy walki o życie człowieka pozbawionego wolności? Czy nie jest moim obowiązkiem pomaganie tym, co mnie o to proszą, nawet w sprawach religijnych, niezależnie od tego, jaki ja sam mam do tych spraw stosunek? A może wierzącym więźniom zaspokajanie potrzeb religijnych doda sił do przetrwania czy choćby do godnego, spokojnego zachowania się w obliczu śmierci tak jak innym dodają sił słowa czy melodia pieśni rewolucyjnych? Uprzytomniłem sobie również, że w naszej grupie, działającej pod znakiem BCh, są ludzie mający różny stosunek do spraw religii i kościoła, a mimo to panują wśród nas serdeczne stosunki, oparte na wzajemnym szacunku i tolerancji. Na przykład praktykujące gorąco katoliczki przyjaźnią się ze Ślązaczką "Rachelą", chociaż jest ona wyznania ewangelickiego. A mnie, staremu wiciarzowi, mającemu określony pogląd na sprawy kościoła, nie przeszkadza zupełnie w kierowaniu grupą to, że jedni w niej są praktykującymi katolikami, a inni - ewangelikami. Po tego rodzaju rozważaniach i walce z samym sobą doszedłem w końcu do wniosku, że nie mogę odmówić tej osobliwej prośbie więźniów. Zresztą czego to nie podjęlibyśmy się w naszej pracy konspiracyjnej, byleby nie pozwolić wrogowi osiągnąć zamierzonego celu. Teraz wyłonił się inny kłopot, już natury organizacyjnej. Nie miałem wszak przyjaciół wśród okolicznych księży. Wszyscy znali mnie jako działacza wiciowego, a więc człowieka, którego należało zwalczać. W czasie wojny także patrzyliśmy na siebie niechętnym okiem i nie szukaliśmy porozumienia, wiedząc o tym, że różnimy się zasadniczo w poglądach na ustrój przyszłej Polski. Obie strony trzymały się z dala od siebie, jak to bywa, gdy między wojującymi doszło tylko do zawieszenia broni. A tak można było określić nasz stosunek do tych księży, którzy przed wojną zwalczali ruch ludowy. W takiej sytuacji uczynienie zadość prośbie więźniów nie było dla mnie rzeczą łatwą. Musiałem się poważnie zastanowić, do którego z księży mam się zwrócić, by mi dopomógł w zrealizowaniu tego niezwykłego zamówienia. Wprawdzie po klęsce wrześniowej z proboszczem parafii Osiek, ks. Wojciechem Pitalą, w dość osobliwy sposób pogodziliśmy się i zapomnieli żywionych do siebie niechęci, ale był to człowiek stary, zamknięty w sobie, który o konspiracji nawet słyszeć nie chciał. Okupację traktował jako dopust Boży, więc się jej nie przeciwstawiał. Do innych księży znów nie mogłem się zwrócić, by nie wydać im się podejrzanym. Po dłuższym namyśle postanowiłem udać się do ks. Szolca, proboszcza parafii Polanka Wielka, który, aczkolwiek przed wojną nie żył z nami w dobrych stosunkach, ale teraz obudziła się w nim sympatia do dawnych parafian, nawet do tych, którzy byli odmiennych od jego przekonań politycznych. W późnych godzinach letniego wieczoru 1942 r. z dość dziwnym uczuciem wchodziłem w obejście plebanii. "Jak mnie przyjmie? Jeśliby mnie chciał wyrzucić, nie dam się i sterroryzuję go" - postanawiam sobie w myśli i śmielej pukam do drzwi. Wielkie było zdziwienie starej gospodyni, gdy stanąłem w otwartych mi przez nią drzwiach. Obrzuciła mnie bojaźliwym spojrzeniem i nie chciała wpuścić do pokoju proboszcza. Gdy wreszcie ksiądz Szolc ukazał się w drzwiach pokoju, zapytał dość ostrym tonem: - Czego pan sobie życzy? - Muszę z księdzem proboszczem natychmiast porozmawiać - odpowiadam. - Hmm, natychmiast? A czy to teraz pora na załatwianie spraw urzędowych? - To nie jest sprawa urzędowa - odpowiadam. - To jest sprawa ludzka, o której nie mogę tu mówić. Muszę z księdzem porozmawiać w bardzo ważnej sprawie - mówię ciszej, z naciskiem i daję mu do zrozumienia, że nie odejdę tak łatwo i że lepiej nie zwlekając wpuścić mnie do mieszkania. Ksiądz Szolc, gdy mu wyjawiłem, w jakiej sprawie przychodzę, był nie tyle zdziwiony, ile przerażony. Nie był to bynajmniej strach. Raczej przeraziła go moja "bezczelność", że żądam od niego kościelnych świętości, by je "zbezcześcić". - Kpisz, czy o drogę pytasz, szalony człowieku? - zapytał. - To przecież dla więźniów. Muszę to mieć jeszcze dziś, a najpóźniej jutro. - A co cię do tego skłania, właśnie ciebie? Przecież się znamy i wiesz, że niechętnie na siebie patrzyliśmy. Wszak wiesz o tym, że innymi drogami chodzą nasze sprawy. - Tak, wiem, chodzą innymi... Ale są i takie, które się schodzą. Tą właśnie drogą jest ludzkie cierpienie i naszym obowiązkiem jest mu, w miarę naszych możliwości i środków, ulżyć. Później wywiązała się dłuższa rozmowa, ale tak z jednej, jak i z drugiej strony ostrożna i bez deklaracji na teraz i na przyszłość. Wreszcie pożegnaliśmy się. Nazajutrz wieczorem spotkaliśmy się w lesie, gdzie otrzymałem od księdza Szolca: butelkę wina mszalnego, buteleczkę kościelnego oleju i paczuszkę opłatków. - Weź - powiedział do mnie - dziwny człowieku. Rzeczywiście różnymi drogami chodzą ludzkie sprawy. Jak będzie jeszcze potrzeba, to dam... - A za chwilę jakby sam do siebie: - Kto by tam was zrozumiał... Rozeszliśmy się. On w stronę plebanii, a ja w swoją - ku obozowi. Jeszcze tego samego wieczoru ta niezwykła paczka powędrowała znanymi nam drogami do ogrodnictwa w Rajsku, a stamtąd także drogą osobliwą, bo w kotłach po strawie, do obozu. Wysyłki takie były jeszcze powtarzane. Ucieczki z obozu Władze obozowe zdawały sobie sprawę z tego, że więźniowie wyprowadzani do pracy poza teren otoczony drutami mają duże możliwości ucieczek i że każdy więzień szukający schronienia znajdzie je u okolicznej ludności polskiej. Jedynym sposobem powstrzymującym więźniów od organizowania ucieczek było wprowadzenie zbiorowej odpowiedzialności tak w stosunku do więźniów, jak i do rodzin uciekiniera. Za jednego uciekiniera dziesiątkowano więźniów w obozie, a rodziny (rodziców, żony, siostry, braci) aresztowano, przywożono do obozu i często karano śmiercią. Mimo to od czasu do czasu zdarzały się wypadki ucieczek z obozu, w organizowaniu których pomagały grupy działające pod obozem, no i, co było dla więźnia najważniejsze, miejscowa ludność. Grupa Batalionów Chłopskich, aczkolwiek w zasadzie nie zajmowała się organizowaniem ucieczek z obozu, właśnie ze względu na zbiorową odpowiedzialność, to jednak zorganizowała kilka ucieczek i pomagała w tym innym grupom. W organizowaniu ucieczek, tak zresztą jak we wszystkich ważniejszych pracach prowadzonych pod obozem, brały udział kobiety. One to siecią punktów pomocowych i kontaktowych jak pająki przędzą otoczyły cały obóz, dźwigając zasadniczy ciężar wszystkich poczynań wokół obozu. Również w zorganizowaniu ucieczki, którą opiszę, główną sprężyną była kobieta, Zofia Szczerbowska ze Starych Stawów, "obsługująca" z mojego polecenia dworzec kolejowy w Oświęcimiu. W rejonie jej działania mieściły się także zabudowania fabryki montowni samochodów "Oświęcim-Praga". W tych zabudowaniach w 1941 r. władze obozowe zatrudniały więźniów przy tuczeniu świń i pilnowaniu bydła, zrabowanego wysiedlonym gospodarzom z przyobozowych wiosek. Jesienią 1941 r. Szczerbowska nawiązuje kontakt z jednym z więźniów tego komanda. Kontakt ten nie miał ważniejszego znaczenia, jednak poleciłem jej, by go podtrzymywała, bo w przyszłości mógł być nam potrzebny. Na pracę jej przeznaczałem bardzo skromne środki, gdyż w tym czasie mieliśmy jeszcze duże trudności finansowe, a to, co miałem, musiałem przeznaczyć na bardziej operatywne punkty. Poza tym wiedziałem, że jest sprytna, więc potrafi sobie sama radzić. W Święta Bożego Narodzenia Szczerbowska poinformowała mnie, że jeden z więźniów, Mieczysław Mólka-Choynowski, prosi o pomoc w ucieczce. Ponieważ wiedziałem o stosowaniu represji na więźniach za ucieczki, więc nie chciałem dokładać do tego ręki. Po jakimś czasie Szczerbowska zapewniła mnie, że ucieczka więźnia z tego rejonu nie pociągnie za sobą ofiar w obozie, a odpowiedzialność za to spadnie całkowicie na strażników. Argumentem tym nie byłem przekonany. Uważałem, że gdyby nawet wchodziła tu w grę sprawa człowieka o nieprzeciętnych wartościach i znaczeniu dla narodu polskiego, to i tak cena, którą okupiona byłaby jego ucieczka, jest ceną zbyt wysoką. Szczerbowska jednak nalegała, bo więzień, który, jak się później przekonałem, bardzo jej się podobał i był w niej zakochany, błagał ją o pomoc, tłumacząc, że jest skazany na śmierć. Zdarzały się takie wypadki, że więźniowie przychodzili do obozu z wyrokami śmierci, których nie wykonywano natychmiast, chcąc jak najdłużej wykorzystywać ich siłę roboczą, a potem zabijano ich przy jakiejś okazji. Więzień przekonywał Szczerbowską, że jeśli teraz nie wykorzysta sprzyjającej sytuacji i nie ucieknie, w każdej chwili może być wezwany przez "Politische Abteilung" i rozstrzelany. Mimo wszystko zwlekałem nadal z powzięciem decyzji. Nie mogłem się zdobyć na ten krok, jak gdyby w przeczuciu czegoś złego. Jakoś instynktownie wyczuwałem, że człowiek ten fatalnie zaważy na moim życiu. Nie lubiłem słuchać kobiet, jakkolwiek ceniłem ich wartość w pracy, jednak prośbie Szczerbowskiej w końcu uległem i wyraziłem zgodę na zorganizowanie tej ucieczki. Dla dokładnego omówienia sposobu ucieczki miało się odbyć spotkanie z Mólką-Choynowskim w na pół rozwalonym domku we wsi Brzezinka, położonym niedaleko od zabudowań fabrycznych. Wczesnym rankiem dnia 10 stycznia 1942 r. oboje ze Szczerbowską zdążaliśmy na umówione miejsce od strony szosy katowickiej. Wybraliśmy się tak wcześnie, aby zdążyć jeszcze przed nastaniem dnia opuścić miejsce spotkania. Na wszelki wypadek umówiliśmy się z Szczerbowską, że w razie gdyby nas przyłapano w rozwalonym domku, będziemy się tłumaczyć sprawami "sercowymi". Szliśmy z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, brnąc po kolana w śniegu i należycie wykorzystując teren, by nie zauważył nas jakiś kręcący się po torach kolejowych bahnschutz. Po wejściu do domku ukryliśmy się w rozwalonym piecu kuchennym. Na wszelki wypadek, ale tak, by moja towarzyszka, chociaż była dzielną kobietą, nic nie wiedziała, trzymałem pistolet w pogotowiu. Różnie mogło się zdarzyć. Nie było nam zimno, bo piec był trochę za ciasny na dwoje dorosłych ludzi, więc z konieczności byliśmy przytuleni do siebie. Czekaliśmy sporą chwilę, zamienieni w słuch. Najwyraźniej słyszeliśmy bicie swych serc. Nic w tym dziwnego. Byliśmy oddaleni nie więcej jak 60 metrów od zabudowań fabrycznych. Po dłuższej chwili siedzenia w takim niezbyt wygodnym miejscu do uszu naszych doleciał ledwo dosłyszalny skrzyp zmarzniętego śniegu, po którym ktoś szedł. Moja towarzyszka wyraźnie zadrżała i mocno chwyciła mnie za rękę. Wtedy zorientowała się, że mam przy sobie "spluwę". - Wziąłeś - powiedziała. - Ja też mam taką małą. Nie mówiłam ci, bo się bałam, że mnie zbesztasz. Nie było czasu na więcej słów. Koło domu śnieg zaskrzypiał gwałtowniej i nastąpiła chwila najwyższego napięcia nerwów - kto ukaże się w ciemnym otworze, będącym nie tak dawno drzwiami, przez które wchodzili kiedyś jego właściciele. Mogli to być przecież zamiast więźnia esesmani. Na szczęście szybko nastąpiło odprężenie. Gdy tylko w drzwiach ukazała się ciemna postać, Szczerbowska natychmiast rozpoznała w niej więźnia i pierwsza wyskoczyła z ukrycia, dając mi znak, bym także wyszedł. Odbyła się krótka, bez jakiegoś wstępu, rozmowa. Obu stronom chodziło o czas powrotu. Szybko omówiliśmy sposób ucieczki, dzień i godzinę, ubrania i hasła. Termin ucieczki ustaliliśmy na dzień 13 stycznia, godzina 5 minut 30. Gdyby się ucieczka w pierwszym dniu z jakichś przyczyn nie powiodła, obowiązywał dzień następny, a gdyby i to okazało się niemożliwe, to za tydzień w tych samych dniach i o tej samej godzinie. Spóźnienie dopuszczalne nie więcej jak 10 minut. Więzień ma przyjść przebrany za esesmana. Ten znienawidzony mundur był mi bardzo potrzebny do innych celów, a także ułatwiał więźniowi opuszczenie zabudowań fabrycznych, co warunkowało powodzenie ucieczki. W drodze powrotnej Szczerbowska z zadowoleniem szczebiotała o tym i owym. Widziałem, że była bardzo z siebie zadowolona, a gdy tylko wyszliśmy na szosę, powiedziała: - Nie mówiłam ci, że mam pistolet, bo pomyślałbyś sobie, że się boję. Przez cały dzień siedziałam w pokoju i uczyłam się nim posługiwać. Myślisz, że nie umiem? - I nie czekając na odpowiedź, zgrabnie zarepetowała. - No, co? Potrafię, prawda? Co prawda zrobiła to po babsku, ale dość fachowo, musiałem jej to przyznać. Potem mówiła dużo z ożywieniem. Żyła tą ucieczką, włożyła w nią całą duszę. Przyznam, że byłem z tego zadowolony, że umiała się tak przejmować robotą. W przeddzień ucieczki, wieczorem, przyjechałem na Stare Stawy rowerem. Spakowaliśmy uprzednio przygotowane ubranie cywilne i wszystko, co potrzebne było robotnikowi, udającemu się rano do pracy. Omówiliśmy jeszcze to i owo, zwyczajnie, jak przed każdym niezwykłym, mającym wkrótce nastąpić wydarzeniem. Każde z nas było zajęte swoimi myślami, brakowało słów do rozmowy. Ponieważ poprzednią noc spędziłem: na powielaniu naszej gazetki, wychodzącej w owym czasie pod nazwą "Orka", wykorzystałem sytuację i poszedłem spać, pozostawiając czuwanie Szczerbowskiej. Może to ostatnia noc spokojnego snu? Któż mógł w tych czasach przewidzieć, czy w ciągu następnego dnia nie przyjdzie gwałtowna zmiana i, zamiast w łóżku, spocznie człowiek na zimnym betonie w lochu lub w kostnicy z przestrzeloną czaszką? - Prześpij się - zachęcała Szczerbowska - ja i tak bym nie zasnęła. Przeżywam to wszystko bardzo mocno, więc na pewno nie zaśpimy. Chętnie będę czuwała, bo spóźnić się nie możemy - upomniała mnie na odchodnym. Miałem już trochę zaprawy w pracy konspiracyjnej, mimo to także nie mogłem zasnąć. Organizowałem pierwszą ucieczkę, więc byłem trochę zdenerwowany i wciąż kontrolowałem się w myślach, czy czegoś nie zaniedbałem. Wśród tego rodzaju rozmyślań upływały godziny. Wreszcie zasnąłem. Sen miałem niespokojny, męczący. Zadowolony byłem, gdy poczułem lekkie szarpnięcie i usłyszałem słowa: - Wstawaj. Już czas. Stoję nad tobą już chwilę. Czegoś taki niespokojny? - Ech tam, wydaje ci się - powiedziałem. - Pewnie mi się coś śniło. Ubrałem się szybko i przed godziną 4 cichutko, by nie pobudzić domowników, którzy absolutnie o niczym nie wiedzieli, ruszyliśmy oboje na rowerach przez Oświęcim w kierunku wsi Babice. Przez miasto jechaliśmy powoli. Z ukosa spoglądałem na swoją towarzyszkę. Udawała zucha, ale widziałem, że była podniecona i miała dreszcze. Widząc to, pokpiwałem z niej z cicha, by oderwać jej myśli od tego, co może nastąpić za godzinę. - Modliłam się do Szymona Judy, który jest patronem więźniów - mówiła. - Nie myśl, że się boję. To z zimna tak mną trzepie, ale zaraz się rozgrzeję. - Wierzę, wierzę. Ale o tym, że więźniowie mają jakiegoś świętego patrona, to naprawdę nie wiedziałem. - No, widzisz. Toś się dzisiaj dowiedział. Żyjemy w takich czasach, że dobrze jest wiedzieć, do kogo się modlić, by się nim opiekował w razie potrzeby. Ale lepiej, by nie było tej potrzeby. - No tak, tylko że święci nic więźniom nie dają - powiedziałem. - Bo oni nie są od tego. Od tego my jesteśmy. Powinieneś o tym wiedzieć. Dojeżdżaliśmy do miasta. O tej godzinie ludzie i miasto jeszcze spało. Tylko gdzieniegdzie z zaciemnionych okien sączyła się smużka światła. Może przy tym świetle matka karmiła swe maleństwo. A może ktoś wybierał się do znienawidzonej pracy... Budzący się do życia ranek był pogodny i mroźny. W smugach świateł zaciemnionych rowerowych lamp śnieg iskrzył się, jakby rozsiano po nim miliony diamentów. Na firmamencie przybladłe już gwiazdy drgały jeszcze jak motyle, uśmiechając się radośnie, że kończy się ich wędrówka i że wreszcie udadzą się na spoczynek, by znowu wieczorem zaświecić ludziom, jak to czynią już od milionów lat. Jadąc tak powoli, zachowywaliśmy się jak romantyczna para, szukająca swoich gwiazd. W czasie mocnych samotnych wędrówek lubiłem patrzeć na gwiazdy. Moja towarzyszka wybrała najjaśniej świecącą i twierdziła, że się do niej uśmiecha, więc wszystko nam pójdzie dobrze. Spod kół rowerowych wydobywało się żałosne skrzypienie, które w nocnej ciszy dziwnie odbijało od domów opustoszałej ulicy, a poza miastem, nie zatrzymywane, biegło w dal i zatracało się gdzieś daleko. Gdy dojeżdżaliśmy do budynku gimnazjum zajętego przez wojsko niemieckie, przestaliśmy rozmawiać. Każde z nas myślało o jednym tylko - jak powiedzie się nasz plan wyrwania z piekła jednej ofiary i oddania jej społeczeństwu. Około 500 metrów za wiaduktem kolejowym zsiedliśmy z rowerów, zboczyliśmy w lewo na puste pole i pozostawiliśmy ukryte w śniegu rowery. Dalszą drogę odbyliśmy pieszo. Zapadając się w głęboki śnieg, pomału posuwaliśmy się w kierunku umówionego domu. Wokół panowała głucha cisza, przerywana tylko od czasu do czasu grzmotem zderzających się z sobą, przetaczanych wagonów lub głośnym żałosnym syczeniem parowozów na pobliskim dworcu. Wreszcie w odległości 50 metrów zamajaczył domek. Wytężamy wzrok i słuch. Nie zauważywszy nikogo i nic podejrzanego, powoli, krok za krokiem zbliżamy się do celu. Tuż pod domem zastanawiamy się króciutko, co dalej robić. Nie bez obawy decydujemy się wejść do wnętrza domu. Dla pewności mocniej przyciskamy pistolety do biodra, by w razie potrzeby nie zadrżała ręka. Serca walą w piersiach, aż dech zapiera. Robimy kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. Powietrze zadrżało mocniej od wpadającego na dworzec pociągu. Wykorzystując ten moment, jednym skokiem dopadamy ściany domu i przylepiamy się do jego zimnych murów. Przez otwór okienny ostrożnie badam wnętrze domu. Nie zauważywszy nikogo i nic podejrzanego, wchodzimy do środka. Stojąca obok mnie dzielna moja towarzyszka kłapie niesamowicie zębami i drży cała jak liście osiki. - To z zimna - tłumaczy pośpiesznie, widząc, że się lekko uśmiecham. - Trzymaj mocniej pistolet, Zosiu, bo ci wyleci, skoro ci tak zimno - powiadam. Sam nieraz odczuwałem takie "zimno", ale przed sobą nie musiałem udawać zucha. Nikt nie patrzył na mnie, więc nie potrzebowałem się tłumaczyć. W domu ustawiłem się koło drzwi w ten sposób, by w razie jakiejś niespodzianki łatwiej móc zaskoczyć przeciwnika i uzyskać nad nim przewagę. Wskazówki na zegarku przesunęły się na godzinę 5 minut 25. Liczymy teraz minuty: 4-3-2. Och, psiakrew, jak te minuty się wloką. W tym momencie łowię uchem odgłosy skradania się kogoś w kierunku domu, w którym jesteśmy ukryci. Obliczam szmery, aby wywnioskować, ile to może być osób. Nic z tego nie wychodzi. Za moment tuż koło domu słychać wyraźnie kroki jednego człowieka i następuje najważniejsza chwila - w ciemnym otworze staje wysoka postać esesmana. Ostrożnie wchodzi do wnętrza i cichutko nuci godzinki, umówiony znak rozpoznawczy. Choć jest ciemno, natychmiast poznaję więźnia. Reszta już idzie szybko i składnie. Wiemy, że nie mamy ani chwili do stracenia. Kilka szybkich ruchów i esesman przedzierzga się w cywila. W pewnej chwili wydaje się nam, że od zabudowań fabrycznych skrada się ktoś w kierunku naszego domu. Wszyscy troje zamieramy w bezruchu i wyczekiwaniu czegoś niezwykłego. Trwało to tylko parę sekund. Stanąłem na straży, a więzień kończył przebieranie się. Czasu było mało, trzeba się było liczyć z każdą minutą. Znajdowaliśmy się zaledwie 50 - 60 metrów od tuczami. W każdej chwili ucieczka mogła być zauważona i wtedy... lepiej nie myśleć, co wtedy. Szczerbowska, choć w dalszym ciągu było jej "zimno", zachowywała się dzielnie. Nawet mniej kłapała zębami. Rozpierała ją radość, że to jej dzieło dochodzi do skutku, więc trzymała się mocno. Była godzina 5,40, gdy wszystko było gotowe. Pakujemy mundur esesmana, bierzemy nogi "za pas" i szybko oddalamy się z niebezpiecznego miejsca. Wygrzebujemy ze śniegu rowery i ostrożnie zbliżamy się do szosy. Nie widząc nic podejrzanego na szosie, zostawiamy naszą towarzyszkę, siadamy na rowery i jedziemy w kierunku miasta. Miałem obmyślony plan drogi na przygotowaną melinę dc Łęk-Zasola. Uważałem, że najbezpieczniej będzie jechać najruchliwszą drogą, a więc przez miasto, później zaś szosą Oświęcim - Kęty. Wychodziłem z założenia, że jeśliby ucieczkę zauważono wcześniej, niż przewidywaliśmy, esesman odpowiadający za załogę tuczami w obawie o własną skórę będzie poszukiwał zbiegłego na własną rękę, a dopiero po pewnym czasie zawiadomi swoje władze. Obliczyłem, że mogłoby to nastąpić najwcześniej za godzinę. Tyle mniej więcej czasu potrzeba było i nam, by dotrzeć do meliny. Poza tym wiadomym mi byki, że w wypadkach ucieczki z obozu poszukiwania przeważnie kierowano na boczne drogi i w kierunku Wisły. Niemcy liczyli się z tym - zresztą nie bez słuszności - że uciekający ze względu na swój wygląd musi unikać ruchliwych dróg i przejść. Świtało już, gdy dojeżdżaliśmy do miasta. Z domów tu i ówdzie wybiegały na ulice opatulone ludzkie postacie. Goniły ich własne kłopoty i troski, więc nie zwracały uwagi, kto tam przechodzi, czy przejeżdża obok nich. Tu i ówdzie prosto do góry unosił się dym z kominów, zwiastujący tym samym dzień pogodny. Gdzieniegdzie staruszki-dozorczynie, zaspane i zziębnięte, zamiatały chodniki, czyniąc to niedbale, widać, że z konieczności. Poza tym miasto było puste i smutne jak każda miejscowość wyludniona, a takim był Oświęcim po wysiedleniu dużej części ludności polskiej, a zwłaszcza po usunięciu wszystkich Żydów i po rozebraniu dużej ilości domów mieszkalnych dla potrzeb obozu. Tuż za zakładem oo. salezjanów napotkaliśmy patrol policyjny, który zdążał na posterunek. On także nie zwrócił na nas uwagi, widząc najwyraźniej, że spieszymy przecież do pracy, którą Niemcy wysoko cenili. Pomimo to na ich widok doznałem niezbyt przyjemnego uczucia. Miałem wszak pod własną kurtką bluzę esesmana, a w paczce przymocowanej do roweru spodnie i czapkę. Rzecz ciekawa, czujni na ogół i podejrzliwi oświęcimscy żandarmi nie objawiali tego dnia najmniejszej chęci do zaczepiania kogokolwiek. Widocznie mróz tak uspokajająco podziałał na nich, bo miarowym, groźnym krokiem zmierzali do ciepłych izb posterunkowych ku naszej radości i zadowoleniu. Po wyminięciu patrolu jechaliśmy normalnie, by nie wzbudzić podejrzenia. Oddaliwszy się nieco, zwiększyliśmy tempo, ot tak niby dla rozgrzewki. Dopiero za miastem nacisnęliśmy pedały, aby jak najszybciej dostać się do Grojca, a w razie alarmu w obozie zboczyć z Grojca w kierunku Osieka, w lasy, i tam przeczekać do wieczora, a potem pod osłoną nocy przedostać się na melinę do Łęk-Zasola. Jak przewidywaliśmy, ucieczkę zauważono dość późno. Byliśmy już na tzw. grojeckiej górze, gdy długo i przeraźliwie zawyła syrena alarmowa w obozie. Okoliczna ludność wiedziała już, co to znaczy. Zwykle w takich wypadkach osoby chcące pomóc uciekającym więźniom snuły się tak niby od niechcenia po wertepach, lasach i ustronnych miejscach, by w razie napotkania zbiega pospieszyć mu z natychmiastową pomocą, chroniąc go przed pogonią czy to specjalnych patroli obozowych, czy okolicznej żandarmerii lub osiedlonych tu bauerów. Głos wyjącej syreny poderwał i nasze nogi do szybszego pedałowania. Jechaliśmy teraz co sił. Na Tarniówce musieliśmy nieco zwolnić, gdyż od strony Osieka w kierunku Kęt akurat wjeżdżało na naszą szosę, także na rowerach, dwóch Niemców. Opóźniało to co prawda naszą jazdę, lecz nie chcieliśmy ich wymijać, by nie zwrócili na nas uwagi. Na szczęście Niemcy pojechali w kierunku Kęt, a my w kierunku Jawiszowic. Na tej właśnie trasie leżą Łęki-Zasole, cel naszej podróży, raczej ucieczki. Gdy znaleźliśmy się na drodze do Jawiszowic, wzięliśmy ostre tempo i po kilku minutach przybyliśmy na melinę. Tu, u Juliana Dusika, po spożyciu śniadania i zabezpieczeniu zbiega, udałem się na swoją melinę, by wreszcie trochę odpocząć. O godzinie 14 musiałem wyjechać do Krakowa. Przewidywania moje co do kierunku, w jakim pójdzie pościg, sprawdziły się. Okazało się, że istotnie aż do zmroku po bocznych drogach wałęsały się patrole żandarmów, legitymujących młodych ludzi i mężczyzn w średnim wieku. Ciekawe rzeczy działy się na dworcu w Oświęcimiu. Pozornie panował tam spokój. Ale wśród podróżnych, przy kasach i w poczekalniach, trochę czujniejszy obserwator natychmiast zauważył kręcące się podejrzane typy przebranych esesmanów. Chodzili niby to obojętni na wszystko, ale czujni i groźni. Na peronie zaś pełno było umundurowanych "truposzy". Tylko ja znałem dokładnie przyczynę ich niepokoju. Odczuwałem piekielną radość patrząc na to wszystko i uśmiechałem się tylko pod wąsem, że ta banda w tak doborowym składzie przyszła tu na polowanie. Pomyślałem sobie, że Niemcy muszą być pozbawieni praktycznego, konspiracyjnego zmysłu, jeśli tu szukają zbiegłego więźnia. Toteż bawiłem się doskonale, obserwując ich daremne wysiłki. Gdy podszedłem do kasy, by wykupić bilet, zauważyłem, że zbliżył się tu także ryży facet, niby to obojętny, trochę zakłopotany. Obserwując mnie bacznie, wypytywał kasjera o połączenie z Breslau (z Wrocławiem). Pomyślałem sobie: "Wiem, łotrze, o co tobie chodzi" i spokojnie odszedłem od kasy w głąb poczekalni, śmiejąc się w duchu. Byłem spokojny wiedząc, że rysopis mój nie odpowiadał rysopisowi zbiega. Po wyjściu na peron zauważyłem, że wszystkich młodszych i średniaków legitymowali umundurowani esesmani. Młodszym zdejmowali czapki z głowy. Więźniowie, jak wiadomo, ostrzyżeni byli do gołej skóry. Mnie jakoś przy wyjściu na peron "honorowali", ponieważ nie zdejmowali mi czapki, z czego byłem niezmiernie rad, bo było wtedy zimno. Pociąg do Krakowa był już podstawiony, więc wsiadłem do niego i z okna wagonu obserwowałem dalszy przebieg wydarzeń na peronie. Nie zaszło tam nic szczególnego. Od tego miejsca do domu i zabudowań fabrycznych, miejsca rannej ucieczki, nie było więcej niż 300 metrów. Przeszedłem na drugą stronę wagonu, by się lepiej za dnia przypatrzeć tym miejscom. Na kilka minut przed odejściem pociągu z przeciwnej strony peronu wpadło do wagonów po kilku esesmanów i stanąwszy w drzwiach, groźnie krzyknęli: "Mütze ab!!" Wszyscy posłusznie zdjęli czapki. Chcieli się, juchy, przekonać, czy nie ma kogoś z ostrzyżoną głową. Nagle jeden z nich z groźną miną zbliżył się do mnie i własnymi rękami sprawdził, czy nie mam przypadkiem łysej peruki na głowie. W tym czasie miałem już dużą łysinę, a resztę włosów ostrzyżoną na "kolano", pewnie to tak Szwaba zaciekawiło. Obejrzał mnie dokładnie ze wszystkich stron i odszedł niezadowolony. Jak nigdy przedtem nie cieszyłem się ze swej łysiny, tak wtedy doceniłem jej wartość i od tego czasu żyjemy z sobą w idealnej zgodzie. Moi współpasażerowie byli tym mocno zdziwieni i zaniepokojeni. Nic dziwnego, nie wiedzieli przecież, o co chodzi. Odetchnęli z ulgą, gdy pociąg ruszył. Jakoś potem wszyscy podejrzanie mi się przyglądali, ale się tym nie martwiłem. Chciało mi się spać, więc wcisnąłem się w kąt i udając że śpię, naprawdę obserwowałem ich spod okna. Szeptali coś do siebie i pokazywali w moją stronę. Może się i mnie bali? Po kilkutygodniowym pobycie u Dusików, dzięki ich troskliwe, opiece, Mólka-Choynowski szybko wracał do równowagi. Niestety, człowiek ten zaczął się zachowywać w sposób niepokojący. Odbywał zbyt częste i niebezpieczne wycieczki na Stare Stawy bez zachowania choćby minimum ostrożności. Ani perswazje gospodarzy, ani moje nie odnosiły absolutnie żadnego skutku. Wkrótce też stał się ciężarem nie do zniesienia. Dotychczas gościnny gospodarz, obawiając się o własne życie, wymógł na mnie, abym zabrał od niego nieobliczalnego faceta. Gdy szedłem po niego pod obóz owego pamiętnego ranka, myślałem, że przyda się do pożytecznej roboty, której było wszędzie pod dostatkiem. Po rozmowach z nim szybko zrezygnowałem z jego pomocy, ponieważ wiedziałem już aż nazbyt dobrze, że w naszych szeregach nie może być dla niego miejsca. Nie miałem co z nim zrobić, a od Dusików musiałem go zabrać. Na moją propozycję, by pojechał do Warszawy jako swego miejsca zamieszkania, oświadczył, że z tego terenu nie odejdzie. Nie uznawał nikogo i z nikim się nie liczył. Był człowiekiem bardzo trudnym we współżyciu i złym, a stąd i niebezpiecznym. W tym czasie utrzymywałem dobre stosunki z ówczesnym z-cą komendanta obwodu AK, Stanisławem Dębowiczem-"Radomem". Zaproponowałem mu, aby przyjął Molkę do pracy wojskowej, ponieważ nie mogłem go puścić samopas. "Radomowi" opowiedziałem wszystko, nic nie ukrywając. Mimo to przyjął go i tymczasowo umieścił u Konstancji Witkowskiej w Kobiernicach. Przebywał tam dość długo. Nie zmienił się. Jeszcze teraz, po latach, Witkowska wzdraga się na samo wspmnienie tego nazwiska. Przekazanie Mólki-Choydowlskiego do AK nie zakończyło moich z nim kłopotów. Dał on jeszcze później kilka razy znać o sobie. Za naszą pomoc w zorganizowaniu mu ucieczki brzydko mi zapłacił. Cóż, choć nie paliłem się, kierowany przeczuciem, do pomagania w tej ucieczce, nie mogłem przecież przewidzieć, Co się kryje w tym człowieku. Kim był naprawdę, dowiedzieliśmy się dopiero, gdy zrzucił pasiak. Później dopiero dowiedziałem się, że Mólka-Choynowski był wrogiem ruchu ludowego, a szczególną nienawiść czuł do wiciarzy, co odczułem później na własnej skórze. W nienawiści tej wytrwał do końca swego życia. Jak już wspomniałem, nie byłem zwolennikiem ucieczek. Pomimo tego, gdy trzeba było pomóc zbiegłemu, nigdy ani ja, ani też żaden z naszych członków nie odmawialiśmy pomocy. Wielu więźniom pomagał w ucieczkach długoletni członek Zarządu Powiatowego Stronnictwa Ludowego w naszym powiecie, Franciszek Żurek z Polanki Wielkiej. Mieszkał z dala od wsi, w ustronnym miejscu, co dodawało odwagi trwożliwie zachowującym się nocnym gościom w pasiakach do spróbowania szczęścia. Budzony w nocy ze snu delikatnym pukaniem w okno, wstawał, ażeby przyjąć do siebie lub też udzielić potrzebnych wskazówek szukającym pomocy. Z właściwym mu spokojem i statecznością o każdej porze dnia i nocy oddawał uciekającym więźniom usługi. Gdy trzeba było, parę dni karmił, ubierał i chociaż nie przelewało się u niego w domu, zawsze coś znalazł dla gościa, którego czekała daleka droga. Gdy gość, zażenowany zauważonym w jego domu niedostatkiem, odmawiał przyjęcia zaofiarowanych rzeczy, odpowiadał niefrasobliwie: - Odda mi pan, jak będzie miał więcej ode mnie. Ja i moje dzieci od dawna przyzwyczajeni jesteśmy do biedy - i wciskał gościowi do kieszeni, co miał, na drogę. - Jak nastaną lepsze czasy, to... - zaczynał więzień. - Daj pan spokój. Żadne to... - nie pozwalał dokończyć Żurek. Tak na przykład pod koniec lipca 1942 r. wczesnym rankiem zapukał do domu Żurka gość w pasiaku. Od kilku dni błądził on po okolicy w obawie, by nie natknąć się na jakiegoś bauera. Spał pod gołym niebem i żywił się tym, co w polach nadawało się do zjedzenia. Wreszcie dowlókł się wieczorem pod dom, a bojąc się, że może mieszkają w nim Niemcy, siedział całą noc w zbożu i dopiero rano, gdy usłyszał polską mowę, zdecydował się wejść i poprosić o pomoc. Był wynędzniały i wyglądał okropnie. Żurek natychmiast przygarnął więźnia, nakarmił i ukrył u siebie. Zbiegowi na dalszą drogę potrzebne było cywilne ubranie, którego Żurek - ogołocony ze wszystkiego po wysiedleniu - nie miał. Ostatniego z siebie dać nie mógł. Tego samego wieczora skontaktował się ze mną i powiadomił mnie, kogo przechowuje u siebie i czego potrzeba, by zbieg mógł udać się w swoje strony. Sprawa była pilna. Kupienie jakiegokolwiek ubrania nie było w owym kartkowym czasie łatwe, a chodzenie i żebranie u kogoś także niebezpieczne, bo wzbudzało podejrzliwość. Bez żalu oddałem zbiegłemu więźniowi własne ubranie - kto tani w czasie okupacji przywiązywał większą wagę do takich rzeczy. Zresztą byłem w tym szczęśliwszym położeniu od innych, że dysponowałem kuponami na materiały tekstylne, za które zawsze łatwiej mi było kupić ubranie. Wieczorem odprowadziłem przebranego zbiega do granicy i poszedłem z nim aż do Ryczowa. Nie chciał ujawnić swego nazwiska. Może i lepiej. W rozmowie był bardzo powściągliwy. Ruszał ciągle wargami, jakby się modlił. Myślałem, że to ksiądz, ale gdy go o to zapytałem, odparł, że nie, że jest żonaty i ma dzieci, za którymi strasznie tęskni. W Ryczowie podziękował mi za pomoc i rozstaliśmy się. Więcej go nie spotkałem. Najwięcej takich nocnych gości przewinęło się przez dom Żurka pod koniec 1943 r., kiedy to została zniesiona w obozie odpowiedzialność zbiorowa za ucieczki. Niektórzy nasi ludzie, np.: Karol Petkowski, Franciszek i Andrzej Dusikowie, Łaczny, Ftalsiński i wielu innych członków Batalionów Chłopskich czy "Rocha" pomagało w ucieczkach organizowanych przez inne organizacje konspiracyjne. Wspomagali także więźniów uciekających na "dziko", a takich ucieczek w tym czasie było sporo. Petkowski, jako szef łączności komendy obwodowej BCh, poza przerzutem uciekających więźniów do GG oraz wyświadczaniem innego rodzaju usług, zorganizował w komendzie komórkę wystawiania "lewych" dokumentów (Personalausweiskarte), obowiązujących wszystkich Polaków mieszkających na Górnym Śląsku. W ten sposób uciekający więźniowie, jeśli tylko dostali się w ręce ludzi zorganizowanych, otrzymywali natychmiast odpowiednie dokumenty, co ułatwiało im swobodniejsze poruszanie się po terenie. Petkowski zajmował się również sprowadzaniem dla przechodzących do GG blankietów specjalnych dokumentów, tzw. kennkart, z Krakowa, które później wypełniał zbiegłemu zgodnie z jego życzeniami. Dzielnie mu w tym pomagała przewodnicząca powiatowa Ludowego Związku Kobiet, kol. Celina Baścik. Każdy zbiegły, z którym nawiązano kontakt, otrzymywał arbeitskartę. Służyła ona jako dowód, że się jest człowiekiem pracującym i nie je się chleba za darmo. Arbeitskarty "organizował" członek komendy obwodowej BCh, Kajzer z Bystrej Śląskiej, oraz Andrzej Honkisz z Kobiernic. Z dokumentów wystawionych przez tamtejszą komendę obwodową Batalionów Chłopskich korzystali także i członkowie PPS - Władysław Pytlik i Kostek Jagiełło. Dokumenty takie otrzymał również uciekinier z obozu płk Limanowski-"Turnia-Bystrzański", którego nasz kol. Petkowski przekazał pieczołowicie w okolicy Skawiec Galasowi-"Hańczy" z AK. W tej sprawie i ja także miałem pewien udział, powiadamiałem mianowicie o ucieczce Limanowskiego dra Marcyjanka w Krakowie, mieszkającego wtedy przy ul. Potockiego. Ludzie naszej grupy biorą także udział w akcjach organizowanych przez Kostka Jagiełłę, więźnia, który uciekł z obozu 27 czerwca 1944 r. Kostek, po niedługim pobycie w Warszawie wraca na teren przyobozowy z odpowiednimi poleceniami od swej organizacji. Wykorzystując dawną sieć kontaktów przyobozowych i korzystając z pomocy żołnierzy Batalionów Chłopskich, rozpoczyna swą działalność. Kostek Jagiełło był to młody jeszcze chłopak, o niezwykłym temperamencie i rzadko spotykanej odwadze i bojowości. Porywał za sobą szczególnie młodych jak on i jak on niedoświadczonych ludzi. W pracy był nerwowy, impulsywny, a przy tym podejrzliwy i apodyktyczny, co Wpływało na powstawanie nieporozumień między ludźmi pracującymi wokół obozu. W październiku 1944 r. organizuje on tragiczną w skutkach ucieczkę dziewięciu więźniów. Miała to być jedna z mistrzowsko przygotowanych akcji. Wszedł on mianowicie w porozumienie z jednym z esesmanów, który zobowiązał się samochodem prowadzonym przez siebie wywieźć z obozu przygotowanych na to więźniów. Współorganizatorem tej ucieczki był Julian Dusik. W godzinach rannych 27 października ów esesman, zgodnie z umową między Kostkiem a nim, miał dostarczyć owych dziewięciu więźniów przebranych za esesmanów do Juliana Dusika do Łęk-Zasola, skąd, po odpowiednim przygotowaniu, mieli się oni udać na tylko Kostkowi wiadome miejsce. Tymczasem o umówionej godzinie ludzie czekający w spokoju na przyjęcie więźniów zostają zaskoczeni przez Niemców, których przywiózł samochodem umówiony z Kostkiem esesman. Zanim zorientowano się, że to prawdziwi esesmani, a nie przebrani więźniowie, było już za późno. Wywiązała się krótka, tragiczna walka, w której padł, zastrzelony w czasie ucieczki, Kostek, a reszta osób czekająca na przyjęcie więźniów z łatwością została osaczona i aresztowana. Nie usiłowali się nawet bronić, zresztą byłoby to bezsensowne. Tak więc aresztowano i tym samym samochodem przewieziono do Oświęcimia na oddział gestapo Juliana Dusika, jego córkę Wandę, Franciszka Dusika i Kazimierza Ptasińskiego. U Dusika Niemcy przeprowadzili bardzo skrupulatną rewizję. Zwłoki Kostka przewieźli do obozu i wystawili - zgodnie z panującym w obozie zwyczajem - na placu apelowym z tablicą na piersiach, na której umieszczono napis: "Hura, znowu jestem tu!". Z Oświęcimia udaje się zbiec tylko Ptasińskiemu. Reszta została wywieziona do Mysłowic. Stamtąd, po śledztwie, przewieziono ich z powrotem do Oświęcimia, gdzie przebywają do końca istnienia obozu. Z ostatnimi transportami pieszymi wychodzą w głąb Rzeszy. W styczniu 1945 r. z jednego z takich transportów ucieka i powraca do rodzinnej wsi Franciszek Dusik. Nieco później powraca Wanda Dusik. Julian Dusik zaginął w nie znany nikomu sposób. Zdarzają się niekiedy wypadki, że nawet najlepsze plany jakiegoś działania zawodzą. Ucieczka ta udać się nie mogła, ponieważ wchodziła tu w grę zdrada esesmana. Ale ci, co czekali na przybycie więźniów, powinni być nieco przezorniejsi. Gdyby, jak powinno się w takich wypadkach postąpić, wystawili w zaroślach pobliskiej Soły chociażby jedną czujkę z umówioną sygnalizacją i przygotowali się do ewentualnej obrony, nie doszłoby do niespodziewanego zupełnie zaskoczenia i do tak tragicznej śmierci młodego, dzielnego Kostka. Obecnie na tym miejscu, gdzie zginął Kostek, stoi skromny pomnik. Właścicielka tego skrawka ziemi, która znała dobrze Kostka i lubiła go, składa pod nim kwiaty. Niepoślednie miejsce wśród osób udzielających nocnym gościom w pasiakach pomocy zajmuje Jedlińska, zwana "Mamą". Codziennie, ledwie pierwsze brzaski dały się zauważyć na niebie, wychodziła przed dom ze wzrokiem skierowanym w stronę Soły. Długo wpatrywała się w zarośla i aż do bólu w uszach nasłuchiwała, czy nie dobiega skądś melodia gwizdanej lub śpiewanej kolędy czy też jakiś inny ustalony przez kontakty z obozem sygnał, co miało być dowodem, że w zaroślach znajduje się zbiegły z obozu więzień, któremu trzeba dać schronienie. Stodoła jej stała zawsze otwarta, a w niej przygotowany był specjalny bunkier, w którym uciekinierzy z obozu znajdowali pierwsze schronienie i serdeczną opiekę. Tak to w sercu tej prostej kobiety odezwała się miłość ojczyzny. A siły tych uczuć doznali na sobie ci wszyscy, którym pomogła wydostać się z zarośli Soły i często na pół żywych schroniła w swej zagrodzie. Kto tam nie przeszedł przez jej stodołę?! Jan Preizner, Tomek Sobański, Staszek Furdyna, Wincenty Ciesielczuk, Edward Patkowski... - Eee, nie pamiętam - odpowiada Jedlińska, gdy ją ktoś o to pyta. - Nigdy nie pytałam o nazwiska. Nie były mi potrzebne. Więźniami byli. Nie mogłam odmówić... Jak już wspomniałem, w 1943 r. została zniesiona zbiorowa odpowiedzialność więźniów i ich rodzin za ucieczki z obozu. Tak więc moralny hamulec, który wstrzymywał wielu więźniów przed ryzykiem ucieczki, został usunięty. Wielu więźniów wykorzystywać teraz będzie każdą sytuację, aby uciec z obozu czy to w sposób zorganizowany, czy też "dziki". Najwięcej było ucieczek "dzikich". Więźniowie wiedząc o tym, że wydostawszy się z obozu, mogą zawsze liczyć na pomoc ludności polskiej, organizowali ucieczki na własną rękę. O naszym stosunku do organizowania ucieczek z obozu pisze W. Kożusznikowa. Oto fragmenty jej relacji: "Jesienią 1942 r. kilku więźniów chciało uciekać z obozu. "Opiekun" był przeciwny ucieczkom. Wiadomo nam było, że za ucieczkę jednego więźnia dziesięciu idzie na śmierć, a rodziny zbiegłego także ponoszą konsekwencje. Mimo tego zawsze marzyłyśmy: "Ej, ucieczkę zorganizować, to ci robota, aż ciarki po plecach chodzą". "Opiekun" nas beształ za to, ale myśmy na to nie zważały. Raz zaproponowałyśmy ucieczkę Edwarowi Biernackiemu pod warunkiem, że zabierze z sobą Ryszarda Korwadka. Wykombinowałyśmy, że jak się Biernacki znajdzie na wolności, to go przecież "Opiekun" nie odeśle do obozu z powrotem. Biernacki w pierwszej chwili bardzo się ucieszył. Później długo nie pisał do nas. Wreszcie napisał, że przemyślał wszystko i uciekał nie będzie, ponieważ swego życia nie chce okupywać życiem dziesięciu kolegów. Pisał nam także, że jeśliby zaistniały kiedyś takie okoliczności, że za uratowanie jego życia nikt nie zostanie skazany na śmierć, nie omieszka skorzystać z okazji i wtedy poprosi o pomoc. W całej tej sprawie podejrzewałyśmy robotę "Opiekuna". Dziś rozumiem, że opłacanie wolności jednego człowieka życiem dziesięciu, to zbyt wysoka cena. (...) Zdarzało się i tak, że niektórzy więźniowie, należało to co prawda do rzadkości, byli zwalniani z obozu. Dawali nam wtedy znać, więc na dworcu przygotowywałyśmy herbatę i przekąski. Byli tacy, co i pieniądze dawali, by w ten sposób wziąć udział w pomocy więźniowi. Było to najprzyjemniejsze w naszej pracy. Odprowadzani do pociągu naszą serdecznością, wołali: "Napiszemy, jak tylko znajdziemy się na miejscu. Nasze żony i matki jeszcze raz wam podziękują za wszystko, coście dla nas zrobiły"! Nie czekałyśmy na to. Oni też zapomnieli. (...) Dziś, po latach, kiedy piszę te słowa, inaczej wygląda sprawa ruchu oporu, kiedy obóz jest tylko koszmarnym wspomnieniem, a zgoła inaczej było wtedy, kiedy obóz był rzeczywistością. Inny też jest dziś stosunek samych więźniów do tych, którzy za nich życie narażali, a inny był wtedy. E, szkoda rozmyślań... Jestem żoną robotnika i to, co robiłyśmy, robiłyśmy z poczucia obowiązku nie wobec osób, lecz wobec Ojczyzny". Władysława Kożusznikowa. Z codziennej pracy pod obozem W 1941 r., z chwilą pozyskania dla sprawy pomocy więźniom krakowskich ludowców i otrzymywania przez naszą grupę dotacji Rady Głównej Opiekuńczej oraz Delegatury, główny ośrodek organizacji lekarstw, a w dużej mierze i środków finansowych znalazł się poza granicami naszego terenu przyłączonego do Rzeszy. W związku z tym zachodziła teraz konieczność przerzucania zgromadzonych tam środków przez granicę na tereny przyobozowe, by móc je później dostarczyć na umówione punkty, dostępne dla więźniów. Musieliśmy więc zorganizować specjalne punkty przerzutowe dla łatwiejszego i szybszego dostarczania lekarstw pod obóz. Takich punktów przerzutowych mieliśmy trzy. Jeden w Kleczy Dclnej do Wadowic, którym kierował stary działacz ludowy, przewodniczący trójki gminnej "Rocha", Piotr Zemuła. Drugi w Stryszowie do Skawiec, którym kierował Stanisław Niziołek wraz ze swym ojcem Stanisławem. Trzeci, ale już innego rodzaju, najczęściej wykorzystywany, tzw. wypadowy, do przechodzenia przez "zieloną" granicę, w Ryczowie u Kubasa. Z dwóch pierwszych punktów korzystaliśmy przede wszystkim przy przenoszeniu leków mniej cennych, masowych, takich jak: różnego rodzaju maście, proszki, bandaże, wata itp. Specyfiki o dużej wartości i trudne do zdobycia, a więc wszelkiego rodzaju szczepionki i zastrzyki, odbywały krótszą drogę. Przenoszone one były, tak zresztą, jak i prasa konspiracyjna czy kartki cukrowe, które musiały być jak najszybciej rozprowadzone, by nie straciły swej ważności, przez jedną albo dwie osoby, w zależności od potrzeb, w jednym rzucie od Krakowa poprzez Ryczów - Spytkowice - Zator - do Polanki Wielkiej, względnie do Osieka lub Malca, gdzie natychmiast następował rozdział i dalszy transport według przeznaczenia. Ofiarna praca ludzi na terenie GG, a szczególnie Marii Hulewiczowej i Teresy Lasockiej-"Tell" zmuszała do ciągłych wędrówek do Krakowa po odbiór przygotowanych przesyłek, które, przenoszone potem przez pola i wertepy, dostarczane były więźniom we wszystkich porach roku. Zajmowali się tym najczęściej: Piotr Jarzyna-"Jacek" z Płaszowa, Piotr Zemuła, Kazimierz Jędrzejowski-"Kazek" z Osieka i ja, zażywając przy tym niecodziennego sportu i przygód. Jeśli chodzi o mnie, to dla ułatwienia sobie pracy wystarałem się o przepustkę graniczną. Odbyto się to w ten sposób, że Franciszek Świadek z Zygodowic, działacz ludowy z pow. wadowickiego, wezwał mnie "urzędowo" jako sołtys do uregulowania należności podatkowych z tytułu niby to posiadanego na terenie jego wsi gospodarstwa. Z tego rodzaju "urzędowym" wezwaniem udałem się do Starostwa w Bielsku-Białej i po krótkim przeindagowaniu mnie przez "żółtego" (z NSDAP) ze swastyką na rękawie, otrzymałem przepustkę z ważnością na trzy miesiące. Posiadanie takiej przepustki, która dawała nieograniczone możliwości poruszania się po terenach GG, okazało się nie lada wartością. W tym czasie bowiem na wszelkie przejazdy pociągiem po terenie GG trzeba było mieć specjalne pozwolenie, a przepustka uzyskana przeze mnie uprawniała do korzystania z tego rodzaju środków lokomocji do 25 km w głąb GG. Co do dalszych odległości - trzeba było ryzykować i w razie przyłapania udawać, że się jest nieświadomym przekroczenia dozwolonej odległości. Mając przepustkę, mogłem przekraczać granicę, kiedy chciałem i jak chciałem, pociągiem czy na rowerze, w zależności od potrzeb i od tego, czy byłem poważnie obciążony rzeczami nielegalnymi. A że z Krakowa nigdy nie wracało się bez obciążenia, więc szło się przez "zieloną" granicę jako drogą w takim wypadku najpewniejszą. Jeżdżąc pociągiem i przewożąc różne niedozwolone rzeczy, wyspecjalizowałem się w wyszukiwaniu schowków w wagonach kolejowych, nadających się na przykład do ukrycia na czas podróży niezbyt wielkiej ilości prasy czy też innych niedużych pakunków. Ukryte materiały wyjmowałem dopiero w Oświęcimiu, kiedy pociąg był już pusty i odstawiony na boczny tor. Początkowo, gdy nie znałem jeszcze celników, miałem trochę trudności, ale z czasem wszystko się ułożyło. Poznałem się z celnikami, którzy chętnie przyjmowali pół litra "czystej gubernialnej". Przejeżdżających przez granicę było niewielu, przy tym każdy miał coś do ukrycia, więc zajęty był swoimi sprawami i nie zwracał na nikogo uwagi. Dzięki temu można było od przedostatniej stacji buszować po pociągu, ile się chciało i nietrudno było zetknąć się z celnikiem w dogodnej dla siebie sytuacji. Jeśli zaś przypadkowo znalazł się między pasażerami jakiś "trefniak", od razu zostawał "rozpracowany" i o takim wypadku błyskawicznie powiadamiano wszystkich pasażerów. Pod tym wzglądem solidarność przemytników działała bez zarzutu. Szczęście przeważnie mi dopisywało. Po pewnym czasie uprawiałem ten ryzykancki "sport" z zamiłowaniem. Pociągał mnie zawsze ten charakterystyczny dreszczyk emocji, występujący mimo woli, gdy celnicy, tzw. "zielonki", wpadali w Spytkowicach do wagonów na kontrolę z różnego rodzaju hakami i szczypcami, którymi podważali oparcia ławek, szperali w różnych zakamarkach przedziału, chcąc sprawdzić, czy ktoś czegoś nie ukrył. Pasażerowie mieli wtedy grobowe miny i z ukosa obserwowali czynności "zielonego" poszukiwacza. Najgorzej było wtedy, gdy do przedziału wkroczył obcy celnik. "Swoi" nigdy nie byli zbytnio gorliwi, a "półliterki" zawsze miały swoją wymowę. "Stary" przemytnik przyzwyczaja się do niebezpieczeństw jak do jedzenia chleba, toteż mając stosunki, zwykli przemytnicy mogli przewozić to, co chcieli. Tylko nadzwyczajne kontrole, które urządzano dość często, napędzały im trochę strachu i zdarzało się, że w takich wypadkach wysadzano kogoś z pociągu. Dla przemytników nie było to zresztą bardzo groźne. Każdy z nich miał zawsze na Zollamcie kogoś, kto zajął się jego sprawą i po pewnym czasie widzieliśmy go znowu w pociągu, jeszcze pewniejszego siebie. Z moim materiałem było trochę gorzej, dlatego musiał być tak ukryty, by nie wpadł w ręce "zielonki". Załatwienie takiej sprawy byłoby o wiele trudniejsze, a przypuszczać należy, że w ogóle niemożliwe. Szmuglerzy przekraczający przepisy nie byli - mimo wszystko - "Polnisehe Banditen" i na nich celnicy patrzyli raczej pobłażliwie. Co by zrobili, gdyby chwycili na przykład naszą tajną prasę? Na szczęście, takiego wypadku nie było. Po miesiącu byłem już starym przemytnikiem, ze wszystkimi potrzebnymi do tego kwalifikacjami. Oczywiście uchodziłem za zawodowego szmuglera. Była to nie byle jaka ranga i każdy, kto ją zdobył, uważany był za "ważniaka", ale musiał ciągle płacić haracz hojną ręką, a także znać kaprysy każdego "zielonki". Gdy moja przepustka, jak każda inna, po trzech miesiącach straciła ważność, bez skrupułów sprolongowałem ją sam na dalsze trzy miesiące. Pomógł mi w tym mój dobry znajomy, Alfred Hankus, ówczesny kierownik administracyjny kawiarni "Cyganeria" w Krakowie, który do tego celu użyczył mi maszyny do pisania o takich samych czcionkach, jakimi była wypisana moja przepustka. Wytarłszy uprzednio delikatnie litery i cyfry, wypisałem nowe, nadając przepustce nową ważność na trzy miesiące. Zrobiłem to trochę po partacku, ale przy użyciu żelazka do prasowania i paznokcia udało mi się nadać papierowi poprzedni połysk. Czyniąc to, liczyłem na znajomości na granicy, no i miałem nadzieję, że żaden z celników nie będzie poddawał mojej przepustki dokładnym oględzinom. Tak jeździłem pół roku. W tym czasie raz tylko w drodze powrotnej z Krakowa, tuż za Skawiną, miałem pecha, ale nie z powodu podrobionej przepustki. Zainteresował się mną pewien bahnschutz, któremu wydałem się niezbyt pewnym pasażerem. W wagonie, jak zwykle, było pełno ludzi z różnymi tobołkami, więc jego kamraci zajęci byli badaniem ich zawartości i nie zwracali uwagi na tego, który się do mnie przyczepił