Dawid Weber „W SŁUŻBIE MIECZA” Tłumaczył: Jarosław Kotarski Dom Wydawniczy Rebis Poznań 2005 Spis Treści Jane Lindskold – Ziemia obiecana (Promised Land) Timothy Zan – Za jednym zamachem (With One Stone) John Ringo i Victor Mitchell – Okręt zwany Francis (A Ship Named Francis) John Ringo – Urlop (Let’s Go To Prague) Eric Flint – Fanatyk (Fanatic) Dawid Weber – W Służbie Miecza (The Serwice Of The Sword) Jane Lindskold Ziemia obiecana Judith była bardzo młoda, gdy piraci zdobyli statek rodziców. Ale nie aż tak młoda, by tego nie pamiętać. Eksplozje, wycie rozdzieranego metalu, świst uchodzącego powietrza i odgłos strzelaniny z początku odległej, potem coraz bliższej, nadal momentami rozbrzmiewał w jej uszach. Wszystkie odgłosy były nieco stłumione, gdyż miała wtedy na sobie skafander próżniowy o dwa numery za duży. I to właśnie uratowało jej życie. Ale nie uratowało jej przed niewolą. Mimo iż tyle przeszedł, mimo czasu i energii, które poświęcił na naukę i szkolenie, i mimo ocen, które w żaden sposób nie mogły przynieść wstydu rodzinie, kiedy zbliżał się czas jego pierwszego patrolu po ukończeniu akademii, ktoś uznał za stosowne się wtrącić. Michael Winton usłyszał plotkę, że ma dostać przydział na okręt obrony systemowej stacjonujący w pobliżu Gryphona. Informację tę przyniósł mieszkający razem z nim w pokoju Todd Liatt. Było to o tyle niepokojące, że Todd należał do ludzi, którzy zawsze wiedzieli o wszystkim wcześniej od całej reszty ludzkości. Michael niejednokrotnie docinał mu, twierdząc, że to właśnie on powinien specjalizować się w łączności. - Przecież ty nawet nie potrzebujesz komunikatora, o radiostacji nie wspominając! Informacje trafiają bezpośrednio do twojego systemu nerwowego. Gdybyś został oficerem łącznościowym, to by dopiero była oszczędność czasu i pieniędzy na sprzęt. Todd przyznał mu rację, ale nie zmienił stanowiska. Chciał dowodzić okrętem, a więc musiał zrobić specjalizację oficera taktycznego, gdyż to właśnie oni najczęściej otrzymywali samodzielne dowództwo. - Jakbyś miał cztery starsze siostry i trzech starszych braci i przez całe życie wykonywał czyjeś polecenia, też byś sobie chciał porozkazywać, no nie? - wyjaśnił rzeczowo przy jakiejś okazji, gdy wrócili do tematu wybranych specjalizacji. Obaj wiedzieli, że nie jest to cała prawda. Todd miał bowiem także silnie rozwinięte poczucie obowiązku i skłonność do właściwego wykonywania zadań. Michael był przekonany, że Todd będzie się czuł w białym berecie tak, jakby się w nim urodził. Michael natomiast nie chciał dowodzić. Prawdę mówiąc, z początku nie chciał nawet służyć w Royal Manticoran Navy i poszedł do akademii jedynie z poczucia obowiązku. Teraz był oddany służbie tak samo jak Todd, ale nadal nie pragnął własnego okrętu. Nie miał zamiaru mówić o tym koledze, ale zbyt dobrze wiedział, ile kosztuje dowodzenie. Łączność natomiast spodobała mu się od razu. Szybki przepływ informacji, konieczność oceny, które są ważne, które nie - to wszystko było dlań znajome i naturalne jak oddychanie. W mniejszym lub większym stopniu robił to bowiem od dzieciństwa. I był w tym dobry. Miał doskonałą pamięć i nie poddawał się napięciu. Sytuacja alarmowa wpływała nań pozytywnie - szybciej i wcześniej dostrzegał różnice między informacjami i był pewien, że na ćwiczeniach w symulatorach oceniający go wykładowcy byli obiektywni. A kwestia ocen zawsze była problematyczna w przypadku osoby tak wysoko urodzonej jak on - trudno było je zweryfikować samemu, a zawsze istniało prawdopodobieństwo, że któreś (lub wszystkie) zostały zawyżone. Właśnie dlatego wieść przyniesiona przez Todda tak nim wstrząsnęła. - Co słyszałeś? - spytał ostro, nie kryjąc złości. - Słyszałem, że masz dostać przydział na HMS Saint Elmo mający patrolować okolicę Gryphona - odparł spokojnie Todd. - Najwyraźniej twoje uzdolnienia w przetwarzaniu informacji zwróciły uwagę kogoś w Admiralicji, bo na tym okręcie będą testować jakieś supertąjne sensory i chcą mieć najlepszych ludzi. Odpowiedź Michaela była długa, barwna i jednoznacznie dowodząca bliskiej znajomości w którymś etapie życia z członkami Royal Manticoran Marinę Corps. Jego szwagier Justin Zyrr rzeczywiście był eks-Marine, tyle że nigdy w jego obecności nie użył wyrażeń choćby zbliżonych do tych, które właśnie z uczuciem recytował Michael. Todd słuchał go z miną stanowiącą mieszankę zaskoczenia i podziwu. - Dwa lata! - oznajmił z wyrzutem, gdy Michael skończył. - Dwa lata wspólnego mieszkania zmarnowane. Nie nauczyłem się od ciebie choćby jednej wiązanki, bo nie przyznałeś się, że takowe znasz! Michael nie zareagował, bo był zajęty szukaniem elementów garderoby. Najwyraźniej miał zamiar wypaść z pokoju i zrobić piekło. - Gdzie się wybierasz? - spytał uprzejmie Todd. - Pogadać w sprawie przydziału. - Przecież to nieoficjalna wiadomość, to z kim chcesz gadać? - Jeśli poczekam, aż stanie się oficjalna, to już nie będę miał z kim i o czym rozmawiać. Teraz mogę spróbować jeszcze to odkręcić. Todd był zbyt sprytny, by bronić straconej pozycji. - Z kim? - spytał poważnie. - Z komandor Shrake? - Nie. Najpierw muszę zamienić słowo z Beth. Jeśli to jej pomysł, muszę wiedzieć dlaczego, a jeśli nie jej, to nikt mi tego nie wmówi, a mogą próbować. Kiedy będę to wiedział, przyjdzie czas na komandor Shrake. - Ostrzeżony znaczy uzbrojony - zgodził się Todd. Michael kiwnął głową i udał się na poszukiwanie bezpiecznego kodowanego systemu łączności. Była to jedna z zasad wpojonych w czasie szkolenia: o ważnych a delikatnych sprawach należało rozmawiać zawsze przy za chowaniu ostrożności. A osobista rozmowa z Królową Manticore była sprawą jeśli nie ważną, to na pewno delikatną. Ci, którzy zdobyli ich statek, pochodzili z Masady, a Judith była zbyt młoda, by zrozumieć różnicę między piratami a korsarzami. Kiedy dorosła na tyle, by to pojąć, wiedziała już także, że jeśli chodzi o mieszkańców Masady napadających na statki graysońskie, różnica ta w zasadzie nie miała znaczenia. Ojciec zginął, walcząc z napastnikami, matka, próbując ją uratować. Judith żałowała, że nie zginęła wraz z nimi. Gdy miała dwanaście lat standardowych, została żoną ponadczterokrotnie starszego Ephraima Templetona, kapitana, który napadł i zdobył statek rodziców. Ją zaś zatrzymał jako część łupu. Nie było to zgodne z zasadami prowadzenia wojny, ale nie pozostał przy życiu nikt, kto zauważyłby, że nie została repatriowana na Grayson. Nie licząc raczej rażącej różnicy wieku - Ephraim miał 55 lat standardowych - różnili się wszystkim. On był masywny, ona wiotka, on był siwiejącym blondynem, ona brunetką o rudawym odcieniu włosów, ona miała brązowo-zielone oczy, on bladoniebieskie i lodowate. Oczy zresztą szybko nauczyła się trzymać opuszczone, bo inaczej lał ją za rozwiązłość i bezczelność. W wieku trzynastu lat poroniła po raz pierwszy. Sześć miesięcy później ponownie. Lekarz dał mężowi alternatywę: albo przez parę lat przestanie próbować zrobić jej dziecko, albo jej organy rozrodcze zostaną nieodwracalnie uszkodzone. Ephraim wybrał to pierwsze, co nie znaczyło, że przestał z nią sypiać. W wieku szesnastu lat Judith ponownie była w ciąży. Kiedy badania wykazały, że to dziewczynka, Ephraim polecił jej usunąć ciążę, twierdząc, że nie po to ją tyle lat żywił, żeby mu urodziła następną bezużyteczną gębę do karmienia. A nie ma przecież nic bardziej bezużytecznego od dziewczynki. Judith nienawidziła go od dawna, a teraz uczucie to stało się wręcz żywiołowe. Sama była zdziwiona, że jej wzrok go nie spopielił. Najwidoczniej nie dość, że był byd lakiem, to jeszcze niewiarygodnie gruboskórnym. Niektóre kobiety na jej miejscu popełniłyby samobójstwo. Inne morderstwo, co byłoby znacznie rozsądniejszym posunięciem, bo przed śmiercią miałyby przynajmniej satysfakcję z zabicia swego oprawcy. Judith nie zrobiła ani tego, ani tego. Wybrała bowiem inny sposób. Miała sekret, który pozwalał jej przeżyć nawet wielokrotne gwałty Ephraima. Zawdzięczała to matce, która wykrwawiając się obok niej na podłodze, przykazała jej ostatkiem sił: - Nigdy nie zdradź im, że umiesz czytać! Okazało się, że to nie siostra wpadła na pomysł umieszczenia go na superdreadnoughcie, który nie miał już nigdy opuścić binarnego systemu Manticore. Wiadomość ta sprawiła Michaelowi olbrzymią ulgę, gdyż Beth jeszcze przed śmiercią ojca zachęcała go, by sam znalazł swoje miejsce w życiu i sprawdził, ile jest wart. Nawet po tragicznej śmierci ojca, przytłoczona nawałem obowiązków i niespodziewaną odpowiedzialnością, które musiała na siebie wziąć, zawsze miała dla niego czas. I zawsze mógł z nią porozmawiać o problemach, o których wolał nie wspominąć matce, mimo że Królowa-wdowa Angeliąue była także rozsądną kobietą. Gdyby okazało się, że siostra nagle tak drastycznie się zmieniła, byłby to dla niego wielki cios. Tym większy, że zdawał sobie w pełni sprawę, że to on powinien stanowić dla niej podporę, bo choć młodszy, to ona jako Królowa dźwigała wielki ciężar odpowiedzialności za państwo. Teraz wiedząc, na czym stoi, umówił się na prywatne spotkanie z opiekunem czwartego rocznika. Wiedział, że mógłby zażądać, by przyjął go komendant akademii, i z pewnością nastąpiłoby to szybko, ale postanowił od tego nie zaczynać. Flota mogła być (i oficjalnie była) obojętna na kwestie urodzenia czy majątku - nie dawały one oficjalnie żadnych przywilejów. Co oczywiście nie znaczyło, że „plecy", kontakty i rodzina nie miały znaczenia w zakulisowych rozgrywkach. Natomiast każdy, kto zbyt bezczelnie nadużywał tych możliwości, mógł być pewien, że zapłaci za to w trakcie kariery. Poza tym takie rozwiązanie byłoby przyznaniem się do klęski, gdyż midszypmen Michael Winton nie mógłby spotkać się z komendantem bez wcześniejszej wizyty u opiekuna roku. Natomiast książę krwi Michael Winton i owszem, bez żadnego trudu. A jemu cały czas zależało na tym, by wszyscy traktowali go jak midszypmena, nie księcia krwi. Do spotkania z opiekunem doszło znacznie szybciej, niż miał prawo oczekiwać nawet ktoś znajdujący się wśród dwudziestu pięciu procent najlepszych na swoim roku. Michael zjawił się w gabinecie punktualnie, w idealnie wyczyszczonym mundurze służbowym i zasalutował niczym na egzaminie z musztry. W trakcie pobytu w akademii nigdy nie próbował ułatwić sobie życia, licząc na to, że drobne niedociągnięcia zostaną zignorowane z uwagi na to, kim jest. Z prostego powodu: gdyby raz to zrobił, ruszyłaby lawina, ludzie bowiem nie będący naprawdę blisko rodziny królewskiej nie zdawali sobie tak do końca sprawy, że władcy także są ludźmi i mają wszystkie cechy zwykłego człowieka. A do nich należało lenistwo. A fakt, że przez przypadek ktoś, mając osiemnaście lat, został Królową, a ktoś inny w wieku trzynastu lat następcą tronu, wcale nie pomagał w pozbyciu się podobnych wad. Do tego dochodziła jeszcze jedna kwestia - wykładowcami w akademii byli doświadczeni oficerowie, którzy wzbudzali jego podziw i szacunek. Zasłużyli na nie, tak jak zasłużyli na stopnie, tytuły i odznaczenia. Podczas gdy on wszystkie tytuły odziedziczył, sam jak dotąd na żaden nie zasłużył. Komandor Brenda Shrake, lady Weatherfell, rozumiała, zdaje się, jego uczucia, gdyż patrzyła nań ciepło, co nie zdarzało się często. Mimo że była właścicielką sporej posiadłości na Sphinksie, komandor Shrake wybrała karierę w Królewskiej Marynarce i zapłaciła za to. Rany odniesione w walce pozostawiły na jej twarzy ślady, których nie zdołała w pełni usunąć nawet chirurgia plastyczna, a dwa palce prawej ręki miały nie do końca naturalny wygląd i pełną swobodę ruchów. W akademii zajmowała się kwestiami organizacyjno- administracyjnymi związanymi z funkcją opiekuna roku i wykładała na kursie maszynowym. Była też w pełni świadoma ciążącej na niej odpowiedzialności - musiała wyszkolić kompetentnych oficerów przygotowanych do zbliżającej się wojny. I dlatego nie mogła sobie pozwolić na pobłażliwość. Ale mogła na współczucie. - Chciał się pan ze mną zobaczyć, panie Winton? - spytała zamiast powitania. Michael skinął sztywno głową. - W jakiej sprawie? - W sprawie plotki, ma'am. - Plotki? - zdziwiła się Shrake. Michael nagle zapomniał całej przemowy, którą ćwiczył w myślach od chwili, gdy Todd poinformował go o przydziale. Po kilku pełnych paniki sekundach zmusił się do myślenia i jakieś słowa wróciły: - Tak, ma'am. Plotki o przydziałach na pierwszy patrol po ukończeniu akademii. Shrake uśmiechnęła się. - A, tak. Takie plotki pojawiają się zawsze mniej więcej w tym właśnie okresie, niezależnie jak bardzo nie starali byśmy się utrzymać informacji w tajemnicy. Nie spytała, skąd się dowiedział, co sprawiło mu ulgę, bo wolałby nie kłamać, a z drugiej strony na pewno nie wciągnąłby w to Todda. - A konkretnie o jakim przydziale chciałby pan roz mawiać? - spytała. - O moim, ma'am. - Słucham. - Słyszałem, że mam przydział na HMS Saint Elmo, ma'am. Komandor Shrake nawet nie trudziła się, by udawać, że to sprawdza, za co Michael był jej wdzięczny. Sprawę musiano omawiać, być może niedawno, gdyż ktoś z pałacu Mount Royal mógł przekazać informację, że w nocy skontaktował się z Beth. - To by się zgadzało z moimi informacjami - potwierdziła. - Czy to właśnie chciał pan wiedzieć? - Tak i nie, ma'am. Chciałem wiedzieć, czy plotka jest oparta na faktach, ale chciałbym także prosić o zmianę przydziału, ma'am. Na jakiś nieco bardziej oddalony od domu. - Ma pan ochotę obejrzeć kawałek wszechświata, panie Winton? - spytała Shrake z dziwnym błyskiem w oczach. - Tak, ma'am. Ale nie jest to główny powód mojej prośby. - A tym powodem jest? - Chcę... - Michael zawahał się, mimo iż nieskończoną liczbę razy ćwiczył rozmaite sposoby powiedzenia tego tak, by nie było to nadęte. - Chcę byś oficerem floty, ma'am. A nie będę w stanie tego osiągnąć, jeśli inni służący w tejże flocie będą mnie chronić. Shrake uniosła uprzejmie brwi, wywołując lekki rumieniec na jego policzkach. - Królewska Marynarka nie ma zwyczaju chronić swoich oficerów, panie Winton - odparła chłodniej niż dotąd. - Jest raczej odwrotnie: to ci oficerowie mają chronić i bronić reszty Królestwa Manticore. - Właśnie, ma'am - podchwycił Michael, mimo że zaczęło mu się wydawać, iż sprawa jest przegrana. - Dlatego właśnie trzymanie mnie blisko domu nie jest właściwe. Brat Królowej i następca tronu może i powinien mieć prawo do ochrony, ale zrzekłem się go, wstępując do akademii. Nie powinno zostać mi ono narzucone, gdy ją opuszczę. Komandor Shrake przyjrzała mu się z namysłem. - Więc jest pan przekonany, że takie właśnie są po wody pańskiego przydziału? - spytała. - Tak, ma'am. - A gdybym powiedziała panu, że admirał Hemphill dowiedziała się o pańskich kwalifikacjach i poprosiła o przydzielenie pana na ten okręt, panie Winton? - Byłbym zadowolony, ma'am, ale nadal uważałbym, że jestem chroniony. - A dla pana jest tak ważne, co myślą inni? - Chciałbym powiedzieć że nie, ma'am. Ale byłoby to kłamstwo. Gdyby chodziło tylko o mnie, sytuacja wyglądałaby inaczej: przeżywałem podobne, przeżyłbym i tę. Myślę o wpływie, jaki miałoby to na wizerunek floty w oczach osób, które doszłyby do takiego przekonania. - Tak? - Sprawa jest prosta, ma'am. Jeżeli brat Królowej otrzymuje przydział, podczas którego na pewno nie grozi mu ryzyko związane z walką, to ile czasu minie, zanim co bezczelniejsi członkowie arystokracji dojdą do przekonania, że takie samo prawo im też się należy? Albo ich dzieciom? Królewska Marynarka potrzebuje ochotników ze wszystkich klas społecznych, a wolę nie myśleć, jaka byłaby reakcja tych niższych, gdyby rozeszła się wieść, że pewne osoby z racji przypadku zwanego urodzeniem są zbyt cenne, by otrzymywać niebezpieczne przydziały służbowe. - Panie Winton, przecież taka jest prawda, choć z małym zastrzeżeniem. Nie z racji urodzenia, ale pewne osoby są bardziej cenne niż inne i RMN stara się nie narażać ich na zbędne ryzyko. - Wiem, ma'am, ale chodzi właśnie o te powody. Ludzie ci są cenniejsi ze względu na doświadczenie, wiedzę czy unikalne talenty, a nie dlatego, że przypadkiem są szlachetnie urodzeni, jak się to ładnie określa. W pokoju zapadła cisza. - Rozumiem... - powiedziała w końcu Shrake. - To znaczy sądzę, że rozumiem. O co więc w takim razie konkretnie pan prosi, panie Winton? - O bardziej typowy przydział, ma'am. Jeśli Royal Man-ticoran Navy naprawdę jest przekonana, że najlepiej się przydam na okręcie liniowym krążącym wokół Gryphona, cóż, pogodzę się z losem i postaram się jak najlepiej wypełnić swe obowiązki. - Ale wolałby pan na przykład przydział na krążownik liniowy udający się na patrol antypiracki na obszar Konfederacji. - Sądzę, że to właśnie jest typowy przydział dla midszypmena zaraz po ukończeniu akademii, ma'am. - Rozumiem. Przedstawił pan prośbę z uzasadnieniem, panie Winton. Rozważę ją i być może udam się z nią do komendanta. To wszystko, panie Winton? - Nie, ma'am. Dziękuję za wysłuchanie mnie, ma'am. - Słuchanie to część dowodzenia. - Głos Shrake zabrzmiał prawie jak na sali wykładowej. - Skoro pan skończył, może pan odejść. Mieszkańcy Graysona i Masady mieli pewne cechy wspólne, zaczynając od religijności. W sumie nie było to nic dziwnego, jako że mieszkańcy Masady wywodzili się z Graysona, skąd zostali wyrzuceni po przegranej wojnie, w której próbowali narzucić reszcie swoją superortodoksyjną wersję wiary. W obu społeczeństwach jednakże istniały różnice, czego najlepszym przykładem był stosunek do kobiet. W żadnym z nich nie miały prawa głosu i posiadania majątku, mężczyźni zaś mieli obowiązek zapewnić im utrzymanie i mieszkanie. W obu także obowiązywało wielożeństwo. Jednakże na Graysonie kobieta traktowana była jak skarb - kochana, hołubiona i chroniona prawie na równi z dziećmi. Owszem, ochrona ta ograniczała jej wolność i mogła dla niektórych być uciążliwa, ale nie wyrządzała krzywdy, a przypadki znęcania się męża nad żoną były surowo karane. Na Masadzie kobieta była przedmiotem i własnością. Traktowano ją zresztą znacznie gorzej, gdyż do niepowodzenia wojny domowej przyczyniła się właśnie kobieta, co potwierdzało rolę Ewy w boskim planie. Kobiety były więc ucieleśnieniem grzechu i można było z nimi zrobić prawie wszystko. A jedynym sposobem uzyskania odpuszczenia win dla kobiety było pokorne pogodzenie się z losem. Teoretycznie oznaczało to, że każdy mężczyzna mógł traktować jak chciał każdą kobietę. W praktyce ograniczało się to do własnego domu i własnych kobiet, gdyż złe traktowanie obcych było zaproszeniem, by inni tak samo potraktowali kobiety krzywdziciela. A to mogło doprowadzić do uszkodzenia własności, a więc marnotrawstwa. Nie oznaczało to naturalnie, że wszyscy mężczyźni maltretowali fizycznie i psychicznie należące do nich kobiety w zaciszu czterech ścian. Ale większość tak robiła. Mentalność ta miała wpływ także na poziom wykształcenia kobiet. Na Graysonie kobiety studiujące stanowiły niewielki odsetek, aczkolwiek nikt im tego nie zabraniał; po prostu nie było to przyjęte. Natomiast umiejętności czytania, pisania i liczenia posiadała każda, i to w stopniu znacznie wyższym niż podstawowy, choćby dlatego że na co dzień kobiety zajmowały się nadzorowaniem systemów umożliwiających przeżycie w trującym środowisku, a każdy dom był wyposażony w taki system. Ponieważ na Masadzie środowisko nie było dla człowieka niebezpieczne, ta konieczność odpadła. Uznano, że nie ma co marnować czasu i pieniędzy na uczenie kobiet umiejętności całkowicie zbędnych porządnym służącym i matkom. Rodzice Judith należeli do bogatej rodziny kupieckiej powiązanej handlowo z mieszkańcami innych planet, co miało wpływ na edukację córki. Zaczęli uczyć ją wcześnie, a postanowili wykształcić ponad przeciętną graysońską z paru powodów. Zaczynając od tego, że nie chcieli wyglądać na zacofane prymitywy w oczach znajomych z innych planet, a kończąc na tym, że choć byli wierzący, nie wychodzili z założenia, że zdolność kontemplowania dzieła bożego intelektualnie, a nie tylko przez ślepe przestrzeganie kanonów wiary, może być dla kogokolwiek szkodliwa. A zwłaszcza w sytuacji, w której podstawowym elementem doktryny był Test. Ostatni zaś czynnik stanowiła praktyczność - dziewczyna nie mogła posiadać interesu, ale nie oznaczało to, że musiała być bezużyteczna przy jego prowadzeniu. A kiedy rodzice odkryli u Judith prawie nadnaturalne zdolności matematyczne i logiczne, utwierdzili się tylko w słuszności wyboru, jakiego dokonali. Judith od najmłodszych lat uwielbiała układanki, puzzle trójwymiarowe i inne łamigłówki, które oprócz dawania radości rozwijały też wrodzone umiejętności. Matka świadoma, jak mają się pod tym względem sprawy na Masadzie, ostrzegła ją ostatkiem sił, a Judith mimo młodego wieku ostrzeżenie zrozumiała. I zastosowała się do niego. Być może dlatego, że od pewnego czasu ukrywała prawdziwy zakres swej wiedzy przed rówieśnicami, by nie stać się obiektem zazdrości i złośliwości. Zdolność czytania i liczenia oraz fakt, że ją ukryła, pozwoliły jej pogłębiać wiedzę przez cały czas niewoli, a od momentu wymuszonego małżeństwa skupiła się na jednym jej wycinku - tym, który miał umożliwić ucieczkę. I dlatego właśnie nie zabiła ani siebie, ani tego, który zwał się jej mężem. Wiedziała bowiem, że uciekając, wyrządzi mu znacznie większą krzywdę, która będzie bolała go nieporównanie dłużej, niż gdyby po prostu poderżnęła mu gardło. Co prawda miała nadzieję, że zdoła zrealizować to, co planowała, nim Ephraim zwiąże ją z Masadą dziećmi, ale nie wzięła pod uwagę, że mogąc donosić pierwsze w życiu dziecko, mimo że niechciane, nie zgodzi się bez walki na jego usunięcie. Dlatego też gdy Ephraim wydał na nie wyrok, wiedziała, że musi przyspieszyć realizację planu, choć miała też świadomość, że tego dziecka może nie zdążyć uratować. Natomiast na pewno uratuje następne. - Naprawdę nie rozumiem, jak możemy udawać, iż zapomnieliśmy, że jest następcą tronu i bratem Królowej - jęknęła porucznik Carlotta Dunsinane, pomocnik oficera taktycznego na lekkim krążowniku HMS Intransigent. - Carlie, to proste: tak samo jak robili to wszyscy wykładowcy i midszypmeni z jego rocznika przez ostatnie cztery lata na wyspie Saganami - odparł z niewzruszonym spokojem kapitan Abelard Boniece dowodzący okrętem. - Teraz po prostu nasza kolej. - Ale... Dunsinane urwała i wzruszyła bezradnie ramionami. Oboje, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Królestwa Manticore, wiedzieli, że Elżbieta III ma męża i że jej pierworodny Roger najprawdopodobniej zostanie następcą tronu, ale póki co i przez kilka najbliższych lat był nim książę krwi Michael Winton. Podobnie jak przez ostatnie dziewięć lat. Jego pozycji społecznej i politycznej po prostu nie sposób było nie brać pod uwagę. A do tego dochodziło naprawdę duże fizyczne podobieństwo do tragicznie zmarłego a ukochanego przez poddanych króla Rogera III. Zginął on w wypadku, pogrązając całe Królestwo w żałobie i umieszczając Elżbietę i Michaela w centrum powszechnej uwagi. Dla Elżbiety, której ledwie parę lat brakowało do pełnoletności, było to coś, do czego była przygotowywana, choć nie znaczyło to, że przygotowana. Trzynastoletni Michael przeżył szok, jako że był jeszcze w wieku, w którym starsi chronili go przed wścibstwem mediów. A jego podobieństwo do zmarłego ojca było głębsze i nie ograniczało się do rysów twarzy - w ten sam sposób chodził i poruszał głową, tak samo ignorował spojrzenia rzucane w jego stronę. Uprzejmie, ale stanowczo, jakby po prostu nie był ich świadom. Prawdę mówiąc, niepewność Carlie w znacznej części nie miała nic wspólnego z osobą Michaela Wintona jako takiego, tylko z faktem znalezienia się pierwszy raz w życiu w obecności kogoś tak wysoko urodzonego i związanymi z tym podejrzeniami. Nic w przebiegu jego służby i w teczce personalnej przesłanej z akademii co prawda nie wskazywało, by Michael spodziewał się lub też doświadczał dotąd specjalnego traktowania, ale nie do końca była w stanie w to uwierzyć, toteż od razu przygotowała się na najgorsze. Sytuację dodatkowo komplikowała okoliczność, iż w związku z rozwojem Royal Manticoran Navy kabina midszypmenów zwana potocznie grzędą pękała w szwach. Dopiero teraz dotarło do niej, skąd wzięło się kilka przeniesień, które w ciągu kilku poprzednich dni tak ją zaskoczyły. Bez wątpienia kilka osób wiedziało z wyprzedzeniem o przydziale Wintona i doszło do wniosku, że opłaci się, jeśli ich potomek także odbędzie staż na tym okręcie. Teoretycznie zmiana przydziału była niemożliwa. Ale tylko teoretycznie. Jako oficer szkoleniowy midszypmenów porucznik Dunsinane miała obowiązki w pewien sposób sprzeczne. Z jednej strony bowiem miała ich chronić i służyć pomocą, a z drugiej ustawić do pionu, gdyby odkryła, że któryś tego wymaga. Zadanie to nigdy nie należało do łatwych, ale nadmierna liczba podopiecznych wywodzących się z wyższych sfer i przyzwyczajonych do przywilejów dodatkowo je utrudniała. A do tego dochodziła świadomość, że RMN desperacko potrzebuje dobrych oficerów. Problem polegał na tym, że dla niektórych każdy był dobry, bo ich brakowało. Miała pewność, że jeśli odrzuci któregokolwiek z podległych jej midszypmenów, część przełożonych uzna to za jej winę. I za zmarnowanie czasu i pieniędzy poświęconych na jego wykształcenie w akademii. A gdyby okazał się nim książę Michael Winton, na jej głowę posypałyby się gromy. Gdyby nie udowodnił, że jest dobrym oficerem, także obwiniono by ją. Z najwyższym trudem stłumiła chęć złożenia rezygnacji. - Pan Winton zamelduje się za parę dni, więc masz czas, by się przygotować - dodał Boniece. - Mogę ci coś doradzić? - Naturalnie, sir. Będę wdzięczna za każdą radę. - Daj mu szansę udowodnić, kim jest, nim go ocenisz i potępisz. - Dołożę starań, sir. Powiedziała to szczerze, ale wiedziała też, jak trudne będzie dotrzymanie tej obietnicy. W drzwiach minęła Taba Tilsona, oficera łącznościowego, który przyniósł najświeższe rozkazy i raporty. Nim drzwi się za nim zamknęły, usłyszała jeszcze, jak mówi: - Obawiam się, że kolejne zmiany, sir. Nie dowiedziała się już, czego dotyczyły, ale miała szczerą nadzieję, że nie składu osobowego midszypmenów. Ephraim Templeton rządził rodziną twardą ręką, a dokładniej giętkim pejczem, którego chętnie używał. Znaczna część podejmowanych przez niego decyzji była jednakże oparta na błędnych założeniach. Sądził między innymi, iż żadna z jego żon nie potrafi czytać, dlatego też nie zamykał przed nimi biblioteki. Był też przekonany, że żadna nie potrafi używać komputera do rzeczy bardziej skomplikowanych niż prace domowe uaktywniane ikonami graficznymi. No a już na pewno żadna nie potrafiłaby go zaprogramować. Judith nie dość, że potrafiła czytać, to wychowała się na znacznie bardziej skomplikowanym oprogramowaniu graysońskim i znacznie nowocześniejszych komputerach, a rodzice nauczyli ją podstaw programowania. I to właśnie w połączeniu z łatwością dostępu do baz danych umożliwiło jej kontynuację nauki. Wszystko to naturalnie robiła w tajemnicy, zdając sobie sprawę, że gdyby rzecz się wydała, nie dość, że nie dowiedziałaby się już niczego więcej, ale także bezpowrotnie straciłaby okazję do odzyskania wolności. Blokowała wszystkie swoje programy i choć były to prymitywne blokady, były też skuteczne, gdyż nikt ich nie szukał, a uniemożliwiały przypadkowe wejście w program. Przewagę dawało jej jeszcze coś - miała sporo czasu, ponieważ nie była ulubioną żoną Ephraima. Nie pozbył się jej, gdyż była łupem wojennym ze znienawidzonego Graysona. Tak dla niego, jak i dla innych fanatyków Judith była duszą uratowaną od grzechu i potępienia wiecznego i naczyniem mogącym urodzić kolejnych wojowników i wyznawców prawdziwej wiary. Dlatego Ephraim często zabierał ją ze sobą, opuszczając dom - była żywym dowodem na to, że Masada odnosi sukcesy w konflikcie z Gray-sonem. Z początku nienawidziła tych podróży, nie zabierał bowiem innych żon i sypiał tylko z nią. Natomiast potem zdała sobie sprawę, że stanowią doskonałą okazję do nauki - Ephraim był zazdrosny i trzymał ją cały czas pod kluczem w kabinie kapitańskiej. A to oznaczało, że nikt jej nie pilnował ani nie podglądał i mogła spędzać cały ten czas, jak chciała. Włamanie do komputera pokładowego okazało się łatwiejsze, niż się obawiała, a potem mogła już uczyć się wszystkiego. Zaczynając od budowy statku, przez zasady działania systemów podtrzymujących życie, napędu czy łączności, aż do systemów uzbrojenia i zasad astronawigacji. Gdy ukończyła czternaście lat, zabrała się do studiowania taktyki. Ephraim dostałby wylewu, gdyby zorientował się, że jego najmłodsza żona w wieku lat piętnastu przynajmniej w teorii była równie dobrze wyszkolona jak każdy członek załogi Aaron's Rod. Zamiast tego był przekonany, że jest umysłowo ociężała, gdyż nie potrafiła zapamiętać świętych tekstów, które jej wyznaczał, zamykając ją w kabinie. I to mimo że karą było solidne lanie. Ephraim miał na szczęście inne problemy niż martwienie się z powodu ułomności umysłowych kobiety, która w końcu rozumu do spełniania swego głównego powołania nie potrzebowała. Ephraim bowiem cały czas zajmował się korsarstwem, dysponując listem kaperskim rządu Masady. Ponieważ był człowiekiem ostrożnym, starannie wybierał ofiary, a swój statek podawał za uzbrojony frachtowiec przewożący regularne ładunki. O