jak przysłowiowy "rzep do psiego ogona". Ponieważ zainteresowała go moja teczka, musiałem zachować się niegrzecznie, ale to już jego wina. Mianowicie w chwili gdy usiłował otworzyć moją teczkę, co się mogło dla minie bardzo źle skończyć, posunąłem go do tyłu, tak, aż fiknął koziołka przez jakiś tobołek, a ja, korzystając z tego, wyskoczyłem z pociągu. Było już ciemno, więc po upadku nie podnosiłem się, czekając, co będzie dalej. Naraz kilka strzałów z pistoletu i zgrzyt kół przyhamowanego pociągu poderwał mnie z ziemi. Nie zwlekając, przeskoczyłem przez tor i w oddaleniu kilkunastu metrów szedłem, jak gdyby nigdy nic, w kierunku biegu pociągu. Po dłuższej chwili rwetes ustał i pociąg ruszył. Byłem już wtedy na drodze do wsi Wielkie Drogi. Z tego powodu dopiero późnym wieczorem dotarłem do Zygodowic i tam przeszedłem granicę. Ale tu także spotkała mnie mała przygoda. Będąc już we wsi Woźniki, czyli po drugiej stronie granicy, w odległości może dwieście do trzystu metrów, o mało nie nadziałem się na patrol grenzschutzu, który zdążał w kierunku Zygodowic. Byłem wprawdzie wtedy "legalnym" obywatelem Rzeszy Niemieckiej, ale że było już późno i nad granicą, wolałem uniknąć takiego spotkania. A może byłem zdenerwowany, co jmi się także zdarzało. Gdy zobaczyłem celników i zorientowałem się, że oni mnie także zauważyli, począłem uciekać. Na wołanie: "Halt, Halt!" nie zważałem i wiałem z całych sił w kierunku Wilamowic. Tylko raz strzelili za mną. Może dlatego, że natychmiast zniknąłem im z oczu, ponieważ wpadłem do dość głębokiego rowu. Potem, nie namyślając się wiele, udałem się w kierunku Woźnik i poza domami przedostałem się nad Skawę. Brzegiem rzeki doszedłem do małej tamy i po niej przedostałem się na drugi brzeg. Po tym wypadku przez pewien czas bałem się korzystać z pociągu i zmuszony byłem zmienić wygląd zewnętrzny. Postanowiłem zapuścić wąsy, a na to trzeba było kilku tygodni, ponieważ nie chciały rosnąć szybko, z czego nie byłem zadowolony, ale wąsy sobie z tego nic nie robiły. Przechodzenie "zielonej" granicy pochłaniało jednak bardzo dużo czasu i było męczące. Wolałem przeto więcej ryzykować, ale jeździć w dalszym ciągu pociągiem, chociażby tylko w jedną stronę. Z Ryczowa do Osieka czy z Brzeźnicy przez Zygodowice i Rudze do Polanki Wielkiej - to droga daleka i uciążliwa. Letnią porą - owszem, zwłaszcza w pogodne noce, jest to podróż nawet przyjemna, ale w wiosenne roztopy czy jesienne pluchy i zimowe zawieje absolutnie nie zachęcająca. Męczy i denerwuje, bo nigdy nie wiadomo, co o kilka kroków naprzód może się zdarzyć. W czasie swej działalności konspiracyjnej przechodziłem granice dziesiątki razy. Nie tylko do Guberni i z powrotem. Chodziłem także do Czech i na Słowaczyzną. Mimo że każda taka przeprawa groziła niebezpieczeństwem, można się było do tego przyzwyczaić, a z czasem stawało się to nawet pociągające. Wyprawy takie dają człowiekowi wiele przeżyć, wrażeń i doznań, zwłaszcza gdy się idzie samotnie wśród ciszy nocnej przez pola lub las. Nawet ludzie nie usposobieni romantycznie, zetknięci sam na sam z przyrodą, potrafią odczuć jej moc i wielkość. Podczas tych nocnych wypraw znajdowałem się w różnych sytuacjach - czasem śmiesznych, a częściej nawet groźnych. W takich wypadkach ogarniała trwoga, co będzie za chwilę, ciarki przechodziły po całym ciele od stóp do głów, a włosy jeżyły się na głowie i miało się świadomość, że życie wisi na włosku. Przeżycia takie kosztują wiele nerwów, więc się ich nie zapomina. Pod koniec 1941 r. działalność pomocowa, jak zresztą i inne formy prac organizacyjnych, rozrastały się bardzo szybko. Co tydzień, a czasami nawet dwa razy w tygodniu musiałem bywać w Krakowie. Na odpoczynek po (powrocie nigdy nie było czasu. Doceniając wartość posiadanej przepustki, a nie mogąc już jej własnoręcznie prolongować, zwróciłem się tym razem do Władysława Jezierskiego z Nowych Dworów, znanego mi sprzed wojny wieloletniego prezesa powiatowego Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici". Przy jego pomocy przez Urząd Gminny w Brzeźnicy wyrobiono mi nową przepustkę w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tym razem na "lewego" obywatela wsi Brzeźnica. Było to więc już trochę większe przestępstwo niż przy poprzedniej przepustce. Do takiej przepustki potrzebne były podwójne dokumenty, co miało dobre i złe strony. Dobre, bo można się było swobodniej poruszać w pasie granicznym, złe, bo w czasie ewentualnej osobistej rewizji wyszłoby niechybnie na jaw, że jest się "lewym" obywatelem. W czasie odbywania podróży na wszelki wypadek musiało się mieć podwójne dokumenty. Mimo świadomości, czym to grozi, przepustką tą posługiwałem się przez cały rok prolongując ją co trzy miesiące w Starostwie w Krakowie za pośrednictwem Zygi z Kalwarii Zebrzydowskiej. Dzięki tej przepustce mogłem podróże do Krakowa odbywać pociągiem, co stanowiło ogromne ułatwienie. Powrotną drogę w owym czasie wybierałem zawsze przez "zieloną" granicę, jako że nosiło się już cenniejsze i niemożliwe do ukrycia w pociągu paczki z lekarstwami, większą ilość prasy, bo na trzy powiaty, no i co miesiąc parę tysięcy kartek cukrowych. Przechodzenie granicy na odcinku Ryczów - Spytkowice czy Zygodowice - Woźniki odbywało się po suchym lądzie. Natomiast z Dąbrówki do Skawiec, jeśli stary Niziołek nie wykombinował przejścia przez most na Skawie, trzeba było przechodzić bezpośrednio przez rzekę. Zresztą jeśli nawet uniknęło się w tym miejscu tej przyjemności, to trzeba jej było zaznać nieco dalej, gdzie przejście przez most było bardzo niebezpieczne, więc zwyczajnie przechodziło się Skawę w bród, niezależnie od pory roku i warunków atmosferycznych. Przejście takiej rzeki jak Skawa letnią porą lub wtedy, kiedy poziom wody jest niski - to żadna sztuka. Natomiast w zimie, jeśli woda nie jest zamarznięta, lub wiosną w czasie roztopów czy też w lecie podczas nagłych ulewnych deszczów, gdy poziom wody jest wysoki - to trochę trudniejsza sprawa niż by się na pozór zdawało. Pomijam już nawet to, że kąpiel w lodowato zimnej wodzie nie należy do przyjemności, a tym bardziej trudne do opanowania dreszcze po takiej kąpieli. Najgorsze było to, że wychodziło się na brzeg bardzo sfatygowanym, a taki wygląd absolutnie nie sprzyjał odbywaniu dalszej podróży, szczególnie w kierunku Krakowa. Zwracało się bowiem na siebie uwagę celników na stacji w Ryczowie, gdzie bardzo często obserwowano podróżnych. Pc takiej kąpieli trzeba było z konieczności być rześkim jak ryba, aby nie zamarznąć na śmierć po drugiej stronie brzegu. Po przejściu rzeki największym niebezpieczeństwem były przyczajone, uzbrojone nachtwachy, rekrutujące się z nasiedlonych tu bauerów, które wałęsały się po drogach od późnego wieczora do wczesnych godzin rannych. Spotkanie z nachtwachą w nocy, rzecz prosta, nie należało do przyjemności, nawet jeśli się miało broń. Na szczęście, osiedleńcy niemieccy nie mieli psów. Te, co zostały po wysiedleńcach polskich, wystrzelali z zemsty, że nie chciały ich uznać za gospodarzy, lecz warczały i ujadały jak na złodziei. Pewnego razu, a było to w nocy z 23 na 24 lutego, akurat w noc św. Macieja, co to, według przysłowia, "zimę traci, a ziemie, bogaci", miałem bardzo przykrą przygodę. Zima tego roku (1941-1942) była ostra i obfitowała w duże śniegi. Około 20 lutego udałem się do Krakowa, jak zwykle, pociągiem. Różne sprawy zatrzymały mnie tam przez parę dni. Ponieważ zabrałem z Krakowa prasę i paczki z lekarstwami, musiałem drogę powrotną odbywać przez "zieloną" granicę. Wysiadłem, więc w Ryczowie i zaszedłem do domu Kubasa jako do punktu wyjściowego, aby w nocy ruszyć w dalszą drogę. Tymczasem w czasie mego parodniowego pobytu w Krakowie przyszedł porywisty wiatr halniak i wprowadził istną rewolucję w atmosferze, a więc i nagłą odwilż, przez co powstały gwałtowne roztopy, co z kolei spowodowało napływ wody do Skawy. Ponieważ koryto rzeki było jeszcze zamarznięte, przeto napływająca woda hulała sobie wesoło i z szumem pędziła w jej tylko wiadomym kierunku i celu. Kubas, bardziej doświadczony ode mnie w sprawach halniaka, odradzał mi, jak tylko mógł, abym zrezygnował z dalszej drogi. Nie miałem zwyczaju wycofywać się z raz powziętego postanowienia, więc zabiegi dobrego i zawsze szczerze oddanego mi Kubasa nie odniosły skutku. Kilka "głębszych", którymi mnie poczęstował, dodały mi jeszcze otuchy. Zresztą myślałem, że woda płynąca po lodzie nie mogła się stać aż tak groźna, by jej nie można było przejść, a gdyby i tak było, pozostawał jeszcze most, który nie zawsze był strzeżony, więc w najgorszym razie można się było jakoś przez niego przedostać na drugą stronę rzeki. Przewidywałem, że najgroźniejsze mogą się okazać wirowate leje, na których skorupa lodu zawsze jest cieńsza, ale przecież znałem tu każdy kamyk, więc nie miałem się czego obawiać. Tak rozumując, postanowiłem wyruszyć w drogę. Około godziny 20 wyszedłem więc z Ryczowa w jak najlepszej nadziei, że wszystko pójdzie dobrze. Liczyłem się z tym, że droga będzie uciążliwa, więc obliczyłem, że w najgorszym razie o godzinie 22 powinienem znaleźć się nad Skawą. Istotnie, na skutek roztopów droga była trudna. Zasypane leje i wykroty na polach wyglądały z daleka całkiem bezpiecznie, tymczasem okazywały się istną pułapką dla nocnego podróżnika. Raz po raz nogi zapadały się w rozmokłą maź, z której dopiero za pomocą rąk trzeba się było uwalniać. Zawsze po przebyciu 22 km takiej drogi przez kilka dni czuło się ją porządnie w nogach. Owej nocy miałem zresztą wyraźnego pecha. Na przekór mym optymistycznym przewidywaniom wszystko układało się jak najgorzej. Zwodzony niewinnym wyglądem obranej przeze mnie drogi, co chwilę zapadałem się po pas w rozmiękłej mazi. Na domiar złego, przy przeskakiwaniu małego potoczka, znajdującego się w odległości zaledwie 500 metrów od zagrody Kubasa, po źle obliczonym rozpędzie wpadłem po pas do wody, na powierzchni której bielał śnieg. Kląłem siarczyście, bo w butach miałem pełno wody i musiałem ją wylewać, aby móc iść dalej. Trochę później, gdy dochodziłem do właściwej granicy, o mało nie wlazłem n:a patrol, który zdążał od Spytkowic w kierunku Woźnik. Musiałem z tego powodu poleżeć sobie plackiem na mokrym śniegu przez kilkanaście minut. Na szczęście celnicy widocznie nie byli na służbie, bo nie zwracali na nic uwagi i przeszli dość szybko. Gdy już zdecydowałem się podnieść, zauważyłem idący w tym samym kierunku drugi patrol, tym razem będący na służbie. Celnicy szli powoli, zwracając uwagę na każdy szczegół w terenie. Jedyną sprzyjającą okolicznością było to, że wiatr wiał w moim kierunku, więc pies, którego mieli z sobą, nie był dla mnie groźny. Resztę drogi do Skawy przebyłem bez przeszkód. Za to nad Skawą spotkało mnie to, co przewidywałem i przed czym mnie ostrzegał Kubas. Już z daleka słychać było szum, który w miarę zbliżania się do rzeki stawał się głośniejszy, z czego wywnioskowałem, że widocznie naprawdę wody na skutek roztopów przybyło i że przejście rzeki w bród prawdopodobnie nie będzie możliwe. Zresztą niebawem przekonałem się o tym. Gdy wszedłem w zarośla i stanąłem nad brzegiem koryta, zobaczyłem, że woda z szumem i hałasem przewala się po płycie lodowej, z całych sił uderza bałwanami w kępy krzaków i niczym nie powstrzymana pędzi naprzód jak szaleniec, zabierając po drodze z sobą, co się da. Wobec takiego stanu rzeczy zastanawiałem się, co robić. Po namyśle ruszyłem w niezbyt dobrym humorze w kierunku mostu. Wiedziałem, że most jest dość często obserwowany przez żandarmów z Zatora. Było już bardzo późno, więc liczyłem, że niewielu jest takich wariatów, którzy by się włóczyli w tak brzydką noc po zachlapanych śniegiem drogach, o czym, według mnie, powinni także wiedzieć żandarmi i spać spokojnie na posterunku w ciepłych izbach. Ale cóż? Jak się ma pecha, to się go ma. Do mostu szedłem bardzo ostrożnie, mimo prawie całkowitej pewności, że przejdę na drugą stronę bez najmniejszych przeszkód, a potem dam sobie już jakoś radę. Zatorskie uliczki i przejścia koło domów znałem na tyle dobrze, że mogłem nimi kluczyć nawet wtedy, gdyby mnie ktoś zauważył po przejściu mostu i usiłował zagrodzić drogę. Noc była ciemna, więc w byle jakim chlewiku także można było znaleźć chwilowe - schronienie. Różnie człowiek kombinuje, gdy chce robić rzeczy niedozwolone. Niewyraźnie mi się zrobiło, gdy dochodząc do mostu, dostrzegłem mniej więcej w jego połowie wyraźnie rysujące się dwie ludzkie postacie przytulone do siebie. Zakląłem brzydko. Początkowo myślałem, że to tylko złudzenie. Podszedłem więc trochę bliżej, przetarłem oczy i obserwowałem, czy się coś nie porusza. Nic nie zauważyłem. Co u licha? Czyżby strachy? W strachy nie wierzę, więc bardzo ostrożnie podsunąłem się jeszcze bliżej. Zobaczyłem najwyraźniej stojące obok siebie nieruchomo dwie ludzkie sylwetki. Cienie ich raz malały, to znów stawały się normalne. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że byli to ludzie. Ale jacy? Może to para zakochanych? Podszedłem jeszcze bliżej - ech, psubraci! "Takiej pary zakochanych unikaj, Wojtek" - powiedziałem sobie i jak najostrożniej, rakiem, cichutko wycofałem się w zarośla. Po upewnieniu się, że mnie nikt nie ściga, postanowiłem przeprawić się na drugi brzeg w rejonie cegielni Ślusarczyka, a stamtąd, przez Rudze, Gierałtowice, Głębowice, udać się do Polanki Wielkiej i dopiero w ciągu dnia dc Osieka lub gdzieś w pobliże obozu. Na wysokości cegielni wybrałem, moim zdaniem, najdogodniejsze miejsce do przeprawy. Jednak bezgwiezdna, ciemna noc nie pozwalała na dostateczne rozeznanie poziomu wody na całej szerokości koryta. Na pozór woda nie wydawała się głęboka, więc, choć byłem trochę speszony niepowodzeniem od samego wyruszenia z Ryczowa, nie namyślając się wiele, począłem się rozbierać do połowy. Potem zarzuciłem pinkle na plecy, wszedłem do wody i brnąłem na ukos ku drugiemu brzegowi. Woda, początkowo niezbyt głęboka, z każdym krokiem stawała się głębsza i groźniejsza, a na środku koryta rwąca i piekielnie zimna. Setki szpilek kłuło niemiłosiernie w nogi. Ostra tafla lodu raniła stopy jak ciernie, zadając piekielny ból, potęgowany jeszcze zimną wodą. O przyspieszeniu kroku nie było mowy. Trzeba się było posuwać powoli i ostrożnie, szukając oparcia na tafli lodowej dla rozdygotanych nóg, by się nie pośliznąć. Zawracać nie miałem ochoty, więc krok za krokiem posuwałem się naprzód ku drugiemu brzegowi, myśląc tylko o tym, by się nie przewrócić. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć, jesz... Brr, cienka tafla lodu na wirowatym leju, na który natrafiłem, załamała się pode mną i nagle znalazłem się w lodowatej obręczy powyżej pasa. Przez otwór woda buchnęła na lód i poderwała mi nogi tak, że aż się zachwiałem. To niespodziewane zanurzenie w głębokiej zimnej wodzie zatkało mi na moment oddech. Łapałem powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. W miejscu załamania się lodu powstał silniejszy wir, który podrywał mi nogi i wciągał pod lód, co było bardzo niebezpieczne. Rozpocząłem teraz zawziętą walkę z żywiołem, walkę o życie. Tak to czasem bywa, że wtedy gdy się jest już bardzo blisko celu, wystarczy jedna chwila, by zniweczyć wszystko. W obliczu niebezpieczeństwa myśli jak błyskawice przelatują przez mózg. Instynkt samozachowawczy nakazuje natychmiastowe przeciwdziałanie i walkę o życie. Przysłowie "tonący brzytwy się chwyta" najtrafniej określa zachowanie się człowieka, któremu grozi niebezpieczeństwo utraty życia. Błyskawicznie zdjąłem pinkle z pleców i wyrzuciłem je na brzeg. Mając wolne obie ręce, opierałem się nimi o lód. Lód się załamywał i otwór przez to się powiększał, a wir stawał się silniejszy, ale jakoś powoli posuwałem się naprzód ku brzegowi, nad którym zwisały gałęzie wikliny. Na szczęście lej okazał się niezbyt duży, więc uczepiwszy się gałęzi tejże wikliny, dostałem się na drugi brzeg porządnie sfatygowany i wyczerpany. Jak długo siedziałem na brzegu po tym wypadku, nie wiem. Musiało to jednak trwać dość długo, bo przemoczone ubranie całkiem zeskorupiało, a zimno trzepało mną jak febra, gdy wróciłem jako tako do siebie. Szybko ubrałem się w spodnie i buty. Aby rozgrzać skostniałe kości, zabijałem rękami przez kilka minut jak praczka kijanką przy praniu bielizny. Kilka szybkich przysiadów pobudziło stygnącą krew do krążenia. Po wykonaniu takiej gimnastyki udałem się w dalszą drogę. A że teren, jak zwyczajnie nad rzeką, był nierówny, a śnieg rozmiękły, musiałem sobie bardzo często pomagać rękami, aby wygramolić się z jakiegoś dołu, pełnego rozmiękłej śniegowej mazi sięgającej nieraz do pasa. Powoli doszedłem do drogi prowadzącej ku Zatorowi. Do najbliższego punktu, gdzie mógłbym się zatrzymać, pozostawało mi z tego miejsca co najmniej 9 - 10 km drogi. Byłem osłabiony, więc początkowo szło mi się bardzo ciężko i każde sto metrów wydawało się nieskończenie długie. Pomału jednak rozkręcałem się. Mój chmurny nastrój przechodził powoli w urwisowski. Gdy człowiek jest sam i coś złego mu się przydarzy, chętnie sam z sobą rozmawia. Karci się lub usprawiedliwia, a bardzo często podrwiwa z samego siebie. Czyniłem to wiele razy, gdy coś zrobiłem nierozsądnego. Podobnie i teraz, aby sobie dodać otuchy do dalszej drogi, kpiłem sam z siebie, że przecież mogłem sobie już jak najspokojniej płynąć pod lodem jak łosoś do morza i że to wszystko zawdzięczam jakiejś parze stojącej na moście diabli wiedzą, po co i w jakim celu. Kląłem przy tym jak mało kiedy. Po pewnym czasie poczułem wypieki na twarzy, co mi uprzytomniło, że następstwa takiej kąpieli mogą być przykre. Odczuwałem wyraźnie niezbyt przyjemne łupanie w skroniach i dreszcze w całym ciele. "Niewesoło, Wojtek, z tobą - mówiłem sam do siebie. - Rozglądnij się za jakimś miejscem, bo pewnie poleżysz sobie przez kilka dni". Rzeczywiście czułem się coraz słabiej. Zważywszy, że do swojej meliny mam jeszcze spory szmat drogi, postanowiłem udać się do brata. Zmieniłem więc kierunek. Widocznie dotarłem do niego w bardzo opłakanym stanie, bo gdy mnie zobaczył, myślał, że ma topielca przed sobą i przestraszył się, choć nie był strachajło i nieraz już widział mnie w niezbyt dobrej formie. Wkrótce leżałem w łóżku, rozgrzany kilkoma kieliszkami mocnego bimbru, przyrządzonego z masłem na gorąco. Błogie ciepło rozchodziło się po kościach jak marzenie miłosne. Po takiej kąpieli rozkosznie się czułem w łóżku, choć miałem wysoką gorączkę. Pod wieczór musiałem się jednak stąd wynieść, ponieważ obok brata mieszkał bauer dokuczliwy jak komar. Udałem się do Brzeszcz, do dra Sierankiewicza, który orzekł, że mam zapalenie gardła, polecił mi leżeć w łóżku przez kilka dni i przepisał lekarstwo. W tej sytuacji udałem się do Marii Bobrzeckiej, wiedząc o tym, że nie odmówi mi gościny i otoczy troskliwą opieką, jak to było w jej zwyczaju, gdy ktoś był w potrzebie. Czasu na dłuższe wypoczywanie nie było. Ze względu na pilne sprawy trzeba było szybko wracać do zdrowia. Tak to się żyło w pobliżu Oświęcimia, że nawet chorować nie było czasu. Członkowie naszej grupy, a zwłaszcza "Hela" i "Włada", ciągle czegoś potrzebowały i oczekiwały mnie z niecierpliwością, pytając jedna drugą, czemu Wojtek się nie pokazuje i co też przywiezie dla "chłopaków". A miałem wtedy sporo dobrych rzeczy dla nich. Powiadomione wieczorem przez Bobrzecką, pobiegły do Grojca, gdzie brat dostarczył im przywiezione przeze mnie z Krakowa specjały, a potem przyszły do mnie w odwiedziny, choć to było nie bardzo bezpieczne. Innym znów razem, a było to w lecie 1942 r., mieliśmy obaj z Piotrem Jarzyną-"Jackiem" przenieść sporą ilość prasy, lekarstw i pierwszą partię kartek cukrowych. Cały ładunek kartek i prasy wpakowaliśmy do dużego plecaka, lekarstwa do worka i wyruszyliśmy normalnie od Kubasa w drogę. Z takim ładunkiem trzeba było iść bardzo ostrożnie, gdyż było tego dużo, no i w razie przyłapania z takim materiałem bezapelacyjnie dyndałoby się na stryczku. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Jarzyna jest trochę głuchy. Trefniejsze rzeczy - kartki i prasę - niosłem ja, Jarzyna zaś, idąc kilkanaście metrów przede mną, niósł w worku paczki z lekarstwami. Z nieba siąpiła mżawka, a nad ziemią unosiła się lekka mgła, tworząc mleczną powłokę sięgającą prawie do kolan. Szliśmy boso, bo to i ciszej, i pewniej. Noc była ciemna, powietrze przesycone parną wilgocią. Widoczność bardzo słaba. Wokół panowała taka cisza, że wydawało mi się, że słyszę, jak ziemia gra życiem, jak rośliny strzelają w górę i pęcznieją. Monotonny i charakterystyczny szum deszczu spadającego na liście dawał złudzenie najpiękniejszej muzyki, której echo rozlewało się gdzieś po szerokiej przestrzeni. Zasłuchani w te nieuchwytne prawie dźwięki, podświadomie ulegaliśmy ich urokowi, karygodnie zapominając o rzeczywistości, na co nam nie wolno było sobie pozwalać. Niedaleko Spytkowic Jarzyna rzucił się tak gwałtownie w tył, że nim zdążyłem uskoczyć w bok, obalił mnie w rosnące tu ziemniaki, a sam co sił w nogach uciekał w kierunku Ryczowa, aż ziemia pod nim dudniła. Zaskoczony tym wydarzeniem, oprzytomniałem natychmiast. Instynktownie przylgnąłem do ziemi, po prostu wtuliłem się w nią, błyskawicznie zdjąłem plecak i odrzuciwszy go w bok, z "duszą na ramieniu" wyczekiwałem dalszych wydarzeń, przygotowany na najgorsze. Leżąc tak na ziemi, spoglądałem z ukosa jednym okiem i obserwowałem czy nie staje nade mną celnik z karabinem gotowym do strzału lub warczący groźnie pies z rozwartym pyskiem. Minęło kilka sekund długich jak wieki. Cisza panowała jak przedtem wokoło. Nie było widać ani słychać, by się ktoś w pobliżu poruszał. Nie słyszałem także kroków uciekającego Jarzyny ani strzałów za nim. Tylko spadające kropelki deszczu wydzwaniały na liściach ziemniaków cudną melodię, nabrzmiałą radością życia. Wtedy odczułem dotkliwie, jak strasznie nieszczęśliwy jest człowiek i jak potworne stworzył sam sobie warunki bytu, choć jest istotą rozumną. Widząc, że wokół nie ma nikogo, odetchnąłem z ulgą i podniosłem ostrożnie głowę. Rozglądałem się wkoło siebie, ale i teraz nie zauważyłem nikogo i nic podejrzanego. Tylko gdzieś bardzo daleko poszczekiwał pies. Co jest, do diabła! Czy ten Jarzyna zwariował? Dlaczego tak się zerwał, jakby go giez ugryzł? Czy diabła zobaczył? Ostrożnie wyszedłem na drogę, którą przedtem szliśmy, i przyłożyłem ucho do ziemi. Ahaaa!!! Teraz dopiero wszystko pojąłem. Słychać było najwyraźniej, jak w kierunku Spytkowic uciekało kilka osób. Widocznie jakaś większa grupa ludzi, która szła w kierunku Ryczowa, zobaczyła nas i w przekonaniu, że natknęła się na celników, zawróciła i zaczęła uciekać. Podobnie rzecz się miała z Jarzyną, który na widok tych osób zerwał się do ucieczki. Tak więc sprawa stała się jasna, toteż nie obawiając się już niczego, ochłonąłem całkowicie ze strachu. Teraz nasłuchiwałem, czy gdzieś w pobliżu nie odezwie się Jarzyna. Poklinałem też, z cicha wprawdzie, ale za to soczyście, szukając przed chwilą odrzuconych, niebezpiecznych rzeczy, których nie mogłem znaleźć. Rzucony siłą rozpędu Jarzyny na ziemię, widocznie wypuściłem z rąk buty, bo ich nie miałem przy sobie. Czołgając się na czworakach, znalazłem je w końcu i humor mi się poprawił. Teraz musiałem zbadać, co się stało z Jarzyną. Posunąłem się naprzód, uwalany jak prosiak w błocie, przykucnąłem na ziemi i dwukrotnie naśladując głos czajki, zakwiliłem. Był to nasz umówiony znak. Jakoż po chwili w pobliżu zamiauczał kot, raz, potem drugi i wreszcie na miedzy ukazała się ludzka postać. Okazało się, że Jarzyna odbiegł zaledwie kilkadziesiąt kroków, pośliznął się i zwalił do wąwozu i tak leżąc, podobnie jak i ja, czekał na celnika czy psa. Był nieco mniej ubabrany, niż ja, za to czuć było od niego krowim łajnem. Klął siarczyście wszystkie krowy za pozostawianie na drogach takiego nieporządku i wymyślał im od najgorszych. Słysząc jego wyrzekania, śmiałem się do rozpuku, co go jeszcze bardziej rozsierdziło, ale gdy podszedł bliżej i przekonał się, jak ja wyglądam, roześmiał się także i już w dobrym nastroju ruszyliśmy w dalszą drogę. O dobrym świtaniu dotarliśmy do Polanki Wielkiej, do przewodniczącego powiatowej trójki "Rocha", kol. Franciszka Żurka. W lipcu 1942 r. razem z Jarzyną przeprowadzaliśmy przez granicę "spaloną" na Śląsku Annę Szalbut-"Rachelę", która przenosiła się do pracy w Komendzie Głównej BCh w Warszawie. Wyszliśmy z Polanki Wielkiej już o dobrej szarówce. W górach musiały spaść ulewne deszcze, bo gdy przyszliśmy nad Skawę, okazało się, że woda poważnie wezbrała. Było już ciemno, więc trudno się było zorientować, jak wysoki jest poziom wody. Zastanawialiśmy się, co robić. Czy zawrócić, czy też starać się przejść przez most. - Wszystko jedno - powiada Jarzyna - idziemy przez wodę. Diabli wiedzą, co tam jest na moście. - Weźmiemy panią - zwrócił się do "Racheli" - pod ręce, to się pani nie utopi. Chyba że się pani boi, to wrócimy. "Rachela" popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się znacząco. Przecież ona się niczego nigdy nie bała, więc i teraz energicznie zaprotestowała i aby udowodnić, że się nie boi, podkasała spódnicę i weszła do wody. Szybko się jednak przekonała, że to nie takie proste, bo woda podrywała jej nogi i niewiele brakowało, by się przewróciła. Uchwyciliśmy się więc wszyscy troje mocno za ręce i brnęliśmy dalej. Czułem, jak nie przyzwyczajona do takich kąpieli "Rachela" drżała na całym ciele. Mimo to grała zucha i trzymała się dobrze dotąd, dopóki woda nie sięgała jej jeszcze powyżej pasa i wydawało się, że łatwo przedostaniemy się na drugi brzeg. Gdyśmy jednak doszli na środek i woda podniosła ją do góry i gdy zawisła na naszych rękach, a prąd miotał nami na wszystkie strony i począł nas znosić w kierunku mostu, poczęła łkać, może z zimna, a może ze strachu, trzymając się kurczowo naszych rąk. Nam obu, choć taka rzecz nie była nowiną, także nie była przyjemna taka walka z żywiołem rozhukanym i groźnym. Choć trzymaliśmy się mocno, bywały chwile, że groziło nam rozerwanie rąk, a wtedy my może byśmy się wyratowali, ale "Rachela" poszłaby na pewno pod wodę. Przeprawa ta była dla całej trójki bardzo ciężka. Zanim dotarliśmy do drugiego brzegu, woda zniosła nas co najmniej 80 metrów w kierunku mostu. Po tej przeprawie pozostały na naszym odzieniu nie dające się ukryć ślady, co wprawiło nas w prawdziwe zakłopotanie, ponieważ rannym pociągiem mieliśmy jechać do Krakowa. Trzeba przyznać, że nie wyglądaliśmy, jak przystoi na porządnych ludzi. Na szczęście, tym razem nie było celników na stacji w Ryczowie. Jesienią 1942 r. przechodziłem granicę, jak zwykle, w rejonie Ryczowa. Była bezksiężycowa noc, usiana wysoko milionami gwiazd, wróżącymi pogodę na dzień następny. Późnym już wieczorem w dobrym humorze wyszedłem od Kubasa. Jak zawsze, szedłem poważnie obciążony nielegalnymi rzeczami - bo i któż by to przez granicę chodził "czysty" - więc musiałem pamiętać o ostrożności. Już same kartki znalezione przy mnie wystarczyłyby za wszystko i uniemożliwiły tłumaczenie, że się na przykład handluje lekarstwami, choć i za to groziła odpowiednia kara. Fałszowane kartki - to już inna sprawa. W tym wypadku nie można by liczyć na przekupstwo celnika. A inne materiały? Gdy się miało taki bagaż z sobą, szło się ostrożnie od punktu do punktu, zwracając na wszystko baczną uwagę. Ale mimo wielkiej ostrożności może się zdarzyć, że coś się przeoczy i naraz staje się oko w oko z niebezpieczeństwem. Tak było i tym razem. Idąc tak powoli i ostrożnie, w pewnym momencie z przerażeniem spostrzegłem, że naprzeciw mnie idzie dwu ludzi. Szli powoli, a więc celnicy. Dzieliła nas odległość zaledwie kilkudziesięciu metrów. O wycofaniu się nie było już mowy. Szybko rzuciłem okiem w prawo i w lewo, szukając jakiejś, osłony lub zagłębienia. O kilka metrów przede mną rosła sobie od wielu lat kępa krzaków dzikiej róży, poprzeplatana ostrężynami. Nie namyślając się wiele, podczołgałem się do niej i wlazłem, bo celnicy byli tuż, tuż. Idąc, rozmawiali sobie z cicha, ale widocznie byli w dobrych humorach, bo rozmowa była wesoła. Zaparłem oddech, by mnie nie słyszeli. Serce przestało mi bić i czułem wyraźnie, że się pocę. Tuż przy samej kępie, w której byłem ukryty, jeden z celników zatrzymał się, a drugi wyminął go i poszedł nieco dalej. Czułem, jak wszystka krew ze mnie uciekła - siedziałem na pół martwy w zupełnym bezruchu. Przeklęty celnik, który zatrzymał się naprzeciw krzaków, wlepił we mnie swe straszliwe ślepia - tak mi się przynajmniej zdawało - zdjął z ramienia automat i mruknął do siebie po Śląsku: "Pierona, musza się odloć". Trwało to dość długo i ciekło obficie, bo gdy później wyszedłem z krzaków, niezbyt przystojnie wyglądałem. Mimo to byłem zadowolony, że tylko tak się ta moja przygoda skończyła. Wiele różnorodnych sytuacji przeżyli podczas wędrówek pod obóz ludzie z naszej grupy, jak również osoby nie zorganizowane, którym sumienie nakazywało nieść pomoc ludziom w pasiakach. Gdy dziś z odległości czasu wspominamy przeżycia tych ludzi, niektóre sytuacje budzą w nas nawet śmiech, nabierają charakteru zwykłej przygody. Tak np. śmieszne nam się wydają dość częste wtedy wypadki, że wskutek wstrząsów doznawanych w obliczu niebezpieczeństwa, niektóre osoby zatracały panowanie nad sobą i z takich wypraw wracały ze "sfatygowaną" bielizną i w stanie takiego wyczerpania nerwowego, że przez dłuższy czas niezdolne były do jakiejkolwiek pracy. Czasami zresztą zdarzały się i całkiem zabawne sytuacje, ale najczęściej ich komiczne strony dostrzegano dopiero po szczęśliwym powrocie z wyprawy. Dość liczne były wypadki, że osoby powracające z zagrożonego miejsca po zostawieniu żywności, napotykały inne osoby przekradające się w to samo miejsce i w tym samym celu. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy to nie esesmańskie patrole wałęsają się po terenie przyobozowym, przeto najczęściej jedni uciekali przed drugimi, każdy w odwrotnym kierunku. Nieraz przykucnięci za krzakami i zdrętwieli ze strachu, godzinami wyczekiwali jedni na odejście drugich. Gdy się chciało dotrzeć pod obóz z pomocą, trzeba było poświęcić na to wiele godzin czasu. Robiąc wielokrotnie takie wyprawy, przeżywałem to samo, co inni i tak samo jak inni miałem wiele razy "duszę na ramieniu". Strach jest rzeczą ludzką i nikt nie jest wolny od jego odczuwania. Wiele przeżyć, trudnych sytuacji i przygód, na jakie narażały się nasze łączniczki w codziennej pracy pod obozem, opisuje W. Kożusznikowa: "Po zorganizowaniu naszej grupy pod kierownictwem "Opiekuna" chodziłyśmy nawet pod sam obóz, by nie tylko tym, co pracują poza obrębem obozu, ale i tym, co pracują w pobliżu obozu, także coś podrzucić. Pamiętam, było to 15 września 1941 r. Po obejściu wszystkich starych znajomych pracujących z dala od obozu, mając wolny czas po południu, razem z Helą, z wyładowanymi torbami, przez Wilczkowice udałyśmy się do Rajska, by na terenie budowy nowego ogrodnictwa, gdzie aż roiło się od pasiaków, opróżnić nasze torby. Z dala więźniowie dawali nam jakieś znaki, których żadna z nas nie rozumiała. Później okazało się, że strażnicy, którzy w tym dniu pilnowali pracujących, byli źli, bo gdy zbliżałyśmy się do więźniów, skierowali do nas karabiny, grożąc rozstrzelaniem. Było nam przykro, że tu nic nie możemy zrobić, więc udałyśmy się w kierunku Oświęcimia. Na rampie, przed budynkiem dawnego Monopolu Tytoniowego, więźniowie znosili worki, prawdopodobnie z mąką. Bliżej sześciu więźniów grabiło trawę, a kilku zbierało kamienie. Patrząc na nas, pokazywali na usta, co miało oznaczać, że chcą jeść. Obok stał strażnik. Po krótkiej naradzie Hela namówiła mnie, abym, jako młodsza, podeszła do niego i poprosiła, żeby pozwolił więźniom coś podać. Podeszłam, a Hela pomału zbliżała się do grupy pracujących. Prosiłam strażnika, by zezwolił podrzucić coś do zjedzenia mojemu bratu, który tu obok pracuje. Na moją prośbę strażnik rozumiejący po czesku odpowiedział: - Czyś ty, dziewczyno, zwariowała? Jesteś młoda, idź prostą drogą i żyj. Mając Helę na oku, domyśliłam się, co chce zrobić, więc uśmiechałam się do niego i zabawiałam rozmową. Doprowadziłam go do tego, że chciał Się ze mną umówić na spotkanie. Rozmawiałam z nim ze wstrętem, ale uśmiechałam się, by odwrócić jego uwagę od Heli, która opróżniała zawartość teczki i spokojnie odchodziła na szosę. Umówiłam się z nim niby na spotkanie wieczorem w Rajsku i odeszłam za Helą. Poszłyśmy w kierunku Oświęcimia. (...) W r. 1942 zapotrzebowanie na lekarstwa było bardzo duże. Wszystkie komanda, z którymi istniała stała łączność, a także i tzw. sezonowe, stale domagały się lekarstw, witamin, różnego rodzaju zastrzyków, środków przeciwko insektom i mitigalu przeciw świerzbowi. "Opiekun" składał dla nas lekarstwa, gdzie mógł, pod różnymi adresami i w różnych punktach. Z tych punktów odbierałyśmy lekarstwa tylko w nocy, ponieważ w dzień noszenie dużych paczek ze względu na bezpieczeństwo było nam zabronione. Pamiętam, był to maj 1942 r. O godzinie 11 w nocy poszłyśmy z Helą do ogrodnictwa w Rajsku. Po załatwieniu sprawy w ogrodnictwie, musiałyśmy iść po lekarstwa na Stare Stawy. Rajsko znajduje się po lewym brzegu Soły, a Stare Stawy po prawym. Chcąc się dostać do Starych Stawów (w pobliżu nie było mostu - najbliższy w Łękach i w Oświęcimiu), trzeba było przejść przez rzekę. Hela tak zdecydowała. Łatwo to było powiedzieć, lecz bardzo trudno zdecydować się dwóm kobietom w nocy wejść do wody o nie znanej głębi. Dość długo stałyśmy nad brzegiem, zanim, trzymając się za ręce, weszłyśmy do wody. Woda sięgała nam powyżej pasa, była zimna, dno rzeki usłane dużymi śliskimi kamieniami, prąd duży walił zwałami wody po nogach i od razu nas znosił. Zaledwie po paru krokach pośliznęłam się na kamieniu i jak długa schowałam się pod wodę. Tak się tym wystraszyłam, że z płaczem zawróciłam na brzeg. Hela także zawróciła. - Szkoda nocy stracić - mówi Hela - a lekarstw nam bardzo potrzeba. - Chodźmy wobec tego pod bagier (maszyna do pogłębiania rzeki) - mówię. - Tam niedaleko jest łódka, więc jeśli nie będzie zamknięta, to się przeprawimy na drugi brzeg. - Dobrze - odpowiada Hela - ja trochę umiem wiosłować (co było nieprawdą), to jakoś sobie damy radę. Łódka stała na wodzie, przywiązana linką do pala na brzegu, ale bez wioseł. Po cichu, aby nie obudzić pilnującego stróża, skradałyśmy się pod bagier, przekonane, że tam muszą być wiosła. Wioseł nie było, za to znalazłam łopatę i kawałek żerdzi. Uradowane tą zdobyczą, wsiadamy do łodzi i Hela spycha łódź na wodę. Płyniemy. Hela początkowo jakoś dawała sobie radę i łódź posuwała się naprzód. Ale gdy przyszła głębsza woda, silny prąd porwał nas i szybko unosił w kierunku Oświęcimia. Przerażona, krzyknęłam i obudziłam stróża. Ten zobaczywszy, że nie ma łodzi, wołał za nami, z całych sił, przeklinając i złorzecząc nam. - Rany boskie, co z nami będzie? - szepce z trwogą Hela. Ja się modliłam, bo myślałam, że to już koniec z nami. W rozpaczy, jakby na komendę - ja żerdzią, Hela łopatą - spychałyśmy łódź do brzegu. W pewnym momencie trafiłyśmy na wir i łódź zaczęła kołować po wodzie. - Jezus Maria, koniec z nami - mówi w rozpaczy Hela. - To nieprawda, Helu - odpowiadam. - Jezus, nie opuszczaj nas, daj nam ratunek, wysłuchaj, jeśli nie nas, to tych za drutami... Modląc się żarliwie, jak tylko może się modlić człowiek wierzący w obliczu śmierci, nie przestawałyśmy pracować i prąd znosił nas pod drugi brzeg, porośnięty wikliną. W pewnym momencie Hela złapała za gałąź, ja za drugą. Gałęzie wytrzymały, ale łodzi nie mogłyśmy dobić do brzegu. - Helu, ja skaczę! - Włada, czyś oszalała, tu woda głęboka, utopisz się. Może dobijemy do brzegu. - Nie, Skaczę - i już byłam w wodzie. Woda wprawdzie sięgała po pachy, ale trzymając się gałęzi, wygramoliłam się na brzeg. Natychmiast przygięłam inną gałąź i po chwili Hela znikła z łodzi. Mokre jak kaczki, trzęsąc się z zimna, doszłyśmy do wyznaczonego punktu. Podchodząc pod dom, postanowiłyśmy nie przyznawać się do tego, co się nam przydarzyło. Na umówione hasło wyszedł gospodarz, wydał nam ze stajni 2 worki lekarstw i 1 skrzynkę smalcu. Obładowane pakunkami, prowadzone przez gospodarza, ruszyłyśmy w kierunku Soły. Brzegiem Soły, o godzinie 3.15, dowlokłyśmy się do Grójca, gdzie naprzeciw Skidzienia był przejazd, bo tam znałyśmy najlepiej wodę. Była to naprawdę droga cierniowa. Upadałyśmy ze zmęczenia. W Grojcu, będąc i tak mokre, przeszłyśmy przez wodę i na drugim brzegu postanowiłyśmy wypocząć. Leżąc jak kłody, nie zauważyłyśmy zbliżającego się do nas cywila. Zmartwiałyśmy na dobre, gdy posłyszałyśmy nad sobą głos: - Gdzie wyście były, kobiety, o tej porze? - U rodziny w Grojcu - odpowiadamy równocześnie. - A to was obdarzyli żarciem, tyle paczek, jak wy sobie z tym dacie radę? - No, cóż - powiadam - takie czasy. Musi jeden drugiemu pomagać. Wstałam i odwróciłam się, ponieważ bardzo mi się przyglądał. A on zwraca się do mnie: - Pani jest córką Kasprowskiego? (Na dźwięk mojego panieńskiego nazwiska serce mi zamarło). Wyszła pani za Kożusznika. Znam go z pracy. Ja jestem Kukla. Może pani coś mąż mówił, bo się znamy bardzo dobrze. No, widzę, że jesteście porządnie zmęczone, muszę wam pomóc. - I nie zważając na protesty, zarzucił sobie nasze pinkle na plecy i poszedł w kierunku Przecieszyna, a my za nim. Później kilkakrotnie korzystałyśmy z jego pomocy. (...) Janusz Skrzetuski i Czesław Marcisz powiadomili nas, że koło toru kolejowego w bok od Rajska pracuje duże komando, które dziś wyszło pierwszy raz do pracy, i prosili o pomoc dla niego. Skrzetuski dał nam listy do "Opiekuna" i prosił o lekarstwa (nazwy dziś nie pamiętam). Przestrzegł nas także, abyśmy były ostrożne, ponieważ tak kapo, jak i strażnicy nie są "obrobieni". Ponieważ lekarstwa były bardzo pilne, pobiegłam do dra Sierankiewicza po receptę, a potem do apteki Bobrzeckiej i z powrotem do Heli. Hela w tym czasie przygotowała jakąś większą ilość chleba, pudło marmolady, trochę masła i margaryny i na wszelki wypadek kilka flaszek piwa dla strażników i jeszcze tam coś na przekupstwo skombinowała Irena Kawalanka ze sklepu swego szefa. Wszystko to spakowałyśmy do wózka dziecinnego i ruszyłyśmy w drogę, zabierając z sobą dzieci Heli, by w ten sposób upozorować spacer. Jechałyśmy z Przecieszyna przez pola, potem drogą Wilczkowską w kierunku Rajska. Już blisko Rajska przejechał koło nas na koniu wyższej rangi oficer SS. Najmłodsze z dzieci Heli miało lalkę, która po niciśnięciu wołała: "mama". Widząc, że esesman nam się bacznie przygląda, Hela raz po raz naciskała lalkę, niby że to dzieci zabawia. Esesman wyjechał poza drzewa i lornetował w koło teren, na którym pracowali więźniowie. Zdawało nam się, że ma nas na oku, więc jechałyśmy bardzo powoli. Jadąc tak krok za krokiem, dojechałyśmy do miejsca wskazanego przez Skrzetuskiego i Marcisza, ale nigdzie więźniów nie było widać. Skrzetuski wyraźnie mówił nam, że z gościńca my ich, a oni nas zobaczą. Trochę nas to zmartwiło, że tym pierwszakom nie uda nam się nic podrzucić, a nigdy nie lubiłyśmy wracać, nie przekazawszy darów. Rozglądamy się wokoło. Nie widać nikogo. Naraz zza zakrętu wyłoniła się furmanka, a na niej więźniowie ze stołami, stołkami i jeszcze jakimiś innymi sprzętami domowymi. W pierwszej chwili zdawało nam się, że to nasi ze stolarni. Więźniowie byli smutni i nic do nas nie mówili. Była może godzina 10. Na strzelnicy w Rajsku rozlegały się raz po raz strzały. Stanęłyśmy na drodze. Esesman przejechał z powrotem koło nas i skierował się ku strzelnicy. Wracając, zamiast ku Wilczkowicom, poszłyśmy w kierunku Brzeszcz. Idąc drogą do Brzeszcz, z daleka zauważyłam powracających w kierunku Rajska mierników. Kiedy i oni nas zauważyli, wybiegłam z dzieckiem Heli naprzód i upuściłam nieznacznie na ziemię paczkę przygotowaną dla Skrzetuskiego. Udając, że zbieram kwiaty z dzieckiem, biegłam naprzód, by się oddalić od tego miejsca jak najdalej. Miernicy zatrzymali się w tym miejscu i czegoś szukając, zabrali paczuszkę. Droga z Rajska do Brzeszcz wije się kilkoma serpentynami. Ledwo miernicy skryli się za jednym z zakrętów, od strony Brzeszcz pojawiła się druga furmanka z więźniami. Wracam do Heli. - Rzucamy? - pyta Hela. - Kiwnęłam na znak głową. Przejeżdżający koło nas zrozumieli nasze zamiary, bo jeden mrugnął na nas okiem. Siedzący na przodzie esesmani zajęci byli rozmową i ani się zorientowali, jak cały ładunek był na wozie. Powożący więzień podciął konie, a my spokojnie poszłyśmy dalej drogą. Tego samego dnia wieczorem ja, Hela i Zosia Zdrowak poszłyśmy do Rajska, do ogrodników. Po umieszczeniu wszystkiego w skrytkach i zabraniu poczty, wracamy do domu. Gdyśmy miały wchodzić już na drogę Wilczkowską, zagrodził nam przejście wysoki, w kapeluszu o szerokim rondzie, jednoręki mężczyzna. Stał na środku drogi jak zły duch. Gdy usiłowałyśmy przejść koło niego, bez słowa zagradzał nam drogę i nie pozwalał przejść. Zdenerwowana Hela odepchnęła jednorękiego i ostro zapytała: - Czego pan chce od nas? - Ty wiesz, czego chcę. Pilnowałem was cały tydzień. Nareszcie was mam. Poznałem was. Ciebie też - wskazał na mnie. - Tej trzeciej nie znam - pokazał na Zosię. - To wyście mi puściły łódkę z wodą! Mnie, kalece, zrobiłyście krzywdę. Zaczęłyśmy się tłumaczyć, że to nie my, może jesteśmy tylko podobne do tego kogoś. Przecież pana znamy, pan jest od bagra, prawda? Zapalmy papierosa. Hela wyjęła papierosy, podała jemu i mnie. Wziął, zapalił i trochę się udobruchał, porozmawiał z nami i w końcu nastąpiła między nami zgoda. Po przyjściu do domu przejrzałyśmy korespondencję. Więźniowie nam opisywali dzisiejsze zdarzenie z furmanką. Okazało się, że jadący na furmance byli ogrodnikami. Strażnicy jadący furmanką zauważywszy, co więźniowie mają na wozie, trochę się wściekali i już łapali za karabiny, ale kilkoma flaszkami piwa udobruchali się, ponieważ było bardzo gorąco. Pokrzepieni piwem, ze zdumieniem opowiadali sobie o sprycie Polaków, ich ofiarności i odwadze. Pytali potem więźniów, czy to ich żony lub krewne. Gdy się dowiedzieli, że nie, pytali, czy tym kobietom za to płacą. Gdy ich zapewniono, że robią to bezinteresownie, kręcili z podziwu głowami, a jeden z nich powiedział: - Byłem już w kilku obozach, ale czegoś podobnego nie widziałem. To jest niesłychane. Mimo tego, co was spotkało, jesteście szczęśliwi. Nasze kobiety nigdy by się nie odważyły na taki czyn. Informowali nas później chłopcy, że od tej chwili obaj strażnicy przyjaźnie się ustosunkowali do więźniów i zawsze z podziwem mówili o polskich kobietach. (...) Na początku czerwca 1942 r. dali nam znać z ogrodnictwa w Rajsku, że na czwartek potrzebują dużo żywności. Akurat w tym samym czasie "Opiekun" dostarczył także dużo lekarstw i polecił natychmiast podrzucić do obozu. Punkt składania tak lekarstw, jak i żywności od kilku dni był przeniesiony do stolarni. Do wejściowych drzwi więźniowie dorobili nam klucz. W ścianie pokoju obok warsztatu urządzono schowek w ten sposób, że między przepierzeniem wmontowano duże koryto, a, jedną deskę wyżej koryta zamaskowano i przybito tak, że przez jej odchylenie można się było dostać do koryta. Mogło ono pomieścić co najmniej stukilowy ładunek żywności i lekarstw. Prócz tego w warsztacie stała duża beczka odwrócona do góry dnem, na którym najczęściej leżał kit szklarski. Do tej beczki składało się przeważnie żywność, a lekarstwa i listy do schowka w ścianie. Tam też było zawsze przygotowane to, co trzeba było zabrać z sobą do załatwienia. Wszystkie sprawy w tym czasie były załatwiane pocztą przez obie strony. Listów było zawsze dużo i o doniosłym znaczeniu, co czyniło powrót jeszcze bardziej niebezpiecznym. Ujemną stroną tego punktu było to, że drzwi frontowe ciężko się odmykały, a przy naszym zdenerwowaniu okazywały się bardzo uparte i nieposłuszne, zachowanie zaś ciszy i spokoju było jak najbardziej konieczne. Doprowadzało nas to nieraz do płaczu. Była piękna, pogodna Czerwcowa noc. Księżyc, nasz "wróg", uśmiechał się do nas ironicznie. Na ścieżkach i równych polach kładły się nasze długie cienie, pozałamywane pokracznie na zagonach pól. Tej nocy trzeba było iść przez pola i zapłociami od strony dworu, unikając otwartych przestrzeni. Aby dojść do stolarni od tej strony, trzeba było przejść przez pustą stodołę, której wrota zawsze były otwarte na oścież. Stodoła ta od czasu, kiedy dochodząc do niej, usłyszałyśmy ruch, pisk, jakby kogoś duszono, a potem szyderczy śmiech i znów ruch, jakby diabli wesele tam odprawiali, stała się dla nas symbolem strachu. Ile razy przechodziłyśmy koło niej, zawsze nam włosy stawały dęba, a od stóp do głów przechodziły zimne ciarki i zdawało się nam, że czyha w niej na nas coś złego, co, gdy się zbliżymy, wyskoczy z sąsieka i udusi nas. Tej nocy ze zdziwieniem zauważyłyśmy, że wrota stodoły są zamknięte. Stoimy może pół godziny, nadsłuchując. Wokoło panuje cisza. Chyłkiem dobiegamy więc do stodoły i usiłujemy otworzyć drzwi. W tym momencie jakieś olbrzymie psisko z wściekłym warczeniem całą siłą runęło na wrota, aż się zachwiały w zawiasach, a wśród hałasu ktoś wyraźnie po niemiecku nawoływał psa do spokoju. Błyskawicznie odrzucamy od siebie pakunki z żywnością. Lekarstwa zatrzymujemy przy sobie, pamiętając o pouczeniach "Opiekuna", że lekarstwa są bardzo cenne i trzeba robić wszystko, by nie wpadły w niepowołane ręce. Jak szalone, ścigane śmiertelnym strachem, uciekamy każda w inną stronę. Ja na Sołę, a Hela przez pola w kierunku lasu. Gdy tak pędziłam, ciągle wydawało mi się, że ktoś za mną leci, a nawet wyraźnie czułam na sobie czyjś oddech. Jednym susem przesadziłam wał ochronny nad Sołą i wpadłam w krzaki. Leżąc na pół martwa w krzakach, słyszałam strzelaninę i nawoływania. W gminnym domu, siedzibie esesmanów, zabłysły wszystkie światła. Silne reflektory rzucały długie, jasne smugi na wszystkie strony. Z zaschniętego gardła wydobywał się cichy szept modlitwy, a po policzkach spływały gorące łzy. Po chwili mocny szloch szarpnął całym moim ciałem. Modlitwa i łzy uspokoiły mnie trochę, więc zaczęłam rozmyślać, co dalej robić. Najbardziej niepokoiłam się o Helę. A może leży gdzieś na polach nieżywa. Myśl ta poderwała mnie na równe nogi. Przecież w domu Heli leży przesyłka z listami dla "Opiekuna" i jeszcze inne nie załatwione prywatne listy. Ta myśl jak cierń wierciła mi w głowie i nieprzeparcie pchała do przodu. Sama nie wiem, kiedy znalazłam się z powrotem na wale i oglądając się na wszystkie strony, szłam w stronę Wilczkowie. Nagle spostrzegłam, że poprzez zarośla przedziera się coś w moim kierunku. Zeszłam z wału i przyczajona, przytrzymując pierś, by jej serce nie rozwaliło, rozeznaję wyraźnie ludzką postać. W pierwszej chwili myślałam, że to Hela i miałam na nią zawołać. Już otworzyłam usta, gdy ktoś na czworakach wyszedł na wał. Wtedy poznałam, że to nie Hela i strach zjeżył mi włosy na głowie. Dziwne zachowanie się tej ludzkiej postaci wskazywało, że ona także nie chce się spotkać z żywym człowiekiem. To mnie trochę uspokoiło. Przychodziło mi na myśl, że to może więzień potrzebujący pomocy. Próbowałam chrząknąć, ale głos ugrzązł w suchym gardle. Szukałem wokół siebie czegoś twardego, aby rzucić w tym kierunku, by się już stało, co się ma stać, byle się to skończyło. Ludzka postać usiadła na skarpie wału tak, by móc obserwować, co się wokół dzieje. W pewnej chwili zobaczyłam błysk iskry i z krzaków wyskoczyła druga postać ludzka, szybkim krokiem zbliżająca się do tej, która siedziała na skarpie wału. Teraz już nie wytrzymałam nerwowo. Wyskoczyłam z ukrycia. Wtedy obie postacie zerwały się i błyskawicznie wskoczyły w krzaki. Ja natomiast, ścigana obłędnym strachem, pędziłam w kierunku strzelnicy, przy której stał dom zamieszkały przez dwoje starszych, znanych mi dobrze ludzi, z tą myślą, że ukryję się tam i pójdę do domu dopiero rano. Z rozpaczy i ze strachu waliłam pięściami w drzwi, nie zważając na nic, byle się drzwi otwarły i byle skoczyć za nie i choć tą ścianą odgrodzić się od pędzącego mnie strachu... Gospodarz, zbudzony gwałtownym pukaniem, otworzył drzwi. Poznawszy mnie, energicznym ruchem odrzucił w bok i zatrzasnął drzwi z powrotem. Wtedy, nie widząc znikąd ratunku, poczułam coś ciepłego na twarzy. Nie chciałam płakać. Stało się to mimo mej woli. Nie trzęsłam się już, było mi zupełnie obojętne, co się ze mną stanie. Gdyby mnie wtedy przyłapali, byłabym spokojna, nie czułam wcale strachu nawet na myśl, że mogą mnie tu zastrzelić esesmani lub rozszarpać na kawałki psy esesmańskie. Niebo zaczynało szarzeć. W rozległych krzakach nad Sołą ptactwo pobudziło się już i rozpoczęło ptasią muzykę. Wśród dźwięków tej muzyki przypomniałam sobie, że miałam iść do Heli, by zabezpieczyć wszystko, co było przyniesione z obozu i przeznaczone dla "Opiekuna". Szybko, ale spokojnie, miedzami przez poda zdążałam do Przecieszyna. Popędzała mnie myśl, czy choć nie przyjdę za późno. Niedaleko od domu Heli zatrzymałam się wśród zbóż. Trzeba się było zastanowić, jak się dowiedzieć, czy w domu Heli jest spokój i co powiedzieć mężowi, jeśli Heli nie będzie. Nie tylko ten raz trzeba było wystawać gdzieś w krzakach, trząść się z zimna czy ze strachu, by wreszcie później uciekać co sił w nogach i tchu w piersiach, w podartym ubraniu, ubrudzona lub mokra jak kaczka, a często pokaleczona. (...) Po jednej takiej nocy pochorowałam się. Leżąc w łóżku, przyrzekałam sobie po stokroć razy, że już więcej nie pójdę. Łatwiej to było powiedzieć niż - wykonać. (...) Ale gdy udało się, gdy można było naszym chłopcom coś pomóc, to jak dwie dorożkarskie szkapy zmęczone i objuczone ciężarem, trochę raźniej zdążałyśmy ku przeznaczeniu - do ogrodnictwa w Rajsku. Tam o dobrym świtaniu składamy "słodki" ciężar i z poczuciem dobrze spełnionego uczynku, jak by odmłodzone, wracamy do domów. Nie wiem, ale gdyby się nam wtedy w Rajsku nie powiodło, na pewno byśmy się załamały. Trudy nasze były nieraz ponad siły. Toteż powodzenie było rodzicielem nowych sił, a więźniowie stawali się cząstką naszego życia. (...) Nigdy też nie zatrą się w pamięci wymyślone przez nas nazwy miejsc, takie jak: "Zawoja", "Gdynia", "Bristol", "Groble" i wiele innych. Ileż to razy nie przyszli na te miejsca starzy znajomi. Odeszli na zawsze spod ściany śmierci bloku 11, a na ich miejsce przyszli inni, także dzielni. Śmierć każdego z nich przeżywałyśmy jak śmierć najbliższych. Byliśmy wszak jak gdyby jedną rodziną. Pamiętam, około 15.7.1942 r. nie przyszli, jak zawsze, po garnuszek zupy starzy nasi znajomi lubliniacy. Nic nam w tym dniu nie szło. Ból szarpał duszę, bo przecież to byli swoi. Ludzie, z którymi związała nas praca w ciągłym niebezpieczeństwie i strachu tak mocno, że tylko śmierć potrafiła nas rozłączyć. (...) Czasem po ciężkich przeżyciach wydarzyło się coś takiego, co dawało całkowite odprężenie. Pewnego dnia doniósł nam Janusz Skrzetuski, że nazajutrz będzie pracował koło Wilczkowie. Prosił o dobrą zupę i coś na przekupienie upartego strażnika. Spotkanie wyznaczył na "Groblach". Mierników było sześciu, a strażników czterech i wśród nich ten uparty, którego trzeba było kupić dobrym jedzeniem. Irena Kawalanka (Kahanek) zorganizowała nam ze sklepu Kegla sporą ilość wątroby, którą usmażyła Hela w domu. Ja zrobiłam zupę pomidorową. Zadowolone z siebie, idziemy na "Groble", śmiejąc się, że już nie wiadomo który raz smaczny kąsek z polskiej kuchni kusił będzie psa wiernego Hitlerowi, by zaniedbał się w pełnieniu swych obowiązków. Gdy byłyśmy na stawach w Wilczkowicach, od strony Oświęcimia ukazał się patrol złożony z 6 jeźdźców, jadących w naszym kierunku. Hela jak Hela, prędka w decyzji, wstawiła garnki do wody pod brzeg i niby coś tam sobie poprawiając, przystanęła na chwilę. Jeden z patrolu oderwał się i przygalopował do nas. "Widział - myślimy sobie - i jakoś się trzeba będzie tłumaczyć". Byłyśmy trochę speszone, gdy podjechał do nas. Każda oczekiwała ze skurczem twarzy, kiedy trzymana w ręce szpicruta zaświszcze nad głową i ciało przeszyje ostry, dotkliwy ból. Byłyśmy naprawdę zaskoczone, gdy zapytał nas, czy nie wiemy, gdzie tu pracują więźniowie. Z kłopotliwej sytuacji wybawił nas nadchodzący nasz znajomy z Wilczkowie, Żymuła, który odpowiedział za nas, że pracuje tu od rana, ale żadnych więźniów nie widział. Esesman podziękował za informację i odjechał w kierunku Oświęcimia. Gdy zniknął nam z oczu, Hela zabrała garnki i poszłyśmy na miejsce zwane przez nas "Groble". Miernicy także niedługo przybyli. Zupa pachniała, aż łechtało więźniów po podniebieniu, a zapach smażonej wątroby wywołał uśmiech na twarzach przybyłych strażników. Hela, jako gospodyni, z całą powagą zamieszała chochlą zupę i nalewała pierwszemu, Czesławowi Marciszowi, który mlaskał językiem z zadowolenia, bo, jak mówił, przypomniały mu się dawne dobre czasy. Nagle z chochli wyskoczyło coś dużego i czarnego i wpadło do miseczki. Marcisz, ja i Hela przez moment zastygliśmy w przerażeniu. W misce Marcisza była ugotowana żaba. Marcisz w mig się opamiętał, odszedł na bok, udając że je, wylał zupę i wrócił do nas. Janusz Skrzetuski, patrząc na mnie, pyta: - Włada, coś ty tak zbladła? Czy się coś stało? - Nic, nic, Januszku - odpowiedziałam, czując wyraźnie skurcz żołądka. Marcisz mrugał na mnie i dawał znaki, bym nic nie powiedziała i sam sobie nalał ponownie zupy, a zastępując speszoną Helę, nalewał innym także i żartując, pytał kolegów, czy im smakuje. Było mi strasznie nieprzyjemnie, że oni to jedli, więc aby nie patrzeć na nich, odeszłam w krzaki. Tej samej zupy, również ze smakiem, podjedli sobie strażnicy. Gdy zjedli, Janusz, jakby się czegoś domyślając, powiedział: - No, chyba w zupie nie było żaby, tak jak to pewnego razu przydarzyło się memu koledze, że w kluskach miał coś takiego, co miało oczy. Zaczęli się wszyscy śmiać i strażnicy także... (...) Obok pod obozem na Budach-Borze kilkaset metrów za torem kolejowym stał w polach samotny domek drewniany, do którego na noc składali więźniowie swoje narzędzia pracy. Do tego domku zanosiłyśmy nocą jedzenie, a na drugi dzień któraś z nas szła po puste naczynia. Pamiętam, było to po żniwach 1942 r. Pewnego dnia wieczorem poszłyśmy w trójkę: ja, Hela i Bronka Dłuciak. Dojście do domku było trudne ze wzglądu na silne reflektory oświetlające zabudowania obozowe. Światło skierowane na domek odcinało drogę i każdemu, kto by się znalazł w domku, uniemożliwiało powrót. W tym dniu byłyśmy obydwie z Helą zdenerwowane. Przed południem, gdyśmy wracały od jednego z komand, miałyśmy bardzo nieprzyjemną przeprawę. Nieźle nam się oberwało po plecach, ale to nas tak nie bolało jak to, co usłyszałyśmy. Strasznie nas sponiewierali. Odgrażali się nam przy tym, że nas przypilnują, a wtedy biada wam: "wy talkie owakie, polskie...". Najbardziej nas zwymyślał żandarm z Brzeszcz, Pehlke. Idąc więc wieczorem, nie byłyśmy pewne, czy nas nie śledzą. Wszystkie trzy doszłyśmy spokojnie do torów. Dalej żadna nie chciała iść. Naczynia po opróżnieniu zawsze były poskładane do siatki, więc wystarczyło, by jedna podskoczyła cichaczem, porwała naczynia i uciekła z powrotem. Hela, jak nigdy, tym razem powiedziała stanowczo, że nie pójdzie. Namawiała Bronkę, ale ona sama też nie chciała iść. Wtedy Hela namówiła nas, abyśmy poszły obydwie z Bronką, a ona będzie pilnować na torach. Gdyby coś zauważyła, będzie naśladować sowę, to my uciekniemy. Poleciałam z Bronką, wszystko szybko pozbierałam i po cichu zaczynamy się wycofywać. Wtem od obozu doleciał nas przeraźliwy krzyk kobiet. Krzyk tak straszny, że zgrozą przejąłby najbardziej zatwardziałego. Naraz cała okolica zalała się jasnym światłem reflektorów. Stało się to tak nagle, że byłam pewna, że nas pilnowali i jesteśmy nakryte. Odruchowo skoczyłam za drzwi. Bronkę sparaliżowało i pozostała na miejscu, blada jak trup w jasnym świetle elektrycznym. Krzyki były coraz bardziej przerażające, psy szczekały, Niemcy ryczeli jak tury i słychać było strzały. - Jezus Maria, to chyba koniec świata - szepcze Bronka. Piekło w obozie coraz większe, a my nie mamy odwrotu. Nerwowo już nie mogłam wytrzymać. - Ja uciekam - mówię do Bronki. - Wolę, niech mnie zastrzelą w ucieczce, niż by mnie mieli złapać i męczyć. Bronka, uciekajmy! - I nie czekając odpowiedzi, wyleciałam pierwsza. Nie wiedziałam, co się koło mnie działo. W tej chwili miałam pewność, że choćby strzelali za mną, to kule mnie nie dosięgną. Doleciałam do torów, oglądam się - Heli nie ma. Oglądam się za siebie - Bronki także nie widzę. Zebrał mnie okropny strach. Biegłam przed siebie jak szalona. Myślałam, że obłędu dostanę. Między stawami padłam bez sił na ziemię. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego jeszcze żyję, że powinnam być zastrzelona, a żyję tylko dlatego, że się mnie kule nie imały. Hela zaś usłyszawszy krzyk w obozie, ukryła się za nasyp toru. Widziała, jak uciekałam i pobiegła za mną, ale nie mogła mnie dopędzić. Leżąc jak oszalała na ziemi, posłyszałam głos Heli: - Jezus Maria, myślałam, że was chwycili. Gdzie Bronka? - Nie wiem! Ja uciekłam, a ona została. Nie wiem, co się z nią stało. Hela usiadła koło mnie, nic nie mówiąc, tylko dyszała ciężko. Wtedy i we mnie wezbrała gorycz. - Helu - odezwałam się - my narażamy życie swoje i swoich bliskich wtedy, kiedy inne śpią sobie w ciepłym łóżku lub bawią się na przyjęciach. I co z tego mamy? Lęk, niebezpieczeństwo i pracę... I nigdy nas nikt nie zrozumie. Zobaczysz, Helu, że jeśli ci, którym dziś pomagamy, doczekają wyzwolenia, zapomną o nas, oczywiście, jeśli i my doczekamy... Wtem posłyszałyśmy szloch. To Bronka płakała i narzekała na nas, żeśmy ją samą zostawiły. Gdy doszła do nas, powiedziała: - Już więcej nigdy z wami nie pójdę w te przeklęte strony. (...) Pod koniec lata 1942 r. przy stolarni wybudowano szopę, w której na noc ogrodnicy składali narzędzia pracy. W tej to szopie Winogroński urządził schowek i od tego czasu tam się wszystko składało i stamtąd, co było dla nas, odbierało, tak jak dawniej. Dojście do tego miejsca nie było łatwe ani bezpieczne, więc zawsze jedna z nas musiała pilnować, a druga podkładała. Wyznaczałyśmy sobie po prostu kolejkę, każda wolała bowiem podkładać niż pilnować. Pilnowanie bardziej denerwowało niż podkładanie, chociaż pilnującemu zawsze było łatwiej uciec w razie niebezpieczeństwa. Może dlatego, że na pilnowaniu czas się strasznie wlókł, a przy podkładaniu zawsze go było mało. Pewnego dnia w jesieni, już po wykopkach ziemniaków, przyszła na mnie kolej pilnowania. Stałam opodal szosy i bacznie obserwowałam. Nagle w szopie zaczęło się coś strasznie szamotać. Coś ciągle wstawało i znowu upadało, zupełnie jakby w szopie odbywały się zapasy dwóch ludzi. Usunęłam się w bok za drzewo i nadsłuchiwałam, ale nie mogłam zrozumieć, co się tam dzieje. W pewnym momencie usłyszałam jakieś charczenie, potem znów jakby ludzkie stękanie i szamotanie, i to coraz zawziętsze. Byłam pewna, że Helę chwycili i uciekłam w stronę torów kolejowym. Na torach usiadłam i jeszcze raz starałam się dociec, co się tam w szopie stało i dlaczego Hela nie krzyknęła, by dać mi znać o niebezpieczeństwie. Jak długo siedziałam, nie wiem, ale wydawało mi się, że bardzo długo. Umówione byłyśmy z Helą od dawna, że w razie czego pilnująca zawsze będzie uciekała na tory. Gdyby więc Hela wyszła z szopy i nie spotkała mnie, będzie wiedziała, że czekam na torach. Siedząc tak na torze w umówionym miejscu, posłyszałam ciche skradanie się. Przesunęłam się na drugą stronę toru, bo to nigdy nie wiadomo, kto idzie, i położyłam się tak, by móc dobrze obserwować, co się dzieje przed torem. Po chwili zobaczyłam ludzką postać, która to biegnąc, to przykucając, zbliżała się do mnie. Nie byłam pewna, czy to Hela, więc prawie wcisnęłam się w ziemię, by mnie nie zauważono. Dopiero gdy cień był już niedaleko, poznałam Helę i posłyszałam jej głos: "Włada, gdzie jesteś?" Wyskoczyłam do niej i z radości wyściskałyśmy się. Hela opowiadała teraz, co się jej przydarzyło. Wchodząc do szopy, nic nie zauważyła. Kiedy podeszła do skrytki, otworzyła ją i włożyła już wszystko, coś się w szopie poruszyło. Włosy jej na głowie stanęły dęba i nie wiadomo dlaczego, zamiast do drzwi, cofnęła się o krok w przeciwną stronę. Nagle coś się na nią rzuciło, dobierając się do gardła. Zdrętwiała z przerażenia, gdy poznała, że to pies, który z rozwartą paszczą, stojąc na tylnych łapach i uczepiwszy się jej przednimi, starał się ją przyciągnąć do siebie. Zaczęła się więc z nim szamotać, by się wyrwać. Szczęściem, pies nie szczekał, tylko groźnie warczał. Później więźniowie opowiadali, że jeden z esesmanów zamknął tam swego psa na noc, nie wiedząc oczywiście, że tam ktoś w mocy przychodzi. W tym budynku na Helenę Płotnicką, podkładającą żywność więźniom, napadł esesmański wilczur. (...) Późną jesienią 1942 r. więźniowie kopali rów koło ogrodnictwa i zakładali kabel. Na narzędzia mieli skrzynię o dużej pojemności, obitą wewnątrz blachą. W tym dniu deszcz lał jak z cebra, więc ścieżki były oślizłe i błoto też niemałe. W tym dniu zabrałyśmy z sobą Zosię Zdrowak, ponieważ postanowiłyśmy za jednym zamachem obsłużyć dwa punkty: ogrodnictwo i komando, które pracowało przy zakładaniu kabla. W ogrodnictwie poszło nam nadspodziewanie dobrze. Zaszedł tylko taki mały wypadek, z którego później śmiałyśmy się do łez. Aby się dostać do wnętrza domu w ogrodnictwie, w którym znajdowała się skrytka, trzeba się było wspinać po drewnianych schodach. Hela poszła sama, a ja z Zosią pozostałyśmy na polu. Hela nie wiedząc, że obok stały oparte o ścianę deski, otwierając drzwi, potrąciła jedną deskę nogą, a ta, spadając, potrąciła inne. Lecące deski narobiły niemałego hałasu. Wszystkie trzy dałyśmy dęba do ucieczki, tymczasem Hela, wyskakując z domu, potknęła się na schodach i zjechała głową na dół. Byłaby sobie na pewno głowę potłukła, ale otuliła ją litościwa spódnica, a to, że fikała gołymi nogami, lecąc po schodkach, wywoływało później w nas niepohamowany śmiech. Stąd poszłyśmy do stojącej kilkaset metrów nad rowem skrzyni na narzędzia (łopaty, kilofy itp.) tuż koło szosy z Oświęcimia do Brzeszcz. Całą drogę szłyśmy roześmiane z koziołków Heli. Strachu także nie czułyśmy, ponieważ nigdzie nie było nikogo. Gdy już Hela zamykała skrzynię, zauważyłyśmy, że od strony Brzeszcz jedzie samochód i od czasu do czasu oświetla drogę światłami reflektorów. I właśnie wtedy, gdy Hela zamykała skrzynię, silne światło reflektorów padło na nas. Widać nas było jak na dłoni. Sądziłyśmy, że nas widzieli, bo samochód zwalniał biegu. Na ucieczkę nie było czasu. Nie pozostało nam nic innego, jak schować się w rowie. Tak też zrobiłyśmy. Wszystkie trzy pokładłyśmy się obok siebie w rowie, w gęstej błotnistej mazi. Niemcy zatrzymali samochód tuż nad rowem, zgasili motor, przeskoczyli rów i szepcząc coś do siebie, chodzili opodal skrzyni. Leżałyśmy cichutko na brzuchach. Zosia o mało nie krzyknęła, gdy spadł na nią kawał ziemi oderwany z brzegu rowu przez przeskakującego Niemca. Niemcy jeszcze trochę pochodzili, potem wsiedli do samochodu i pojechali w kierunku Oświęcimia. Po wyjściu z rowu wyglądałyśmy wspaniale. Błoto kapało z nas i... nie chciało się nam już śmiać. Hela opowiadała, że się jej strasznie chciało kichać, a nie mogąc się chwycić za nos, wsadziła go do wody. Idąc z powrotem, zatrzymałyśmy się koło żwirowni. Stojący na dworze Julian Bernaś i Murzyn dziwnie bojaźliwie na nas spoglądali, a kiedy biegłam do nich, uciekli do stróżówki. Zachowanie się Bernasia i Murzyna początkowo nas rozśmieszyło, ale później poważnie zastanowiło. Co, u licha, miała znaczyć ta ich ucieczka? Nie mogąc się domyśleć niczego, poszłyśmy na Budy. W Budach spotkałyśmy robotników powracających z kopalni. Jadąc przez stawy, oświetlali sobie drogę zaciemnionymi karbidówkami. Jechali spokojnie i nic do siebie nie mówili. Kiedy pierwszy był już niedaleko nas, zsiadł z roweru i przystanął. Zebrała się ich mała grupka. My także przystanęłyśmy. Zauważyłyśmy, że się nas trochę boją. To nas rozśmieszało, że mężczyźni boją się ubłoconych kobiet. Dwóch przejechało koło nas, jak tylko można najszybciej. Inni się zatrzymali. Któryś przejeżdżając powiedział: "Staszek, widziałeś, jakieś widma obozowe...". Za kilka dni więźniowie dali nam znać, że następnego dnia rano w skrzyni nic nie było. Powstało pytanie, kto opróżnił skrzynię? Jeśli Niemcy - to będzie bardzo źle, bo w skrzyni był list od matki do syna, który dała nam Kawalanka. Zapytany później Murzyn (dozorca ze żwirowni) powiedział, że zrobił to człowiek bez ręki, ale to nie wyglądało na prawdę. Myśmy raczej posądzały o to Murzyna, ale kto to zrobił naprawdę, tego nie dowiedziałyśmy się nigdy". Władysława Kożusznikowa. Nasi przeciwnicy polityczni Nasze drogi pod obozem często schodziły się z drogami organizacji wojskowej ZWZ, która także zajmowała się pomocą dla więźniów oświęcimskich. O rozmiarach tej roboty nie mógłbym wiele powiedzieć, ponieważ nasze oficjalne kontakty z ZWZ bardzo szybko zostały zerwane. Z niektórymi ludźmi ZWZ, pomimo nieporozumień z ich przełożonymi, łączyła nas nadal serdeczna przyjaźń, a często nawet pomagaliśmy sobie nawzajem w naszej konspiracyjnej pracy. Z czasem, gdy zwiększały się nadzieje na bliski koniec wojny, w całej Polsce zaogniła się walka o przyszły ustrój Polski. Walka taka rozgrywała się także wokół tego największego na świecie cmentarzyska, jakim był Oświęcim. Początkowo ostrożnie, a później coraz śmielej usiłowali dawni działacze sanacyjni kształtować opinię społeczną za pomocą starych metod, intryg i podszczuwań. Zdając sobie sprawę z umacniania się naszej pozycji, zaczęto powtarzać głośno, nieraz aż nazbyt głośno, plotki o szerzącej się "zarazie" komunistycznej, roznoszonej przez ludowców nawet wokół obozu. Znaleźli się tacy, którzy nadany mi przed wojną przez reakcyjnych kołtunów przezwisko "Łysa Komuna" zaczęli na nowo przyczepiać do mego nazwiska. Echa nieprzyjaznych poczynań i bezmyślnych plotek nie mogły, rzecz prosta, ujść uwagi okupanta. W takiej atmosferze wypadki nie dały na siebie długo czekać. Okupant wprawdzie nie posiadał namacalnych dowodów naszej nielegalnej działalności, ale wiedział, że jesteśmy elementem niebezpiecznym i postanowił nas zlikwidować. Na początku lipca 1942 r. został aresztowany i wywieziony do Niemiec kol. Kazimierz Kozieł, założyciel, a następnie długoletni prezes Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici" na naszym terenie i późniejszy działacz Stronnictwa Ludowego. W czasie okupacji Kozieł był przewodniczącym powiatowej trójki "Rocha". Tej samej nocy wywieziono do obozu w Niemczech, wraz z całą rodziną, Andrzeja Kawczaka z Osieka, który przez wiele lat był prezesem koła "Wici", później Stronnictwa Ludowego, a w czasie okupacji przewodniczącym trójki gminnej w Osieku. Ja uniknąłem ich losu dzięki temu, że tej nocy byłem w podróży i nie zastali mnie w domu. Gdy wróciłem z Krakowa i wczesnym rankiem szedłem z Ryczowa przez Polankę Wielką do domu, przygodnie spotkani znajomi powiadomili mnie o tym, że jestem poszukiwany przez gestapo. Wobec tego, zamiast do siebie, zaszedłem do stodoły Walusa w Grojcu, mojej "letniej rezydencji", i tam przeczekałem do wieczora. Wieczorem pojechałem w teren, gdzie zorientowałem się, że nie były to aresztowania na tle działalności konspiracyjnej. Lista aresztowanych obejmowała ludzi "niebezpiecznych", którą Niemcy sporządzili prawdopodobnie na podstawie plotek zrodzonych z ludzkiej głupoty, a może z czyjejś obawy o wpływy polityczne. Od pewnego czasu uwijał się po naszym terenie działacz endecki "Piotr", nawiązując kontakty z różnymi sanatorami. Nie próżnował także i niejaki Kominek. Uzupełnione na nowo powiatowe kierownictwo "Rocha", biorąc to wszystko pod uwagę, powzięło decyzję, aby do spraw obozowych dać mi zastępcę, co by mi pozwoliło więcej czasu poświęcić sprawom organizacyjnym Batalionów Chłopskich, a także pracy politycznej. Na moją prośbę został nim młodziutki kol. Kazimierz Jędrzejowski. Mając teraz zastępcę do spraw pomocy więźniom, zająłem się szerzej sprawami BCh i "Rocha". Warunki pracy konspiracyjnej na naszym terenie stawały się coraz cięższe, tym bardziej że element niemiecki, osiedlony tu po wsiach i miastach, przyzwyczajał się i wrastał w nowe dla siebie warunki, stając się coraz bardziej dokuczliwy. W tych wioskach, w których osadzono osiedleńców niemieckich, utrzymywanie kontaktów ze zorganizowanymi ludźmi było bardzo trudne. Z tych i wielu innych powodów na terenach włączonych do Rzeszy prowadzenie szerszej działalności konspiracyjnej było o wiele cięższe i niebezpieczniejsze niż w tzw. Generalnej Guberni. Pomimo to, dzięki oparciu całej pracy na starych, wypróbowanych w walce z sanacją ludowcach i wiciarzach, mogliśmy rozwijać działalność "Rocha", BCh i LZK. Oczywiście rozrastanie się i umacnianie konspiracyjnego ruchu ludowego na naszym terenie nie podobało się naszym przeciwnikom politycznym. Ci, co przez wieki całe śpiewali masie chłopskiej kołysanki do snu politycznego, w czasie okupacji uznali za przejaw największego wykroczenia to, że stworzyliśmy własne wojsko - Bataliony Chłopskie - pod własnym dowództwem. Muszę tu wspomnieć, że zaraz na początku okupacji, we wrześniu 1940 r., krakowskie władze okręgowe "Rocha" wysunęły mnie na swego przedstawiciela przy komendzie ZWZ na obszar Śląska. Do pewnego czasu współpraca z organizacją wojskową, a zwłaszcza z komendantem naszego powiatu, Stanisławem Dębowiczem, układała się prawidłowo. Kłopoty powstały dopiero w okresie późniejszym. Przyczyną tego była zmiana komendanta oraz nieszczerość członków komendy ZWZ na tym terenie w stosunku do innych organizacji politycznych, wyrażająca się w tym, że ZWZ przystąpił do organizowania drugiego toru, tj. administracji państwowej na wszystkich szczeblach oraz komórek samorządu terenowego, do sekretarzy gminnych włącznie. Ożywioną działalność na tym polu rozwijał wspomniany już Kominek, który przybył tu nie wiadomo skąd do tworzenia administracji. Usadowiwszy się na stanowisku sekretarza gminnego w Bulowicach, prowadził z ramienia ZWZ dywersyjną robotę polityczną w stosunku do naszej organizacji na tamtejszym terenie. Tego rodzaju poczynania wywołały zrozumiałą reakcję z naszej strony. Jeszcze większą dywersję zaczął uprawiać pracownik wywiadu ZWZ, noszący pseudonim "Uważny". Był on człowiekiem niebezpiecznym, przede wszystkim ze względu na rozkonspirowywanie ludzi, co uważaliśmy za karygodne. Zaniepokojony działalnością "Uważnego", doprowadziłem do kilku spotkań z "Topolą", komendantem obszaru śląskiego ZWZ, chcąc się zorientować, jaką rolę ma do spełnienia "Uważny" i z czyjego działa polecenia. W jednej z rozmów z nim ostro zaprotestowałem przeciwko działalności "Uważnego", grożąc zerwaniem wszelkich kontaktów. Po tej burzliwej rozmowie "Topola" zapewnił mnie, że "Uważny" zostanie odwołany z naszego terenu. Mimo to nasze stosunki z ZWZ nie poprawiły się. Toteż zdziwiłem się bardzo, gdy pewnego razu za pośrednictwem Stanisława Dębowicza zostałem "wezwany" przez nowego inspektora ZWZ, Dobrowolskiego-"Szczęsnego", do przekazania mu wszystkich komórek organizacyjnych, nie tylko wojskowych, ale i politycznych. Na to prowokacyjne "wezwanie" nie odpowiedziałem. Drugie podobne "wezwanie" także pozostawiłem bez odpowiedzi. W owym czasie pełniłem na naszym terenie funkcję inspektora Batalionów Chłopskich. Jako inspektor, uważałem rozmowę ze "Szczęsnym" za zbędną. Jednakże gdy Dębowicz ponowił jeszcze raz propozycję, wybrałem się do niego na rozmowę ze "Szczęsnym", która odbyła się w jego lokalu konspiracyjnym u Dzienia w Białej. Rozmowa moja ze "Szczęsnym" miała charakter ostry i zdecydowany. "Szczęsny", bawiąc się pistoletem, oświadczył, że kładzie "łapę" na całym podległym mu terenie i że bez jego wiedzy nie wolno będzie nikomu działać, nawet w ramach własnej organizacji, a że rękę ma ciężką, więc radzi podporządkować się bez sprzeciwu. W podobnych sytuacjach reagowałem w sposób gwałtowny i stawiałem sprawy bezkompromisowo. Odpowiedziałem więc "Szczęsnemu", że rękę może sobie położyć na d... i wyszedłem z pokoju bez pożegnania. "Szczęsny" nie mógł przeboleć, że taki "cham" mógł się przeciwstawić jemu, oficerowi, w dodatku mógł go obrazić. Począł więc działać. W czerwcu 1942 r. "Szczęsny" zawołał kilku swych podkomendnych do mieszkania Sordyla w Kętach, by tam w oficjalny sposób ogłosić wydany przez władze wojskowe wyrok śmierci na mnie. Po ogłoszeniu wyroku zapanowało milczenie. Jeden z obecnych, starszy już, opanowany, poza tym uczciwy i sympatyczny kpt. Barcik z Kęt, w sposób rzeczowy perswadował "Szczęsnemu", że tego rodzaju akt nie ma precedensu na tutejszym terenie, a ci, którzy ten wyrok wydali, na pewno nie przemyśleli jego znaczenia i skutków. Na to "Szczęsny" oświadczył, że jest to rozkaz władz i musi być wykonany. Bał się jednak sam wyznaczyć mordercę. Wodził oczyma po obecnych i szukał ochotników. Wówczas to obecny tam także Mólka-Choynowski, ów więzień, któremu zorganizowaliśmy ucieczkę z obozu, wstał i oświadczył, że jeśli jest taki rozkaz - to on podejmie się wykonania wyroku na mnie. Wielu obecnych wiedziało bardzo dobrze, jakim to sposobem Mólka-Choynowski znalazł się na wolności. Oburzeni na Choynowskiego, uważali za swój moralny obowiązek zawiadomić mnie o grożącym mi niebezpieczeństwie. Już następnego dnia rano, zawiadomiony przez Sordyla, znałem szczegóły przebiegu tego zebrania. Nie zdziwiłem się, że moim katem ma być Mólka. Wiedział on, że jestem ludowcem, a ja dobrze już znałem jego stosunek do ruchu ludowego. Nie mogłem tylko zrozumieć, że czynu tego podjął się dobrowolnie. Od tego dnia musiałem się mieć na ostrożności także i przed akowcami. Dla ratowania własnego życia zastosowałem odpowiednie środki obronne. Równocześnie skierowałem tę sprawę na właściwą drogę. Mianowicie powiadomiłem przez "Rachelę" szefa wywiadu AK obszaru Śląsk, że wiem już o wyroku i zagroziłem, że w razie wykonania go poleje się krew także i z ich strony. Tymczasem Sordyl własnoręcznie spisał oświadczenie o przebiegu owego zebrania i o ogłoszeniu przez "Szczęsnego" wyroku śmierci na mnie. Oświadczenie to natychmiast przekazałem komendantowi Okręgu BCh w Krakowie, a ten Komendzie Głównej BCh, która interweniowała w mojej sprawie w Komendzie Głównej AK. Dębowicz zaś, powiadomiony o tym, co zaszło, powstrzymał rękę kata. Gdyby nie jego ingerencja, na pewno polałaby się krew z obydwu stron. W jesieni tegoż roku tragicznie potoczyły się losy członków AK. Mianowicie Mólka-Choynowski, który znał tajemnice organizacyjne AK, "rozpracowuje" tamtejszą organizację AK. We wrześniu następuje jej pogrom razem z komendantem "Szczęsnym", którego Mólka wydaje w ręce gestapo. Ginie także, zdradzony przez Mólkę, Dzień wraz z żoną, a córka dostaje się do obozu. Właśnie w mieszkaniu Dzienia "Szczęsny" miał swoją kwaterę. Mólka-Choynowski zaś po kilku jeszcze wyczynach zostaje zgładzony w Wiśle z wyroku AK. Śmierć "Racheli" i moje aresztowanie W drugiej połowie grudnia 1942 r. wyjechałem na kilka dni do Warszawy w sprawach organizacyjnych. W Warszawie spotkałem się z "Rachelą", która - jak już wspomniałem - po "spaleniu" na Śląsku pracowała jako łączniczka w Komendzie Głównej BCh, pod ps. "Hela Wodecka". Po długim niewidzeniu się ze mną miała mi (wiele do opowiedzenia o nowej pracy, pełnej niebezpieczeństw czyhających na wszystkich drogach, którymi chodziły łączniczki niemal codziennie, utrzymując kontakt z terenem. Podczas rozmowy "Rachela" wyraziła chęć wyjazdu na okres świąt Bożego Narodzenia na Śląsk. Kilka wolnych od pracy dni chciała wykorzystać na spotkanie się z pozostałymi na wolności córkami uwięzionej Anieli Bobek z Cieszyna, Anną Tomoszek i jej siostrą Jadwigą. Prosiła mnie, ażebym ją zabrał z sobą na tereny podoświęcimskie. Wspólną podróż z "Rachelą" uważałem nawet za okoliczność sprzyjającą. Zabierałem bowiem z Komendy Głównej BCh dużą ilość kartek cukrowych, lekarstw i prasy, więc towarzystwo tak dzielnej i zahartowanej kobiety, jaką była "Rachela", bardzo mi odpowiadało. Liczyłem na jej pomoc nie tylko w drodze do Krakowa, ale przede wszystkim w czasie przeprawy przez granicę przy przenoszeniu dość ciężkich pakunków. Zdecydowaliśmy więc, że wyjedziemy z Warszawy we wtorek wieczornym pociągiem, by na rano w środę przybyć do Krakowa. W Krakowie mieliśmy jeszcze zabrać lekarstwa od Teresy Lasockiej i wieczorem wyjechać do Ryczowa, w nocy przejść granicę i wczesnym rankiem znaleźć się w Osieku. Już w pociągu uradziliśmy, że najlepiej będzie, jeśli spotkanie odbędzie się w drugie święto w dawnej mojej melinie u Wincentego Roja za tzw. "Olszyną". Melina ta co prawda od lipca była "spalona", ale uznaliśmy, że na parę dni można się będzie tam zatrzymać, bo już od tamtej pory nie korzystałem z niej i wiedziałem, że żandarmi także tam nie zaglądali. "Rachelę" gospodarze znali, ponieważ przed wyjazdem do Warszawy mieszkała u nich przez kilka miesięcy. Po dotarciu do domu Wincentego Roja zajęty byłem załatwianiem spraw, których się wiele nagromadziło podczas mojej kilkudniowej nieobecności. "Rachela" tymczasem zajęła się przygotowaniem paczek świątecznych dla więźniów, między innymi i dla kol. Marysi Maniakówny, o co ją usilnie prosiły koleżanki z Komendy Głównej, gdy się dowiedziały, że jedzie ze mną. Tak więc "Rachela" miała pełne ręce roboty. Przygotowane paczki żywnościowe i lekarstwa wieczorem odbywały swą podróż, każda inną drogą - do Kęt lub Osieka, a z lekarstwami pod obóz, skąd z kolei "Hela" i "Włada" miały je przenieść na punkty, a więźniowie do obozu. Chcąc zawiadomić siostry Bobkówny o przyjeździe "Racheli" i zorganizować im spotkanie, wysłałem w tej sprawie do Cieszyna kol. Kazimierza Jędrzejowskiego. Obydwie Bobkówny propozycję tę przyjęły nie bez pewnej obawy, ale spotkanie odbyło się 26 grudnia. Po świętach Jędrzejowski pojechał do Krakowa po odbiór dużej ilości cuprexu w płynie i miał go przetransportować do Stryszowa, aby stamtąd dokonać przerzutu przez granicę do Skawiec przy pomocy ojca i syna Niziołków, zawsze dobrze zorientowanych w sytuacji nad granicą. Ponieważ należało to wszystko odpowiednio przygotować, udałem się do Skawiec, by im w tym pomóc. Trzeba było również przygotować odpowiednie miejsca na chwilowe przechowanie przerzuconych rzeczy, co w terenie zamieszkałym przez bauerów nie było sprawą łatwą. "Rachela" po świętach pomagała nam przygotowywać kartki cukrowe do rozprowadzenia, ponieważ przed Nowym Rokiem musiały być dostarczone kupcom do realizacji, by nie straciły wartości na skutek upływu dekady miesięcznej. W czasie mojego pobytu w Krakowie spotkałem się z Piotrem Jarzyną i umówiłem się z nim, że w nocy 28 grudnia przybędzie do Polanki Wielkiej, do kol. Żurka, a 29 w nocy pojedzie z "Rachelą" do Krakowa. Tymczasem w okresie świąt spadł obfity śnieg, co uniemożliwiło Jarzynie stawienie się w Polance Wielkiej. Dnia 29 grudnia rano otrzymałem wiadomość od kol. Żurka, że Jarzyna nie przyjechał. Skomplikowało to sprawę przeprowadzenia "Racheli" z powrotem przez granicę. Z takiego obrotu wypadków nie byłem zadowolony, lecz nic innego nie mogłem wtedy wymyślić. Jędrzejowski miał powrócić z Krakowa z pierwszą partią przerzutu 30 grudnia rano. Sam przez ten czas rozprowadzałem kartki cukrowe i czekałem na powrót Jędrzejowskiego. Inni koledzy nie byli obeznani z granicznymi drogami, więc nie mogli być pomocni. Oprócz tego w tych warunkach trasa: Polanka Wielka - Zator - Spytkowice - Ryczów nie mogła wchodzić w rachubę, tak samo odpadała droga przez Wadowice, bo nie można się było skontaktować z Zemułą, by mógł pomóc "Racheli" w przedostaniu się do Krakowa. Pozostała zatem droga przez Skawce, dlatego trzeba było czekać na powrót Jędrzejowskiego. Wrócił on z częścią przerzutu już 29 grudnia rano i natychmiast udaliśmy się do Skawiec, by przewieźć resztę do Kęt, do Stefana Wronki, ponieważ w czasie przerzutu niezbyt dobrze wszystko poszło i Niziołek (ojciec) obawiał się, że mogą być kłopoty, a nie chcieliśmy do tego dopuścić. Po powrocie, wieczorem, przewieźliśmy furmanką resztę paczek do Osieka, do domu Roja. W trójkę ustaliliśmy, że Jędrzejowski następnego dnia rozprowadzi lekarstwa, a ja 30 grudnia przeprowadzę "Rachelę" przez granicę. W Stryszowie "Rachela" wsiądzie w ranny zakopiański pociąg do Krakowa, a stamtąd pojedzie do Warszawy, by 1 stycznia stawić się do pracy. Tymczasem przez Kazika Jędrzejowskiego otrzymałem polecenie od komendanta BCh okręgu Kraków, Narcyza Wiatra-"Zawojny", abym natychmiast udał się do Żywca dla omówienia pilnych spraw organizacyjnych z komendantem Batalionów Chłopskich tamtego obwodu. Wobec tego postanowiłem wyjechać do Żywca 30 grudnia rano, by zdążyć wrócić wieczornym pociągiem, zabrać czekającą na mnie w Kętach "Rachelę" i odwieźć ją do Skawiec. Ponieważ "Hela" i "Włada" umówione były z więźniami, że pewne partie lekarstw dostarczą do ogrodnictwa w Rajsku w noc sylwestrową, zebraliśmy się we trójkę - "Rachela", Jędrzejowski i ja - w nocy z 29 na 30 grudnia w domu Roja, by przygotować te paczki. Rano Jędrzejowski przy pomocy "Racheli" miał część lekarstw dostarczyć do Przecieszyna, a resztę do Brzeszcz, do Marii Bobrzeckiej, na przechowanie. Nikt z nas nie przeczuwał, że koło domu, w którym przebywaliśmy, krąży śmierć. Pracowaliśmy w pogodnym nastroju, żartując i pokpiwając z siebie nawzajem. Chcieliśmy rozerwać trochę naszego gołowąsa Kazika Jędrzejowskiego, który, po zaaresztowaniu mu ojca i osadzeniu w karnym obozie pracy pod Cieszynem, zaharowywał się na śmierć. Na domiar złego, przyszła od jego ojca wiadomość, że zachorował na tyfus plamisty i leży w szpitalu w Cieszynie, co wpłynęło na jeszcze większe zapamiętanie się Kazika w pracy. Przygotowanie paczek zabrało nam dużo czasu. Już było dobrze nad ranem, gdy ukończyliśmy pracę, wobec czego Kazik wyniósł się do swojej meliny do Grojca, zabierając z sobą pewną część lekarstw, a "Rachela" położyła się do łóżka, by odpocząć przed czekającą ją podróżą do Warszawy. Ja znów, ponieważ miałem jeszcze trochę czasu;, wyszedłem do pobliskiego lasu, by zastawić sieci na bażanty. Gdy wróciłem, zabrałem się do opracowywania nowego szyfru. Praca nad szyfrem tak mnie zajęła, że ani się spostrzegłem, jak zrobił się dzień i gospodyni krzątała się koło gospodarstwa. Około godziny 8 wyszedłem na dwór. Ranek był pochmurny, ale mroźny. Pięknie wyglądały obwisłe pod ciężarem śniegu w pobliskim lesie gałęzie drzew. Ciszę leśną zakłócała złowrogim krakaniem wrona siedząca na Wierzchołku rosnącego opodal domu wysokiego dębu. Na oborze gromadka wróbli, starym zwyczajem, kłóciła się zawzięcie o jakiś smaczny kąsek znaleziony w świeżo wyrzuconych śmieciach, spłoszone przeze mnie, zerwały się z hałasem i usiadłszy na pobliskiej jabłoni, rozpoczęły na nowo przerwaną kłótnię, jeszcze bardziej zażartą niż poprzednio. Naraz uwagę moją zwróciły drzwi ustępu, do których przyczepiona była jakaś kartka. Podszedłem bliżej, zerwałem ją i schowałem do kieszeni, by później przeczytać i przekonać się, czy nie ma w niej jakiejś groźby lub ostrzeżenia. Widok tej kartki od razu wywołał we mnie jakieś dziwne skojarzenie z ogłaszanymi w ten sposób wyrokami śmierci. Co więcej, kartka wzbudziła we mnie pewien niepokój, tak że nawet karciłem sam siebie, chcąc się uspokoić, ale to niewiele pomagało. "Jestem widocznie rozklekotany i trzeba mi trochę odpoczynku" - pomyślałem. Jednakże dla pewności obszedłem ostrożnie dom wokoło. Wszędzie panowała cisza, ale we mnie niepokój wzrastał z sekundy na sekundę. Coś mnie pędziło stąd, jakiś głos wewnętrzny podpowiadał, abym natychmiast uciekał, pozostawiając wszystko, nawet "Rachelę". Uczucie to, nie znane mi dotychczas, zastanowiło mnie trochę. Obszedłem ponownie dom dookoła. Nie zauważywszy nic podejrzanego, zawstydziłem się sam siebie, jak mogłem w ogóle pomyśleć o ucieczce i jakie by to było z mojej strony niekoleżeńskie, gdybym uciekł, pozostawiając śpiącą "Rachelę" na miejscu. Odrzuciwszy więc niedorzeczną myśl, nabrałem drewien na ręce i poszedłem do mieszkania na strychu, by rozpalić ogień w piecu. Za chwilę miałem jeszcze wyjrzeć, czy nie złapał się w sidła jakiś bażant, potem zjeść śniadanie i udać się w drogę do Żywca, aby, zgodnie z naszym planem, powrócić wieczorem i odwieźć "Rachelę" do Skawiec. Zaledwie wróciłem do mieszkania i zacząłem rozpalać ogień w piecu, usłyszałem, że ktoś ciężko wchodzi po schodach na górę. Nie zwróciłem na to uwagi. Nie Przypuszczałem, by o tej porze mógł to być ktoś obcy, zwłaszcza że przed chwilą obchodziłem dom i nigdzie nikogo nie widziałem. Pomyślałem, że pewnie to gospodarz, który zwykle w tym czasie chodził po siano dla krów, więc spokojnie kładłem drewienka do pieca. Nagle drzwi się otwarły, a w nich... dwóch żandarmów z gotową do strzału bronią w ręku. W okamgnieniu zrozumiałem przyczyny mego dziwnego niepokoju. Od razu oceniłem sytuację jako beznadziejną. Uważałem, że jakakolwiek próba walki w tych warunkach na nic by się zdała. Tysiące myśli jak błyskawice przebiegały mi po głowie o skutkach, jakie może pociągnąć za sobą taka "wizyta". Zaskoczenie było tak niespodziewane, że zaledwie zdążyłem popatrzeć na stojącą już i przy łóżku "Rachelę", gdy, podcięty szybkim ruchem nóg żandarma Stefanowicza, zwaliłem się na podłogę jak długi. Upadając, jeszcze jakby w przelocie zauważyłem błąkający się na twarzy "Racheli" ironiczny uśmiech, a naprzeciw swojej piersi lufę parabellum. Drugi żandarm, wysoki dryblas, wycelowanym w "Rafchelę" karabinem trzymał ją w szachu, by nie usiłowała przyjść mi z pomocą. Nie cofając lufy pistoletu, Stefanowicz usiadł mi na nogach i przeprowadził osobistą rewizję. I znów kłębowisko szalonych myśli pchało mi się do głowy. Zrzucenie żandarmskiego cielska z nóg nie byłoby zbyt trudne i wtedy zaistniałyby warunki do jakiejś walki, co prawda z przeważającą siłą, ale gdy wszystko stawia się na jedną kartę i decyduje się na desperacki czyn, nie ma czasu na obliczanie sił. Zazwyczaj w takich sytuacjach w pierwszej chwili powstaje chaos w głowie i w mojej w tej chwili myśli kłóciły się z sobą na przemian: "Zerwij się do walki. Wszystko ci jedno!" - wołał pierwszy głos. "Hola, szalony, nim się zerwiesz, kula ci przebije pierś i uspokoi cię na zawsze. Masz czas na to. Odczekaj, może się nadarzy sposobniejsza chwila. Teraz przegrasz". I tak na przemian, aż w głowie szumiało i czułem ból w mózgu. Rozpaczliwą rozterkę pogłębiała jeszcze troska o znajdujące się pod łóżkiem walizki, pełne przygotowanych do dalszej drogi pod obóz lekarstw, oraz o teczkę z kartkami cukrowymi, ukrytą w sianie na strychu. Na myśl o tym dreszcz przeszedł mi po ciele i paskudne uczucie jakby dotknięcie zimnego stryczka odczułem na swej szyi. Zdawałem sobie aż nadto dobrze sprawę, co mnie czeka, jeśli przeprowadzą dokładną rewizję i wszystko odnajdą. Przecież za podobne przestępstwa powieszono w Cieszynie czternastu, a w Żywcu dwunastu Polaków na oczach spędzonej ludności polskiej i niemieckiej. Ludność polska stała z zastygłymi sercami, patrząc w ziemię, Niemcy zaś, ubrani uroczyście w mundury partyjne, zachowywali się hałaśliwie, wyczekując widowiska w radosnym podnieceniu. Sama myśl, że taka "uroczystość" miałaby się odbyć w mej rodzinnej wsi, pchała mnie do desperackiego czynu, który by przyniósł natychmiastową śmierć. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że pragnę żyć i pragnienie to stało się gorętsze niż kiedykolwiek. Jak barwny film przewinęło mi się przed oczyma całe moje życie i sprawy, o które się walczyło. Wizja przyszłej Polski, której obraz nosiliśmy w sercu, teraz wyraźniej zarysowała się w wyobraźni, dodawała otuchy i odsuwała przykre myśli na bok. To znów przysłonił ją na ekranie obraz cieszyńskiej egzekucji, ukazujący rozchichotane Madchen, śpiewające pieśni o wielkości i posłannictwie narodu niemieckiego, i matki Niemki ze swymi bachorami, wysoko podniesionymi na rękach do góry, by lepiej mogły zobaczyć rzemiosło swych ojców, do których je w ten sposób przysposabiały. Energiczne "auf" i silny kopniak w bok przerwał tok skłębionych myśli. W tym momencie spojrzałem na "Rachelę" i to mi wystarczyło, by odpędzić wszystkie złe myśli i grać do końca, nie rezygnując z walki o życie do ostatka. Po chwili żandarm rozkazał mi wstać i ubierać się. Sam tymczasem zatrzymał się w przyzwoitej odległości ode mnie, czujny jak pies, zawsze gotowy do oddania skutecznego strzału. Pomimo przekleństw i przynagleń żandarma każdy ruch przy ubieraniu się wykonywałem jak najwolniej, chcąc przedłużyć chwilę wyjścia z domu w nadziei, że może zajść coś takiego, co zmieni naszą sytuację o tyle, że mogłaby się nadarzyć okazja do ucieczki. Zachowanie się "Racheli" przekonywało mnie, że ani na chwilę nie popadła w beznadziejność. Mrugnęła kilka razy do mnie i zrobiła ruch głową w kierunku drzwi. Odpowiedziałem jej przytakująco. Oczywiście ucieczka była w tej chwili niemożliwa, gdyż żandarm stał w drzwiach sztywny jak posąg, z karabinem gotowym do strzału. Plugawe przekleństwa Stefanowicza - widziałem to wyraźnie - nie docierały do jej świadomości. Rodziło się w niej jakieś stanowcze postanowienie, którego na razie nie mogłem odczytać. Patrząc na nią, dawałem jej oczyma ukradkiem znaki, by skoczyła do okna. Ona jednak w odpowiedzi wskazywała na drzwi. Nie mogłem zrozumieć, jaki ratunek mogła widzieć w drzwiach zagrodzonych cielskiem żandarma. Z "Racheli" wzrok ześliznął się na leżące pod łóżkiem walizy. Żal mi się ich zrobiło. Myśl, że wypchane tak cenną zawartością, dostaną się w plugawe ręce i że po raz pierwszy lekarstwa nie dotrą do miejsca przeznaczenia uwierała w mózgu jak drzazga. Pracę wokół obozu prowadziłem przez dwa lata. Stała się ona nerwem mojego działania konspiracyjnego. Kochałem ją. Kochałem ludzi, którzy dla tej pracy zapominali o sobie. Nic więc dziwnego, że w tej chwili, kiedy mnie przemocą odrywano od tej pracy i kiedy miałem ponieść może najcięższą karę, żal mi jej było. Dlatego z całym natężeniem myśli szukałem drogi wyjścia, możliwości uwolnienia się za wszelką cenę. Wreszcie skończyłem ubieranie się. "Rachela" ciągle stała koło łóżka, ironicznie uśmiechnięta. Stefanowicz polecił swemu kumplowi, aby i na mnie zwracał uwagę, a sam skrępował mi ręce cienkim łańcuszkiem i zamknął go na kłódkę tak mocno, że po chwili stały się prawie fioletowe. Zacisnąłem zęby, aby stłumić ból i nawet najmniejszym skurczem twarzy czy sykiem nie sprawić przyjemności ukraińskiej gadzinie, zaprzedanej znienawidzonemu Hitlerowi. Po dokonaniu na mnie tej operacji przyszła kolej na "Rachelę", która śmiało patrzyła w lufę karabinu, skierowaną w jej pierś. Pogardliwy uśmiech nie schodził z jej twarzy. Widać było, że nie boi się śmierci i nie poddaje rozpaczy. Podniesione do góry ręce ani na chwilę nie drgnęły. Sprawiała wrażenie, że jest zapatrzona w coś, co ją pochłania i od czego nie może oczu oderwać. Może widziała przed sobą śmierć i drwiła sobie z jej pokracznego wyglądu? Kiedy Stefanowicz kazał się jej ubierać, szybko narzuciła na siebie sweter. Zastanawiałem się przez chwilę, dlaczego się tak spieszy. Tymczasem pilnujący ją dryblas zainteresował się leżącymi na stole papierosami. - Ooo, Zigaretten - zaszwargotał do Stefanowicza, stojącego naprzeciw mnie. "Rachela" wykorzystuje ten moment, rzuca się do drzwi boso i zbiega cichutko po schodach na dół. Serce bije mi z radości, bo obliczam, że już staje na ostatnim schodku, a więc może przynajmniej jedno z nas się uratuje. Odwrócony plecami do drzwi Stefanowicz nie widzi tego, a we mnie dusza skacze z radości, że jeśli "Rachela" wyrwie się na wolność, to może spowodować coś takiego, co i mnie pomoże się uwolnić. Niestety, oglądający papierosy zbój dosłyszał szmer jej cichych kroków, obejrzał się i gwałtownie skoczył do drzwi. Padł strzał. Dosięgną uciekającą w chwili, kiedy stawiała ostatni krok za zasłoną otaczającą schody. - Todt - wybełkotał żandarm. Anna Szalbut-"Rachela", członkini (przyobozowej grupy BCh, a następnie łączniczka Komendy Głównej BCh (jako "Hela Wodecka"). Zginęła 30.XII.1942 r. Zwłoki jej spalono w jednym z oświęcimskich krematoriów. Na strzał i bełkot swego kolegi Stefanowicz ani drgnął. Przeciwnie, wyraźnie widać było, jak skurczył się w sobie i stał, nie spuszczając ze mnie oka i mocniej przyciskając pistolet do boku. Widocznie się obawiał, że i ja rzucę się do ucieczki. Policyjna przezorność nie opuściła go ani na chwilę. Natychmiast po tym zajściu rozkazał mi schodzić na dół, polecając temu drugiemu pilnować dogorywającej przed progiem drzwi "Racheli". Widząc, że obydwaj są zdenerwowani, ociągałem się z wyjściem z mieszkania. Popędzony kilkoma kopniakami i silnym pchnięciem w kierunku drzwi, zwaliłem się ponownie na podłogę. Wtedy Stefanowicz złapał mnie za nogi i ściągnął po schodach na dół. Gdy się podniosłem, zobaczyłem, że "Rachela" leżała w kałuży krwi. Pierś jej poruszała się jeszcze wolno, wysoko, w ciężkim śmiertelnym oddechu. Lekko przymknięte oczy chwytały ostatni promień światła na drogę wieczności. Wydawało mi się, że uśmiecha się do mnie poprzez krwawą pianę wydobywającą się z jej ust. Jeszcze jeden głęboki oddech i krew obficiej buchnęła z niej. Potem podniosła się prawie do pozycji siedzącej, rzuciła dookoła mglistym spojrzeniem i upadła na podłogę. Było to już ostatnie jej spojrzenie. Stało się to między godziną 8 a 9 rano. Strach przed śmiercią nie wyrył na jej obliczu swego piętna. Na jej bladej twarzy błąkał się uśmiech jeszcze wtedy, gdy leżała w kałuży własnej krwi i życie już z niej uciekało. Uśmiech ten - dobry i serdeczny, tak charakterystyczny dla "Racheli" - zastygł na zawsze na jej obliczu. Ściągnięty na dół przez żandarma, zatrzymałem się przy zwłokach "Racheli". Chciałem uchwycić ostatnie tchnienie i utrwalić w sobie obraz najlepszego żołnierza naszej grupy. Jak długo to trwało, nie wiem. Do przytomności przywróciły mnie kopniaki, szturchańce kolbą pistoletu i ostre "los" wykrzykiwane przez Stefanowicza. Spojrzałem po raz ostatni w bladą twarz tej, która od początku działania naszej grupy stała w pierwszym szeregu, a teraz pierwsza z nas oddała swe życie jako żołnierz Batalionów Chłopskich, które prowadziły pod Oświęcimiem nierówną walkę o życie innych ludzi. Jeszcze teraz żandarm pilnował ją, choć nie była już niebezpieczna dla wroga. - Raus, raus, polnische Bandit! - z wściekłością wykrzykiwał Stefanowicz po niemiecku. - Ruszaj, psie polski - dodał po polsku. - Niedługo tak samo jak ona będziesz leżał u naszych nóg. Wszyscy tak będziecie leżeć - poprawił się natychmiast. - Nie ma i już nigdy nie będzie miejsca na świecie dla nikczemnych narodów. My, Niemcy, postaramy się o to - pokazywał na swą szeroką pierś, ubraną w zielonkawy mundur żandarma. Słysząc te bluźnierstwa, warknąłem i miałem szaloną ochotę rzucić się na niego i zagryźć go własnymi zębami, nie zważając na następstwa. Widocznie zrozumiał to, gdyż trzymał się w pewnej odległości ode mnie, doskakując tylko od czasu do czasu dla zadania mi ciosu kolbą lub wymierzenia kopniaka. - Bydlę hitlerowskie - wyrzuciłem z siebie - prędzej będziesz wisiał niż ja. - Na te słowa kolba pistoletu z łoskotem odbiła się od mojej głowy. Gdy wyszliśmy z domu Roja, Stefanowicz kazał mi iść do centrum Osieka, gdzie mieścił się posterunek żandarmerii niemieckiej. Potem jednak skierował mnie w stronę zabudowań majątku wysiedlonego już wtedy Edwarda Rudzińskiego w Łękach. Z Łęk Stefanowicz zawiadomił telefonicznie posterunek żandarmerii w Osieku o moim aresztowaniu. Zanim żandarmi przyjechali z pomocą do Łęk, udało mi się uciec i schronić w lesie. Nie mogłem jednak długo korzystać z leśnej osłony. Bałem się, że znalezione chyba już do tego czasu kartki cukrowe i duża ilość lekarstw zostawionych w domu Roja mogły nasunąć żandarmom przypuszczenie, dla kogo są one przeznaczone. Należało natychmiast zawiadomić o tym, co zaszło rano, "Helę" i "Władę", a przede wszystkim Irenę Kawalankę, która miała wiele "grzechów" kartkowych na sumieniu, oraz tych wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób byli powiązani ze sprawą zamiany kartek na cukier. Zaryzykowałem więc wyjście z lasu i poszedłem w kierunku Przecieszyna do domu Płotnickiej. Lecz tu spotkał mnie zawód, ponieważ Płotnickiej w domu nie zastałem. Dzieci poinformowały mnie, że mama gdzieś wyszła, ale zaraz wróci. Domyśliłem się, dokąd poszła. Nieobecność Płotnickiej o tej porze, kiedy jej chłopcy szli w pole, była rzeczą tak naturalną jak to, że słońce rano wschodzi, a w wieczór zachodzi. Płotnicka dowiedziawszy się od więźniów z komanda mierników, że mnie widzieli w lesie i że poszedłem w stronę Przecieszyna, przypędziła jak wicher do domu, by zrobić "porządek", bo - wiadomo - nigdy nie było w nim na tyle "czysto", by mogła być spokojna. Gdy jej opowiedziałem, z czym przychodzę, zaproponowała mi, abyśmy przeszli do sąsiedniego domu, gdzie będziemy mogli spokojnie omówić nasze sprawy. Za najpilniejszą rzecz uznaliśmy zawiadomienie wszystkich naszych ludzi, którzy byli związani z puszczaniem w obieg kartek cukrowych, szczególnie zaś Ireny Kawalamki, by przez pewien czas zachowali wszelkie środki ostrożności. Zastanawialiśmy się także, czy nie należałoby w tej sytuacji na pewien czas, jeśli nie przerwać, to przynajmniej ograniczyć kontakty z więźniami. Po spokojnym rozważeniu tej sprawy doszliśmy do wniosku, że przerwanie pomocy więźniom byłoby przedwczesne, postanowiliśmy jednakże zwiększyć jeszcze ostrożność do czasu wyjaśnienia sytuacji i wprowadzić pewne ograniczenia w kontaktowaniu się z więźniami. W związku z tym, że byłem na pewien czas zmuszony usunąć się z naszego terenu, trzeba było ustalić, kto będzie kierował całością pracy. Ponieważ Kazik Jędrzejowski, jako mój zastępca, był najbardziej wtajemniczony we wszystkie nasze sprawy, więc uważaliśmy, że może on objąć kierownictwo grupą i prowadzić ją dalej w porozumieniu ze mną. Równocześnie umówiliśmy się z Płotnicką, że gdyby coś zaszło bądź tu na zewnątrz, bądź też w samym obozie, to w porozumieniu z więźniami zaprzestaniemy kontaktów z obozem na czas, kiedy jednej lub drugiej stronie grozić będzie niebezpieczeństwo. Ustaliliśmy także, że w wypadku, gdyby się ze mną coś złego stało, Kazik Jędrzejowski będzie samodzielnie prowadził pracę z grupą tak długo jak tylko będzie to możliwe. Po omówieniu jeszcze kilku spraw udaliśmy się do Wilczkowie. Po drodze uradziliśmy, że zatrzymam się u Żymułów, a Płotnicka pójdzie na umówione spotkanie