tym, że zarówno wyrzutni rakiet, jak i dział laserowych można było użyć równie dobrze do ataku jak do obrony, przekonywały się jedynie bezbronne ofiary, gdy na ucieczkę było już za późno. Judith oczywiście w korsarskich rajdach udziału nie brała, a jeśli przypadkiem zdarzyła się niespodziewana okazja do zdobycia pryzu, gdy była na pokładzie, pozostawała zamknięta w kabinie kapitańskiej, ale miała wtedy do dyspozycji skafander próżniowy. Tyle że z przymocowanym ładunkiem o zapalniku tak skonstruowanym, by zadziałał w przypadku śmierci Ephraima lub też naciśnięciu przez niego stosownego guzika. Z czego Ephraim nie zdawał sobie sprawy, to z tego, że Judith wiedziała o ładunku i rozbroiła go przy pierwszej okazji, tak wszystko maskując, by rutynowa kontrola niczego nie wykryła. Za każdym razem, gdy wkładała skafander, sprawdzała, czy ładunek nadal jest niegroźny, a ponieważ dawano jej go tylko, gdy sytuacja stawała się krytyczna, nikt z załogi nie miał głowy, by dokładnie sprawdzać bombę. W miarę wzrostu wiedzy i pewności siebie wykorzystywała wolny czas tak na statku, jak i w domu do uczenia się coraz większych partii materiału. Ephraim kupił oprogramowanie symulacyjne dla siebie i synów wraz z hełmem i rękawicami umożliwiającymi trening z wykorzystaniem rzeczywistości wirtualnej. Jak na takiego sknerę był to solidny wydatek, ale marzyło mu się, iż pewnego dnia będzie dowodził flotyllą korsarską i rozsławi nazwisko Templeton na całą Masadę, zapewniając sobie miejsce w pierwszym szeregu, gdy nadejdzie dzień ataku na heretycki Grayson. Mając czternaście lat, Judith odkryła, kiedy jest najbezpieczniej używać tego wyposażenia niepostrzeżenie. W przeciwieństwie też do synów Ephraima nie wykorzystywała scenariuszy bitewnych, ale te znacznie nudniejsze - pilotaż statku, przygotowanie do wejścia w nadprzestrzeń lub wychodzenie z niej, lub sprawdzanie koordynat astronawigacyjnych albo przeszukiwanie kanałów łączności. Korzystała też z programów przeznaczonych dla załogi maszynowej i uczyła się obsługi wszystkich ważniejszych systemów pokładowych, miała bowiem świadomość, że gdy nadejdzie jej czas, załogi do dyspozycji raczej nie będzie miała. Właśnie przegryzała się przez skomplikowany scenariusz napraw po przepięciu zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni, gdy ktoś bezceremonialnie zerwał jej hełm z głowy. - Co ty wyprawiasz? - syknęła najstarsza żona Ephraima. Jak każdy midszypmen czwartego rocznika po ukończeniu akademii Michael Winton przed zameldowaniem się na okręcie dostał urlop na odwiedzenie rodziny. Dobrze było znaleźć się znów w domu, choć apartament w pałacu Mount Royal wydał mu się zdecydowanie za duży, no i brakowało mu Todda. To jest był pustawy, dopóki nie wpadł doń Roger, syn Beth mający obecnie trzy lata standardowe i będący ucieleśnieniem energii i ciekawości, którą naprawdę ciężko zaspokoić. Gdy Roger będzie miał sześć lat planetarnych, czyli ponad dziesięć standardowych, zostanie poddany testom sprawdzającym cechy psychiczne i umysłowe, celem ustalenia, czy nadaje się na przyszłego króla. Aż do ich pozytywnego zakończenia Michael będzie nosił tytuł księcia krwi i następcy tronu. A od tego dnia dzieliło obu jeszcze siedem standardowych lat. Jeżeli zaś siostra w międzyczasie dorobi się jeszcze jakiegoś dziecka albo paru, prawdopodobieństwo zostania władcą praktycznie przestanie mu zagrażać. Będzie po prostu kolejnym nadliczbowym i zbędnym członkiem rodziny królewskiej, jak na przykład ciotka Caitrin. Podrzucając malca, który zanosił się śmiechem, Michael uśmiechnął się odruchowo - przykład wybrał raczej nie najlepszy, bo o księżnej Winston-Henke można było od biedy powiedzieć, że jako młodsza siostra zabitego w wypadku króla była nadliczbowa, ale zbędna na pewno nie była. Tak w ogóle to nie miał nic przeciwko temu, że ktoś ścieli mu łóżko, że może spać do późna i włożyć coś innego niż mundur. Poza tym nie miał nic do roboty, a Beth znalazła sposobność, by wykorzystać jego obecność i urwać się z paru nużących formalnych uroczystości, by móc z nim spokojnie posiedzieć wieczorami. Nie było to naturalnie wykonalne codziennie, gdyż to nie ona miała urlop, a jego powrót do domu nie oznaczał zwolnienia siostry z wszysikich obowiązków, ale wtedy towarzystwa dotrzymywała mu matka albo szwagier. I przez kilka dni Michaelowi prawie udało się zapomnieć, że jego rodzina w jakikolwiek sposób różni się od innych. Któregoś wieczoru to na Justina wypadła kolej usypiania syna, a rodzeństwo grało w szachy. Jedynym obecnym poza nimi w pomieszczeniu był treecat Beth, Ariel, rozwalony wygodnie na jej kolanach. W pewnym momencie - ku kompletnemu zaskoczeniu brata - Beth przewróciła swego króla, poddając partię. - Przecież jeszcze nie wygrałem - obruszył się. - Szach i mat w drugim ruchu - odparła spokojnie. -Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Delikatna zmiana tonu świadczyła, że temat będzie poważny i że nie wszyscy doradcy Królowej byliby zadowoleni, wiedząc, że zamierza ten właśnie temat poruszać z bratem. A co ważniejsze, Beth nie była pewna, czy przypadkiem to oni nie mają racji. Zostawił te wnioski dla siebie i zajął się metodycznym układaniem figur w wyłożonych aksamitem miejscach dla nich przeznaczonych. Po kilku minutach, gdy zamknął pudełko, Beth powiedziała: - Wiem, gdzie zostanie wysłany Intransigent. Michael uniósł brwi i czekał. Z tego co słyszał, krążownik miał patrolować obszar Konfederacji i zwalczać piractwo. Nie wiedział, w którym dokładnie sektorze, ale w Silesii wszędzie było pełno piratów, więc się tym specjalnie nie interesował. Skoro Beth poruszyła tę sprawę, musiało chodzić o coś poważniejszego. - Przestań się droczyć - zachęcił ją, gdy milczenie się przeciągało. - Mów, o co chodzi. - Nie lecisz do Silesii, a przynajmniej nie od razu. Twój okręt ma najpierw dostarczyć nowy personel dyplomatyczny i nowe zalecenia negocjatorom w systemie Endicott. - Endicott? - powtórzył, nie bardzo wiedząc, czy dobrze usłyszał. Beth kiwnęła głową. Wyjęła z pudełka kilka figur i ustawiła je na szachownicy. - Ta królowa to my, a ten biały król to Republika Haven - wyjaśniła. - Też sobie figurę wybrałaś - prychnął - toż to demokracja, nie jakaś zapyziała monarchia jak my. Beth skrzywiła się, ale nie odpowiedziała, za to ustawiła kilka pionów na granicach wpływów biegnących półkoliście. Strefa Manticore była znacznie mniejsza. - Między nami znajduje się określona liczba systemów w obecnej chwili neutralnych albo skłaniających się bardziej czy mniej w którąś stronę, lecz rząd żadnego nie podjął jeszcze decyzji. Haven na razie przerwało podboje, a my nie mamy zamiaru ich zaczynać. W jej głosie zabrzmiały twarde nutki, jako że niejednokrotnie była zmuszona spierać się z przedstawicielami opozycji uważającymi, że podobnie jak ojciec jest zbyt skłonna przyłączać do Gwiezdnego Królestwa nowe systemy planetarne. Dokładnie to taki system został przyłączony jeden, i to w roku, w którym się urodziła, ale dla niektórych temat systemu Basilisk nadal pozostał aktualny. Michael w trakcie pobytu w akademii tylko się upewnił, że polityka Korony w tej kwestii była jedyną sensowną. Nazwa „Gwiezdne Królestwo Manticore" brzmiała imponująco, ale do czasu przyłączenia systemu Basilisk Królestwo składało się wyłącznie z jednego podwójnego systemu planetarnego. Fakt, były w nim trzy nadające się do kolonizacji planety i nexus Manticore Wormhole Junction, co umożliwiało bardzo energiczny rozwój gospodarki, ale dwa systemy planetarne, z czego jeden ubogi i zacofany, trudno było traktować jak imperium. Zwłaszcza że miały przeciwko sobie olbrzyma zwanego Ludową Republiką Haven. Beth tymczasem dostawiła pomiędzy granicami obu stref wpływów dwie wieże - czarną i białą. - Wśród tych neutralnych znajdują się dwa systemy leżące prawie w połowie drogi między nami, a jedyne zamieszkane w promieniu dwudziestu lat świetlnych. System Yeltsin i system Endicott. - Czyli Grayson i Masada - dokończył, przypominając sobie, skąd zna nazwę Endicott. Siostra spojrzała nań z uznaniem. - Brawo. Widzę, że czegoś cię jednak nauczyli w akademii. Michael wzruszył ramionami. - Przypadek. Dostałem kiedyś do opracowania temat o kolonizacji tego rejonu. Wiesz, że obie planety zostały zasiedlone na długo przed Manticore. Elżbieta III uśmiechnęła się i kiwnęła głową. - Grayson dużo wcześniej. Masada nie – poprawiła go. - Ale i tak moje uznanie. Tata byłby zadowolony, a ktoś bardziej niż ja podejrzliwy stwierdziłby, że zainteresowałeś się tym, co może nam być potrzebne, jeśli Ludowa epublika nie zaprzestanie parcia w naszą stronę. Słysząc pochwałę, zarumienił się, więc żeby nie usłyszeć kolejnej, dodał: - ieże dobrze wybrałaś, bo na obu rządzą fanatycy tradycji i religii. Prawie równo zbzikowani, zwłaszcza na punkcie tej drugiej. - Prawie. - Ano prawie, bo ci z Masady zostali wyrzuceni z Graysona po przegranej wojnie, którą zresztą wywołali ze względów religijnych, więc są gorsi. Gdybym miał wybierać, postawiłbym na Grayson, oni są nieco bardziej tolerancyjni i mają lepiej rozwiniętą technikę. Też są zacofani, ale nie aż tak. I mniej jest wśród nich ortodoksyjnych fanatyków. Elżbieta pokiwała głową. - Też tak uważam, ale nie wszyscy moi doradcy są tego zdania. Środowisko Masady nie jest dla człowieka szkodliwe, więc potrzeba tam mniej nakładów i techniki, a z kolei słabsza baza technologiczna może być naszym atutem. Władze Masady powinny chętniej niż władze Graysona skorzystać z naszych propozycji. A to znaczy, że zatańczą, jak im zagramy. Michael potrząsnął głową. - Z tego co pamiętam, to chcieli i chcą zniszczyć mieszkańców Graysona, jeśli nie zdołają ich podbić. Cały czas wracają do systemu Yeltsin i próbują, choć za każdym razem przegrywają. Jakoś nie jest to zachowanie ludzi skłonnych tańczyć, jak im inni zagrają. Beth pokiwała głową. - W tej sprawie też się z tobą zgadzam, ale zdania w rządzie są podzielone, a wbrew przekonaniu wielu obywateli nie rządzę Królestwem samodzielnie i wyłącznie w oparciu o swoje widzimisię. Przecież nie wszyscy nawet są pewni, że wojna z Ludową Republiką jest nieunikniona, a sprawę komplikuje fakt, że sojusze będziemy zawierali dopiero w przyszłości. Teraz jedynie zbieramy informacje o Masadzie i Graysonie. Oni zresztą robią to samo, sprawdzają nas i Haven. - A jeśli w trakcie tego procesu ktoś użyje lekkiego krążownika w roli kuriera, powinno to sporo powiedzieć wszystkim zainteresowanym - dodał Michael. - I żebyś nie musiał zbyt długo się zastanawiać, wybór tego lekkiego krążownika nie jest przypadkowy - uśmiechnęła się Beth. - Zarówno fanatycy z Masady, jak i z Graysona nie mogą zrozumieć, że w naszych siłach zbrojnych służą kobiety, ale przede wszystkim nie wierzą, że Królestwem Manticore rządzi Królowa, a nie Król. Gdyby Michael wcześniej nie zetknął się z tymi informacjami, prawdopodobnie uznałby je za żart, tak jedynie skinął głową i czekał na ciąg dalszy. - Władze Graysona wydają się powoli, ale godzić z tym stanem rzeczy - dodała Elżbieta. - Władze Masady ani trochę, więc część moich doradców uznała, że można byłoby to przekonanie wykorzystać przeciwko nim, nie potwierdzając go w sumie... I zamilkła, wprawiając brata w ciężkie osłupienie, jako że nie był w stanie przypomnieć sobie, kiedy to poprzednim razem siostrze zabrakło języka w gębie. - Wymyślili, że jeśli ty będziesz służył na tym krążowniku, to ci z Masady dojdą do wniosku, że ja jestem jedynie figurantką, której prawdziwą rolą jest rodzenie nowego pokolenia Wintonów. To akurat potwierdza istnienie Rogera. Natomiast rzeczywistą władzę sprawuje jakaś męska grupa, której ty jesteś przywódcą, albo też będziesz w przyszłości. Wizyta jest naturalnie nieoficjalna i nikt im nie podsunął podobnej sugestii, ale jeśli ma się do czynienia ze społecznością, która świadomie tak się odseparowała od reszty galaktyki jak oni, to logiczne jest, że będzie ona interpretowała wszystkie informacje wyłącznie ze swego punktu widzenia. - A na dodatek mogą poczuć się zaszczyceni, że prawdziwy władca składa im wizytę, choćby i nieoficjalną - dodał Michael. Zamyślił się, a po chwili potrząsnął głową. - To głupota, nic z tego nie wyjdzie - ocenił. - Zbyt łatwo można znaleźć wiele informacji, które temu zaprzeczą. Poza tym jestem zwykłym midszypmenem: to stopień raczej nie wywierający wrażenia. - To pierwsze jest faktem, ale zapominasz, że ludzie często widzą to, co chcą zobaczyć, a ci z Masady na pewno mają ograniczony punkt widzenia. Co zaś się tyczy wrażenia, to niekoniecznie, bo to wojownicza społeczność, a przywódcy przewodzą nie tylko w polityce, ale często także w walce. Osobiście. - Więc władca, który właśnie skończył szkołę wojskową i jest na tyle wojownikiem, by zacząć służbę we flocie od najniższego stopnia oficerskiego, zrobi na nich wrażenie? - Michael nie pozbył się wątpliwości. - Powiedzmy, że może nie ogromne, ale na pewno pozytywne - zapewniła go Beth. Michael postanowił nie drążyć tematu, a skupić się na tym, co powinien wiedzieć. Podejrzewał, że informacje miał też dostać od dyplomatów, ale znając siostrę, był pewien, że priorytety oficjalne i jej własne będą rozbieżne przynajmniej częściowo. - Co chcesz, żebym zrobił? - spytał. - I druga sprawa: czy kapitan Intransigenta będzie wiedział o mojej misji dyplomatycznej. - Chcę, żebyś współpracował z dyplomatami tak dalece, jak uznasz to za rozsądne. Nie chcę, byś cokolwiek obiecywał komukolwiek, czy to we własnym imieniu, czy w moim. Michael spojrzał na nią zaskoczony. - Przecież wiesz, że tego bym nie zrobił! - Ja wiem, ale zaskoczy cię, ilu ludzi w to nie wierzy -odparła miękko. Nie odpowiedział. Od dnia, w którym Elżbieta została koronowana, wspierał ją i złościło go niepomiernie, że ktoś może być przekonany, iż tylko czeka, by uzurpować sobie władzę. - Jeśli chodzi o kapitana, to zostanie on poproszony, by zwolnił cię z obowiązków służbowych na określone spotkania dyplomatyczne i uroczystości, gdy znajdziecie się na orbicie Masady. Natomiast do tego momentu jesteś wyłącznie królewskim oficerem, więc wszystkie przygotowania i rozmowy z dyplomatami na pokładzie okrętu nie mogą kolidować ze służbą i odbywać się będą wyłącznie w twoim wolnym czasie. O tym kapitan Boniece także został zawiadomiony. Po czterech latach w akademii Michael miał solidne podstawy, by podejrzewać, ile wolnego czasu może mieć na pierwszym patrolu midszypmen, toteż stłumił tylko jęk. - Żyję, by służyć mojej Królowej - wykrztusił. - Wiesz, za kilka lat będziemy potrzebowali wszystkich możliwych przyjaciół - uśmiechnęła się Elżbieta. -Może z twoją pomocą zdołamy zaliczyć do nich i Masadę, i Grayson. - Może - odparł bez przekonania, spoglądając na samotną królową stojącą w rogu szachownicy. - Może... Dinah, najstarsza żona Ephraima, była tylko o kilka lat od niego młodsza - pobrali się, gdy on miał siedemnaście, a ona piętnaście lat. Ich pierworodny Gideon był już ojcem sporej gromady, a część jego synów osiągnęła już wiek, w którym mogła pomagać ojcu w korsarskiej działalności, podobnie jak on kiedyś pomagał Ephraimowi. Teraz Dinah przyglądała się Judith, nie kryjąc złości. - Co ty wyprawiasz? - powtórzyła. Judith spojrzała na nią niewinnie, co nie było łatwe, jako że w szarych oczach Dinah pojawił się stalowy błysk. Judith miała dziesięć lat, gdy Ephraim przywiózł ją do domu, i przez dwa lata Dinah poniekąd zastępowała jej matkę. Była wymagająca, ale nie okrutna, uczyła ją zasad zachowania, recytacji psalmów i osłaniała przed złośliwością pozostałych żon doskonale wiedzących, że Ephraim nie przywiózł do domu graysońskiej dziewczyny kierowany dobrocią serca. Kiedy kilka lat później Judith dwukrotnie poroniła, Dinah wzięła stronę lekarza i nie ustąpiła mimo złośliwych komentarzy Ephraima oskarżających ją o zazdrość. Miała mocno przyprószone siwizną włosy i masywną figurę od rodzenia dzieci tak żywych, jak i martwych przez trzydzieści osiem lat małżeństwa. Teraz przyglądała się oskarżycielsko Judith. Czego ta druga nie była w stanie pojąć, to dlaczego Dinah natychmiast nie wezwała męża albo któregoś z synów. - Chciałam zobaczyć, jak to działa - odparła. - Widziałam, jak Zachariach się tym bawił. Dinah odstawiła hełm na miejsce i Judith gotowa była przysiąc, że przy okazji zdążyła nie tylko przeczytać, ale i zrozumieć, co tam było napisane. - Zdejmij rękawiczki i chodź ze mną - poleciła Dinah, wpisując polecenie zamknięcia programu i całego urządzenia. Były to standardowe polecenia, ale coś mówiło Judith, że pierwszy raz od pojawienia się na Masadzie nie do końca orientuje się, jak naprawdę funkcjonują tu pewne rzeczy. I po raz pierwszy poczuła coś, czego nie doświadczyła od śmierci rodziców. Nadzieję., Bez słowa wykonała polecenie i czekała, co będzie dalej. Dinah jako najstarsza żona posiadała własny pokój. Wszystkie pozostałe spały we wspólnych sypialniach; Judith wiedziała, że miało to coś wspólnego z seksem, choć po doświadczeniach małżeńskich nie bardzo potrafiła pojąć, jak ktoś mógłby chcieć robić to częściej, niż musiał. Sama skupiła się na wymyślaniu rozmaitych powodów, by jak najwięcej czasu spędzać poza wspólnymi pomieszczeniami, i usiłowała tak nimi żonglować, by żadnego nie nadużyć. Dinah zamknęła drzwi, wskazała jej krzesło i stwierdziła: - Gwałtowne przepięcie po wyjściu z nadprzestrzeni. Masz dziwne gusta, jeśli chodzi o rozrywki. Judith już otwierała usta, gdy dotarło do niej to, co usłyszała. - Potrafisz czytać! - Gdy się urodziłam, mój ojciec był stary i wzrok mu szwankował. Ponieważ uważał pewne ograniczenia za głupie, uczył mnie, żebym mogła czytać mu święte teksty. Potem, gdy Ephraim zwrócił na mnie uwagę, polecił mi zapomnieć, co umiem, ponieważ było powszechnie wiadome, iż Templetonowie uważali kształcenie kobiet za bezużyteczne. Naturalnie posłuchałam ojca i dzięki temu mój pan i władca nigdy nie pozbył się błędnego mniemania o moich umiejętnościach. I nie przeżył rozczarowania. Judith wiedziała, że rodzina Dinah była biedna i sojusz z ambitnym rodem Templetonów był dlań wart znacznie więcej niż drobne kłamstewko. - Wiesz, że ja... - spytała, nagle tracąc całą pewność siebie. - Umiesz czytać? - Dinah włączyła nagranie z recytacją psalmów. - Domyśliłam się, choć zachowywałaś ostrożność, nawet jeśli w pobliżu nie było mężczyzn. Natomiast czasem zbyt długo wpatrywałaś się w jakąś nalepkę lub inny kawałek tekstu. Pewność zyskałam dopiero w dniu, w którym uratowałaś Uriela. Uriel był niemowlakiem, gdy Ephraim przywiózł ją do domu, a ponieważ jego matka, Raphaela, znów była w ciąży, uganianie się za raczkującym brzdącem stało się obowiązkiem Judith. Jakoś nie potrafiła przenieść nienawiści z ojca na syna, toteż gdy malec sięgnął po kolorową wtyczkę podobną do innych zabawek rozsianych po pokoju, zareagowała. Wtyczka bowiem była częścią działającego już, ale nie zabezpieczonego przez elektryka obwodu, którym płynął prąd. O tym, czym jest, informował jedynie napis drobnym drukiem. Mimo że mogła się w ten sposób zdradzić, złapała malca i zajęła go inną zabawką, po czym zamaskowała jak mogła niebezpieczne miejsce. Dinah była przy tym obecna, ale zdawała się nie zwracać na nic uwagi zajęta własnymi sprawami. - Czyli wiedziałaś prawie od początku. - Byłaś bardzo ostrożna i Ephraim nigdy niczego nie podejrzewał. Poza tym że twoja głupota może być formą buntu, ale zapewniłam go, że w to wątpię. - Chroniłaś mnie - zabrzmiało to prawie jak oskarżenie. - Dlaczego? - Bo byłaś miła dla tych, których powinnaś nienawidzić. Bo było mi cię żal. I jeszcze z jednego powodu. Dinah milczała na tyle długo, że Judith w końcu spytała: - Z jakiego? - Bo pomyślałam, że możesz być Wybraną, którą zgodnie z proroctwem Mojżesz miał przysłać, by wyprowadziła nas do lepszego świata - odparła z dziwnym błyskiem w oczach Dinah. To, że midszypmen Winton był uprzejmy, a obowiązki wypełniał w sposób wręcz nienaganny, i to niezależnie od ilości zajęć i ćwiczeń, które Carlie mu wyznaczała, nie przekreśliło jej wątpliwości co do jego osoby. Powodem głównym była stała świta towarzysząca mu prawie wszędzie poza służbą. Dwoje jej członków: Astrid Heywood i Osgood Russo, otrzymali przeniesienia na In-transigenta zaraz po Wintonie. Pozostała trójka miała przydziały wcześniej, ale nie powstrzymało ich to przed wykorzystywaniem okazji, jaką była jego bliskość. Spowodowało to podział obecnych na pokładzie midszypmenów na dwie grupy, gdyż pozostała szóstka wręcz wychodziła z siebie, by unikać Wintona. A co gorsza, mimo że podróż trwała już dziesięć dni, Carlie nadal nie miała pewności, czy Michael Winton w jakiś sposób zachęcał świtę do deptania sobie po piętach czy nie. Była tylko pewna, że w żaden sposób ich nie zniechęcał, a to w jej opinii było równie złe. Poza tym dochodziła jeszcze kwestia dodatkowych obowiązków, które zabierały mu zaskakująco wiele czasu, konkretnie narad i spotkań z dyplomatami transportowanymi do systemu Endicott. Carlie ani przez chwilę nie wątpiła, że dyplomaci prześcigali się w uniżoności wobec księcia krwi. A on po każdym takim spotkaniu wydawał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i nieobecny. Jedyną dobrą rzeczą było to, że świta nie mogła mu wtedy towarzyszyć, natomiast uczestnictwo w tych naradach jeszcze bardziej podkreślało jego wyjątkowy status nie tylko wśród midszypmenów, ale i załogi. Zresztą to, że jest inny, potwierdził najdobitniej ostatni obiad u kapitana, który wzorem najlepszych oficerów Royal Manticoran Navy regularnie zapraszał na posiłki oficerów, tak by każdy znalazł się tam choć raz. Tego wieczora zaproszeni zostali między innymi Carlie i Michael. A Carlie cały czas bacznie, acz niepostrzeżenie obserwowała podopiecznego. Wieczór przebiegał miło i normalnie. Winton nie odezwał się nie pytany, ale odpowiedzi zawsze miał gotowe i przemyślane. Carlie zaczęła już zmieniać o nim zdanie, gdy nadszedł moment toastu za Królową. Jako najmłodszy stopniem to on miał obowiązek go wygłosić, o czym nie trzeba było mu przypominać. Gdy nadeszła stosowna pora, wstał, uniósł kielich na właściwą wysokość i dźwięcznym głosem wyrecytował: - Panie i panowie, za Królową! - Za Królową! - powtórzyli chórem obecni. Wypito, Winton usiadł, a Carlie spojrzała na niego spodn oka. I zauważyła, że zamiast pić doskonałe zresztą wino, Michael Winton uśmiecha się złośliwie półgębkiem. Tak nią to wstrząsnęło, że musiało się to jakoś odbić na jej twarzy, gdyż siedzący obok Tab Tilson spytał zaniepokojony: - Dobrze się czujesz, Carlie? - Dobrze - odrzekła z trudem. - Tylko omal się nie zakrztusiłam. Tab uspokojony pokiwał głową i odwrócił się do kapitana, który właśnie go o coś spytał. Carlie zaś ponownie spojrzała na Wintona - rozmawiał z sąsiadem z nienagannie uprzejmym wyrazem twarzy, jaki miał przez cały wieczór. Ale ona była pewna, co widziała, a to znaczyło, że Michael Winton nie był zdolny zleźć z tronu i bez reszty oddać się obowiązkom służbowym. Co było niezbędne, by stać się prawdziwym oficerem Królewskiej Marynarki. Michael nie miał pojęcia, czy przetrwa staż. I nie chodziło tu o nadmiar zajęć, choć porucznik Dunsinane starała się uprzyjemniać mu czas znacznie energiczniej niż komukolwiek z pozostałej jedenastki. I nawet nie o to, że ponad połowę w teorii wolnego czasu zabierały mu nasiadówki z dyplomatami, z których większość nie dotyczyła go nawet, jako że miał być obecny, ale się nie odzywać. Dobijała go izolacja. Przez ponad dwa tygodnie żył w kabinie, którą trudno było określić inaczej jak zatłoczoną, bo oprócz dwunastu osób było w niej sześć dwupiętrowych łóżek. A mimo to nie miał jeszcze okazji do choćby krótkiej normalnej rozmowy z kimkolwiek. W tym nawet z tymi, których w akademii nazwałby dobrymi znajomymi. Nie był durniem i spodziewał się czegoś podobnego. Ludzie muszą się przyzwyczaić do mieszkania z kimś, kto mówiąc o swojej siostrze, mówi o ich Królowej. Z Samem, z którym jako pierwszym dzielił kwaterę na wyspie Saganami, przez parę ładnych tygodni zachowywali się wobec siebie uprzedzająco uprzejmie, ale w końcu oswoili się na tyle, że Michael nie miał nieodpartego wrażenia, że podważa zasady monarchii, paradując po pokoju w gaciach. Nigdy nie stali się z Samem przyjaciółmi, ale polubili się. Przyjaciół znalazł sobie wśród mieszkańców innych pokoi, a dopiero potem Todd Liatt, najlepszy z nich, zamieszkał razem z nim. Wiele by dał, żeby Todd brał udział w tym patrolu, i to nie tylko dlatego, że miałby z kim porozmawiać. Przede wszystkim radar psychiczny Todda bez pudła określiłby, dlaczego pani porucznik Dunsinane zawsze patrzy na niego tym przenikliwym i lodowatym wzrokiem. Todda jednak tu nie było, a on wolał nie ryzykować sprawdzenia przebiegu jej służby i innych powszechnie dostępnych danych. Powszechnie może i były dostępne, ale gdyby się o tym dowiedziała, na pewno by go bardziej nie polubiła. Gdy dostrzegł jej minę w czasie obiadu kapitańskiego, miał ochotę własnoręcznie sprać się po pysku za głupotę. Tak mu ulżyło, że toast wypadł dobrze, iż zapomniał na moment o samokontroli, mając przed oczyma scenkę z ostatniego urlopu, gdy to Beth nabijała się z tego właśnie obowiązku, który go czekał. - I nie zapomnij o toaście za Królową - oznajmiła któregoś ranka przy zupełnie prywatnym śniadaniu. - Jak by nie było, jesteś teraz moim oficerem, więc muszę dbać o własny wizerunek. - Wasza Wysokość pozwoli, że przećwiczę. - Michael wykorzystał okazję, zerwał się i wysypał jej na głowę koszyk świeżutkich grzanek. Beth wrzasnęła, jakby znów miała dziesięć lat, i cisnęła w niego bułką. Ariel natychmiast przyłączył się do niej, a rzuciła ze znacznie większą celnością. Raban zrobili taki, że nie dość, że obudzili drzemiącego nad poranną prasą Justina, to ściągnęli do pokoju królową matkę, która wpadła tam w zdecydowanie niedystyngowany sposób. To właśnie wspomnienie miny Beth wywołało jego uśmiech. Uśmiech, który natychmiast spróbował stłumić, ale nie całkiem mu się udało. Dostrzegł przy tym odbicie własnej twarzy w srebrnym dzbanku i wiedział, że uśmieszek wyszedł mu wyjątkowo wredny. No i oczywiście musiała go zauważyć pomocnik oficera taktycznego. Nawet nie próbował jej niczego wyjaśniać, bo była psychicznie niezdolna, by widzieć w nim człowieka, a nie fasadę księcia krwi, a wszystko, co przez te dwa tygodnie zrobił, jedynie zwiększało jej nienaganny formalizm. Wiedział też, że nie może z nikim o tym porozmawiać. Nawet z porucznikiem Tilsonem, który jako jedyny wydawał się traktować go normalnie, czyli tak, jakby był przekonany, że Michaela bardziej interesuje nauczenie się nowych obowiązków niż przypominanie wszem i wobec, że jest następcą tronu i bratem Królowej. Jedyną pociechę stanowiło to, że Tilson był oficerem łącznościowym, więc spędzali razem sporo czasu. Natomiast rozmowa z nim o Dunsinane byłaby w opinii Michaela podważaniem pozycji oficera odpowiedzialnego za midszypmenów. I to, czy ona popełniła błąd w jego ocenie, nie miało tu nic do rzeczy. A musiał przyznać, że choć bardzo się starała, porucznik Dunsinane nie była jego największym problemem. Istniała bowiem szansa, że jeśli nie dostarczy jej kolejnych powodów do niechęci, żyć z nią będzie ciężko, ale się da. Zupełnie inaczej rzecz się miała z piątką midszypmenów, którzy przyczepili się do niego z uporem godnym lepszej sprawy mimo wszystkich prób łagodnego zniechęcenia ich do tego, jakie podejmował. Szybko odkrył, kto jest powodem tego stanu rzeczy, jak też i fakt, że oba „powody" zostały przeniesione na okręt już po tym, jak ogłoszono jego przydział. I to właśnie po to, by znaleźć się w jego pobliżu. „Powodem" numer jeden była Astrid Heywood należąca do starej arystokracji. Była nawet ładna, miała miodowe, jasne włosy i głębokie niebieskie oczy o długich rzęsach. I rysy nieco zbyt regularne, by mogły być w całości naturalnego pochodzenia. Z uporem maniaka robiła do niego słodkie oczy. Jej rodzicielką była baronowa White Springs, w Izbie Lordów coraz aktywniej przemawiająca w imieniu niezależnych, którzy choć wspierali z zasady politykę Korony, to bardziej elastycznie niż lojaliści. I tu właśnie tkwił problem, bo Michael nie miał pojęcia, jaka może być reakcja baronowej na wieść, że następca tronu ustawił jej córunię do pionu w sposób zdecydowany. Nie podejrzewał jednak, by była zadowolona - umieszczenie córki na pokładzie musiało sporo kosztować, i to nie tyle w gotówce, ile w zobowiązaniach i uprzejmościach, więc przedsięwzięcie musiało się baronowej opłacić. Być może takie instrumentalne potraktowanie przez własną matkę wzbudziłoby w nim współczucie dla Astrid, gdyby nie zauważył, że pomimo inteligencji oraz gotowości do wyrzeczeń i pracy, które udowodniła, kończąc akademię, należała do tych przedstawicieli arystokracji, których nie cierpiał. Była bowiem przekonana, i to dogłębnie, że przypadek zwany urodzeniem zrobił z niej kogoś lepszego od większości rodaków. Z jej punktu widzenia jego uniki były spowodowane wyłącznie zakłopotaniem z racji zalotów ze strony pięknej dziewczyny, gdyż nikt przecież nie zechciałby unikać jej samej. Ta świadomość niesamowicie wręcz poprawiła jej i tak już wysokie mniemanie o sobie. Drugim „powodem" był Osgood „Ozzie" Russo, choć stanowił nieco subtelniejszy przypadek. Trudno się było tego