z więźniami. Tego właśnie dnia miała odebrać zapowiedziany gryps od Marii Maniakówny, z którą - jak już wspominałem - udało nam się nawiązać kontakt. Z tym grypsem właśnie - Płotnicka zdążyła mi go jeszcze doręczyć - wpadłem w nową pułapkę. Ale i z tej opresji udało mi się ujść z życiem, choć długo potem, ukryty w stodole, walczyłem ze śmiercią, a gdy wylizałem się z ran, musiałem się rozstać z ludźmi naszej grupy i z pracą przyobozową i wynieść się na tereny Generalnej Guberni. Przebieg tych wypadków i moje przeżycia z tym związane opiszę szczegółowiej w dalszych partiach książki, by nie odrywać teraz uwagi czytelnika od dalszej pracy i dalszych losów naszej grupy przyobozowej. O moim aresztowaniu i ucieczce, a także o coraz większych trudnościach w pracy pod obozem piszą: W. Kożusznikowa, M. Maniakówna i E. Biernacki: "Od połowy lata 1942 r. dało się zauważyć, że Niemcy zwrócili na nas uwagę. Praca stawała się trudniejsza. Nieraz brakowało nam nocy. Bo to trzeba było iść pod obóz, to znów do sklepów po żywność, to znów na punkty po lekarstwa, które były znacznie oddalone, to znów na spotkania z "Opiekunem", który przychodził tylko w nocy, i to o różnych godzinach, tym bardziej od czasu, kiedy byli pierwszy raz po niego. Żandarmi z Brzeszcz, Dietz i Pehlke, szpiegowali nas i bywało tak, że spotykaliśmy się tam, gdzieśmy się ich najmniej spodziewali. Tak się nam jednak udawało, że nie mogli nigdy przyłapać nas na gorącym uczynku. Raz spotkali mnie samą w Wilezkowicach, natychmiast po rozejściu się z Krzyżagórskim. - Ja ci już tym razem nie podaruję - powiedział Dietz. Byłam w stu procentach pewna, że tym razem nakryli mnie i już się nie wywinę. Zaprowadzili mnie do więźniów i pytali strażnika, czy mnie tu widział przed chwilą. Byłam pewna, że mnie widział, ale postanowiłam nie przyznawać się do niczego, a kiedy przechodziłam koło więźniów, udałam, że nie znam żadnego. Strażnik Kubica przeprowadził szczegółową rewizję i nic nie znajdując, zatrzymał mnie, jako że należę do niego, a nie do żandarmów. Dietz i Pehlke poszli ku Przecieszynowi. Strażnik cały czas rozmawiał ze mną po polsku i namawiał mnie do przyznania się, czy rozmawiałam z więźniami, twierdząc, że jeśli się przyznam, nic mi nie będzie. Nie przyznałam się do niczego, więc po dwu godzinach uwolnił mnie. Osiedleńcy besarabscy, których u nas było kilkunastu, kręcili się po wsi i szpiegowali Polaków nie tylko w dzień, ale także w nocy, obserwując, kto do nich przychodzi. Obok domu, gdzie mieszkałam, mieszkała volksdeutschka Jankula, która mnie ciągle szpiegowała. Ludzie nauczyli się chodzić na palcach. Po nocach nie spali w swych domach, a jeśli spali, to w każdym domu jeden w nocy zawsze czuwał, by w razie czegoś alarmować śpiących. Mimo tego wszystkiego praca szła, a było jej zawsze pełne ręce. Aż dnia 30 grudnia "Opiekuna" aresztowali, a "Rachelę" zastrzelili, gdy próbowała uciekać. Byłyśmy serdecznie zasmucone jej śmiercią, bo bardzośmy ją lubiły i podziwiały zawsze jej odwagę. "Opiekun" jednak uciekł i skontaktował się z Helą. Hela ukryła go - w Wilczikowicach u Żymuły. W czasie obławy "Opiekuna" ponownie chcieli aresztować i znowu uciekł, ale został w ucieczce postrzelony. Ludzie z Wilczkowie i Przecieszyna widzieli, ale odwracali głowy, by nic nie widzieć. Gonciarczykowa, przed której domem aresztowali "Opiekuna", opowiadała nam, jak to "Opiekun" Dietza uderzył, aż Dietz upadł, a on uciekł. Potem Dietz strzelał za nim, a po strzałach "Opiekun" zaczął się chwiać. Była pewna, że go zastrzelił. Stała w oknie i płakała, ale kiedy zobaczyła, jak biegł do Przecieszyna, strasznie się ucieszyła. W nocy przyleciała do mnie Hela, że Wojtek dostał strasznej gorączki i że majaczy. Potem przyszedł "Kazek" i powiedział, że jest źle i że trzeba lekarza. I po chwili we trójkę pobiegliśmy do Brzeszcz, do Bobrzeckiej i Sierankiewicza, by jak najszybciej coś radzić, bo krwi nie można było zatrzymać. Niemcy po ucieczce "Opiekuna" całą noc wszystkich mężczyzn legitymowali. Potem "Opiekun" przeszedł do Protektoratu, a z nami pracował "Kazek", młody jeszcze chłopak, ale bardzo dzielny i wkrótce bardzośmy go polubili". Władysława Kożusznikowa. "Przed wojną należałam do Związku Młodzieży Wiejskiej RP ("Wici") i do Stronictwa Ludowego. W czasie okupacji uczestniczyłam w pracach podziemnego ruchu ludowego i jako członek Komendy Głównej Batalionów Chłopskich odpowiadałam za łączność wewnętrzną (krajową) i za kolportaż. W roku 1941, 2 października, zostałam aresztowana w Warszawie z materiałami konspiracyjnymi i osadzona w więzieniu na Pawiaku, a następnie w dniu 25 sierpnia 1942 r. w grupie 50 więźniarek, pierwszym warszawskim transportem, wywieziona do żeńskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu (BrzezinkaBirkenau). Oznaczono mnie numerem 18279. Maria Maniakówna, członkini Komendy Głównej BCh, więziona w Oświęcimiu, nr obozowy 18279. Przez nią grupa przyobozowa BCh nawiązała pierwszy kontakt z Brzezinką. W tej krótkiej relacji nie będę się zajmowała opisywaniem warunków życia w kobiecym obozie. Te sprawy bowiem są już szeroko znane z wielu publikacji wspomnieniowych. Nie będę też opisywać wszystkiego, co ja sama przeżyłam w Oświęcimiu, a następnie w Ravensbriick. Chcę się jedynie zatrzymać przy tych sprawach, które są tematem książki Wojciecha Jekiełka, a mianowicie przy sprawach związanych z utrzymywaniem łączności i udzielaniem pomocy więźniom przez okoliczną ludność polską. W wigilię, 24 grudnia 1942 r., jedna z więźniarek, już dzisiaj nie potrafię powiedzieć która, wywołała mnie, nie mówiąc, o co chodzi, na plac przed naszym blokiem 7. Od grupy więźniów, pracujących w pobliżu, oderwał się jeden z nich i, przeszedłszy obok mnie, powiedział cichutko, że za chwilę będzie ponownie tędy przechodził i upuści koło mnie rękawicę, którą mam nieznacznie podnieść. Na uboczu, aby nikt nie spostrzegł, przeszukałam podniesioną rękawicę i znalazłam w niej karteczkę (gryps) od mojej konspiracyjnej organizacji. Karteczka była podpisana imieniem "Wojtek". Autor listu przekazywał mi pozdrowienia od "Czarnej Marii" i "Marysiątka" (wiedziałam, że są to pseudonimy koleżanek-wiciarek z Komendy Głównej BCh: M. Szczawińskiej i M. Żelechowskiej-Wyrzykowskiej) i zapowiadał dalsze kontakty listowne dla otrzymywania stałych informacji o warunkach życia w kobiecym obozie oraz otoczenie mnie opieką. Prosił również o odpowiedź na piśmie, potwierdzającą otrzymanie listu od niego. Trudno mi dzisiaj - prawie po dwudziestu latach - znaleźć słowa dla opisania wrażeń, jakich doznałam po przeczytaniu tego niezwykłego, w warunkach oświęcimskich, listu. Uczucie wielkiej radości i podziwu dla nadzwyczajnej odwagi i ofiarności ludzi utrzymujących łączność z obozem zakłócała obawa i wątpliwość, czy nie kryje się za tym jakiś piekielny podstęp i prowokacja. Uspokajała mnie jednak świadomość, że wymienione w liście - nie znane nikomu spośród obcych - pseudonimy koleżanek z najbliższego mi otoczenia z Komendy Głównej BCh są dostateczną gwarancją bezpieczeństwa tej drogi kontaktowej. Za parę dni tą samą drogą przekazałam Wojciechowi Jekiełkowi gryps do niego i do organizacji. Wyraziłam w nim gotowość podtrzymywania korespondencji i załączyłam na paru stroniczkach trochę informacji o życiu w obozie kobiecym. W tym samym czasie, w okresie świąt Bożego Narodzenia 1942 roku, otrzymałam paczkę, nadaną chyba w Bielsku, przez osobę nieznanego mi nazwiska. W paczce był cukier i ciasto. Byłam tym również bardzo poruszona, zwłaszcza że wówczas jeszcze nie wiedziałyśmy o zezwoleniu na przesyłanie więźniom paczek. Dopiero później dowiedziałam się, że była to jedna z pierwszych nadesłanych do obozu paczek żywnościowych. W kilka dni po tych niezwykłych dla mnie w dotychczasowym życiu obozowym wydarzeniach, w nocy z 2 na 3 stycznia 1943 r., przybiegła do naszego bloku "Lauferka" i zawiadomiła blokową, że więźniarka nr 18279, to znaczy ja, ma się rano stawić na "Vorne" (barak, w którym urzędowały władze obozowe). Blokowa przekazała mi to polecenie. Byłam przekonana, że przyłapano mój gryps wysłany do "Wojtka" (Jekiełka). Koleżanki żegnały się ze mną z wymuszonym spokojem. Prosiłam je, aby, jeśli przeżyją, zaniosły moim bliskim pozdrowienia i opowiedziały o moim życiu w obozie. Wiedziałyśmy bowiem już wówczas tyle, że rzadko który więzień wezwany na "Vorne", a następnie na "Politische Abteilung" (Oddział Polityczny) wraca do obozu. Bano 3 stycznia, była to niedziela, odprowadzono mnie z bloku na "Vorne". Tam oczekiwał na mnie esesman, który znowu odstawił mnie do obozu męskiego w Oświęcimiu, do baraku "Politische Abteilung", mieszczącego się obok bramy wejściowej do obozu, nad którą wisiał napis: "Arbeit macht frei". W baraku pozostawiono mnie na korytarzu i kazano czekać. Podczas dłużących się godzin oczekiwania - osłabiona po świeżo przebytym tyfusie - walczyłam z sennością, aż w końcu zasnęłam. Był to może i wpływ działania luminalu, który koleżanki dały mi w nocy dla uspokojenia. W czasie śledztwa pokazano mi fotografię jakiejś dziewczynki w mundurku szkolnym i pytano, czy ją spotykałam w pracy konspiracyjnej. Byłam szczęśliwa, że jej naprawdę nie znałam. Uspokajała mnie myśl, że choćby mnie nie wiem jak bili i męczyli, to nic ze mnie nie wydobędą, bo jej nie znam i nic o niej nie wiem. Po przesłuchaniu odprowadzono mnie na blok 11 w męskim obozie i osadzono w bunkrze. Edward Biernacki, więzień nr 1802 z komanda ogrodników w Rajsku, współpracujący z grupą przyobozową BCh. Zginął w czasie masakry więźniów na morzu, dokonanej przez hitlerowców w 1945r. Dopiero w celi odetchnęłam, ucieszona niezmiernie, że śledztwo nie jest związane ze sprawą mojego kontaktu grytpsowego z "Wojtkiem". Nie przesłuchiwana więcej, przesiedziałam w bunkrze ponad siedem miesięcy [...]"Maria Maniakówna" nr 18279. A oto list nadesłany z obozu: "Kochany Kolego! W życiu moim dawnym nie lubiłem pochwał i podziękowań i to samo zostało i dziś. Bo cóż jest to, co mogą zrobić, w porównaniu z tym, co robicie Wy. Ja straciłem wszystko, co miałem, i jeśli nie Wy, skazany jestem na to, co spotyka tylu, tylu naszych. Może mnie spotkać co najwyżej śmierć, której nigdy nie lękałem się. To, co robię, jest tylko spłaceniem zaciągniętego długu wobec Ojczyzny i wobec Was. Drogi! Jeśli chodzi o Marysię, to od miesiąca jest w bunkrze do dyspozycji gestapo. Tam żadnym cudem do niej dotrzeć nie zdołam i nikt tego nie potrafi. Figuruje na bloku jako w areszcie, więc żyje. Wiem tyle, że pokazywano jej fotografię jakiegoś mężczyzny i bito. Mieszkam obecnie w Birkenau, obok obozu kobiecego i jeżeli Marysia wróci, to natychmiast udzielę wszelkiej pomocy. Jeżeli chodzi o środki lekarskie, to tu jest potrzebny prontosil i wszystkie zastrzyki wzmacniające serce, tak na obóz męski, jak i nasz. Jeżeli chodzi o paczki, to mimo rozporządzenia, że paczki winny być tylko 250-gramowe, o czym każdy więzień musiał napisać, napływają różne wagi i wszystkie zostają więźniom oddawane. Należy, tylko wiedzieć o tym, że należy wysyłać tylko produkty, które nie ulegają zepsuciu z powodu długiego leżenia. Jest długi okres czasu między nadaniem a otrzymaniem paczki. Z Warszawy jeden miesiąc, z Krakowa pół miesiąca. Jeśli chodzi o listę tych, którym chcielibyście pomoc okazać, to muszę dopiero nad tym popracować. Poprosić kolegów z Auszwicu i tu oraz wśród kobiet. Boję się bardzo operować nazwiskami, bo to zbyt niebezpieczne i wolałbym, aby społeczeństwo samo wybrało tych, którzy potrzebują pomocy, a na nią zasługują. Postaram się jednak to zrobić w najbliższym czasie. Ze względu na ostatnie zaostrzenie - każdy kontakt z ludnością karany śmiercią, ciągłe rewizje w czasie i na miejscu pracy, przy bramie - nie można wykorzystać na razie apar. Ale niech będzie u Pana, z zapasem dobrych klisz. Proszę tylko napisać mi, czy jest mały (jakich rozmiarów), a ja Panu podam, kiedy i czy mam go otrzymać. Listy dla Klodz. doręczyłem i jeżeli napiszą, to wraz z tą kartką Panu doręczę, gdyby nie napisali, to dopiero we wtorek. Co do sprawy Cześka, to proszę o to, aby, jeżeli przyjdzie potrzeba, zawsze była aktualna. A więc wszystko musi być tak przygotowane, że wystarczy dwa dni, tzn. "generalna próba" jednego, a samo "przedstawienie drugiego". Bo mogą być takie momenty, że nie będzie czasu na przygotowanie. Może sami coś innego wymyślicie, choćby to było bardziej ryzykowne dla nas. Ślę Wam najserdeczniejsze słowa podzięki za wszystko, co dla nas robicie, poświęcając wszystko, co Wam najdroższe. Z dumą o Was mówić będzie historia jako o tych, których żadna brutalna przemoc złamać nie była zdolna. Mocny uścisk prawicy śle (-) X".(E. Biernacki). (Marysia - to Maria Maniakówna, z którą chcieliśmy podtrzymywać kontakt, nawiązany przed osadzeniem jej w bunkrze bloku 11 - J.W.). Trwamy nadal Śmierć Anny Szalbut-"Racheli", moje aresztowanie i ucieczka tylko na kilka dni przerwały pracę naszej grupy. Gdy ja, postrzelony w czasie obławy, leżałem w stodole, walcząc ze śmiercią, kierownictwo akcją pomocy więźniom objął Kazimierz Jędrzejowski-"Kazek". Od razu pierwszej nocy, ledwie zdążył mnie ukryć w stodole, wybrał się on do domu Roja, by się rozmówić z domownikami. Przede wszystkim chodziło mu o zdobycie informacji, co wpadło w ręce żandarmów. Gdy po przybyciu na miejsce Jędrzejowski upewnił się, że się nic groźnego nie dzieje, dostał się znanym mu, ukrytym wejściem do domu Roja. Chciał odszukać teczkę, sprawdzić, co się stało ze zwłokami "Racheli", no i zabrać coś z ubrania dla mnie, bo to, co miałem na sobie, nie nadawało się do noszenia, tak było skrwawione. Zwłoki "Racheli" odnalazł leżące na słomie w jednej z pustych izb. Kennkarty jednak, którą "Rachela" na pewno miała przy sobie, teraz przy niej nie znalazł, a bardzo mu na tym zależało, by ją zabrać. Teczki w określonym mu przeze mnie miejscu na strychu także nie było. Wszedł do izby, by zabrać coś z mego ubrania i bielizny. Niestety, szafa była otwarta i pusta, tylko drobne rzeczy leżały porozrzucane po podłodze. Wreszcie "Kazek" wszedł do mieszkania gospodarza. Roj był w domu. Z aresztu wypuszczono go po kilku godzinach - na tamtych terenach w tym czasie nie stosowano zbiorowej odpowiedzialności w stosunku do ludności polskiej. Roj zaparł się, że o niczym nie wiedział, więc, jak twierdził, uwierzyli mu i zwolnili go. Teraz wyrwany niespodziewanie ze snu, początkowo nie wiedział, kogo ma przed sobą. Gadał od rzeczy. Gdy go "Kazek" pytał o teczkę, twierdził, że nic mu o niej nie wiadomo. Oświadczył, że wszystkie moje rzeczy zabrali żandarmi. W dalszej rozmowie jednak wygadał się, że gdy był na posterunku, widział, jak żandarmi wyładowywali walizki, ale nie było tam teczki. Po rozmowie "Kazka" z Rojem byliśmy prawie pewni, że teczka wraz z dowodami nie trafiła na posterunek. Mimo to ustaliliśmy, że wyjedzie on zaraz rano do powiatu chrzanowskiego i na wszelki wypadek zawiadomi komendanta obwodu BCh, że jego nazwisko jest już prawdopodobnie znane żandarmerii, więc powinien się ulotnić z domu i z tamtego terenu aż do wyjaśnienia sprawy teczki. Przedtem jednak w nocy miał "Kazek" wykraść zwłoki "Racheli" i pochować je w uczciwym miejscu. Niestety, nie doszło do tego, ponieważ tego właśnie dnia, jak się później okazało, Niemcy zabrali zwłoki i odwieźli furmanką do Oświęcimia, aby je spalić w obozowym krematorium. Tak więc wiatr poniósł dym z prochów "Racheli" w jej rodzinne strony, jak rozniósł prochy wielu tych, których ona tak gorąco pragnęła ratować od śmierci w obozie. Jeszcze tej samej nocy "Kazek" udał się do Krakowa, a dopiero po powrocie zajął się pozostałymi kartkami. Trzeba się było spieszyć, bo termin ich ważności już upływał, więc byliśmy narażeni na poniesienie poważnych strat. W tej sprawie musiał działać bardzo ostrożnie, gdyż w teczce, której losy nie były nam dokładnie znane, znajdowały się także kartki. Zachodziła obawa, że Niemcy zastosują inwigilację sklepów spożywczych. Chodziło także o to, by nie wywołać paniki wśród osób ułatwiających nam realizowanie kartek, a więc Polaków pracujących w niemieckich sklepach. Nie wszyscy ich szefowie zdawali sobie sprawę z tego, że idąc do urzędu po nowy bezugschein, niosą pod pachą kartki naszej produkcji i w ten sposób mimo woli nam pomagają. Po kilku dniach obserwacji byliśmy już pewni, że teczka z całą zawartością nie została załączona do akt sprawy. Kartki szły jak dawniej i nikt im się nie przyglądał, a co najważniejsze, nie było dalszych aresztowań. Jak już wspomniałem, kierownictwo nad naszą grupą przyobozową objął od stycznia 1943 r. Kazimierz Jędrzejowski-"Kazek" i pracę tę prowadził do czasu swego aresztowania, czyli do października 1943 r. Znając już poprzednio ludzi, ponawiązywał natychmiast wszystkie kontakty, dzięki czemu praca na przedpolach obozowych mogła być prowadzona dalej. Jędrzejowski wykazywał rzadko spotykane zdolności organizacyjne, a przy tym miał ujmujący stosunek do otoczenia, dzięki czemu szybko pozyskał sobie wszystkich współpracowników grupy. Był on, mimo tak młodego wieku, wyrobionym działaczem i rzetelnym, odważnym człowiekiem. Darzono go pełnym zaufaniem i szacunkiem. Zmiana warunków życia więźniów w obozie zdecydowała o zmianie charakteru pracy tych wszystkich grup i osób, które w późniejszym okresie działały wokół obozu. Nie znaczy to, ażeby teraz, gdy wolno było rodzinom więźniów wysyłać paczki do obozu, zaprzestano dożywiania. Jakość potraw otrzymywanych w obozie, nawet podnoszona dodatkami z otrzymywanych paczek, nie była aż tak zadowalająca, by więźniowie wychodzący do pracy byli syci. Może byli i tacy, ale stanowili oni znikomy procent w stosunku do tych, którzy ciągle odczuwali głód. Dlatego dożywianie prowadzono nadal. Główny jednak nacisk położono teraz na dostarczanie lekarstw i udoskonalenie organizacji tajnej poczty. Poprzez sprawnie funkcjonujące "skrzynki", szczególnie zaś przez najważniejszą w ogrodnictwie w Rajsku, przechodziło codziennie wiele listów zarówno do rodzin, jak również od rodzin więźniów oraz materiały dowodowe o tym, co się działo w Oświęcimiu i Brzezince. Tak więc praca naszej grupy prowadzona jest nadal i rozwija się pomyślnie, mimo że "wpadka", do jakiej doszło w domu Roja za tzw. "Olszyną" w nieszczęsnym dniu 30 grudnia 1942 r." nie przeszła bez echa. Zabrane walizy z lekarstwami, wśród których przeważały takie specyfiki, jakich brakowało nawet dla niemieckich celów wojskowych, zwróciły uwagę gestapo. Równocześnie władze obozowe obserwując baczniej więźniów, którzy, przyzwyczajeni do spacerów ze śmiercią pod rękę, prawie już zapomnieli o przestrzeganiu zasad konspiracji, łatwo się przekonały, że takie ilości lekarstw, jakie znalazły się w obozie, nie mogły tu dotrzeć w paczkach przysyłanych przez rodziny. Zaczęła się teraz i ze strony gestapo, i ze strony Oddziału Politycznego wnikliwa inwigilacja tak w samym obozie, jak i na zewnątrz obozu. Jednakże nasi ludzie bardzo szybko zorientowali się w sytuacji i zastosowali odpowiednie środki ostrożności. Dzięki temu ani władze obozowe, ani gestapo na zewnątrz obozu nie zdobyły na razie dostatecznych materiałów, pozwalających na rozbicie działalności grupy. Płotnicka, Kożusznikowa, Jędrzejowski i inne osoby chodzą nadal po palącym się im pod nogami gruncie, a chociaż czują deptanie po piętach, zachowują spokój i nie schodzą z pola walki. Nie przerywając pracy, przedzierają się przez otaczający ich pierścień, docierają na umówione spotkania i do "skrzynki pocztowej", zabierają i podkładają przygotowane przez obydwie strony materiały. Jedyną okolicznością sprzyjającą w tym okresie naszym ludziom było to, że obozowe oddziały wartownicze coraz bardziej wykruszały się z młodego, ziejącego nienawiścią do Polaków elementu, wychowanego w "Hitlerjugend", którym trzeba było uzupełniać przetrzebione szeregi wojsk frontowych. Ci, co pozostali, okazywali coraz więcej skłonności, oczywiście głównie dla własnych korzyści, do nie zwracania uwagi na to, co się dzieje wokół obozu. Te sprzyjające okoliczności, może oceniane zbyt optymistycznie, wykorzystywali nasi ludzie na wszystkich odcinkach przyobozowych i choć wiedzieli, że są obserwowani, dali się porwać jakiemuś wprost niebywałemu zapamiętaniu w pracy, zapominając o niebezpieczeństwie. A chodziło ono za nimi tuż, tuż. Na wszelkie napomnienia odpowiadali żartobliwie, że konto ich jest już tak obciążone, że za jeden "grzech" mniej czy więcej kara będzie jednakowa. "Poza tym jesteśmy żołnierzami" - odpowiadali. Jędrzejowski i Kożusznikowa, po nawiązaniu kontaktu z więźniami Czechami, przedzierają się przez granicę, odszukując ich rodziny lub bliskich. Podczas tych wypraw przeżywają najrozmaitsze przygody, prawie jak na wycieczkach, choć wykonują ciężką pracę, grożącą śmiertelnym niebezpieczeństwem. Tam, na obcej ziemi, kryjąc się po opuszczonych domach i przydrożnych ustępach, docierają, gdzie trzeba, zabierają to, co uprzednio dla nich przygotowano, błąkają się po polach, aby przejść granicę, która, aczkolwiek nie była tak strzeżona jak inne granice, ale zawsze można było tam wpaść na przechodzący patrol czy też natknąć się w pociągu na kontrolę. A wiadomo, że na obcym terenie trudniej jest się poruszać. Spłoszeni na granicy, radzą sobie każdy na własną ręką, spotykają się i wracają uśmiechnięci i zadowoleni z dobrze spełnionego zadania. Kożusznikowa, która przez cały okres istnienia naszej grupy nie ustaje w niesieniu pomocy więźniom, staje się teraz wprost nieocenionym konspiratorem. Opisywane przez nią w relacjach "przygody", jakie ją spotykały niemal codziennie w jej przyobozowej działalności, świadczą o jej niezwykłej odwadze, pomysłowości i zimnej krwi. Dodać przy tym należy, że Kożusznikowa, podobnie jak Płotnicka, umiała zjednywać sobie ludzi serdecznością i wrodzonym kobiecym wdziękiem. Z Płotnicką zresztą była tak nierozerwalnie związana, że trudno jest nawet mówić oddzielnie o pracy każdej z nich. Zespalało je wspólne pragnienie niesienia jak najwydatniejszej pomocy ludziom za drutami. Razem chodziły pod obóz prawie od chwili jego założenia. Gdy im zaproponowałem przystąpienie do grupy Batalionów Chłopskich, która miała się zająć w sposób zorganizowany pomocą więźniom, uczyniły to obydwie równocześnie i z jednakowym entuzjazmem. Przez cały okres pracy pod obozem były najbliższymi współpracowniczkami i serdecznymi przyjaciółkami. Franciszek Kasperek, jeden z ważniejszych "zamieniaczy" cukru na chleb, do ostatnich dni działalności grupy obsługiwał ten najbardziej skomplikowany aparat zamiany. Spośród wszystkich osób, które zajmowały się organizacją zamiany czy to cukru na chleb, czy też kart odzieżowych na materiały, Kasperek spotykał na swej drodze bodajże najwięcej trudności, ale zawsze wychodził z nich cało. Wykazywał on niezwykły spryt i odwagę oraz doskonałą znajomość psychiki tamtejszych kupców, zarówno polskiego, jak i niemieckiego pochodzenia. Wiedział on jak najdokładniej, z której strony "wsiadać na takiego - jak to on mówił - konia", ujeżdżał go i jeździł na nim tak długo, jak tylko się dało. Wkładał w tę pracę dużo serca. Troski nie odstępowały go nigdy. Troszczył się wtedy, gdy nie miał co dać łączniczkom, które przychodziły do niego w ciemne deszczowe noce, troszczył się, gdy udało mu się zdobyć kartki, a z jakichś powodów nikt się nie zgłaszał po ich odbiór, troszczył się, gdy obermeister Schutzpolizei, opasły Bucher, wystawał na rogu ulicy na czatach, by przyłapać wychodzące od niego, obładowane towarem łączniczki. Troska o nie, nie opuszczała go i wtedy, gdy wyszły już w ciemnię nocy, uginając się pod ciężarem niesionym na przygarbionych plecach. Stał wtedy długo w oknie i przenikając swym opiekuńczym wzrokiem ciemną dal nocy, widział, jak pędzone strachem, ścigane pociskami z żandarmskich pistoletów, uciekają poprzez pola, jak wpadają w błoto lub w nurty Soły, a potem, zmoczone, zmęczone, ostatkiem sił wloką się koło rzeki i choć upadają pod ciężarem, docierają w bezpieczne miejsce, nie tracąc nic z tego, co od niego zabrały. Nie miał także spokoju i w nocy, gdy żandarm Bucher wystawał przed jego domem i sprytnie zastawiał na niego sidła lub gdy groźne: "Polizei, öffnen Sie!" budziło go ze snu, by przeprowadzić w jego mieszkaniu rewizję. A gdy zostaje zaplątany w zręcznie zastawioną sieć, rwie lub delikatnie rozsupłuje nitkę po nitce, a częściej jeszcze wiąże ze swoją sprawą jakąś osobę niemieckiego pochodzenia, która choć usiłuje go wtrącić do więzienia, w końcu sama przegrywa z nim sprawę i zostaje ukarana. A on znowu unikiem wykręca się i, mimo gróźb Büchera, wychodzi z niebezpieczeństwa cało, wtedy gdy już wszystko wskazywało na to, że będzie to jego ostatnia gra. Niełatwy żywot miała też Irena Kawalanka (Kahanek), zwłaszcza w tym czasie, gdy w gminie Brzeszcze Niemcy przyłapali "lewe" kartki i udowodniwszy, że wyszły ze sklepu jej szefa, rozpoczęli długotrwałe dochodzenia w tej sprawie. A miała przecież na swym sumieniu wiele setek kilogramów cukru, który własnoręcznie wydała na "lewe" kartki. Wzięła się jednak w garść i odważnie, po harcersku stawiła czoła grożącemu jej niebezpieczeństwu. Siłą swej woli potrafiła się tak opanować, że nawet wtedy, gdy dla sprawdzenia, czy jej ręka nie zadrży i nie zdradzi zdenerwowania, gestapowiec każe jej zapalić sobie papierosa, wykonuje jego polecenie z zadziwiającym spokojem. Indagowana w tej sprawie, udaje naiwną, ale równocześnie swoim zachowaniem, swoją postawą doprowadza do tego, że jej szef, volksdeutsch, zmuszony jest załatwić "wpadkę" ze swymi kamratami. Trzeba pamiętać, że Antoni Kegel zdawał sobie sprawę z tego, w jaki sposób "lewe" kartki znalazły się w jego sklepie. Skomplikowana "maszyna" obrotu kartkami żywnościowymi i cukrowymi nie zawsze dobrze i bez zarzutu funkcjonowała. Pomimo troskliwej opieki, jaką ją otaczano i pielęgnowano, zdarzało się, że któryś z trybów poważnie zazgrzytał lub nawet wykruszył się i z tego powodu cała "maszyna" o mało nie przestała działać. Wtedy wszystkich obsługujących ową niebezpieczną "maszynę" ogarniał niepokój, toteż z ogromną troskliwością oliwili każde jej kółeczko, czyścili jak cacko, jak coś, w czym się jest rozmiłowanym. Kierowanie całością "maszyny" nie wymagało jednak tyle wysiłku i starań, co kierowanie i obsługiwanie poszczególnych części rozległego aparatu dystrybucyjnego. Ci wszyscy, którzy brali bezpośredni udział w tej pracy bądź to zajmując się skomplikowanym sposobem przeistaczania cukru na chleb czy tłuszcz, bądź targowaniem się o korzystne warunki wymiany, bądź też obładowani kartkami czy też towarem uwijali się po terenie, nigdy nie mogli zaniedbać najdrobniejszego szczegółu. Zawsze musieli być przygotowani na najgorsze. Każdy na swoim odcinku pracy musiał w wielu wypadkach liczyć tylko na własne siły i spryt, a gdy w jego trybiku coś zostało uszkodzone, musiał myśleć nie tylko o jego zreperowaniu, ale miał jeszcze obowiązek natychmiast, wykorzystując wszelkie możliwości, zadbać o resztę aparatu i zabezpieczyć inne części "maszyny", by nie dopuścić do jej zatrzymania. Ludzie wiją się jak w ukropie, ale trwają i pracują. Snują się po nocach jak duchy, w czym przoduje Płotnicka, która w tym czasie często sama daje sobie radę z bezpośrednią pracą wokół obozu. A gdy nie może już udźwignąć tego ciężaru, wciąga do pomocy własne dzieci tak, jakby to było obowiązkiem, nieodzowną koniecznością, potrzebną do życia jak chleb codzienny. Mimo ostrzeżeń Ireny Kawalanki, jak zawsze, tak i w tym czasie, przebiega, szczupła i śmigła, pola przyobozowe, chodzi do Kęt, do Kasperka, po artykuły żywnościowe, przemierza na swych długich nogach dziesiątki kilometrów dziennie. Ciągle nieuchwytna, sobie tylko znanymi ścieżkami, mimo zwiększonych w tym czasie patroli wokół obozu i na przyległym terenie, zawsze dociera do swych chłopców w pasiakach. O dalszej pracy naszej grupy po moim aresztowaniu i ucieczce piszą w swych relacjach W. Kożusznikowa i F. Kasperek: "Po aresztowaniu "Opiekuna", po małej przerwie, praca ruszyła z powrotem. Teraz już żadnej nocy nie spało się w domu. Noce spędzałyśmy pod obozem. A ponieważ pracy przybywało, Hela bardzo często brała pod obóz także starsze dzieci, najczęściej Wandę. Nawiązane jesienią 1942 r. kontakty z Czechami poprzez ogrodnictwo, przysparzały nam dużo roboty i zabierały dużo czasu. Bardzo często wyjeżdżałam z "Kazkiem" do Morawskiej Ostrawy. Granicę przechodziliśmy w Rychwałdzie, niedaleko "Eldorada". W Morawskiej Ostrawie na peryferiach, w małym, ale czyściutko utrzymanym mieszkaniu, przyjmowała nas niemłoda już kobieta, dość tęga i zawsze w białym turbanie na głowie. Wyglądało to tak, jakby turban przyrósł jej do głowy, ponieważ nigdy jej bez turbanu nie widziałam. Gospodyni mieszkania zawsze była sama. Raz tylko zastaliśmy u niej mężczyznę, ale ten nie odezwał się do nas ani słowem. Nigdyśmy też długo nie bawili. Trzeba było przecież tego samego dnia wrócić. "Kazek" miał jeszcze i inne sprawy, które załatwiał poza mną. Domyślałam się, że tu chodziło o kartki. Gdy mieliśmy odchodzić, kobieta w turbanie przynosiła skądś paczuszki z korespondencją i większe z lekarstwami czy ciepłą bielizną. Początkowo przez granicę przeprowadzał nas jakiś mężczyzna, którego "Kazek" znał. Zdarzało się czasem, że nie przyszedł w ogóle, wtedy "Kazek" prowadził na własną rękę. Przejście granicy z owym mężczyzną było o tyle lepsze, że przechodziliśmy w dzień i lepszymi drogami, i o tyle bezpieczniejsze, że ów mężczyzna szedł naprzód kilka kroków. Na granicy jak na granicy. Czasami szczęście sprzyja i przechodzi się bez przeszkód, czasami zaś zdarzają się niespodzianki dla zwykłych szmuglerów niezbyt groźne, ale dla nas zawsze niebezpieczne. Raz, gdy prowadził nas ten sam mężczyzna, nagle zboczył w zaułek ciasnej uliczki i dawał nam rozpaczliwe znaki. Gdyśmy do niego doszli, wpakował nas do klozetu, stojącego przy szopach, i zamknął na haczyk z zewnątrz. W klozecie śmierdziało jak nieszczęście, aż mi się niedobrze robiło. Siedzieliśmy dłuższy czas, trzymając chusteczki przy nosie. Wreszcie nas wypuścił. Nie zawsze udawało nam się w tym samym dniu przejść granicę. Wtedy zatrzymywaliśmy się u Anny Brzuskowej. Jej mąż nic nie wiedział i zawsze żona mówiła mu o nas, że jesteśmy szmuglerami. Pewnego dnia chcieliśmy przejść granicę. "Kazek" miał dość dużo materiału do Pragi od więźnia Syrowatki, który pracował w ogrodnictwie. Długo czekaliśmy na dogodny moment. Jakoś tak się składało, że tego dnia co chwila przechodził tędy patrol graniczny. Wreszcie wydawało się nam, że nadszedł dogodny moment. Ledwo uszliśmy kilkaset metrów, a tu znów idą strażnicy. "Kazek", gdy ich zobaczył, dał natychmiast dęba do tyłu i zbiegł. Ja już nie zdążyłam uciec, więc usiadłam pod krzakiem, wpakowałam palce do gardła i wymiotowałam jak stary pijak. Strach odgrywał tu także pewną rolę, więc poszło mi to lepiej niż sobie życzyłam. Strażnicy mnie zauważyli i podeszli do mnie. - Sieczna, co wy tu dzielate, tu neni można chodzić. - Panie, ja wiem, ale tuberkuloza mnie gryzie, a tu na tej górce jest lepsze powietrze. Widzicie, co się ze mną dzieje, to pozwólcie mi tu choć chwilę posiedzieć. - A gdzie jest wasz dom? - pyta jeden. - Orłowa - odpowiadam. - Krewni mnie tu przykludzili. Lekarz mi tak polecił, że tu lepiej. - Wyście są niemocna, jak wyście tu przeszła do Rychwałdu, i to w to miejsce? - Nie wiedziałam, że tu granica, posiedzę i zaraz pójdę, jeśli tu nie wolno siedzieć. Niech mi tylko trochę przejdzie... Jeden ze strażników patrzał na mnie podejrzliwie i coś mówił po niemiecku. Potem zaraz kazali mi iść stąd i więcej tu nie przychodzić, jeśli chcę jeszcze trochę pożyć. Wstałam i wlokłam się powoli dotąd, dopóki nie straciłam z oczu strażników. Potem pędziłam jak wiatr do Brzuskowej. Gdy przyszłam do Brzuskowej, "Kazek" tam już był. Byli pewni, że mnie złapali. Zobaczywszy mnie, strasznie się ucieszyli, zwłaszcza ze miałam przy sobie listy. Gdy im opowiadałam, jak się wymigałam, uśmiali się serdecznie. (...) Bardzo często jeździłam także z "Kazkiem" do Cieszyna. Raz wieźliśmy sporą ilość lekarstw, "zorganizowanych" przez żonę pastora z Orłowej. "Kazek" - jak mówił - miał bardzo ważne papiery i dwa rewolwery. Ja miałam małą walizeczkę i chlebak, a on miał dobrze wyładowaną teczkę. Nie zawsze dojeżdżaliśmy do Cieszyna. Czasami "Kazkowi" ktoś dawał znaki i wysiadaliśmy przed Cieszynem. Do Cieszyna woziliśmy także prasę. Odbiór prasy odbywał się na drodze przed Cieszynem, w obrębie mleczarni. Tam dojeżdżało dwóch mężczyzn samochodem ciężarowym, wyładowanym różnymi skrzynkami, po odbiór prasy i tam też otrzymywaliśmy paczki z masłem. Pamiętam, było to w marcu 1943 r. Do Czechowic jechaliśmy spokojnie. Kiedy pociąg odjechał ze stacji Czechowice (dawniej Dziedzice) kilka kilometrów, do wagonów wpadli Niemcy na rewizję. W biegu pociągu ludzie wyrzucali paczki przez okno, inni delikatnie odchodzili ze swych miejsc, pozostawiając paczki na półkach. W naszym wagonie jechało tylko dwóch mężczyzn i "Kazek". Gdy się dowiedział, że jest rewizja, zbladł, ale był opanowany. Ja na pewno byłam tak samo blada. Wstałam i wyszłam z przedziału, pozostawiając paczki na półce. "Kazek" wyszedł także za mną, ale z teczką. Nie mówiliśmy do siebie ani słowa. Przepuściłam go koło siebie i obserwowałam, co będzie robił. Otworzył okno i rozejrzał się wokoło. Potem wyskoczył z przedziału i nagle pociąg stanął. Nim się zorientowałam, "Kazek" wstawał już spod nasypu i uciekał w kierunku stawów. Niemcy wyskoczyli z pociągu i który tylko miał broń, strzelali. Kilku, strzelając, biegło za nim. Stałam cicho obok okna. Nie widziałam nic koło siebie, tylko ten jeden uciekający punkt. Raz zachwiał się. Wtedy o mało nie krzyknęłam. Powstał jednak i uciekał dalej. Gdy się ocknęłam, zauważyłam, że jakaś wiejska kobieta szeptała w kółko: "Zdrowaś Mario, Matko Boża, ratuj go". Przechodzący koło nas Niemiec krzyknął na nią: - Co, stara k... tak szepczesz? Chcesz, aby uciekł ten bandyta? - Gówno cię to obchodzi, gnoju, co ja szepczę, i co myślę. Wy byście za dużo chcieli wiedzieć. Myśli jeszcze nie są zakazane. Niemiec, wściekły, krzyknął: - Ale będą! - i zamierzył się ją uderzyć. - Uderz, ty stary gnoju. Niektórzy uśmiechali się pod nosem. Staruszka miała może z 70 lat, ale hardo się stawiała. Jakiś, może 5-letni chłopczyk, obserwując awanturę, powiedział: - Moja babcia też mi się pyta, co ja myślę, ale ja jej też nigdy nie powiem. - O, proszę - taki i taki (pokazał ręką, że mały i duży) - to wszyscy nasi wrogowie - powiedział Niemiec. W Jaszowicach wysiadłam i powróciłam do domu. Byłam pewna, że "Kazek" uciekł, ale mimo wszystko martwiłam się o niego. Przybył do nas zaraz na drugi dzień rano. Teczki nie zgubił. (...) W marcu 1943 r., w piękny słoneczny dzień, przyjechał do nas "Kazek" na rowerze około godziny 9 rano. Wszedł uśmiechnięty i wesoły. Zjadł śniadanie i wyszedł na pole. Po chwili wrócił blady i zmartwiony. - Licho wzięło - mówi - w kopie ściółki schowałem... - Prasę? - dokończył mój mąż. - Tak - przyznał się "Kazek". - I nie ma jej. Mąż się zorientował, o co chodzi. Pobiegł do mieszkania Kwiatkowskiej, która mieszkała pod nami, a ta stoi nad rozłożoną na stole prasą i czyta tak zapamiętale, że nawet nie słyszy, jak mąż wszedł do mieszkania. - Skąd to macie? - pyta mąż. - Hę, hę, Kożuszniku, poczytajcie trochę. - Tak nie można, trzeba milczeć - ostrzega mąż. - O, co to, to ja już milczeć umiem - odpowiedziała obrażona. - Oddam wam, ale sobie trochę zostawię, aby też coś wiedzieć, co się teraz w świecie dzieje". Władysława Kożusznikowa. "Rok 1943. W miarę zapadania zimy zapotrzebowanie na żywność nieco osłabło. Kobiety mniej przychodziły, a łączność z Wojtkiem w styczniu zupełnie się urwała. Nie przynoszono "lewych" kartek, a chlebowe zabierały kobiety. W marcu 1943 r. "Hela" oficjalnie powiadomiła mnie, że Wojtek już nie przyjdzie, ale zapoznała mnie z nowym łącznikiem, "Kazkiem". W dwa dni później "Hela", "Włada" i Zofia Zdrowakówna przedstawiły mi zapowiedzianego "Kazka" i odebrawszy żywność, odeszły. "Kazek", zupełnie mi nie znany, był chłopakiem młodym, rzutkim i z zawsze uśmiechniętą miną. Zdawał się być zadowolony ze swego stanowiska. Omówiliśmy współpracę. Miał przynosić kartki cukrowe do zamiany na masło, a odbierać kartki na chleb i bułki oraz ewentualną pozostałość masła, po które nie mogłyby przyjść kobiety. Kładł nacisk na dostarczanie mu możliwie dużej ilości kartek chlebowych, rezygnując ze skupowania artykułów żywnościowych (poza masłem). Wychodził z założenia, że przenoszenie ciężkich tobołów na tak daleką odległość jest niebezpieczne dla kobiet. Poza tym poprosił, bym wszedł w kontakt z jakąś apteką czy lekarzem, potrzebował bowiem znacznej ilości lekarstw. Sprawę tę powierzyłem synowi Feliksowi, który miał jakąś znajomą magister w aptece w Białej. I tak prowadzona była znów regularna współpraca z nowym łącznikiem. Kobiety jednak nie rezygnowały zupełnie z odbierania i noszenia żywności. (...) Latem 1943 r. znów przejęta została w Kętach druga piekarnia, Bączka Kazimierza. Przejął ją inwalida wojenny, piekarz "Jednonogi" - nazwiska jego nie pamiętam - b. Polak, rodem z Łęk, który gdzieś pracował i miał żonę z okolic Cieszyna. Podpisał volksliste, no i jako żołnierz niemiecki doznał skutków wojny. W tym okresie przejęto też sklep Szłapowej Heleny na rzecz "Anfang Gesellschaft", którego kierowniczką została Bordl Kazimiera, mieszkanka Bielska, wdowa, w wieku około 40 lat, volksdeutschka. Stąd powstały trudności. Zmniejszyła się ilość kartek chlebowych, zaś źródło masła i cukru przestało istnieć. Szukaliśmy z synem sposobów zaradzenia temu. Jeździliśmy do innych piekarzy, do Andrychowa i Wadowic, chodziliśmy do różnych sklepów. Nie dało to pozytywnych wyników. Przyglądając się dostawom mąki do piekarni Czambora, doszliśmy do przekonania, że jest on zwykle zajęty grzebaniem w jakichś papierach w pokoju i nie ma czasu na dopilnowywanie dostaw. Ograniczał się tylko do przeliczenia pełnych worków, będących w jego magazynie, po czym wydawał nam próżne i znikał w pokoju. Gdyśmy złożyli nasze dostawy, układając przeliczone worki z mąką w pryzmę, przyszedł, policzył, odjął pewną ilość na różnicę. Uregulował od razu wystawiony rachunek i odszedł. Weszliśmy przeto w kontakt z pracownikami piekarni, którzy, zwyczajnie, licho byli wynagradzani. Ci za pewną zapłatą przed każdą naszą dostawą przygotowywali i rozlokowywali po różnych zakamarkach piekarni po kilkadziesiąt kilogramów mąki w workach, którą w czasie nieobecności bäckermeistra szybko uzupełniali nasze worki do pełności i kładli na pryzmę lub wynosili z próżnymi workami do wozu. Gorzej było u "Jednonogiego". Tam on mało zajmował się piekarnią, ale jego młoda żonka miała bystre oczy. Lecz i tu znaleźliśmy sposób. W porozumieniu z pracownikami przed dostawą mąki syn mój wchodził niepostrzeżenie do magazynu piekarni, stawiał jeden z magazynowych worków mąki obok pryzmy, ja zaś zgłaszałem w tym czasie dostawę w mieszkaniu. Gdy Frau Bordl weszła do magazynu, był już przyniesiony jeden worek mąki z "naszej" dostawy. Tak zebrana mąka wymieniana była 100 za 100 kartek u piekarza Szłapy po to, by znów jej część sprzedana została w naszym składzie, przyległym tuż do piekarni, przez pracowników piekarni. W ten sposób rozwiązano sprawę chlebową, natomiast w dalszym ciągu nie było możliwości wymiany kartek na cukier i masło. "Lewe" kartki nie "poszły" do innych sklepów. Do "Anfangu" także dostarczaliśmy mąkę do drobnej sprzedaży. Przy jednej z dostaw syn Feliks zatrzymał się nieco dłużej w sklepie na rozmowie z Frau Bordl. Do sklepu wszedł młody, około 24-26-letni człowiek. W toku rozmowy Frau Bordl ujawniła, że jest to jej narzeczony. Mimo że narzeczeni wyglądali śmiesznie - ona starsza, otyła przekupka, a on młody "gołębiarz" - syn mój zachwycał się "dobraną" parą. W toku dalszej rozmowy Niemka poprosiła o sprzedanie jej 5 kg mąki pszennej poza kartkami. Syn spełnił tę prośbę, ale ofiarowanej gotówki nie przyjął. Mąkę zabrał "narzeczony", którego uważaliśmy za człowieka "lewych" interesów. Po jego odejściu syn podał Frau Bordl kartki cukrowe i jedną na masło, prosząc o wydanie towaru. Obejrzała uważnie, uśmiechnęła się i podała jedynie 1 kg cukru, obiecując, że inne wyda po otrzymaniu towaru. W dalszej rozmowie tłumaczyła szeroko, że trafiają się kartki fałszywe i że za posiadanie takich kartek grozi kara śmierci. Ona jednak - Niemka - mogłaby kilka takich kartek przyjąć, wlepi je zaraz w sam środek i zaraz skasuje kilkakrotnie pieczęciami, czego nikt nie będzie w stanie skontrolować. W niespełna tydzień przyjmowała każdą ilość lewych kartek za 50 procent towaru. Tak więc wstrzymana na małą chwilę "maszyna" po odpowiednim nasmarowaniu dobrymi smarami została uruchomiona". Franciszek Kasperek. Aresztowanie Heleny Płotnickiej Dzień był pochmurny, ale ciepły. Wczesnym rankiem, napełnionym po brzegi tajemniczym życiem przyrody, wesołym śpiewem ptaków i wszelkiego stworzenia żyjącego na ziemi, w lekkiej mgle unoszącej się nad polami pokrytymi bujną zielenią szła, jak codziennie, Helena Płotnicka, ażeby wypełnić dobrowolnie nałożony na siebie obowiązek niesienia pomocy więźniom pracującym w ogrodnictwie. Szła zapatrzona daleko przed siebie, nie zważając na to, że młodziutka Zosia Zdrowakówna, przygnieciona ciężarem dźwiganym na plecach, pozostaje coraz dalej w tyle za nią. Kto by tam zresztą nadążył za "Helą", idącą do swych chłopców? Jej głębokie czarne oczy dziwnie tego dnia patrzyły na świat. Chwilami jakby przygasały z zamyślenia, to znów zwyczajnie błyszczały jak dwa rozżarzone węgle. Gdy od czasu do czasu oglądała się za pozostającą w tyle Zosią, ta podrywała się i sapiąc dopędzała "Helę", by po chwili znowu zwolnić kroku. Dzieckiem przecież jeszcze była. Chwilami "Hela" otrząsała się z zadumy i z uwagą rozglądała się wokoło. Robiło to wrażenie, jak gdyby sama łapała się na tym, że niepotrzebnie o czymś myśli. Może przeczuwała, że idzie tędy po raz ostatni? Mogła przecież zawrócić z drogi. Nie, nie mogła. Jakże by mogła nie zanieść chłopcom w pasiakach strawy czy listów od rodzin i zabrać tego, co dla niej przygotowali? Gdy doszła na dobrze jej znane miejsce i oddała swe dary, zamiast oddalić się szybko, jak to zwykle czyniła, zatrzymała się i rozglądała szeroko wokoło, ogarniając okolicę zdumionymi oczyma, jak gdyby każdy szczegół był tu dla niej nowością. A przecież wszystko tu było znajome. Nieraz przecież przywarta do tych zimnych kamieni, przeczekiwała chwile największych niebezpieczeństw. A teraz? Wszystko wydało jej się jakieś inne, niż wczoraj. Ciężkie westchnienia wyrywały jej się raz po raz z piersi. Szybko jednak zapanowała nad sobą i, zawstydzona prędko tłumaczyła się Zosi niewyspaniem. Zosia zastanawia się, dlaczego "Hela" jest tego dnia inna niż zawsze. Nie może pojąć, co się stało z tą nieustraszoną kobietą, że jest taka zadumana i niepotrzebnie tak długo się tu zatrzymuje. Nigdy przecież tego nie czyniła, zawsze jeszcze popędzała innych. Dopiero później Zosia zrozumiała, że podświadomie "Hela" chciała zabrać z sobą widok drogich jej stron tam, za druty, by móc żyć pięknem majowego ranka, nie widząc tych okropności, na które przyszło jej patrzeć przez wiele miesięcy. Gdy wróciły do domu Płotnickiej, Zosia pokręciła się trochę po izbie i poszła do siebie. Po drodze wstąpiła do Ireny Kawalanki (Kahanek). Ta na jej widok zamarła ze strachu, bo oto przed chwilą wypytywali ją żandarmi z Brzeszcz, czy nie widziała młodej dziewczyny ubranej dokładnie tak samo jak była ubrana Zosia. Przerażona Irena wciągnęła Zosię do sklepu, przebrała ją w swoją chustkę, i sweter i ułatwiła natychmiastową ucieczkę. Dzięki temu Zosia uniknęła aresztowania. Domek Heleny Płotnickiej w Przecieszynie, z którego zabrało ją gestapo w maju 1943 r. Tymczasem Płotnicka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zabrała się do przygotowania śniadania dla dzieci. W pewnej chwili otwarły się drzwi i stanęli w nich esesmani z obozu. Nie okazywała zdziwienia, gdy jej kazali zostawić wszystko i iść z nimi. Tylko jej oczy nabrały dziwnego blasku. Pod ich spojrzeniem nawet i oni stali się łagodniejsi. Pozwolili jej pożegnać się z dziećmi. Długo tuliła każde do piersi. Gdy była już; gotowa, wpadli na pomysł, by zabrać także jej córkę, Wandę, choć było to jeszcze dziecko. Może wiedzieli, że i ona, podobnie jak wiele innych dzieci, chodziła z chlebem pod obóz? Stało się to 19 maja 1943 r. Płotnicka, która przez z górą dwa lata, niezmordowana i nieuchwytna, wyrywała setki więźniów z objęć śmierci, teraz sama została wyrwana z pierwszego szeregu walczących. Prowadzona przez esesmanów, "Hela" Szła wraz z córką Wandą dobrze sobie znaną drogą ku obozowi. Szła z hardo podniesioną głową. A gdy spotykała znajomych, uśmiechała się do nich lekko i cicho, by Niemcy nie słyszeli, mówiła: - Nie martwcie się, wrócę. - Hela Płotnicka aresztowana - szeptały strwożone sąsiadki. - I tę małą jej też zabrali. Biedne dziecko. Nacierpi się, nacierpi. Ona to może wytrzyma. Twarda jest. Ale dziecko? Zmarnuje się. Ach Boże, Boże - wyrwało się ze współczującej piersi ciężkie westchnienie. - Przecież ona nic złego nie robiła. Po cóż ją zabrali? - dziwiły się niektóre kobiety. Inne zaś tłumaczyły: - Nie rozumiecie, dla nich źle robiła. "Czarna Hela aresztowana" - rozeszła się po okolicy złowroga wieść, budząca trwogę wokół obozu. - Czy wytrzyma? Nie zdradzi nas? - pytali sami siebie ci, którzy w ciężkich chwilach oddawali jej swe kartki na chleb czy inne rzeczy dla więźniów. - Nie, Płotnicka nie zdradzi. Twarda jest. Ona umrze, ale nie zdradzi - padała odpowiedź pełna wiary w jej męstwo. - Trudno jest obliczyć, ile człowiek wytrzyma - odpowiadali mniej wierzący w jej wytrzymałość. Wszyscy, którzy wspierali ją drobnymi datkami jeszcze wtedy, kiedy samorzutnie dożywiała więźniów, a także ci, co wspierali swą pomocą naszą grupę działającą pod obozem, żyli teraz w trwodze i niepewności. Najbardziej może zagrożona Władysława Kożusznikowa z chwilą aresztowania Płotnickiej opuszcza swój dom i dziecko i przenosi się do innej miejscowości. Zosia Zdrowak, to zaledwie 15-letnie dziewczę, któremu udało się uniknąć aresztowania tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, po aresztowaniu Płotnickiej ukrywa się przez pewien czas najpierw w Kętach-Podlesiu, u Emilii Baścik, później zaś w Komorowicach koło Białej. Po pewnym czasie, gdy przycichła już sprawa aresztowania Płotnickiej, Zosia, przemalowana na rudo, wraca do swej wioski, dostaje się do Amtsbezirku Auschwitz w charakterze sprzątaczki. Tam poznaje więźnia Romana Kwiatkowskiego, przez którego nawiązuje przerwany kontakt z więźniem Stanisławem Furdyną. Od tego czasu Zosia Zdrowak współpracuje z Furdyną. Poza tym w miejscu pracy wymyśla i powoduje różne uszkodzenia w pomieszczeniach biurowych w tym celu, by do ich naprawy sprowadzano więźniów, co ułatwiało jej utrzymywanie z nimi łączności i doraźną pomoc. Wreszcie wspólnie z Furdyną organizuje udaną ucieczkę z obozu jego i kilku innych więźniów. Aresztowanie Płotnickiej - jak zostało to później ustalone - nastąpiło wskutek wydania jej nazwiska obserwującym esesmanom przez jednego z pracowników żwirowni w dniu, w którym obydwie z Zosią Zdrowak podkładały żywność w ogrodnictwie. Gdy wieść o tym dotarła do obozu, strach padł także na więźniów, którzy ją znali i z którą tyle lat współpracowali. Oczywiście najbardziej zagrożeni czuli się miernicy i więźniowie z komanda ogrodników. Nadeszły dla nich ciężkie chwile wyczekiwania, kiedy zawezwą ich do Oddziału Politycznego na śledztwo. Podejrzane od dawna komando mierników i komando ogrodników, przekazane zostały teraz pod opiekę jednemu z najsprytniejszych szpiclów i wyrafinowanych kapów, jakim był Stanisław Dorosiewicz, osiadły w Polsce od 1921 r. Stanisław Dorosiewicz był nieprzeciętnym asem w swym zawodzie. Przez niego to nasza grupa została rozbita i poniosła tak ciężkie straty, przez niego grupa mierników, najbardziej ze wszystkich grup zasłużona w robocie konspiracyjnej, została wydana na rzeź Oddziałowi Politycznemu. Niepoślednią rolę w sprawie aresztowania Płotnickiej i słynnej w obozie sprawy komanda mierników odegrał także dozorca żwirowni w Rajsku, który niejednokrotnie widział, jak obsługa kolejki, zwożąca żwir z Soły, na dnie koleb przewoziła na teren ogrodnictwa Płotnicką i Kożusznikową. Teraz, po aresztowaniu Płotnickiej, Dorosiewicz osiąga szczytowy punkt swej zbrodniczej działalności, choć, mimo wysiłków, nie może dostarczyć swym mocodawcom dostatecznego materiału do uchwycenia całego łańcucha kontaktów, o których istnieniu, jako kapo komanda mierników, wiedział, co pozwoliłoby za jednym zamachem zlikwidować to, co było wypracowane przez całe lata z narażeniem życia wielu ludzi. W dodatku, wbrew swym zamierzeniom, ułatwiają zadanie Dorosiewiczowi dwaj więźniowie: Czesław Marcisz (nr 26861) i Stanisław Stawiński (nr 6569), którzy, dowiedziawszy się o losie Płotnickiej, chcieli poprzez przekupienie Dorosiewicza znalezionymi w obozie kosztownościami wyrwać ją z bunkra, a jeśliby się to okazało niemożliwe, wpłynąć na złagodzenie śledztwa przeciwko niej. Tymczasem posunięciem tym przyczynili się do aresztowania wielu innych więźniów i samych siebie. Dorosiewicz okazał się sprytną sztuką. Gdy Płotnicka z wyniośle podniesioną głową przekroczyła bramę obozu i przeszła przez aleje obozowe, natychmiast umieszczono ją w bunkrze bloku 11, nie podając żadnego pożywienia. Czasem tylko coś jej tam podrzucił kalefaktor Jakub. Siedząc tak w ciemnym lochu bez powietrza, obarczona odpowiedzialnością przerastającą jej siły, zamartwiała się o los swego dziecka aresztowanego razem z nią. Żal jej było młodego życia. Na szczęście, Wanda, po wstępnym śledztwie, w którym nie przyznała się do niczego, co jej zarzucano, została zwolniona. Wkrótce "Hela" zostaje poddana ciężkiemu śledztwu. Milczy. Nie przyznaje się do stawianych jej zarzutów. Nie zna nikogo. Biją. "Znasz"? - pytają. "Nie znam" - odpowiada, tłumiąc w sobie straszliwy ból. Biją znów. I tak bez końca. "Znasz?" "Nie znam". "Znasz?" "Nie znam". Doprowadzeni jej milczeniem do wściekłości, oprawcy z "Politische Abteilung" wprost szaleją. Jednakże, mimo zastosowania wypracowanych przez długie lata sposobów zadawania tortur, jak: bicie bykowcem, zrywanie paznokci, trzymanie w bunkrze bez pożywienia i picia, wieszanie, wybijanie zębów, nie wydobyli z niej ani jednego szczegółu, który by mógł ich naprowadzić na ślad trwającej od wiosny 1941 r. współpracy z więźniami. Teraz już wiedzą, że "ta czarna polska bandytka nic nie powie...". Płotnicka zdawała sobie sprawę, za co ją zabrali. Nie znała tylko rozmiarów katastrofy, więc zdziwiona była, że wchodząc w bramę bloku, nie spotkała żadnego ze swych znajomych więźniów. Pocieszała się myślą, że jeśli będą miały sprawę tylko obydwie z córką, będzie to tym lepiej dla niej. A może uda jej się dziecko uratować? Niedługo jednak trwała ta pociecha, bo już 25 maja, na nieszczęście, zaszły wypadki, które dolały jeszcze oliwy do ognia. Mianowicie trzej więźniowie z komanda mierników: Kazimierz Jarzębowski (nr 115), Stanisław Chybinski (nr 6810) oraz Józef Rotter (Basiński nr 365), w obawie przed odpowiedzialnością, jaka ich może czekać w wypadku załamania się Płotnickiej, organizują ucieczkę z obozu. O ucieczce tej myśleli już dawniej i mieli przygotowany cały plan. Liczyli na pomoc osób cywilnych, z którymi ponawiązywali kontakty, pracując przy pomiarach Soły. Teraz, w obliczu niebezpieczeństwa, nie zwlekają z decyzją. Środkiem nasennym, dodanym do wody mineralnej, usypiają strażnika i wszyscy trzej uciekają z obozu. Za zbiegłymi, jak zwykle, zarządzono pościg. Było już oczywiście za późno - uciekinierzy zdążyli się już ukryć w bezpiecznym miejscu. Ucieczka, prowokacyjna działalność Dorosiewicza, nieszczęsna akcja Marcisza i Stawińskiego, o której "Politische Abteilung" było poinformowane, wszystkie te wypadki zostały z sobą powiązane i stały się przyczyną ostrych represji, zastosowanych na komandzie mierników. Represji tym ostrzejszych, że władze obozowe - co zostało stwierdzone na podstawie pozostałych dokumentów - chcąc mieć podstawę do represji na komandzie mierników, podały w raporcie, że strażnik został otruty. Więźniowie tego komanda musieli ponieść zwiększoną jeszcze odpowiedzialność. Mimo że "Politische Abteilung" zadaje ciosy na ślepo, trafia jednak w grupę ludzi, dzięki którym, jak już wspomniałem, doszło do tak rozległych kontaktów z cywilami i którzy, śmiało rzec można, ponad dwa lata stanowili trzon Ruchu Oporu w obozie. W tragicznych dniach 25 i 27 maja 1943 r. wielu więźniów, oskarżonych przez kapa komanda mierników Dorosiewicza o kontakt z łączniczką Ruchu Oporu Heleną Płotnicką, osadzono w bunkrach bloku 11, a więc tam, gdzie więziona była Płotnicka, która nic o tych wypadkach nie wiedziała. Wkrótce jednak i do niej dotarły te złowrogie wieści. Pewnego dnia, siedząc w ciemnicy akustycznego podziemia, usłyszała dobrze znany jej głos, wołający ją po imieniu. Odpowiedziała na wołanie. Z rozmowy prowadzonej w tak niezwykły sposób dowiedziała się z (przerażeniem, że w związku z jej sprawą siedzi w bunkrze kilkunastu więźniów z komanda mierników i ogrodników. Również w ten sam sposób została poinformowana o tym, co "Politische Abteilung" wie już w tej sprawie i do czego powinna się przyznać, aby uniknąć niepotrzebnych cierpień. Wkrótce dowiedziała się także o sprawie Marcisza, Stawińskiego i Dorosiewicza. Wykorzystując akustykę podziemia, zorientowała więźniów tam siedzących, co ona zeznawała, aby wiedzieli, jak mają zeznawać, by nie "wsypać" całej sprawy. Poinformowała, kogo w tych warunkach mogła, że Oddziałowi Politycznemu chodzi przede wszystkim o Kazimierza Jędrzejowskiego. Zapewniła wszystkich, że ona nikogo nie zdradziła i nie zdradzi. Z listów Winogrońskiego od dawna wiedziała, że między niektórymi więźniami nie panowały najlepsze stosunki. Wiedziała też, że ten przeklęty kawałek zimnego metalu, jakim jest złoto, które więźniowie znajdywali czasem w tobołkach przywiezionych przez Żydów, znęciło niejednego więźnia nadzieją otrzymania za to kawałka chleba. Nie wiedziała tylko początkowo, że i teraz stanie się ono przyczyną tragedii. Są ludzie, którzy, gdy zwali się na nich nieszczęście, ratując siebie, zapominają o innych lub łączą ze swoim nieszczęściem inne osoby w przekonaniu, że w ten sposób albo się uratują, albo Przynajmniej ulżą swej doli. Innym człowiekiem była Płotnicka. Nie tylko że nikogo nie złączyła ze swą sprawą i nikogo nie zdradziła, ale gdy tylko przestali ją męczyć śledztwem, choć trzymana była w dalszym ciągu na bloku 11, nie zapominała o innych. Z przyzwyczajenia już, nawet w tak strasznych warunkach, gdy sama oczekiwała śmierci, nie dbając jak dawniej o siebie, wykorzystuje wszelkie możliwości, by organizować pomoc i ulżyć doli innych. Skąd u tej wiejskiej kobiety, żony zwykłego górnika kopalnianego, obarczonej pięciorgiem dzieci, tyle heroizmu? W kilka tygodni później jedną z tych alei obozowych, którymi przechodziła Płotnicka w dzień aresztowania, ubrani w drelichy, bez bielizny, ze skutymi w tył rękami, przejdą po raz ostatni między blokami wśród szpaleru więźniów, esesmanów i naczelnych władz obozowych jej współpracownicy z komanda mierników. Wejdą na specjalnie do tego celu przygotowane wzniesienie, na którym ustawiono szubienicę, i zawisną na postronkach. Inni więźniowie, także dobrze jej znani z tylu razowych spotkań, będą mieli krótszą drogę i krótszą mękę. Ci, po umyciu" się w umywalni bloku 11, zostaną zmuszeni do biegu kłusem pod ścianę śmierci, zwaną "ekranem". W chwilę potem do ciemnicy, w której "Hela", szarpana niepokojem, oczekuje ponownego wezwania na przesłuchanie, dobiegnie głuchy trzask wystrzałów. A oto dalsze losy Heleny Płotnickiej. Bita i maltretowana, sama nie przyznała się do niczego poza tym, co zeznali Stawiński i Marcisz. I to ją uchroniło od rozstrzelania. Z braku dostatecznych dowodów winy wypuszczono ją z bunkra, osadzono w obozie, nadając jej numer 65496. Teraz miejscem jej pobytu stała się Brzezinka. Ta Brzezinka, o której tyle myślała, chcąc dotrzeć tam z pomocą. Helena Płotnicka nie wróciła już do swych pięciorga dzieci. Po niecałym roku pobytu w obozie padła ofiarą tyfusu plamistego, a więc tej strasznej choroby, przeciwko której sama przenosiła pod obóz setki zastrzyków, wydzierając ze szponów śmierci chorych więźniów - ojców, braci, synów. 17 marca 1944 r. została zwyciężona przez śmierć, która niemal codziennie zaglądała jej do oczu przez długi okres jej pracy wokół obozu. Śmiercią swoją Płotnicka okupiła życie wielu więźniów. Ratując innych od sieroctwa, osierociła własne dzieci, którym już nikt nie zastąpił matki. Po śmierci z wdzięczności za jej trud pochyliły się nad nią więźniarki, wiciarki z BCh. Owinęły jej zwłoki w prześcieradło, aby z honorem odchodziła do krematorium. Helena Płotnicka nie miała sobie równych w pracy prowadzonej w pobliżu Oświęcimia. Za to, że zawsze pamiętała o innych, pamięć o niej powinna iść w pokolenia. Byłby to należny jej pomnik. Trochę informacji o okolicznościach, w jakich została aresztowana Helena Płotnicka i o jej pobycie w obozie zawierają relacje członków naszej grupy, W. Kożusznikowej, Z. Zdrowak, F. Kasperka, I. Kawalanki, oraz relacja więźniarki M. Maniakówny: "Dorosiewicz, jak nam pisał Jan Winogroński, robi wśród ogrodników i mierników złą robotę. Pisał nam, że jest niebezpieczny i należy się wystrzegać spotkań z nim. Esesmani także coś węszyli. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Na dobitkę, na tydzień przed aresztowaniem Heli nakryli nas esesmani w ogrodnictwie. Wiedziałyśmy, że coś wisi w powietrzu, ale co, tego Winogroński wyraźnie nie pisał, prosił tylko O ostrożność. O ostrożności tośmy zawsze myślały, ale chcąc coś zrobić, trzeba było się zdobyć na odwagę, bo przecież chodziłyśmy po ziemi. Wykręt, pracownik żwirowni, powiedział nam, że nas pilnują. Zauważyłyśmy, że robotnicy, którzy coś wiedzieli o nas, zaczęli nas teraz unikać. Zmniejszyłyśmy ilość podkładanych rzeczy, nie przerywając kontaktu. Nosiłyśmy tylko tyle, ile weszło do dużych teczek. Na żwirowni maszyniści kolejki, przede wszystkim Tyrna, przewozili nas w kolebach. Leżąc na dnie, dostawałyśmy się na tyły Rajska i po załatwieniu sprawy wracałyśmy tą samą drogą i w ten sam sposób. Przewożenie nas było dla maszynistów bardzo niebezpieczne, toteż niekiedy odmawiali nam przewozu i ostrzegali nas mówiąc: "Wy się na pewno czegoś doigracie". Wtedy trzeba się było czołgać, by dotrzeć do kryjówki. Niepewność taka trwała z miesiąc, potem się znowu uspokoiło i praca szła normalnym trybem. Pewnego dnia w maju 1943 r. mąż mój zabronił mi kategorycznie iść pod obóz twierdząc, że przeczuwa coś złego, bo mu się w nocy źle śniło. Widział we śnie, jak nas złapali i do krwi pobili. Hela wyśmiewała się z mojego męża, że wierzy w sny, i nawet z tego powodu wynikła między nimi sprzeczka. Ja także prosiłam męża, żeby mi pozwolił iść ostatni raz. Przyrzekłam, że potem zrobimy przerwę. Mąż ustąpił. Idąc w tę noc do Rajska, przez całą drogę byłam bardzo niespokojna. Zauważyłam, że Hela, chociaż nadrabiała miną, także była niespokojna. W końcu powiedziała: - Włada, coś się ze mną dzieje. Może wrócimy? - E, Helu, to na pewno tylko pod wpływem Adolfowego gadania. - Nie, Włada! Ja w sny nie wierzę, ale mi się wydaje, że nas coś niedobrego spotka. - Jak to, Helu, to najpierw się rwiesz, a potem byś nawalała? Co się z tobą dzieje? - Nie wiem, boję się. Sama nie wiem czego, ale się boję. Sama wiesz, że nie należę do tych, co nawalają, ale dziś się naprawdę boję. - Chodźmy, Helu. To nerwy. Im bliżej byłyśmy punktu, tym ogarniał mnie większy strach, ale Heli już nic nie mówiłam, by jej nie denerwować. Na punkcie Hela stanęła na drabinie, a ja jej podawałam przyniesione paczki. Naraz z uchylonych drzwi od sieni wyskoczyło dwóch drabów. Szarpnęłam Helę za Spódnicę i skoczyłam za drzwi. Obaj wpadli na Helę i okładali ją pięściami po głowie tak, że zaraz upadła na ziemię. Podniosła się szybko, ale, kopnięta, upadła znowu. Jeden okładał Helę na ziemi, a drugi, uderzywszy mnie w twarz, pchnął mnie ku Heli, aż się zatoczyłam. Trzymane dotąd w ręce dwie duże kiełbasy wypadły mi z ręki. Chciałam je podnieść, wtedy jeden z łotrów kopnął mnie i upadlani na ziemię. Gdy się podniosłam, znów uderzył mnie w twarz, aż się krwią zalałam. Pytali nas, po cośmy tu przyszły. Ja odpowiedziałam, że tu mój ojciec pracuje i przyniosłam mu trochę jedzenia, a Hela powiedziała, że jej brat też tu pracuje. Znowu otrzymałyśmy nową porcję wyzwisk i policzków. Zaręczamy po stokroć, że już tu więcej nie przyjdziemy, i pchamy im na gwałt kiełbasy do łapy, prosząc jak dziady o litość. Wtem koło głównej siedziby SS zrobił się ruch. Nasi oprawcy porwali kiełbasę, wypchnęli nas za drzwi, które za sobą zatrzasnęli, pozostając wewnątrz domu. Zalane krwią i pobite, wróciłyśmy do domów. Na drugi dzień opowiadali nam pracownicy żwirowni, że długo w nocy koło rowu z kablem kilku esesmanów siedziało w stróżówce i czatowało na nas. Winogroński także dał nam znać, że jest niebezpiecznie, i że na pewien czas musi być kontakt przerwany. Przerwałyśmy kontakt z ogrodnictwem, natomiast utrzymywałyśmy nadal kontakt z miernikami. Po pewnym czasie otrzymałyśmy zawiadomienie od Winogrońskiego, że już uspokoiło się w ogrodnictwie, natomiast koło żwirowni nadal jest niebezpiecznie. Tymczasem Marcisz i Stawiński mówili co innego. Nie wiadomo, kogo było słuchać. Informacje więźniów często były sprzeczne i z tego powodu między mną a Helą także powstawały sprzeczki. Hela była uparta, toteż nie zwracała uwagi na ostrzeżenia. W kilka dni potem Hela poszła na żwirownię z Zosią Zdrowak. Razem z Murzynem poukładały wszystko do skrzyni i powróciły do domu Heli, ponieważ Zosia do domu miała dość daleko. Ledwo tylko Zosia wyszła od Heli, przyjechali esesmani i Helę oraz córkę Wandę aresztowali. Zosia Zdrowak, przechodząc koło sklepu Antoniego Kegla w Przecieszynie, została powiadomiona przez Ireną Kawalankę, że jest poszukiwana przez żandarmerię z Brzeszcz i że mają dokładny opis, jak jest ubrana. Irena Kawalanka dała jej inną chusteczkę na głowę i sweterek i Zosia, tak przebrana, uciekła. Ja znów, gdy zostałam powiadomiona o aresztowaniu Heli, uciekłam z domu, a potem wyjechałam do Ząbkowic, do matki Ryszarda Korwadka. W Ząbkowicach ukrywałam się u Potępów. Po pewnym czasie, już po zakończonym śledztwie, Jędrzejowski skontaktował się z Helą, która powiadomiła nas, że wszystko "wsypał" dozorca żwirowni. Nie znał tylko nazwisk, ale opisał nas bardzo dokładnie, tak że SS obozowe i żandarmii od razu wiedzieli, kogo należy szukać. Po pewnym czasie w Ząbkowicach zaczynało mi być "gorąco", zwiałam więc na Zaolzie i ukrywałam się u Bożeny Hrynikowej, a na ostatku w Cieszynie. Będąc w Cieszynie - ja, córka Heli, Kazimiera, oraz moje siostry Józefa i Aniela - wysyłałyśmy do obozu paczki: Heli i innym więźniom. Powiadomiona przez Jędrzejowskiego, że w Przecieszynie całkiem się uspokoiło, powróciłam do matki, ale najczęściej przebywałam w Przecieszynie u Raczków. Od dnia aresztowania Heli nie utrzymywałam kontaktów z obozem. Utrzymywałam natomiast przez cały czas kontakt z Jędrzejowskim, który miał jeszcze łączność z obozem. Wreszcie w październiku 1943 r. przyszła tragiczna wiadomość, że Jędrzejowskiego aresztowali. Było to ponowne uderzenie obuchem w głowę. Rok 1943 był rokiem tragicznym dla naszej grupy - "Opiekun", "Rachela", Hela, Nosalowie, Jędrzejowski, tacy bliscy (...)". Władysława Kożusznikowa. "Jakoś w r. 1943 byłyśmy z Płotnicką u więźniów w Rajsku. Miałyśmy dość duży pakunek z jedzeniem, który udało nam się podłożyć. Jednak zostałyśmy przez esesmanów zauważone. Udało nam się wprawdzie zbiec, jednak urządzono za nami pościg. Gdy doszłyśmy do mieszkania Płotnickiej, ja po chwili wyszłam z mieszkania i uniknęłam aresztowania, natomiast Płotnicka została z domu zabrana i osadzona w obozie w Oświęcimiu, skąd więcej nie wróciła. Mnie dalej poszukiwano. Przed aresztowaniem ostrzegła mnie Irena Kawalanka, obecnie Kahanek. Będąc u nas w sklepie ekspedientką, podsłuchała rozmowę dwóch żandarmów, że chodziło im także o moją osobę. Ukryłam się przez noc w domu ob. Góreckiej w Brzeszczach, a następnego dnia wcześnie rano poszłam do znajomych w Kętach-Podlasy i tam ukrywałam się przez dwa miesiące u ob. Emilii Baścik. Poszukiwano mnie w domu i zabrano za minie matkę, która siedziała miesiąc w Oświęcimiu, skąd ją następnie zwolniono. Ja ukrywałam się jeszcze przez jeden miesiąc u Warchałów, tj. u rodziców jednego z więźniów, Józefa Warchała, mieszkających wówczas w Komorowicach. Po powrocie z Komorowie zmieniłam swój wygląd przez ufarbowanie włosów. Przypadkowo, gdy załatwiałam mojej mamie sprawę w gminie, tak zwanym Amtsibezirku Auschwitz, zostałam zaangażowana tam do pracy w charakterze sprzątaczki (...)". Zofia Zdrowak (Dętkoś). Ze zbiorów Państwowego Muzeum w Oświęcimiu. "(...) "Kazek" dalej przychodził regularnie, przynosił i zabierał kartki, odbierał lekarstwa i masło. "Hela" nie przychodziła. Na pytanie, co się z nią stało, odpowiadał, że przeszła na inny odcinek. Od łączników nigdy nie usłyszałem o aresztowaniu kogoś z grupy. Słowa: "Przeszedł na inny odcinek" wystarczyły za Wszystko. Począwszy od lipca, "Kazek" nakładał na nas dodatkową pracę. Poza kartkami żywnościowymi nosił z sobą kartki z adresami stalagów w Niemczech i innych obozów i dawał do wypełniania przekazy pieniężne. Przygotowywaliśmy paczki żywnościowe i z lekarstwami, a on je zabierał i nadawał w urzędach pocztowych w Kętach, Wilamowicach i innych. Gdy jednego dnia miał 16 przekazów pieniężnych do nadania, zwracałem mu uwagę, by nie nadawał ich w jednym urzędzie pocztowym, bo może zwrócić na siebie uwagę i narazić się na aresztowanie. Odpowiedział na to, że aresztować się nie da, mogą najwyżej zabrać trupa. Stała i intensywna współpraca nasza z "Kazkiem" trwała do października 1943 r.". Franciszek Kasperek. "(...) Przyszła do mnie w dniu poprzedzającym jej aresztowanie i mówi: - Proszę przygotować mi na godz. szóstą 16 kg chleba, przyjdę po niego sama (czasami posyłała małą Zosię Zdrowak lub p. Kożusznik po odbiór zamówionego towaru). Chleb ten był brany bez kartek, lecz zapłacony. Przygotowałam chleb, ale żeby Keglowie nie byli zdziwieni, że przychodzi tak wcześnie, zamówiłam piekarczyka, który woził nam chleb do sklepu, aby przywiózł chleb o godz. 6. Ten oczywiście się zgodził. Więc ja przyjechałam i otworzyłam sklep i p. Hela zabrała przygotowane bochenki. Nie wiem, czy czuła, że może jej się nie udać donieść tego chleba i pasztetówki, którą wzięła od Keglowej, czy co innego? Dość że, wychodząc, powiedziała: - Proszę pamiętać, że ja zawsze mówię, że chleb i towar biorę na kartki (pasztetówka też wzięta była bez kartek). I stało się - Helę aresztowano. Nie pamiętam dokładnie godziny, ale przychodzi do sklepu Zosia, a ja do niej: - Uciekaj, bo jeżdżą esesmani i szukają dziewczynki, która była z Helą. Zosia zwiała. Potem wzięli z domu córkę Heli. Teraz ja się przygotowuję na to, kiedy przyjdą mnie brać. Ale myślę sobie, nie! Tak łatwo się nie dam, chociaż dostałam skurczów serca na myśl, że podzielę los Heli. Niedługo po jej aresztowaniu wchodzą do sklepu esesmani. Robię niedbałą minę. Zaczynają pytać: - Kto sprzedaje stale w sklepie? Odpowiadani: - Ja. - To proszę z nami do osobnego pokoju. - Jeden został, a drugi poszedł ze mną do kuchni przylegającej do sklepu. Siadł na krześle i przyglądał mi się uważnie. Stanęłam przy piecu i chwyciłam się w tyle za ramę, aby w razie czego opanować drżenie rąk. Zaczyna się indagacja. Padają pytania i odpowiedzi: - O której otwiera się sklep? - O siódmej. - O której dzisiaj pani otworzyła? - O szóstej. - Dlaczego? - Bo odbierałam chleb od piekarza. - Czy często tak otwiera się sklep? - Owszem, dość. - Kto był pierwszym klientem? - Pani Płotnicka. - Co brała? - 16 kg chleba. - To tyle chleba można na raz wydać? - Tak, wolno mi wydać tyle, ile kto chce, jeśli tylko ma kartki. - Pani wie, że Płotnicka aresztowana? - Aresztowana? A za co? - Ten chleb niosła więźniom i chwycono ją. - Więźniom? Nie wierzę. Ona ma przecież dużą rodzinę, to więźniom niewiele by mogła dać. A zresztą, to może mylne posądzenie jej o kontakt z więźniami. - Nie! Ona się przyznała do wszystkiego i powiedziała, że pani sprzedała jej chleb bez kartek (i zrobił przy tym taką minę, jak gdyby chciał powiedzieć: "aha, teraz się wsypiesz"). Oburzona do żywego, patrzę na niego, jak by to była Hela i mówię: - Jak może tak mówić, to nieprawda! Nie wierzę, żeby ona tak mówiła, że kupiła bez kartek - nie, tak na pewno nie mówiła. To udane oburzenie pomogło mi opanować strach. W oburzeniu mówiłam podniesionym głosem, a mam bardzo donośny, nauczycielski. Zauważyłam, że to go trochę zbiło z tropu. Nie na długo jednak. Po chwili znowu padło pytanie: - Pani wie co ją czeka? - Wiem! Jak macie mnie za co brać, proszę, bierzcie! - wyrzuciłam z siebie z wielką złością, przybierając wyczekującą postawę. Wtedy on, nie spuszczając ze mnie oka, zwrócił się do mnie z poleceniem: - Proszę mi przynieść pudełko papierosów i zapałki ze sklepu. Poszłam, ale płakać mi się chciało, że ja, ja Polka, muszę słuchać rozkazu takiego szubrawca. Przynoszę mu jednak te papierosy i podaję. On wyjmuje jednego i mówi: - Proszę zapalić mi papierosa. Myślałam, że wyrżnę go w pysk. Ale opanowałam się i mówię: - Proszę - biorę zapałki i zapalam mu papierosa, a myślę tak: "Chcesz widzieć, czy drżą mi ręce? Nie, tego nie zobaczysz". On pali i milczy, uważnie mnie obserwując. Ja również śmiało mu patrzę w oczy. Badamy się nawzajem wzrokiem. Trwało to chwilę. W końcu on mówi: - To jeszcze nie Wszystko! - A co jeszcze? - Płotnicka, miała jeszcze kiełbasę, czy też pani ją sprzedała? - Nie! Wędliny sprzedaje żona Kegla. - Proszę ją zawołać. Wołam ją i po cichu szepcę do ucha, o co chodzi, ale ta, tchórz, zaraz do wszystkiego się przyznała, gdy ją tylko zapytał. W tym czasie mnie kazał wyjść do sklepu. Dopiero tu zapaliłam papierosa i całkiem się rozdygotałam. Po jakiejś chwili zawołał mnie i mówi: - Wiem, że pani mówiła nieprawdę, ale dam pani spokój. Ma pani szczęście, że Płotnicka zeznała tak: "Chleb Ikupiłam na kartki w sklepie u Kegla, wydawała mi go Irena Kawalanka, a kiełbasę kupiłam u Keglowej bez kartek" - i kazał mi wrócić do sklepu. On tymczasem czekał, aż przyjechał Kegel, który już z nim dalej te sprawy załatwiał. Jak to załatwił, że Keglowej więcej nie badano, nie wiem, tylko potem co tydzień przyjeżdżał do Kegla i wychodził z wyładowaną teczką. Po aresztowaniu p. Heli praca przerwała się o tyle, że nie przesyłano już tyle listów z obozu, a ja musiałam być ostrożna, bo bałam się, że jestem pod obserwacją. A że byłam, to fakt, bo ten esesman potem się wygadał: "Ja nie wierzyłem od razu w pani tłumaczenia, ale zaimponowała mi pani swoją postawą i zimnąkrwią. Nadaje się pani do wywiadu. Obserwuję panią już dłuższy czas, a nic nie mogę wykryć". - Co pan chce wykryć? - No tych, co się kontaktują z więźniami. - Tu nie ma takich, bo wiadomo, czym to grozi. Jak potem opowiadał, był leśniczym w majątku u księcia w Łańcucie. Przed wojną był szpiegiem niemieckim, a w czasie wojny esesmanem w Oświęcimiu". Irena Kawalanka (Kahanek). "(...) Siedząc w bunkrze bloku 11, miałam dopiero sposobność przekonać się, jak szerokie i liczne kontakty z obozem utrzymywała okoliczna ludność polska. Siedziało tam bowiem wiele osób - głównie kobiety i dziewczęta - przychwyconych na porozumiewaniu" się z więźniami lub podejrzanych o utrzymywanie łączności z nimi. Siedzieli tam również i więźniowie z tych komand, które wychodziły do pracy poza druty na tereny przyobozowe, oskarżeni o kontaktowanie się z ludnością cywilną. Bunkier (ciemna cela) w podziemiach bloku 11 (bloku śmierci) Przez te cele bunkra, w których kolejno siedziałam, przewinęło się również kilka kobiet i dziewcząt, mieszkanek Oświęcimia, Brzeszcz i Przecieszyna. Były one aresztowane i osadzone w bunkrze za niesienie pomocy więźniom. A oto niektóre zapamiętane nazwiska: Zofia Gawronówna-Prejzinerowa, Halina Bańko-Hertwigowa, Bronisława Dłuciak, Górecka, Kajtochowa i Zdrowakowa. W maju 1943 r. przyprowadzono do bunkra niewiastę w średnim wieku razem z kilkunastoletnią dziewczynką. Osoba ta, popatrzywszy na mój numer obozowy, rzuciła mi się na szyję z objawami niezrozumiałej dla mnie wówczas serdeczności. Opowiedziała mi szeptem, że wie, kim jestem i jak się nazywam, i że to ona właśnie, jako członkini konspiracyjnej organizacji kierowanej przez ludowca Wojciecha Jekiełka, przesyłała dla mnie do obozu pieniądze i paczki oraz pośredniczyła w doręczeniu mu mojego grypsu, z którym wpadł w ręce Niemców, ale zdążył go zniszczyć, a sam, chociaż postrzelony, uciekł. Była to Helena Płotnicka z trzynastoletnią córką Wandą, żona robotnika z kopalni Brzeszcze pod Oświęcimiem, matka pięciorga dzieci. Spotkanie w tych niezwykłych okolicznościach zbliżyło nas do 3iebie. Byłyśmy przecież, jak się okazało, członkiniami tej samej chłopskiej, niepodległościowej organizacji. Płotnicka w czasie naszego wspólnego ponad dwumiesięcznego siedzenia w bunkrze opowiadała mi wiele razy o swoich wyprawach z żywnością pod obóz. Nie potrafiła bowiem, tak jak i wiele innych osób, biernie patrzyć ma wymizerowanych więźniów, pędzonych codziennie do ciężkiej pracy na terenach przyobozowych. Po pewnym czasie Płotnicka została wciągnięta do organizacji konspiracyjnej przez działacza ludowego z okolic Oświęcimia, Wojciecha Jekiełka. Od tego czasu ona i współpracujące z nią osoby otrzymywały od niego pieniądze, żywność i lekarstwa dla obozu. Do zadań ich należało również przenoszenie tajnej poczty do obozu i z obozu do polskiego podziemia i do rodzin. Po aresztowaniu Heleny Płotnickiej osadzono w bunkrze kilku więźniów z komanda mierników, podejrzanych o utrzymywanie łączności z "Wolnością" za jej pośrednictwem. Pamiętam, jak Płotnicka, dowiedziawszy się o tym, bardzo się bała, aby to nie skomplikowało jej śledztwa. Więźniowie ci jednak, a także ich przyjaciele spoza bunkra, potrafili - na szczęście - im tylko znanymi sposobami, nawiązać z nią kontakt i uzgodnić przed przesłuchaniami najważniejsze dla nich sprawy. Obydwie z córką były wielokrotnie wzywane na przesłuchania. Pamiętam, że z tych badań Płotnicka wracała skatowana i nieludzko sponiewierana, zwłaszcza wówczas, kiedy w czasie śledztwa poddawano ją torturom na tzw. "huśtawce". Helena Płotnicka, mimo potwornych udręk przeżywanych w czasie śledztwa, nie żałowała pracy podjętej dla ludzi za drutami. Mówiła do mnie o niej często, jakby o swoim posłannictwie, do którego pełnienia była "gnana" jakimś wewnętrznym nakazem. Podkreślała to wielokrotnie, coi robiło wrażenie, jakby się sama przed sobą na głos tłumaczyła z tego, że pozostawiła teraz dom i drobne dzieci bez matczynej opieki. Była szczupła, wysoka. Miała bujne ciemne włosy i duże sugestywne oczy. W obcowaniu odczuwało się jej silną indywidualność. Robiła wrażenie osoby niesłychanie nerwowej i niezwykle wrażliwej, chwilami nawet jakby wprost natchnionej. Po paru tygodniach zwolniono do domu jej córkę. Wandzia Płotnicka trzymała się dzielnie i podczas śledztwa, i na co dzień w celi. Zachowywała się spokojnie jak normalny stary więzień polityczny. Do obozu w Brzezince wróciłam z bunkra w sierpniu 1943 r. Helenę Płotnicką przeniesiono do naszego obozu w październiku 1943 r. Tak więc miałyśmy możność ponownego zetknięcia się z sobą. Płotnicka bardzo źle znosiła pobyt w obozie. Chorowała na tyfus. Długo bardzo leżała na rewirze (w szpitalu). Całymi tygodniami była prawie nieprzytomna. Gdyśmy ją odwiedzały obydwie z Zosią Gawronówną, nawet nas nie poznawała. Mimo najstaranniejszej, w warunkach obozowych, opieki ze strony mężczyzn, którzy dostarczali dla niej lekarstwa, jak również ze strony lekarek-więźniarek, zmarła na wiosnę 1944 r. Zwłoki jej wyniesiono bez okrycia pod ścianę rewirowego baraku, podobnie jak zwłoki wszystkich innych zmarłych. Chcąc złożyć jej hołd za to, co robiła dla nas, więźniów, wraz z Zosią Gawronówną i Marią Babską, najbliższymi jej osobami, okryłyśmy ją białym prześcieradłem, do którego przypięłyśmy gałązkę zieleni. Było to - jak na warunki oświęcimskie - niezwykłe wyróżnienie. Gdy w grudniu 1945 r. wśród delegatów z województwa krakowskiego, zgromadzonych na pierwszym po wojnie ogólnopolskim zjeździe wiciarzy w Warszawie, zobaczyłam Wojciecha Jekiełka, uderzyła mnie widoczna z daleka blizna na jego prawym policzku. Był to trwały ślad po kuli, która go dosięgła w czalsie ucieczki z moim grypsem, o czym mi w bunkrze opowiadała szeptem Helena Płotnicka". Maria Maniakówna nr 18279. Kazimierz Jędrzejowski w rękach gestapo Aresztowanie Heleny Płotnickiej zmusiło Władysławę Kożusznikową i Zofię Zdrowak do przeniesienia się na inny teren. Teraz z pierwszego szeregu naszych żołnierzy prowadzących walkę pod obozem pozostaje już tylko sam Kazimierz Jędrzejowski. Tak więc grupa Batalionów Chłopskich iprzestaje działać w sposób zorganizowany. Jednakże ludzie, którzy wspomagali naszą działalność pomocową, nie ustępują spod obozu. Jędrzejowski, który był jednocześnie przewodniczącym powiatowej piątki "Młodego Lasu", konspiracyjnej organizacji młodzieży wiejskiej, powołanej przez krakowskie kierownictwo "Rocha", wraz z członkami tejże piątki: Biesem i Albinem Kuźmą z Osieka oraz Srutą z Brzeszcz usiłuje na nowo powiązać porwane nici łączności z obozem. Niestety, tak się nieszczęśliwie złożyło, że nazwisko jego zostało ujawnione w czasie śledztwa, prowadzonego przez "Politlsche Abteilung" przeciw Płotnickiej i więźniom z komanda mierników i ogrodników z Rajska. Wskutek tego władze policyjne, którym poza nazwiskiem i charakterem jego działalności on sam nie był znany, rozpoczęły za nim poszukiwania. Nie szło im to łatwo, bo Jędrzejowski, który zdawał sobie sprawę, że ma nadmiernie obciążone konto, od, dawna już się ukrywał. Z tytułu pełnienia różnych funkcji - poza pełnieniem funkcji przewodniczącego "Młodego Lasu" na powiat bialski był łącznikiem między terenaimi przyłączonymi do Rzeszy a okręgową komendą Batalionów Chłopskich - bywał bardzo często w Krakowie. Porozumiewał się więc z członkami powstałej w Krakowie organizacji pod nazwą: Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych (PWOK) i wielokrotnie jeszcze starymi szlakami docierał do obozu. Udało mu się nawet nawiązać kontakt z Płotnicką zaraz po jej aresztowaniu. W dalszym ciągu współpracuje z Franciszkiem Kasperkiem z Kęt, który, przezwyciężając ogromne trudności, robi, co może, ażeby - jak to on sam mówi - "maszyna nie stanęła", uważając to za swój zaszczytny obowiązek. Dnia 12 października 1943 r. zupełnie przypadkowo Jędrzejowski zostaje aresztowany przez żandarmerię z Osieka. Po zaciekłej walce z trzema rosłymi drabami, pada obezwładniony za pomocą specjalnie do tego celu używanego łańcuszka przez żandarma Stefanowicza. Gdy leży już powalony na ziemi, żandarmi rzucają się na niego, przygniatają go swymi cielskami, biją, gdzie popadło. Zbitego i powiązanego odprowadzają na posterunek do Osieka. Tam przypadkowo - jak sam później pisał ze słynnego więzienia policyjnego w Mysłowicach - zostaje ujawnione żandarmerii jego nazwisko przez jednego z mieszkańców Osieka. Teraz, gdy żandarmeria już wie, kogo udało się jej złowić, natychmiast zarządza przeprowadzenie skrupulatnej rewizji. Przy użyciu żyletek znajdują zaszyte w kurtce "Kazka" notatki, dotyczące składu osobowego piątki "Młodego Lasu", które tej nocy miał przenieść przez granicę i dostarczyć do Krakowa, o czym napisał w grypsie przywiezionym do Krakowa przez p. Mikuśkiewicz z Sosnowca, żonę kowala, nazywaną przez nas "Kowalką". Notatki te stały się przyczyną aresztowania Biesa z Osieka i Siuty z Brzeszcz. Trzeci, Kuźnia, uratował się ucieczką. Po wstępnym przesłuchaniu w Osieku Jędrzejowski zostaje przekazany do dyspozycji gestapo w Bielsku i poddany ciężkiemu śledztwu, które trwa trzy miesiące. Dodatkowo i zupełnie bezpodstawnie zostaje obciążony przez pewnego duchownego oskarżeniem o fabrykowanie i doręczanie upomnień Polakom, utrzymującym zbyt przyjazne stosunki z Niemcami. Po śledztwie w Bielsku przewiozą go do Mysłowic do dyspozycji Polizeistangerichtu. Tam przez kilka tygodni trzymają go w pozycji siedzącej lub leżącej albo na odmianę stojącej pod światłami silnych reflektorów przy wycelowanych do niego lufach karabinowych. Pilnujący go strażnicy mają rozkaz natychmiastowego zastrzelenia go w wypadku, gdyby się poruszył. Wszyscy tam siedzący poddawani byli takim straszliwym mękom. Nago, na mokrym, zimnym betonie, zwróceni twarzą do oślepiających reflektorów, musieli bez poruszenia się na komendą "baczność" stać, siedzieć lub leżeć godzinami z otwartymi oczyma. Za najmniejsze uchybienia srogo karano. Mimo że gestapo zastosowało w śledztwie wszystkie swoje okrutne umiejętności, Jędrzejowski nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Takie tortury mógł wytrzymać tylko człowiek stalowy. U palców rąk i nóg hitlerowscy oprawcy zdarli mu wszystkie paznokcie, poprzedzając tę operację wbijaniem rozpalonych szpilek za nie. Po kilku tygodniach ten 19-letni chłopak o jeszcze dziecięcym wyrazie twarzy stał się siwiuteńkim staruszkiem. Nie przyznał się jednak do niczego i nie zdradził nikogo. Może uratowałoby go to od śmierci, gdyby nie zaszedł jeszcze jeden wypadek. W marcu 1944 r. na skutek zdrady dwóch prowokatorów ze Śląska, Grolika i Kampferta (zostali oni po wojnie rozpoznani w Katowicach, aresztowani i skazani na śmierć), aresztowano przewodniczącego trójki powiatowej "Rocha", Franciszka Żurka. Jego aresztowanie zadecydowało O dalszych losach "Młodego Lasu". Żurek, który, po aresztowaniu i po przejściu wstępnego śledztwa w Bielsku, zostaje osadzony w gestapowskim więzieniu śledczym w Mysłowicach, nie wytrzymuje ciężkiego śledztwa, załamuje się i ujawnia ludzi z organizacji, między innymi Jędrzejowskiego. Jędrzejowski dowiedziawszy się o tym, natychmiast ostrzega wszystkich zagrożonych, którzy dzięki temu w ostatniej chwili ratują się ucieczką. W ten sposób uratował on trzon naszej organizacji politycznej i wojskowej. Żurka z Mysłowic wysłano do obozu pod Berlinem, skąd już nie wrócił. Ostrzeżenia i wieści O sobie przekazywał Jędrzejowski przez swoją opiekunkę więzienną, Mikuśkiewiczową, która, mieszkając naprzeciw więzienia i wykorzystując różne okoliczności, nawiązała kontakt i zajęła się nim jak rodzona matka. W marcu 1944 r. Mikuśkiewiczową przywiozła do Krakowa list od Jędrzejowskiego, w którym opisał on swoją tragedię i tortury, jakim był poddawany podczas śledztwa, oraz szczegóły dotyczące jego rozpoznania. Kazimierz Jędrzejowski-"Kazek", najbliższy współpracownik, przyjaciel i zastępca kierownika grupy przyobozowej BCh, W. Jekiełka"Żmiji", a po jego aresztowaniu kierownik grupy. Zginął, zagazowany, w Oświęcimiu w 1944 r. Przez pewien czas "Kazek" był zatrudniony przy dowożeniu środków aprowizacyjnych do więzienia pod nadzorem trochę bardziej ludzkiego strażnika. Wykorzystywała to Mikuśkiewiczowa"Kowalka", a później Celina Baścik i Władysława Kożusznikowa, i podchodząc pod więzienie, często z nim rozmawiała. Czasem się nawet zdarzało, że mógł przez nie podać list do rodziny. Kobiety te opowiadały, że "Kazek" był nie tylko biały jak gołąbek, ale zgarbił się, zmalał, tak że trudno było zachować spokój, patrząc na niego. Robił wrażenie staruszka o młodzieńczych oczach, dla którego skończyło się już życie, niczego nie pragnie i nic już dla niego nie ma na tym świecie. Ropiały mu okropnie palce u rąk po zdarciu paznokci, a rany powstałe od bicia w czasie śledztwa z daleka od niego cuchnęły. W jednym z grypsów wysłanych z więzienia pisał do Kożusznikowej: "Wiele przeżyłem, wiele przecierpiałem, jeszcze do dziś paznokcie mi ropieją, boli i gnije całe ciało, ale nikogo nie wsypałem. Trudno już było nieraz wytrzymać, ale zaparłem się w sobie i wytrzymałem. Czyż mogłem kogo zdradzić? Raz chciałem skończyć z sobą, ale mnie odratowali". Nie narzekał. "Umiałem pracować, będę umiał i umrzeć, jeśli już tak trzeba będzie. Bądźcie o mnie spokojni" - mówił i pisał w listach. Wydawało się, że już nic gorszego mu nie grozi. Troskliwa opieka trzech kobiet i nadzór stosunkowo ludzkiego strażnika złagodziły w pewnym stopniu jego los. Aż nagle 10 maja zostaje skazany na śmierć... Zawiadamia o tym swoją "drugą matkę" - jak nazywał Mikuśkiewiczową - pisząc do niej: "Kochana Mamusiu U Władysławy Kożusznik, Przecieszyn 118 koło Brzeszcz (jej mężowi jest na imię Adolf), są moje ubrania i bielizna, a więc w razie, gdybym nie wrócił, to, ale dopiero po wojnie, postaraj się o to, by je podjąć i oddać mojej rodzinie, niech chociaż chłopcy mają pamiątkę. Nie tera2 jednak, tylko po wojnie. Piszę chaotycznie, bo w ostatniej chwili. Jeżeli to jest możliwe, to starajcie się, by mnie z Auschwitzu wyrwać lub na lekki blok bym poszedł. Moją gorącą prośbą jest do Ciebie, Kochana Mamusiu, byś się zaopiekowała Tadziem Miśkiewiczem. Jest to chłopak, z którym, przeżyłem najcięższe chwile i wspólna niedola zrodziła w nas miłość braterską. Ty dobrze wiesz, czym jest dla mnie wiadomość od rodziny, więc jeżeli możesz, to bardzo Cię proszę, staraj się, by tę łączność podtrzymać. T. Miśkiewicz posyła Ci serdeczne pozdrowienia i dziękuje za dotychczasową opiekę". "Druga matka" Jędrzejowskiego, pani Mikuśkiewicz, w owym ciężkim dla przebywających w śledztwie gestapowskiego więzienia w Mysłowicach czasie, miała kilkunastu takich przybranych synów, nie tylko w młodzieńczym wieku, ale także i dorosłych, a nawet dobrze podstarzałych. Jednakże Kazika otaczała szczególną opieką. Gdy przyjechała z listem do Krakowa, na ul. Wielopole 3, do Jana Szczepańskiego i opowiadała o przeżyciach swego "syna", płakała, jak płacze prawdziwa matka nad losem swego najukochańszego dziecka. Skazany na śmierć Kazik z ufnością poleca jej nie tylko siebie, ale także swoją matkę, już w owym czasie staruszkę, a także los swej rodziny. W następnym liście z tego okresu pisze do niej: "Kochana Mamuś Jak ci już wiadomo, wyjeżdżam z transportem najprawdopodobniej do Auschwitz. Chociaż nie jest pewne. Może i do Reichu. Najukochańsza. Jak masz znajomość i wpływy na to, by mi pomóc, to starajcie się, by mnie wyrwać z jedenastki z Oświęcimia i bym mógł być na lagrze, na innym bloku, lub by mnie wywieźli gdzie indziej do pracy, do Arbeitslagru lub innej pracy. Idzie o to, bym mógł przeżyć te ciężkie chwile, bo to najważniejsze. Kochana Mamuś. Troszcz się i opiekuj moją biedną Mamusią i pocieszaj ją. Jak będę mógł, to zaraz napiszę do domu, do Grójca, a Ty się już informuj u nich o mnie. Kończąc te kilka słów, najserdeczniejsze pozdrowienia i dużo całusów przesyła Ci twój kochający Cię syn na zawsze Kaziek". W ostatnich godzinach swego życia ten młody staruszek łudzi się jeszcze z dziecięcą wiarą, że może jego przybrana matka znajdzie jakieś drogi, ażeby go wyratować. Martwi się o swą rodzinę, której był opiekunem po śmierci ojca, i o bliskich i prosi, by się o niego nie martwić. W następnym liście do "Kowalki" pisze: "Kochana, jak będziesz mówić z Celą, to powiedz jej, by powiedziała pozostałym kolegom, by nie zapomnieli o mej rodzinie i w przyszłości, gdyby zaszła taka potrzeba, o co was bardzo proszę. Na karteczce, na której jest napisane: "dla Staszka" proszę dać tym z Cieszyna, by go jemu doręczyli. Pocieszajcie i starajcie się, by nie martwili... w domu o mnie. Mamuś, Ciebie jeszcze raz całuję, Mamuś, i całą Waszą rodzinę. Wasz kochający Was Kaziek". "Mamuś, staraj się o kontakt ze mną i zaraz dowiedzieć się, gdzie jestem. W Twoje ręce oddaję mój los, bo wiem, że tylko Ty zdołasz mnie wyratować. O prywatnym dostępie do Stolza wie żona Jędrzejczyka z Trzebni, może by się dało coś tą drogą zrobić. Całuję jeszcze raz wszystkich". Wreszcie Mikuśkiewiczowa otrzymuje list od "swego syna", napisany do niej w ostatnich godzinach przed wyjazdem na śmierć. Były to ostatnie jego Słowa. "Kochana Mamusiu. Donoszą Ci, że dziś, to jest 16.5.1944, wyjeżdżam z transportem do Oświęcimia wraz z Uthke i Imachem. Kochana, za wszystko, co dla mnie uczyniłaś, jestem Ci bardzo wdzięczny i nie mam słów, którymi bym mógł Ci wyrazić ją. Złączyła nas wspólna dola i wspólny cel, a to jest Ojczyzna. Na jaki los jadę, nie orientuję się w ogóle, prawdopodobnie na listka lub komora... przyjmuję na zimno, bo wiem, za co. Nie rozpaczam, mimo że żal mi młodego życia i sił, jakie mógłbym oddać przyszłej Polsce. Żal mi rodziny, a zwłaszcza mojej chorej matki i Ciebie, Kochana Moja druga Mamusiu. Trudno jednak, co Bóg da, to będzie. Gdybyś miała, Mamusiu, jeszcze wpływ na to, by mnie dano na lagier do pasiaków, jednym słowem... Gdyby to było możliwe pokierować tak sprawą, bym z tego wszystkiego wyszedł cało, to staraj się, Mamusiu. Tych 2-ch z mej sprawy również jedzie, natomiast Żurek nadal pozostaje w Mysłowicach. Mamusiu, zawiadom z Cieszyna o mym wyjeździe i powiedz im, żeby prosili i powiedzieli Staszkowi, że ja go prosiłem, by się zaopiekował - w razie mojej śmierci - matką moją. Nie żądam tego jako nagrody, proszę go jednak o to jako kolegę i przyjaciela. Poza tym niech mu powiedzą, że cokolwiek mnie spotka, nie czuję żalu i nie żałuję niczego. Jak umiałem pracować, tak i teraz potrafię ponosić konsekwencję za swoje czyny. Dumny jestem, że mogę umrzeć w sprawie Ojczyzny i wolności ludu polskiego. Jemu i pozostałym życzę wiele pomyślności w pracy dla Polski Ludowej i tego, by jak najdłużej się nią cieszyli. Celi, jak przyjdzie, powiedz również, że za jej starania i miłość siostry mam dla niej bezgraniczny podziw i miłość brata. Niech wszystkich pozostałych pozdrowi i niech się nie dadzą złapać, i niech się naprawdę ukrywają, a nie wałęsają, bo gestapo nie śpi. W razie gdyby kogoś z nich ujęli, to niech on na mnie nie zeznaje. Tylko na Górkiewicza Władysława, jest przeze mnie wymyślony osobnik, że on mi dostarczał prasę i instrukcję. Ze ja o "Bacy" lub "Moście" wiedziałem, to nic. Tak, to by było mniej więcej wszystko. Mamuś, jeżeli nam Bóg pozwoli przeżyć te ciężkie chwile, to jeszcze wiele szczęśliwie przeżyjemy. Fragment listu Kazimierza Jędrzejowskiego-"Kazka" z więzienia w Mysłowicach - Państwowe Muzeum w Oświęcimiu Moją jedyną prośbą do Ciebie jest prośba, byś doręczyła im ten list, który jest napisany do Mamusi do domu i pocieszyła ich, że mnie nic nie będzie i że mi tam będzie lepiej niż tu, że Ty tak załatwiłaś sprawę, że wyjechałem na pracę do obozu. Nic mi nie będzie i wojna się wkrótce skończy, to wrócę do nich. Komunikuj się z nimi i pocieszaj ich... dopiero do nich napiszę za 6 tygodni, a może później, by się nie martwili. Powiedz im, że tak jest załatwione i mam taką opiekę, że mi się nic nie stanie. Kończąc, całuję Cię i ściskam 1000 razy, Moja Najukochańsza Mamusiu, jeszcze raz składam za wszystko stokrotne Bóg zapłać. Twój kochający Cię syn "Kazek"." Trudno sobie wyobrazić, by któryś syn zwracał się z większą ufnością do swej matki. Jędrzejowski wierzył do ostatka w jakąś moc swej "drugiej matki" i był przekonany, że tylko ona potrafi go uratować od śmierci. "Kawałka" istotnie rozpoczęła usilne starania, ale zanim się dowiedziała, gdzie się znajduje jej ukochane dziecko, dziecko to już nie żyło. Umiało ono walczyć, umiało także umrzeć za sprawę Ojczyzny, za Sprawę ludu polskiego, której poświęciło swe młodzieńcze życie. Ten niespełna 19-letni starzec zginął 26 maja 1944 roku w Oświęcimiu, zagazowany w jednym z krematoriów obozowych. W 1943 r., gdy nasza grupa Batalionów Chłopskich poniosła tak bolesne straty, na przedpolach przyobozowych pojawiają się inne grupy, które dotychczas nie zajmowały się w sposób zorganizowany pomocą więźniom oświęcimskim. W związku ze zmianą sytuacji w obozie zmienia się także charakter pracy tych grup i formy pomocy. W tym czasie została zniesiona zbiorowa odpowiedzialność za ucieczkę z obozu, co dotyczyć miało zarówno więźniów w obozie, jak też ich rodzin na wolności. Wpłynęło to na organizowanie coraz częstszych ucieczek, hamowanych dotychczas świadomością, że ratowanie jednego życia pociąga za sobą śmierć dziesięciu osób. Grupy działające pod obozem uczestniczą zarówno w przygotowaniach tych ucieczek, jak i w odbieraniu i zabezpieczaniu uciekających. Ucieczki organizowane, których zresztą nie było wiele, jak i nie zorganizowane, których było znacznie więcej, wpłyną na powstanie pod obozem nielicznych wprawdzie, inspirowanych odgórnie grup o określonej przynależności partyjnej i określonym obliczu politycznym. W tym czasie na teren przyobozowy wchodzi także grupa GLPPS, którą kieruje Adam Rysiewicz-"Teodor" w Krakowie i Edward Hałań-"Boruta" na terenie przyobozowym, obaj współpracujący od dawna z grupą Batalionów Chłopskich i zaprzyjaźnieni z wieloma ludowcami na naszym terenie. Rysiewicz pochodził ze wsi Wilczyska, pow. gorlickiego. Przed wojną studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Jako działacz Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej (ZNMS), współpracował z Polską Akademicką Młodzieżą Ludową (PAML), organizacją związaną ideologicznie z ruchem wiciowym. Gdy grupa nasza została rozgromiona, temu szlachetnemu i serdecznemu przyjacielowi Batalionów Chłopskich ujawniliśmy z pełnym zaufaniem wszystkie nasze drogi do obozu. I tak, jak on przedtem z nami, tak my teraz współpracujemy z nim i jak on przedtem z naszej, tak my teraz korzystamy z jego pomocy. Niestety, ten szlachetny, pełen odwagi i poświęcenia w pracy dla obozu człowiek, podobnie jak wielu naszych żołnierzy, oddaje swe życie za sprawę obozową. Już w przede dniu wyzwolenia, latem 1944 r., gdy w drodze powrotnej spod obozu czeka na stacji kolejowej w Ryczowie na pociąg do Krakowa, zostaje zatrzymany przez patrol niemiecki, który usiłuje go rozbroić i aresztować. Ginie w walce z tym patrolem wraz z innymi kolegami. Obok grupy GL-PPS pojawia się także pod obozem druga grupa pod dowództwem zawodowego oficera Jana Wawrzyezki, reprezentująca AK. Dużo wcześniej od tych dwóch grup na tym terenie rozpoczęła pracę harcerska grupa "Szarych Szeregów". "Szare Szeregi" różniły się zasadniczo formami i zasięgiem działania od dwu poprzednio wymienionych grup. Grupa ta prowadziła bardzo ożywioną działalność, szczególnie na odcinku dostarczania lekarstw do obozu. Niezwykle pożyteczną robotę wokół obozu prowadziła także grupa ludzi bez określonej przynależności politycznej. Nazywaliśmy ją "Grupą Janiny Lacheta". Nazwa ta nie jest ścisła. Używaliśmy tej nazwy dlatego, że kierującą tą grupą Janinę Kajtoch, która przez pewien czas współpracowała z nami, nazywaliśmy "Lacheta". Grupa ta prowadziła: bardzo żywotną działalność, szczególnie w okresach bardzo ciężkich dla więźniów. Poza akcją dożywiania miała także dobrze zorganizowaną sieć punktów przerzutów lekarstw, jak również sieć kontaktów z rodzinami więźniów. Tymczasem rośnie i krzepnie obozowy ruch oporu, który z czasem przybierze charakter międzynarodowy. Kierownictwo tego ruchu szukać będzie oparcia poza obozem. Z tego powodu powstaną pewne nieporozumienia także między ludźmi pracującymi na terenie przyobozowym. Będą one wynikały z różnic w poglądach politycznych. Jak już wspomniałem, w marcu 1943 r. powstał w Krakowie komitet bez jakiegoś określonego oblicza politycznego, pod nazwą: "Pomoc Więźniom Obozów Koncentracyjnych" (PWOK), powołany do życia przez Teresę Lasocką, dr Szlapakową, Adama Rysiewicza i przy moim współudziale. Komitet ten stawiał sobie zadanie skoordynowania działalności wszystkich grup działających na terenie przyobozowym, a równocześnie wykorzystując to, że jego członkowie mieli kontakty z czynnikami kierowniczymi innych organizacji konspiracyjnych, dążył do objęcia działalnością pomocową również innych obozów istniejących w Polsce. Komitet ten zabiega o zebranie jak największej ilości materiałów dotyczących stosunków w obozie, jak również usiłuje przeciwdziałać planowanemu przez Niemców wyniszczeniu wszystkich więźniów poprzez tzw. "Akcję Molla". Akcja ta miała polegać na zrównaniu z ziemią, za pomocą samolotów i artylerii, terenu, na którym znajdował się obóz oświęcimski, by w ten sposób zatrzeć ślady jego istnienia i pozbyć się wszelkich świadków tak bardzo niepożądanych w przyszłości dla narodu niemieckiego. Z chwilą gdy materiały o tej zbrodniczej akcji dotarły do PWOK, natychmiast zostały przekazane odpowiednim czynnikom, które na falach eteru rozniosły je po świecie. W ten sposób uniemożliwiono władzom hitlerowskim popełnienie jeszcze jednej straszliwej zbrodni. Niedojście do skutku "Akcji Molla", jak również sytuacja na frontach wojennych zmusiły władze obozowe do przetransportowywania więźniów (poza Żydami) do innych obozów. Niemcy liczyli na to, że u siebie łatwiej im będzie dokonać tych zbrodni bez rozgłosu, ponieważ tam już nie muszą się obawiać działalności wywiadowczej obcych narodów. (Dokumenty, które w 1945 r. zostały przekazane Głównej Komisji do Badań Zbrodni Hitlerowskich, w przeważającej ilości z tego okresu, pochodzą z działalności PWOK, którą to nazwę dość często obecnie zastępuje się określeniem: "Ośrodek Krakowski"). MOJE DALSZE LOSY Ucieczka z aresztu Wojciech Jekiełek-"Żmija" jako organizator i kierownik grupy przyobozowej BCh. Wracam teraz do opowiedzenia moich przeżyć związanych z aresztowaniem mnie w domu Roja pamiętnego ranka, kiedy to kula z żandarmskiego karabinu przerwała życie "Racheli". Jak już poprzednio wspomniałem, żandarm Stefanowicz, po wyprowadzeniu mnie z domu Roja, kazał mi iść w kierunku centrum Osieka. Ponieważ droga prowadziła koło lasu, trzymał się z dala ode mnie, polecając mi iść drugą stroną drogi, sam zaś szedł od strony lasu w odległości kilku kroków za mną. Byłem trochę zdziwiony, że prowadzi mnie do Osieka. Skoro jednak doszliśmy do rozwidlenia dróg, skierował mnie w stronę zabudowań majątku Edwarda Rudzińskiego w Łękach, którego już wówczas wysiedlono. Było mi zresztą obojętne, dokąd idę, byle iść jak najdłużej, toteż szedłem powoli, nie zważając na wyzwiska Stefanowicza. Domyślałem się, dlaczego idziemy do Łęk, a nie do Osieka na posterunek. Posterunek żandarmerii w Osieku znajdował się koło kościoła, do którego trzeba było iść około 4 km, w tym około 1 km przez stawy. Żandarm prowadzący mnie sam jeden widocznie obawiał się, że może zdarzyć się coś nieprzewidzianego, dlatego wybrał Łęki, do których droga, długa na około 800-900 metrów, prowadziła przez puste pola. Z Łęk mógł się w razie czego telefonicznie porozumieć z posterunkiem. W Łękach po wysiedleniu Rudzińskiego urzędował Niemiec pochodzenia czeskiego, nazywał się Proske. Znany był w okolicy z tego, że jeżdżąc konno w pole, najeżdżał na ludzi, oczywiście Polaków, traktując ich jako przeszkody w skokach swego pięknego rumaka. Osoby, które uciekały na jego widok, dopędzał na koniu i bił szpicrutą, gdzie popadło. Stefanowicz wiedział o tym, że w Proskem znajdzie najlepszego pomocnika. Przez całą drogę niewesołe myśli hulały mi po głowie jak wiatr po pustej stodole. Robiłem sobie wyrzuty, że idę posłuszny jak baran na rzeź, skopany, sponiewierany i bezsilny. Gryzła mnie troska o ludzi, z którymi pracowałem. Najgorsze było to, że nie wiedziałem, czy i kogo udało im się aresztować. Gdy doszliśmy do wsi, Stefanowicz polecił mi iść prosto w kierunku dworu, a gdy weszliśmy w jego obejście, skierował mnie do budynku, w którym mieściła się siedziba i biura Proskego. Postawiono mnie w kącie w kancelarii i na prośbę Stefanowicza straż nade mną objął teraz Proske. Ostentacyjnie zarepetował pistolet i, jak przystało na fachowca, skierował go do mnie, trzymając się w odpowiedniej odległości. Tymczasem Stefanowicz telefonicznie zawiadamiał posterunek żandarmerii w Osieku o wynikach swojej "wizyty" w domu Roja. Prosił o pomoc dla siebie i dla swego kolegi, który został przy zwłokach "Racheli". W rozmowie z posterunkiem używał wyrazów, które wstrząsnęły mną do głębi: "Adalbert Jekielek, Verbrecher, Kommunist" itp. Co prawda, przed wojną przezywano mnie "Łysą Komuną". W czasie okupacji również tu i ówdzie określano mnie tym przezwiskiem. Ale skąd o tym wiedzieli Niemcy? Czyżby się mógł znaleźć taki Polak, który by się aż tak upodlił, by udzielić naszemu śmiertelnemu wrogowi tak szczegółowych informacji? Gorzkie to były refleksje... Zaiste, myśmy nie robili tajemnicy, że nie dopuścimy do tego, by przyszła Polska była dla chłopów macochą jak dawniej, że po wywalczeniu wolności cały naród, a nie jedna klika sprawować będzie władzę i że nie będzie w niej miejsca dla wstecznictwa i wszelkiej reakcji. Wreszcie Stefanowicz skończył rozmowę. Nastąpiła krótka narada między nim a Proskem, w wyniku której postanowiono mnie zamknąć w dworskim spichlerzu do czasu przybycia pomocy. Obydwaj, uzbrojeni w pistolety, wyprowadzili mnie na dwór i kazali iść w kierunku owego spichlerza. Spichlerz był zamknięty. Proske zawołał zarządzającego spichlerzem Szostaka, polecił mu otworzyć drzwi i wprowadzono mnie do środka. Tu w jednym z pomieszczeń Proske powalił mnie na podłogę i kopnął kilka razy w brzuch. Dla całkowitego unieruchomienia mnie rozkazali Szostakowi przynieść powróz, którym we dwóch silnie skrępowali mi nogi, zaciągając węzeł jak najmocniej, tak by się przypadkowo nie rozluźnił. W czasie dokonywania tej "operacji" Szostak stał obok, blady i wystraszony. Gdyby tak wtedy porwał stojący obok niego kilof, natychmiast zmieniłby moją sytuację. Nie miałem wówczas i nie mam dziś o to żalu do niego, bo rozumiem, że, obezwładniony strachem, nie był zdolny do takiego czynu. Gdy Stefanowicz i Proske, po upewnieniu się, że węzeł na powrozie jest dość mocno zaciśnięty i łańcuszek na rękach także w jak najlepszym porządku, odeszli z trzaskiem zamykając za sobą drzwi, pozostałem sam. Przez myśl ciągle przewalały się i wierciły w uszach słowa: "Verbrecher, Kommunist", niepokoiły walizy pod łóżkiem i teczka z kartkami w sianie na strychu, którą oczyma wyobraźni widziałem już w rękach żandarmów, zaskoczonych tak niespodziewaną zdobyczą, i jeszcze jeden dowód wrogiej działalności przeciw Trzeciej Rzeszy - fałszywe dokumenty, pozostawione w ubraniu. Były chwile, że zazdrościłem "Racheli", dla której już to wszystko było absolutnie obojętne. Chwilami ogarniało mnie uczucie bezsilności, to znów pragnienie, by się stąd wyrwać i żyć. Śmieszna i beznadziejna wydawała mi się myśl o uwolnieniu się człowieka leżącego na podłodze, którego powiązano jak cielę za ręce i nogi i wrzucono do zamkniętego pomieszczenia. A jednak myśl o ratowaniu się, odpychana przeze mnie jako beznadziejna, ciągle powracała. Jednakże w miarę upływu czasu znikała wszelka nadzieja uwolnienia się. Wreszcie przestałem o tym całkiem myśleć. Przyszła rezygnacja, która przyniosła mi nawet chwilową ulgę. "Raz człowiek się rodzi i raz umiera - pomyślałem sobie. - Na nic się nie zda moja szarpanina, więc trzeba się ze wszystkim pogodzić". Postanawiałem sobie tylko po tysiąc razy, że choćby mnie żywcem krajano, nie zdradzę nikogo. Hałas, jaki powstał przy otwieraniu drzwi, i wejście Stefanowicza otrząsnęły mnie z martwoty. Gdy zobaczyłem tylko Stefanowicza, strzeliła mi szalona myśl do głowy, że jeśli mi rozwiąże nogi, rzucę się choćby na stu, obalę któregoś, zyskam w ten sposób na czasie i spróbuję uciec. Ale drab sprawdził tylko, czy węzły u powroza na nogach nie rozluźniły się i odszedł, zamykając drzwi z łoskotem. Teraz wsłuchiwałem się z największą uwagą w każdy przejazd samochodu szosą, by się zorientować, czy zatrzyma się przed bramą wjazdową zabudowań dworskich. Zabudowania te znałem na tyle, że po odgłosie kroków z łatwością mogłem obliczyć, na jaką odległość oddalił się od budynku spichlerza mój stróż. Z moich obliczeń wynikało, że odszedł on w kierunku bramy wjazdowej ku szosie, a więc wyczekuje na obiecaną pomoc i pojazd. W dalszym ciągu zastanawiałem się nad przyczyną tego, że tak długo nikt nie przybywał Stefanowiczowi z pomocą. Obliczyłem, że jazda samochodem z Osieka do Łęk nie mogła trwać więcej jak 10 minut, a tymczasem leżałem już co najmniej pół godziny. Co prawda lepiej mi było tu leżeć, niż zna leźć się w łapach oprawców, martwiło mnie jednak, że pewnie wydarzyło się we wsi coś takiego, co spowodowało, że tak długo mnie nie zabierają. Wreszcie sam nie wiem, kiedy i jak się to stało, mianowicie przyszła mi do głowy myśl, że jeślibym zdołał rozwiązać sobie nogi, to nawet gdyby nie udało mi się uciec, mógłbym się chociaż bronić i za jakąś cenę sprzedać swoje życie. Myśl ta gorączkowo przeistaczała się w niezwykle silne pragnienie - żyć, za wszelką cenę żyć... - Tak - rozmawiałem sam z sobą - ale jak się uwolnić, skoro jestem powiązany i zamknięty? - Tego, że mój stróż był niedaleko, nie brałem nawet pod uwagę. Łapczywie i gorączkowo zacząłem się rozglądać po całym pomieszczeniu. Wtem wzrok mój zatrzymał się na słupie podpierającym strop, w którym mniej więcej na wysokości człowieka widniał wbity hak. Zacząłem mu się uważnie przyglądać i oceniać, czy nie przydałby się na coś. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, na co. - Mam - mówię po chwili sam do siebie. - Szybko rodzi się myśl jasna i wyraźna, w jaki sposób zrzucić krępujące więzy: "Trzeba najpierw uwolnić nogi, a później za pomocą tego, zdawało mi się, mocnego haka można będzie uwolnić i ręce". Nie namyślając się dłużej, postanawiam tę myśl wprowadzić w czyn. Trzeba działać szybko. Każda stracona sekunda może zadecydować o powodzeniu ucieczki, toteż zapragnąłem niezwłocznie znaleźć się przy zbawiennym słupie, który na początek będzie punktem oparcia dla łatwiejszego manipulowania rękami przy rozwiązywaniu powroza u nóg. Chcąc się do niego dostać, zrobiłem kilka obrotów ciałem po ziemi i zatrzymałem się przy słupie na brzuchu. Potem wsparłem się na łokciach, podciągnąłem kolana pod brzuch i, opierając się o ów słup, usiadłem obok niego. Natychmiast, pomimo nieznośnego bólu zmarzniętych palców, przystąpiłem do rozszarpywania powroza na nogach, którego węzeł ku mojej nieopisanej radości pomału rozluźniał się i po chwili powróz z nóg został usunięty. Wstałem i prawie automatycznie założyłem jedno z ogniw łańcuszka krępującego ręce na hak. Grubość ogniw nie wynosiła więcej jak 3 mm, a długość łańcuszka - około 150 cm. Był to taki łańcuszek, jakich używała tamtejsza żandarmeria do obezwładniania osób stawiających opór w czasie aresztowania. Przez odpowiednie ruchy rąk, przekręcając je raz w jedną, raz w drugą stronę, chciałem rozerwać założone na hak ogniwo. Choć operacja ta sprawiała mi wściekły ból, kręciłem rękami coraz szybciej i mocniej, aż wreszcie jedno z ogniw rozczepiło się. Rozciągałem je potem do takiego stanu, aby łatwiej można było przeprowadzić przez powstały otwór drugie ogniwo i rozdzielić łańcuszek na dwie połowy. Kosztowało mnie to kilka minut pracy i wyczekiwania - wreszcie łańcuszek rozdzielił się na dwie części. Już teraz nie pamiętam nawet, czy się z tego powodu ucieszyłem. Pamiętam tylko tyle, że przestałem odczuwać ból rąk. Mając już ręce i nogi wolne, a więc to, co jest nieodzowne do walki lub przygotowania sobie drogi do wolności, błyskawicznie podjąłem następującą decyzję: "Jeśliby mi się nie udało z jakichś przyczyn uciec, to sprzedam swoje życie, chociażby tylko za życie jednego żandarma". Z tą myślą skoczyłem w bok pod ścianę, gdzie stały łopaty i kilofy, i porwałem jeden kilof w zdrętwiałe jeszcze ręce. Wtem do moich uszu dobiegł warkot motoru samochodowego. Ścisnąłem więc mocniej drzewce kilofa i ustawiłem się koło drzwi tak, aby podczas ich otwierania nie być widocznym dla wchodzących, a mieć całkowitą swobodę ruchów. Szykowałem się do zamaszystego uderzenia tego, kto będzie pierwszy wchodził do wnętrza spichlerza. Wyczekując tak pod drzwiami, uważnie nadsłuchiwałem, czy samochód się zatrzyma, czy też pojedzie dalej. W pewnym momencie wzrok skierowałem w stronę wnętrza spichlerza. Naprzeciw drzwi, obok których stałem, spostrzegłem schody, które prowadziły na strych czy jakąś przybudówkę. Nie wypuszczając z rąk kilofa, wskoczyłem po schodach tak wysoko, jak się tylko dało, i znów gotowałem się do walki. Nie trwało to długo, ponieważ samochód, nie zatrzymując się, pojechał dalej w stronę Kęt. W pewnym momencie wydało mi się, że ktoś wkłada klucz do zamka drzwi. "Idą po mnie" - pomyślałem sobie. Splunąłem po chłopsku w garść i podniosłem kilof do góry. Strasznie pragnąłem wtedy, by pierwszym, który będzie wchodził po schodach, był nie kto inny, a Stefanowicz. "Zapłacę ci, szelmo - pomyślałem - za wszystko, com od ciebie ucierpiał przez te kilka godzin. Przekonasz się, kto będzie pierwszy na drugim świecie..." Przygotowanie się do walki i odgrażanie w myślach żandarmowi okazało się niepotrzebne, gdyż nikt drzwi nie otwierał i wokół spichlerza nic podejrzanego nie było słychać. A więc to tylko nerwy. Trzeba się opanować - koniecznie. Gdy złudzenie minęło i zacząłem się rozglądać po strychu za najdogodniejszym miejscem, którym mógłbym się wydostać na zewnątrz spichlerza, w północnej ścianie szczytowej spostrzegłem okno. Takiej radości na widok okna, jaką przeżyłem w tych kilku sekundach, nie da się opisać. Trzeba ją samemu przeżyć. Budynek spichlerza stał wzdłuż drogi Oświęcim - Kęty, szczytami zwrócony na północ i południe. Na strychu w podłużnej ścianie znajdowało się kilka okienek, którymi z trudem można by się przepchać, ponadto w ścianach szczytowych znajdowało się po jednym, znacznie większym od bocznych, oknie o dwóch kwaterach i otwieranych. Jednym z bocznych okienek ostrożnie wychyliłem głowę, rozglądając się wokoło. Chodziło mi o to, by się zorientować w sytuacji na szosie i w okolicy i sprawdzić, gdzie znajduje się mój stróż-żandarm. Niemieckim zwyczajem, stał rozkraczony w bramie wjazdowej i spokojnie palił papierosa. Sposób trzymania się wyrażał pewność siebie i zadowolenie. Widać było, że ani mu w tej chwili na myśl nie przyszło, że oto jego "Kommunist" patrzy na niego i... za chwilę będzie na wolności, a jeśliby mu chciał w tym przeszkodzić, jego czerep rozpryśnie się pod uderzeniem kilofa. Zorientowawszy się, że na szosie i w okolicy nie widać nic takiego, czego by należało unikać, zabrałem z sobą kilof i skoczyłem do północnego okna. Stefanowicz stał w bramie na wprost południowego szczytu spichlerza. Otworzyłem szybko okno i ostrożnie się wychylając, badałem wzrokiem duży ogród, do którego postanowiłem się wydostać. Od okna do ziemi nie mogło być więcej niż 10-11 metrów. Postanowiłem nie skakać, lecz opuszczać się powoli, by w ten sposób zmniejszyć ewentualne skutki upadku na ziemię. Szybkimi ruchami zrzuciłem z siebie płaszcz, szalik i kapelusz, po czym uczepiłem się ręką ramy okiennej i zawisłem w powietrzu. Pomogły mi w tym zbożnym dziele zdrętwiałe palce u ręki, które same się rozwarły i... wylądowałem na ziemi. Odbyło się to w ten sposób, że najpierw, gdy zetknąłem się z ziemią, ugięły się pode mną nogi i uderzyłem siedzeniem o zmarzniętą ziemię. Na razie poza lekkim wstrząsem nie czułem żadnego bólu. Dopiero później okazało się, że taki sposób lądowania nie przechodzi bezkarnie, ale w moich warunkach nie mogłem zastosować się do przepisów prawidłowego lądowania. W jednej sekundzie poderwałem się z ziemi i choć trochę dygotały pode mną moje długie nogi, kilkoma susami znalazłem się przy płocie ogrodu, wysokiego na około 2 metry. Rzuciłem się na niego i po sekundzie znalazłem się po drugiej stronie, na drodze prowadzącej do Łęk. Tam, przyczajony przy płocie, przez sekundę zastanawiałem się, gdzie teraz uciekać. Do Łęk niezbyt bezpiecznie. Obliczyłem, że od rozmowy telefonicznej Stefanowicza z komendą posterunku w Osieku upłynęło więcej czasu niż godzina. Na pewno już na miejsce rannych wydarzeń wyjechali z posterunku żandarmi, mogłem się więc na nich natknąć, czego jak najszczerzej sobie nie życzyłem, aby nie obrażać szczęścia, jakie się do mnie uśmiechnęło. Poza tym ucieczka przez Osiek, zamieszkały w większości przez bauerów, mogłaby się nie udać. Łatwo mógłbym się spotkać z bauerami, którzy natychmiast zamieniliby się w ścigającą mnie psiarnię. Pozostała jedna jedyna droga - na rzekę Sołę, ale tu znowu w bramie wjazdowej do dworu stał żandarm pilnujący spichlerza. Powstał problem, jak przedostać się przez puste pastwisko do zarośli nad rzeką, ażeby przedwcześnie nie zostać zauważonym. Odległość od miejsca, w którym się znajdowałem, do bramy wjazdowej wynosiła nie więcej jak 70 metrów. Trzeba było szybko coś postanowić i nie stać na miejscu. Ostrożnie wychyliłem głowę zza płotu i spostrzegłem, że Stefanowicz, zajęty rozmową z Proskem, stoi tyłem do pastwiska. Postanowiłem wykorzystać tę okazję. "Poczekajcie, psubraty - pomyślałem sobie. - Zamiast wy mnie, ja wam zadam trochę pieprzu". Odezwała się we mnie żyłka gracza, który stawia na ostatnią kartę. Postanowiłem jak najspokojniej przejść przez pastwisko, udając mieszkańca tamtejszej wioski. Liczyłem na to, że choćby mnie zauważyli, nie będą podejrzewać, że mężczyzna bez płaszcza i czapki, to ten sam, którego tak troskliwie wiązali powrozem. A w razie, gdyby mnie nawet rozpoznali i rozpoczęli pościg, będę miał nad nimi przewagę, bo oni są w zimowych ubraniach i ciężkich butach, więc mój "sportowy" strój okazałby się na pewno wygodniejszy, dzięki czemu zyskałbym szybko na odległości. Uważałem, że najlepiej będzie przedostać się jak najszybciej na drugą stronę rzeki i nadbrzeżnymi zaroślami zmierzać do lasu Jawiszowickiego, przez który można by się z powodzeniem prześlizgiwać, choćby szukających było nawet stu. Pogwizdując z cicha, przeszedłem szosę i znalazłem się na pastwisku. Strach pchał mnie do przodu, lecz nie wolno mi się było poddawać. Toczyłem więc z nim walkę, którą za wszelką cenę musiałem wygrać. Pot spływał mi po plecach, gdy wchodziłem w pierwsze kępy krzaków. Zatrzymałem się za jednym z nich i spojrzałem w kierunku dworu. Moi prześladowcy stali spokojnie na dawnych miejscach. Widocznie rozprawiali o czymś bardzo interesującym. Szybkim krokiem wszedłem w zarośla. Nie zdejmując butów ani spodni, przeprawiłem się na drugą stronę rzeki. Na szczęście mróz tego dnia nie był duży. Po przeciwnej stronie wylałem wodę z butów i nie wiem dlaczego, zamiast w górę, jak zamierzałem, poszedłem w dół rzeki. Gdy się spostrzegłem, nie chcąc tracić czasu, poszedłem dalej brzegiem w kierunku Skidzienia, by na wysokości Grojca przejść na drugi brzeg, a później poprzez pola i lasy przedostać się do Polanki Wielkiej. Ostrożnie, ale dość pewnie podchodziłem do szosy Osiek - Jawiszowice. Mimo że znajdowałem się już daleko od dworu, głowa mi gorzała, ale nie mogłem się zbytnio spieszyć, by nie wzbudzić podejrzenia w napotkanym gdzieś po drodze Niemcu. Przykucnąłem za ostatnim krzakiem i, rozglądając się na wszystkie strony, zauważyłem, że od strony Osieka w kierunku Jawiszowic, a więc w moją stronę, jedzie na rowerze cywil. Z daleka poznałem, że jest to znajomy z Osieka. Znałem go dobrze i wiedziałem, że musiał przejeżdżać koło Urzędu Gminnego, więc postanowiłem zasięgnąć u niego języka. Chodziło mi przede wszystkim o to, by się dowiedzić, czy aresztowano jeszcze kogoś więcej i czy rozeszła się już po wsi wiadomość o wypadkach w domu Roja i o moim aresztowaniu. Było to dla mnie bardzo ważne, zdawałem sobie bowiem sprawę, że prędzej znalazłbym u kogo bądź schronienie, gdyby nie wiedziano, że jestem ścigany. Wielkie to było przeżycie dla Jana Z., gdy jak spod ziemi wyrosłem przed nim na moście. Moje nagłe pojawienie się przed nim tak go zaskoczyło, że, blady, z rozszerzonymi źrenicami w oczach pełnych strachu, zamarł w bezruchu. Patrzał na mnie, jakby zobaczył nieboszczyka chodzącego po ziemi. Widziałem wyraźnie, że zaparło mu dech i że się chłopisko męczy, by go złapać. Widząc to, odezwałem się do niego: - Jasiek, to ja, Wojtek. Gadaj, co wiesz. Co ci jest, u licha, że tak dziwnie na mnie patrzysz? Jasiek, co słychać we wsi? Kogo aresztowali? Ilu? Co tak mrugasz oczyma? Przebudź się, do cholery, i mów coś. Po chwili przetarł oczy i rozglądając się wokoło niespokojnie, zbielałymi wargami wyszeptał: - Toś ty W-o-j-t-e-k? - Ja, ja, na pewno ja - odpowiadam pospiesznie. - Co ci jest? - A, a, a, bo... ciebie przecież zastrzelili. - Jeszcze nie, ale mogą. Nie bójże się mnie. Widzisz, że żyję i stoję przed tobą. Mów, co wiesz o tej sprawie! - No, no - zaczął stękać powoli. - Wszyscy mówią, że ciebie zastrzelili, a jakąś kobietę ciężko poranili, że Roj aresztowany, a teraz pojechało tam trzech żandarmów. Ludzie mówią, że zastrzelą wszystkich. Tak mówili żandarmi. - Kto więcej aresztowany? - pytam. - Nie wiem. Nic nie słyszałem. - Jasiek, jak widzisz, żyję. Ale za chwilę mogę nie żyć. Muszę stąd jak najszybciej uciekać. Pożycz mi rower, bo mnie ścigają. - Nie mogę - stęknął raczej niż przemówił. Pozostałem na drodze, speszony odmową i zachowaniem się Jana Z. Tchórzostwo jego w owych czasach, kiedy za okazanie ściganemu pomocy ponosiło się odpowiedzialność na równi ze ściganym, nie wydawało mi się czymś, za co powinien być napiętnowany. Wolno mu było nie udzielić mi pomocy w obawie przed poniesieniem odpowiedzialności. Każdy boi się cierpień, a jeszcze gorzej śmierci, więc usprawiedliwiałem go przed samym sobą, chociaż odmówienie mi pomocy w takiej sytuacji sprawiło mi wielki zawód. Aby jednak nie tracić czasu, wolnym krokiem ruszyłem w kierunku Jawiszowic, odległych o mniej więcej kilometr drogi. Nie było to zbyt rozsądne. Pieszy wędrowiec bez ubrania noszonego o tej porze roku, w dodatku jeszcze utaplany w wodzie, musiał zwrócić na siebie uwagę każdego, kto by go spotkał. Wybrałem tę drogę dlatego, że była najczęściej uczęszczana przez pieszych i przez furmanki. Wydawało mi się, że jeśli już zauważono moją ucieczkę, to raczej będą mnie poszukiwać gdzie indziej, a nie na tej dość ruchliwej drodze. Speszyłem się trochę, ale nie zawróciłem z drogi, gdy dochodziłem do pierwszych domów Łęk-Zasola, bo oto z lasu wyłaniał się sznur furmanek bauerskich wiozących węgiel, z sołtysem Dannem na czele. Jego rzeczywiście się obawiałem, bo mnie znał i mógł coś o mnie wiedzieć. Gdy któregoś dnia szliśmy z Jędrzejowskim do kol. Żurka, zatrzymał nas i pokazał nam pistolet, który tak nam się spodobał, żeśmy go poprosili o to narzędzie. Początkowo ociągał się, ale gdyśmy go poprosili jeszcze raz i gdy zauważył, że się go nie boimy, oddał nam ten pistolet. Teraz na jego widok zwolniłem nieco kroku. Z doświadczenia wiedziałem, że bauerzy zwykle zatrzymują się dla popasania koni przed restauracją Dusika. I tym razem jej nie ominęli. Zeskoczyli z furmanek i weszli do wnętrza, zabijając po drodze ręce dla rozgrzewki. "Zmarznijcie na śmierć, cholery" - życzyłem im w myśli i żwawszym krokiem ruszyłem w stronę domu Heleny Wójcik, mieszkającej tuż pod lasem jawiszowickim. Znała mnie ona dobrze. Znajdował się tu jeden z punktów dożywiania, więc bywałem tam nieraz z paczkami. W jej to domu odbyła się rozmowa ze Skrzetuskim w sprawie wystawiania pokwitowań na pobierane od nas lekarstwa. Biadoliła kobiecina, gdy mnie zobaczyła w takim stanie. Wyglądałem, jak gdybym wracał z połowu ryb. Gdy jej coś niecoś opowiedziałem, okazała się naprawdę dzielna. Nie chciałem wiele od niej, bo sama niewiele miała. Poprosiłem tylko o suche spodnie i skarpetki. Trochę była zakłopotana, bo jej mąż nie miał wiele tych rzeczy, ale mi nie odmówiła pomocy. - Weźcie - powiedziała - mój stary nie będzie się gniewał, gdy mu powiem, że wam dałam w takiej potrzebie. Oj Boże, mój Boże, kiedy się to wszystko skończy? A może się napijecie czegoś ciepłego? Zmarzliście chyba na takim zimnisku. Może by tak buty osuszyć? Cieplej wam będzie. Przebierając się w suche spodnie i skarpetki, dziękowałem Wójcikowej, jak tylko mogłem. Nie chciałem się u niej dłużej zatrzymywać, więc zrezygnowałem z poczęstunku. Czułem się zmęczony i spieszyło mi się do lasu. Nieprzespane poprzednie noce i te wszystkie dzisiejsze przeżycia sprawiły, że czułem się z lekka "pod psem", dlatego ciągnęło mnie do lasu, by w jego ciszy odpocząć. Dawał też znać o sobie ból spowodowany upadkiem podczas zeskoku ze spichlerza, co wskazywało na to, że nie był tak łagodny, jak mi się początkowo wydawało. Po wyjściu od Wójcikowej zapuściłem się dość głęboko w las i z prawdziwą rozkoszą zwaliłem się na pień ściętego drzewa. Czułem, jak cisza leśna i łagodny poszum drzew kojąco wpływają na moje rozklekotane nerwy i przywracają równowagę psychiczną. Pomyślałem wtedy, że gdyby mnie tu ktoś zobaczył i umiał czytać z twarzy, musiałby poznać, że ma przed sobą człowieka, który przed kilkoma godzinami stracił wszystko, co miał na świecie. Pozostał sam jeden i nie pragnie już niczego, tylko spokoju. Pragnąłem żyć, ale czułem, że muszę mieć choć trochę spokoju, by odpocząć i zapomnieć o tym, co było. Starałem się w ogóle nie myśleć, jednak dręczyło mnie to, co pozostawiłem w domu Roja, i los ludzi, z którymi pracowałem. Tylko o "Rachelę" byłem już spokojny. Tkliwe myśli o niej przepływały mi przez głowę: "To dziecko wsi śląskiej, które wzrastało w biedzie i w walce o byt, zakwitło patriotyzmem jak najpiękniejszy kwiat wyrosły na polskiej glebie". Gdy tak siedziałem na pniu, miałem wrażenie, że "Rachela" znajduje się obok mnie, uśmiechnięta i spokojna jak zawsze. Rad byłem, że w leśnej ciszy odczuwani koło siebie jej obecność. A nawet wydawało mi się, że wyraźnie słyszę jej spokojny głos przy składaniu przysięgi i przyrzeczenia, że nigdy nie da się wziąć żywą. Zawsze powtarzała z przekonaniem nie budzącym żadnych wątpliwości, że jeśliby nie mogła znieść tortur, to choćby zębami przetnie sobie żyły u rąk, by pozbawić się życia. Czułem się teraz bezpieczny, więc puściłem myśli samopas. Trwało to prawdopodobnie dość długo, bo gdy wróciłem do rzeczywistości, przez plecy przeleciał mi zimny dreszcz od chłodu, jaki ciągnął z głębi lasu. Siedzenie w lesie przynosiło mi pewną ulgę, ale nie mogłem się czuć zwolniony z obowiązku zabezpieczenia ludzi pracujących pod moim kierownictwem. Postanowiłem natychmiast zawiadomić o tym, co zaszło rano, choćby jednego człowieka z naszej grupy. Pomyślałem o Płotnickiej, licząc także i na to, że jeżeli w Przecieszynie nie zaszło nic złego, znajdę tam przy jej pomocy schronienie na resztę dnia. Powstałem z pnia i szedłem skrajem lasu, bacząc na wszystkie strony, by nie spotkać się z kimś niepożądanym. Później wyszedłem na leśną drogę, prowadzącą do Przecieszyna. Wyjście z lasu wydawało mi się nierozsądne i z ryzyka tego kroku jak i z jego skutków zdawałem sobie doskonale sprawę, uważałem jednak za swój obowiązek przestrzec naszych ludzi przed grożącym im niebezpieczeństwem. Prawdopodobnie spałem wtedy w lesie na pniu, gdy - jak mi potem opowiadał Szostak - przyjechali żandarmi z Osieka i przetrząsnęli od dołu do góry spichlerz, ogród oraz okoliczne zabudowania. Rozkopywali nawet zboże leżące na powałach w spichlerzu, podejrzewając, że mogłem się zakopać w ziarnie. Gdy wreszcie weszli na strych i zobaczyli otwarte okno, a przy nim pozostawiony przeze mnie płaszcz i szalik, zorientowali się, że uciekłem. Jak psy gończe ruszyli na poszukiwanie we wszystkie strony, zwracając szczególną uwagę na pogranicze osiecko-maleckie. Kilku z nich, z żandarmem Wilkiem na czele, nie zatrzymując się nigdzie, pobiegło do zabudowań Zygmunta Urbańczyka, mieszkającego po drugiej stronie lasu, gdzie znajdował się dom Roja, miejsce porannych wypadków. Tam przetrząsnęli cały dom i stodołę. Nie znalazłszy żadnego śladu, Wilk, z prawdziwie wilczą chytrością, zadawał Urbańczykowej pytania, nie omieszkując zajrzeć nawet do pieca chlebowego. - Matka, pierona, nie widzieliście gdzie "Łysego Wojtka"? Mom do niego mały interes i chciołbym sie z nim widzieć - zagadywał, że niby to jest przyjacielem, a nie wrogiem. Urbańczykowa zbyt dobrze znała to ludzkie stworzenie o zwierzęcym nazwisku i świńskim charakterze, toteż na jego pytanie odpowiedziała: - Interes macie? A to se go szukajcie. Chleba z niego nie piekę przecież, że do pieca zaglądacie. Pod kiecką go też nie ukrywam. Mam swojego chłopa i "Łysy Wojtek" mnie nic nie obchodzi. - Urbańczycko. Jo wiem, że wy wiecie, bo łon dzisiok u wos był... - Eee, dajcie mi spokój z waszym "Łysym Wojtkiem". Ja tam do niego interesu nie mam, a wy, jak macie, to se go szukajcie. Mieszka tam - pokazała za las. - Tamci też mają do niego interes. - Odwróciła się i poszła w obejście, by nie zdradzić radości, że "Łysy Wojtek" na pewno im uciekł, skoro go tu szukają. Wiedziała już, co zaszło rano u sąsiada, więc ze słów Wilka i poszukiwań w stodole, w domu, a nawet w piecu łatwo się domyśliła, dlaczego tak skrzętnie przetrząsają każdy zakamarek. Z uczuciem ulgi innym okiem patrzyła teraz na daremny trud żandarmów. Około godziny 11 na drogach pokazały się patrole żandarmerii i policji, legitymujące wszystkich mężczyzn w średnim wieku. W obławie Idąc przez las, przystawałem co pewien czas za drzewem lub w gąszczach i rozważałem swe położenie. Wtedy najwyraźniej doznałem na sobie, jak przykre i głupie jest uczucie człowieka, któremu pali się grunt pod nogami, a musi po nim chodzić. Chociaż nie wie, kiedy i gdzie wybuchnie płomieniem, denerwuje go wszystko, staje się przewrażliwiony i lękliwy i nie może opanować sam siebie. Chcąc skrócić sobie drogę, wyszedłem z lasu na jedną z dróg, która prowadziła do Przecieszyna. Zaledwie uszedłem kilkaset metrów, z zakrętu wyłoniło się komando mierników, zmierzające w kierunku Łęk do pracy. "Na pewno pójdą na śniadanie do Heleny Wójcik" - pomyślałem. Zauważyłem, że szedł także Skrzetuski-Pogonowski. Poznał mnie. Skrzyżowaliśmy z sobą spojrzenia. Padło pytanie i odpowiedź. Zrozumieli to i inni. Zwłaszcza, gdy mnie zobaczyli, że w zimie idę przez las bez płaszcza i z golą głową. Już to samo dało im do myślenia, że stało się coś złego. Zaniepokoili się wszyscy. Komando mierników miało przecież najbardziej obciążone "konto", jeśli chodzi o kontakty z nami i okoliczną ludnością. Za ich to głównie pośrednictwem przedostawały się wieści, na podstawie których świat dowiadywał się prawdy o Oświęcimiu. Gdy przechodziłem koło esesmanów, wydawało mi się, że mnie zaczepią. Musiałem się mocno trzymać, aby się niczym nie zdradzić. Bo mimo że nauczyłem się już ze strachem chodzić pod rękę, to tego dnia co chwila ogarniała mnie jakaś dziwna fala lęku i czułem wyraźnie, jak od żołądka podchodziła aż do gardła. Musiałem staczać z sobą uporczywe walki, aby się opanować. Równocześnie wyrzucałem sobie, że jeszcze jestem tu i w obawie o samego siebie zaniedbuję swe obowiązki, a to dla wielu ludzi może mieć bardzo przykre następstwa. Wkrótce wchodziłem między pierwsze zabudowania Przecieszyna i od razu z twarzy spotykanych mieszkańców i z ich zachowania się wywnioskowałem, że tu nie zaszło nic złego. Uspokojony, trochę śmielej, lecz nie bez obawy wszedłem na drogę prowadzącą do domu Płotnickiej. Po omówieniu z nią najpilniejszych spraw organizacyjnych oboje udaliśmy się do Wilczkowie z tym zamiarem, że ja zatrzymam się u Żymułów, a Płotnicka pójdzie natychmiast na umówione spotkanie z więźniami. Tego właśnie dnia miała odebrać zapowiedziany z obozu gryps od Marii Maniakówny. Żymułowie mnie nie znali, ale kto tam w tych czasach pytał, kim kto jest. Wystarczyło, że przyprowadził go ktoś zaufany, co znaczyło, że był swój, a więc należało się nim zaopiekować i dać schronienie. Nie było to najszczęśliwsze miejsce, ale innego nie było. Płotnicka miała tu punkt dożywiania i kontaktu z więźniami, którzy i w tym dniu mieli tu przyjść, dlatego umieszczono mnie w stajni, ażeby mnie nikt nie widział. Później, gdy już więźniowie odeszli, przeprowadzono mnie do komórki przylegającej do stajni. Dobrze mi tam było. Po jakimś czasie wróciła Płotnicka z tak dawno oczekiwanym grypsem od M. Maniakówny, napisanym na małym świstku papieru, do swych bliskich w Warszawie. Płotnicka, jak zwykle tak i tego dnia, nie miała czasu. Ledwie zdążyła oddać mi gryps, już pobiegła przeprowadzić wywiad, czy na skutek mojej sprawy i znalezionych lekarstw nie ma jakiegoś poruszenia w terenie. Rychło powróciła z dobrą wiadomością, że na całym odcinku, od Rajska po Brzeszcze, panował spokój. Dowiedziawszy się o tym, zasnąłem twardo w kącie na sienniku. Około godz. 15 zbudziło mnie gwałtowne dobijanie się do drzwi. W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. Dopiero głos kobiecy przyprowadził mnie do świadomości. Nerwowo zapytałem: - Co jest, co się stało? W pierwszej chwili usłyszałem tylko nabrzmiałe rozpaczą słowa kobiece: - Panie, panie. - A potem już wyraźniej: - Panie! Uciekaj pan, we wsi obława. Znajdą tu pana. Wiem, że tu przyjdą. Zastrzelą pana i nas. Ja nie chcę. Uciekaj pan! Wiem, że tu przyjdą. Uciekaj pan! Słowa, które padały zza drzwi, nabrzmiałe były lękiem przed śmiercią swoją i bliskich. Przetarłem oczy. Wreszcie poczułem, jakby mi ktoś wylał kubeł zimnej wody na łeb. Oprzytomniałem i pytam: - Co się stało, Żymułowa? - Obława! Uciekaj pan! Na Boga proszę, niech nas pan nie gubi... - Gdzie? Tu? Naprawdę? - Naprawdę. Uciekaj pan! Zastrzelą pana i nas. Niech nas pan nie gubi. O Boże, zmiłuj się nad nami. - Nie będę nigdzie uciekał! - odpowiadam szorstkim głosem. - Tu się ukryję. Może mnie nie znajdą. - Nie! Nie! Nie zgodzę się na to... Idź pan już! O Jezu miłosierny! "Trudno - myślę sobie. - Może i lepiej będzie, jeżeli pójdę". Wyszedłem do sieni, by się rozejrzeć, co się tu dzieje, że Żymułowa tak się przestraszyła, bo zawsze wykazywała dużo odwagi. Zgodziła się przecież nawet na oddanie swego domu na punkt dożywiania więźniów. Wychyliwszy ostrożnie głowę z sieni, zobaczyłem, że w oddaleniu 150-200 metrów od domu Żymułów zatrzymało się pięciu żandarmów na rowerach. Trzech weszło do najbliższego domu, a dwaj pozostali na drodze i rozglądali się bacznie wokoło. "Obława czy zbieg okoliczności - zastanawiałem się. - Jeśli obława, to znowu będzie mi gorąco i niewesoło. Jeśli tylko zwyczajna kontrola, czy gospodarze nie mają żarn, upiecze mi się. Ale co będzie, gdy zaczną mnie legitymować"? Nie miałem przy sobie ani świstka papieru, który by mógł poświadczyć, że nie jestem "bandytą". Odległość od Osieka i od tego miejsca, z którego rano uciekłem, wynosiła około 8 km. Wilczkowice są małą, niepozorną wioską. "Czego tu, do jasnej cholery, chcą żandarmi? Czyżby wpadli na mój trop?" Próbowałem spokojnie wytłumaczyć Zymułowej, że wejdę z powrotem do komórki, otworzę sobie okno i gdyby było źle, ucieknę na stawy tak, że nikt mnie nie zobaczy. A gdybym został złapany - to i tak się nie przyznam, że tu byłem. Na nic się jednak nie zdały moje prośby i perswazje. Zymułowa nie chciała nawet słyszeć, by ktoś obcy znajdował się w jej domu. "Trudno - pomyślałem sobie - ludzie boją się śmierci i chcą żyć. Nie można ich za to obwiniać". Na podwórzu stał samotnie ustęp. Tuż koło niego przechodziła droga przez podwórze. Prosiłem gospodynię, aby się uspokoiła, że wejdę sobie do tego oto domku, a gdyby mnie tam znaleźli, będę się tłumaczył, że znalazłem się tam dla załatwienia własnej potrzeby. Ale i na to się nie zgodziła. Uparła się kobieta i nie było na to rady. Byłem wściekły. Postanowiłem odejść. Powstało we mnie jakieś dziwne przeświadczenie, że im prędzej rozegra się to, co się ma rozegrać tego dnia, tym dla mnie lepiej. Jakżeby mi się przydały teraz jakie takie dokumenty! Pozostawienie ich rano tego dnia w domu Roja okazało się jak najbardziej błędne i mogło się teraz zemścić na mnie. Mimo że Zymułowa błogosławiła mnie na drogę, wyszedłem z jej domu wściekły na nią jak cholera. Z braku innego wyjścia postanowiłem jeszcze raz zagrać w "loterię". Ponieważ był to okres popołudniowej zmiany w kopalni w Brzeszczach, wybrałem drogę prowadzącą do kopalni. Liczyłem na to, że w razie gdyby mnie zatrzymali żandarmi, będę się mógł od biedy tłumaczyć, że idę do pracy, zwłaszcza że na drodze od Przecieszyna zobaczyłem trzech mężczyzn, prawdopodobnie idących także do pracy. Gdy już jako tako przemyślałem plan działania, spokojnie wyszedłem z domu na dwór i udając mieszkańca tej wioski, normalnym krokiem zmierzałem w kierunku kopalni. Nie czułem się mocno. Byłem zmęczony fizycznie i psychicznie. Łykałem gorzkie śliny i było mi naprawdę ciężko, gdyż czułem, że tym razem już mi się nie uda. Oglądając się z lekka, zauważyłem, że stojący przed domem żandarmi wsiedli na rowery i jadą w moim kierunku. Teraz w mig zmienia się mój nastrój. "Co, u diabła - myślę sobie - dwa razy dziennie będę wpadał w łapy żandarmów? Nie dam się zaaresztować! Nie dam się wziąć żywcem! Spróbuję jeszcze raz ucieczki, jeśliby mnie zaczepili". Gdy uszedłem ze 300 metrów, posłyszałem za sobą charakterystyczne syczenie, jakie wydobywa się spod kół rowerowych, obracających się po śniegu. Gdy dojeżdżali do mnie, strumień zimna przeleciał mi po plecach. Było ich dwóch. Jeden starszy, lat około 55, drugi młodszy, może 30-letni. Zrównawszy się ze mną, ten starszy zeskoczył z roweru i zatrzymał mnie. Był to Dietz, zastępca komendanta żandarmerii w Brzeszczach. Młodszy pojechał dalej, prawdopodobnie za owymi trzema, którzy także szli w kierunku kopalni. Dietz obrzucił mnie okiem znawcy. Mrugał chytrze małymi świńskimi oczyma. Jego lisia morda jakby się trochę uśmiechnęła, gdy tonem starego wygi policyjnego zapytał mnie: - Wo gehen Sie? - Nach Gruba - odpowiadam jak najszybciej, aby się wydawało, że nie jestem tym pytaniem speszony ani zaskoczony. Dietz, stary żandarm austriacki, w czasie I wojny światowej przez kilka lat pełnił służbę w Kielcach, gdzie nauczył się trochę polskiej mowy, dalsze pytania zadawał mi łamaną polszczyzną: - Jak ty się nazywa? - Życki Stanisław - odpowiadam śmiało. - A... dzie ty... meszka? - W Przecieszynie. - Aa - ausweise - ty - ma? "Oby cię, mordo policyjna, szlag trafił" - pomyślałem - spokojnie zaś zacząłem szukać po kieszeniach. Robiąc zmartwioną minę i udając zażenowanego, odpowiadam: - Panie komendancie. Nie mam. Zostawiłem w domu w starym ubraniu. Przebierałem się do pracy, panie komendancie, zapomniałem zabrać z sobą. Zostawiłem w domu. Naprawdę, panie komendancie. Dietz, który przez wiele lat jadł chleb żandarmski, uśmiechnął się ironicznie i pytał dalej: - Jak - ty - się nazywa? - Życki Stanisław. - I - ty - idzie na gruba? - Tak jest, panie komendancie, na gruba. - A - po - co - ty idzie na gruba? - Do pracy, panie komendancie. Stary lis uśmiecha się teraz wyraźnie i bardziej ironicznie niż poprzednio i ruszając jeszcze szybciej swymi świńskimi oczkami, pyta dalej: - Do jakiej? - przy czym kręci niedowierzająco głową jak makolągwa. "Oby cię piorun z jasnego nieba trząsł. Żle ze mną. Drań, nie da się wykiwać". Gram jednak dalej i rozglądając się na wszystkie strony, tak by się nie zorientował, co zamierzam zrobić, odpowiadam: - Na gruba, panie komendancie, pracuję przy maszynach. - liii ty... się... nazywa Zycki. Hm, hm, hm, Zycki, Zycki... - Tak jest, panie komendancie, Zycki się nazywam. Jestem wysiedlony. Mieszkam w Przecieszynie. - Jak ty pracuje na gruba, to powiedz mi, jak się nazywa dyrektor ta gruba. - Nie wiem. - A jak się nazywa ten drugi dyrektor? On tu był przed wojną, to go musisz znać. On Polak. Znałem dobrze to nazwisko. Na moje utrapienie teraz na śmierć go zapomniałem. Nie tracę jednak fantazji i odpowiadam: - Nie wiem. Nie jestem tutejszy. Mieszkam tu i pracuję niedawno, więc nie znam przedwojennego dyrektora. - Tego nie zna, tego nie zna. To kogo ty zna? Przypomniał mi się pracownik kopalni, działacz PPS, Flesner, który, będąc pochodzenia niemieckiego, zaraz po wkroczeniu Niemców przyjął obywatelstwo niemieckie. Znaliśmy się dobrze z przedwojennej działalności politycznej. W owym czasie zajmował poważniejsze stanowisko w kopalni, ale nie był szkodliwy dla Polaków. Na pytanie więc Dietza, kogo znam, odpowiedziałem, że znam Flesnera. Dietz udał, że tego nie słyszy, i pyta dalej, obserwując baczniej niż poprzednio każdy mój ruch. - A jak ja się nazywa? - Nie wiem, na kopalni pracuję niedawno. Trzy tygodnie, panie komendancie. Nie mogę znać jeszcze dyrektorów. Pana także nie znam, panie komendancie. Jestem tu niedawno. Pierwszy raz pana widzę. - Ty dyrektorów nie zna, mnie nie zna, a mnie tu wszyscy znają. To ty jesteś cygan i pójdziesz ze mną na posterunek. Bo ty się nie nazywa Zycki. A ty się nazywa cygan, cygan. Ja cię znam. My cię szukamy. - Dobrze, panie komendancie - odpowiadam i udając, że chcę iść we wskazanym kierunku, zadaję Dietzowi dwa silne ciosy, jedną ręką w twarz, drugą w pierś. Żandarm zatoczył się i wpadł z przekleństwem do rowu, nie zdążywszy zdjąć karabina. Wykorzystując to, rzuciłem się do ucieczki w kierunku Przecieszyna. Dietz, chociaż był już człowiekiem w podeszłym wieku, okazał się twardą i szczwaną bestią. Zerwał się szybko, wyskoczył z rowu, a że był doświadczonym żandarmem, zamiast mnie gonić, podskoczył do płotu znajdującego się obok stojącego tu domu i swobodnie składał się do strzału. Gdy się obejrzałem, mierzył spokojnie do mnie. Wytężyłem wszystkie siły, ażeby jak najbardziej oddalić się od niego. Wtuliłem głowę w ramiona i pędziłem co sił przed siebie, czekając tylko, kiedy mnie pocisk dosięgnie. Przebiegłem może ze 200 metrów, gdy padł pierwszy strzał i złowroga kula bzyknęła mi koło głowy. Zaraz po pierwszym strzale przekonałem się, że Dietz nie tylko jest doświadczonym żandarmem, ale także doskonałym strzelcem. Obliczałem teraz ruchy rąk, potrzebne do załadowania nowego pocisku i oddania drugiego strzału. Liczyłem sekundy i odległość dzielącą mnie od znajdującego się przede mną małego urwiska, przez które przeprowadzony był rów odwadniający. Dostanie się do tego miejsca przed oddaniem następnego strzału przez Dietza stało się teraz najgorętszym moim pragnieniem. Gdyby mi się udało osiągnąć ów zbawczy rów, mógłbym sobie nie tylko drwić ze strzałów mego prześladowcy, ale i zmyliłbym mu trop, bo nie wiedziałby, w którym kierunku uciekłem dalej. Jeszcze 70 metrów. Jeszcze 60. Naraz coś mnie uderzyło w głowę jakby twardą bryłą, a jednocześnie pchnęło do przodu tak silnie, że ledwie się utrzymałem na nogach, by nie upaść na ziemię. Strzału nie słyszałem i dziwiłem się bardzo, kto mnie mógł uderzyć i kto to biegnie tuż za mną i stara się mnie zwalić na ziemię. Nie czułem w ogóle bólu, tylko silny szum w głowie. Dopiero po chwili coś ciepłego spłynęło mi po twarzy, szyi, po plecach, a w ustach poczułem ciepłą, słodkawą, gęstą ciecz. Wreszcie krew zaczęła spływać strużkami przez otwarte podczas biegu usta, spadając żywymi kroplami na śnieg. Zakręciło mi się w głowie raz i drugi. Uświadomiłem sobie, że jestem postrzelony. "List od Maniakówny. Zginę. Nie wolno. List, list". Prawe oko coś mi dziwnie drga jak skrzydła motyla. Może oko? Nie widzę jeszcze. Nie upadam także. Co to jest? Skąd ta krew. Może głowa, bo mi coraz bardziej w niej szumi? Nie, to być nie może. Żyję, więc jeszcze nie wszystko stracone. Krew coraz obficiej spływa mi po twarzy. Robi mi się gorąco i trochę słabnę. "Gryps - przebija się ostrzegawczy głos przez szum w głowie. - Gryps za wewnętrzną opaską czapki. Uważaj, Dietz dobrze strzela, dalsza ucieczka źle się skończy. Gryps wpadnie w niepowołane ręce. Do tego nie wolno ci dopuścić. Zdekonspirujesz kontakt z obozem". - Co mam robić? - pytam tego, kto mnie tak ostrzega. - Wyrzucić go nie mogę, bo Dietz zobaczy. - Do urwiska niedaleko. - To i cóż z tego? - Udawaj ciężko rannego i utwierdzaj swego prześladowcę w przekonaniu, że jesteś tak słaby, że ostatkiem sił czepiasz się tego świata. Dietz istotnie wiedział, że mnie trafił i to dobrze trafił. Szedł za mną powoli, nie śpiesząc się, z karabinem gotowym do trzeciego strzału. Widząc to, zatoczyłem się raz i drugi tak, że o mało nie upadłem na ziemię. Słaniałem się teraz na nogach i posuwałem się powoli ku urwisku. Krew z rany spływała obficie. W głowie huczało coraz bardziej. Znowu się zatoczyłem. Dietz przystanął i czekał, co będzie dalej. Prawdopodobnie nie wiedział o istnieniu w tym miejscu urwiska, dlatego przestał strzelać, mimo że posuwałem się ciągle naprzód. Udało mi się go utrzymać w przekonaniu, że stawiam już ostatnie kroki na tej ziemi. Sycił wzrok obrazem beznadziejnej walki swej ofiary ze śmiercią, pewny, że mu i tak nie ucieknie. Gra się udawała. Zbliżałem się co krok do urwiska. Na widok bliskiego brzegu serce gwałtowniej zabiło w piersi. Nogi trochę ociężały, ale to nic. "Byle tylko doniosły do urwiska, zniszczą natychmiast gryps, a potem niech się dzieje, co chce". Gdy byłem od urwiska w odległości 10-15 metrów, zerwałem się gwałtownie i jednym susem znalazłem się w jego zagłębieniu. Dietz, nie spodziewając się tego, nie zdążył strzelić po raz trzeci. Teraz, nie przerywając biegu w kierunku Przecieszyna, wyjąłem szybko gryps i zniszczyłem go. Z przyjemnością stwierdziłem, że nabrałem nowych sił i nogi z zeszmaciałych stały się sprężyste, toteż szybko oddalałem się od swego prześladowcy. W biegu zastanawiałem się, dokąd uciekać. Jeśli to była obława - to takich patroli po terenie będzie o wiele więcej i, zaalarmowane strzałem, mogą zacieśniać pierścień, z którego trudno mi się będzie wydostać. Jeślibym wytrzymał, to za dwadzieścia minut powinienem się znaleźć z powrotem w lesie jawiszowickim. Strzałów już się nie obawiałem. Dzieliła mnie od Dietza odległość co najmniej 300-400 metrów. By z takiej odległości trafić z karabinu w postawie stojącej, trzeba być wyborowym strzelcem albo mieć szczęście... Powzięty poprzednio plan ucieczki do lasu miał także i złe strony. Aby się tam dostać, trzeba było przebiec wzgórze przecieszyńskie, pozbawione jakiejkolwiek osłony, na które, tak od strony Dietza, jak i od strony wsi, widoczność była idealna. Zaalarmowani strzałami bauerzy, łatwo mogli zauważyć uciekającego przez wzgórze i po drugiej jego stronie, w dolinie młynówki, przygotować zasadzkę. No i, gdyby to była obława, las jako schronisko nielegalników najpilniej będzie strzeżony. Uciekanie przez Wilczkowice, a później przez Skidzień na rzekę Sołę w moim położeniu absolutnie było niemożliwe. Byłem zbroczony krwią, więc zwróciłbym na siebie uwagę, nawet gdybym szedł powoli. Bauerzy, doskonałe psy gończe, zamęczyliby mnie na śmierć. Powodzenie ucieczki zależało od tego, czy bez przeszkód dostanę się w dolinę młynówki i stawów skidzieńskich. Nie namyślając się długo, wyskoczyłem z bezpiecznego rowu i ostrym łukiem skierowałem się przez wzgórze ku pierwszym zabudowaniom Przecieszyna mieszczącym się na samym szczycie, w których jeszcze mieszkali Polacy. Gdy już byłem na szczycie, zacząłem wyraźnie słabnąć. Trochę mnie to zmartwiło. Postanowiłem więc gospodarować siłami oszczędniej. Krew ciągle spływała z twarzy i pozostawiała czerwony ślad na śniegu. Czułem, że twarz zaczęła już puchnąć. W głowie rwało i dzwoniło, jakby ktoś rozkołysał w niej setki dzwonków. Gdy byłem już blisko zabudowań, obejrzałem się za siebie. Dietz stał na skraju urwiska i patrzał w moją stronę. Nie mierzył do mnie. Był zbyt doświadczonym żandarmem. Moje ślady krwi utwierdziły go w przekonaniu, że i tak długo nie pożyję. Na pewno wiedział, że mnie trafił w głowę. Przechodząc koło zabudowań, nie zauważyłem w ich obejściu nikogo. Tylko z okien ostrożnie wychylały się wylęknione twarze. Swoje, nie wrogie. Za wzgórzem straciłem z oczu także swego prześladowcę. Schodziłem teraz w dolinę stawów i młynówki. Tam widziałem jedyną możliwość ocalenia. Gdy schodziłem w dolinę, drogą od strony Skidzienia szła starsza kobieta. Na mój widok stanęła na drodze i mimo woli przeżegnała się. Musiałem niezbyt przystojnie wyglądać. Była to Polka. Obawiała się, że idę do Skidzienia, więc zaczęła mnie ostrzegać. Głos jej się łamał, gdy mówiła: - Rany boskie, a niechże pan tam nie idzie, bo we wsi Niemcy. Tak pan strasznie wygląda. Ażem się przestraszyła... - Nie mówcie nikomu, żeście mnie widzieli - poprosiłem. - Nie obawiajcie się. Idźcie koło młynówki. Nie powiem nic. Boże, Boże, pomóż mu - westchnęła sama do siebie i poszła dalej, nie patrząc na mnie. "Cholera. Do lasu jeszcze daleko. Niemcy w Skidzieniu. A co będzie w lesie?" Bólu samej rany nie czułem. Nawet nie wiedziałem jeszcze, gdzie ją mam. Nie było czasu, by to dokładnie sprawdzić. Bolała mnie głowa, więc wiedziałem, że na pewno tam się rana znajduje. W skroniach rwało coraz dokuczliwej. Z trudem poruszałem językiem. W ustach mi coś przeszkadzało. Wepchnąłem siłą dwa palce do ust i usunąłem przeszkadzające, wybite pociskiem zęby z górnej szczęki. Brzegiem młynówki doszedłem do starego młyna, od którego nie było więcej do lasu jak 100-150 metrów. Wkrótce też ponownie znalazłem odpoczynek, na który chyba rzetelnie sobie zasłużyłem. W lesie czułem się względnie bezpiecznie. Wybrałem takie miejsce, z którego miałbym jak najlepsze pole widzenia na wieś Przecieszyn i - w razie potrzeby - wolną drogę w głąb lasu. Siedziałem teraz jak zając pod krzakiem, wystawiwszy nieco głowę poza gałęzie. Zimno mi było i mokro od spodu. Przychodziła gorączka. Twarz już mi tak zapuchła, że na prawe oko nie widziałem. Sądziłem, że mam oko uszkodzone i bardzo mnie to zmartwiło. Jednakże gdy siłą rozciągnąłem opuchliznę wokół oka, maleńką, szparką ujrzałem światło i ucieszyłem się, że nie będę kaleką. Zmęczenie fizyczne całodzienną gonitwą, tylogodzinne napięcie nerwowe, brak jedzenia i picia, postrzelona głowa, temperatura i beznadziejna sytuacja - wszystko to razem stwarzało bardzo podatny grunt do załamania się. Przyszło także jedno z największych cierpień człowieka - pragnienie. "Och, gdyby tak teraz znalazła się koło mnie konewka z wodą, wypiłbym wszystką do dna. Może by tak włożyć do ust choć małą grudkę śniegu i ugasić ogień palący wnętrzności?" Położyłem się na śniegu i kładąc sobie białe zimne grudki na ustach, łykałem spływającą z nich wodę. Jeszcze nigdy nie piłem tak smacznej wody jak wtedy. Widocznie sprawiło mi to wielką ulgę, bo zasnąłem, a gdy się przebudziłem, ciemno już było w lesie. W głowie huczał pociąg pędzący z szaloną szybkością. Wyiskrzone niebo wskazywało, że mróz będzie silny. Tu, tu, tu, tu - wystukiwały na stykach szyn koła pędzącego pociągu. Pim, pim, pim - dzwoniło w uszach, jakby kowal kuł żelazo na kowadle. Wśród tej muzyki leżałem jak kłoda. Słaby byłem. "Przyjdzie mi zamarznąć na śmierć - pomyślałem. - Czy po całodziennych tarapatach mam tu zakończyć?" Podobno śmierć na mrozie jest bardzo lekka, jednak postanowiłem nie dopuścić do tego. Wziąłem się więc w garść, otrząsnąłem z przygnębienia i zacząłem zastanawiać, gdzie by tu znaleźć miejsce na dłuższe leżenie i leczenie, gdyż czułem, że bez pomocy lekarskiej czy choćby jakiejkolwiek ludzkiej ręki nie dam sobie rady. Zdawałem sobie sprawę, że tu także dłużej nie mogę pozostać, choć cisza, jaka tu panowała, koiła moje roztrzęsione nerwy. Nie wiedziałem w tej chwili, dokąd się udać. Wszędzie węszyłem niebezpieczeństwo i pułapkę specjalnie na mnie zastawioną; na wszystkich drogach widziałem czyhające na mnie patrole i to odbierało mi odwagę opuszczenia bezpiecznego miejsca. Zresztą do wydostania się z lasu i dotarcia do okolicznych domów trzeba było mieć trochę siły, których w sobie nie czułem. Pomyślałem o Grojcu jako wsi jeszcze nie wysiedlonej, ale nie miałem nawet pojęcia, jak się tam dostać, będąc odgrodzonym dwoma rzekami i kilku kilometrami drogi. I tam także nie widziałem dostatecznie bezpiecznego miejsca. Brał coraz silniejszy mróz. Dalszy pobyt w lesie, choć tu było najbezpieczniej, okazywał się niemożliwy. Spróbowałem się