domyślić, poznając to roześmiane półdiablę z błyskiem w bystrych oczach. Jego rodzina była skoligacona z Hauptmanami, toteż Michael był pewien, że przeniesienie zostało po prostu kupione, za to za naprawdę uczciwą kwotę. Mógł mieć jedynie nadzieję, że przy okazji skorzysta na tym RMN, gdyż w grę weszły też koncesje na dostawy, a nie tylko jakiś skorumpowany oficer w dziale personalnym. Zaskakujące było też, że Ozzie, który jako specjalność obrał logistykę, okazał się w tym wręcz genialny. Potrafił rozłożyć dowolny schemat na czynniki składowe oraz zapamiętać ich wykaz w czasie, którego Michael potrzebował na przeczytanie opisu. Logistyka nie należała do służb liniowych, toteż dowodzenia okrętem nie zapewniała, natomiast dla każdego średnio inteligentnego oficera było oczywiste, że bez sprawnego zaopatrzenia nie sposób wygrać bitwy, o kampanii nie wspominając. Problem z Ozziem polegał na tym, że uważał on zna jomość z Michaelem za kontakt, który należy kultywować, w przyszłości bowiem na pewno przyda się jemu i rodzinie. Uznał, że Michael powinien traktować go tak samo, bo choć oficjalnie nie był skoligacony z nikim politycznie wpływowym, pieniądze były równie skutecznym środkiem wsparcia lub przeszkodzenia polityce Korony. Dlatego też Michael nie mógł sobie pozwolić na powiedzenie mu, co o nim myśli, choć chętnie udusiłby jego i Astrid. Oboje łączyło to, że uważali się za lepszych od pozostałych, choć Michael podejrzewał, że każde z nich o tym drugim miało nader niską opinię. Natomiast przyciągnęli pozostałych bardziej ambitnych, a mniej moralnych midszypmenów, równocześnie skutecznie odpychając od Michaela pozostałych, chcących awansować dzięki własnym zasługom, a nie znajomościom. Dlatego sześcioro z nich, nie chcąc przez załogę czy samego Michaela zostać uznanymi za podobnych do Astrid, praktycznie się do niego nie odzywało. Co było dlań przykrą okolicznością, zwłaszcza że dwoje: Sally Pikę i Ka-reema Jonesa, zaliczał w akademii do grona bliskich znajomych. Próbując z nimi rozmawiać, tylko pogorszyłby sytuację, więc zaciskał zęby i milczał, zastanawiając się od czasu do czasu, czy to, czego doświadcza, jest podobne do znanej z opowieści samotności dowódcy. Po kilku długich i intensywnych spotkaniach z Dinah, których oficjalnym powodem było przygotowanie jej do obowiązków matki, co spotkało się z pełną aprobatą Ephraima, Judith została członkinią niewielkiego i ściśle tajnego związku Sióstr Barbary. Nazwa nawiązywała do Barbary Bancroft, która doprowadziła do klęski fanatyków w wojnie domowej na Graysonie i w efekcie do ich wydalenia na Masadę. Judith znała opowieści o niej z dzieciństwa, gdyż na Graysonie była postacią wielce szanowaną jako ta, która zapobiegła zniszczeniu życia na planecie w wyniku zmasowanego użycia broni nuklearnej przez przegrywających. Po dostaniu się do niewoli dowiedziała się, jak postrzega ją druga strona: Barbara Bancroft była wcieleniem szatana, zdrajczynią, heretyczką i świętokradczynią. Właśnie ze względu na jej osiągnięcia i na oczernianie przez Wiernych kobiety, które przed laty założyły ów tajny związek, wybrały taką właśnie nazwę. Poza tym jednej rzeczy nawet Wierni nie mogli zarzucić Barbarze Bancroft - tchórzostwa. No i wygrała, choć zapłaciła za to prze rażającą cenę. Siostry Barbary miały dwa cele. Pierwszym było wykształcenie, drugim ochrona kobiet na Masadzie. Chronić próbowały wszystkie, natomiast kształcić jedynie sprawdzone i godne zaufania, czyli należące do związku. Utrzymanie tajemnicy było tym ważniejsze, że każda kobieta umiejąca czytać uznawana była przez Starszych za potencjalną heretyczkę, a opowieści o losach tych, które uznano winnymi herezji, krążyły zarówno nieoficjalnie, jak i oficjalnie - w kazaniach. Fanatyzm religijny zresztą był bezgraniczny - istniał odłam nazywający się Najczystsi w Wierze, którego wyznawcy uważali, że nawet znajomość alfabetu i liczenia na palcach jest pierwszym krokiem do herezji, toteż nawet należący doń mężczyźni nie umieli czytać ani liczyć. W efekcie żyli w prymitywnych, izolowanych enklawach i nadawali się jedynie na szeregowych żołnierzy, za to o niepodważalnej lojalności. Dlatego też istniała niewielka szansa, iż którakolwiek z kobiet, które wstąpiły do związku, potem go zdradzi. Po pierwsze i tak zostałaby uznana za heretyczkę i ukarana podobnie jak reszta, po drugie intelektualne dziedzictwo w jakiś sposób je jednoczyła. Judith szybko odkryła, że Siostry Barbary nie tylko zgłębiały zakazaną wiedzę czy zdobywały umiejętności. Ich plany były znacznie rozleglejsze i poważniejsze, gdyż celem drugim, o którego istnieniu nowo przyjęte dowiadywały się dopiero, gdy nabrano do nich zaufania i gdy umiały już dość, by nie chcieć odejść, było coś, co musiało wydać się marzeniem. Miały bowiem nadzieję dokonać udanej ucieczki, wyswobodzić się od dominacji mężczyzn i fanatyzmu religijnego. Prawda zawsze, choćby nie całkiem kompletna, dotrze w końcu do zainteresowanych bez względu na cenzurę. Dlatego też Siostry Barbary zdawały sobie sprawę, że istnieją inne systemy planetarne niż ich i Yeltsin, z zaludnionymi planetami, gdzie kobiety nie są niczyją własnością. Gdzie uczą się legalnie i oficjalnie, mogą myśleć i żyć bez męskiego nadzoru. Gdzie religia nie jest wszechobecnym kagańcem i nie dyktuje każdego kroku w życiu. Od dnia, w którym Ephraim przywiózł zszokowaną dziesięciolatkę z Graysona, Dinah miała nadzieję, że to jest właśnie wyprorokowana Wybranka, która poprowadzi je do wolności. Dziewczyna zresztą nie sprawiła jej zawodu. Od początku pokazała, że jest wykształcona, potrafi nad sobą panować i jest wystarczająco inteligentna, by to ukrywać. Historyjki z dotychczasowego życia, opowiadane nim zrozumiała, jak są niebezpieczne, potwierdzały na doda tek najśmielsze marzenia i nadzieje. I dlatego Judith, nieświadoma prawdy, od początku znajdowała się pod czujną opieką starszych Sióstr. Nie odważyły się jej wtajemniczyć z obawy, czy podobnie jak wiele kobiet przed nią nie zacznie czcić swego oprawcy, perwersyjnie uznając go za bohatera mającego prawo traktować ją jak zero. Musiały upłynąć lata i Judith musiała wiele przejść, nim zyskały pewność, że jest godna ich zaufania. Teraz skorzystała z okazji i choć nie wierzyła w proroctwa czy nadnaturalne ingerencje, bo życie ją tego oduczyło, zgodziła się zostać tą, na którą czekały. Ponieważ wszystkie używały pseudonimów, wybrała imię Mojżesz i ogłosiła, że nadszedł czas ucieczki do Ziemi Obiecanej. Mimo że Michael rozumiał powody, nadal miał dziwne wrażenie, patrząc na w pełni męską delegację dyplomatyczną. Może dlatego, że od śmierci ojca jego życie było zdominowane przez kobiety: matkę, Beth, a przed jej koronacją regentkę, ciotkę Caitrin. Teraz patrząc na samych mężczyzn, czuł się nieswojo. I z pewnością spory wpływ na to miało przekonanie, że głównym kryterium doboru delegatów nie były umiejętności, gdyż najlepsi dyplomaci Królestwa zajęci byli działaniami mającymi utrwalić pokój z Ludową Republiką Haven lub jak najbardziej opóźnić wybuch wojny. Z pewnością misja dyplomatyczna na Masadzie do takowych nie należała. Po drugie po rozmowie z siostrą wiedział, że Masada nie była wybranym przez nich sojusznikiem w tym rejonie. A więc zdolniejsi z dostępnych dyplomatów i podzielający jej punkt widzenia, jak na przykład sir Antony Langtry, próbowali nakłonić do sojuszu władców Graysona. Oznaczało to, że na Masadę polecieli pełni dobrej woli, ale trzeciorzędni dyplomaci gotowi na wszystko, byle tylko odnieść sukces i udowodnić, ile są warci. Delegacji przewodził Forbes Lawler, były członek Izby Gmin, należący do pierwszego pokolenia poddanego prolongowi. Był szpakowaty, siwiejący i wysportowany. Mówił prostymi, krótkimi zdaniami, starając się jak najszybciej przechodzić do rzeczy, i choć tego akurat otwarcie nie powiedział, jasne było, że ma nadzieję wkrótce zastąpić obecnego ambasadora. Z pozostałych na uwagę zasługiwali tylko dwaj. Quentin Cayen był osobistym sekretarzem Lawlera. Młody, należący do drugiego pokolenia poddanego prolongowi, barwił sobie włosy na skroniach, by wyglądać na starszego, i nosił okulary ze zwykłymi szkłami, a nie z soczewkami, z tego samego powodu. Michael uważał to za głupie, ale ponieważ Cayen był kompetentny, uczynny i nienachalny, nie odzywał się słowem na temat tych zabiegów kosmetycznych. Ostatnim wyróżniającym się członkiem zespołu był John Hill, oficjalnie specjalista od systemów komputerowych. Był istną kopalnią wiedzy o Masadzie i jej mieszkańcach, orientował się nawet w tytułach religijnych i ogranicze niach dotyczących żywności wynikających z przesądów religijnych. W opinii Michaela pracował jako agent wywiadu, i to raczej szef siatki niż polowy wykonawca poleceń. Bezwzględnie był najbardziej kompetentnym i najlepiej przygotowanym członkiem delegacji. Kolejne zaproszenie na naradę u Lawlera Michael otrzymał w dniu, w którym Intransigent wyszedł z nadprzestrzeni w systemie Endicott. Ponieważ akurat siedział w prawie pustej kabinie, mozoląc się nad stertą zadań zleconych przez porucznika Tilsona i nie tylko, był wręcz upiornie ucieszony. Mimo wszystko to także należało do jego obowiązków, więc niechętnie bo niechętnie, ale przerwał naprawę systemu przesyłowego energii, czyli symulację opracowaną osobiście przez pierwszego mechanika. - Dokąd idziesz? - spytała Astrid, odstawiając klawiaturę, najwyraźniej gotowa mu towarzyszyć. - Na spotkanie z Lawlerem - odparł rzeczowo. - Och! - westchnęła, nie kryjąc rozczarowania, i wróciła do pracy. Michael w duchu odetchnął z ulgą, gdyż od paru dni miał dziwne wrażenie, że Astrid próbuje zdybać go gdzieś na osobności. Potwierdzałyby to złośliwe uśmieszki Sally Pike, a wybitnie nie miał ochoty dowiedzieć się, co Astrid tym razem wymyśliła. Rzucił więc ogólne „do widzenia" i wyszedł. Ledwie Michael zjawił się w kabinie Lawlera, ten poinformował go bez wstępów: - W układzie planetarnym znajduje się przynajmniej jeden okręt Ludowej Marynarki. I zaczął nerwowo spacerować w tę i z powrotem. - I co z tego? Ludowa Republika podobnie jak my ma ambasadę na Masadzie. - Ma - zgodził się Lawler. - Ale to nie powód, by przysyłać tu ciężki krążownik, prawda? Michael poczuł, jak brwi podjeżdżają mu do nasady włosów. Beth uważała, że wysłanie z misją dyplomatyczną lekkiego krążownika jest wystarczająco wymowne. Na wyraźniej prezydent Ludowej Republiki uznał za stosowne wyrazić się dobitniej. I znacznie mniej subtelnie. - To Moscow - dodał Hill. - Nie należy do najnowszych w swojej klasie, ale nie sposób też uznać go za prze starzały. - Od dawna tu jest? - spytał Michael, czując się jak zwykle nieco dziwnie po przejściu ze stosunku służbowego, w którym był najmniej ważnym oficerem na pokładzie, do normalnego życia, gdzie traktowano go z szacunkiem. - Nie na tyle długo, by można było powiedzieć, że tu stacjonują. I nie sądzę, by wysłano go w celu zrównoważenia naszej obecności, choć nie można tego wykluczyć... gdyż wysłanie nowych negocjatorów nie było utrzymywa ne w ścisłej tajemnicy - odparł Hill. Po tonie sądząc, Lawler zdążył już zacząć desperować i Hill starał się złagodzić panikę, jaką mogły wywołać je go wypowiedzi. Było też słychać, że nie pochwalał tej jawności, co musiało być odruchowe, gdyż obiektywnie nie istniał powód, by zachować rzecz w sekrecie. - Ambasador Fałdo z niecierpliwością oczekuje naszego przybycia - dodał Lawler - ale kapitan Boniece poinformował mnie, że na planecie możemy wylądować niewcześniej niż jutro przed południem, co daje nam dość czasu na ostateczne podsumowanie. Przez następnych parę godzin Michael szczerze żałował marnowanego czasu. Każde zadanie, jakie dotąd zlecano mu na okręcie, było efektywniejszym jego wykorzystywaniem. Kiedy rozległ się sygnał interkomu przerywający Lawlerowi wykład, stwierdził, że musiał się zdrzemnąć z otwartymi oczyma. - Ambasador Fałdo do pana, panie Lawler – usłyszeli głos porucznika Tilsona. Lawler natychmiast ukrył irytację i odparł uprzejmie: - Proszę przełączyć pana ambasadora na moją kabinę. - Moment, panie Lawler... Cayen zerwał się w momencie, w którym rozbrzmiał sygnał. Nim Tilson dokonał połączenia, ustawił interkom tak, by twarz ambasadora pojawiła się na ścianie i obecni nie musieli tłoczyć się koło biurka. Fałdo podobnie jak Lawler należał do pierwszego pokolenia poddanego prolongowi, ale w przeciwieństwie do niego nie próbował udawać niespożytej energii. Wyglądał na zmęczonego. Natomiast oczy, mimo że podkrążone, patrzyły uważnie i przenikliwie. Po wymianie uprzejmości powitalnych natychmiast prze szedł do rzeczy: - Reakcja na przybycie księcia Michaela przeszła, oględnie mówiąc, moje najśmielsze oczekiwania. Najstarszy nie tylko wyraził ochotę na spotkanie z księciem Wintonem, ale ma się ono odbyć w obecności całej rady Starszych. Z tego co wiem, każdy, kto jest tu kimś albo chce tu być kimś, będzie również brał udział w olbrzymim zgromadzeniu, które „przypadkowo" zbiegnie się z waszym przybyciem. - To wspaniała nowina, panie ambasadorze - ucieszył się Lawler. - Też tak myślę, ale to oznacza, że musimy przyspieszyć godzinę naszego jutrzejszego spotkania. Z Najstarszym mamy zobaczyć się dokładnie w południe, a chcę mieć czas na przygotowanie was do tak ważnego wydarzenia. Rada Starszych uhonorowała nas, oddając nam do dyspozycji salę konferencyjną w Pałacu Sprawiedliwych. Tego, że znaczyło to, iż cały przebieg rozmowy będzie podsłuchiwany, nie dodał, bo nie musiał - wszyscy byli tego świadomi. Podobnie jak i tego, że rozmowa prowadzona na taką odległość, toczona nawet przy użyciu kierunkowej wiązki laserowej może także zostać podsłuchana. Dlatego nie poruszano w niej żadnych naprawdę ważnych kwestii. Tym bardziej że nie było pewne, kto mógł podsłuchiwać - władze Masady czy wysłannicy Ludowej Republiki Haven. Po zakończeniu rozmowy z ambasadorem Lawler znów zaczął spacerować po kabinie, ale tym razem zacierając ręce z entuzjazmem. Chwilę milczał, w końcu oznajmił: - Cóż, to zaiste bardzo, ale to bardzo interesujące... - Zwłaszcza że ostatnio odezwały się głosy krytykujące sposób prowadzenia polityki zagranicznej przez Najstarszego Simondsa - wtrącił Hill. - Ciekawe, czy przy okazji nie chce im wszystkim pokazać, jaki jest stanowczy i jakie ma sukcesy. - Góra przyszła do Mahometa i cała reszta - mruknął Lawler. - Skoro mu na tym zależy, możemy i tak zagrać. - Tylko lepiej nie używać tego porównania - dodał Hill. - Wierni usunęli z chrześcijańskiej Biblii cały Nowy Testament, a islam uznają za ciężką herezję. Lawler przez moment spoglądał nań oszołomiony, po czym wrócił do zacierania rąk. - Właśnie dlatego to, co omawialiśmy w czasie podróży, jest tak ważne - oznajmił. - Nie chcemy przecież popełnić żadnego błędu. Michael poczuł się jak w szkole, więc odruchowo uniósł rękę, nim się odezwał: - Panie Lawler, o zmianach w planach muszę zameldować porucznik Dunsinane. Lawler zrobił lekceważący gest. - Naturalnie, Mości Książę. Sam napiszę do niej prośbę, by zwolniła pana z rutynowych obowiązków służbowych na czas tego kluczowego wydarzenia w dziejach naszej dyplomacji. Michael na moment stracił mowę. A potem pozostał mu tylko cień nadziei, że Lawler nie zdoła mimo wszystko do końca wkurzyć porucznik Dunsinane. Carlie przeczytała wiadomość od Lawlera wpierw z niedowierzaniem, potem powtórnie - ze złością. A potem wpatrywała się tak długo w ekran, że oba te uczucia się wymieszały. - „.. .zwolnić pana midszypmena Wintona z obowiązków pokładowych, by był w stanie lepiej służyć interesom Jej Królewskiej Mości w czasie tego kluczowego wydarzenia historycznego..." Tekstu było naturalnie znacznie więcej - nadętego, uprzejmego i sprowadzającego się do tego, że Winton ma dostać nieoficjalny urlop, żeby mógł bawić się w księcia. Wiedziała naturalnie, że ma on towarzyszyć Lawlerowi i reszcie, ale nawet jej przez myśl nie przeszło, że Lawler będzie tak bezczelny. Pan midszypmen Winton powinien dopasować swoje wizyty na Masadzie do wolnego od służby czasu, tak jak miało to miejsce z nasiadówkami w czasie lotu. Skoro mógł zrobić jedno, powinien być w stanie zrobić i drugie. W pierwszym momencie chciała odmówić, ale zreflektowała się. Skoro w systemie znajdował się okręt Ludowej Marynarki, to sytuacja mogła rzeczywiście być ważna dyplomatycznie, a to już nie jej było oceniać. Istniała realna możliwość, że obecność księcia krwi wpłynie na reakcję władz Masady, a więc zrobiłaby głupio. Dlatego zdecydowała się postąpić zgodnie z regulaminem: skontaktowała się z kapitanem i poprosiła, by ją przyjął przy pierwszej sposobności. Okazało się, że ta sposobność właśnie ma miejsce. W drzwiach kabiny kapitańskiej minęła się z Tabem Tilsonem i przyszło jej do głowy, czy on też nie zjawił się tu w sprawie Michaela Wintona, ale spytać nie zdążyła. - Słucham, porucznik Dunsinane. - Abelard Bonecie wskazał z uśmiechem fotel. - Powiedziała pani, że musi się ze mną skonsultować w sprawie midszypmena Wintona. Przeczytałem pismo od pana Lawlera, więc nie musi go pani streszczać. Słucham. O co chodzi? Boniece był wyraźnie rozbawiony, co skutecznie zbiło ją z tropu. Ponieważ jednak nie mogła się wycofać, wyprostowała się i zameldowała najzwięźlej, jak potrafiła: - Chodzi o to, sir, że prawdę mówiąc, nie wiem, co zrobić. Z jednej strony to pierwszy patrol pana Winiona i uważam, że zabawa w dyplomatę rozprasza go i źle wpływa na przebieg jego stażu. Boniece uniósł pytająco brwi, toteż zmuszona została do wyjaśnień: - Wiedziałam od początku, że będzie go to rozpraszało, sir, ale do tej pory były to dodatki do obowiązków służbowych. Natomiast teraz pan Lawler chce, żebyśmy zgodzili się na zmianę priorytetów i aby dyplomacja stała się dla pana Wintona ważniejsza od służby. - Dokładnie tego sobie życzy - zgodził się Boniece. -Co więcej, zgadza się to z informacjami, jakie otrzymaliśmy wraz z rozkazami dostarczenia na Masadę misji dyplomatycznej. - W zasadzie tak, sir - przyznała niechętnie. Kapitan Boniece spojrzał na nią uważniej i już bez śladu rozbawienia. - Nie „w zasadzie", tylko „dokładnie" - poprawił. - Czy jest pani niezadowolona z dotychczasowych wyników lub zachowania midszypmena Wintona, porucznik Dunsinane? - Właściwie to nie, sir. Obowiązki wykonuje nienagannie, ale wydaje się nie lubić pozostałych midszypmenów. - Być może dlatego, że pan Winton nie jest podobny do żadnego innego zasmarkańca czy to znajdującego się na pokładzie tego okrętu, czy jakiegokolwiek innego okrętu Królewskiej Marynarki. Carlie wytrzeszczyła oczy - określenie „zasmarkaniec" było tradycyjnym, choć nieoficjalnym mianem midszypmenów od niepamiętnych czasów, ale nie słyszała dotąd, by użył go Boniece. Najwyraźniej uznał, że dał jej wystarczająco do myślenia, bo uśmiechał się przez moment i dodał: - Pani obserwowała midszypmena Wintona, a ja panią i wyszło mi, że próbuje pani z niego zrobić kogoś, kim nie jest i nigdy nie będzie. Mógłby służyć w RMN i sto lat i zostać admirałem, ale nigdy nie będzie taki jak inni. Nawet gdyby Królowa dorobiła się tuzina dzieci, Michael pozostałby jej jedynym bratem. Jest i będzie wyjątkowy i ma pani w związku z tym dwie możliwości: pogodzić się z tym i traktować go odpowiednio albo przyznać, że pani nie potrafi, wtedy będę musiał wymyślić coś innego. I proszę to traktować jako rozkaz. - Aye, aye, sir. Już zaczęła wstawać, uznając rozmowę za zakończoną, gdy dodał: - Chciałbym także, żebyś przemyślała coś jeszcze, Carlie. Nie tylko Michael Winton jest inny niż pozostali. Podobnie, choć nie do tego samego stopnia, ma się rzecz ze wszystkimi członkami załogi. Tak ją zaskoczył, że zdołała tylko wykrztusić: - Rozumiem, sir. - Nigdy cię nie zastanowiło, dlaczego midszypmenów w czasie stażu ma pod opieką pomocnik oficera taktycznego? Przecież tuzin zasmarkańców nie ma nic wspólnego z manewrami taktycznymi, prowadzeniem ognia czy podejmowaniem jakichkolwiek decyzji bojowych. - Prawdę mówiąc, zastanawiałam się, sir. - Ale nie zrozumiałaś. Specjalność z taktyki to najprostszy i najpewniejszy sposób zdobycia dowództwa okrętu. A każdy dowódca musi nauczyć się w pełni wykorzystywać najlepszą broń i największy atut swej jednostki: jego załogę. W przeciwieństwie do wyrzutni rakiet czy grasera załoga nie zjawia się na pokładzie z instrukcją obsługi i parametrami taktyczno- technicznymi. Załoga to zbiór osobników nieprzewidywalnych, irytujących, zaskakujących i gotowych iść za dowódcą w ogień, jeśli ten wie, jak z nimi postępować. Początki tej nauki to opieka nad zasmarkańcami. - Carlie poczuła się jak kompletna idiotka, ale Boniece jeszcze nie skończył. - Jeśli założysz biały beret, będziesz musiała radzić sobie z każdym rodzajem człowieka i będziesz musiała wiedzieć, jak z każdego wydobyć to, co w nim najlepsze. Czasami oznacza to awans kogoś teoretycznie zbyt młodego czy to wiekiem, czy stopniem. Czasami dokładne przestrzeganie regulaminu. A czasami pominięcie kogoś, komu w teorii to stanowisko się należy, ale kto nie nadaje się na nie z różnych powodów. Kiedy okręt opuści bazę, nie ma na pokładzie zapasowej załogi. Będziesz musiała wyszkolić tę, która ci przypadnie, by była elastyczna, by jeden jej członek potrafił zastąpić drugiego i by każdy był doświadczonym perfekcjonistą w swoim dziale. Carlie pokiwała smętnie głową. - Czyli mówiąc krótko, nie traktowałam dotąd moich zasmarkańców tak, jak powinnam. Będę pamiętała, co mi pan powiedział, sir. A skoro już o tym mowa, to pan Winton miał dotąd nieco więcej obowiązków niż pozostali, to też sądzę, że może teraz mieć kilka dodatkowych godzin wolnych. Natomiast chciałabym, żeby na nocleg meldował się na okręt. Boniece spojrzał na nią pytająco. - Nie sądzę, by midszypmen Winton do końca zapomnjał o obowiązkach służbowych, ale Lawlera może ponieść entuzjazm - wyjaśniła. - Wolałabym dopilnować, by pan Winton wyspał się przynajmniej porządnie między pobytami na planecie. - W zupełności panią popieram, porucznik Dunsinane - oświadczył formalnie Boniece. - Proszę w takim razie polecić panu Wintonowi, by przygotował się do odlotu na Masadę, i przypomnieć mu, że spodziewamy się, iż nie przyniesie wstydu Royal Manticoran Navy. Podsłuchując prywatne kanały łączności Ephraima, Judith dowiedziała się, że przedstawiciele innych państw regularnie składają wizyty na Masadzie. Odkryła też, że niektórzy z nich, zwłaszcza pochodzący z miejsca o pięknej nazwie - Ludowa Republika Haven - zabiegają o poparcie Ephraima nie tylko dobrym słowem, ale także konkretniejszymi argumentami. Ephraim był właścicielem trzech jednostek kaperskich: Aaron's Rod, Psalms i Prouerbs. Dwie ostatnie przeszły właśnie dość poważne modyfikacje - inżynierowie z Ludowej Marynarki zainstalowali nowe sensory, wzmocnili uzbrojenie oraz poprawili napęd i kompensatory bezwładnościowe, dzięki czemu jednostki mogły rozwijać większe prędkości. Wykonano to wszystko tak, by rutynowe skanowanie niczego nie wykryło, gdyż ani Radzie Starszych, ani władzom Ludowej Republiki nie zależało na rozgłaszaniu nieoficjalnej pomocy technicznej. Judith sądziła, że ci, którzy dokonali modyfikacji, doskonale wiedzieli o prawdziwej roli obu frachtowców, ale jakoś nie zrobiło to na nich wrażenia. Wiedziała też, że wkrótce podobne modyfikacje czekają trzecią jednostkę. To, że flagowiec miał jej zostać poddany jako ostatni, najlepiej świadczyło, jakim konserwatystą był Ephraim. Uważał, jak zresztą wielu kapitanów, że jego statek jest przedłużeniem jego samego, i nie miał zamiaru ryzykować żadnych zmian, dopóki nie zobaczy rezultatów na innych. Judith postanowiła spróbować ucieczki niezwłocznie, gdyż obawiała się, że potrzebowałaby dużo czasu, by osiągnąć dobrą znajomość nowych systemów czy programów. A jeszcze więcej, by przeszkolić pozostałe uczestniczki spisku. Wszystkie były odważne, ale spora część wykonywała jej polecenia, zapamiętując je i trzymając się ich na ślepo, co biorąc pod uwagę ich wykształcenie i wychowanie, było naturalne. Ale brak zrozumienia przedłużał proces szkolenia. Na szczęście istniały wśród nich wyjątki. Ephraim w początkowym okresie małżeństwa zabierał ze sobą Dinah, a ponieważ ta podobnie jak Judith była żądna wiedzy, postępowała w czasie lotów podobnie. Jej wiadomości były co prawda mocno przestarzałe, ale przynajmniej znała i rozumiała zasady nawigacji przestrzennej i taktyki. Większość zaś kobiet niezależnie od tego, ile i jak Judith by im tłumaczyła, nadal uważało, że lot w przestrzeni to coś takiego jak pływanie po powierzchni morza. Dlatego rozdzielając funkcje, Judith, która została kapitanem, uznała, że Dinah musi być jej zastępcą i oficerem ogniowym. Maszynownię powierzyły Mahalii - najstarszej córce Dinah, która po śmierci męża wróciła do rodziców, dowodzenie zaś kontrolą ogniową uszkodzeń trzeciej żonie Ephraima - Renie. Druga żona Gideona, Naomi, miała zajmować się pasażerami, jako że i Judith, i Dinah były zdecydowane zabrać ze sobą tyle Sióstr Barbary, ile zdołają. Zdawały sobie bowiem doskonale sprawę, że drugiej okazji nie będzie przez naprawdę wiele lat, a te z nich, które zostaną, jeśli tylko padnie na nie cień podejrzenia o kontakty z uciekinierkami, skończą w męczarniach. Na Masadzie bowiem normalne było wymuszanie zeznań torturami. Ponieważ ten, kto nic nie wie, niczego nie powie, informacji o szczegółach ucieczki udzielano mającym wziąć w niej udział zgodnie z zasadą: „wiesz tylko tyle, ile musisz". Judith wiedziała tyle, że dla każdej opracowano kilka alternatywnych planów i że z większości domów wtajemniczone były tylko jedna lub dwie kobiety. W domu Temple-tonów sytuacja wyglądała wyjątkowo, gdyż tu skupione było kierownictwo związku. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż domem tym kierowała Dinah, tak samo jak Siostrami Barbary. Plan ucieczki Judith był stosunkowo prosty - razem z Reną i Mahalią miały zdobyć prom towarowy Flower i uruchomić go. Jeśliby im się nie powiodło, reszta planu nawet nie zostałaby wprowadzona w życie, gdyż bez promu nie można było dotrzeć na pokład Aaron's Rod. Dla Judith było oczywiste, że nawet jeśli wszystko się uda, czyli wszystkie uczestniczki dotrą na miejsce spotkania i opanują frachtowiec, będzie miała naprawdę niewielką załogę pobieżnie wyszkolonych pomocnic. Reszta będzie wyłącznie pasażerami. Na szczęście frachtowiec był prosty w obsłudze, a system pokładowy zawierał dobre programy automatyczne na wypadek strat wśród załogi. Większość przyuczonych przez nią kobiet wiedziała, jak je uruchomić i pilnować. Judith właśnie zastanawiała się, czy nie zmienić paru przydziałów - naturalnie w pamięci, bo ze względów bezpieczeństwa żadne tego typu informacje nie były nigdzie zapisywane - gdy Dinah dała jej znak, że chce z nią porozmawiać. Ponieważ znajdowały się w sali przedszkolnej, rejwach czyniony przez dzieci skutecznie zagłuszał każdą rozmowę. - Myślę, że Pan otworzył dla nas przejście przez morze - oznajmiła cicho Dinah, spoglądając na Judith z ogniem w oczach. - Ephraim właśnie skończył wydawać mi polecenia w związku ze swą przewidywaną dłuższą nieobecnością. Pod Judith ugięły się nogi, bo zazwyczaj oznaczało to wyprawę handlowo-zbójecką - Nieobecnością? - wykrztusiła. - Przybyła delegacja z innego państwa niż Ludowa Republika. Z tego rządzonego przez Królową. Teraz Judith zrozumiała radość Dinah. Podczas gdy ona sama uważała, że schronienia powinny szukać w Ludowej Republice Haven tak z uwagi na jej nazwę, jak i cudowny sposób, w jaki deklarowała się ona jako obrońca słabych i uciśnionych, Dinah wolała szukać pomocy w Gwiezdnym Królestwie Manticore. Nie tylko dlatego, że Królestwem rządziła kobieta. Jak tłumaczyła Judith, każde państwo, które stale usilnie dowodzi, jak to broni uciśnionych, ma z pewnością dużo do ukrycia. Być może w rzeczywistości jest nawet gorszą tyranią od oficjalnej monarchii. Judith uważała takie rozumowanie za cyniczne, dopóki któregoś dnia zirytowana Dinah nie oznajmiła: - Zacznij myśleć! Popatrz na naszych mężczyzn i posłuchaj, jak to miłują Boga i wykonują Jego wolę, walcząc z heretykami. Doskonale wiemy, że jedynie paru z nich kocha Boga równie mocno jak swoją pozycję i honor. Ephraim może sobie opowiadać, że chce stworzyć flotę kaperską, by znaleźć się w pierwszym szeregu ataku na heretyków, gdy nadejdzie czas, ale przede wszystkim chodzi mu o łupy i pozycję. Nie było cię tu, gdy został wybrany do Rady Starszych, ale puszył się niczym sam szatan. I co, wystarczyło mu? Skądże, teraz chce zostać Najstarszym, a nie ma nawet sześćdziesiątki! Judith musiała przyznać jej rację, ale nie zmieniła zda nia co do monarchii jako takiej. Ustrój ten dziwnie przypominał jej stosunki panujące na Masadzie. Dinah i na to miała argument: - Dlaczego więc ta Ludowa Republika, tak szanująca prawa innych, wzmocniła uzbrojenie frachtowców Ephraima? Przecież nawet idiota się zorientuje, do czego mu to potrzebne. Rozumiałabym, gdyby zmodyfikowali wszystko, co rzeczywiście przyda się uczciwemu statkowi handlowemu, ale uzbrojenie, jakie miały wcześniej, do obrony w zupełności wystarczało. A Ephraim wcale nie musiał się wysilać, by to zrobili. Judith ponownie musiała się z nią zgodzić, ale z drugiej strony wiedziała, jak przekonujący potrafi być Ephraim. Zresztą tak naprawdę to była drugorzędna kwestia - najważniejsze było uciec z systemu. Postanowiły, że o tym, gdzie ostatecznie się skierują, zdecydują potem albo pozwolą zdecydować Opatrzności. Przybycie okrętu Royal Manticoran Navy w chwili, w której były o krok od zrealizowania planu, uznały po prostu za dobry omen. - A dlaczego zjawienie się tego okrętu oznacza dłuższą nieobecność Ephraima? - spytała w końcu Judith. - Bo Królestwo wysłało kogoś ważnego z wizytą - odparła Dinah ze złośliwym błyskiem w oczach. - Rada jest przekonana, że tak potężne państwo nie może być rządzone przez słabą kobietę, mimo iż tak głosi wersja oficjalna. Ponoć władzę sprawuje w rzeczywistości książę, choć gdy zginął jego ojciec, był zbyt młody, by rządzić. Teraz już jako dorosły przybył tu osobiście, by spotkać się z Radą Starszych. - A żaden z członków Rady nie przepuści takiej okazji... - dokończyła Judith, czując rosnące podniecenie. - Żaden - potwierdziła Dinah. - Dlatego Ephraim polecił wszystkim synom, by mu towarzyszyli. - I wielu innych zrobi to samo, jako że siła mężczyzny tkwi w jego synach, prawda? - dodała ze złośliwym uśmieszkiem Dinah. - Prawda. A na dodatek dowiedziałam się z pewnego źródła, że flota w tym czasie będzie na manewrach. - Nie obawiają się ataku ze strony Królestwa Manticore? - prychnęła Judith. - Królestwo szuka sojuszników, nie podbojów. A flota nie chce pokazać, czym dysponuje. Judith nie odezwała się - zastanowiło ją, czy przypadkiem kilka okrętów floty nie zostało zmodyfikowanych podobnie jak jednostki Ephraima. Żeby zaostrzyć apetyt władz na to, co Ludowa Republika może zaproponować. Gdyby tak było, Masada oczywiście nie chciałaby pokazywać drugiej stronie, co już uzyskała, przed przystąpieniem do poważnych targów. - W takim razie Opatrzność nad nami czuwa - przyznała. - Kilku dozorowcom zdołamy uciec. I uśmiechnęły się do siebie z ulgą. Miały powody, gdyż żaden plan nie zakładał nieobecności mężów w czasie pierwszej fazy ucieczki, bo coś takiego po prostu rzadko się zdarzało. Co prawda oznaczało to, że część kobiet zmuszona będzie towarzyszyć mężom, ale dawało znacznie większą szansę pozostałym. Naturalnie nie było to równoznaczne z sukcesem całości planu, gdyż trzeba było poza tym opanować prom i frachtowiec, no i dotrzeć tym ostatnim do granicy wejścia w nadprzestrzeń. Niemniej musiała przyznać, że los naprawdę zdawał się im sprzyjać. A były zdecydowane spróbować niezależnie od ryzyka. Wolały śmierć od życia, które zmuszone były prowadzić. W najgorszym razie Aaron's Rod stanie się ich stosem pogrzebowym - widowiskowym i kosztownym. Być może nawet jeśli im się nie powiedzie, ich przykład skłoni kobiety z następnych pokoleń, by podjąć próbę. Judith wolała, by skończyło się inaczej, ale gdyby im się nie udało, ginęłyby przynajmniej z jakąś nadzieją. Michael sądził, że jest gotów na wszystko. Jednakże gdy porucznik Dunsinane poinformowała go, że został zwolniony z obowiązków służbowych, by mógł towarzyszyć delegacji na Masadę, i uśmiechnęła się, prawie odebrało mu mowę. Ledwie zdołał wykrztusić podzię kowanie. - Sprawdziłam pańskie wyniki, panie Winton, i widzę, że wywiązywał się pan ze wszystkich obowiązków - dodała poważnie, gdy skończył się jąkać. - I proszę mi pochopnie nie dziękować. Dostaje pan przepustkę pod określonymi warunkami, panie Winton. - Jakimi, ma'am? - Poza naprawdę poważnymi powodami, które mogłyby to wytłumaczyć, ma pan obowiązek na noc wracać na okręt i meldować się u mnie z raportem. - Rozumiem, ma'am. I nie sądzę, by takie powody wynikły, gdyż zgodnie z informacjami pana Hilla Wierni po kolacji raczej nie powinni planować żadnych spotkań, bo to narusza jeden z ich zwyczajów. Oznacza to, że nie będę jedynie brał udziału w podsumowaniach, które na pewno będzie organizował pan Lawler. Dunsinane zachowała kamienny wyraz twarzy, mimo że w głosie Michaela usłyszała tłumioną ulgę. Wychodziło na to, że słusznie oceniła Lawlera i jego entuzjazm. - Jestem pewna, że pan Cayen dostarczy panu protokół z każdego zebrania - oznajmiła z taką pewnością siebie, że Michael był pewien, że zostało to już ustalone. Pierwszy raz miał wrażenie, że porucznik Dunsinane współpracuje z nim, zamiast ledwie go tolerować, i miał nadzieję, że stan ten się utrzyma. Rankiem pinasa z delegacją dyplomatyczną wylądowała na płycie głównego portu kosmicznego Masady. HMS Intransigent pozostał na przydzielonej orbicie parkingowej, tak odległej, że Michael miał nieodparte wrażenie, iż gospodarze obawiają się ze strony Królestwa Manticore niespodziewanego ataku. Nie dziwiło to, jeśli wzięło się pod uwagę, że mieszkańcy planety od chwili jej kolonizacji atakowali najbliższego sąsiada w ten właśnie sposób. Ale powodem mogła wcale nie być podobna paranoja, lecz zwykła chęć utrzymania przed Królestwem pewnych rzeczy w tajemnicy. Może dlatego gospodarze umieścili okręt w odległości większej od zasięgu aktywnych sensorów. A raczej tak im się wydawało, sensory krążownika miały bowiem planetę w zasięgu i ich rozdzielczość była znacznie większa, niż władze Masady mogły przypuszczać. Jedynie coś znajdującego się po przeciwnej stronie planety mogło pozostać przed nimi ukryte. Praktycznie wszystkie elementy portu, które były widoczne czy to z powietrza, czy z ziemi, jednoznacznie wskazywały na czysto militarne wykorzystanie oraz na fakt stałej rozbudowy floty i potrzebnych jej baz. Siły zbrojne, a szczególnie flota, pochłaniały według informacji Lawlera zdumiewająco wysoki odsetek produktu planetarnego. Całość wyglądała jednak dość prymitywnie w porównaniu do baz czy portów kosmicznych Royal Manticoran Navy. Port kosmiczny był jednakże supernowoczesny w porównaniu ze stolicą, obok której leżał. Mimo że akurat panowała zima i wiał przenikliwy wiatr, ulice Miasta Boga pełne były pieszych obojga płci, a pojazdy należały do rzadkości. Najczęściej zresztą i tak były to ciężarówki. Ku zaskoczeniu Michaela przewodnik zamiast do jakiegoś prywatnego pojazdu zaprowadził ich do schodów wiodących do pogrążonego w półmroku i zdecydowanie obskurnie wyglądającego tunelu. - Wierni uważają, że nadmiar techniki jest szkodliwy - odezwał się Hill tonem zawodowego przewodnika. - Tak więc nawet najważniejsze osoby używają na terenie miasta środków komunikacji publicznej. - Prawda - przyznał Lawler. - Zapomniałem o tym. Gdy wyszli z tunelu na peron i wsiedli do metra, Michael zdał sobie sprawę, że choć wszyscy podróżują tym samym środkiem lokomocji, to bynajmniej nie w tych samych warunkach. Kobiety okutane od stóp do głów w szerokie szaty i z twarzami spowitymi welonami tak, że widać było jedynie ich skromnie spuszczone oczy, jeździły w najgorszych wagonach. Były one prawie pozbawione siedzeń, a te, które w nich zamontowano, zarezerwowano dla matek z małymi dziećmi. Dziecko przypinano specjalnymi pasami do matki i do fotela. W wagonach dla mężczyzn wszystkie miejsca były siedzące. Większość pasażerów czytała, jak zauważył Michael po pobieżnym rozejrzeniu się. Przypomniało mu się stare powiedzonko, że bezczynny umysł jest igraszką diabła, i prawie się skrzywił - wszechobecna religijność była przytłaczająca i niewczesne dygresje teologiczne były, łagodnie mówiąc, zbędne. Kolejną rzeczą, jaką zauważył, było zróżnicowanie wygód w męskich wagonach. Większość miała proste fotele z giętego plastiku ustawione blisko siebie, z przejściem pośrodku. Znacznie mniej wagonów miało wyściełane fotele ustawione w większych odległościach i plecami do siebie. Ten zaś, do którego zaprowadził ich przewodnik, miał fotele z ruchomymi oparciami, zasłony w oknach, stoliki i znacznie lepsze oświetlenie. Jak ktoś dawno temu napisał: wszystkie świnie były równe, ale niektóre równiejsze. A najbardziej go śmieszyło to, że zgodnie z obowiązującą religią sukces był odzwierciedleniem łaski bożej, skoro więc komuś przysługiwały wygody, to dlatego że rzekomo Bóg uznał, iż należy mu się lepsze życie niż bardziej grzesznej reszcie. Doskonała propaganda, by utrzymać większość w ryzach i w zadowoleniu. A to, że część kobiet, które widział, sądząc po chodzie i sposobie poruszania się, było w zaawansowanej ciąży, nikomu z lokalnych władców nie przeszkadzało. Widocznie Bóg chciał, by pokutowały za grzechy. Zasłony w oknach zostały zasunięte, gdy tylko wsiedli, ale nie były na tyle szczelne, by nie zdołał dostrzec fragmentów stacji, przez które przejeżdżali. Zaskoczył go brak reklam wszechobecnych na Manticore. Tu zamiast plakatów reklamujących rozmaite dobra, plakaty przypominały Wiernym o obowiązkach wobec Boga i tych, którzy z Jego woli przewodzili pozostałym na jedynie słusznej drodze do prawości. Wszystkie plakaty miały czarne tło i czerwone lub jasnozielone litery, które dosłownie biły po oczach, toteż bez trudu odczytał treść: „Służ Panu bogobojnie i świętuj w pokorze". Psalmy 1:4 „Błogosławieni, którzy Mu ufają". Psalmy 2:12 „Pamięć sprawiedliwych błogosławioną jest, imię zaś niegodziwców zapomniane zgnić winno". Przypowieści 9:7 „Droga grzesznika ciężką jest". Przypowieści 13:15 Sloganów było więcej, ale i tak powtarzały się do znudzenia - tych o grzeszniku Michael doliczył się przynajmniej dwudziestu, nim wjechali na trasę ekspresową i stacje zaczęły przelatywać za oknem zbyt szybko, by zdołał cokolwiek odczytać. Pociąg nabrał szybkości i pędził, aż wreszcie ze zgrzytem hamulców zwolnił. Stanął z potęż nym szarpnięciem na jasno oświetlonym i pozbawionym jakichkolwiek napisów peronie wyłożonym płytkami. - Pałac Sprawiedliwych - oznajmił z dumą przewodnik. - Pozwólcie panowie za mną. Wyszli na peron, z którego prowadziły wyłożone chodnikiem schody wyposażone w wyczyszczone do połysku poręcze. Wspinaczka nie trwała długo, ale towarzyszył jej cichy, monotonny pomruk recytacji dobiegający z ukrytych głośników. Brzmiało to niczym litania w wykonaniu pogrążonego w ciężkiej depresji chóru anielskiego. Przewodnik zatrzymał się przed potężnymi złoconymi odrzwiami. - Wewnątrz oczekuje wasz ambasador, panowie - wyjaśnił. - Wspólnie pomódlcie się i przygotujcie na spotkanie ze Starszymi. Po czym odwrócił się i odszedł. Michael był prawie pewien, że przewodnik pragnął jak najszybciej opuścić sąsiedztwo niewiernych skażone ich pogańską obecnością. Kiedy nadeszła wyznaczona pora, Judith zaczęła od zmiany wyglądu. Przepisowym strojem kobiety, gdy wychodziła z domu, była długa szata zakrywająca ją od szyi do stóp i gęsta woalka otulająca twarz. Z tego co słyszała, zdarzały się domy, w których kobiety musiały ubierać się tak zawsze, ale należały one do rzadkości. Strój był ciężki i niepraktyczny, ale doskonale ukrywał kształty i skutecznie utrudniał rozpoznanie. Poza tym wyrobił pewien odruch - każdy, kto nosił spodnie i tunikę, musiał być mężczyzną, bo kobietom nie wolno było nosić innego stroju niż dzwonowata szata. Ponieważ panowała zima, strój męski jeszcze bardziej maskował kształty, gdyż składał się z grubego płaszcza, wysokich butów i czapki. Naturalnie nie było to przebranie dostępne każdej kobiecie. Judith jako drobna i niska mogła bez trudu uchodzić za młodego mężczyznę, nawet nie będąc w płaszczu. Mahalia mimo urodzenia dwójki dzieci także, gdyż wyniszczyła ją choroba, która zabiła jej męża. Dlatego zresztą została zwrócona Ephraimowi: uznano, że nie będzie już zdolna do urodzenia zdrowego dziecka. Nawet po wyleczeniu pozostała chuda i prawie pozbawiona kobiecej figury. Rena natomiast miała zdecydowanie niewieścią figurę, ale do tego była gruba, więc w spodniach i płaszczu wyglądała na silnego, barczystego chłopa. Wszystkie musiały zacząć od obcięcia włosów, gdyż mężczyźni na Masadzie nosili krótkie, a kobiety długie. Czynność była prosta, acz równocześnie niebezpieczna, gdyż po obcięciu włosów nie było już odwrotu. Nawet gdyby do ucieczki nie doszło, musiałoby to zostać zauważone i wzbudzić podejrzenia. Dinah co prawda wymyśliła kilka uzasadnień, ale nawet Judith uznała je za mało przekonujące. Zdobycie męskich ubrań nie stanowiło problemu, gdyż Templetonowie cenili cnotę pracowitości u kobiet - nigdy nie brakowało odzieży, którą trzeba było uprać, zacerować czy w inny sposób naprawić. Ponieważ kobiece prace nadzorowała Dinah, zorganizowanie ubrań o stosownych rozmiarach przebiegło szybko i sprawnie. Co prawda musiała regularnie zdawać mężowi relację ze swych poczynań, ale okazała się tak dobrą administratorką, że po tylu latach Ephraim nawet ich nie słuchał, tylko zatwierdzał. Poważniejszym problemem okazało się nauczenie męskich ruchów, zwłaszcza sposobu chodzenia. No i naturalnego poruszania się w spodniach. Najtrudniejsze zaś było podnoszenie głowy i patrzenie innym w oczy. Mogli tak zachowywać się tylko mężczyźni - kobieta, która chodziłaby z podniesioną głową i choćby przelotnie patrzyła w oczy innym, zostałaby uznana za rozpustną i ukarana. Dlatego te, które miały udawać mężczyzn, długo i starannie ćwiczyły, zachowując to rzecz jasna w sekrecie. Judith stwierdziła z pewnym zaskoczeniem, że po obcięciu włosów i włożeniu męskiego stroju przestała czuć się jak kobieta w przebraniu. Na wszelki wypadek założyła też za radą Dinah specjalne szkła kontaktowe i gdy przyjrzała się sobie w lustrze, zobaczyła w nim obcego młodzieńca. Mahalia i Rena wyznaczone do pomocy w opanowaniu promu także przeszły kompletną metamorfozę. Patrząc na ich również ukryte za szkłami kontaktowymi oczy, Judith zaczęła mieć nadzieję. Jeśli reszta przygotowań, którymi kierowała Dinah, była równie dopracowana, exodus miał realne szanse się powieść. Pierwotnie chciały rzecz całą przeprowadzić pod osłoną nocy, ale Dinah sprzeciwiła się temu. Choć bowiem nie istniał zakaz poruszania się po zmroku, Wierni nie byli zwolennikami frywolnych rozrywek i, pomijając dni ważnych uroczystości religijnych, ulice pustoszały, gdy robiło się ciemno. A to oznaczało, że każdej z uciekinierek trudniej byłoby znaleźć sensowny powód do opuszczenia domu, a co gorsza strażnicy moralności wyrywkowo sprawdzający przechodniów właśnie nocą mogliby być bardziej podejrzliwi i zdemaskować je. Dlatego Judith, Mahalia i Rena wyszły z domu i przemaszerowały przez podwórze do przeznaczonej na cele handlowe części gospodarstwa w pełnym blasku słońca, nie dającym jednak o tej porze wiele ciepła. Prom parkował w przestronnym hangarze pozwalającym równocześnie na załadunek i rozładunek. W przylegającym doń mniejszym hangarze stał Blossom - prom pasażerski z niewielkim przedziałem ładunkowym. Był łatwiejszy w obsłudze i pierwotnie Judith zamierzała użyć właśnie jego, ale okazało się, że nie pomieści wszystkich uciekinierek. Nawet Flower, mimo iż miał znacznie większą ładownię i udźwig, z ledwością będzie w stanie wystartować, jeśli dotrą wszystkie kobiety, które powinny. A było to naturalnie jedynie teoretyczne wyliczenie, bo nikt nie znał dokładnej wagi każdej z uciekinierek. Judith tym się nie przejmowała, bo praktycznie niemożliwością było, by pierwsza faza ucieczki powiodła się dokładnie wszystkim. Ich trzech nikt nie zaczepiał, gdyż Ephraim zazdrośnie strzegący dobrobytu zatrudniał członków rodziny tak jako członków załóg, jak i jako pracowników obsługi naziemnej. Ponieważ chciał wywrzeć jak największe wrażenie, zabrał ze sobą naprawdę liczną świtę, a ci, których zostawił, otrzymali dokładne instrukcje i długie listy prac do wykonania. Dodatkowo Dinah obiecała, że postara się o serię drobnych nieszczęść, które powinny skutecznie zaabsorbować ich uwagę. - Najpierw Flower - poleciła cicho Judith. Jej towarzyszki w milczeniu przytaknęły. Mahalia wyglądała na nieco bardziej spiętą, a w oczach Reny płonął dziwny blask. Judith nie była jednak pewna, czy nie jest to tylko gra jej wyobraźni, bo gdy spojrzała na swoje odbicie w wypolerowanych drzwiach hangaru, stwierdziła, że jest przerażona. Uśmiechnęła się ponuro i pchnęła drzwi. To w końcu była najprostsza część operacji. W każdą sobotę Ephraim zmieniał kody otwierające zewnętrzne drzwi śluz oraz drzwi załadunkowe obu promów, ale Judith nie miała z tym problemów dzięki drobnej modyfikacji w programie komputera Ephraima - za każdym razem, gdy wysyłał nowe hasło podwładnym, wysyłał je także do pliku, do którego tylko ona miała dostęp. Dlatego gdy wpisała na klawiaturze zamka słowa „Wiara czyni cuda", drzwi towarowe otworzyły się, a rampa wysunęła, i wejście do przestronnej ładowni stanęło przed nimi otworem. Ledwie znalazły się na pokładzie, rozdzieliły się zgodnie z planem: Mahalia poszła do maszynowni, Judith do kabiny pilotów, a Rena zamknęła ładownię i ruszła sprawdzić śluzę osobową. Judith skończyła przygotowania do startu, wmawiając sobie cały czas, że to tylko kolejna symulacja treningowa, gdy rozległ się sygnał naręcznego komunikatora, które zdobyła dla najważniejszych uczestniczek ucieczki Dinah. - Tu Isaac, rozgrzewam silniki - rozległ się pełen napięcia głos Mahalii. - Doskonale. Za pięć minut przy śluzie - poleciła Judith. - Powiem Abrahamowi, by był gotów do załadunku. Mimo że urządzenia były zabezpieczone przed podsłuchem, ustaliły, że we wszystkich rozmowach nie przeprowadzanych twarzą w twarz będą używały pseudonimów - męskich imion, a komunikatory dodatkowo zaprogramowano tak, by zmieniały na męskie ich głosy. Tę samą procedurę Judith uaktywniła w komputerze pokładowym promu. Było to tym prostsze, że znajdowały się w nim programy zmieniające wygląd osoby mówiącej, by łatwiej oszukać ofiary ataku. Ephraim wyposażył w takie symulacje wszystkie swoje jednostki, także promy. Judith podejrzewała, że komunikatory, które zdobyła Dinah, służyły do podobnego celu. Świadomość, że używają pirackich narzędzi Ephraima przeciwko niemu, sprawiała jej dziwną satysfakcję. A dla innych był to kolejny znak, że Bóg pochwala ich plan. Uspokojona pełną sprawnością promu wyszła z kabiny i dołączyła do pozostałych kobiet przy śluzie. - Abraham powiedział, że jego synowie przybywają - oznajmiła. - Czas zająć się Blossomem. Judith uważała, że z unieruchomieniem promu poradzi sobie sama, ale Dinah zdecydowała, że mają to zrobić razem. Uzasadniła to logicznie: obie i tak nie miały nic do roboty, a ona mogła potrzebować pomocy. Przez wewnętrzne drzwi przeszły do sąsiedniego hangaru. Hasło „Psy zjedzą Jezabel" otworzyło od razu zewnętrzne i wewnętrzne drzwi śluzy, gdyż w domu dla wygody wyłączano procedurę bezpieczeństwa. I Judith doceniła skłonność Dinah do zabezpieczania się na wszelki wypadek. Bo blisko drzwi, w wygodnym fotelu zarezerwowanym normalnie dla Ephraima, siedział rozwalony arogancki cham imieniem Joseph, na którego wszyscy wołali Joe. Uważał się za nieślubnego syna Ephraima i pozwalał sobie na poufałości, na które rozsądniejszy człowiek by się nie odważył. Miał zwyczaj klepać po tyłku przechodzące kobiety - Judith zagroziła, że powie o tym Ephraimowi, i dopiero wtedy dał jej spokój. A poza tym podkradał zapasy pokładowe i handlował nimi na czarnym rynku. Tyle przynajmniej wiedziała o nim Judith. Był wściekły, że Ephraim nie zabrał go ze sobą, i obijał się, zamiast robić to, co do niego należało, bo nie powinno go w ogóle być w pobliżu promu. Zerwał się na ich widok i warknął: - Czego... Więcej nie zdążył, gdyż coś, po co Rena sięgnęła do kieszeni, huknęło i Joseph zwalił się trafiony w pierś. - Jest martwy? - spytała zdławionym głosem Judith, przyglądając się leżącemu bez ruchu mężczyźnie, na którego piersi wykwitła czerwona plama. Rena podeszła i przyklęknęła przy ciele. Dotknęła dłonią szyi leżącego i po chwili skinęła głową twierdząco. Judith przełknęła ślinę. Nawet nie wiedziała, że Rena jest uzbrojona... i pierwszy raz w życiu widziała z bliska, jak się kogoś zabija. Rena zrobiła to, co należało, i to było najważniejsze. Teraz liczył się spokój i opanowanie, bo nadeszła jej kolej. Poza tym gdyby Rena go nie zabiła, Joe mógł zniweczyć cały plan. - W porządku - oświadczyła na tyle pewnie, na ile mogła. - Idę do kabiny, a wy wiecie, co robić. Mahalia bez słowa ruszyła ku sterowni. Rena uśmiechnęła się i powiedziała: - Ufaj Panu, a On znajdzie sposób. I poklepała się znacząco po kieszeni. Judith pospieszyła do kabiny pilotów zadowolona, że ma tak doskonale przygotowane pomocnice. Pierwsze uciekinierki, które zjawiły się na pokładzie, Judith znała dobrze, gdyż należały do rodziny Templetonów. Najpierw przybyła Naomi - drobna i wiotka, o włosach przypominających jedwab barwą i miękkością. Gideon nigdy nie zadał sobie trudu, by zauważyć, że jest nie tylko piękna, ale też i mądra, a ona nigdy nie uznała za sensowne udowodnić mu to. Ponieważ pierwsza żona Gideona, konserwatywna religijna tradycjonalistka, znienawidziła ją, co było zresztą jedyną formą sprzeciwu wobec roli kobiety w społeczeństwie, Naomi odruchowo szukała oparcia Dinah. Znalazła coś więcej - zrozumienie i sny, dzięki którym zdołała znosić cierpliwie Gideona i jego pierwszą żonę. Pod jej kierunkiem nowo przybyłe wzięły się do przystosowania ładowni do jak najwygodniejszego transportu ludzi. Ponieważ sprawa została wcześniej przemyślana i przygotowana, przypominało to dziwny ceremoniał religijny, w którym każdy wiedział, co robić, i z pozornego chaosu szybko wyłonił się porządek. Dla wszystkich nie starczyło skafandrów próżniowych i wiadomo było, że na frachtowcu także ich zabraknie, ale na to nic nie mogły poradzić. Takiej liczby skafandrów, przystosowanych w dodatku do potrzeb kobiety, nie było na całej planecie. Na szczęście na promie znajdowało się sporo wzmocnionych skafandrów z wojskowego demobilu używanych przez grupę abordażową. Zostały one wydane kobietom należącym do grupy zwanej Zgubą Samsona. W jej skład wchodziły tylko te, które udowodniły, że potrafią użyć przemocy wobec mężczyzn. Judith co prawda nie miała pojęcia, jak to udowodniły, ale nie wątpiła, że Dinah znalazła sposób, by to sprawdzić. Judith miała własny skafander i włożyła go. Po pierwsze, najlepiej na nią pasował, po drugie, jak jej wytłumaczyła Dinah, bez niej żadna z pozostałych nie miała szans uciec, więc jej bezpieczeństwo było dla wszystkich najważniejsze. Zebrały wszystkie skafandry znalezione w hangarach, na drugim promie i w magazynie. W sumie było ich kilkanaście, toteż starczyło dla wszystkich szefowych działów, ich zastępczyń i grupy uderzeniowej. Czyli dla osób najpotrzebniejszych w drugiej fazie ucieczki. Aaron's Rod posiadał kilka kapsuł ratunkowych i tam miano w razie zagrożenia umieścić najmłodsze uciekinierki. Judith miała nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale nadzieja nie gwarantowała przeżycia. Czekając na zjawienie się reszty, zajęła się obliczaniem kursu spotkaniowego z frachtowcem i programowaniem komputera pokładowego. Były to na szczęście proste obliczenia, jako że Aaron's Rod znajdował się na stałej orbicie parkingowej. Ponieważ celowo zostawiła otwarte drzwi, słyszała rosnący stopniowo gwar świadczący o coraz liczniejszej obecności tak kobiet, jak i dzieci, gdyż najmłodsze, zwłaszcza płci żeńskiej, miały towarzyszyć matkom. Ponad ten szum wybijały się głosy wydające polecenia, ale dopiero po długim czasie w głośniczku komunikatora rozległ się ten, na który czekała: - Mojżesz, tu Abraham. Mamy wszystkich, których się dało. Kilku nie dotarło, ale Bóg jest z nami. Mamy pełny ładunek. Judith poczuła przyspieszone bicie serca, ale jej głos brzmiał spokojnie: - Mojżesz do Abrahama. Zamknijcie drzwi śluzy i włączcie procedurę próżniową. Abraham proszony do kabiny. Mojżesz do wszystkich: wyłączyć komunikatory osobiste, w razie konieczności używać interkomu pokładowego. Spojrzała na kobietę siedzącą przy pokładowej radiostacji i poleciła: - Odelio, teraz jesteśmy w rękach Boga, ale z pasażerami mogą wyniknąć problemy. Nie chcę słyszeć o żadnym, nawet jeśli któraś zacznie rodzić. Od tego jest Naomi i jej pomocnice. Jedyne, o czym masz mnie informować, to gdyby coś dziwnego działo się z którymś z systemów promu. Dinah będzie obsługiwała sensory, więc najpierw zawiadom ją. - W porządku - potwierdziła Odelia. Należała do rodziny Najstarszego, dlatego Judith ledwie parę razy miała okazję się z nią spotkać. Teraz nie marnując czasu, Judith otworzyła zdalnie drzwi hangaru, a w kabinie równocześnie pojawiła się Dinah i bez słowa zajęła miejsce operatora sensorów pokładowych. Judith włączyła pokładowe systemy antygrawitacyjne i powoli ruszyła, używając jedynie silników manewrowych. Ściany hangaru zaczęły się przesuwać do tyłu. Kątem oka dostrzegła, że Odelia mówi coś cicho do mikrofonu - najwyraźniej zaczęła się lawina pytań, o których ją uprzedzała. Słuchawka w uchu Judith ożyła. - Tu Jacob - rozległ się głos Reny. - Jesteśmy gotowi w maszynowni. Judith z trudem powstrzymała się, by na nią nie warknąć - maszynownia i inne działy miały się odzywać jedynie w razie problemów. Zmusiła się do zachowania spokoju i powiedziała: - Tu Mojżesz. Wkrótce zmienimy rodzaj napędu. Gotowi? - Gotowi - odparła pewnym siebie tonem Rena. - Zauważyli nasz odlot - oświadczyła Dinah. - Ludzie Ephraima na lądowisku. - Odelia, każ im się wynosić - poleciła Judith. - Startujemy. Odelia przełączyła radiostację na nadawanie: po raz pierwszy w dziejach Masady kobieta zaczęła wydawać rozkazy mężczyznom. I to, że komputer przerobił jej głos na męski, było bez znaczenia. Judith nie miała czasu na rozkoszowanie się tą świadomością, gdyż musiała skoncentrować się na kolejności działań wymaganych przy starcie. Mógł to zrobić auto-pilot, bo zaprogramowała wszystkie parametry, ale chciała udowodnić sobie samej, że to potrafi i że nie musi liczyć głównie na zautomatyzowane systemy. Prom doskonale reagował na stery, a ona niczego nie zapomniała i start przebiegł wręcz podręcznikowo. Flower wzniósł się łagodnie i wyglądało to tak naturalnie, że jej radosny krzyk zaskoczył pozostałe znajdujące się w kabinie kobiety. Widząc ich miny, wyjaśniła: - Mamy teraz anielskie skrzydła. Spotkanie z frachtowcem powinno nastąpić dokładnie zgodnie z planem. Spowodowało to znaczny spadek napięcia. Odelia przekazała wiadomość do kabiny pasażerskiej i ładowni, poprawiając wszystkim humory. Nie była to jeszcze nawet połowa operacji, ale coraz bardziej zmniejszało się prawdopodobieństwo, że zostaną złapani. Co prawda policja mogła je zatrzymać w każdej chwili, tyle że immunitet członków Rady Starszych był tak szeroki, że nim odważyliby się zatrzymać prom należący do któregoś z nich, najpierw próbowaliby się skontaktować z właścicielem. A to oznaczałoby stratę czasu dla policji i zysk dla nich. Tym bardziej że Odelia miała przygotowany zestaw wyjaśnień na różne okazje. Nie musiała jednak ich używać, gdyż jedyna transmisja z powierzchni zawierała potwierdzenie kursu i zapewnienie o wolnej drodze. I była automatyczna. - Czyżby wszyscy byli tak zajęci obserwowaniem przyjęcia delegacji Królestwa Manticore, że kontrolę lotów przełączyli na automatyczną? - spytała Odelia, przerywając panującą w kabinie ciszę. - Całkiem możliwe - przyznała Judith, nie miała jednakże takiej pewności. Kolejna dziwna rzecz wydarzyła się, gdy prom zbliżył się do frachtowca. Judith miała właśnie zażądać, by otwarto wrota pokładu hangarowego, gdy te otworzyły się same. - Coś tu jest nie w porządku - oznajmiła, zmniejszając szybkość i sprawdzając na wszelki wypadek kąt podejścia. Najstarszy Rady Starszych Wiernych Kościoła Ludzkości Uwolnionej nazywał się Simonds i był bez dwóch zdań najstarzej wyglądającym człowiekiem, jakiego Michael w życiu widział. Twarz miał pobrużdżoną zmarszczkami, skóra na szyi zwisała w fałdach, za to na spuchniętych kostkach dłoni była napięta, podobnie jak na wpół opuszczonych powiekach. Spojrzenie jednak miał przenikliwe i bystre. Simonds bynajmniej nie był najstarszym człowiekiem, jakiego Michael w życiu spotkał. Wyglądał tak, gdyż Wierni zdecydowali, iż prolong jest dziełem szatana. W istocie Simonds był młodszy od większości instruktorów na wyspie Saganami. Michael pierwszy raz zdał sobie sprawę, że wraz z fizycznymi objawami starzenia zyskuje się pewną dziwną siłę... Na widok twarzy Simondsa przez głowę przemknęło mu, że skoro przeżył aż tyle lat, jest doświadczony i mądry. Nagle zrozumiał, dlaczego Quentin Cayen farbował włosy, by stworzyć wrażenie, że siwieje. Uświadomił sobie wcześniej niż on, że mieszkańcy Masady reagują z szacunkiem na oznaki podeszłego wieku, i postarał się to wykorzystać, na ile mógł. Michael, nawet gdyby chciał, nie mógł uciec się do takiego zabiegu, bo wszyscy znali jego datę urodzenia i wiedzieli, że został poddany prolongowi jako dziecko. Poza tym nie byłby sobą, gdyby użył farby. Witający cały czas odwoływał się do Boga, chwaląc Jego mądrość i inne zalety, ale Michael, wychowany w królewskim pałacu, bez trudu usłyszał w głosie Simondsa zadowolenie i dumę z własnego osiągnięcia. Nie było to zbyt trudne, bo Simonds zachowywał się jak ktoś bardzo z siebie zadowolony. Odpowiedzieli mu w podobnie górnolotny sposób Fałdo i Lawler, tyle że ich przemowy miały bardziej wazeliniarski charakter. Adresatem pochwał był głównie Simonds, ale także, choć w mniejszym stopniu, członkowie Rady Starszych. Sytuacja rozwijała się naprawdę miło, dopóki do sali nie wprowadzono delegacji w cywilnych ubraniach wskazujących, że na pewno nie pochodzą z Masady. Zamiast bowiem długich szat przyodziani byli w szyte na miarę ubrania zgodnie z najnowszą modą obowiązującą w Ludowej Republice Haven. Podczas gdy ambasador Fałdo dokonywał prezentacji, Michael zdał sobie w pełni sprawę, że Ludowa Republika także zabiega o sojusz z Masadą. Wiedział o tym od dawna, ale dopiero widok delegacji uzmysłowił mu, że konkurencja jest obecna i działa. Simonds zagrał jak stary pokerzysta: sprawdzam wasz krążownik krążownikiem RMN, przebijam jednym księciem krwi. Niezbyt mu odpowiadała rola czyjegoś asa atutowego, ale nie dał tego po sobie poznać. Skoro Simonds uznał jego obecność za oznakę względów Gwiezdnego Królestwa, tym lepsza była pozycja tegoż Królestwa w negocjacjach. Zachowanie uprzejmej i obojętnej miny w obecności delegatów Ludowej Republiki nie było łatwe, jako że z przedstawicielami jej władz Michael dotąd prawie nie miał kontaktów. A należał do bardzo wąskiego grona ludzi, którzy wiedzieli, że ojciec - Roger III - nie zginął w wypadku, lecz w wyniku zamachu zaplanowanego i opłaconego przez Ludową Republikę. Elżbieta została przekonana, by utrzymać tę sprawę w tajemnicy, ale ona miała czas nauczyć się panowania nad sobą, mając od lat do czynienia z ambasadorem Haven. On znalazł się w takiej sytuacji po raz pierwszy. - Jak rozumiem, wybrał pan jako specjalność łączność - dodał ambasador Acuminata, ledwie skończył mu gratulować ukończenia akademii. - To interesujący wybór. Byłbym skłonny sądzić, że do charakteru Wintonów bardziej pasuje taktyka lub napęd. Acuminata używał formy właściwej wobec oficera, co było jak najbardziej poprawne, gdyż Michael nosił mundur. Natomiast wypowiedź była zawoalowaną obelgą - zarzucono mu bowiem brak odwagi i ambicji. Co prawda to samo stwierdziło kilka lat temu paru dziennikarzy, ale to była zupełnie inna historia. Michael zmusił się do uśmiechu i odparł spokojnie: - Łączność to bardzo ciekawa i pożyteczna specjalność. Nie uwierzyłby pan, ile można zrozumieć, jeśli wie się, jak słuchać, obserwować i dochodzić do właściwych wniosków. Acuminata kilka razy mrugnął gwałtownie powiekami, ale odpowiedzieć nie zdążył, gdyż Simonds, świadom, że przestał znajdować się w centrum uwagi, chrząknął znacząco. - Chyba już czas, panowie? - spytał. I nie czekając na odpowiedź, wymaszerował. Zebranie urządzono w olbrzymiej sali i ku uldze Michaela delegacja Ludowej Republiki została usadzona w sporej odległości od nich. By się na nich nie gapić ze złością, zajął się przyglądaniem tubylcom, którzy w jakiś sposób wyróżniali się z wypełniającego amfiteatr tłumu. Wierni przeważnie nosili długie brody i włosy do ramion wzorem biblijnych proroków. Formalny strój składał się z długich szat, wyszywanych pasów i opasek na rękawach. Ponieważ wyszycia różniły się - i to znacznie - u każdego, Michael doszedł do wniosku, że muszą być odzwierciedleniem dotychczasowych osiągnięć i statusu społecznego. W tłumie znajdowali się jednak mężczyźni lub całe ich grupki o znacznie krótszych włosach i bez bród. Sprawiali też wrażenie, iż nie do końca swobodnie czują się w obszernych szatach. Michael wiedział od Hilla i Lawlera, że Masada posiada dużą jak na możliwości jednej planety flotę wojenną i jeszcze większą flotę handlową. Najwyraźniej ci, którzy poświęcili owłosienie, byli właśnie kapitanami czy to okrętów, czy statków handlowych, choć on osobiście podejrzewał, że oficerowie Marynarki Masady pozostali na swych jednostkach. Od momentu postawienia nogi na planecie jego ciemniejsza karnacja przeciągała spojrzenia - dopiero teraz zrozumiał dlaczego. Wiedział co prawda, że większość wyznawców Kościoła Ludzkości Uwolnionej, którzy skolonizowali Graysona, pochodziła z niewielkiego obszaru Ziemi i z jednorodnej zamieszkującej ją populacji. Natomiast co to w praktyce oznacza, zobaczył dopiero teraz. Zobaczył mianowicie same białe twarze; nie było żadnej, którą można by określić choćby jako śniadą czy orientalną. Najwyraźniej imigracja na planetę nie istniała poza początkową fazą jej zaludnienia. Wśród trzymających się razem grup dało się zauważyć rodzinne podobieństwo, a kolejność zajmowanych miejsc wskazywała, że wiek miał tu duże znaczenie. Było to logiczne, skoro lokalny odpowiednik władcy nosił tytuł Najstarszego. Co mogło dać się wykorzystać, jako że w Królestwie rodzina cieszyła się dużym szacunkiem, a wśród arystokracji tytuły były dziedziczne. To zdecydowanie świadczyło o preferowaniu wieku i doświadczenia, nie młodzieńczych ambicji. Przyglądać się mógł zaś do woli, bo większość zebranych przyglądała się z kolei jemu, i to nie kryjąc ciekawości, niepewności, a często wrogości. Nie nauczyli się, że wtopienie się w tłum jest niewielką ochroną przed zauważeniem przez kogoś, kto wie, jak patrzeć. A on wiedział. I był wdzięczny losowi, że urodził się w miejscu, w którym mimo istnienia arystokracji utalentowany człowiek mógł zajść wysoko tylko dzięki własnym zasługom. I gdzie nikt nie twierdził, że wypełnia wolę bożą i w związku z tym ma prawo robić, co mu się żywnie podoba, całkowicie bezkarnie. Z przebiegu otwarcia oraz z zachowania Lawlera i Fałdo - pierwszy był zły, drugi zrezygnowany - wywnioskował, że Simonds zaplanował dzisiejszy dzień jako okazję do pokazania najnowszych zdobyczy. Choć pytania kierowano do gości z Królestwa, najczęściej odpowiedzi udzielał Simonds lub któryś z jego najbliższych współpracowników. Był to proces długi i nudny, toteż nie muszący wysilać uwagi Michael skupił się na lustrowaniu obecnych, a nie na treści wypowiedzi. Dlatego też zauważył posłańca dyskretnie przeciskającego się do jednej z grup krótkowłosych, którzy już wcześniej wzbudzili jego ciekawość. Posłańcy często pojawiali się na zgromadzeniu, jako że w czasie uroczystości obowiązywał zakaz używania jakichkolwiek form elektronicznej łączności. Tym razem jednak coś w ruchach mężczyzny zwróciło jego uwagę - wiadomość, którą miał przekazać, najwyraźniej była pilna i zaskakująca. Nie podszedł też do najstarszego w grupie, ale jak Michael ocenił, do pierworodnego syna. A ten nie przekazał ojcu otrzymanej wiadomości. I ku zaskoczeniu Michaela ojciec go o nic nie wypytywał. Najwidoczniej ufał ocenie syna, a to sugerowało, że niejedno razem przeżyli, najprawdopodobniej na pokładzie tego samego statku lub okrętu. Przypomniał mu się własny ojciec, który zginął, gdy on miał trzynaście lat standardowych. Nie wiedział nawet, czy ojciec pochwaliłby jego decyzję wstąpienia do Królewskiej Marynarki... Simonds bredził coś poetycko o tym, jak to Bóg powiedzie Wybranych drogą większego rozsądku, co przekładając na ludzki język, znaczyło, że bardziej opłacalne powinno być dla słuchających sprzymierzenie się z Gwiezdnym Królestwem niż z Ludową Republiką, gdy Michael zobaczył drugiego posłańca zmierzającego do tej samej rodziny. W międzyczasie sprawdził na dostarczonym przez gospodarzy planie miejsc, że to ród Templetonów, którego głową był niejaki Ephraim, właściciel nieźle prosperującej floty handlowej. Po przestudiowaniu w kieszonkowym komputerze informacji uzyskanych od Hilla w czasie narad przed przybyciem stwierdził, że Templetonowie są w dość dziwnej sytuacji. Z jednej strony mają zbyt wiele wspólnego ze znienawidzoną techniką, by być godnymi wyższych stanowisk, z drugiej są zbyt bogaci, by móc ich ignorować. Tym razem Gideon (którego zidentyfikował na podstawie niezwykle dokładnego opisu dostarczonego przez Hilla), kapitan frachtowca Psalms, przekazał wiadomość ojcu. Ten przeczytał ją, zmarszczył się, napisał coś na odwrocie i oddał posłańcowi. I znów skupił się na przemowie Najstarszego. Michael gotów był się założyć, że to jedynie pozory - ani on, ani Gideon nie słuchali Simondsa, tylko myśleli o czymś intensywnie. Świadczyły o tym ich pełne napięcia postawy. Dlatego też nie był zaskoczony, widząc, że posłaniec przekazuje wiadomość od Ephraima najważniejszemu z Rady Starszych. Ten po jej przeczytaniu zdumiał się, napisał coś krótkiego i oddał kartkę posłańcowi. Chwilę później jego odpowiedź dostarczono Ephraimowi, który rzucił na nią okiem, kiwnął głową i dał znak pozostałym, by poszli za nim. Starając się zachowywać ciszę, cała grupa skierowała się do wyjścia. Jeszcze nim to nastąpiło, wymiana korespondencji zwróciła uwagę wielu zebranych. Simonds zauważył, że obecni przestają go słuchać z należytą uwagą, toteż po sekundowej przerwie oznajmił zwięźle: - Zostałem poinformowany przez Starszego Hugginsa, że brat Ephraim wraz z synami musieli nas opuścić, by uporać się z jakimiś problemami natury technicznej. Pogarda, z jaką wymówił ostatnie słowa, jak też to, że nie użył wobec Templetona przysługującego mu tytułu, a zrobił to w odniesieniu do Hugginsa, jednoznacznie dały obecnym do zrozumienia, że uzna za osobistą obelgę, jeśli ktokolwiek poświęci temu incydentowi dalszą uwagę. I niczym rekruci na musztrze członkowie zgromadzenia odwrócili głowy, znów patrząc na niego. Simonds podjął przerwaną przemowę, a Michael poczuł na ramieniu delikatny dotyk. Zaraz potem usłyszał cichy szept Hilla: - Proszę za mną. Michael odwrócił się, unosząc brwi, ale Hill potrząsnął głową, odmawiając dalszej rozmowy. Ponieważ Michael nabrał w czasie lotu dużego zaufania do Hilla, bez słowa wykonał polecenie. Ledwie znaleźli się na korytarzu, Hill wyjaśnił: - Musimy jak najszybciej ewakuować pana z planety. Wydarzyło się coś dziwnego i lepiej będzie, jeśli ci fanatycy nie będą mieli pana pod ręką. Jeśli okaże się, że wszystko rozejdzie się po kościach, zawsze możemy ich potem przeprosić. - Dziwnego? - powtórzył Michael. - Jeszcze za mało wiem, żeby wdawać się w szczegóły. Mam nadzieję, że pan mi ufa? Przez moment Michael zastanowił się, po czym stwierdził, że biorąc pod uwagę niezwykłą wiedzę Hilla o Masadzie oraz to, co sam zaobserwował w czasie zebrania, z oczywistym poirytowaniem Simondsa na czele, lepiej będzie, jeśli posłucha swego towarzysza. Skinął potwierdzająco głową i ruszył w ślad za Hillem ku schodom prowadzącym na dół. Mimo zaskoczenia Judith postanowiła skorzystać z okazji, jako że prom był znacznie podatniejszy na uszkodzenia w przestrzeni niż na pokładzie frachtowca. Wiedziała, że Ephraim został poinformowany o nieautoryzowanym starcie promu, miała tylko nadzieję, że nie zdąży zorganizować pościgu, który okazałby się skuteczny. Te rozmyślania tak ją pochłonęły, że nie zauważyła, iż niejako odruchowo wylądowała w sposób wręcz idealny. Zorientowała się dopiero, widząc uśmiech Dinah. - Aaron's Rod nie próbuje nawiązać z nami kontaktu - dodała Dinah. - Przede wszystkim ma znacznie wyższy poziom gotowości napędu, niż powinien być na orbicie parkingowej. Judith zmarszczyła brwi, ale nie przestała wyłączać systemów promu. - Przekaż te informacje Zgubie Samsona i powiedz, żeby były gotowe - poleciła. Odelia kiwnęła głową i nagle zamarła, by po paru sekundach przełączyć to, co usłyszała, na głośnik w kabinie pilotów. - Cześć, Joe - rozległ się głos Sama, jednego z członków załogi, którego Judith rozpoznawała. – Przyjdziemy rozładować, gdy ciśnienie i atmosfera wrócą do normy. Dlaczego przyleciałeś tą landarą zamiast Blossomem? - Włącz mikrofon - poleciła Judith. Odelia wykonała polecenie i kiwnęła głową. - Cześć - powiedziała Judith, mając nadzieję, że komputerowo zsyntetyzowany męski głos będzie na tyle podobny, że Sam się nie zorientuje. - Stary polecił przed wyjazdem, żebyśmy zrobili dokładny przegląd i wypucowali Blossoma. - Nadęty dupek! Po cholerę pucować coś, co się zakopci po pierwszym przejściu przez atmosferę?! Dobra, ciśnienie prawie w normie, zaraz będziemy... Głośnik umilkł, a Judith odetchnęła z ulgą i zaczęła myśleć. Połączenie było tylko akustyczne - zdziwiło ją to, ale niezbyt mocno. Sądząc bowiem z treści rozmowy, załoga i pracownicy naziemni postanowili wykorzystać nieobecność szefa do załatwienia jakichś swoich spraw, najprawdopodobniej przemytu na boku, z którego zyskami nie mieli zamiaru się z nim dzielić. - Coś mi się wydaje, że nie tylko my wykorzystujemy nieobecność Ephraima - odezwała się rzeczowo. — O tym, że Joe przemyca różne rzeczy na własną rękę, wiedziałyśmy od lat. Użycie frachtowca parkującego na orbicie jako punktu przeładunkowego to wysoce sensowny pomysł. - I wyjaśnia, dlaczego nie zdziwiło ich nasze przybycie i dlaczego kontrola lotów nas nie wywoływała - dodała Dinah, wstając. - Joe musiał wcześniej zgłosić przelot promu. Cóż, Pan zaprawdę działa w przedziwne sposoby, wykorzystując nawet grzeszników jako swe narzędzie. Skoro uczynił cud, nie należy sprawiać Mu zawodu i trzeba wykorzystać okazję. Odelia włączyła w rozmowę Żanetę dowodzącą Zgubą Samsona i z głośnika dobiegł jej głos: - Wychodzimy z promu, zanim się zjawią, bo inaczej nabiorą podejrzeń, widząc nas w skafandrach próżniowych. Tak nie powinni nas zauważyć. Módlcie się o sukces. Przez otwarte drzwi kabiny dobiegły ciche odgłosy modłów. Judith omal nie wzruszyła ramionami - opanowała się w ostatniej chwili, uznając, że to dobry sposób na utrzymywanie spokoju na pokładzie: przynajmniej te, które nie miały nic do roboty, teraz znalazły zajęcie. - Odelia, poleć wszystkim zahermetyzować skafandry i dopilnuj zamknięcia wewnętrznych drzwi śluzy, nim wyjdę. Za to zewnętrzne zostaw uchylone, niech myślą, że na nich czekamy - poleciła. Odelia zbladła, ale wydała stosowne polecenia i uszczelniła własny skafander. Teraz pozostało im tylko czekać. Jedyne informacje, jakie do nich docierały, to polecenia wydawane podwładnym przez Żanetę: - Ustawcie się po obu stronach śluzy towarowej, blisko ścian! - Uwaga, kontrolka nad drzwiami: zaraz się otworzą! Pozwólcie im wyjść... Miriam, masz dopilnować, żeby te drzwi pozostały otwarte, jasne? Odelia przypomniała sobie w tym momencie, że prom jest wyposażony w zewnętrzne kamery, i uaktywniła je. Na ekranie pojawił się obraz nieco niewyraźny, gdyż nie traciła czasu na zogniskowanie go. Był na tyle ostry, że widać było, jak z otwartych wrót śluzy ładunkowej wychodzi trzech mężczyzn, ciągnąc transportowy wózek antygrawitacyjny. Wszyscy skierowali się w stronę promu, a żaden nie miał na sobie skafandra, nie mówiąc już o broni. Dopiero czwarty, ciągnący drugi wózek, dostrzegł kątem oka przytulone do ściany obok drzwi postacie w skafandrach. Nim zdążył krzyknąć, Żaneta nacisnęła spust pistoletu. Pocisk trafił go w szyję, rzucając na ścianę, po której zsunął się na pokład, krwawiąc obficie. Podwładne Żanety były równie jak ona gotowe do akcji, toteż rozbrzmiała imponująca kanonada. Skutków widać nie było, gdyż mężczyźni znaleźli się poza zasięgiem kamer, toteż dopiero Żaneta poinformowała o rozwoju wydarzeń: - W śluzie jest jeszcze dwóch! Miriam, weź go żywcem, drzwi i tak się nie zamkną przez wózek. Wyduś z niego, ilu ich jest na pokładzie, bo w teorii powinno być tylko dwóch! Miriam najwyraźniej wykonała rozkaz, gdyż po chwili Żaneta rzekła: - Mojżesz, w rufowej ładowni jest ponoć trzech silesiańskich przemytników, a na pokładzie jeszcze dwóch członków załogi. Od czego mamy zacząć i jak tam dojść? Judith wydała stosowne rozkazy, opierając się wpierw na własnej pamięci, potem na planie wyświetlonym przez komputer, gdy podawała jej drogę. Ponieważ Miriam wykazała nieco zbyt wiele entuzjazmu w wyduszaniu informacji ze złapanego, nie pożył on długo. Zresztą nie było się czemu dziwić - gdy Zguba Samsona opanowywała frachtowiec, z jedenastu mężczyzn na jego pokładzie żył już tylko jeden, a do tego pochodził z Konfederacji Silesiańskiej. Najpierw błagał o życie, potem, gdy zorientował się, że napastniczkami są kobiety, próbował straszyć je boskim gniewem. A potem wziął od którejś w pysk i zamilkł. Judith wstrząśnięta nieco tym, co zobaczyła na pokładzie hangarowym, a co przypominało jej przeżycia sprzed kilku lat, udała się na mostek frachtowca wraz z kobietami wyznaczonymi do jego obsadzenia. Wiedziała, że jeśli przestanie skupiać się na tym, co musi zrobić, zmieni się w przerażoną dziewczynkę, której właśnie zamordowano rodziców. - Więzień twierdzi, że już tu przylatywał z kontrabandą - poinformowała ją Żaneta, ledwie Judith znalazła się na mostku. - Sam ściągnął tu pomocników, gdy Ephraim polecił synom towarzyszyć mu do stolicy. Joe miał przylecieć po towar i zdążyliby go upłynnić bez wiedzy Ephraima. Już tak robili, choć rzadko, więc mieli stosowne kontakty. - Silesianie przylecieli swoim promem? - upewniła się Judith, siadając w kapitańskim fotelu i uaktywniając wszystkie jego ekrany. Wzmożona aktywność w maszynowni, gdzie uruchamiano kolejne urządzenia, upewniła ją, że Mahalia jest już na miejscu. - Parkuje w rufowej ładowni. Najwyraźniej Joe nie chciał ryzykować użycia pokładu hangarowego. - Cwaniak. Dobra, zamknij go w którejś z kabin i przeszukajcie ten prom. Mogą tam być różności, które się nam przydadzą. - Jasne. - I dowiedz się, kiedy powinni wrócić na swój statek. - Dobra. - Tu Mahalia - odezwał się nowy głos. - Mamy szczęście, przemytnicy potrzebowali energii, więc uruchomili generatory. Dzięki temu rozgrzewanie silników potrwa krócej, niż zakładałyśmy. - Doskonale. - Tu Naomi - rozległo się zaraz potem. - Mamy drobne problemy z pasażerami. Część panikuje, twierdząc, że obecność przemytników to zły znak. Dzieci przestraszyły się trupów. Judith poczuła rosnącą irytacją - tym nie ona powinna się zajmować, miała ważniejsze rzeczy na głowie niż kilka histeryczek! Zmusiła się jednak do spokojnej odpowiedzi: - Daj im środki uspokajające. Jeśli będziesz musiała, to i nasenne. Jest u ciebie Wanda? - Jest. - Niech zaintonuje modły. Najlepiej psalmy, wtedy będą miały zajęcie. - Dobrze. Lekarstwa mogą utrudnić ewakuację, jeśli będzie potrzebny pośpiech. - To uśpij najgorsze przypadki i przenieś je już teraz do którejś z kapsuł ratunkowych. I omal nie dodała: „I nie zawracaj mi głowy bzdurami!" Zamiast tego ledwie zakończyła rozmowę, poleciła Odelii: - Ogranicz Naomi dostęp do mnie albo przełącz ją zupełnie na Renę. Muszę mieć spokój i sprawne sensory, a nie problemy z histeryczkami. - Rozumiem. Sensory zaraz będą działać. Dinah kazała Sharlyn je obsługiwać. - Bardzo dobrze - ucieszyła się Judith. Odelia uśmiechnęła się z ulgą, słysząc to. Judith zauważyła, że Dinah jeszcze nie ma na mostku, ale było mało prawdopodobne, by wkrótce musiały do czegoś strzelać, więc najwidoczniej zajmowała się innymi sprawami, by odciążyć Judith jak każdy dobry pierwszy oficer. Na pewno dowie się czym, ale gdy już będą bezpieczne. Zabrała się do obliczania kursu i tak ją to pochłonęło, że ledwie zauważyła przybycie Dinah, która natychmiast zajęła się problemami przerastającymi Odelię. Na ekranie nawigacyjnym wyświetlały się symbole, dane i przewidywane kursy. Przy każdym symbolu widniał opis jednostki i jej masy. Najdalszy i największy był krążownikiem HMS Intransigent. Mahalia zameldowała, że węzły są gorące i w każdej chwili mogą ruszać w drogę, a zaraz potem rozległ się głos Odelii: - Mojżesz, wywołała nas systemowa kontrola lotów. Każą nam pozostać na orbicie i czekać na przybycie przedstawicieli władz. Odpowiadamy? Judith nacisnęła przycisk, uruchamiając napęd, i ledwie to stało się możliwe, utworzyła ekrany, po czym wbiła w pamięć komputera astro obliczony kurs. - To jest nasza odpowiedź! - oznajmiła, gdy Aaron's Rod opuścił orbitę parkingową i skierował się ku granicy wejścia w nadprzestrzeń. Nudna standardowa wachta stawała się coraz bardziej interesująca. Carlie siedząca na stanowisku oficera taktycznego z rosnącym zaciekawieniem słuchała napływających meldunków i obserwowała, co dzieje się wokół planety. Boniece nie należał do oficerów, którzy pozwoliliby załodze na bezczynność, mając okazję zebrać dodatkowe dane. Masada mogła pewnego dnia okazać się sojusznikiem, ale też i przeciwnikiem. A informacje były przydatne w każdej z tych dwóch sytuacji. Jak dotąd nie polecił zrobić niczego wścibskiego, ale sensory pokładowe krążownika były znacznie lepsze, niż spodziewali się gospodarze, toteż planeta znajdowała się w ich zasięgu. Tab Tilson poprosił o wszystkich wolnych od służby midszypmenów, obiecując ciekawe i pouczające ćwiczenia. Nie powiedział, o co chodzi, ale podejrzewała, pamiętając swój staż, że kazał im monitorować całą łączność planetarną i wewnątrzsystemową. Wyłonienie istotnych informacji z takiej lawiny niekodowanych transmisji było niezłą próbką tego, co dzieje się w centrali bojowej w samym środku bitwy. A jeśli przy okazji wyłapią coś ciekawego czy to o lokalnej obronie, czy o poczynaniach Moscow, tym lepiej. Pierwsze, co wyszło, i to w krótkim czasie, to ich nieobecność, co samo w sobie było frapujące. To jest nieobecność okrętów floty systemowej, jako że Moscow znajdował się na orbicie parkingowej, tylko po przeciwległej stronie planety. Zauważyła, że z jednego z silesiańskich frachtowców wystartował prom pasażerski i po krótkim locie skierował się do innego statku, także znajdującego się na niskiej orbicie parkingowej. - Interesujące - skomentował Boniece, gdy mu przekazała tę informację. - To uzbrojony frachtowiec z Masady, Aaron's Rod. - W takim razie ma doskonale ukryte uzbrojenie - oceniła. - Ciekawe dlaczego... Uzbrojone frachtowce były z założenia podejrzane, jako że ich kapitanowie lub właściciele bez trudu mogli dorabiać sobie piractwem. A powiązania z jednostkami z Silesii, gdzie piractwo kwitło, czyniły ten konkretny frachtowiec jeszcze bardziej podejrzanym. - Porucznik Dunsinane, proszę sprawdzić wszystko, co mamy i co możemy ściągnąć z Masady o tym frachtowcu - polecił Boniece. - Aye, aye, sir - potwierdziła Carlie i zleciła to Sally Pikę mającej akurat służbę. - Własność Templeton Incorporated, sir - zameldowała po chwili Sally. - Zarejestrowany także jako jednostka korsarska rządu Masady. - Coraz bardziej interesujące - ocenił Boniece. - Czy Templeton Inc. ma jakieś inne uzbrojone frachtowce? - Tak, sir - odparła natychmiast Pikę. - Prouerbs i Psalms. Oba także zarejestrowane jako jednostki kaperskie, sir. - Wygląda na to, że powinniśmy podwyższyć szacunkową liczbę uzbrojonych jednostek, które w czasie wojny będzie miała do dyspozycji Masada - ocenił Boniece. - Korsarze to nie okręty wojenne, nie powinny stanowić większego problemu, prawda, sir? - wtrącił się oficer astrogacyjny najwyraźniej śmiertelnie nudzący się na wachcie. Powiedział to tonem kogoś pod każdym względem przekonanego o wyższości własnego okrętu. - Co pani na to, porucznik Dunsinane? - spytał z lekkim uśmiechem Boniece. - Uważam, sir, że wszystko, co ma uzbrojenie i osłony burtowe, należy traktować poważnie, bo stanowi zagrożenie. Nie wspominając już o tym, że nawet nieuzbrojony statek może taranować, jeśli ma wystarczająco zdeterminowaną załogę. - A fanatykom religijnym determinacji odmówić nie można - zgodził się Boniece. - Ci tu żywią przekonanie, że są Wybranymi przez Boga, a jeśli ktoś jest pewien, że ma po swej stronie siły nadprzyrodzone, to nie sposób za pomocą logiki przewidzieć jego postępowania. Z braku lepszych zajęć wdali się w dyskusję, a Boniece wciągnął w nią i Pikę. Ta, jeśli nawet zorientowała się, że część pytań była swoistym egzaminem, nie straciła głowy i zachowała godną pochwały przytomność umysłu. W pewnym momencie Carlie zameldowała: - Do Aaron's Rod zbliża się prom z planety, sir. To jednostka transportowa Flower bazująca na frachtowcu. - Silesianin odleciał? - Nie, sir. - A więc małe spotkanko... ciekawe... Dyskusja jakoś tak sama z siebie się skończyła i na mostku zapanowała cisza. Dopiero pod sam koniec wachty Carlie miała coś ciekawego do zameldowania: - Aaron's Rod uruchomił napęd i schodzi z orbity, sir. - Silesianin nadal jest na pokładzie? - Tak, sir. - Proszę polecić zmiennikowi, by uważał na ten frachtowiec i meldował o wszystkim, co go dotyczy. - Aye, aye, sir. Carlie zdążyła wrócić do swojej kabiny, gdy rozległ się sygnał komunikatora. - Porucznik Dunsinane, słucham. - Kodowane połączenie z planety, ma'am - zameldował midszypmen Kareem Jones pełniący obowiązki oficera łącznościowego. - Proszę przełączyć. - Aye, aye, ma'am. Na ekranie pojawiła się twarz, którą próbowała zapomnieć po jednym z kapitańskich obiadów. - Porucznik Dunsinane, tu John Hill – przedstawił się rozmówca. - Jestem członkiem delegacji dyplomatycznej i chciałbym, by zażądała pani od naszej ambasady natychmiastowego powrotu na okręt midszypmena Wintona. Wszystkie wątpliwości dotyczące Michaela Wintona powróciły ze zdwojoną siłą. - Coś zmalował? - spytała podejrzliwie. - Nie, ale podejrzewam, że w związku z obecnym rozwojem wydarzeń byłoby lepiej dla niego, gdyby jak najszybciej zniknął z Masady. Carlie widywała rzeźby o twarzach bardziej ekspresyjnych niż oblicze Hilla, ale w jego tonie było coś, co sugerowało, że wcale nie jest ani taki spokojny, ani taki obojętny, na jakiego chciał wyglądać. - Jakim rozwojem wydarzeń? - To nie jest bezpieczne połączenie. Proszę tylko, by jako oficer odpowiedzialny za midszypmenów powiedziała pani, że midszypmen Winton wraca na pani rozkaz. To chyba prosta prośba, prawda?! Obraz zadrgał, a w głośniku zaszumiało i zdała sobie sprawę, że nie ma czasu na dalsze pytania. - Wyślę takie polecenie - zgodziła się. - I tak na noc miał wrócić na okręt. - Dzię... Głos i obraz zniknęły, a po sekundzie na ekranie pojawił się midszypmen Jones. - Przepraszam, ma'am. Przerwano nadawanie. Mam przywrócić połączenie, inicjując rozmowę? - To nie będzie konieczne, panie Jones. Proszę poprosić kapitana, by skontaktował się ze mną przy pierwszej dogodnej dla niego okazji. - Aye, aye, ma'am. I ekran ściemniał. Boniece połączył się z nią prawie natychmiast. - O co chodzi, Carlie? - spytał bez wstępów. Przekazała mu treść prośby Hilla i dokończyła: - Zgodziłam się, sir. Mam nadzieję," że postąpiłam właściwie. - Sądzę, że tak. Wydaje mi się, że Hillowi chodziło o pretekst, by ewakuować księcia Wintona z Masady bez wywołania incydentu dyplomatycznego. O ewakuowaniu reszty delegacji nie wspomniał? - Nie, sir. Co prawda połączenie zostało przerwane, ale nic nie wskazywało na to, by chciał ode mnie czegoś jeszcze. Cała rozmowa dotyczyła tylko pana Wintona. - Ciekawe. - Boniece przygryzł wargę i po chwili dodał: - Najwyraźniej Hill sądzi, że sytuacja może się rozwinąć tak, iż książę Winton znajdzie się w niebezpieczeństwie, ale nie będzie ono grozić nikomu innemu z członków delegacji. Przedziwne... Być może zresztą się mylę, być może nie chodzi o księcia, ale o królewskiego oficera. Midszypmen Winton jest także jedynym wojskowym w składzie delegacji. - Z całym szacunkiem, sir, ale mówi pan zagadkami. - Wpływ Hilla, Carlie. Wydaj ten rozkaz i bądź w pogotowiu: możesz być potrzebna szybciej, niż sądzisz. - Aye, aye, sir. Carlie wydała Jonesowi stosowne polecenia dotyczące wysłania wiadomości do ambasady. Następnie obciągnęła kurtkę mundurową i poszła na inspekcję kabiny midszypmenów. Pocieszała się myślą, że przynajmniej dziesięciu z nich nic nie zagraża. Judith doświadczyła przedziwnej jasności myśli typowej dla kogoś, kto podjął właśnie przełomową i nieodwracalną decyzję. Powinno to się stać, gdy obcięła włosy albo gdy Rena zastrzeliła Joego, ale stało się dopiero teraz, gdy siedziała w kapitańskim fotelu i patrzyła w przestrzeń. Dopiero w tym momencie łańcuchy trzymające ją na Masadzie pękły ostatecznie. Była wolna. - Ustaliłam najprostszy kurs do granicy wejścia w nadprzestrzeń - poinformowała pozostałe. - Odelio, daj mi znać, jeśli tylko kontrola systemowa lub kto inny z Masady się odezwie. Sharlyn, uważaj na wszystko, co będzie miało kurs przechwytujący czy kolizyjny z naszym. I połącz mnie z Reną, Odelio. Po chwili usłyszała w głośniku: - Kontrola uszkodzeń, słucham. - Rena, ktoś sprawdził dokładnie ten silesiański prom? - Sama go sprawdziłam. - Skąd on pochodzi? - Z zarejestrowanego na obszarze Konfederacji Silesiańskiej frachtowca Firebird. - Firebird przebywa na orbicie parkingowej, Judith - dodała Sharlyn. Judith kiwnęła głową w podzięce i spytała: - Jak on stoi w ładowni, Rena? - Dziobem do wrót ładunkowych. Albo wleciał tyłem, albo go jakoś odwrócili. - Bardzo dobrze. Czujesz się na siłach sprawdzić oprogramowanie jego autopilota? - Czuję się, ale on jest nieuzbrojony i nieopancerzony. Do ucieczki nie na wiele się przyda. - Dobrze wiedzieć. Ale i tak sprawdź to oprogramowanie. Coś mi chodzi po głowie. - Dobrze. Zaraz się tym zajmę. Jedno, na co zawsze można było liczyć, to że kobiety z Masady wykonają otrzymane polecenia, o ile tylko będą w stanie. Dinah spojrzała na nią badawczo, ale Judith niczego nie wyjaśniła, więc bez słowa wróciła do sprawdzania stanu uzbrojenia. Na mostku zapadła cisza. Przerwał ją dopiero po paru minutach głos Odelii: - Kontrola systemowa chce, żebyśmy wrócili na orbitę. Judith pokiwała głową. - Za długo nie uda się ich ogłupiać, ale liczy się każda minuta opóźnienia pościgu - oceniła. - Przedstaw się jako Sam i powiedz, że wykonujesz polecenia Ephraima. Zanim cokolwiek zrobią, powinni się z nim skontaktować. Odelia kiwnęła głową. Widać było, że się boi, ale nie pozwoliła, by strach ją sparaliżował. Wyszukała kod identyfikacyjny Sama, uruchomiła symulację komputerową i nadała to, co powiedziała Judith, zamaskowana jako Sam. Obserwująca ją spod oka Judith była pełna uznania - Odelia wykazała samodzielność i pomyślała o wszystkim, co było konieczne. To dobrze wróżyło na przyszłość, gdy taka postawa może okazać się niezbędna. Pomysł Judith okazał się dobry, przez prawie pół godziny bowiem nikt z planety