podnieść, opierając się o drzewo. Brakło mi sił na zrobienie nawet kilku kroków i z powrotem zwaliłem się na ziemię. Po chwili znów podźwignąłem się i usiadłem pod drzewem. Ołowiane nogi nie mogły unieść ciążącej ku dołowi głowy. Jedyną bezpieczną dla mnie drogą do Grojca była droga przez rzeki i na przełaj przez pola. Droga bezpieczna, ale jakże dla mnie trudna. "Czy starczy mi sił na to?" - nasuwało się pytanie. - Musi - szybko odpowiadam sam sobie, by się nie zastanawiać nad tym dłużej, bo wszelkie dłuższe rozmyślania na nic się tu nie przydawały. Z wielkim trudem podniosłem się jeszcze raz. Od drzewa do drzewa, trochę na czworakach, dowlokłem się do młynówki. Brzeg młynówki od strony lasu okazał się stromy i trudny do przebycia na czworakach. Stan wody także za wysoki jak dla czworonożnego stworzenia, nie umiejącego pływać i nie przyzwyczajonego do naśladownictwa prawdziwych czworonogów. Gdyby to było w dzień, sprawa nie byłaby aż tak trudna. Jasna, bezksiężycowa noc, jakie bardzo lubiłem podczas konspiracyjnych wędrówek, teraz nie miała dla mnie, jako rannego, żadnego uroku. Raczej wzbudzała lęk. Tym bardziej że przejście młynówki nie mogło się obejść bez kąpieli po pas w lodowato zimnej wodzie. "A nuż mi zabraknie sił lub się pośliznę?" I choć w tego rodzaju kąpielach miałem już niezłą zaprawę, w tym dniu nie czułem na nią absolutnie ochoty. Siedziałem więc dłuższą chwilę na brzegu. Po raz pierwszy byłem zdecydowany - gdybym już oczywiście nie miał innego wyjścia - popełnić samobójstwo w każdy inny sposób, byle tylko nie w wodzie. Nie miałem jednak złudzeń, że jeśli wpadnę do wody, to już więcej nie wyjdę. - A może się uda - usłyszałem w sobie głos zachęty. - Nie rezygnuj, chłopie, i nie trać czasu na nierozsądne rozważania. Z szaleństw rodzą się czyny. Posłuchałem swego doradcy. Rozebrałem się do połowy, związałem w węzeł buty i spodnie i, trzymając się zwisających gałęzi, opuściłem się na dno rzeki. Tysiące mrówek obiegło część ciała zanurzoną w wodzie i kłuło niemiłosiernie swymi żądłami, aż dech w piersiach zapierało. Będąc już w rzece, wyrzuciłem węzeł na drugi brzeg, przez co uzyskałem wolne ręce do wspinaczki koniecznej, aby się dostać na drugi brzeg. Nie udało mi się to za pierwszym ani też za drugim razem. Czepiając się gałęzi, udało mi się przejść kilka metrów w dół rzeczki, gdzie znalazłem dogodniejsze miejsce. Wygramoliwszy się na brzeg, musiałem wrócić kawałek, by odszukać buty i spodnie, co też okazało się nie takie łatwe, jak myślałem. Ubieranie sprawiało mi dużo kłopotu. Lepiej chyba być przypiekanym ogniem niż odczuwać, jak szpik w kościach zamarza i stygnie w żyłach krew. Wtedy gdy się już niewiele ma do stracenia, najlepiej drwić sobie ze wszystkich przeciwności. Wówczas nie wiadomo, co i jak pcha człowieka do czynu, na zimny rozum biorąc, beznadziejnego. Ubrawszy się w suche spodnie i buty, dowlokłem się do zabudowań na granicy Zasola i Skidzienia. Tu, pod płotem, długo się mozoliłem, zanim zdobyłem sztachetę i z jej pomocą ruszyłem przez pola ku Sole. Szedłem jak ślepy dziad o jednym oku wśród pól pokrytych śniegiem. Droga ta, bardzo często odbywana na czworakach, przeciągała się w nieskończoność i zabierała mi dużo sił. Przebycie półtorakilometrowego kawałka drogi trwało co najmniej dwie do trzech godzin. Palce u rąk, którymi się podpierałem, zaczęły krwawić, a głowa, ciężka jak kula ołowiana, zwisała między ramionami. Nad brzegiem Soły usiadłem doszczętnie wyczerpany. Soła, jak każda górska rzeka, płynie bardzo rozlewnym korytem, ma gwałtowny spad, zdradliwe przybrzeżne leje, trudne do wykrycia, zwłaszcza w nocy. Sama myśl o trzeciej kąpieli tego dnia mogła być dostateczną pokutą za wszystkie grzechy popełnione w ciągu całego życia. Dno Soły jedynie na dużych głębokościach jest piaszczyste lub drobno żwirowate. Najczęściej pokryte jest dużymi, ostrymi, oślizłymi kamieniami, tak że chodzenie po nich gołymi stopami jest bardzo trudne. Co prawda niedaleko stąd znajdował się przewóz, ale jakże się znów w takim stanie pokazać przewoźnikowi? Trudno byłoby liczyć na to, że mógłby się on nie domyśleć, kogo przewozi. "A jeśli na przewozie będą Niemcy, co się bardzo często zdarzało, to co wtedy uczynisz, czworonożny podróżniku o jednym oku? A gdyby ich nawet nie było, to jak się dowołać przewoźnika mieszkającego po drugiej stronie rzeki, kiedy zapuchnięta twarz i uszkodzone ścięgna żuchwowe nie pozwalają otworzyć ust? Nie pozostaje nic innego, tylko tu szczeznąć. Tak czy owak nie pójdę do wody po raz trzeci w tym dniu. Posiedzę tu i poczekam, może ktoś będzie szedł tędy, to poproszę go o pomoc". Przebudziły mnie głosy robotników powracających z kopalni. Musiała więc być godzina 11 w nocy. Szło ich kilku. Nie zdobyłem się na odwagę, by ich poprosić o pomoc, a nie chcąc być zauważonym, zsunąłem się z brzegu w krzaki. Usiadłem na kamieniu jak ktoś, kto chce się utopić i rozmyśla nad tym, czy czyn, który chce popełnić, jest bohaterstwem, czy tchórzostwem, lub jak ktoś, kto jak łachman wyrzucony został na śmietnik. Może byłbym tu zamarzł, gdyby nie to, że przebudziło mnie jakieś dobre psisko. Gdym otworzył oczy, stało naprzeciw mnie i groźnie warczało. Przestraszyłem się i chciałem uciekać, ujmując w garść sztachetę. Spłoszone psisko odskoczyło w bok i zaczęło szczekać, czym przebudziło swoją psią brać w Skidzieniu. Teraz dopiero powstał w całej wsi psi harmider. Zegar na wieży kościelnej w Osieku wybił godz. 12. Powstałem, pomagając sobie swą żerdziową laską i podpierając się nią, poszedłem w dół rzeki pod sam przewóz, gdyż wiedziałem, że tam woda, choć jest dość głęboka, płynie spokojnie. Tam postanowiłem przeprawić się na drugi brzeg. Potem, chociażby przyszło się czołgać do rana, można się będzie znaleźć w pobliżu domów, gdzie przebywał Jędrzejowski, który o tej porze powinien już wrócić z Cieszyna. Do przeprawy wybrałem miejsce niedaleko przewozu. Zdjąłem spodnie i w butach wszedłem do wody. Na środku rzeki woda sięgała mi do pasa, fale uderzały mocno po gołych nogach, a wartki prąd znosił mnie ku przewozowi. Podpierając się mocno żerdzią, posuwałem się bardzo powoli ku brzegowi. Wreszcie i on - zbawczy brzeg. Wygramoliłem się, niezdolny do dalszej drogi. Skronie pękały z bólu, a głowa niemiłosiernie ciążyła. "Ha, trudno - pomyślałem sobie - ludzka wytrzymałość kończy się czasem na progu wyzwolenia. Widocznie tak trzeba, abym pozostał tu, o kilkaset metrów od tego miejsca, gdzie miałem szukać ocalenia". Nogi zdrętwiały mi z zimna, resztę ciała pokrył zimny pot. Nie miałem już złudzeń, co dalej nastąpi. Ogarnął mnie żal za ludźmi, z którymi tyle się przeżyło różnych chwil, i za pracą pod obozem, która dawała dobre plony. Za życiem, o które tak uparcie od rana walczyłem. Ciężka, jakby ołowiana powieka zdrowego oka coraz częściej zamykała się na dłużej. Sen morzył i kusił zachęcająco. "Zasnę. A jeśli zasnę - to na zawsze". Wzdrygnąłem się i podniosłem na łokciach. Posłyszałem, że ktoś idzie w moim kierunku. Chciałem zawołać. Nie mogłem. Nie udało mi się otworzyć ust. Wydobyłem z siebie tylko głuchy jęk. Naraz strumień światła elektrycznej lampki przebił się przez zamknięte powieki. Prześliznął się raz, drugi i nagle... ktoś znajomym głosem odezwał się do mnie: - Wojtek, ty tu? Skąd się tu wziąłeś? W takim stanie?! Właśnie idę cię szukać. Trudno jest opisać radość ze spotkania dwóch ludzi, którzy wiele z sobą przeżyli, których łączyła wspólna walka i wspólna ideologia. Ludzi, którzy wspólnie przysposabiali się do życia i pracy w nowej Polsce dla jej dobra. Trudno jest opisać to, co czuł człowiek półnagi, leżący na śniegu, skrwawiony i zapuchnięty w chwili, gdy ujrzał pochylonego nad sobą przyjaciela, który z tobołkiem na plecach wyruszył na jego poszukiwanie. Młody, silny chłopak, Kazik Jędrzejowski, szybko uporał się z robotą, którą trzeba było wykonać, ażebym nie leżał dłużej w nieprzyzwoitym stanie. Później zaciągnął mnie do zabudowań gospodarza w Grojcu, u którego miał melinę, ulokował w stodole i troskliwie, jak matka dziecku mleko, wlewał mi w zaciśnięte usta krople wódki. W podziemnym "szpitalu" Gdy już trochę oprzytomniałem, Kazik opowiedział mi, w jaki sposób trafił na mnie przy rzece. Po powrocie z Cieszyna do Kęt wstąpił do Stefana Wronki i tam dowiedział się o tym, co zaszło rano w domu Roja oraz o mej ucieczce ze spichlerza. Obawiając się, że przygotowywane do transportu lekarstwa na pewno wpadły w łapy żandarmów, popędził do Grojca, by natychmiast powiadomić Płotnicką o mogącym jej grozić niebezpieczeństwie. Spodziewał się także, że w Grojcu będą wiadomości ode mnie. Gdy już dotarł do Grojca, okrążył zabudowania, podkradł się do stodoły, odchylił przybitą tak na niby deskę i stwierdził, że kamień - umówiony znak dla niego - leży nie naruszony. Nie miał już wątpliwości, że mnie w tej okolicy nie było. Pobiegł natychmiast do Stefana Kukli na Stawy Grojeckie, by się dowiedzieć, czy tam nie ma ode mnie wiadomości. Kukla nie wiedział o moim aresztowaniu ani o ucieczce, natomiast wiedział od robotników kopalnianych, że jakiegoś mężczyznę zatrzymali żandarmi w Wilczkowicach i postrzelili w czasie jego ucieczki. Ponieważ na Tarniówce dowiedział się, że po mnie w spichlerzu znaleziono tylko płaszcz, szal i kapelusz, włożył ubranie po swoim ojcu do plecaka, wziął kawał żerdzi do ręki i udał się na poszukiwanie mnie. Gdy dochodził do przewozu, posłyszał jęki i to go naprowadziło na mój ślad. W stodole z trudem opowiedziałem mu pokrótce o wszystkim. Kazik widząc na mojej brodzie duży sopel zamarzniętej krwi, która jeszcze sączyła z twarzy, a także, że mam dreszcze i wysoką temperaturę, gdyż z rozpalonego ciała bił żar, wskoczył na rower i popędził do Kożusznikowej, by poszła z nim do doktora Sierankiewicza po radę i do Marii Bobrzeckiej po lekarstwa przeciw gorączce i jakieś środki na zatrzymanie krwi. O sprowadzeniu lekarza na miejsce o tej porze nie było można nawet pomyśleć. Po powrocie z Brzeszcz, chcąc mi jakoś pomóc, wybrał się do Józefa Domasika, naszego wspólnego znajomego, który został wysiedlony z Osieka i mieszkał po wysiedleniu w Grojcu. Posiadał on trochę wiadomości lekarskich, trudnił się bowiem leczeniem koni. Nauczył się tej sztuki sam i okazał się we wsi bardzo pożyteczny. Gdy mu Kazik powiedział, o co chodzi, przyszedł do stodoły i przy świetle furmańskiej latarni zabrał się statecznie i fachowo do roboty, którą sobie bardzo cenił. Po chwili byłem opatrzony jak należy. Opatrzenie rany przez bądź co bądź fachowca, zażycie odpowiedniej ilości lekarstw i obecność przyjaznych ludzi korzystnie wpłynęły na mój stan psychiczny. Nawet kujący mi w głowie diabli odeszli na spoczynek po tylogodzinnej pracy - najwyraźniej nastraszeni przez końskiego lekarza. Tylko dreszcze nie ustępowały. Bolały także rozgrzane już nieco nogi, jakby je kto krajał na żywo i kości siekierą rozłupywał. Miałem również trudności z łykaniem ciągle napływającej do ust krwi. Pewną ulgę odczułem dopiero wtedy, gdy mi głowę ułożono wysoko i gdy krew spływała na zewnątrz. Zastanawialiśmy się teraz wspólnie nad sytuacją. Chodziło o wyszukanie dla mnie odpowiedniejszego miejsca, co w zagęszczonych domach, w których mieszkali Polacy, nie było sprawą łatwą. Inne polskie domy, których parę pozostawiono we wsiach wysiedlonych, nie mogły wchodzić w rachubę - ciągle węszyli tam bauerzy. Po naradzie na tak "wysokim szczeblu" uznaliśmy, że na "szpital" dla mnie najlepszy będzie zdekompletowany, stary młyn ludowca Walusa w Grojcu, a raczej jego stodoła. Zabudowania Walusa, jak to zwykle bywa z zabudowaniami młynarzy na tamtym terenie, mieściły się z dala od innych domostw, na uboczu. - Stodoła Walusa dla takiego jak ty - powiedział mój "lekarz" - żyjącego poza prawem, to i tak za dobre miejsce. No, nie myśl, że naprawdę tak myślę. Żarty chyba jeszcze rozumiesz, choć gębę masz nie bardzo ludzką. Wiele w tym żarcie było prawdy. Istotnie, dobry bunkier w słomie - to nie lada pomieszczenie dla "spalonego" konspiratora. Dlaczego by nie mógł okazać się także wygodnym i na szpital? Ujemną stroną stodoły było m.in. to, że trzeba się było zachowywać cicho i że obcy nie mógł do niej wchodzić w dzień, a i w nocy także musiało się być ostrożnym. Poza tym u Walusów mieszkał wysiedleniec z Rajska, znany wszystkim z tego, że był bardzo wszystkiego ciekawy, co w owych czasach nie było mile widziane. W dodatku ów lokator był niezwykle przemądrzały. Chciał, by go na wsi, jako przedwojennego zawodowego podoficera, uważano za wyrocznię we wszystkich sprawach. Każdego, kto mu się przeciwstawiał, usiłował musztrować. Walusowie, gdy im Jędrzejowski przedstawił sprawę, wyrazili zgodę na udzielenie mi gościny. Gospodarz z synem przygotowali pomieszczenie głęboko w słomie, by mi było cieplej. Gdy mnie przywleczono do stodoły Walusa, miałem tam już wszystko, co potrzeba, by nie wychodzić na dwór przez cały dzień. Nie było ze mną wielkiego kłopotu, bo wskutek rany nie byłem zdolny do przełknięcia jakiegokolwiek jedzenia. Piłem za to dużo, aby jakoś żyć. Gdy już byłem należycie rozlokowany, pozostawiono mnie do następnego wieczora samego, jedynie w towarzystwie myszy, które, gdy się o mnie zwiedziały, nie omieszkały przyjść w odwiedziny. Trochę sobie czasem za dużo pozwalały, zwłaszcza jedna chodziła mi dosłownie po głowie. Nauczyłem się szybko mysiego języka i żyliśmy potem z sobą w sąsiedzkiej zgodzie, korzystając jednak wyłącznie z mojej spiżarni. Wszelkie wizyty przyjmowałem tylko w nocy i to z zachowaniem jak największej ostrożności. Zagrzebany głęboko w słomie, leżałem jak kłoda. Temperatura po zażyciu lekarstwa znacznie spadła. Ustały także dreszcze, tylko nogi nadal nieznośnie bolały i męczyło pragnienie. Nie mogłem też spać. Ciężka jak ołów powieka zdrowego oka przymykała się nadaremnie. Sen nie przychodził nawet po zażyciu specjalnych proszków czy odpowiedniej ilości" bimbru. Leżąc w moim ciemnym "szpitalu", początkowo zupełnie nie orientowałem się w porach dnia. Później nauczyłem się rozpoznawać czas po odgłosach, jakie dochodziły do mej "szpitalnej celi" z podwórza. W nocy denerwował mnie pies, który ciągle przesiadywał w stodole i za wszelką cenę chciał się do mnie dogrzebać. Potrafił on z byle jakiego powodu narobić tyle harmideru, że można było sądzić, że to co najmniej sto psów zebrało się na psi wiec. Trzeciego dnia wieczorem, kiedy już wszyscy domownicy poszli spać, gospodarz wraz ze starszym synem przygotował dla mnie kąpiel, pozorując to chorobą konia. Chodziło o to, ażeby bez wzbudzenia podejrzeń u niewygodnego lokatora, mógł przybyć na oględziny swego pacjenta "lekarz" Józef Domasik. Nagrzali w domu odpowiednią ilość wody, sprowadzili mnie na pół żywego ze stodoły do stajni, wsadzili do beczki i myli jak prosiaka. Mieli ze mną przy tym sporo kłopotu, ponieważ w gorącej wodzie robiło mi się słabo i leciałem im z rąk. Musieli także zmieniać wodę, bo tak się zabarwiła od zakrzepłej krwi, że z koloru skóry niepodobny byłem do Europejczyka. Niewiele z tego pamiętam, ponieważ w pewnej chwili zrobiło mi się strasznie słabo, a zarazem przyjemnie. Musiało to trwać dość długo, bo gdy się ocknąłem, stwierdziłem, że nie tylko mam inną skórę, ale i odzienie. W świetle latarni zobaczyłem zatroskane twarze ludzi stojących nade mną w modlitewnej powadze. Zaniepokoiła ich moja słabość i gorączka, przekraczająca podobno 40 stopni. Twarz miałem siną, obawiali się zakażenia. Podobno majaczyłem i rzucałem się. Zaniepokojony Kazik wymknął się cichaczem ze stajni i popędził rowerem do Brzeszcz po radę do dra Sierankiewicza. Nie zastawszy go w domu, udał się do Bobrzeckiej, która zadysponowała jakieś lekarstwo i pouczyła, jak je stosować. Na wypadek gdyby nie skutkowało, prosiła, by ją zawiadomić, to sama przyjdzie na miejsce lub postara się sprowadzić dra Sierankiewicza. Lekarstwa trochę pomogły. Do rana pozostałem współlokatorem stałych mieszkańców tego pomieszczenia. Gospodarze postanowili, że jeżeli nie zajdzie poprawa, będą nadal pozorować chorobę konia i pozostawią mnie tu pod opieką mego "lekarza", który miał uzasadniony powód do częstego zaglądania do stajni. Stary koń z zainteresowaniem patrzył na to wszystko i ustosunkował się przychylnie do symulowania jego choroby. Nad ranem czułem się znacznie lepiej. Na moją prośbę przeniesiono mnie do stodoły. Nie chciałem poczciwemu koniowi zakłócać zimowego odpoczynku, chociaż rad mi był przez całą noc. Rano przyniesiono mi do stodoły całodzienną porcję wyżywienia: trzy butelki mleka i dwie butelki wina gronowego. Wszystkie te zapasy musiałem trzymać koło siebie i ogrzewać własnym ciepłem, by nie zamarzły. Ażeby mi tego wystarczyło do późnej nocy, trzeba było ekonomicznie gospodarować owymi specjałami. Każdy łyk odmierzałem więc dokładnie, chociaż miałem takie pragnienie, że byłem zdolny wypić zawartość nawet cysterny. Na trzeci dzień po Nowym Roku pogorszyło mi się znacznie. Temperatura podskoczyła ponownie do góry. Zapuchnięta twarz, w dodatku zmarznięta od zimna w stodole, stała się twarda jak skorupa, a szyja sztywna. Nawet lekarstwa niewiele pomagały. Na szyi, w miejscu, gdzie był wlot kuli, rana się zasklepiła i urosło duże jajo, sprawiające przykry ból. Nie zdradzałem ochoty do rozmowy nawet z Jędrzejowskim, który odwiedzał mnie tak często jak tylko mógł i na ile pozwalał mu czas. Zaniepokojony tym, udał się on ponownie do Brzeszcz po radę do właściwego lekarza. Doktor Sierankiewicz, po uważnym wysłuchaniu relacji Kazika, orzekł, że powodem wszystkiego złego jest rana na szyi, w której zatrzymała się ropa, zamiast wyjść na zewnątrz. Ażeby nie powstała infekcja, polecił ranę otworzyć i wycisnąć z niej ropę, a twarz nagrzewać gorącym piaskiem. Było już późno w nocy, gdy mój bunkier w stodole zamienił się w salę operacyjną. Silne palce mojego chirurga, który praktykę odbywał na koniach, wygniotły nie tylko zatrzymaną ropę. Niewiele brakowało, a byłyby i duszę ze mnie wypędziły. Wdzięczny mu jednak byłem za to, bo niedługo poczułem się lepiej. Leczenie podobnymi środkami i sposobami niewielkie dawało rezultaty, głównie ze względu na warunki, w jakich odbywałem kurację. Bezsenność, zimno, nieodpowiednie pożywienie - wszystko to zmuszało moją rogatą duszę do trzymania się przez pierwsze dziesięć dni pazurami ciała, bo w każdej chwili groziło jej wysiedlenie. Jeść nadal nie mogłem, bo nie otwierałem ust. Żyłem tylko winem i żurem, gdyż mleko powodowało przykre następstwa, sprawiające mi w mym "szpitalu" wiele kłopotu. Nic więc dziwnego, że osłabiony organizm powoli zwalczał chorobę. Dopiero po piętnastu dniach za pomocą drewnianej łyżki, którą podważano mi zęby, zaczęto mnie karmić jak dziecko. Po dwudziestu dniach nastąpiła wyraźna poprawa. Można mnie było sprowadzać na noc do stajni. Przebywanie przez kilka godzin w cieplejszym pomieszczeniu miało dla mego zdrowia wielkie znaczenie. Wtedy jednak okazało się znowu, że straciłem równowagę i nie reagowałem na przeszkody, a wszystkie przedmioty widziałem podwójnie. Nogi zwiotczały mi do tego stopnia, że musiano mnie prowadzić jak dziecko. Po czterech tygodniach doszedłem do przekonania, że na skutek utrzymywania się dużych mrozów dalszy mój pobyt w stodole jest niemożliwy. Rana goiła się powoli. Na wygrzewanie jej piaskiem nie było warunków. Zaszedł także jeszcze jeden przypadek. Oto pewnego wieczoru, gdy Jędrzejowski dochodził do stodoły, zauważył odchodzącego spod niej zbyt ciekawego lokatora Walusów. Syn gospodarza, który go obserwował, dowodził, że późnymi wieczorami przebywa on teraz dłużej niż dawniej poza domem, a kiedyś przyłapał go już także pod stodołą. Speszony, tłumaczył się, że odnalazł ślady wydry i pilnuje, czy się gdzieś nie pokaże. Zaniepokojeni zachowaniem się tego nierozważnego człowieka, doszliśmy do przekonania, że nie chodziło mu o żadną wydrę. Kasłałem wtedy prawie nieustannie i to go pewnie naprowadziło na mój ślad i zaciekawiło. Musiał się domyślać, że jego gospodarze kogoś przechowują. A że ze względu na jego głupotę i gadulstwo wszyscy uważaliśmy go za niebezpiecznego człowieka, uznaliśmy, że muszę się stąd wyprowadzić. Na szczęście, szybko znaleziono mi nową kwaterę. Mianowicie Franciszek Żurek doniósł, że mogę się przeprowadzić do Jakuba Wąsika w Polance Wielkiej, starego ludowca, który po pozbawieniu go własności gospodarstwa na rzecz obok osiedlonego bauera, pozostał nadal we własnym domu i pracował w Dworach przy budowie "Buna-Werke". Do Wąsika przeprowadziłem się wieczorem 5 lutego. Tego dnia syn Walusa i Jędrzejowski, odpowiednio wyposażeni w różne, mające służyć do obrony rzeczy, przeprowadzili mnie pograniczami wsi: Grójec, Osiek, Polanka Wielka na nową kwaterę do Wąsika, z której po kilku dniach miałem się przedostać do GG. Noc była piękna i mroźna. Ostre powietrze aż dech zapierało w piersiach. Szliśmy przez pola, ażeby uniknąć niepotrzebnego kłopotu w razie spotkania z nachtwachami, które wałęsały się po wsiach. Po drodze odpoczywaliśmy dość często. Chciałem także wstąpić do matki na trochę dłuższy odpoczynek przed dalszymi 4 kilometrami drogi. Około godz. 4 rano dotarliśmy do kolegi Żurka. Trasa wynosiła 8-9 km. Z Grojca wyruszyliśmy o godz. 21, a na nowe miejsce przybyliśmy o godz. 6 rano dnia następnego. Tu już miałem doskonałe warunki: ciepła izba, przez cały dzień żywy człowiek, gospodyni kręcąca się koło mnie, smaczna strawa i, co najważniejsze, gorące otręby do wygrzewania spuchniętej twarzy. Toteż mimo że podróż poważnie mnie wyczerpała, szybko wracałem do zdrowia. Z trudem co prawda, ale zaczynałem trochę jeść, a to był sukces nie lada. Toteż po tygodniu odzyskałem sporo sił, z czego byłem bardzo rad, gdyż wybierałem się do Krakowa. Czekałem tylko na przygotowanie mi jakiegoś ubrania i bielizny, bo nic swojego nie miałem, a o te rzeczy było wtedy dość trudno. Ósmego dnia pobytu u Wąsików zaszedł wypadek, który przyspieszył mój wymarsz do GG. Tego dnia wieczorem zjawił się Jędrzejowski i doniósł nam, że w okolicy mówią zbyt głośno o tym, jakobym się ukrywał w pewnej stodole w Grojcu. Nietrudno było się domyślić, że miało z tym coś wspólnego "poszukiwanie wydry". Tego samego dnia wieczorem gospodarz po powrocie z pracy opowiadał, że w nocy 10 lutego u mojej matki i u brata zjawili się żandarmi niby to szukając bimbru. Z rozmów wieczornych, prowadzonych tego dnia szeptem w drugiej izbie, zorientowałem się, że gospodarz był zaniepokojony pogłoskami, jakoby "Łysy Wojtek" ukrywał się gdzieś w Polance Wielkiej. Wąsik pracował przy budowie "Buna-Werke" w Dworach. Widział więc, jak żyją i w jakich warunkach pracują tam więźniowie. Zdawał on sobie też w pełni sprawę z tego, co go czeka, gdyby go ktoś oskarżył o przetrzymywanie poszukiwanego konspiratora. To wszystko, co widział na własne oczy na pewno przerażało starszego już, steranego pracą człowieka. Wąsikowie stracili syna na wojnie, po którym matka strasznie rozpaczała. Teraz godzinami przesiadywała przy mnie i biadoliła, że stracili syna i strasznie obawiają się o córkę, która pracowała u bauera. Oboje Wąsikowie nie mówili o swych obawach otwarcie, ponieważ gromiła ich córka, młode jeszcze, ale bardzo rezolutne dziewczę. Ale ja sam dobrze czytałem i rozumiałem ich obawy. W dniu 14 lutego u sąsiada Wąsika zebrało się kilku bauerów w mundurach partyjnych. Co prawda po krótkiej naradzie na podwórzu przenieśli się do odległego o 200 metrów domu, w którym mieszkali Polacy, jednak moja gospodyni, bardzo zacna kobieta, nie wytrzymała nerwowo. Zobaczywszy "żółtych", tak się przestraszyła, że musiałem się schronić do odległego o jakiś kilometr lasu. Wieczorem przez dwie godziny dreptałem w kółko, w żaden sposób nie mogąc trafić do domu. Pola i cała okolica zlały mi się w jedną całość, tak że nie orientowałem się, gdzie jestem. Bałem się wejść do któregokolwiek domu, by nie natrafić na bauera. Byłbym musiał chyba siedzieć do rana w polu, gdyby nie córka Wąsików. Gdy się dowiedziała od matki, dlaczego wyszedłem z domu, zaniepokoiła się o mnie i oboje z ojcem, wziąwszy z sobą psa, poszli mnie szukać w kierunku lasu. W odległości około 300 metrów od domu pies począł zaciekle ujadać i biec w tym kierunku, gdzie się właśnie znajdowałem. Wąsik z córką idąc za psem, zauważyli jakąś postać ludzką na śniegu. Domyślili się łatwo, kto to może być. Powtarzając w kółko: "To ja, Wąsik, nie bójcie się", mój gospodarz zbliżył się do mnie. Siedząc w lesie, postanowiłem przyspieszyć swoją przeprawę do GG. Tego samego wieczora posłałem córkę gospodarza do kol. Żurka. Gdy kol. Żurek przyszedł, poprosiłem go, by szybciej postarał mi się o jakieś ubranie, ponieważ jeszcze w tym tygodniu postanowiłem przedostać się do Krakowa. W środę otrzymałem jakie takie ubranie i pewną ilość gotówki na nowe życie. Nie wtajemniczałem w swoje plany Jędrzejowskiego. Wiedziałem, że upierałby się, by mnie odprowadzić, i trudno by mi było mu odmówić. Żal mi go było, bo przeżywał ciężkie dni po stracie ojca, który umarł na początku stycznia w obozie pod Cieszynem. W czwartek, szarówką, zjawił się u Wąsików Władysław Tyran, ażeby omówić sprawę sprowadzenia mi lekarza, dra Kowalczyka z Zatora. Zaskoczony był, gdy mnie zobaczył gotowego do drogi. Poprosiłem go, ażeby mnie odprowadził do granicy, na co wyraził zgodę. Są chwile, których się nie zapomina przez całe życie. Taką pozostanie dla mnie chwila rozstania z rodziną Wąsików. Żegnaliśmy się, jakby każde z nas traciło coś najdroższego na długie lata, a może na zawsze. Ciężko mi było opuścić ludzi i pracę, w którą włożyłem całego siebie i w którą wrosłem z korzeniami, toteż rozstanie się z terenem, na którym przeszedłem tyle tarapatów, i z ludźmi, z którymi pracowałem, przeżyłem głęboko i boleśnie. Opuszczałem więźniów, dla których ratowania czy ulżenia ich doli nie znałem trudów i przeszkód. Odchodziłem od pracy przypieczętowanej śmiercią pierwszego żołnierza, koleżanki Anny Szalbut-"Racheli". Jeśli ktoś nie weźmie tego, co powiedziałem, za patos, ten zrozumie, co przeżywałem w chwili, gdy Wąsikowa na pożegnanie przycisnęła moją obolałą głowę do swej piersi i zrosiła ją łzami. Po tym ciężkim pożegnaniu, zaopatrzywszy się uprzednio w grubą dębową lagę, wyruszyliśmy z kol. Tyranem drogami polnymi przez Przeciszów do Zatora. Tyran torował drogę. W Zatorze przeszliśmy przez most na drugą stronę Skawy. Po przejściu mostu zboczyliśmy na dawne stare drogi i przez Trzebieńczyce i Laskową, późno już w nocy, dotarliśmy do Spytkowic. W okolicy starego szybu kopalnianego pożegnałem się z kol. Tyranem, który powrócił do domu, a sam udałem się w dalszą drogę przez granicę do Ryczowa. Wszystkie przejścia przez granicę znałem jak własną kieszeń. Gdybym nie był osłabiony, przebycie tego sporego kawałka drogi nie stanowiłoby dla mnie żadnego problemu. Najwięcej martwiło mnie to, czy potrafię utrzymać taki kierunek, aby wyjść w Ryczowie prosto na zagrodę Kubasa. Przez granicę wybrałem drogę dłuższą, ale za to bezpieczniejszą. Chociaż do przebycia jej potrzeba było większego wysiłku fizycznego, ale było tam sporo jarów i wykrotów, którymi można było z powodzeniem kluczyć w razie jakiegoś niebezpieczeństwa. Ciemna noc miała dobrą i złą stronę. Postanowiłem iść jak najostrożniej, a jeśli zajdzie potrzeba, nawet się czołgać, ale świadom tego, że gram o stawkę życia, postanowiłem oszczędnie gospodarować siłami. Najbardziej obawiałem się patrolu z psem. Zanim wyruszyłem w dalszą drogę, stałem niezdecydowany pod stodołą najbardziej wysuniętą w stronę pól spytkowickich i przebiegałem myślą każdy szczegół na trasie, którą miałem zamiar iść, by nie zboczyć zeń wśród rozlanej białej przestrzeni pól. Szybko, jak tylko pozwoliły mi na to siły, zapadając się nogami głęboko w śnieg, ruszyłem naprzód. Kilkaset metrów od właściwej granicy zatrzymałem się na dłuższy odpoczynek, chcąc równocześnie dokładnie rozejrzeć się w terenie i upewnić, czy gdzieś w niedalekiej odległości nie ukaże się coś podejrzanego. Sił nie miałem za wiele, lecz te kilkaset metrów postanowiłem przejść jak najszybciej. Ciężko mi było. Sapiąc jak miech, broniłem się przed zmęczeniem. Niewiele to pomagało. Po pewnym czasie wlokłem się po prostu jak ta fiakierska szkapa ze spuszczonym łbem. Nie łudziłem się. Wiedziałem, że jeżelibym zasłabł na tym miejscu, to jutro lub jeszcze tej nocy, gdybym nie zamarzł na śmierć, znalazłbym się w lochu gestapo. Ruszyłem tedy w dalszą drogę i gdy znalazłem się na właściwej granicy, poszedłem ścieżką udeptaną przez patrol w kierunku Woźnik. Po kilkudziesięciu krokach skierowałem się w pola i idąc tyłem, rękami zagrzebywałem ślady własnych stóp w obawie przed celnikami, którzy łatwo mogliby trafić za mną po świeżych śladach. Później wąwozami oddalałem się od granicy w kierunku Ryczowa. Pomimo wszystko posuwałem się uparcie, naprzód, aż wreszcie zobaczyłem na kopcu wśród karłowatych krzaków wyniosły czarny krzyż, co oznaczało, że jestem na dobrej drodze i że w odległości około 500 metrów znajduje się zagroda Kubasa. Kilkanaście koziołków, które fiknąłem po drodze, uważałem za rzecz zwyczajną. Może się to przecież zdarzyć i zdrowemu. Najgorsze było to, że po każdym następnym koziołku z coraz większym trudem się podnosiłem. Wreszcie osiągnąłem upragniony pagórek. Tu, u jego podnóża, spocony jak mysz, postanowiłem odpocząć. Nie miałem już sił. - Ej nogi, moje nogi. Nigdy nie byłyście tak zwiotczałe jak teraz. A przecież nosiłyście mnie nie raz po kilkadziesiąt kilometrów w ciągu jednego dnia... - Tak, tak, ale pamiętajże, że od pięciu tygodni wcale nie jadłeś. Bądźże zadowolony, że przywlokłyśmy cię tutaj. Po tej rozmowie z własnymi nogami postanowiłem odpocząć. Zdjąłem kurtkę i usiadłem pod drzewem. Sen mnie morzył nieznośnie. Całe ciało opanowywał bezwład. - Chyba zasnę - powiadam sam do siebie. - Ej, nierozsądny człowieku! Gdzie, tu? Zamarzniesz - słyszę wyraźny głos. - To i cóż z tego? Psiakrew, cóż to za życie takie? Siedzę pod krzyżem jak dziad i o niczym już nie umiem myśleć, tylko o spaniu, choćby tu, na śniegu... O, gdyby to było lato! Wyciągnąłbym kości na trawie i spałbym do rana, zapominając o wszystkim. Dziwnego uczucia doznałem tu wśród pól. Czarne płatki latające przed zdrowym okiem nic dobrego nie wróżyły. Po tylu burzach przychodził spokój i kusiło, oj kusiło do snu. Ostry gwizd parowozu na stacji kolejowej w Ryczowie wyrwał mnie z tego półsnu. Momentalnie uprzytomniłem sobie, gdzie jestem, i ze zdziwieniem stwierdziłem, że do Kubasa mam zaledwie kilkaset metrów. Po cóż biadolić tu, pod krzyżem, jak dziad, czekając na zmiłowanie czy wsparcie? Wstałem powoli, włożyłem kurtkę i ruszyłem w kierunku zagrody Kubasa. Czepiając się sztachet płotu, dowlokłem się do domu i zapukałem w okno. Więcej nie pamiętałem. Rano opowiedziała mi żona Kubasa, jak znaleźli mnie pod oknem. Mieszkając nad granicą, miała, jak wszyscy ludzie w tej wsi, wyczulone ucho. Toteż gdy zapukałem, zaraz się obudziła i natychmiast podbiegła do okna. Zobaczyła, że coś tam leży, więc wybiegła z mężem i zaciągnęli mnie do sieni, nie wiedząc, kim jestem. Byli przekonani, że to ktoś postrzelony przez celników, bo ma zabandażowaną głowę. Dopiero w sieni poznali mnie po wąsach, zanieśli do komórki i ułożyli w łóżku. Zaraz też przystąpili do ratowania, wlewając do ust "Łysego Wujka" - jak mnie żartobliwie nazywali - wódkę. U Kubasów poleżałem w łóżku do niedzieli. Komórka o tyle okazała się niewygodna, że znajdowała się w sąsiedztwie sklepiku, który Kubasowie prowadzili. Ruch w sklepie denerwował mnie i nie pozwalał przyzwoicie odpocząć. Za to noce miałem spokojne. Na skutek przeziębienia w czasie wędrówki przez granicę twarz mi ponownie zapuchła, tak że wyjazd do Krakowa stał się pilną potrzebą. W owym czasie na terenie GG obowiązywały przepustki na przejazd pociągiem. Dlatego do Krakowa chciałem się dostać furmanką. Trzeba było upozorować, że wiezie się chorego do szpitala, co nie było zresztą takie trudne, bo istotnie byłem chory. Znów trzeba mi było skorzystać z czyjejś bratniej pomocy. O pomoc taką, mimo grozy sytuacji, nie było trudno. Wiedziałem, że w każdej chwili mogę liczyć na kolegów ludowców-wiciarzy, z którymi ileż to razy na wiciowych kursach i zebraniach śpiewaliśmy piękną pieśń, której słowa: "Wiciarz wiciarzowi zawsze bratem będzie" - nie były dla nas pustym dźwiękiem, a znalazły uzasadnienie w życiu gromady wiciowej w okresie najcięższej próby, jaką była okupacja hitlerowska. Tym razem "wiciarz wiciarzowi bratem" okazał się kol. Władysław Jezierski w Nowych Dworach. Do niego to pojechałem furmanką rano z synem Kubasa. Mieszkał on w Nowych Dworach i trudnił się usuwaniem zębów. Zawinąłem więc głowę chustką, pozostawiając na wierzchu tylko czubek nosa. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Wszyscy myśleli, że rzeczywiście udaję się na tę niezbyt przyjemną operację do jedynego w tej okolicy "dentysty". W taki to sposób po wielu trudach posunąłem się znów trochę dalej. Jezierskiemu podałem kontakt do komendanta okręgu BCh, kol. Wiatra-"Zawojny", który przybył zaraz do Nowych Dworów i przy pomocy Jezierskiego zorganizował przewiezienie mnie do Krakowa. Niemiecki samochód, który przywiózł towary do spółdzielni w Brzeźnicy, po odpowiednim wynagrodzeniu kierowcy samochodu, Niemca, przewiózł mnie, okutanego w chustki, do Krakowa. Natychmiast kol. Jan Witaszek-"Drąg" zaprowadził mnie na ul. Staszica do doktora Guschelbauera, który miał mnie zbadać i ewentualnie leczyć. Po tej wizycie znacznie się uspokoiłem. Obeszło się nawet bez operacji. Lekarz orzekł, że zachwianie równowagi jest tylko przejściowe, a uszkodzone ścięgna w twarzy polecił codziennie gimnastykować specjalnym klockiem, co też czyniłem solidnie i po dwóch tygodniach nastąpiła wyraźna poprawa. Po dwóch miesiącach takiej gimnastyki otwierałem już normalnie usta i rozkoszowałem się gryzieniem podawanego mi jedzenia. Miało to olbrzymie znaczenie dla organizmu. Szybko też powracałem do zdrowia. Znowu w walce Po kilkutygodniowej przerwie, z jako tako podleczoną raną, powróciłem znowu do pracy konspiracyjnej. Na początku jako rekonwalescenta wysłano mnie na inspekcje komórek organizacyjnych "Rocha" i Batalionów Chłopskich do powiatu bocheńskiego. Byłem tam przez cały kwiecień. Miesięczny pobyt przeważnie w okolicach podgórskich, gdzie w owym czasie panował jeszcze względny spokój, znakomicie wpłynął na moje roztrzęsione trochę nerwy. Po powrocie stamtąd wysłano mnie na inspekcje powiatu myślenickiego, znowu na miesiąc. Tak się złożyło, że mniej więcej w tym czasie zachorował szef łączności Okręgowej Komendy Batalionów Chłopskich w Krakowie, kol. Jan Mazurek-"Wojnar". Wówczas to powołano mnie na zastępcę szefa łączności. Przez cały czas pełnienia tej niezwykle trudnej i odpowiedzialnej funkcji interesowałem się w dalszym ciągu sprawami oświęcimskimi. Utrzymywałem ciągły kontakt z Adamem Rysiewiczem z GL - PPS, który w tym czasie prowadził na terenie Krakowa bardzo ożywioną działalność pomocową. Życie moje wypełniały teraz częste wyjazdy w teren w celach łącznościowych, odbieranie prasy i wysyłka w teren, powielanie różnych zarządzeń, utrzymywanie łączności z innymi organizacjami konspiracyjnymi, częste wyjazdy do Warszawy, czy to po prasę, czy też z meldunkami. Dla pełni obrazu tych moich rozlicznych zajęć muszę dodać, że równocześnie przygotowywałem się na specjalnych kursach do prac dywersyjnych. Kolportaż prasy odbywał się następująco: Łączniczki Komendy Głównej BCh nadawały walizy z prasą na bagaż w Warszawie. Specjalny łącznik przywoził do Krakowa dowód (kwit) nadania bagażu i wręczał go mnie. Przy pomocy wtajemniczonych bagażowych zabierałem walizy z bagażowni i dorożką, przez całe miasto, bo do Podgórza na ulicę Kalwaryjską, przewoziłem je sam lub z kol. Barbarą Matusową-"Kwiatkowską". Po dokonaniu rozdziału prasy na powiaty terenowi łącznicy zabierali paczki dla niektórych powiatów, a pewną część odnosiło się na punkty. Do kilku powiatów: Bochnia, Brzesko, Tarnów, Dąbrowa Tarnowska, Dębica, Mielec i Tarnobrzeg dostarczaliśmy prasę sami. Najczęściej robiła to Zosia Legan, a gdy ona zajęta była inną robotą, jeździłem z prasą ja lub kol. Matusową-"Kwiatkowska". Zdarzyło się raz, że pracownicy kolejowi, którzy przewozili bagaże z pociągu do bagażowni, zainteresowali się naszą walizą. Ponieważ waliza była bardzo ciężka - na nasz okręg szło dużo prasy - spodziewali się, że jest wypchana mięsem i po prostu ją ukradli. Tę niezwykłą zdobycz wynieśli do budki semaforowej i tam rozpakowali. Z prawdziwą zawartością walizki, która ich przeraziła, mieli sporo kłopotu. Nie wiedzieli, co mają zrobić z tak dużą ilością prasy, a jak się później dowiedzieliśmy, robili sobie wyrzuty, że jako Polacy dopuścili się poważnego przestępstwa, zabierając walizę z prasą konspiracyjną. Po naradzie postanowili spalić prasę wraz z walizą w kotłowni parowozowni. Na polecenie komendanta okręgowego BCh przeprowadziłem dochodzenie w tej sprawie. Poprzez znajomego kolejarza bardzo szybko uzyskałem informacje, którzy to pracownicy dopuścili się kradzieży naszej walizy. Wtajemniczeni przez nas bagażowi oddawali nam duże usługi przy odbieraniu nielegalnych przesyłek, szczególnie zaś paczek z prasą. Innym razem, a było to już w 1944 r., przesłano nam z Warszawy 3 walizy materiału na opaski dla oddziałów BCh i dla "Zielonego Krzyża", które miały być wykonane przez członkinie Ludowego Związku Kobiet. Z nie ustalonych powodów Urząd Celny zainteresował się walizami. Pod groźbą surowej kary zabroniono kierownikowi wydania waliz i zobowiązano go, by w razie zgłoszenia się właściciela natychmiast zawiadomił dyżurnego celnika lub bahnschutza. Ponieważ nie bardzo dowierzano polskiej obsłudze, władze celne bez przerwy zwracały uwagę na odbiorców bagaży. Niemcy byli okrutni, ale mało sprytni. Toteż, mimo ich nadzoru, gdy bagażowy, na którego Niemcy mało zwracali uwagi, zjawił się z kwitami po odbiór bagażu, został ostrzeżony przez obsługę. Bagażowy nie wiedział, co się w walizkach znajdowało, ale domyślał się, że musi tam być coś zakazanego, toteż zawiadomiony, że grozi mu niebezpieczeństwo, nie dopytując się o nic więcej, natychmiast się wycofał. O zawartość waliz najbardziej martwiła się kol. Matusowa. Wiedziałem, że materiał przeznaczony był dla LZK, więc rozumiałem jej zmartwienie i postanowiłem go wydostać. Namówiłem kilku bagażowych i wspólnie postanowiliśmy wykraść walizy w taki sposób, by kierownik bagażowni nie ponosił odpowiedzialności za ich zniknięcie. Naszym wtajemniczonym bagażowym udało się zmylić czujność najgorliwszego celnika na tyle, że nasze walizy przerzucono na inne miejsce, a zastąpiono je podobnymi. Teraz łatwo już było wydać je okazicielowi kwitu bagażowego, ponieważ celnik zwracał uwagę na walizy zamienione. Właściciela zamienionych waliz oczywiście złapano, ale okazało się, że był to kupiec, który przewoził jakieś towary, na które posiadał odpowiednie dowody legalnego zakupu, więc nic mu się złego nie stało, a kol. Matusowa odzyskała w ten sposób materiał dla LZK. Dla łatwiejszego poruszania się po terenie zostałem legalnie zarejestrowany przy pomocy kolegów Edwarda Kalety i Karola Krzywonia w niemieckiej firmie budowlanej "Gembala i Spółka", chcących mi w ten sposób umożliwić szybkie zdobycie karty pracy. Kierownik administracyjny tejże firmy, Polak, na każdorazowy wyjazd wystawiał mi odpowiedni dokument, który upoważniał mnie do wyjazdu służbowego w sprawach firmowych. Ogromnie ułatwiało mi to pracę, zwłaszcza w tym okresie, kiedy na każdy wyjazd trzeba było mieć odpowiednie udokumentowanie konieczności korzystania z komunikacji kolejowej. Ponieważ firma posiadała oddziały w Kielcach, Radomiu i Siedlcach, bardzo często mogłem jeździć do Warszawy, a także po całej Małopolsce. W tych rozlicznych podróżach nietrudno było o przygody. Na przykład jesienią 1943 r. jechałem do Warszawy pociągiem pospiesznym przez Częstochowę. Jeden wagon przeznaczony dla Polaków był, jak zwykle, przepełniony po brzegi. Bez przesady stało się prawie na jednej nodze. Wyjechałem z Krakowa w nocy, ażeby na rano być w Warszawie. Nagle między Ząbkowicami a Częstochową nasz wagon począł gwałtownie podskakiwać, przez co wśród pasażerów powstało straszliwe kotłowisko. Wśród wrzasku i nieznośnego pisku kobiet poczęły spadać na głowy walizy i różnego rodzaju pakunki. Początkowo nikt nie wiedział, co się dzieje. Usłyszeliśmy tylko hałaśliwy zgrzyt kół i pociąg gwałtownie się zatrzymał. Po chwili wpadli do naszego wagonu Niemcy z latarkami i rewolwerami w ręce. Wypędzili wszystkich z wagonu i otoczyli wojskiem. Wydawało się, że będą do nas strzelać. W obliczu niebezpieczeństwa jedni się modlili, inni rozpaczali, matki tuliły do siebie dzieci i wzywały Boga na ratunek, inni myśleli o jakimś sposobie ucieczki. Byli i tacy, co spokojnie czekali na dalszy bieg wydarzeń. Po jakimś czasie takiego stania naprzeciw naszego wagonu dowiedzieliśmy się, że parowóz leżał przewrócony w rowie, wagon pocztowy przednią częścią "siedział" na parowozie, zaś nasz wagon ledwie utrzymywał się na skraju rowu. Inne wagony, w których jechało wojsko, także częściowo powyskakiwały z torów, ale się nie poprzewracały. Jeden z oficerów ogłosił, że jeśli się okaże, że pociąg wysadziły "polskie bandy", wszyscy mężczyźni zostaną rozstrzelani, a kobiety wywiezione do obozu. Wyczekiwanie na wynik śledztwa trwało około 2 godzin. Wreszcie ponownie zjawił się oficer, zebrał wojsko i pozostawiono nas w spokoju. Okazało się, że jadący od Częstochowy pociąg towarowy zgubił trzy ostatnie wagony, które w jakiś sposób wyskoczyły z szyn. A że skład pociągu był bardzo długi, część wagonów urwała się i pozostała między torami, a reszta pociągu pojechała dalej. Maszynista naszego pociągu nie zauważywszy tych wagonów, w całym pędzie wpadł na nie i tak nastąpiło wykolejenie. Poza obsługą parowozu więcej ofiar w ludziach nie było. Na miejscu katastrofy pozostaliśmy całą noc. Dopiero rano przyjechał pociąg z Częstochowy, w którym umieszczono wszystkich pasażerów wraz z wojskiem, i przez Katowice, Tarnowskie Góry, Olkusz, Tunel, Radom wieczorem dojechaliśmy do Warszawy. W dniu 21 stycznia 1944 r. wybrałem się do Dębicy, by po przeprawieniu się przez Wisłokę dostarczyć prasę na punkt rozdzielczy dla powiatów: Dębica, Mielec i Tarnobrzeg. Z Krakowa pociągiem pospiesznym Kraków-Lublin wyjechałem około godz. 14. Z braku czasu przyszedłem na dworzec w ostatniej chwili. Z trudem wepchnąłem się do wagonu i stanąłem przy grzejniku wagonu pulmanowskiego obok tęgiego jegomościa z dwiema walizami. Ulokowałem jakoś swoją teczkę i zasłoniłem ją sobą tak, że nie była widoczna. Pociąg ruszył, więc odetchnęliśmy z ulgą, bo minęła obawa, że Niemcy zechcą nas wyrzucić z wagonu, co się w owych czasach często zdarzało. W Bochni zaniepokoił mnie mijający nas pusty pociąg osobowy, który jechał od Tarnowa. Wyjrzałem oknem i zmartwiałem. Pociąg nasz przystawał wśród szpaleru ciasno ustawionych bahnschutzów, kripowców, esesmanów i gestapowców. Gdy pociąg się zatrzymał, wpadło do naszego wagonu trzech esesmanów i przeraźliwym: "raus, alles raus!" oznajmili nam, że mamy wyjść na peron. Pocieszałem się myślą, że to nic strasznego, że nas tylko wyrzucają, by ten wagon przeznaczyć na inny, wznioślejszy cel, ale na wszelki wypadek usiłowałem pozostawić teczkę w wagonie. Gdy to zauważył ów tęgi jegomość, w obecności esesmanów przypomniał mi, że zapomniałem o teczce i to w taki sposób, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko zabrać ją z sobą, co też niezwłocznie uczyniłem. Bałem się, aby mi ponownie nie przypominał, co mogłoby zwrócić uwagę stojących w drzwiach esesmanów. Zabrałem więc teczkę, szybko wyskoczyłem na peron i zmieszałem się z innymi, także wysiadającymi. Gdy esesman kazał nam przejść do poczekalni wśród owego groźnego szpaleru, niewesoło mi się zrobiło. Równocześnie przemyśliwałem, jakby się tu wyśliznąć, ale nie przychodziło mi do głowy nic takiego, co by mogło mnie wyratować z opresji. Wszedłem więc do poczekalni uważając, by być z daleka od owego tęgiego jegomościa, bo krew mnie zalewała na jego widok. Z holu skierowano nas do poczekalni dla Niemców, gdzie na stołach stali esesmani z automatami gotowymi do strzału. Wytworzyła się beznadziejna sytuacja, chociaż właściwie więcej wyczuwałem niż wiedziałem, że będzie niewesoło. Pomyślałem sobie, że to ostatnia moja gra i żal mi się zrobiło. Stanąłem więc koło lady bufetowej i rozmyślałem. Chciałem się w jakiś sposób pozbyć niewygodnej teczki. Gdy się zebrało więcej ludzi, jakiś gość, prawdopodobnie handlarz, postawił koło mnie walizy widocznie dość ciężkie, bo sapiąc tęgo, rozglądał się zdziwiony tym, co tu zobaczył. Łypnąłem okiem nieznacznie na wszystkie strony i miałem już gotowy plan. Byłem zasłonięty kilkoma ludźmi, więc stojący nie mogli zauważyć, co ja robię. Włożyłem teczkę między nogi, wyjąłem papierosa i, zapalając go, opuściłem teczkę na posadzkę. Postawszy trochę, posunąłem ją pod ladę i najspokojniej w świecie powoli przeszedłem na przeciwną stronę sali. Teraz już spokojniej czekałem, co będzie dalej. Po chwili za ustawionymi uprzednio stołami zasiadło dwóch gestapowców i jedna kobieta władająca dobrze językiem polskim, która zawiadomiła nas, że mamy podchodzić do stołu w następującej kolejności: pracownicy kolejowi, pocztowi, ci, co jadą służbowo, a potem reszta podróżnych. Ponieważ jechałem służbowo, wysłany przez firmę "Gembala" na poszukiwanie zaginionych wagonów, co się w owym czasie często zdarzało, ustawiłem się trzynasty w kolejce i obserwowałem, jak będą badali tych pierwszych. Jeden z siedzących za stołem badał dokumenty. Drugi przenikliwym spojrzeniem obserwował zachowanie się podchodzącego do stołu. Widząc, że tylko sprawdzają dokumenty, miałem ochotę wrócić i zabrać swoją teczkę. Zrezygnowałem jednak z tego zamiaru, gdy się przekonałem, że po sprawdzeniu dokumentów owa kobieta szukała czegoś w grubej księdze i dopiero, gdy oddała dokumenty sprawdzającemu, zwracano je właścicielowi z poleceniem przejścia do sąsiedniej sali, do której drzwi były zamknięte. Zimne poty mnie oblały, gdy doszedłem do wniosku, że w owej księdze mają spis poszukiwanych. Tego się nie obawiałem. Ale strach podsunął mi drugi, może nielogiczny, wniosek, że mogą mieć spis legalnie wydanych kennkart, a wtedy ja ze swą nielegalną kennkartą nieuchronnie wpadłem. Postanowiłem jednak zagrać i pozostałem w ogonku, zresztą i tak innego wyjścia nie było. Pomyślałem sobie, że jeżeli mają spis poszukiwanych, to sprawę wygrywam. Oprócz nakazu wyjazdu miałem bowiem z sobą, jako pracownik firmy wchodzącej w skład organizacji "Todta", zezwolenie na korzystanie z komunikacji kolejowej po całym Gubernatorstwie, przepustkę nocną upoważniającą mnie do poruszania się pieszo także po całym Gubernatorstwie, a z takich dobrodziejstw niewielu korzystało i takie dokumenty wzbudzały u głupich Szwabów szacunek dla ich właściciela. Jeśli zaś, jak mi się wydawało, mają księgę legalnie wydanych kennkart, to i tak wcześniej czy później wpadnę... Posuwałem się tedy naprzód w ogonku, a gdy przyszła na mnie kolej, jak najspokojniej, pomimo świdrującego wzroku siedzącego esesmana, podałem wszystkie posiadane załączniki. Czułem, że po plecach spływa mi strużka zimnego potu, gdy moje dokumenty zabierała owa kobieta, od której zależał mój los. Tę wiekową chwilę należało wytrzymać, przywołując na pamięć łobuzerskie wspomnienia, by obserwator nie zauważył najmniejszego zmieszania. Z trudem opanowywałem radość, która mnie rozpierała, gdy mi z podziękowaniem zwrócono moje dokumenty i polecenie udania się za zamknięte drzwi. Lecz tu znowu każdego wchodzącego zaskakiwała niespodzianka. Ledwo przekroczyłem próg, stojący za drzwiami esesman zamknął je, rozkazał podnieść ręce do góry i przeprowadził rewizję osobistą, najwyraźniej szukając broni. Trzech innych esesmanów rewidowało pakunki trzech moich poprzedników, którzy zabrali je z sobą. Teraz już nie żałowałem ani teczki, ani jej zawartości. Zbir z zakasanymi rękawami i mocno owłosionymi rękami po przeprowadzeniu rewizji, podczas której nic nie znalazł, wyrzucił mnie na peron. Nie obeszło się to oczywiście bez poczęstunku słownego i kopniaka w tylną część ciała. Na peronie zaopiekował się mną granatowy policjant, który zatrzymał mnie, nie wyjaśniając, co będzie ze mną dalej. Dopiero gdy za chwilę wyszło jeszcze dwóch mężczyzn w podobny jak ja sposób, policjant wyprowadził nas przed budynek dworcowy i polecił iść w kierunku miasta. Obok, po lewej stronie budynku, stało znane wszystkim auto, a przy nim trzech zbirów z automatami. Oddaliłem się od dworca, stanąłem na moście i obserwowałem, co się będzie dalej działo i co będą robić z ludźmi, którzy przyjadą od strony Tarnowa. Może po półgodzinnym czekaniu nadszedł pociąg od Tarnowa całkiem pusty. Tylko w wagonach dla Niemców siedziało kilku pasażerów. Od przygodnie spotkanych znajomych dowiedziałem się, że podobny los spotyka jadących od Tarnowa w Słotwinie i Brzesku i że trwa to już od samego rana. Jeszcze nie zakończono rewizji pasażerów pociągu pospiesznego, gdy nadszedł pociąg osobowy, który, podobnie jak nasz, został natychmiast otoczony przez ukrytych Niemców i znowu wszystkich Polaków wpędzono do poczekalni. Pomyślałem sobie, że jeżeli dotychczas moja teczka nie została zauważona, to znajdą ją dopiero po skończeniu rewizji nowo przybyłych, a więc co najmniej za dwie godziny. Poprosiłem naszych ludzi z Bochni, ażeby przeprowadzili wywiad, kiedy znaleziono teczkę i jaką reakcję wywołała jej zawartość, po czym udałem się do Stanisławie, następnej stacji za Bochnią, i powróciłem do Krakowa. Z opowiadania bufetowej znajomi dowiedzieli się, że gdy znaleziono teczkę, komendant owych poszukiwaczy wściekał się na swych podwładnych, że pozwolili uciec ptaszkowi w tak łatwy sposób. Okazało się, że więcej było takich pasażerów, którzy pozbyli się niebezpiecznych pakunków w podobny jak ja sposób, tylko że z innym towarem. W zimie 1943/44 r. wysłano mnie do Zakopanego po odbiór poczty, przywiezionej przez łącznika z Węgier. Do Zakopanego przybyłem pod wieczór i udałem się pieszo w kierunku Doliny Chochołowskiej. Po drodze napotkałem patrol grentzschutzu, który, po sprawdzeniu dowodów, puścił mnie wolno. Ciemno już było, gdy doszedłem do restauracji, gdzie, po uzgodnieniu hasła, miałem otrzymać pocztę. Tymczasem zostałem oddany przez dwie młode niewiasty w ręce jakiegoś górala, który jemu tylko znanymi wertepami poprowadził mnie z powrotem do Zakopanego, a raczej przysiółka Zakopanego, gdzie odebrałem to, po co przyjechałem. Następnego dnia rano gospodarz - jeśli się nie mylę, nazywał się Stopka - odwiózł mnie sankami do stacji. Część poczty miałem w teczce, a część poupychałem koło siebie. Do pociągu wybrałem się tak wcześnie, ażeby być pierwszym, co pozwoliłoby mi pochować część rzeczy w znanych mi dobrze schowkach wagonowych. Okazało się jednak, że w wagonach byli już ludzie i nie było możliwości schowania czegokolwiek. Nie znajdując innego wyjścia, usiadłem w kącie przy oknie, teczkę zasłoniłem plecami i postanowiłem się nie ruszać, ażeby nie zwracać uwagi na pewne nierówności mojej figury. Wreszcie pociąg ruszył. Sprawiło mi to pewną ulgę. Kilka stacji przejechaliśmy spokojnie w wypełnionym po brzegi wagonie. Dopiero gdy pociąg ruszył ze stacji Lasek, do naszego przedziału weszło trzech "truposzów" z psem i tak się ustawili, że nie było mowy o jakimś odrzuceniu czegokolwiek. Czwarty zaś, który wszedł za nimi, przeprowadzał rewizję pakunków i sprawdzał dokumenty. Zrobiło mi się zimno. Nie obawiałem się sprawdzania dokumentów, ponieważ wiedziałem, że legitymacja firmy współpracującej z organizacją "Todta" i rozkaz służbowego wyjazdu powinny podziałać na Szwaba uspokajająco. Ale co będzie, jeśli każe mi powstać i zainteresuje się teczką? Starałem się zachować spokój i dla dodania sobie pewności obojętnie patrzyłem w okno, nie zwracając uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Czułem jednak, że się pocę i nogi mi tak dygocą, że nie mogę sobie z nimi poradzić. Jednakże, gdy zbliżała się na mnie kolej, powoli opanowywałem się. Wreszcie nie wstając, podałem dokumenty do sprawdzenia i czekałem, co będzie dalej. Nie patrzałem nawet na Niemca. Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, co mnie czeka, jeśli każe mi powstać. Pies - zła bestia - odbierał mi wszelką nadzieję na spróbowanie ewentualnej ucieczki. Starałem się usilnie o niczym nie myśleć. Wreszcie "truposz" popatrzył na półkę nade mną i widząc, że nie ma tam paczek, oddał mi dokumenty. Jednak niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Siedzący naprzeciw mnie pasażer miał na półce potężną belę materiału samodziałowego, z którym nie mógł sobie poradzić. Obawiałem się, że "truposz" każe mi powstać, żeby zrobić miejsce do swobodnego skontrolowania owej beli. Na szczęście, pasażer ten miał zezwolenie na produkowanie materiałów samodziałowych, pozostawiono go więc w spokoju, oczywiście ku mojej zrozumiałej radości. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy skończyła się rewizja. Z przedziału nie zabrano nikogo. Do Chabówki dojechaliśmy spokojnie. Zaraz za Chabówką ten sam zestaw "truposzów" wpadł ponownie do przedziału i cały ceremoniał odbywał się w taki sam sposób jak poprzednio. Potem znów do Kalwarii mieliśmy spokój, a za Leńczami powtórzyło się to samo. Nie mogłem już wytrzymać nerwowo, toteż gdy pociąg przybył do Borku Fałęckiego, porwałem ukrytą teczkę i prawie wyskoczyłem z pociągu, nie zważając na uwagi potrącanych przeze mnie pasażerów. Z podobną misją udałem się do Zakopanego jeszcze dwa razy. Później, ponieważ były to sprawy Delegatury, pocztę odbierała ode mnie łączniczka z Warszawy, "Teresa". Gdy już kol. Jan Mazurek-"Wojnar" powrócił do zdrowia, przydzielono mnie komendantowi naszego okręgu BCh do spraw specjalnych. Po zamordowaniu (przez akowców) kol. Kazimierza Wątróbskiego-"Sępa", dowódcy oddziału partyzanckiego BCh na obwód nowosądecki i gorlicki, zostałem wysłany do powiatu nowosądeckiego dla przeprowadzenia śledztwa i ustalenia przyczyn jego śmierci. Okazało się, że był to mord polityczny, do którego doprowadziła nienawiść do Batalionów Chłopskich. Była to konsekwencja polityki prowadzonej przez dowództwa akowskie w stosunku do chłopskich jednostek wojskowych. Śledztwo prowadziłem dwa miesiące, rozmawiałem ze wszystkimi świadkami mordu, zbadałem wszystkie okoliczności, jakie zaszły przed dokonaniem mordu, przeprowadziłem wizję lokalną i stwierdziłem, że nie może być mowy o prawdziwości rozpuszczanej pogłoski, jakoby "Sęp" był nie rozpoznany w momencie oddawania do niego strzału. Mordercy bowiem bardzo dobrze go znali, a widoczność była tak doskonała, że tego rodzaju tłumaczenie sprawców morderstwa było tylko wykrętem. Morderstwo Wątróbskiego przypomniało mi sprawę mojego wyroku, która leżała w Komendzie Głównej AK do lata 1944 r. Została odnaleziona dopiero wtedy, gdy doszło do rozmów o scaleniu na naszym terenie Batalionów Chłopskich z Armią Krajową. Wtedy to zostałem wezwany do Warszawy przez Stanisława Kotera-"Porębę", szefa sztabu Komendy Głównej Batalionów Chłopskich, na spotkanie z przedstawicielem Komendy Głównej AK. W obecności Kotera i ówczesnego komendanta inspektoratu bielsko-bialskiego AK przedstawiciel Komendy Głównej AK wyraził z tego powodu ubolewanie, a że wszyscy winni już nie żyli, wiąc ja także uznałem tą sprawę za zakończoną. W GŁĘBOKIM HOŁDZIE W bezpośredniej pracy pod obozem straciło życie siedmiu członków naszej grupy: Anna Szalbut-"Rachela"-"Hela Wodecka"; Helena Płotnicka"Hela"; Adam Jędrzejowski-"Zawrat"; Kazimierz Jędrzejowski-"Kazek"; Franciszek Żurek-"Witalis"; Siuta z "Młodego Lasu" i Piotr Jarzyna"Jacek". Wielu z naszych ludzi musiało się ukrywać przed gestapo, które tropiło ich po całym przyobozowym terenie, zmuszając do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Poza mną, "Rachelą" i "Kazkiem", którym gestapo deptało wprost po piętach, musieli się ukrywać: Karol Petkowski, Jan Siuta, Kuźma, Celina Baścikowa, Antoni Mitoraj, Naglik i Stefan Wronka. Mnie, jak już wspomniałem, udało się uciec z aresztu, wylizać z ran postrzałowych, a nawet brać nadal udział w pracy konspiracyjnej na innym terenie. Zemsta rozwścieczonego okupanta dosięgła i wielu więźniów utrzymujących kontakty z naszą grupą, jak również z ludźmi, którzy przychodzili z pomocą pod obóz. Składam głęboki hołd pamięci tych wszystkich, co po obu stronach kolczastych drutów życiem swoim przypłacili niesienie pomocy głodnym i bestialsko maltretowanym ludziom w pasiakach. Chyląc głowę przed niezwykłym poświęceniem i bohaterstwem pomordowanych członków naszej grupy, pragnę symbolicznie przybliżyć Czytelnikowi postacie czterech osób, których ciała zostały spalone w obozowych krematoriach, a prochy powiększyły wstrząsające swym tragizmem pryzmy popiołów pozostałych po więźniach Oświęcimia. HELENA PŁOTNICKA-"HELA" Gdy poszukiwałem ludzi do codziennej pracy pod obozem, polecono mi Helenę Płotnicką, zwykłą wiejską kobietę, żonę górnika pracującego w kopalni Brzeszcze, matkę pięciorga dzieci, jako osobę najbardziej do tego odpowiednią, a nawet mającą już pewne doświadczenia z samorzutnie podejmowanej pomocy więźniom. Wkrótce po przystąpieniu do grupy BCh, powstałej dla niesienia stałej, zorganizowanej pomocy dla obozu, wysunęła się na pierwsze miejsce jako człowiek zdolny do niezwykłych poświęceń i wykazujący w niebezpieczeństwie nieustraszoną odwagę, graniczącą prawie z szaleństwem. Często zabierała z sobą pod obóz swoją nieletnią córkę, Wandę, a nawet woziła żywność w dziecinnym wózku pod pozorem spaceru ze swymi małymi dziećmi. Trudno mi własnymi słowami oddać jej stosunek do nieszczęsnych ludzi w pasiakach i jej pasję ratowania ich od głodu, chorób i osamotnienia, trudno opowiedzieć, jak spalała się w wyścigu ze śmiercią na przy obozowym froncie walki o życie ludzi mordowanych w bestialski sposób za drutami Oświęcimia. Może fragmenty relacji Wł. Kożusznikowej, najbliższej współpracowniczki Heleny Płotnickiej, w których opowiada ona o różnych wydarzeniach z ich wspólnej pracy pod obozem, przybliżą czytelnikowi obraz tej niezwykłej kobiety: "(...) Pewnego dnia poszłyśmy z Helą na poszukiwanie nowych możliwości podrzucania jedzenia więźniom. Klucząc między domami i po zapłociach, usłyszałyśmy śmiertelny krzyk. Kierowane instynktem, skoczyłyśmy do pobliskiej stodoły, w której, na nasze szczęście, znajdowało się trochę słomy. Ukryłyśmy się i przez szpary między deskami wpatrywałyśmy się w stronę, skąd dochodził już nie krzyk, ale wycie człowieka w śmiertelnych boleściach. W pewnej chwili zza zakrętu wyłoniła się kolumna więźniów. Jednego z więźniów szarpały psy i strażnicy bili bykowcami. Reszta szła z pospuszczanymi głowami, a na twarzach ich malowała się beznadziejność i martwota. Gdy bity więzień upadł na ziemię, znowu otrzymał nową serię uderzeń i znów psy darły na strzępy ubranie i ciało nieszczęśliwca. Gdy komando więźniów znikło już z naszych oczu, próbowałyśmy wyjść z ukrycia. Wtedy jednak okazało się, że więźniowie nie odeszli od naszej stodoły nawet na odległość 100 metrów. Trudno było odgadnąć, w jakim celu się zatrzymali. Widziałyśmy tylko, jak esesmani, na rowerach i konno, jeździli tam i z powrotem. Po dłuższej chwili Hela powiedziała: - Wszystko jedno, wyjdźmy ze stodoły, może uda się nam coś zrobić. Szkoda marnować czas i to, co przyniosłyśmy z sobą. W tym właśnie momencie usłyszałyśmy w stodole rozmowę niemiecką, a koło stodoły - polską. Widocznie w tym czasie, kiedy siedziałyśmy ukryte w słomie, Niemcy weszli do stodoły. W obawie, że nas usłyszą, wstrzymałyśmy oddech, a serca waliły nam, aż dzwoniło w piersiach. W pobliżu stodoły było słychać jakieś pukanie i odrywanie desek. Nagle usłyszałyśmy słowa: - Rysiek, pioruna jasnego, nie oderwę. - Mnie też nie idzie - odpowiada drugi głos. - Co to z człowieka zostało! - Nie poddawajcie się, chłopcy - mówi trzeci - musimy to zrobić, na pewno tu podłożą, jestem tego pewny. Znam tę czarną, ona nie zawiedzie. Obie są sprytne i odważne, a tak domyślne, że na migi wymiarkują, czego my chcemy. One tu są gdzieś niedaleko i na pewno widzą, co my robimy, i domyślają się, że przygotowujemy dla nich schowek. Słysząc to Hela wychyliła głowę i powiedziała: - Nie da się. Esesmani są oparci o przegrodę. Trzeba nam czekać, aż odejdą. Cholernie się czas dłuży. Po jakiejś chwili zwróciła się do mnie ze słowami: - Po co my to robimy, powiedz, Włada? Boję się nieraz strasznie, a jednak coś mnie zawsze do nich tak ciągnie, że nie mogę się oprzeć pokusie. Wtedy ja zadałam jej pytanie: - Helu! A jak by nas złapali i tak bili jak tego więźnia, to co byś zrobiła? - Nic nie powiem, jakem Płotnicka. Boję się, ale jak ich zobaczę, coś się we mnie dzieje. Sama nie wiem co. Wiem tylko, że ich strasznie nienawidzę, a tych drugich kocham i choć się boję, pójdę wszędzie w dzień i w nocy. Gdy wreszcie po oderwaniu dwóch desek esesmani i więźniowie odeszli, zostawiłyśmy w tym miejscu chleb i margarynę i zapłociami, a następnie przez pola wycofałyśmy się z zakazanego terenu. (...) "Opiekun", poinformowany o możliwości nawiązania kontaktu z ogrodnictwem, bez wahania wyraził na to zgodę i polecił, byśmy jeszcze tej nocy udały się do Rajska. Radził, byśmy na pierwszy raz wzięły niewielką ilość żywności i napisał karteczkę do więźniów, chcąc nawiązać z nimi kontakt korespondencyjny. Po odejściu "Opiekuna" każda z nas spakowała swoje pinkle i w gorączkowym napięciu patrzyłyśmy na zegar, kiedy wybije 12, tzn. godzina wymarszu. Noc była ciemna i trochę mglista. Gdy skończyły się zabudowania wsi i trzeba było iść przez pola, ogarnął nas strach. Modląc się, szłyśmy cichutko jak duchy, pchane naprzód, mimo strachu, jakąś niewidzialną siłą, której się nie było można oprzeć. Chcąc dojść niepostrzeżenie do Rajska, na terenie którego mieściło się ogrodnictwo, trzeba było iść przez pola, stawy i poza opustoszałymi po wysiedleniu ludności domami, a następnie przejść prawie przez całą wieś Rajsko, z ciągle zjeżonym włosem na głowie, ze znanym nam już charakterystycznym uciskiem w gardle i nerwowymi przywidzeniami, słowem, krótko mówiąc, z "duszą na ramieniu". Krwawa łuna, unosząca się nad Brzezinką, przesłonięta mgłą, potęgowała zgrozę, paraliżując nie tylko myśl, ale i siły fizyczne do tego stopnia, że pinkle niesione na plecach stawały się stokroć cięższe niż były w rzeczywistości. W dodatku, nie znając dobrze drogi, raz po raz, jak nie ja, to Hela, upadałyśmy na ziemię i wydawało się nam, że robimy to z takim hałasem, jakby to sto koni pędziło. Na domiar złego, w okolicy Buczaków (nazwa przysiółka Wilczkowice) Hela, która szła pierwsza wąską ścieżką po grobli, w pewnej chwili straciła równowagę i znikła w ciemności. Stało się to tak nagle, jak gdyby się w ziemię zapadła. Strach porwał mnie w objęcia i pchał co sił do tyłu, aż prawie bez życia runęłam jak długa na grobli. Jak długo leżałam, nie wiem Dopiero głos Heli: "Włada, co robisz?" przywrócił mi świadomość. Podniosłam się, zawróciłam i zobaczyłam Helę stojącą na grobli i wykręcającą suknię z wody. Wtedy dopiero porwał mnie dziki śmiech, którego nie mogłam opanować, mimo że wiedziałam o konieczności zachowania ciszy. Szybko jednak doprowadził mnie do porządku poważny głos Heli i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Gdyśmy już doszły na teren ogrodnictwa, w żaden sposób nie mogłyśmy odnaleźć wskazanego nam przez więźnia ustępu. Musiałyśmy czołgać się na czworakach, ponieważ w oddalonym o 150-200 metrów gminnym domu mieszkali esesmani, a cały dom dookoła był oświetlony silnym światłem elektrycznym i strzeżony przez psy. Po dłuższej chwili nareszcie znalazłyśmy ustęp. Wtedy Hela szybko podzieliła role. Ja pilnowałam, a Hela weszła do ustępu. Odnalazła schowek, przeszukała go, zabrała mały pakiecik, pozostawiła żywność i ze słowami: "Jestem cała mokra" wyszła na zewnątrz. Widocznie zrobiło się jej słabo, bo oparła się o ścianę i milcząc patrzała gdzieś w dal, trochę uśmiechnięta, jak gdyby zobaczyła coś przyjemnego. - Wreszcie jestem szczęśliwa... - wyszeptała w ciszy. Lekko unoszone radością, której nie da się opisać, powracałyśmy do domu. W domu Hela przeczytała kartkę, w której Janek pisał: "Potrzebuję lekarstw, listy wyślijcie do rodzin na wskazane adresy; obok żółtego murowanego domu jest dom drewniany, tam pracują stolarze. Tam składajcie na strych. Będzie przystawiona drabina. Pamiętajcie o nas". (...) Więźniowie prosili o czysty spirytus do celów leczniczych. "Opiekun" zawsze zostawiał dla nas w aptece u pani Bobrzeckiej pewną ilość spirytusu. Także ważniejsze lekarstwa, które nie mogły zaraz odejść do obozu, przechowywała Bobrzecka w swej aptece. Pewnego dnia Hela poszła do apteki i przyniosła pół litra spirytusu, a wieczorem wzięłyśmy coś tam jeszcze z sobą i ruszyłyśmy w drogę do ogrodnictwa. Droga była uciążliwa, ponieważ napadało dużo śniegu. Tej nocy mróz także był dość duży. Tego wieczoru, mimo że skradałyśmy się bardzo cicho i ostrożnie dość głębokim rowem, poczuły nas psy i zaczęły trochę ujadać. Przycupnęłyśmy w rowie i czekałyśmy, aż się uspokoją. Leżąc na brzuchach, obserwowałyśmy, co się dzieje wokół domów zamieszkałych przez esesmanów. W pewnej chwili o małośmy nie krzyknęły. Bo oto otwarły się drzwi pobliskiego klozetu, a w drzwiach stanęło coś białego. Po chwili same drzwi się zamknęły i znowu zostały odepchnięte, i znowu coś białego w nich stanęło. Zaczęło nas to denerwować. - Włada - odezwała się Hela - na pewno nas pilnują. Co teraz zrobimy? Uciekać nie ma gdzie, bo ten w klozecie nas zobaczy i narobi alarmu. Trudno, trzeba czekać i przekonać się, co to tam jest w ustępie, chociaż leżenie na śniegu nie jest przyjemne. Nagle drzwi ponownie się otworzyły i mężczyzna w kalesonach, odziany kocem pobiegł w stronę domu. Psy narobiły trochę hałasu, więc wykorzystałyśmy to, porwałyśmy się z tobołkami i szybko wpakowałyśmy je do schowka w opuszczonym domu. Ponieważ spirytus miał być schowany w schowku w tym właśnie klozecie, przeto wyszłyśmy z domu i skradałyśmy się w kierunku klozetu. Wtem Hela zauważyła dwu esesmanów, idących w naszą stronę. Wskoczyłyśmy do sieni najbliższego domu. Na szczęście, stała tam oparta o ścianę drabina. Hela wskoczyła po drabinie na strych pierwsza, a ja za nią. Ponieważ drabina trochę się przechyliła, zatoczyłam się i spirytus wypadł mi z ręki na podłogę w sieni. Ja jednak wskoczyłam na strych. Ledwie Hela zdążyła podciągnąć drabinę do góry, a tu Niemcy, zwabieni hałasem rozbitej flaszki, stanęli w drzwiach sieni. Leżymy na brzuchach i trzymamy mocno drabinę, by nie spadła do sieni. Nie da się opisać tego, cośmy wtedy przeżywały. Czułyśmy, jak chustki podnosiły nam się na głowach, tak nam włosy dęba stanęły. Esesmani oświetlili sień latarkami, popatrzyli na rozbitą flaszkę, po czym wyszli przed dom i coś do siebie szeptem mówili. My, trzymając drabinę, modliłyśmy się gorąco. Nie pamiętam już, jakimi słowami, ale wiem, że ze łzami błagałam Boga o ratunek. Rozpacz nasza była straszna, kiedy jeden ze stojących przed domem esesmanów gwizdnął. Hela kurczowo chwyciła mnie za rękę i szeptem przeszywającym serce, tyle w nim było bólu, powiedziała: - Włada, nasze dzieci... Na gwizd wyszło z domu jeszcze kilku esesmanów, weszli znowu do sieni i, świecąc latarkami, patrzyli na rozbitą flaszkę i powtarzali: - Sznaps, sznaps... Jeden z nich odszedł i za chwilę powrócił z psem. Wtedy zdenerwowanie Heli doszło do takich granic, że zaczęłam się o nią niepokoić. Padła na kolana i zaczęła dawać jakieś znaki. Raz siadała, to znów klękała, wymachiwała rękami, groziła komuś. Bałam się, że zwariowała. Ja także byłam pewna, że to już ostatnia nasza droga do Rajska. Z rozpaczą myślałam o mężu, o dziecku, których już pewnie więcej nie zobaczę. Kochałam ich teraz podwójnie. Cichy szloch, hamowany dotąd siłą, wyrwał mi się z krtani. Hela także płakała. Nic dziwnego - matka pięciorga dzieci. Po raz pierwszy pomyślała o nich, bo dotychczas więcej myślała o więźniach. Teraz gorzko zapłakała ta twarda jak stal kobieta. Przeleciała mi wtedy przez głowę myśl, czy chociaż kiedyś wspomni o nas ten czy ów, za których teraz damy życie i osierocimy swoje dzieci, ratując od sieroctwa cudze. Tymczasem esesmani ciągle stali opodal domu, nie wchodząc do sieni. Psy warczały, ale wydawało się nam, że tak jakoś bojaźliwie. Esesmani chyba na zmianę stali pod domem. Zachowywali się tak cicho, że raczej się ich wyczuwało niż słyszało. My na strychu twardniałyśmy na kość z zimna, a oni ciągle stali. Dopiero nad samym ranem całkiem się uspokoiło. Byłyśmy na wpółżywe, gdy po gościńcu dały się słyszeć jadące od Brzeszcz po węgiel furmanki. Nie czując na dole nikogo, postanawiamy zejść ze strychu. Spuszczamy drabinę i cicho jak kotki, boso wyskakujemy na dwór. Powoli, od domu do domu, niekiedy na brzuchach docieramy wreszcie do rowu przy gościńcu. Tak się szczęśliwie złożyło, że gdy byłyśmy już po drugiej stronie gościńca, jechała do Brzeszcz furmanka. Hela, wysoka i śmigła, łatwo wskoczyła na furmankę, a ja ledwie się uczepiłam, gdy przestraszony furman podciął konie, zacinając mnie kilka razy batem. Widząc to Hela, przyskoczyła do niego i przystawiając mu klucz do głowy, rozkazała zwolnić i trzymać gębę w porządku. Furman widocznie coś słyszał, że dzisiejsze kobiety potrafią być także dobrymi żołnierzami, bo z respektem wstrzymał konie i wreszcie znalazłam się na wozie. Furmanką dojechałyśmy do Rajska. Przez całą drogę furman zachował się bardzo przyzwoicie, ale gdy na polnej drodze prowadzącej do Przecieszyna zeszłyśmy z wozu, podciął konie i pomknął ku Brzeszczom. My zaś, wyczerpane przeżyciami, wracałyśmy do Przecieszyna. Po drodze Hela opowiedziała mi, że ile razy idzie do Rajska, zawsze smaruje się psim sadłem, by jej psy nie poczuły. Dowiedziała się o tym sposobie od starego Wróbla i on jej dostarczał sadła. Nic mi o tym nie mówiąc, zawsze brała trochę sadła, by się przed ogrodnictwem posmarować. Nie wiem, czy to pomagało, ale Hela się upierała, że tak, bo nigdy na nas psy nie szczekały zajadle. Jak się ma pecha - ma się go do końca. Jakieś licho zwlokło nas z właściwej ścieżki i zamiast na Sołę, poszłyśmy w przeciwnym kierunku. Gdy zwróciłam uwagę, że źle idziemy, Hela, zdenerwowana, odpowiedziała: - Nie mów nic i chodź, a jak nie, to zostań sobie i siedź do rana, a ja sama pójdę. Po dojściu do Soły Hela prosiła, byśmy trochę odpoczęły, bo czuje się źle i ledwo nogi za sobą wlecze. Usiadłyśmy i mimo że ziemia była mokra, odczuwałyśmy wielką rozkosz. Siedząc obok siebie, rozmawiałyśmy szeptem. Nerwy nasze trochę niedomagały, toteż gdy się tylko coś gdzieś poruszyło, instynktownie tuliłyśmy się do siebie jak dzieci i wsłuchiwały z trwogą, drżąc na całym ciele. Może po półgodzinnym odpoczynku namawiałam Helę do dalszej drogi. Strach jednak zużywa o wiele więcej sił niż najcięższa praca, toteż Hela, ta Hela, która zawsze była silna i wytrzymała, odrzekła, że nie może się ruszyć i nie pójdzie stąd, choćby tu sam diabeł miał przyjść. Bodźce strachu są jednak bardzo silne. Ledwie bowiem zdążyła wypowiedzieć te słowa, zerwała się, jakby ją ktoś podrzucił do góry. Prosto na nas ktoś szedł. Słychać było wyraźnie niemiecką mowę. - Do Soły! - szeptem rozkazuje Hela. Choć Hela mówiła szeptem, czuło się w jej głosie taką siłę, której mimo woli poddawał się każdy natychmiast. I chociażby się wiedziało, że trzeba iść na pal, trudno byłoby oprzeć się tej sile rozkazu, popartego jakimś dziwnym błyskiem jej oczu. Gdy tak pędziła przed siebie, wydawało się, że nie dotyka nogami ziemi i nie zważa na nic i na nikogo. Nic też dziwnego, że po dojściu do koryta Soły, bez zastanowienia weszła w wodę i oddalała się od brzegu. Gdy doszłam na skraj wody, z przerażeniem spostrzegłam, że wymachującą rękami i chwiejącą się Helę woda zaczyna podrywać i znosić. Naraz, chcąc zawrócić do brzegu, pośliznęła się i wpadła do wody. Zerwała się natychmiast i woła: - Włada, ratuj, topię się! Włada, zlituj się, chodź do mnie! Głos jej rozkazujący, spotęgowany teraz dramatyczną walką o życie, był straszny. Daremnie się opierałam, daremnie mówiłam sobie, że nie pójdę, bo nie umiem pływać, daremnie przypominałam sobie męża, dziecko, młodość... Głos Heli był silniejszy - i za chwilę znalazłam się przy niej. Sczepione razem, powoli posuwamy się naprzód i wychodzimy z wody. Co za pechowa noc! Jesteśmy szalenie zmęczone, więc siadamy na kamieniach, obojętne na wszystko. Mamy tylko jedno pragnienie - wypocząć za wszelką cenę. Jednakże, pędzone strachem, po chwilowym odpoczynku zrywamy się i idziemy koło samej wody, potykając się na kamieniach jak dwa dziady z torbami na plecach... Prawdopodobnie myśli nasze biegły w jednym kierunku, bo gdy weszłyśmy do lasu jawiszowickiego, nic nie mówiąc do siebie, rozpłakałyśmy się jak dzieci. Stojąc oparte o drzewo, przyrzekałyśmy sobie, że już więcej nie pójdziemy. (...) Bywały i takie sytuacje, kiedy, gonione przez straże obozowe czy żandarmów, rozdzielałyśmy się i każda uciekała w innym kierunku. Raz po takim wypadku długo szukałam Heli i wreszcie znalazłam ją w kościele. Modliła się tak, że nawet nie zauważyła, gdy uklękłam obok niej. Nie przeszkadzałam jej. Po chwili ocknęła się. - Jesteś - powiedziała z wielką radością. - A ja myślałam, że już po tobie i modliłam się za ciebie. Innym znów razem, ścigana przez żandarma, ledwie zdołałam mu się wymknąć, ale zdawało mi się, że Hela wpadła. Zbożem podeszłam pod dom Heli i przez chwilę wpatrywałam się w okna i drzwi, czy nie zobaczę kogoś z domowników lub też nie zauważę czegoś, co by mnie zorientowało w sytuacji. Po półgodzinnej obserwacji, nie zauważywszy nic podejrzanego, podeszłam pod dom. Córka Wanda, zbudzona pukaniem, wpuściła mnie do domu. Razem pospiesznie zabrałyśmy się do usuwania wszelkich dowodów kontaktu z obozem. Już prawie wszystko było gotowe, gdy Hela weszła do domu. Boże, jak ona wyglądała! Odzież na niej w strzępach, mokra, ubrudzona na rdzawo. Ona cała pokaleczona, włosy w nieładzie, twarz spopielała, tylko te oczy, oczy Heli, głębokie jak nieskończoność, jarzyły się tak dobrze mi znanym blaskiem. (...) Częstokroć osaczona, wymyka się jak duch z potrzasku i ucieka przez pola w rozwianym płaszczu, podobna do zjawy pędzącej w nieznaną dal. Opowiadali górnicy, że gdy wracali z pracy, często ją spotykali. Nagle wyrastała przed nimi jak spod ziemi i znikała, jakby się znowu zapadała pod ziemię lub rozwiewała w nicość wśród ciemnej nocy. Zdarzyło się raz, że uciekając przed ścigającym ją patrolem, wpadła do stawu, ażeby się ukryć w szuwarach. Gdy niebezpieczeństwo minęło i wychodziła z ukrycia, wyglądem swym i niespodziewanym pojawieniem się nad brzegiem stawu tak wystraszyła górników powracających z nocnej zmiany z Brzeszcz, że ci, przerażeni, zaczęli przed nią uciekać. Ona zaś biegła za nimi, bo wśród ciemnej nocy i stawów przyjemniej jej było widzieć przed sobą żywych ludzi. Śmiała się później, gdy przesądni górnicy opowiadali, że w stawie straszy i że można w nocy zobaczyć pokutującą tam kobietę, czarną, wysoką, o błyszczących oczach". Były więzień oświęcimskiego obozu, dr Stanisław Kłodziński, noszący nr 20091, tak m.in. pisze o działalności Płotnickiej: "Jeden z punktów przerzutowych leków i materiałów konspiracyjnych obozu I stanowiło komando ogrodników w Rajsku. Łączniczka, mieszkanka Przecieszyna, Helena Płotnicka i jej córka Wanda Płotnicka przekradały się nocą wprost do warsztatów obozowych w ogrodnictwie i podrzucały tam przez uchylane okno nielegalne korespondencje, lekarstwa i żywność. Było to równoznaczne z możliwością złapania, gdyż na tym terenie mieszkali esesmani". A oto jak wspomina Płotnicką dostarczająca jej żywność dla więźniów Irena Kawalanka (Kahanek): "Otóż zaczyna się palić grunt pod nogami p. Heli. Łapią ją raz - mają ją na oku. Komendant Fryc mi mówi, że "Frau Płotnicka", to się doigra, gdyż najbardziej na nią cięty jest policjant Pehlke czy Pachlke. Mówię jej: "P. Helu, niech pani uważa, niech pani nie chodzi już", a ona: "Nie, nie! Muszę, mnie potrzebują, ja bym nie mogła spać spokojnie, gdybym im oośkolwiek nie pomogła". To była fanatyczka, dla niej nie istniał dom, mąż, dzieci, tylko obóz. Robiła na mnie niesamowite wrażenie. Nieraz sobie myślałam, że ona chyba coś zażywa, bo człowiek normalny nie byłby zdolny samochcąc iść w gniazdo os. Była to kobieta o niesamowitej odwadze i niewyczerpanych siłach. Jej piękne oczy fascynowały mnie. Byłam dla niej pełna podziwu i szacunku". W końcu spalił się grunt pod stopami nieustraszonej Heli Płotnickiej. Za ratowanie więźniów skazanych na straszną śmierć w obozie została aresztowana wraz z córką Wandą i osadzona w obozie oświęcimskim wśród tych, którymi przez parę lat opiekowała się jak rodzona matka. I tam, podobnie jak na wolności, szuka możliwości ratowania swych współtowarzyszy obozowych oraz ludzi naszej grupy. Przysyła ostrzeżenia naszym ludziom poszukiwanym przez gestapo, stara się informować więźniów współpracujących z nami o przebiegu śledztwa, a nawet, kierowana jakąś wprost wszechmacierzyńską miłością do ludzi, chciałaby dzielić się z więźniami obozową kromką chleba. Więzień Jan Winogroński, noszący nr 8235, tak min. pisze o niej w swoich wspomnieniach, znajdujących się w Państwowym Muzeum w Oświęcimiu: "W owym czasie wprowadzono spacery dla więźniów cywilnych na podwórku przy bloku 11. S. p. Helena Płotnicka starała się odnaleźć mnie, ale było to połączone z ryzykiem, gdyż nie wolno było zbliżać się do okien. Mimo wszystko udało się nawiązać kontakt. Mimo braku żywności śp. Helena chciała oddać ostatni kawałek chleba i jakoś wykombinowane papierosy". Maltretowana długotrwałym, ciężkim śledztwem w bloku 11, nie wydała nikogo ani niczego nie ujawniła. W końcu przeniesiono ją do obozu kobiecego w Brzezince, gdzie zachorowała na tyfus i umarła na kilka tygodni przed uwolnieniem obozu. Ostatni hołd, zanim wrzucono ją do krematorium, oddały jej znajdujące się w obozie wiciarki z BCh, owijając jej zwłoki w białe prześcieradło. ANNA SZALBUT-"RACHELA"-"HELA WODECKA" Wzrastała w wielkiej biedzie w ewangelickiej rodzinie chłopskiej na Śląsku. Była mała, niepokaźna. Sama nieraz obrazowo przedstawiała swoje życie: "Od dzieciństwa miałam biedy po same uszy. Siedziała mi bieda na plecach, aż je skrzywiła..." Była znana na Śląsku Cieszyńskim jako siostra szpitalna, nazywana, nie wiadomo dlaczego, "Rachelą". Nie wiem, czy to wzrastanie w ciągłym niedostatku i opiekowanie się młodszym rodzeństwem, czy też późniejsza praca w szpitalach wpłynęły na wykształtowanie w niej wybitnie opiekuńczej postawy w stosunku do każdego potrzebującego pomocy lub cierpiącego człowieka. To opiekuńcze podejście do ludzi wyżłobiło nawet jakiś specyficzny rys w jej twarzy. Już przy pierwszym uważniejszym wejrzeniu można było wyczytać w niej skłonność do pochylania się nad cierpiącymi. Wskazała mi ją rodzina Pawła Bobka, cenionego na Śląsku działacza ludowego, gdy rozglądałem się za kimś do pomocy przy poszukiwaniu ukrytych materiałów zrzutowych. Gdy po kilku dniach i nocach bezskutecznego plądrowania terenu przez wiele osób właśnie jej udało się trafić na ukryte materiały, a następnie dzięki niepokaźnemu wyglądowi wynieść je ze strzeżonego przez Niemców miejsca, promieniała z radości. Po tak trudnym "egzaminie" w służbie konspiracyjnej zaproponowałem jej włączenie się do pracy grupy bechowskiej, podejmującej w sposób zorganizowany działalność na przedpolu obozowym. Wrażliwa na ludzką niedolę, zawsze gotowa wspomagać i wspierać innych, z radością przyjęła naszą propozycję i z wielkim przejęciem złożyła przysięgę żołnierza Batalionów Chłopskich. Od tego czasu pochłonięta jest całkowicie sprawą pomocy więźniom. Staje się ich siastrą-pielęgniarką. W opuszczonych stodołach czy innych zakonspirowanych miejscach tuż pod samym obozem robi zastrzyki chorym więźniom, których cichaczem przyprowadzają ich współtowarzysze pracujący poza obozem. Pracująca przez cały okres istnienia naszej grupy pod obozem Władysława Kożusznikowa, tak ją wspomina: "Rachela była to mała, niepokaźna Ślązaczka, ale bardzo odważna. Przychodziła do nas nocą, by w dzień robić zastrzyki specjalnie sprowadzanym z obozu chorym i znów odchodziła w nocy, zabierając z sobą wszystko, co tu było dla "Opiekuna"". "Rachela" podejmowała się różnych prac, bo różne były potrzeby więźniów i różnorodne zadania grupy. Oprócz dawania zastrzyków i robienia więźniom opatrunków zajmowała się zdobywaniem lekarstw i przygotowywaniem paczek do podkładania w ustalone miejsca pod obozem. Wysyłała listy od więźniów do ich rodzin i pełniła funkcję łączniczki naszej grupy na Śląsk. Zachęcała Ślązaczki do masowego robienia rękawic i skarpet dla więźniów, zbierała wśród swych rodaków różne dary w naturze i datki pieniężne na organizowaną przez nas pomoc dla obozu. Jak pielgrzym-kwestarz, niczym ludzkie sumienie, chodziła po domach swoich i licznych znajomych rodziny Bobków, zbierając ofiary na głodujących w obozie. Kwoty zebrane przez nią stanowiły w początkach działalności naszej grupy prawie połowę budżetu pomocowego. W jaki sposób "Rachela" to osiągała, nie dowiemy się już chyba nigdy... Gdy gestapo wtargnęło do domu Bobków, udało się jej dzięki przytomności umysłu i szybkości decyzji, a także wielkiej odwadze wyjść prawie cudem z obstawionego domu. Może jej w tym pomogła także jej niepokaźna sylwetka... "Spalona" jako konspirator na Śląsku, natychmiast bierze się do pracy na innym terenie, a następnie przenosi się do Warszawy, gdzie zostaje łączniczką Komendy Głównej Batalionów Chłopskich. Walcząca Warszawa przyjęła do swych podziemnych szeregów pełną zapału drobniutką Ślązaczkę, przedzierzgniętą teraz w "Helę Wodecką". Zamieszkała w Warszawie na Powiślu. W domu jednak przebywa rzadko. Właściwym jej mieszkaniem stają się teraz pociągi. Opowiadała nam kiedyś, że chociaż ma wpisane w "lewym" dowodzie niemieckim, że jest urodzona w Warszawie, zna tylko te ulice, przy których znajdują się punkty kontaktowe związane z jej konspiracyjną pracą, bo nie ma czasu na zwiedzanie miasta. Jedna z łączniczek Komendy Głównej BCh, Zofia Podkowianka (Wojtasiowa), tak ją wspomina: "(...) "Hela ze Śląska" - jak ją na co dzień nazywałyśmy - igrała z niebezpieczeństwem z uśmiechem na ustach, a po wybrnięciu z ciężkiej sytuacji zawsze chwaliła się: "Dziś mi się znowu udało, wykiwałam Szwabów!" Miała wątłe zdrowie. Życie jej sieroce - jak nam opowiadała - było bardzo ciężkie, dlatego może nie ceniła go wcale..." Często jeździła do Krakowa z tajną prasą centralną, a w drodze powrotnej przywoziła listy więźniów oświęcimskich do ich rodzin. Nigdy chyba nie widzieliśmy jej tak rozradowanej jak w dniu, w którym udało jej się dostarczyć do Warszawy nasienie koksagizu, zwanego przez nas "rzepakiem", rośliny hodowanej na rozkaz Wehrmachtu na terenach przyobozowych w Rajsku pod Oświęcimiem. Z rośliny tej, jak twierdzili pracujący przy jej uprawie więźniowie, Niemcy mieli wyrabiać kauczuk. Więźniowie wręczyli nam partię nasion wraz z instrukcją hodowlaną. "Rachela", choć zawsze bardziej tajemnicza w działaniu niż nawet wymagała tego konspiracja, tym razem gotowa była rozpowiedzieć wszystkim swoim współpracownikom w Warszawie i w Krakowie, jaki to skarb wiezie w tym osobliwym zawiniątku, przylegającym pod odzieżą do jej ciała. - To się wolnej Polsce przyda. Kauczuk będzie bardzo potrzebny, więc sami go sobie wyhodujemy na polach. Przywiozłam nie tylko nasienie, ale i instrukcję - szeptała z rozpierającą ją radością. Wzruszała ją postawa więźniów, którzy, choć sami skazani na tak straszliwą osobistą niedolę, myślą o potrzebach przyszłej Polski. "Hela" zajęta tyloma nowymi, różnorodnymi sprawami, nie zapomina o więźniach. W grudniu 1942 r., przed samymi świętami Bożego Narodzenia, przyjeżdża pod obóz, pomagając przetransportować przez granicę przywiezioną pociągiem z Warszawy dużą partię lekarstw. Całe noce potem dzieliła je i pakowała w odpowiednio zestawione paczki, przygotowując do przerzucenia na teren obozu. Na takich zajęciach upłynęła jej noc z 29 na 30 grudnia, ostatnia noc w jej życiu. Nad ranem, zmęczoną i śpiącą jeszcze, nachodzą żandarmi. Próbuje się im wyrwać, a nuż uda jej się tak jak za pierwszym razem na Śląsku? Wykorzystuje odpowiednią chwilę i błyskawicznie dopada schodów, ale dosięgają ją strzały z żandarmskiej broni... Pada na placówce przyobozowej, jak gdyby tu właśnie musiała wrócić po śmierć... Wyznała nam raz, może w przystępie jakiegoś przeczucia, że postanowiła sobie nigdy nie dać się Niemcom zabrać żywą: - Gdybym nie mogła uwolnić się inaczej, to sobie zębami żyły u rąk przegryzę... Nie wzięli jej żywcem. Dotrzymała danego sobie słowa... Tak straciliśmy "Rachelę", człowieka o niezwykłych przymiotach, pierwszego żołnierza BCh w naszej grupie. Komendzie Głównej BCh ubyła jedna z najodważniejszych łączniczek - "Hela Wodecka". "Rachela" zginęła na moich oczach. Zakuty w kajdanki i strzeżony przez żandarmów, nie mogłem przyjść jej z pomocą ani nawet pochylić się nad nią, gdy oddawała ostatnie tchnienie. Popychany szturchańcami, zatrzymałem się tylko na chwilę przy niej, gdy leżała w kałuży krwi, by pożegnać ją chociaż spojrzeniem. Mógłbym przysiąc, że nie ból konania, ale uśmiech wykwitł na jej twarzy. A może ujrzała w strumie niach buchającej krwi własnej powstającą Polskę Ludową... Niemieccy oprawcy, nie mogąc wziąć żywcem dzielnej "Racheli", zabrali jej zwłoki i furmanką zawieźli do Oświęcimia, by wraz z innym: ofiarami hitlerowskiego bestialstwa spalić je w krematorium obozowym. KAZIMIERZ JĘDRZEJOWSKI-"KAZEK" Z ruchem ludowym powiązany był poprzez swego ojca, starego działacza ludowego Adama Jędrzejowskiego z Osieka pod Oświęcimiem Gdyśmy go przyjmowali do naszej bechowskiej grupy przyobozowej miał zaledwie siedemnaście lat. Z jego twarzy o bardzo jeszcze dziecinnym wyrazie przebijała nieprzeciętna inteligencja i odwaga. Miał w sobie jakiś tajemny dar zjednywania sobie ludzi. Kto się raz z nim zetknął, musiał go natychmiast polubić. Współpracująca z nim blisko Wł. Kożusznikowa tak go min. określa: "Kazia lubiłam bardzo. Kto by go nie lubił. Taki młody, a taki odważny. Twardy jak stal, a taki miły i dziecinny". Nie zapomnę nigdy jego rozjaśnionej twarzy i płonących oczu cherubina z obrazu, gdy w stodole składał przysięgę żołnierza BCh. Słowa, które wypływały z głębi jego serca, wypowiadał z odpowiedzialnością dowódcy zahartowanego w krwawych bojach. W pracy wykazywał wielkie zdolności organizacyjne, był zdyscyplinowany i miał wszystkie cechy dobrego konspiratora. Toteż mimo tak młodego wieku jego wybrałem na swego zastępcę. Był moją prawą ręką... Jego odwaga zdumiewała nas wszystkich. Nie znał wprost uczucia strachu. W obliczu niebezpieczeństwa działał szybko i sprawnie jak stary, doświadczony konspirator, o czym może świadczyć choćby takie zdarzenie. W listopadzie 1942 r. w drodze powrotnej z Cieszyna został przyłapany przez żandarmów w pociągu przeznaczonym tylko dla Niemców ("Nur für Deutsche"). Wylegitymowano go i jako podejrzanego wysadzono na stacji Jaworze-Jasienioa koła Bielska. Do czasu przybycia gestapo pilnował go żandarm. Siedząc w poczekalni z żandarmem, Kazik zaczął po niemiecku rozmowę na jakiś pasjonujący temat. (Język niemiecki opanował świetnie, przebywając przez dwa lata w Morawskiej Ostrawie). Żandarm słuchał go z zainteresowaniem i nawet nabrał do niego zaufania, a gdy w pewnym momencie spojrzał w okno, Kazik wykorzystując ten moment, błyskawicznie zarzuca mu szalik na szyję, zaciska mocno i zawiązuje na supeł. Zostawiwszy siniejącego i trzepocącego się z bezsilności żandarma, rozbija stołkiem lampę u sufitu i, nie zatrzymywany przez nikogo, wychodzi na peron. Szybko przedostaje się na drugą stronę torów i co sił ucieka. Dopiero po jakimś czasie zaalarmowana przez żandarma służba kolejowa narobiła niesamowitego harmideru, ale Kazik był już dostatecznie daleko. Pieszo, spokojnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło, przeszedł przez pola do Bielska i pociągiem powrócił do domu. Mimo niebywałego opanowania Kazik był człowiekiem uczuciowym i wrażliwym na ludzkie cierpienie i niedolę. Pewnej grudniowej nocy obaj z Kazikiem obchodziliśmy Harmenże, Pławy i Brzezinkę, by zbadać możliwości podkładania paczek więźniom, a także, by poznać dokładnie topografię terenu przyobozowego, jak również rozmieszczenie sił wartowniczych, co musiało nam być jak najdokładniej znane jako odpowiedzialnym za robotę pod obozem tym bardziej, że ciągle liczyliśmy się z możliwością zbrojnego uderzenia na straż obozową. Oczywiście chodzenie wśród ciemnych, mglistych nocy, wdychanie dymów i swędu z masowo palonych ciał i patrzenie na krwawe łuny nie zachęcały do nocnych wędrówek pod obóz. Wrażliwa natura Kazika burzyła się na widok tych potworności. Gdyśmy owej nocy stali między opuszczonymi domami w Brzezince i z trwogą patrzyli na to wszystko, co się wokół działo, w pewnym momencie Kazik, jak gdyby przeczuwając, że i jego młode życie zostanie bestialsko przerwane, zwrócił się do mnie ze słowami: - Wojtek, kto wie, czy i my tak niedługo nie wylecimy dymem w powietrze? Wszak to wszystko, co robimy, może się tu zakończyć. - Chciał jeszcze coś więcej powiedzieć, ale obawiając się może, że go posądzę o tchórzostwo, pośpiesznie dodał: - Nie myśl, że się boję. Ale to wszystko nie jest na pewno takie proste dla tych, którzy tu przychodzą z dalekich nieraz stron i nie ma już dla nich innego wyjścia jak tylko w ten sposób. Nagle ostry strzał, jeden, drugi, trzeci przeszył powietrze. Widocznie kfoś, doprowadzony do ostateczności, poszedł na druty, by zakończyć swą mękę... Staliśmy zasłuchani w odgłosy nocnego życia w obozie, gdy na oświęcimskim kościele wybiła godzina 12. - Najwyższy czas, Kazik, do powrotu - powiedziałem do młodziutkiego kolegi, by przerwać mękę, wyraźnie malującą się na jego wrażliwej, bladej z przejęcia i ze zgrozy twarzy. Kazik był serdecznie przywiązany do swoich rodziców. Gdy Niemcy aresztowali mu ojca i osadzili w więzieniu, gdzie zachorował na tyfus i zmarł, Kazik zaciął się w swoim synowskim bólu, zapracowując się do ostatnich granic ludzkiej wytrzymałości. Stroskaną matkę pocieszał, jak umiał, i otaczał czułą opieką. Nie zachwiał się także ani na chwilę w swej niezłomnej postawie pod ciosem pierwszych uderzeń wroga w naszą grupę. Po zastrzeleniu "Racheli" i moim aresztowaniu stanął na czele grupy i prowadził jeszcze trudniejszą teraz pracę, bo wymagającą zdwojonej ostrożności. A gdy przyszły nowe nieszczęścia - aresztowanie Płotnickiej i osadzenie jej w obozie - i gdy ziemia wprost paliła mu się pod stopami, bo wiedział, że Niemcy go poszukują, wytrwale stał na swoim posterunku i jeszcze innym dodawał odwagi. Obok działalności pod obozem Kazik brał udział jeszcze w innych pracach konspiracyjnych. Był łącznikiem komendy okręgowej BCh na tereny włączone do Rzeszy oraz przewodniczącym "Młodego Lasu" na powiat bialski. W październiku 1943 r. i jego dosięgła krwawa zemsta wroga. Został aresztowany i po potwornym, trzy miesiące trwającym śledztwie w gestapo w Bielsku, osadzony w więzieniu w Mysłowicach. Trochę szczegółów o jego pobycie w tym miejscu kaźni zebrała będąca z nim w kontakcie Wł. Kożusznikowa. Przytaczam fragment jej relacji: "Byłam w sercu dumna z niego, że to z naszej grupy chłopak, kiedy czytałam jego słowa w grypsie z więzienia: "(...) wiele przeżyłem, wiele przecierpiałem, jeszcze do dziś paznokcie mi ropieją, boli całe ciało, ale nikogo nie wsypałem. Raz się targnąłem na życie, ale mnie odratowali. Trudno było już wytrzymać. Potem się zaparłem w sobie i wytrzymałem". Po otrzymaniu tego listu zdobyłam się na odwagę i pojechałam do Mysłowic z paczką. Paczki składało się przy bramie więziennej. Przyjeżdżali po nie więźniowie z ręcznym wózkiem. Nagle zauważyłam, że Kazik jest między tymi, którzy przyjechali po paczki. Musiałam się mocno oprzeć o mur, bo nogi się pode mną uginały i myślałam, że zemdleję. Poznał mnie także, ale nie popatrzył dłużej na mnie. Był smutny. Chodził koło wózka jak automat. Później dzięki "Kowalce" z Mysłowic, która przekupywała strażników i opiekowała się "Kazkiem", widziałam się z nim i zamieniliśmy słów kilka. Uśmiechał się uśmiechem dziecka cierpiącego, kiedy zobaczy matkę. Ten ostatni jego uśmiech zawsze jak żywy mam przed oczyma i słyszę jego głos: "Pamiętajcie o mnie..."". Ci, co go później widzieli, opowiadali, że osiwiał w więzieniu jak starzec, przygarbił się, skulił w sobie i jak gdyby zmalał. Tam, w mysłowickim więzieniu, dowiedział się o wydanym na niego wyroku śmierci. W liście pożegnalnym, przysłanym z więzienia, pisał: "(...) złączyła nas wspólna dola i wspólne cele, a to jest Ojczyzna. Na jaki los jadę, nie orientuję się w ogóle, prawdopodobnie na 11-tkę lub komora... przyjmuję na zimno, bo wiem, za co. Nie rozpaczam, mimo że żal mi młodego życia i sił, jakie mógłbym oddać przyszłej Polsce. (...) cokolwiek mnie spotka, nie czuję żalu i nie żałuję niczego. Jak umiałem pracować, tak i teraz potrafię ponosić konsekwencje za swoje czyny. Dumny jestem, że mogę umrzeć w sprawie Ojczyzny i wolności ludu polskiego. (...) pozostałym życzę wiele pomyślności w pracy dla Polski Ludowej i tego, by jak najdłużej się nią cieszyli". Z więzienia w Mysłowicach przewieziono go do Oświęcimia, gdzie 26 maja 1944 r. został zagazowany i spalony w krematorium. PIOTR JARZYNA-"JACEK" Pochodził z Polanki Wielkiej w powiecie bialskim, a mieszkał z żoną i dziećmi w Płaszowie pod Krakowem. Chodząc często w odwiedziny do krewnych w Polance, musiał się przekradać przez granicę dzielącą tzw. Generalną Gubernię od naszych terenów przyłączonych do Rzeszy. Ta jego znajomość ścieżek granicznych okazała się niezmiernie pożyteczna dla działalności naszej grupy, zwłaszcza w okresie późniejszym, gdzie trzeba było przerzucać duże ilości lekarstw z Krakowa pod obóz. Jarzyna był już w tym czasie człowiekiem niemłodym. Z powierzonych mu obowiązków wywiązywał się zawsze wzorowo. Jako dziecko biednych rodziców, do trudów przyzwyczajony był jak do codziennego rannego wstawania. Do dziś zachowała mi się w pamięci jego uginająca się pod ciężarami postać. Najczęściej przenosił na plecach worki wyładowane lekarstwami. W zimie w ciężkich buciorach, a wiosną, latem i jesienią bosymi stopami, krokiem posuwistym, czujnym skradał się jak wielki kot przez pola i różne wertepy. Nawet na ustalone między nami hasło - naśladowanie głosu czajki - odpowiadał miauczeniem kota. A że był trochę przygłuchy, więc i to miauczenie było trochę za głośne... Trudno byłoby zliczyć, ile to razy Jarzyna na swych długich, mocnych nogach przechodził w bród Skawę, nie zwracając uwagi na porę roku. Najniebezpieczniejsze były przeprawy podczas przypływu rzek, gdy lodowata woda sięgała po pas, a nawet wyżej i trzeba było walczyć z jej rwącym prądem o utrzymanie się na powierzchni. - Wszystko jedno, idziemy! - tymi słowami przecinał wszelkie namysły przed powzięciem trudnej, ryzykownej nieraz decyzji podczas naszych wspólnych męczących wędrówek nocnych. Słowa te podrywały go jak spracowanego konia zawołaniem: "Wio, kary!" Poprawiał tylko worek na plecach, wypchany darami dla więźniów, i szedł bez wahania naprzód. W ciszy nocnej wędrował od Krakowa po Polankę Wielką, kluczył po miedzach między Ryczowem a Spytkowicami, brodził po kolana w śniegu w mroźne zimowe noce, by oddane pod jego opiekę paczki doręczyć jak najszybciej na umówione miejsce. Gdy otrzymał przesyłkę, nie zaznał spokoju dotąd, dopóki nie doręczył jej na miejsce przeznaczenia. Nie było siły, która by go od tego powstrzymała, zawsze był gotów do służenia innym w potrzebie. Jarzyna nigdy nawet nie pytał, co niesie. Nigdy też nie zauważyłem, by opakowanie paczek nosiło ślady jego ciekawości. W przekradaniu się przez granicę dostrzegał wiele uroku. Każde przejście przeżywał oddzielnie i widać było, że dramatyczne przygody, jakie mu w tych przeprawach towarzyszyły, dawały mu dużo zadowolenia. Tym więcej, im był poważniej obciążony - nie tylko pakunkami, lecz ciężarem własnego życia i życia innych osób - a tu na drodze stawał celnik, "stary lis", którego udało mu się wykpić. Opowiadał nieraz, jak ciekawa i zajmująca może być gra takich dwu czyhających na siebie "starych lisów", oczywiście wtedy, gdy się nie jest za bardzo nastrachanym. Gdyby żył, mógłby nam opowiedzieć niejedną ciekawą przygodę. Piotr Jarzyna-"Jacek" uchodził za szczęściarza, urodzonego pod dobrą gwiazdą. Nie przypuszczał - może nawet o tym nigdy nie pomyślał - że jego gwiazda zgaśnie, że opuści go szczęście. Śmierci się nie bał, choć ona chodziła za nim tuż, tuż. - Hee - mówił - co tam śmierć! I tak się kiedyś musi umrzeć. Cóż" skończy się moja bieda. Nigdy w życiu nie było mi dobrze. Trochę by mi ta dziecisków było żal... i starej też - dodawał. - Lepiej o tym nie myśleć. Jak ma być, tak będzie. Nie ja ostatni... W lecie 1943 r., gdy szczęściarz ten szedł, jak zwykle, z Krakowa do Polanki Wielkiej z paczkami lekarstw, został złapany na granicy. W ostatniej chwili udało mu się odrzucić paczki, ale znaleźli przy nim kilka serii szczepionek przeciw tyfusowi plamistemu. To samo wystarczyło. Celnicy odstawiają go do Zollamtu w Spytkowicach, rano zaś do Wadowic, gdzie za nielegalne przekraczanie granicy i handel lekarstwami zostaje skazany na karę trzech miesięcy pobytu w obozie w Oświęcimiu. W czasie śledztwa przyznał się, że handluje lekarstwami. Nie zdradził jednak nikogo. Po wyroku poszedł między tych, którym tak ofiarnie pomagał. Jako przemytnika, przeniesiono go z Oświęcimia i osadzono w obozie w Monowicach, gdzie pracował przy budowie zakładów "Buna-Werke". Po trzech tygodniach pobytu w Monowicach ucieka i wraca do Krakowa. Natychmiast zgłasza się do pracy. Jednakże w obawie o jego życie nie dajemy mu już nic do przenoszenia. Jarzyna jednak przywykł do przechodzenia granicy. Nie wytrzymał. Jesienią 1943 r. wybiera się do Polanki Wielkiej do krewnych. Na granicy wpada ponownie. I choć tym razem nie miał przy sobie nic obciążającego, zostaje rozpoznany. Osadzony ponownie w Oświęcimiu, już stamtąd nie wrócił. Zginął pod koniec 1943 r. Nie ominęła go śmierć w piecach krematoryjnych, która go tak przerażała, że przez kilka lat robił, co mógł i co umiał, byleby ratować przed nią ludzi za drutami. Wojciech Jekiełek - "Żmija" W Pobliżu Oświęcimia - 139 -