się do nich nie odzywał. W końcu jednak kontrola systemowa dała o sobie znać ponownie. - Mówili, że skontaktowali się z Ephraimem Templetonem i że on nie ma o niczym pojęcia - poinformowała ją Odelia. - Ten, który ze mną rozmawia, jest rozzłoszczony. - I bardzo dobrze! - ucieszyła się Judith. - Im bardziej będą wściekli, tym mniej logicznie będą myśleć. Jakieś ślady pogoni, Sharlyn? - Kilka źródeł napędu się uaktywniło, w tym napęd Firebirda. Ale w naszą stronę zmierza jedynie kilka patrolowców. - Jesteśmy lepiej uzbrojeni od nich wszystkich razem wziętych - dodała Dinah. Wierni włożyli wiele wysiłku w budowę floty nadającej się do ataku na sąsiedni system. Judith wiedziała, że wydatki na obronę własnego były minimalne, ponieważ władze Graysona nie chciały wojny i ograniczyły się do budowy tego, czego potrzebowały do obrony planety i systemu Yeltsin. Dlatego Masada miała tylko tyle patrolowców i kutrów rakietowych, by móc obronić system Endicott przed przypadkowym rajdem piratów, gdyby ten nastąpił akurat w czasie nieobecności głównych sił floty. Jednostki te patrolowały cały system, toteż były po nim rozsiane, a poza tym istniała naprawdę niewielka możliwość, by ich dowódcy zdecydowali się ostrzelać statek należący do prominentnego obywatela. - Doskonale, Dinah. Być może będziemy musiały im o tym przypomnieć. Jaki mamy zapas rakiet? - spytała Judith. - Pełny - odparła zwięźle Dinah. - Jessica melduje, że magazyny są pełne, a wyrzutnie kazała załadować. Działa są przygotowane do strzału i obsadzone. To samo z obroną antyrakietową. - Jeśli dobrze pamiętam, patrolowce mają większość wyrzutni na zewnątrz kadłuba i jedno grzbietowe działo laserowe, tak? - upewniła się Judith. Dinah sprawdziła w pamięci komputera artyleryjskiego. - Zgadza się. - W takim razie pierwsza salwa jest dla nich decydująca. Nie będą marnowali rakiet, dopóki nie znajdą się w zasięgu skutecznego ognia. A nasze rakiety mają większy zasięg niż ich. - Poza tym chroni nas reputacja Ephraima - przypomniała Dinah. Judith wolała nie dodawać, że Ephraim może cofnąć tę ochronę, gdy tylko się dowie, co zaszło. A do granicy wejścia w nadprzestrzeń pozostał jeszcze szmat drogi. Kilka minut później Odelia poinformowała ją: - Wywołuje nas Ephraim Templeton. - Przełącz na głośniki - poleciła Judith. Ephraim szalał z wściekłości. Jak to określiła Rena, był na etapie „szukania ofiary do zlania". Nim Odelia przerzuciła go na głośnik, już zaczął mówić, a z każdym słowem jego złość rosła: - ...i obiecuję, że jedynie gniew boży będzie większy od mojego, gdy was złapiemy! Zawracajcie natychmiast! Judith uśmiechnęła się, zmuszając do wesołości, której nie czuła. - Niezbyt oryginalne - oceniła pogardliwie. - Jeżeli nie zawrócicie, sam was dogonię, a moja zemsta będzie straszna! - zagrzmiało z głośnika. - Odelia, wyślij mu następującą odpowiedź: „Zemsta jest moja, rzekł Pan". A potem nie odbieraj już jego wywołań - poleciła Judith. - Nie wyłgamy się, więc szkoda słów. - Myślisz, że naprawdę będzie nas ścigał? - spytała Odelia. - O tak. Zapewne już zaczął. Problem tylko w tym czy Psalms lub Prouerbs zdoła nas dopaść, nim zdążymy dotrzeć do granicy wejścia w nadprzestrzeń - odparła spokojnie Judith, spoglądając na ekran nawigacyjny. Podejrzewała, że Ephraim je dogoni, ponieważ od chwili zejścia z orbity utrzymywała niewielkie przyspieszenie. Spowodowane to było głównie strachem - bała się próbować czegoś ryzykownego i skomplikowanego. Z obawy o pasażerów i z racji braku doświadczenia nie chciała przeciążać kompensatora bezwładnościowego czy obciążać go do granic możliwości, tak jak zrobiłaby to wytrenowana załoga. Miała też świadomość, iż po modyfikacjach pozostałe dwie jednostki Ephraima są szybsze, a nie wątpiła, że mąż wyciśnie z ich napędów i kompensatorów, ile się da, nie zważając na kwestię bezpieczeństwa, toteż ich przewaga szybkości będzie jeszcze większa. Mimo to nadal miały szansę uciec - Ephraim był w stolicy, gdy się o wszystkim dowiedział, a ona skutecznie uszkodziła drugi prom: jedyny środek transportu umożliwiający dotarcie na orbitę z posiadłości. To powinno dać im dość czasu. Ale nie musiało. Zmarszczyła brwi, ignorując podenerwowanie pozostałych, i spróbowała skupić się na wymyśleniu czegoś. - Czy mógłbym się może dowiedzieć, co się właściwie dzieje? - spytał niezwykle uprzejmie Michael, gnając za Hillem po schodach. - Widział pan tę grupę opuszczającą salę? - Templetonów? Widziałem - odparł zwięźle Michael, stwierdzając, że rozkład zajęć na okręcie nie bardzo przygotował go do wyczynowego pokonywania schodów w górę. - Ktoś im ukradł statek. - I co? - Na razie nie mają pojęcia kto. - A pan ma? Hill popukał się palcem za uchem, wskazując wszczep komunikatora. - Mam lepsze źródła informacji. Nieco wcześniej wykryto pewną serię interesujących zniknięć. Podejrzewam, że o większości z nich na razie wiem tylko ja. - No dobra, ale co to ma wspólnego ze mną? - Ujmijmy to tak: jeśli ktoś połączy te zniknięcia z kradzieżą statku i momentem, w którym to nastąpiło, może zacząć się zastanawiać, czy pańska obecność tutaj nie wiąże się w jakiś sposób z całą sprawą. - Nie rozumiem. - Stary Templeton jeszcze nie ma o tym pojęcia, ale złapano pewną kobietę próbującą wymknąć się z domu. W czasie przesłuchania, nim ją zakatowali na śmierć, ujawniła istnienie organizacji o nazwie Siostry Barbary i czegoś, co nazwała exodusem. Sądzę, że ma to bezpośredni związek z kradzieżą tego frachtowca Templetona. - A co to ma wspólnego z nami? - Nic. Tylko nie wydaje mi się, żeby ci tutaj uwierzyli, iż jest to czysty zbieg okoliczności. Wbiegli na dach, na którym było lądowisko. Ku zaskoczeniu Michaela czekał na nim niewielki pojazd i cywilny agent. Hill gestem polecił mu usiąść, sam zajął miejsce kierowcy i uruchomił antygrawitator. - Templeton odleciał do portu kosmicznego podobnym - wyjaśnił. - Jak widać, w sytuacji kryzysowej zakaz używania wytworów techniki przestaje obowiązywać. Michael potrząsnął głową w niemym podziwie. - A ten? - spytał. - Lepiej za dużo nie wiedzieć - odparł stanowczo Hill. - No dobrze. Dlaczego Wierni nie uwierzą, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego? - A uwierzą, że ich dobre, bogobojne i doskonale wytresowane kobiety zbuntowały się same z siebie?! - prychnął Hill, kładąc maszynę w ostry skręt. - Znacznie łatwiej będzie im uwierzyć, że ktoś je do tego podbuntował. A pan jest oczywistym kandydatem jako sługa Królowej. - Którym jestem... - Tyle tylko, że dla tubylców Elżbieta dzieli wątpliwy zaszczyt bycia określaną Ladacznicą Szatana - przerwał mu Hill. - Dzieli? - Z Barbarą Bancroft, tą, którą uważają za winną klęski w wojnie domowej, która kosztowała ich utratę Graysona. Tylko te dwie kobiety zasłużyły sobie na takie miano. - A co z resztą naszych dyplomatów? Hill wzruszył ramionami. - Sądzę, że nic im nie grozi. W oczach tubylców to sługusy, nie rodzina jak pan, a choć mogliby mieć ochotę się na nich wyładować, są na to za cwani. Jak długo nie zdecydują, z kim chcą iść do łóżka, muszą szanować immunitet dyplomatyczny przedstawicieli obu stron. Natomiast pan jako midszypmen Królewskiej Marynarki tego immunitetu nie ma, więc... - Cholera! - I to nagła. Dlatego został pan odwołany na okręt. Porucznik Dunsinane to taka służbistka... - Fakt. Prawdę mówiąc, mam rozkaz co wieczór meldować się na pokładzie. Dolecieli do portu kosmicznego, ale nie wylądowali, to na ich spotkanie wystartowała pinasa czekająca na lądowisku. Obie jednostki wyrównały lot, zbliżyły się do siebie i leciały jedna obok drugiej jak na pokazie. Otwarto ręcznie drzwi i mechanik pokładowy pinasy przerzucił obciążony pakunek do wnętrza pojazdu Michaela. Pakunek połączony był z pinasą cienką linką, a wewnątrz znajdowała się uprząż z karabińczykiem, do którego przymocowano tę linkę. Michael założył ją błyskawicznie i skoczył, łapiąc wyciągniętą dłoń mechanika. Uprząż z linką była zabezpieczeniem na wypadek, gdyby nie trafił. - Dzięki! - krzyknął, mając nadzieję, że Hill go usłyszy przez gwizd powietrza. Usłyszał. - Będę w kontakcie! - odkrzyknął. I skręcił gwałtownie, zamykając jednocześnie drzwi pojazdu. Mechanik pomógł Michaelowi zdjąć uprząż i zamknął zewnętrzne drzwi śluzy. - Co się właściwie dzieje, sir? - spytał, zabezpieczając wewnętrzne. - Nie jestem pewien - przyznał zapytany. - Jakie macie rozkazy? - Wracać na okręt, sir - odparł pilot przysłuchujący się rozmowie. Ponieważ pinasa nie miała kompletnej załogi, Michael usiadł w fotelu oficera taktycznego i uaktywnił ekran taktyczny. Bez trudu dostrzegł porwany frachtowiec powolutku lecący ku granicy wejścia w nadprzestrzeń. Przypomniał sobie słowa Hilla i poczuł nagłą sympatię do znajdujących się na jego pokładzie kobiet. Tylko nie mógł zrozumieć, dlaczego, skoro uciekają, tak się wloką. Nie mogąc przestać myśleć o Wintonie, Carlie prawie z ulgą przyjęła ogłoszenie podwyższonego stanu gotowości na okręcie. Ponieważ kapitan zarządził odprawę wszystkich starszych rangą oficerów, na ten czas została ofice rem wachtowym. - Nasza pinasa wystartowała, ma'am - zameldował midszypmen Jones. - Jest w drodze powrotnej na okręt. - A Aaron's Rod? - spytała odruchowo. - Nadal zmierza ku granicy wejścia w nadprzestrzeń, ma'am - poinformował ją Ozzie Russo pełniący obowiązki oficera taktycznego. - Hmm... - Ma'am? - Słucham, panie Russo? - Dlaczego on leci tak wolno? W okolicy praktycznie nie ma ruchu. - Pojęcia nie mam, panie Russo - przyznała. - A pan ma jakąś teorię? Zwykle pewny siebie midszypmen poczerwieniał. - Cóż, ma'am, to mi przypomina, jak pierwszy raz siadłem za sterami naszego jachtu za zgodą ojca. Symulacje wydawały się takie proste, a gdy musiałem pilotować w rzeczywistości i zwracać uwagę na setki szczegółów, okazało się, że tak naprawdę nie przygotowały mnie do tego zadania. Niczego nie sknociłem, ale też leciałem tak strasznie wolno i ostrożnie. I zaczerwienił się jeszcze bardziej, co Carlie sprawiło dziwną satysfakcję. - Może pan mieć rację, panie Russo - oceniła. - Zapamiętam to wyjaśnienie. - Dziękuję, ma'am. Na chwilę zapanowała cisza, którą przerwał ponownie Ozzie: - Z planety wystartowały dwie pinasy, ma'am. Obie lecą naprawdę szybko. - Dokąd? - Pierwsza w stronę frachtowca Psalms, druga w stronę Prouerbs. Oba wylistowane jako jednostki korsarskie, ma'am. - Wiem. I oba należą do Templetona. Zaraz zawiadomię kapitana, a pan, panie Jones, zechce się skontaktować z naszą pinasą. Wiązka kierunkowa, transmisja kodowana: mają zwiększyć przyspieszenie i jak najszybciej znaleźć się na pokładzie. - Aye, aye, ma'am. Ledwie skończyła informować kapitana o rozwoju wydarzeń, odezwał się Jones. - Ma'am, wywołują nas z powierzchni planety, konkretnie z Pałacu Sprawiedliwych. Rozmówca przedstawił się jako Ronald Sands. - Proszę włączyć kapitana w pętlę komunikacyjną, panie Jones. I proszę powiedzieć mu, o co chodzi. - Aye, aye, ma'am. Sekundy później midszypmen Jones zameldował: - Kapitan Boniece na linii, ma'am. Polecił, by pani rozmawiała, będzie śledził przebieg rozmowy na bieżąco. - W takim razie proszę przełączyć na ekran łącznościowy. - Aye, aye, ma'am. Ronald Sands okazał się szatynem w średnim wieku o nieco nieobecnych oczach wizjonera. Włosy i brodę miał dziwnie długie, choć porządnie obcięte i uczesane, a ruchy świadczyły o starannie kontrolowanej energii. Biorąc pod uwagę fakt niekorzystania z prolongu przez mieszkańców Masady, oceniła go na nie więcej niż trzydzieści lat standardowych. - Porucznik Dunsinane? - spytał prawie doskonale uprzejmie, maskując niedowierzanie i obrzydzenie. Carlie przypomniała sobie różne oderwane informacje o tym, jak na Masadzie traktowane są kobiety, i musiała przyznać, że w takim razie Sands wykazał się podziwu godnym opanowaniem. - Zgadza się - odparła. - Porucznik Carlotta Dunsinane, oficer wachtowy HMS Intransigent. W czym mogę pomóc? Sands skrzywił usta w lekkim uśmiechu wynikającym wyłącznie z nakazów uprzejmości. Nie było w nim bowiem śladu ciepła. - Mówię w imieniu Najstarszego Simondsa – zaczął i spojrzał w dół, na przygotowany tekst. - Oto jego słowa: „Przedstawiciele Gwiezdnego Królestwa przybyli na Masadę, mówiąc o wzajemnym szacunku i możliwym sojuszu. Bóg w swej nieograniczonej mądrości i wspaniałomyślności dał przedstawicielom Królestwa okazję udowodnić, jak głęboka jest ich gotowość do poparcia tych słów czynami. Statek należący do jednego z naszych najbardziej szanowanych obywateli został ukradziony przez nie mających szacunku dla Wiernych. Będzie on przelatywał w pobliżu waszego okrętu. Nie prosimy, byście go zdobyli czy ostrzelali, a jedynie, byście spowolnili jego lot, dzięki czemu będziemy w stanie go odzyskać. Rzekł bowiem Pan: «Ten, co dół kopie, wpadnie weń, a tego, co krzew wycina, wąż ukąsi». Obecne pokolenie jest uparte i skłonne do rebelii, jednakowoż Bóg pokazał nam, jak łączyć miłosierdzie z prawdą, dzięki czemu słuszność i pokój zapanowały". Carlie prawie mowę odebrało to ostatnie zdanie, ale zdołała kiwnąć uprzejmie głową i powiedzieć: - Przekażę pańską prośbę kapitanowi. - Jest czas milczenia i czas mowy - zgodził się Sands. -Prosimy jednak, by czas milczenia nie przeciągnął się zbytnio, umożliwiając złodziejom ucieczkę. - Otrzyma pan odpowiedź kapitana tak szybko, jak tylko będzie to możliwe - zapewniła Carlie. - Intransigent bez odbioru. Gdy połączenie zostało zakończone, odetchnęła głęboko i spytała: - Jakie rozkazy, sir? - Nie powinniśmy się wtrącać w wewnętrzne sprawy Masady - powiedział powoli i z namysłem Boniece. - Ale mamy obowiązek wesprzeć naszych dyplomatów. Proszę spróbować nawiązać kontakt z naszą ambasadą na zabezpieczonym kanale. Chciałbym wiedzieć, co oni o tym sądzą. - A jeśli Sands wcześniej będzie się z nami kontaktował? - To proszę grać na zwłokę. Korci mnie, żeby poszukać stosownych cytatów w Biblii, ale Wierni nie byliby tym chyba zachwyceni. - Też tak sądzę, sir. Przypomniała sobie obrzydzenie na twarzy Sandsa, gdy zorientował się, że musi rozmawiać z kobietą, i nabrała pewności, że tak właśnie by było. Ale o skutkach mogliby przekonać się, gdy będzie już za późno. Judith, już ciężko zaskoczona wcześniejszym niż się spodziewała pojawieniem się pinas zmierzających do pozostałych statków Ephraima, z rosnącym przerażeniem słuchała „prośby" Ronalda Sandsa. Spodziewała się starcia z paroma patrolowcami oraz pościgu ze strony Psalms i Prouerbs, ale w najgorszym koszmarze nie śniło się jej, że może mieć przeciwko sobie krążownik Królewskiej Marynarki. A potem sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Ciszę na mostku przerwała blada jak ściana Odelia: - Judith, Ronald Sands rozmawiał z drugim krążownikiem. Z Moscow należącym do Ludowej Marynarki. Prosił o to samo i dostał taką samą odpowiedź. Judith poczuła, jak wszystko wali się w gruzy. Próbowała coś wymyślić, ale sytuacja zbyt szybko i zbyt radykalnie się zmieniała. Nie pozostało jej nic innego, jak się poddać... - Nie! - oznajmiła. I wszystkie obecne na mostku kobiety spojrzały na nią zaskoczone. - To wcale nie koniec! - oświadczyła Judith. - Skoro gotowe jesteśmy raczej umrzeć, niż wrócić w niewolę, i skoro Pan okazał nam już tyle razy, że jest z nami, to nie jest koniec. Wierni nie są jedynymi, którzy mogą prosić o pomoc Królestwo i Republikę. My też możemy. I możemy powiedzieć im, co nam grozi, jeśli Ephraim nas złapie! Dinah zareagowała tak szybko, że sama musiała wpaść na podobne rozwiązanie, tylko czekała, czy Judith sama do tego dojdzie, czy też trzeba będzie jej pomóc. - Nie mamy nic do stracenia - potwierdziła. - W końcu kogoś i tak musiałybyśmy poprosić o pomoc, to dlaczego nie zrobić tego teraz? - Nie możemy zwrócić się do obu - dodała całkiem rozsądnie Odelia. - Słyszałam, że się nie lubią, choć nie walczą ze sobą otwarcie. Musimy wybrać: Królestwo Manticore czy Republika Haven. Dinah spojrzała na Judith. - Jak sądzisz, kapitanie? Zapytana oblizała nerwowo usta. Okręt Ludowej Marynarki był większy i silniejszy, a Republika głosiła równość i sprawiedliwość dla wszystkich. Z drugiej strony to właśnie ona zmodyfikowała statki Ephraima... Przypomniała sobie argumenty Dinah i przypomniała sobie coś jeszcze... - Odelia, powiedziałaś, że Sands rozmawiał z oficerem wachtowym Moscow. To był mężczyzna czy kobieta? - spytała. - Głos był męski - odparła zdziwiona Odelia. - A na Intransigencie wachtowym była kobieta - powiedziała wolno Judith. - Kobieta powinna czuć większą sympatię do nas i do tego, co robimy... Dinah, grając rolę adwokata diabła, przypomniała: - Kapitan porucznik Dunsinane może być i prawdopodobnie jest mężczyzną. - Ale ten mężczyzna ma dość zaufania do kobiet, by powierzyć jednej z nich swój okręt na czas wachty - odparła Judith. - A to znaczy, że może spełnić naszą prośbę prędzej. Nikt się nie odezwał, toteż poleciła Odelii: - Skontaktuj się z HMS Intransigent. Jeśli zdołasz, wiązką kierunkową, lepiej żeby Ephraim nie zorientował się, że rozmawiamy. Odelia pochyliła się nad klawiaturą i dopiero po długiej chwili powiedziała: - Mam połączenie kierunkowe z HMS Intransigent. - Wyłącz wszystkie symulacje komputerowe - poleciła Judith. - Teraz musimy występować już jako my i powiedzieć, kim jesteśmy. Ponieważ rozmowy Sandsa mogły tylko podsłuchiwać, Judith dopiero teraz ujrzała na ekranie łącznościowym, jak wygląda porucznik Dunsinane. Okazało się, że jest młodą kobietą - niewiele starszą od niej samej. A przynajmniej na taką wyglądała. Judith przypomniała sobie, że w Królestwie Manticore powszechnie dostępny jest środek spowalniający proces starzenia się, co w opinii Wiernych było sprzeczne z wolą boską. No bo przecież Bóg powiedział: „Jest czas narodzin i czas śmierci". Teraz natomiast zdecydowanie nie był czas zastanawiania się nad podobnymi sprawami, bo jeśli jej się nie uda, to dla wszystkich na pokładzie Aaron's Rod nadejdzie czas śmierci. - Jestem Judith - przedstawiła się profilaktycznie, nie dodając „żona Ephraima Templetona", jak wymagały tego zwyczaje panujące na Masadzie. — Obecnie dowodzę w imieniu Sióstr Barbary statkiem Aaron's Rod. Uciekłyśmy z niewoli na Masadzie. - Jestem porucznik Carlotta Dunsinane - odparła uprzejmie kobieta. - Co mogę dla was zrobić? - Prosimy o pomoc albo o bezpieczne schronienie przed prześladowcami, albo choć o uniemożliwienie im powstrzymania nas. Słyszałyśmy, że Królestwem rządzi Królowa, i błagamy w imię kobiecości o pomoc. Judith nie bardzo wiedziała, jak jej się wymsknęło to „błagamy", ale skoro już poszło, nie próbowała tego zmienić. Rozmówczyni milczała przez chwilę, po czym powiedziała: - Jestem tylko oficerem wachtowym. Takie decyzje musi podjąć kapitan. Przekażę mu waszą prośbę i skontaktuję się z wami, gdy udzieli odpowiedzi. - Będziemy czekać. Praktycznie ledwie rozmowa się skończyła, Odelia oświadczyła: - Intransigent nas wywołuje, Judith. Kapitan chce z tobą rozmawiać. - Przełącz na ekran - poleciła Judith. Mężczyzna przypominał z wyglądu Gideona w najlepszym wydaniu. Miał ciemniejszą karnację niż mieszkańcy Masady i właśnie to oraz fakt, że robił wrażenie doświadczonego, spowodowało, że odruchowo nabrała doń zaufania, choć wiedziała, że mogą to być jedynie pozory. - Pani kapitan - odezwał się uprzejmie. - Jestem kapitan Boniece, dowódca lekkiego krążownika Jej Królewskiej Mości Intransigent. Mój oficer wachtowy przekazała mi pani prośbę i jestem skłonny pomóc tym, którzy apelują do mojej Królowej. Jest jednak pewien kłopot. - Jaki? - Zanim Aaron's Rod opuścił orbitę, na jego pokład wleciały dwa promy: pasażerski i transportowy. Pasażerski leciał z silesiańskiego frachtowca Firebird, towarowy z Masady. Ponieważ przerwał i milczał wyczekująco, Judith powiedziała: - Towarowym przyleciałam ja i pozostałe Siostry Barbary, uciekając z niewoli. - A pasażerskim? - Trzech mężczyzn z Konfederacji i ładunek kontrabandy dla pracowników mojego męża. Boniece uniósł brwi. - Może to pani udowodnić? - Kontrabanda nadal jest na jego pokładzie, a jednego z przemytników trzymamy pod kluczem. - Pozostali? - Są martwi, bo próbowali nas powstrzymać. Naprawdę jesteśmy zdesperowane, a poza tym jeśli wpadłybyśmy w ręce Wiernych, zabiliby ich. Kontrabanda to alkohol, narkotyki i pornografia. Za posiadanie choćby jednego z tych towarów grozi kara śmierci przez ukamienowanie, więc można by rzec, że z naszej ręki spotkała ich miłosierna śmierć. - Mówi pani o Wiernych „oni", a równocześnie powiedziała pani „pracownicy mojego męża"... - Boniece znów zamilkł wyczekująco. Judith odpowiedziała, starannie dobierając słowa: - Ja także wierzę w Boga, ale nie jestem ani żadna z nas nie jest już członkinią Kościoła Ludzkości Uwolnionej. Jego wyznawcy na Masadzie traktują kobiety jak przedmioty i niewolnice i nazywają siebie Wiernymi. Odmawiamy im prawa do traktowania nas w ten sposób. Według praw Masady jestem najmłodszą żoną Ephraima Templetona. Ożenił się ze mną, gdy miałam dwanaście lat standardowych. Gdy miałam dziesięć lat, zamordował moich rodziców i załogę naszego frachtowca. Urodziłam się na Graysonie. - Na Graysonie? - To nie jest istotne, gdyż wszystkie pozostałe urodziły się na Masadzie, ale wybrały wolność. Razem ją wybrałyśmy i zrobię wszystko, by nie dostały się z powrotem w ręce oprawców. Przysiągłyśmy sobie, że wolimy zginąć, niż wrócić do roli niewolnic. Nim kapitan Boniece zdążył coś powiedzieć, musiał odezwać się ktoś stojący poza zasięgiem kamery i mikrofonu, gdyż odwrócił głowę i widać było, że słucha uważnie. - Przepraszam, kapitan Judith - powiedział po przerwie. - Dwa pytania. Pierwsze: czy może pani w jakiś sposób potwierdzić graysońskie pochodzenie. Wbrew pozorom to może okazać się istotne nie tylko dla pani, ale i dla pani towarzyszek. - Znam imiona rodziców, wiem, jakie nazwisko nosiłam i gdzie się urodziłam. Pamiętam nazwę statku, którym lecieliśmy, a który zdobył Templeton. Naprawił go i wcielił do swojej floty pirackiej. To jeden z tych, które właśnie zaczęły nas ścigać. Sądzę, że na Graysonie są archiwa, więc powinno dać się zweryfikować te informacje. - Z pewnością - zgodził się Boniece. - Jestem skłonny wam pomóc w ucieczce, ale by to zrobić, muszę mieć pewność, że jesteście tymi, za kogo się podajecie. Jeśli wie pani o istnieniu oprogramowania symulującego komputerowo wygląd i głos rozmówcy, rozumie pani, dlaczego nie mogę zaufać temu, co widzę i słyszę na ekranie łącznościowym. - Znam te programy - stwierdziła zwięźle Judith. - W takim razie pojmuje pani mój dylemat. Dopóki nie potwierdzę, że mówi pani prawdę, nie mogę działać, w obawie iż udzielę pomocy przestępcom, którzy rzeczywiście ukradli frachtowiec z chęci zysku. Gdyby na pokład mogli wejść członkowie mojej załogi i potwierdzić, że jesteście tymi, za kogo się podajecie... - A jaką mamy pewność, że nie spróbują opanować statku? - przerwała mu Judith. Boniece wzruszył ramionami. - Droga pani, to wy prosicie o pomoc, więc niezbędne jest obdarzenie nas pewnym zaufaniem, prawda? Ale ułatwię pani jego okazanie. Sądzę, że zwróciła pani uwagę na pinasę, która wystartowała z Masady krótko po waszym odlocie i kieruje się w stronę mojego okrętu. - Tak. - Na jej pokładzie znajdują się tylko cztery osoby, w tym brat Królowej, którą prosicie panie o opiekę. Czterech mężczyzn raczej nie będzie w stanie zdobyć waszego statku. Pozwólcie im wejść na pokład i skontaktować się ze mną. Jeśli potwierdzą waszą tożsamość, pomogę wam, a oni natychmiast odlecą. Judith zmarszczyła czoło i, czując niezadowolenie reszty obecnych na mostku, powiedziała: - Muszę tę kwestię uzgodnić z pozostałymi, kapitanie Boniece. Odpowiem, gdy tylko podejmiemy decyzję. - Doskonale. Ja zaś uprzedzę załogę pinasy o możliwej zmianie planów. Judith podziękowała mu i zakończyła rozmowę. Ledwie Boniece zniknął z ekranu, na mostku rozpętało się piekło. Ponad ogólne zamieszanie wybił się głos Odelii: - Mężczyźni! Jeśli wejdą na pokład, zdradzą nas! Gdyby tym krążownikiem dowodziła kobieta, może miałybyśmy szansę, ale tak... - Zapominasz, że w Królestwie wiedzieli, dokąd wysyłają ten okręt! - warknęła Dinah. - Uważasz, że nasi byli mężowie rozmawialiby z kobietą kapitanem?! Przestań reagować odruchowo i zacznij myśleć! Ci mężczyźni służą razem z kobietami i przysięgali służyć wiernie kobiecie, która jest ich Królową. Oni nie pałają nienawiścią do kobiet! Reszta powoli przycichała, przysłuchując się ich spokojnej rozmowie. - Dalej nie podoba mi się pomysł wpuszczenia czterech mężczyzn na pokład - zaoponowała Odelia. - Z dala od współtowarzyszek mogą się inaczej zachowywać. Bez łagodnego wpływu kobiet mężczyźni szybko się zezwierzęcają. Judith wreszcie odzyskała głos. - Biorę na siebie odpowiedzialność! - oznajmiła. - Wybrałyście mnie na kapitana, więc teraz słuchajcie. Zawsze mówimy, że Bóg nas testuje, a nie należy zapominać, że szatan także. Pamiętacie, jak naród wybrany został przez niego zwiedziony na pustyni i uczcił złotego cielca? - Co ma wspólnego jedno z drugim? - zdziwiła się Odelia. - Jaki znowu złoty cielec? - Chodzi o pokusę odwrócenia się od daru bożego - wyjaśniła Judith zaskoczona tak własną pomysłowością, jak i pewnością głosu. - Kapitanowi Boniece'owi chodzi tylko o sprawdzenie, czy jesteśmy tymi, za które się podajemy. I nie proponuje, że przyleci tu całym okrętem ani że my mamy przylecieć do niego, tylko że wyśle kilku ludzi. - I jak Shadrach, Meshach i Abednego wejdą w ogniste otchłanie, ufając, że nie stanie im się krzywda - dodała Sharlyn. - A co ważniejsze, jest wśród nich brat Królowej - wtrąciła Dinah. - Kogo jak kogo, ale jego lekkomyślnie na niebezpieczeństwo by nie narażali. Judith przytaknęła i poleciła: - Odelia, wywołaj Intransigenta. Kiedy na ekranie ukazał się kapitan Boniece, Judith powiedziała tak uprzejmie, jak potrafiła: - Kapitanie Boniece, zapraszamy pańskich ludzi na pokład, jednakże część z nas jest bardzo przerażona i byłybyśmy wdzięczne, gdyby zostawili oni broń na pokładzie pinasy. - Pani raczy żartować, kapitan Judith. Taka możliwość nie wchodzi w grę. Albo wejdą uzbrojeni, albo wcale. Nie poślę swoich podkomendnych bezbronnych w zasadzkę, a ten pomysł jest zdecydowanie podejrzany. Nie wmówi mi pani, że zabiłyście przemytników śmiechem albo gołymi rękami. Macie broń, więc cztery pulsery nie są dla was zagrożeniem. To na co się zdecydujecie? - Skoro pan tak stawia sprawę, musimy się zgodzić, by mieli broń. - Cieszę się, że zwyciężył zdrowy rozsądek. Pinasa spotka się z wami najszybciej, jak to będzie możliwe. - Będziemy na nią czekać z niecierpliwością. Judith bez odbioru. Kiedy połączenie zostało zakończone, Judith poleciła: - Niech Zguba Samsona czeka na nich na pokładzie hangarowym. Mają być uzbrojone, ale niech nie wymachują bronią i nie starają się wyglądać groźnie. Ostatnie, czego nam potrzeba, to zbrojna konfrontacja. Odelia odprężyła się nieco, przekazując jej polecenie. Za to Judith przyglądająca się ekranowi nawigacyjnemu, na którym różne jednostki zbliżały się z kilku stron do frachtowca, nie odprężyła się ani trochę. Michael z nie słabnącą uwagą słuchał kapitana Boniece'a kończącego wyjaśnianie nowych rozkazów. - Prześlemy wam nagrania rozmów tak z kapitan Judith, jak i z Sandsem. Tylko proszę pamiętać o jednym: najprawdopodobniej są tymi, za kogo się podają, ale może to być pułapka. Dlatego macie wszyscy mieć broń boczną i zachować czujność. Sugerowałbym także, by to nie pan, panie Winton, dokonał zwiadu, i byście cały czas utrzymywali ze sobą łączność. I jeszcze jedno. Gdyby się okazało, że to oszustwo, i zostałby pan zmuszony do złożenia mi fałszywego meldunku pod groźbą użycia broni, proszę przedstawić się samym nazwiskiem, bez stopnia. Wtedy podejmiemy stosowne kroki, by was uwolnić. - Rozumiem, sir. Mogę spytać, co pan zdecydował w związku z prośbą Sandsa, a raczej Simondsa? - To zależy głównie od tego, co pan odkryje na frachtowcu, panie Winton. Jeżeli jednak potwierdzi się wersja tych kobiet, zamierzam im pomóc. - Przepraszam, sir, ale to zniszczy szanse zawarcia sojuszu z władzami Masady - palnął Michael, i dopiero mówiąc to, zdał sobie sprawę, że odezwał się książę, a nie midszypmen. - Zdaję sobie z tego sprawę, panie Winton. Mogę tylko dodać, że ambasador Fałdo pochwala moją decyzję z nie znanych mi zresztą powodów. A biorąc pod uwagę informacje dostarczone przez pana Hilla, wygląda na to, że kapitan Judith mówi prawdę. - Rozumiem, sir. Mogę jeszcze o coś zapytać? - Tak. - Czy ambasador i reszta delegacji są lub znajdą się w niebezpieczeństwie? Boniece uśmiechnął się. - John Hill sądził, że spyta pan o to. Kazał panu powiedzieć, że poczyniono przygotowania, by zapewnić im ochronę, a obecnie nic im nie grozi. Nie musi się pan więc o nich martwić, natomiast proszę samemu zachować ostrożność. Judith przyznała, że zabiły przemytników; sądzę, że zabiły też załogę frachtowca. Hill informował o co najmniej jednym trupie znalezionym w posiadłości Templetona. Proszę ich nie lekceważyć, nawet jeśli się okaże, że wersja Judith jest prawdziwa. Nóż czy kula są równie skuteczne jak ładunek strzałek z pulsera. - Będę pamiętał, sir. I przypomnę o tym pozostałym. - To pan dowodzi jako najstarszy stopniem, panie Winton. Proszę o tym nie zapomnieć. - Nie zapomnę, sir. - W takim razie powodzenia i czekam na meldunek. - Aye, aye, sir. Kapitan Boniece zniknął z ekranu, a Michael stłumił westchnienie. Wiedział, że jest najstarszy stopniem na pokładzie pinasy, ale zdawał też sobie sprawę, że wszyscy pozostali mają znacznie więcej doświadczenia niż on, więc nie zamierzał bawić się we wszechwiedzącego. - Dobrze - oświadczył, odwracając się od ekranu. - Obejrzyjmy nagrania obu rozmów, a potem odbędziemy lokalny kurs dobrych manier według lokalnych standardów. Nim pinasa wylądowała na pokładzie hangarowym frachtowca, Michael wielokrotnie dziękował w duchu Lawlerowi za przydługie odprawy w czasie lotu, ale jeszcze częściej Hillowi za ogrom przekazanych w ich trakcie wiadomości. - Te kobiety spodziewają się, że będziemy zachowywać się z wyższością - zakończył - więc tego nie zrobimy, ale nie możemy też udawać uniżoności. Macie je traktować jak każdą dotąd napotkaną istotę płci żeńskiej, czyli normalnie. I próbować ignorować wrogość, natomiast zachować czujność i nie dać się zaskoczyć. - Spróbujemy, sir - obiecał bosmanmat Keane Lorne, pierwszy pilot, nie odrywając wzroku od przyrządów, jako że wlatywał właśnie na pokład hangarowy bez pomocy promienia ściągającego. - Kto ma wyjść na zwiad, sir? Michael pamiętał sugestię kapitana, ale wiedział, ledwie ją usłyszał, że nie posłucha. To był jego obowiązek, a przynajmniej tak uważał, dlatego powiedział spokojnie: - Ja pójdę. Bądźcie cały czas na nasłuchu i gdyby coś poszło nie tak, startujcie. Kod ten sam co z kapitanem: jeśli wydam rozkaz, przedstawiając się tylko nazwiskiem, a oznacza to, że wpadłem w pułapkę i macie stąd wiać. - Aye, aye, sir - potwierdził Lorne, nie kryjąc, że pomysł mu się nie podoba. Pinasa wylądowała obok promu transportowego. Michael miał na sobie skafander próżniowy podobnie jak pozostali, ale hełm trzymał w lewym ręku. Na pokładzie przywracano ciśnienie i atmosferę, toteż nie było sensu przesadzać, poza tym hełm umożliwiał identyfikację tylko z małej odległości. Kiedy kontrolki nad śluzą zapłonęły zielenią, otworzył wewnętrzne drzwi i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się, a po chwili otworzyły się zewnętrzne. Zszedł po automatycznie wysuniętej rampie. Otworzyły się wrota śluzy towarowej. Na pokład hangarowy wkroczyło kilka postaci w lekko opancerzonych skafandrach próżniowych i z hełmami w dłoniach. Wszystkie poza idącą na czele rozłożystą i siwiejąca niewiastą były uzbrojone, ale żadna nie trzymała broni w garści. Wszystkie też były kobietami. - Jestem Dinah - przedstawiła się ta bez broni. - I sądzę, że pełnię funkcję pierwszego oficera. Jestem też przywódczynią Sióstr Barbary. Czego pan potrzebuje, by przekonać się, że powiedziałyśmy prawdę? Michael był już na dobrą sprawę przekonany, ale miał swoje rozkazy. Poza tym w Konfederacji kobiety traktowano normalnie i nie sposób było od ręki wykluczyć, że damska część szajki, która ukradła frachtowiec, nie udawała uciśnionych niewiast z Masady na jego użytek. Co prawda byłby to zaskakujący wysiłek jak na zdobycie nie najmłodszego, choć uzbrojonego frachtowca, ale ludziom rozmaite dziwactwa przychodziły do głów. Kapitan Boniece ryzykował, chcąc im pomóc. A jego obowiązkiem było sprawdzić, czy mówię prawdę. - Muszę zobaczyć waszych pasażerów – powiedział spokojnie. - Kapitan Judith wspominała, jak zrozumiałem, o raczej dużej grupie uciekinierek. Wiedział z informacji przekazanych przez Boniece'a, a dostarczonych przez Hilla, że z Masady zniknęły też niemowlaki i małe dzieci, ale wolał tego nie ujawniać. - To się da zrobić - powiedziała bez namysłu Dinah. - Chciałbym też porozmawiać z przemytnikiem, którego ujęłyście. - I to jest wykonalne. - Oraz obejrzeć mostek i porozmawiać z kapitan Judith. - Żaden problem. - Moi ludzie pozostaną w pinasie do czasu mego powrotu lub otrzymania innych rozkazów, ale nic nie stoi na przeszkodzie, bym was sobie przedstawił. Co też zrobił i co wyszło zadziwiająco dobrze z obu stron. - W takim razie możemy iść - zaproponował po zakończeniu formalności. - Zacznijmy od przemytnika, jest najbliżej - stwierdziła Dinah. - Pasażerki pokażę panu w drodze na mostek, a z Judith porozmawia pan na końcu. - Proszę prowadzić. Silesiański przemytnik prawie z radością potwierdził przebieg wydarzeń, uradowany, że wreszcie widzi jakiegoś mężczyznę, i to zachowującego się spokojnie. Tak mu ulżyło, że dobrowolnie przyznał się, że Firebird od lat przemyca rozmaite rzeczy na Masadę. Michael obiecał, że spróbuje doprowadzić do jego repatriacji, i wyszedł. Dinah w towarzystwie kilku uzbrojonych kobiet zaprowadziła go do windy. - Pasażerki są w różnych miejscach - wyjaśniła. - A ponad jedna trzecia znajduje się w różnych częściach statku i obsługuje urządzenia. - Załogę macie raczej niekompletną - ocenił Michael, mając na myśli poziom techniczny frachtowca, wymagający znacznie liczniejszej załogi niż frachtowce budowane w Królestwie. - Fakt - przyznała Dinah - ale i tak godne podziwu jest to, że udało nam się wykształcić do tego stopnia aż tyle kobiet. Nie wiem, czy zdaje pan sobie z tego sprawę, ale przeciętna kobieta na Masadzie nie umie czytać ani liczyć inaczej niż na palcach. To, że nauczyłyśmy tak wiele naszych towarzyszek zadawać właściwe pytania komputerom i rozumieć ich odpowiedzi, uważam za osiągnięcie. - Zgadzam się, że jest to osiągnięcie. A skąd wiedziałyście, które pytania są właściwe? - Dzięki Judith: wielokrotnie latała na pokładzie tego statku. - Reszta z was nigdy nie opuściła planety? - Większość nigdy. Ja ostatni raz dwadzieścia lat temu. A nie wszystkim, które powinny do nas dołączyć, się udało. Na szczęście nie znalazła się wśród nich żadna naprawdę niezbędna do obsługi tego statku. W trakcie tej rozmowy przeszli przez sekcję mieszkalną frachtowca. Wszędzie widać było kobiety i sporo dzieci. Michaelowi przedstawiono drobną i zgrabną kobietę imieniem Naomi, która przejęła rolę przewodniczki. - Te, które najbardziej się bały, są w izbie chorych - wyjaśniła spokojnie. - Na szczęście Ephraim nie oszczędzał na środkach uspokajających. - A na systemie podtrzymywania życia? - spytał, gdy ponownie doszli do windy. - Też nie - odpowiedziała Dinah. - Za bardzo dbał o własną skórę, a z natury był ostrożny. Poza tym życie nauczyło go, że korsarz nie zawsze może szukać pomocy w najbliższym porcie. - A co będzie z tymi wszystkimi ludźmi, jeśli dojdzie do walki? - spytał spokojnie, woląc nie wyobrażać sobie efektów bezpośredniego trafienia w którąś z zatłoczonych kabin. - Będą ofiary - odparła równie spokojnie Dinah. - I nic na to nie poradzimy. - Rozumiem... A co z maszynownią? Dinah uśmiechnęła się ponuro. - Nasz pierwszy mechanik jest na tyle dobry, na ile dobre było oprogramowanie symulacyjne – poinformowała go rzeczowo. - Sądzę, że to jest główny powód, dla którego kapitan Judith utrzymuje tak małe przyspieszenie. Boi się choćby niewielkiego przeciążenia sprzętu, bo wie, że nie poradzimy sobie z naprawą czegokolwiek. Michael był pod wrażeniem jej spokoju. - Była pani nauczycielką? - spytał. - Byłam, choć nie w takim sensie jak pan to rozumie. Proszę pamiętać, że kobietom nie wolno się uczyć, więc oficjalnie byłam jedynie najstarszą żoną Ephraima Templetona i matką jego dzieci. Których większość znajduje się w załogach ścigających nas jednostek. Przybyli na mostek. Michael musiał przyznać, że nieco wstrząsnęło nim to, co zobaczył i usłyszał po drodze. Mimo wszystko nie był do końca przygotowany na osobiste spotkanie Judith - jej obraz na nagraniu nie oddawał intensywności spojrzenia brązowo-zielonych oczu ani jej młodości. Po drodze przedstawiono mu kilka kobiet, podając ich wiek, i dopiero to w pełni uzmysłowiło mu zarówno fakt, iż ma do czynienia ze społecznością nie używającą prolongu, jak i to, że w społeczeństwie tym kobiety były ciężko wykorzystywane od najmłodszych lat. Judith wyglądała na nastolatkę i była nią - przypomniał sobie, że mówiła o ślubie w wieku dwunastu lat, teraz zrozumiał, że chodziło o dwanaście lat standardowych. Patrząc na nią, stwierdził, że nie może mieć w tej chwili więcej niż osiemnaście lat, ale nie był pewien ile dokładnie. Musiała to wyczytać z jego twarzy, bo powiedziała, nie kryjąc złośliwości: - Mam szesnaście lat standardowych. A pan? Bo wygląda pan na podrostka - gołowąsa. - Mam dwadzieścia jeden lat standardowych i wiek żadnego z nas nie ma najmniejszego znaczenia. Czy może pani skontaktować się z HMS Intransigent? Chciałbym złożyć meldunek kapitanowi. - Sala odpraw jest po przeciwnej stronie korytarza - poinformowała go uprzejmie. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, wolę zrobić to tu. Zaoszczędzi nam to powtórek. Wydawała się zadowolona z tego dowodu zaufania i wydała stosowne polecenia. Gdy na ekranie pojawił się kapitan Boniece, Michael odchrząknął i zaczął: - Tu midszypmen Winton, sir... - a potem dokładnie opisał możliwości załogi i jej braki. Dinah miała racje: to, co zdziałały, było prawdziwym osiągnięciem, ale to osiągnięcie mogło się okazać niewystarczające i nie było sensu tego ukrywać. Boniece musiał mieć pełen obraz sytuacji. Słuchał go, nie przerywając, a kiedy Michael skończył, zwrócił się wprost do Judith: - Intransigent osłoni wasz odlot, kapitan Judith, ale sugerowałbym, aby pani wycisnęła z tego frachtowca całe możliwe przyspieszenie. Nie mam ochoty wdawać się w walkę z jednostkami Ephraima Templetona czy floty systemowej. - Zrobimy co w naszej mocy, ale obawiam się, że Ephraim nie będzie miał podobnych zahamowań. A jest coś, co powinien pan wiedzieć, kapitanie Boniece, a co dotyczy Prouerbs i Psalms... Kapitan Boniece kazał ogłosić alarm bojowy, toteż Carlie pozostała na mostku, choć już nie jako oficer wachtowy, a w swej normalnej roli pomocnika oficera taktycznego. Dlatego była obecna w trakcie rozmowy kapitana z Ephraimem Templetonem, w trakcie której ten upewnił się o decyzji Boniece'a. Widać było, że jest wściekły, ale próbował zachowywać się uprzejmie. - Jak rozumiem, nie jest pan skłonny spełnić prośby Najstarszego Simondsa i pomóc mi w odzyskaniu mojej własności? - spytał, ledwie połączenie zostało uaktywnione. - Nie jestem - przyznał zwięźle Boniece. - Ma pan do tego prawo - prychnął Ephraim. - Sands powiedział mi jednak, że pan nie tylko odmówił udzielenia mi pomocy, ale poinformował go, że aktywnie przeciwstawi się wszelkim wysiłkom mającym na celu odzyskanie frachtowca. - Jest całkiem możliwe, że Aaron's Rod zostanie panu zwrócony, kiedy przestanie być w użyciu. A obecnie jest w użyciu. - Że co? - Kwestia statku jest, przyznaję, delikatna - wyjaśnił spokojnie Boniece. - Jednakże bez użycia go ludzie obecnie znajdujący się na jego pokładzie mieliby poważne problemy z opuszczeniem tego systemu. - Ludzie?! - zdumiał się Templeton. - Jacy ludzie?! Tam nie ma ludzi, tylko same kurwy, które ze szczętem powariowały! - Przepraszam? - spytał lodowato Boniece. - Zostałem poinformowany, że Aaron's Rod ukradli silesiańscy piraci, którzy w jakiś sposób zwabili na pokład dużą liczbę naszych kobiet i dzieci. To o nich mówiłem. Boniece potrząsnął głową. A obserwująca ekran taktyczny Carlie zauważyła, że Aaron's Rod nagle gwałtownie przyspieszył. I że jego pokładu nie opuściła żadna mała jednostka: ani prom, ani pinasa. - Po pierwsze, obywatele Konfederacji Silesiańskiej nie mieli nic wspólnego z opanowaniem pańskiego frachtowca. Po drugie, byli przemytnikami, nie piratami, i ich przylot z kontrabandą dla pańskiej starej załogi zbiegł się jedynie w czasie z przybyciem na frachtowiec nowej załogi. - Nowej załogi? Chce pan powiedzieć, że to same dziwki... - Kapitan Judith, z która rozmawiałem, twierdzi, że urodziła się na Graysonie. Zarówno ona, jak i jej towarzyszki wyraziły ochotę wyemigrowania z systemu Endicott. - Judith? Ta zielonooka kurew jedna! To ona wszystko uknuła?! - Niech pan z nią porozmawia, to się pan dowie. - Rozmawiać z babą? Czyś pan oszalał tak jak one? - Panie Templeton, rozmawiam z kobietami regularnie i codziennie. I nie widzę w tym ani nic nadzwyczajnego, ani nic dziwnego. Mój pierwszy oficer jest kobietą. Podobnie zresztą jak Królowa, w której służbie pozostaję. Templeton nagle się uspokoił. - Kapitanie Boniece, radzę panu przestać wtrącać się w coś, co nie dotyczy ani pana, ani Gwiezdnego Królestwa Manticore - oznajmił lodowato i zupełnie spokojnie. - Odzyskam swoją własność z pana pomocą lub bez niej. A zapewniam, że pomocników mi nie zabraknie. - Być może - odparł Boniece z równie lodowatym spokojem. - Ale na pewno nie będzie wśród nich mnie i mojego okrętu. Bez odbioru. Gdy Templeton zniknął z ekranu, Boniece z pewnym trudem rozprostował zaciśnięte w pięści dłonie, które trzymał poza zasięgiem kamery, i powiedział nieco normalniejszym tonem: - Maurice, przygotuj się. Porucznik Tilson, proszę skontaktować się z midszypmenem Wintonem i dowiedzieć się, dlaczego jeszcze nie opuścił frachtowca. A potem proszę nawiązać łączność z krążownikiem Ludowej Marynarki Moscow. Chcę, by jego kapitan wiedział, że nie będziemy biernie przyglądali się, jeśli spróbuje przeszkodzić Judith z Graysona w powrocie do domu. - Mam mu to powiedzieć, sir, czy sam pan to zrobi? -spytał Tilson. - Lepiej będzie, gdy ja mu to powiem, bo powinien uważniej słuchać. A jeśli nie posłucha, to nie my będziemy odpowiedzialni za rozpoczęcie wojny z Ludową Republiką - odparł jak najpoważniej Boniece. Judith uznała, że nie ma na świecie mężczyzny milszego niż Michael Winton. Na pewno wpływ na jej opinię miał jego młody wiek i radosny uśmiech, ale także, a być może przede wszystkim, ciepły wyraz jego brązowych oczu. W każdym razie rozmawiało się z nim naprawdę łatwo i przyjemnie. Gdy zaproponował, że jego ludzie pomogą wycisnąć, ile się da, z kompensatora napędu, przyjęła to z wdzięcznością. W tym momencie Odelia poinformowała, że wywołuje ich Intransigent. - Rozmawiałem z Templetonem - oznajmił bez wstępów kapitan Boniece. - Prześlę wam nagranie, ale sprowadza się to do tego, że jest wściekły i nie ustąpi. - Spodziewałyśmy się tego - odparła spokojnie. - I nie mamy złudzeń: jeśli nas złapie, pozabija wszystkie do ostatniej i do ostatniego dziecka płci żeńskiej. Odruchowo dotknęła brzucha, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Chce odzyskać Aaron's Rod - dodał Boniece. - To może dać wam pewną ochronę. - Wątpię. Jest chciwy, ale w tej sytuacji będzie przede wszystkim żądny zemsty. A mścić się umie i lubi. - Czy pan Winton jest gdzieś w pobliżu? - Jestem, sir - odpowiedział Michael. - Właśnie dyskutowałem z kapitan Judith o tym, jak zwiększyć przyspieszenie frachtowca. Tutejsza załoga maszynowa nie jest... zbyt doświadczona, sir. Boniece zamrugał gwałtownie powiekami. - Powinienem sam się tego domyślić! - stwierdził i przyjrzał się Judith badawczo. - Prawdę mówiąc to, czego panie dokonały w tych warunkach, już jest godne podziwu. Moje uznanie dla pani i pani załogi, kapitan Judith. - Obawiam się, że pan Winton zbyt łagodnie określił nasze ograniczenia - przyznała Judith. - Uczyłyśmy się naprawdę pilnie, ale symulacje nie są w stanie zastąpić praktyki... - Prouerbs i Psalms zwiększyły szybkość - przerwała jej Shariyn. - I rozdzieliły się! Chcą ominąć krążownik i dobrać się do nas. - Kapitan Judith - powiedział poważnie Boniece. - Spróbuję im przeszkodzić, ale skoro się rozdzielili, nie będzie to łatwe, bo nie chcę pierwszy otwierać ognia. - Rozumiem. Michael pochylił się, by znaleźć się z zasięgu kamery. - Proszę o pozwolenie pozostania na Aaron s Rod, sir, wraz z moimi ludźmi. Możemy im pomóc, sir. Bosmanmat Lorne twierdzi, że mat O'Donnel zna kompensatory na wylot, i sądzę, że z pozwoleniem kapitan Judith zdoła zwiększyć jego możliwości, a więc i przyspieszenie frachtowca. - Panie Winton... - zaczął Boniece i zamilkł. Judith była pewna, że chciał odmówić, ale zmienił zdanie w ostatnim momencie. Być może doszedł do wniosku, że pinasa nie zdąży dotrzeć do krążownika, nim Templeton zacznie strzelać, a wtedy stanowiłaby znacznie łatwiejszy do zniszczenia cel niż sam frachtowiec. A może chodziło o zupełnie inne powody. W każdym razie kiwnął głową i oświadczył: - Udzielam pozwolenia. Proszę zrobić, co będziecie mogli, by pomóc kapitan Judith. - Aye, aye, sir! - I życzę szczęścia w drodze do granicy wejścia w nadprzestrzeń, kapitan Judith. Będziecie go potrzebować. Carlie ugryzła się w język, słysząc, jak kapitan udziela midszypmenowi Wintonowi zgody na pozostanie na frachtowcu. Musiała ją zdradzić mina albo Boniece miał szósty zmysł, gdyż spojrzał na nią i spytał spokojnie: - Chciała pani coś powiedzieć, porucznik Dunsinane? - Nie, sir. - To dobrze. Maurice, póki co będziemy tylko się bronić. Nie chcę otwierać ognia do tych dwóch piratów, jak długo nie będę musiał. Natomiast masz wolną rękę w przechwytywaniu ich rakiet. - Sądzi pan, że nas ostrzelają? - spytała z niedowierzaniem oficer taktyczny Maurice Townsend, pierwszy oficer HMS Intransigent. - Nas nie. Aaron's Rod na pewno. - Aaron's Rod zwiększył szybkość, sir - zameldowała Carlie. - A pościg leci kursami omijającymi nas z góry i z dołu, sir. - Cwaniaki, wiedzą, że możemy osłonić Aaron's Rod ekranem tylko przed ogniem z jednej strony - uśmiechnął się Boniece. - Ephraim znajduje się na pokładzie Prouerbs, a sądzę, że jest najbardziej wściekły i zdeterminowany z nich wszystkich. Zajmiemy więc pozycję między Prouerbs a Aaron's Rod. Jeśli zaś chodzi o Psalms, to na nim należy skoncentrować ogień obrony przeciwrakietowej i postawić od jego strony ze dwie boje ECM. Powinno to przynajmniej w pierwszej fazie ogłupić jego kontrolę ogniową, bo jedna sprawa to naubliżać mnie, a inna ostrzelać okręt Royal Manticoran Navy. Maurice, pamiętaj, że obie jednostki przeszły modyfikacje: są zwrotniejsze i mają sensory militarnego typu. Co zostało poprawione w komputerze artyleryjskim, nie wiadomo, ale to nie są dwa zwykłe frachtowce. - Pamiętam, sir. Pomimo tego ostrzeżenia Carlie doceniła oba frachtowce dopiero, gdy te zaczęły strzelać. Wcześniej po prostu nie potrafiła wyrzucić z podświadomości obrazu powolnych, niezgrabnych jednostek handlowych, i to na dodatek zbudowanych przez społeczeństwo o znacznie niższym poziomie technicznego rozwoju niż ten, który dla niej był normalny. Dopiero kilka salw rakietowych przekonało ją, że naprawdę są to pozory. Co prawda systemy samonaprowadzające były śmiechu warte, a rakiety posiadały jedynie głowice nuklearne, ale taka głowica, jeśli wybuchła wystarczająco blisko burty, niszczyła i zabijała równie skutecznie jak indukowana głowica laserowa. Oba frachtowce miały też zaskakującą szybkostrzelność i dobrą kontrolę ogniową - oficer artyleryjski Psalms prawie natychmiast rozpoznał boje jako cele pozorne i zignorował je, programując parametry celu. Ogień, jakim z opóźnieniem odpowiedział Aaron's Rod, był w porównaniu z nim powolny i zupełnie niecelny. - Zastanawiam się - odezwała się po wyjątkowo celnej salwie, z którą obrona antyrakietowa poradziła sobie w ostatnim momencie - ile statków ma na koncie ta parka. - Zbyt wiele - odparł posępnie Boniece. - Wygląda na to, że winniśmy przeprosiny uczciwym silesiańskim piratom. Psalms zwiększył nagle szybkość, próbując wyjść przed dziób krążownika i ostrzelać Aaron's Rod z kierunku, z którego nie chronił go ekran Intransigenta. Boniece skontrował tę próbę delikatną zmianą kursu, a Carlie odpowiedzialna za obronę antyrakietową miała nagle pełne ręce roboty, gdyż Prouerbs skorzystał z okazji i także otworzył ogień do frachtowca. Wspólnymi siłami działka laserowe krążownika i Aaron's Rod zniszczyły wszystkie rakiety obu salw, ale za nimi nadlatywały już następne. - Prouerbs zwiększył prędkość i zmienił kurs, sir -zameldowała Maurice Townsend. - Chce nas minąć z lewej burty. - Uaktualniaj kurs, tak byśmy cały czas byli między nimi a celem - polecił Boniece. - Jak dotąd obrona antyrakietową Aaron's Rod dobrze sobie radzi. Carlie wolała tego nie komentować, bo wszyscy dobrze wiedzieli, że w takim pojedynku prędzej czy później jakaś rakieta prześliźnie się przez ogień obrony. Gdyby Intransigent ostrzelał oba frachtowce, sytuacja uległaby dość radykalnej zmianie, a tak mogły spokojnie ignorować rakiety wystrzelone przez Aaron's Rod. Te, które znalazły się niebezpiecznie blisko, były bez trudu niszczone, a większość w ogóle nie miała szans trafić. Ponieważ jednak ani Psalms, ani Prouerbs nie ostrzelały krążownika, Boniece nie chciał otworzyć ognia jako pierwszy... A potem zauważyła, że to, czego się obawiała, właśnie nastąpiło. - Aaron's Rod został trafiony, sir! Michael opuścił mostek zaraz po rozmowie z kapitanem Boniece'em. Zdawał sobie sprawę, że owo szczególne zrozumienie jakie połączyło go z Judith, nie objęło całej obsady mostka, być może z wyjątkiem Dinah, i wiedział też, że jego obecność poważnie zakłóca ich zdolność działania. Poinformował stale towarzyszącą mu Żanetę, że chce wrócić na pokład hangarowy, i tam też został zaprowadzony. - O'Donnel, jest pan potrzebny w maszynowni - oświadczył Michael, ledwie znalazł się na pokładzie pinasy, i wskazał na jedną z uzbrojonych kobiet. - Ona pana tam zaprowadzi. Trzeba zdjąć zabezpieczenia z kompensatora. Do jakiego stopnia, powie panu kapitan Judith, ale sądzę, że możemy zostać zmuszeni do całej naprzód zgodnie z wojskowym zwyczajem. - Aye, aye, sir. Ani O'Donnel, ani żaden z pozostałych nie mrugnęli nawet okiem, rozumiejąc, że Michael użył tego zwrotu, by nie wprowadzić paniki wśród kobiet. Wszyscy też doskonale wiedzieli, że oznaczał on zdjęcie wszystkich blokad i pracę kompensatora pod maksymalnym obciążeniem. A to bardzo poważnie zwiększało ryzyko jego awarii, w wyniku której wszyscy obecni na statku zostaliby dosłownie rozsmarowani po pokładzie i ścianach. Ale oznaczało także zwiększenie przyspieszenia frachtowca o przynajmniej połowę. - Doskonale - skwitował Michael. - Odmaszerować. - Aye, aye, sir. 0'Donnel ruszył w ślad za przewodniczką, a Michael zwrócił się do dwóch pozostałych. - Najpierw pójdziemy do kontroli uszkodzeń i sprawdzimy, gdzie kto najbardziej się przyda. Może nas pani tam zaprowadzić? Żaneta, do której skierowane było to pytanie, kiwnęła głową i ruszyła w stronę windy. Rena dowodząca kontrolą uszkodzeń okazała się trzecią żoną Ephraima Templetona. Michael, gdy się o tym dowiedział, zaczął się zastanawiać, jakim mężczyzną musiał być ten Templeton, żeby mieć co najmniej cztery żony i żeby wszystkie tak ryzykowały, by od niego uciec. Nie spytał o to. W towarzystwie Reny czuł się bowiem dziwnie nerwowo. Może dlatego, że walka już się rozpoczęła, a on nie dość, że nigdy wcześniej w żadnej nie brał udziału, to na dodatek wszystkie ćwiczenia spędzał na mostku, gdzie cały czas coś się działo i przynajmniej wiadomo było, jak ona przebiega. Teraz nie wiedział nic. Kiedy okazało się, że Lorne był wykształconym sanitariuszem nim został sternikiem, wysłano go do izby chorych. Co prawda jak dotąd kobiety miały ogromne szczęście, gdyż żadna nie została poważnie ranna, ale Michael wiedział, że się to zmieni, gdy frachtowiec zacznie być trafiany. Mat Parello zaś jako artylerzysta został wysłany na mostek, by zajął się ostrzeliwaniem pościgu. Michael nie wiązał z tym zbytnich nadziei po obejrzeniu komputera artyleryjskiego, ale skoro na pokładzie były rakiety, a frachtowiec miał sprawne wyrzutnie, marnotrawstwem byłoby pozostawienie ich bezużytecznych. Nawet jedno szczęśliwe trafienie w maszynownię czy napęd mogło zapewnić im bezpieczną ucieczkę. Pierwszym zadaniem, jakie Michael otrzymał od Reny, była naprawa przegrzanych przekaźników energetycznych jednego z węzłów napędu. Był to pośredni skutek manipulacji O'Donnela przy kompensatorze bezwładnościowym. Udało mu się nad podziw i Aaron's Rod rozwijał prędkość, o jaką nikt by go nie podejrzewał nawet w czasach, gdy ledwie co opuścił stocznię. W ten sposób zostali rozsiani po całym okręcie, ale dzięki komunikatorom utrzymywali ze sobą łączność. Ponieważ kobiety nie używały żadnych tytułów, a przedstawiały się jedynie imionami, odruchowo miało się ochotę mówić do nich per ty. I gdyby nie Żaneta towarzysząca mu jak cień, Michael mógłby nawet uznać, że został zaakceptowany. Po naprawie wrócił do kontroli uszkodzeń i zaraz potem frachtowcem szarpnęło. Zamarł, czekając na informacje od Reny. - Trafienie w pokład hangarowy - oznajmiła Rena. - W tej pańskiej pinasie było jeszcze coś ważnego, panie Winton? Ponieważ przed rozejściem się do wyznaczonych zajęć oddali kobietom apteczkę, zapasowe kombinezony i to, co Michaelowi wydawało się przydatne, pokręcił przecząco głową. - To dobrze, bo niewiele z niej zostało - skomentowała Rena. Statkiem wstrząsnęło kolejne trafienie. Tym razem Rena pobladła, słuchając meldunków o uszkodzeniach. - Straciliśmy działo laserowe i dwie osoby. Teresa odwozi Darę do izby chorych. Zdążyła odciąć trafiony rejon, więc reszta statku utrzymuje hermetyczność. W miarę spływania następnych meldunków po kolejnych trafieniach Michael zaczął dokładniej poznawać wnętrze frachtowca. Zaczynając od maszynowni, gdzie leżąc plackiem na podłodze, przeprogramowywał komputer, by obejść zniszczony obwód, a kończąc na dziale laserowym, którego kondensator zaczął wariować. Napraw było coraz więcej, w miarę jak przeciążone systemy odmawiały posłuszeństwa. Przelotnie zastanowił się, dlaczego Intransigent nie otworzył ognia do napastników, likwidując szybko całe zagrożenie, ale nie miał czasu skupić się na tym problemie, bo wyniknęła kolejna awaria. A po niej następna. Koszmar zdawał się nie mieć końca. Judith rzuciła okiem na ekran nawigacyjny. Intransigent zablokował Prouerbs tak, że ten nie mógł strzelać, nie chcąc przypadkiem trafić w krążownik, a na to nawet Ephraim się nie odważył. Psalms miał dzięki temu otwarte pole ostrzału, ale na szczęście tylko nieliczne z wystrzeliwanych przez Gideona rakiet docierały w pobliże statku, na pokładzie którego znajdowały się jego matka i kilkoro jego dzieci. Pamiętała, by ustawić statek ekranem w stronę przeciwnika, ale Gideon znał tę sztuczkę, toteż ostro manewrował, odpalając rakiety z różnych pozycji, tak by ekran nigdy nie był w stanie osłonić celu przed wszystkimi. Wiedziała, że nie radzi sobie tak dobrze jak doświadczony sternik, ale robiła, co mogła. Podobnie jak Dinah zajmująca się obroną rakietową. Jej zadaniem było przechwytywanie rakiet, które przedostały się przez antyrakiety Intransigenta. Nie było ich wiele, ale coraz częściej któraś docierała do frachtowca. Widać było, że Dinah reaguje coraz wolniej i oddycha z coraz większym wysiłkiem. - Dinah, potrzebujesz odpoczynku - oceniła Judith. - Później będę miała dość czasu na odpoczynek. Ile zostało do granicy wejścia w nadprzestrzeń? - Piętnaście minut. - Wytrzymam - oceniła Dinah. Judith nie bardzo mogła naciskać, jako że nie miała kim jej zastąpić. Jedyną możliwością był mat Parello, ale to oznaczałoby przerwanie ostrzału, który, choć niezbyt celny, powodował, że Psalms utrzymywał sporą odległość, dzięki czemu jego ogień też był mniej celny. Odelia otrzymała koordynaty skoku w nadprzestrzeń od kapitana Boniece'a, ale Judith musiała je wprowadzić. Musiała też manewrować, a sensory dawały coraz gorszy odczyt, w miarę jak kolejne trafienia niszczyły anteny. Minuty wlokły się powoli i dopiero po długiej chwili zauważyła, że ostrzał osłabł. - Psalms zwalnia - odezwała się Sharlyn. — Zostaje w tyle, jakby miał kłopoty z napędem. Nie jestem pewna, ale chyba go trafiliśmy. - To dobrze - skwitowała zwięźle Judith zajęta wprowadzaniem koordynat do komputera nawigacyjnego. Zostało pięć minut. - Odelio, powiedz Naomi, żeby pasażerki przygotowały się do wejścia w nadprzestrzeń - poleciła Judith. Zostały cztery minuty. - Prouerbs gwałtownie wytraca prędkość! - ucieszyła się Sharlyn. - Nie wiem, co się stało, ale chyba stracił cały napęd. Może jego też trafiliśmy? - Albo modyfikacja nie wytrzymała przeciążenia - dodał Parello. - Przez te rozstrzelane sensory nie mam pojęcia, czy go trafiłem czy nie. Trzy minuty. - Tracimy atmosferę, powoli, ale stale – oznajmiła Sharlyn. - System podtrzymywania życia zaczyna protestować... Dwie minuty. - Judith... Twarz Dinah była szara. Gdy Judith podbiegła do niej, zobaczyła, że kontrolki na panelu medycznym skafandra kolejno zmieniają barwę z zielonych na żółte. Na szczęście nikt już do nich nie strzelał, więc obrona antyrakietowa przestała być istotna. - Moje serce... - wychrypiała Dinah. - Nie mogę złapać tchu... Jedna minuta. Judith przypięła bezwładną postać do fotela, założyła jej hełm i zwiększyła dopływ czystego tlenu do wnętrza skafandra. Było to jedyne, co mogła zrobić. - Trzydzieści sekund do wejścia w nadprzestrzeń — rozległ się głos komputera. - Odelia, Dinah ma atak serca! Wezwij medyka na mostek! Natychmiast! Na głos Odelii nałożył się kolejny komunikat: - Dwadzieścia sekund do wejścia w nadprzestrzeń. Judith podbiegła do kapitańskiego fotela, zapięła pasy i usłyszała: - Dziesięć... dziewięć... osiem... Gdy usłyszała „Jeden", nacisnęła okrągły przycisk na panelu astronawigacyjnym, tak jak robiła to wiele razy w symulacjach. Wszechświat czknął - inaczej nie potrafiła tego uczucia opisać. Na mostku panowała dziwna cisza, za to przez głośnik interkomu słychać było stłumione wiwaty. Judith odpięła uprząż i podeszła do Dinah. Sine wargi Dinah poruszyły się, a z głośniczka dobiegł szept: - Jesteśmy bezpieczne? - Tak - odparła i zmusiła się do uśmiechu. - Myślę... że nie zobaczę... Ziemi Obiecanej... ale moje córki... - Zobaczysz! - zapewniła ją żarliwie Judith. - Mojżesz... - Tak mnie nazwałaś, ale tak naprawdę to ty byłaś naszym Mojżeszem. Ja tylko ci pomagałam. Usta Dinah skrzywiły się albo w próbie uśmiechu, albo w paroksyzmie bólu. - Mojżesz nigdy nie zobaczył... - I co z tego?! - przerwała jej ostro Judith. - Mojżesz zwątpił, ty nigdy. Zobaczysz, Bóg uczyni jeszcze jeden cud! Ale Dinah już nie odpowiedziała, a kontrolki kolejno zmieniały barwę na czerwoną. A potem zaczęły gasnąć. Judith, która cały czas doskonale nad sobą panowała, pochyliła głowę i rozpłakała się. Carlie sprawdziła uważnie odczyty sensorów, ale raczej odruchowo. Ani Psalms, ani Prouerbs nie były w stanie podążyć za nimi w nadprzestrzeń. Psalms został trafiony w maszynownię w ostatniej fazie walki, natomiast co się przydarzyło drugiemu piratowi, nie wiedziała. W pewnym momencie po prostu stracił napęd. - Żadnych śladów pościgu, sir - zameldowała. - Doskonale. Poruczniku Tilson, proszę skontaktować się z kapitan Judith. Po paru sekundach Tilson zameldował: - Sir, Odelia... to jest oficer łącznościowy Aaron 's Rod mówi, że kapitan Judith nie jest dostępna, i pyta, czy zechce pan porozmawiać z nią. Boniece zaskoczony zamrugał gwałtownie powiekami, ale odparł spokojnie: - Proszę przełączyć rozmowę na główny ekran łącz nościowy. - Aye, aye, sir. W następnej chwili na ekranie pojawiła się kobieta o okrągłej twarzy, przeciętnych rysach i długich włosach związanych w węzeł z tyłu głowy. Kobieta miała zaczerwienione oczy, ale najwyraźniej postanowiła nie poddawać się rozpaczy. - W czym mogę pomóc, sir? Pytanie zabrzmiało tak, jakby proponowała mu coś do picia, ale Boniece to zignorował. - Chciałbym rozmawiać z kapitan Judith. Ponieważ nie zarejestrowaliśmy trafienia w okolice mostka, zaskoczyła mnie jej nieobecność. Czy... - Żyje - przerwała mu Odelia. - Ale Dinah umiera... serce... I z trudem przełknęła łzy. Carlie wątpiła, by Boniece zrozumiał z tej wypowiedzi coś więcej niż ona, ale wykazał znacznie większe opanowanie i refleks. - Być może będziemy w stanie pomóc. Wyślę wam koordynaty opuszczenia fali grawitacyjnej. Potem będziemy mogli udzielić wam niezbędnej pomocy medycznej. Pan Winton jest na mostku? - Nie. Jest z Dinah w izbie chorych. Na mostku jest mat Parello. Mogę też skontaktować się z pozostałymi pańskimi ludźmi. Boniece odprężył się odrobinę, słysząc, że nikt z jego podkomendnych nie podzielił losu silesiańskich przemytników. - W takim razie proszę mnie połączyć z bosmanmatem O'Donellem - polecił. Michael Winton przybył na pokład krążownika wraz z rannymi kobietami, ledwie obie jednostki opuściły falę grawitacyjną i przelot pinasy między nimi stał się możliwy. Wyglądał na zmęczonego i wydawał się jakby wyższy, choć Carlie wiedziała, że to ostatnie jest złudzeniem. Powodowała je jego postawa - poważniejsza, bardziej wyprostowana i dumna. Niczym u księcia albo oficera floty, który udowodnił sobie i innym, że jest godny tego miana. Meldunek złożył przez radio znacznie wcześniej i jeśli wysłuchało się go uważnie, wniosek był prosty: wyścig do granicy wejścia w nadprzestrzeń był ciężki i ledwie się udał. Aaron's Rod okazał się dobrym statkiem, ale nie został zaprojektowany ani z myślą o podobnych wyczynach, ani wytrzymaniu tylu trafień i bliskich detonacji, ile przypadło mu w udziale w czasie tego lotu. Potrzebne były co najmniej trzy dni napraw, i to wykonanych przez doświadczone ekipy awaryjne, by nadawał się do dalszej podróży. Michael co prawda nigdy nie powiedział tego otwarcie, ale z jego raportu jednoznacznie wynikało, że gdyby Boniece nie zgodził się na pozostanie na frachtowcu załogi pinasy, Aaron's Rod nie zdołałby dotrzeć do granicy wejścia w nadprzestrzeń. Straty wśród załogi, biorąc pod uwagę uszkodzenia statku, były niewielkie, ale w tak zżytym środowisku śmierć czy poważna rana któregoś z towarzyszy były znacznie bardziej odczuwane. Najgorszy okazał się zawał Dinah. Carlie dopiero teraz uświadomiła sobie, że to właśnie ona była prawdziwą przywódczynią i siłą napędową ucieczki. Judith pełniła rolę kapitana, ale Dinah admirała i jej zapaść omal nie doprowadziła pozostałych kobiet do załamania. Michael pomógł wyładować ze śluzy pinasy nosze, które z drugiej strony trzymała zielonooka dziewczyna. Dopiero po chwili Carlie zorientowała się, że to właśnie jest kapitan Judith. Mimo zaskoczenia podeszła do nich, pchając przed sobą nosze antygrawitacyjne. Z drugiej ich strony szedł chirurg komandor Kiah Rink, który też natychmiast przejął kierowanie akcją ratunkową. - Uratujecie Dinah? - spytała Judith, patrząc na nie go błagalnie. - Proszę ją uratować! - Zrobię, co będzie w mojej mocy - obiecał Rink, pochylając się nad leżącą i sprawdzając odczyt medpakietu, do którego była podłączona. - Byłoby mi jednak znacznie łatwiej, gdyby znalazła się wraz z innymi pacjentami w izbie chorych. Tlen był doskonałym pomysłem, reszta, zaczynając od spowolnienia procesów życiowych, także. Zrobiłyście wszystko, co było można, teraz moja kolej. - To zasługa Michaela - powiedziała Judith, spoglądając na niego z wdzięcznością. - Zjawił się na mostku z lekarstwami, gdy Dinah umierała. Wasze leki są znacznie lepsze niż dostępne na Masadzie. Dinah żyje tylko dzięki nim i Michaelowi. Kątem oka Carlie zauważyła, że wychwalany się rumieni, ale nie skomentowała tego. - Odprowadźcie oboje rannych do izby chorych - poleciła. - A potem, panie Winton, zechce pan przyprowadzić kapitan Judith do kapitana i zameldować się u mnie. - Aye, aye, ma'am. - Ależ ja muszę wrócić na statek! - zaprotestowała Judith. - Za pani pozwoleniem wyślemy na Aaron's Rod zastępczą załogę do pomocy w usuwaniu uszkodzeń - poinformowała ją Carlie. - Mamy ją już przygotowaną: składa się z samych kobiet, a dowodzi nią pierwszy oficer komandor Maurice Townsend. Judith uśmiechnęła się. - Dziękuję za troskę. Naturalnie powitamy z radością każdą pomoc, ale ta załoga nie musi składać się z samych kobiet. Nie mamy nic przeciwko mężczyznom, jeśli pochodzą z Gwiezdnego Królestwa Manticore. Timothy Zahn Za jednym zamachem Mieli lecieć do Konfederacji Silesiańskiej. Mieli konwojować statki należące do floty handlowej Królestwa Manticore. I mieli się nudzić jak cholera. Porucznik Rafael Cardones stłumił westchnienie, gdy HMS Fearless, ciężki krążownik klasy Star Knight, na którego pokładzie się znajdował, zajął wyznaczoną pozycję na orbicie parkingowej Sphinksa. To nie było uczciwe i wszyscy na pokładzie o tym wiedzieli. Po tym co przeszli przed paroma miesiącami w systemie Basilisk, a zwłaszcza po otrzymaniu nowiutkiego okrętu prosto ze stoczni, Admiralicja powinna przydzielić im jakieś trudniejsze zadanie niż latanie tam i z powrotem po politycznym bezhołowiu zwanym pompatycznie Konfederacją Silesiańską. - Proszę przestawić napęd na pogotowie - rozległ się dźwięczny sopran kapitan Harrington i Rafę odruchowo spojrzał na nią kątem oka. Jeśli jej także nie podobały się nowe rozkazy, to nie okazywała tego w żaden sposób. Wyraz twarzy miała jak zwykle spokojny i obojętny. Prawie taki sam jak wtedy, gdy rozpoczynała swym poprzednim okrętem - lekkim krążownikiem HMS Fearless - pościg za liczącym osiem milionów ton Q-shipem Ludowej Marynarki. Raider ten był w praktyce krążownikiem liniowym, jeśli wziąć pod uwagę jego uzbrojenie. A stary HMS Fearless miał uzbrojenie porównywalne do niszczyciela, gdyż z rozkazu pani admirał Sonji Hemphill został wybebeszony, by dało się na nim zainstalować eksperymentalny egzemplarz superbroni będącej dzieckiem jej chorej wyobraźni, czyli lancę grawitacyjną. I to, że kapitan Harrington zdołała dogonić przeciwnika i użyć tejże broni, w żaden sposób nie dowodziło jej przydatności, a wymuszenie takiej redukcji klasycznego uzbrojenia było ze strony Upiornej Hemphill karygodną głupotą. Wieść niosła, że kapitan Harrington przy pierwszej okazji po powrocie z placówki Basilisk, czyli na posiedzeniu Komisji Rozwoju Uzbrojenia, nie omieszkała jej tego powiedzieć. Choć naturalnie nie tak bezceremonialnie. Po chwili namysłu zmienił zdanie w jednej z kluczowych kwestii, które ostatnio rozważał - kapitan Harrington wcale nie miała zamiaru się nudzić. Dla niej Konfederacja była miejscem polowań na piratów, na których z punktu widzenia Królewskiej Marynarki zawsze trwał tam otwarty sezon. A po tym, co miał okazję przeżyć, nie wątpił, że na pewno ich znajdzie i skopie im dupy. Ta służba eskortowa wcale nie będzie taka monotonna, jak pierwotnie sądził... Dalsze rozmyślania przerwał mu głos porucznik Joyce Metzinger, oficera łącznościowego krążownika: - Wywołuje nas HMS Basilisk, ma'am. Cardones spojrzał na Honor Harrington i zauważył jej lekkie zaskoczenie. Wiedział, że służyła na tym superdreadnoughcie, nim otrzymała dowództwo pierwszej jednostki zdolnej do lotów w nadprzestrzeni na stanowisku dokładnie takim samym jak jego na pokładzie HMS Fearless. Czyżby admirał Trent chciał się z nią po prostu przywitać? Okazało się, że częściowo miał rację. - Admirał Trent przesyła pozdrowienia - dodała Metzinger. - I zaprasza panią na pokład, gdy tylko będzie to pani odpowiadało, ma'am. Prosił też o przekazanie, by zabrała pani ze sobą porucznika Cardonesa. Słysząc to, Cardones wytrzeszczył oczy. Nigdy nie służyl na Basilisku, więc powód tego wyróżnienia był dla niego całkowitą zagadką. - Potwierdź, proszę, otrzymanie wiadomości, Joyce - poleciła Honor Harrington. I wstała. Po czym odwróciła się, wyciągając ramiona, i leniwie rozciągnięty dotąd na oparciu jej fotela Nimitz natychmiast w nie wskoczył. Wdrapał się z gracją na swoje zwyczajowe miejsce podróżne, czyli jej prawe ramię. - Joyce, bądź uprzejma powiadomić pokład hangarowy, żeby przygotowali moją pinasę - dodała kapitan Harrington i spytała: - Rafę? - Jestem gotów, ma'am - odparł Cardones, także już na nogach. Przyczyna pośpiechu była dla wszystkich oczywista: admiralskie „gdy tylko będzie to odpowiadało" dla wszystkich niższych stopniem oznaczało „pięć minut temu". Należało założyć, że Trent nie odbiegał pod tym względem od normy. HMS Basilisk miał trzy i pół kilometra długości oraz osiem i ćwierć miliona ton masy. Cardones przyglądał mu się z zazdrością z okna pinasy, targany sprzecznymi uczuciami - żalem i nadzieją. Od momentu włożenia munduru Royal Manticoran Navy marzył bowiem o służbie na którymś ze słynniejszych okrętów liniowych, a z drugiej strony doskonale zdawał sobie sprawę, że na tak wielkiej jednostce o tak licznej załodze nawet starsi oficerowie byli tylko elementami większej całości. Podejrzewał, że jeśli kiedyś to marzenie się spełni, będzie z żalem i nostalgią wspominał służbę na mniejszych okrętach, takich jak Fearless, na których każdy oficer był liczącą się indywidualnością. Tym bardziej że nawet krążownik mógł czasami odegrać naprawdę istotną rolę, jeśli znalazł się o właściwym czasie we właściwym miejscu, co kapitan Harrington udo wodniła na placówce Basilisk. W sumie służba na mniejszych okrętach RMN nie była wcale taka zła... Na takich rozmyślaniach minął mu przelot i cumowanie. Przestał je snuć, podążając za Honor Harrington na obszar objęty pokładową grawitacją przy dźwiękach świstu trapowego. Pokład hangarowy jak zwykle przypominał mrowisko, w które ktoś wsadził kij i solidnie nim pokręcił. Czekała na nich wachta trapowa, oficer dyżurny i kwatermistrz nieopodal zawzięcie o czymś konferowali, a kilkanaście metrów dalej ekipa demontowała jedno ze stanowisk tankujących. Rafę miał nadzieję, że pamiętali o odcięciu dopływu wodoru i przeczyszczeniu rur, zanim zaczęli, bo słyszał o wypadku, gdy o tym zapomniano i potem trzeba było odbudować duży kawał okrętu. Biorąc pod uwagę niezwykłość zaproszenia, nie byłby zaskoczony, gdyby Trent zjawił się osobiście, by ich powitać, dodając w ten sposób szok do stresu, ale oprócz warty trapowej oczekiwało na nich tylko dwoje oficerów. Wysoki mężczyzna z dystynkcjami kapitana z Listy i prawie równie wysoka kobieta w stopniu zwykłego kapitana. - Kapitan Harrington. - Mężczyzna podszedł, gdy tylko zakończył się ceremoniał powitalny. - Jestem kapitan Olbrecht, szef sztabu admirała Trenta. Witamy na pokładzie. Albo raczej witamy z powrotem na pokładzie. I uśmiechnął się, wyciągając ku niej rękę. - Dziękuję, kapitanie Olbrecht. - Harrington uścisnęła ją i dodała: - To porucznik Rafael Cardones, mój oficer taktyczny. - Witamy na pokładzie, poruczniku. - Olbrecht podał mu dłoń i równocześnie zmierzył bacznym spojrzeniem z typu, jakim starsi oficerowie zawsze witali młodszych stopniem. - Dziękuję, sir. Uścisk dłoni Olbrechta był zdecydowany, ale nie przesadny - także z typu, jakimi starsi stopniem zwykle witali młodszych. - To kapitan Elayne Sandler - rzekł Olbrecht, puszczając jego dłoń i wskazując stojącą nieco z tyłu oficer. - Uda się pan z nią, poruczniku. Cardones opanował zaskoczenie. Był przekonany, że chodzi o nowe informacje o sytuacji w Konfederacji, które Trent uznał za na tyle istotne, by przekazać je osobiście dowódcy i oficerowi taktycznemu udającego się tam okrętu. Skoro jednak już na początku ich rozdzielono... - Aye, aye, sir - wymamrotał i skinął głową Sandler. Odpowiedziała tym samym, równocześnie lustrując go dokładnie takim samym spojrzeniem jak Olbrecht. Najwyraźniej była to technika przydzielana wraz z awansem od kapitana w górę. - Proszę za mną, poruczniku - powiedziała i ruszyła w stronę wind. - Ma'am? - spytał, spoglądając pytająco na kapitan Harrington. - Idź, Rafę. Zobaczymy się później - poleciła spokojnie. - Aye, aye, ma'am. Ktoś, kto by jej nie znał, nie wychwyciłby tego, ale Cardones wiedział, że była równie jak on zaskoczona. Nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń. Nie mając innego wyjścia, dogonił kapitan Sandler, zastanawiając się, czy ta niespodzianka to początek czegoś miłego, czy wręcz przeciwnie. - Przepraszam za tę całą tajemniczość - powiedziała, naciskając guzik windy - ale za chwilę pozna pan powody, poruczniku. - Rozumiem, ma'am - odrzekł neutralnym tonem, obserwując, jak Olbrecht i Harrington wsiadają do innej windy. Drzwi tej, na którą czekali, otworzyły się i weszli do środka. Sandler wybrała cel jazdy i po paru minutach winda zatrzymała się. Wysiedli i znaleźli się przed jedną z sal odpraw, jakich na każdym superdreadnoughcie było pod dostatkiem. Sandler skierowała się do wejścia. Cardones, nie mając wyboru, zrobił to samo. Wokół stołu konferencyjnego siedziało sześć osób i wszystkie przyglądały się wchodzącym. Rafę także obrzucił ich szybkim spojrzeniem, kolejno lustrując twarze i stopnie, aż doszedł do kobiety siedzącej najdalej od wejścia, czyli najważniejszej. Z zaskoczeniem stwierdził, że jest admirałem, przeniósł wzrok z kołnierza na twarz... I zesztywniał, odruchowo zaciskając szczęki. Była to bowiem pani admirał Sonja Hemphill, potocznie zwana Upiorną Hemphill. - Poruczniku Cardones - Hemphill wskazała pusty fotel oddalony o dwa miejsca z lewej od tego, który zajmowała. - Proszę usiąść. Fotel znajdował się między siedziskami komandora porucznika i chorążego. Powiedziała to spokojnie, ale Cardones nie dał się zwieść. To jej genialny wynalazek omal nie stał się przyczyną śmierci jego i całej załogi, o czym publicznie poinformowała ją kapitan Harrington. A teraz zaprosiła oficera taktycznego tejże kapitan Harrington na prywatne i tajne spotkanie. Z tego po prostu nie mogło wyniknąć nic dobrego. Niestety admirał to admirał, więc nie miał innego wyjścia, niż zrobić, co chciała. Obchodząc stół, zobaczył, że kapitan Sandler podchodzi do pustego fotela stojącego z prawej strony Hemphill. Pani admirał poczekała, aż usiądą, nim ponownie się odezwała: - Jestem admirał Sonja Hemphill, poruczniku. Sądzę, że pan o mnie słyszał. - Słyszałem, ma'am - potwierdził Rafę, przyjmując drewniany wyraz twarzy. - Kapitan Sandler już pan poznał - dodała, po czym wskazała mężczyznę siedzącego po prawej stronie Cardonesa: - To komandor porucznik Jack Damana, a po pana lewej siedzi chorąży Georgio Pampas. Rafę wymienił z każdym uprzejme kiwnięcia głową. Damana był niski i piegowaty, o brązowych oczach i marchewkowym kolorze włosów, zwykle kojarzonym z kimś radośnie nieodpowiedzialnym. Jeśli był radosny bądź nieodpowiedzialny, ukrywał to naprawdę dobrze. Pampas zaś miał oliwkową skórę, czarne włosy i równie nieprzenikniony wyraz twarzy jak Damana. - Naprzeciwko ma pan porucznik Jessicę Hauptman - dodała Hemphill. Hauptman była szatynką o brązowych oczach, średniego wzrostu i nieco pulchną. Jej nazwisko także kojarzyło się Cardonesowi niezbyt przyjemnie. Całkiem niedawno bowiem Klaus Hauptman, właściciel potężnego Hauptman Cartel, przyleciał osobiście do systemu Basilisk, by wymusić na ówczesnej komandor Harrington zaprzestanie wojny z przemytnikami panoszącymi się po tym układzie planetarnym i korzystającymi dotąd bez problemów z terminalu Basilisk. Szczegóły spotkania nadal pozostawały tajemnicą, bo odbyło się bez świadków, ale nie ulegało wątpliwości, że doszło do konfrontacji i Hauptman przegrał. Bo opuścił system jak niepyszny, a Harrington nadal robiła swoje. Na twarzy kobiety nie było jednak śladu wrogości, a rysy miała niepodobne do Klausa; jeśli była jego krewną, to zapewne daleką. - Po prawej stronie siedzi bosman Nathan Swofford, a dalej mat Colleen Jackson - zakończyła prezentację Hemphill. Cardones skinął głową obu podoficerom i przestał się gapić na Hauptman. Swofford wyglądał na zawodnika wagi ciężkiej, miał blond włosy i uśmieszek, który nie sięgał szarych oczu, Jackson zaś zdawała się składać z rozmaitych odcieni czerni. - Razem - podjęła Hemphill - tworzą oni Czwarty Zespół Techniczny Wywiadu Royal Manticoran Navy. Cardones odruchowo siadł prosto. Starannie skonstruowany powód, dla którego się tu znalazł, okazał się właśnie objawem paranoi i zmienił się w pył. Obojętne bowiem jak by Hemphill chciała się na nim odegrać za cokolwiek, była jednak admirałem Eskadry Czerwonej, a admirał Eskadry Czerwonej nie wykorzystywałby zespołu technicznego wywiadu do prywatnej zemsty, bo to się po prostu nie opłacało. Gdyby sprawa się wydała (a znając kapitan Harrington, Hemphill mogłaby być tego pewna), zbyt wiele by straciła. - Rozumiem - wykrztusił i czekał na ciąg dalszy. Hemphill dała znak Sandler, która zaczęła wyjaśnienia: - W ciągu kilku ostatnich miesięcy zaczęły do nas napływać niepokojące wieści z obszaru Konfederacji. Najpierw były to jedynie plotki o nowej broni, potem konkretniejsze wieści o tym, że ktoś używa nowego systemu uzbrojenia w napadach na frachtowce. Jeszcze miesiąc temu jedynymi konkretami, jakimi dysponowaliśmy, były miejsca ataków i nazwy zaatakowanych statków. Uaktywniła holoprojektor i nad stołem pojawiła się holomapa Konfederacji Silesiańskiej z sześcioma pulsującymi punktami. Częstotliwość pulsowania wskazywała kolejność ataków. Cardones przyjrzał się ich położeniu - na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnej prawidłowości. - Dopiero po siódmym ataku - na holomapie pojawił się kolejny czerwony punkt, tym razem stale świecący - uzyskaliśmy coś konkretniejszego. Inny frachtowiec przebywający w tym czasie w systemie zdołał zarejestrować przebieg ataku. Niestety znajdował się zbyt daleko, by odczyty jego sensorów były zupełnie jednoznaczne, ale okazały się na tyle spójne, by dało się z nich wywnioskować, o jaki rodzaj broni chodzi. Wyszło nam, że ktoś używa znacznie zaawansowanej wersji lancy grawitacyjnej. - Jak znacznie? - spytał Rafę. - Bardzo znacznie. Zdołał przy jej użyciu zniszczyć ekran frachtowca, to raz. Cardones z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę. Lanca, którą uszczęśliwiono krążownik HMS Fearless i jego załogę przed wysłaniem ich do systemu Basilisk, mogła niszczyć jedynie ekrany burtowe. Fakt, napędy i generatory statków cywilnych były słabsze niż okrętów wojennych, ale mimo to... - A po drugie dokonano tego z odległości miliona kilometrów - dodała miękko Sandler. Cardones poczuł, jak coś na podobieństwo stada treecatów o lodowych łapach przemaszerowuje mu po kręgosłupie. Najlepsza lanca grawitacyjna będąca w posiadaniu RMN była skuteczna dopiero przy jednej dziesiątej tej odległości, co stanowiło zresztą jej główny mankament. Jeżeli ktoś dysponował wersją o takim zasięgu, to... - Nie sądzę, bym musiała tłumaczyć panu konsekwen cje - podjęła Sandler, - Nadal co prawda nie jesteśmy przekonani, że to właśnie lancy grawitacyjnej użyto. Musimy się tego dowiedzieć. I to szybko. - Absolutnie - zgodził się Rafę. - Jak mogę pomóc? - Jest pan jedynym oficerem taktycznym Royal Manticoran Navy, który użył bojowo lancy grawitacyjnej - odparła Sandler. - Dlatego admirał Hemphill pomyślała, że może pan zauważyć coś, oglądając ostatnią ofiarą, albo też wpaść na coś po jej obejrzeniu. - Albo statku, który uważamy za ostatnią ofiarę - poprawiła Hemphill. - Mówimy o Lorelei mającym siedem i pół miliona ton, lecącym z Gryphona. - Rozumiem, ma'am - potwierdził Rafę, patrząc na Hemphill z niechętnym podziwem. Niełatwo musiało jej przyjść zaproponowanie włączenia do akcji jednego z oficerów kapitan Harrington, ale zdobyła się na to, a co więcej - nie okazywała niczego po sobie. - Natomiast muszę ostrzec, że na kwestiach technicznych lancy grawitacyjnej nie wyznaję się zbyt dobrze - uprzedził. - To akurat nie jest żadnym problemem - uśmiechnęła się Sandler, wskazując na część obecnych. - Chorąży Pampas, bosman Swofford i mat Jackson wiedzą wszystko na ten temat. Od pana oczekujemy opinii wynikającej z doświadczenia, poruczniku Cardones. - Rozumiem, ma'am. Rafę na wszelki wypadek nie dodał, że jednorazowe użycie bojowe tego cholerstwa raczej nie robi z niego eksperta. Najwyżej Hemphill się rozczaruje. - Kiedy otrzymam stosowne rozkazy? - spytał. - Zaraz. Kapitan Sandler ma pańskie, a kapitan Harrington otrzyma swoje po rozmowie z admirałem Trentem. Równocześnie pozna pańskiego zastępcę. - Zastępcę? - powtórzył zaskoczony Cardones. - Chwilowego - zapewniła go Sandler. - Nadal oficjalnie jest pan przydzielony do załogi HMS Fearless. - Choć jeśli dobrze się pan spisze, wywiad floty może zdecydować, że chce mieć pana u siebie na stałe - dodała Hemphill. - Rozumiem... - powtórzył Cardones, starając się, by zabrzmiało to naturalnie. Hemphill powiedziała to jako zachętę i komplement, dla niego zaś zabrzmiało to jak groźba. Nie bardzo tak na poczekaniu mógł sobie wyobrazić gorsze zajęcie niż siedzenie za biurkiem i oddzielanie ziarna od plew, czyli szukanie czegoś naprawdę ważnego w powodzi propagandowych kłamstw Ludowej Republiki. - Jack zawiezie pana na krążownik, by mógł pan zabrać swoje rzeczy - wyjaśniła Sandler. - Gdy tylko wrócicie, odlatujemy. Z ostatnimi danymi i resztą informacji zapozna się pan w drodze. Coś musiało jednak odbić się na jego twarzy, gdyż uśmiechnęła się i dodała: - Nie, nie zabieramy na tę wycieczkę Basiliska. Mamy własny okręt, HMS Shadow. Sądzę, że się panu spodoba. - Kapitan Sandler odpowie na każde pana pytanie, poruczniku Cardones - dodała Hemphill, wstając. - Naturalnie wszystko, co pan usłyszy i zobaczy, zaczynając od tego spotkania, jest objęte przepisami o zachowaniu tajemnicy państwowej. Liczymy na pana, poruczniku. Niech nas pan nie zawiedzie. Ostatnie zdanie co prawda nie było groźbą, ale Cardonesowi i tak zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Honor skończyła czytać raport i spojrzała na siedzącego u szczytu stołu admirała Trenta. - Mam nadzieję, sir - powiedziała ostrożnie - że to pomyłka w interpretacji albo danych, albo sytuacji. - Ja także - przyznał ciężko Trent - ale nawet biorąc pod uwagę odległość, z jakiej wykonywano odczyty, oraz niską rozdzielczość cywilnych sensorów, nie bardzo widzę tu duży margines do popełnienia błędu. - A ja, kapitan Harrington, uważam, z całym szacunkiem, że takiego marginesu nie ma i błędu nie popełniono - dodał ostatni z siedzących przy stole. - Wiem, że wszyscy uznajemy za największe zagrożenie Ludową Republikę, ale nie należy zapominać, że są i inni groźni sąsiedzi. Najwyższy czas zacząć ich poważnie traktować. Honor nieco zaskoczona spojrzała na komandora porucznika Stocktona Wallace'a. Był od niej ledwie o kilka lat starszy, miał czarne włosy, przepastne oczy i głęboką bruzdę na podbródku. Był inteligentny i bezpośredni, ale jak na jej gust zbyt szybko wyciągał wnioski i za bardzo się potem przy nich upierał. Ale być może u oficera wywiadu floty to były zalety. - Nikt nie zapomina o istnieniu Imperium Andermańskiego, komandorze Wallace - powiedziała spokojnie. - Ani o jego ochocie na połknięcie Konfederacji. - To dobrze, bo w takim razie można też założyć, że nie zapominamy, iż Królestwo Manticore jest jedyną przeszkodą na drodze do realizacji tego pragnienia. - Można tak przyjąć - zgodziła się Honor. - Ale równocześnie należy zwrócić uwagę, że rozpoczynanie podboju od skrytych ataków na nasze frachtowce jest zupełnie nie w stylu czy to Imperium, czy jego floty. Poza tym nie mamy dowodu, że ta właśnie jednostka miała coś wspólnego z którymś z ataków. - Sugeruje pani, że czystym przypadkiem znalazła się przy dwóch zdobytych przez kogoś innego frachtowcach? - Wallace zdołał w jakiś sposób wyrazić pogardę bez przekraczania granicy uznawanej za bezczelność i niesubordynację. Być może była to kolejna zaleta w oczach wywiadu. - I kapitan takiej jednostki na dodatek o niczym nie zameldował, a gdy został zauważony, uciekł? - dodał Wallace. Honor ugryzła się w język. To, że przemądrzałość komandora porucznika działała jej na nerwy, nie zmieniało faktu, że miał rację. Oba frachtowce, które zauważyły w bezpośredniej bliskości ofiar ataków tajemniczą jednostkę, obwołały ją, a ta bez żadnej odpowiedzi natychmiast uciekła. A gdy zbadano statki, przy których się znajdowała, okazało się, że zostały splądrowane, a zarejestrowano je w Królestwie Manticore. - Załóżmy, że ma pan słuszność. W takim razie porozmawiajmy o kwestii ich identyfikacji. Nawet jeśli ta ostatnia odkryta emisja pasuje do okrętu andermańskiego, istnieją przecież inne możliwości. - Ponownie z całym szacunkiem, kapitan Harrington, ale miała pani kwadrans na analizę tych danych - przypomniał jej Wallace, leciutko wydymając wargi. - Moi koledzy zaś poświęcili na to wiele godzin. I zapewniam panią, że ta emisja nie tylko pasuje, ale jest wręcz identyczna z emisjami andermańskich okrętów wojennych. Honor już miała go spytać, czy nie słyszał o tym, że takie emisje można podrobić, ale z wysiłkiem zapanowała nad sobą. Wszyscy wiedzieli, że tak jest - do tego właśnie sprowadzała się funkcja pozornych celów i innych systemów wojny radioelektronicznej, dzięki którym superdreadnought do pewnego momentu mógł skutecznie udawać mały, niegroźny pancernik. Wymagało to jednak naprawdę dobrego sprzętu, a poza tym podobnych sztuczek szukali w takich sytuacjach specjaliści z wywiadu floty. Jeśli w tym konkretnym wypadku wzięło się na dodatek pod uwagę pozostałe okoliczności... - Po prostu zastanawiam się, czy przypadkiem nie jesteśmy za sprytni dla własnego dobra - powiedziała głośno. - Albo nie dość sprytni. - A mogłaby to pani wytłumaczyć, ma'am? - w głosie Wallace'a słychać było wyzwanie. - Przede wszystkim niepokoi mnie stopień skomplikowania całego oszustwa. Po kolei: mamy tu sygnał transpondera identyfikujący jednostkę jako silesiański frachtowiec... - Który jest raczej prymitywnym fałszerstwem - wtrąci! Wallace. - Zgadza się - przyznała. Sygnały transpondera łatwo było przerobić czy podrobić. Przynajmniej połowa piratów działających na obszarze Konfederacji i co najmniej trzy czwarte korsarzy tak właśnie postępowały. - Pod nim odkrywamy emisje pasujące do silesiańskiego frachtowca, tylko innej klasy - dodała Honor. - A jeszcze głębiej są emisje andermańskiego okrętu. - I czego to według pani dowodzi? - Zastanawiam się, skąd pewność, że tylko te dwa pierwsze są fałszywe, a trzeci prawdziwy? Być może wszystkie trzy są podrobione, a prawdziwy dopiero czwarty, którego nie odkryliście. To jedna możliwość. Druga jest prostsza: to może rzeczywiście być andermański okręt wojenny, tyle że nie jest własnością Imperialnej Marynarki. Mówiąc wprost, ktoś inny wszedł w jego posiadanie, więc jego poczynania nie mogą obciążać Imperium. Wallace starannie i powoli nabrał i wypuścił powietrze. - Co do drugiej możliwości, to Imperium nader niechętnie pozbywa się swych okrętów i wiemy, w czyich rękach są te nieliczne, które zostały sprzedane. Sygnatura nie pasuje do żadnego z nich. Co do kwestii pierwszej, to jak rozumiem, nie jest pani ekspertem w dziedzinie wojny radioelektronicznej, kapitan Harrington. Natomiast ci, którzy badali te odczyty, są nimi i mogę panią zapewnić, że ta ewentualność została przez nich wykluczona. - Ekspertem według pańskich standardów, komandorze, może i nie jestem - przyznała chłodno Honor. - Ale sporo czasu poświęciłam, bawiąc się systemami EW, którymi dysponujemy, jako oficer taktyczny. I wiem, że to, o czym wspomniałem, choć trudne do osiągnięcia, nie jest niemożliwe. Prawda? - Nie, nie jest niemożliwe, ma'am - przyznał niechętnie Wallace. - Zwłaszcza dla naszych systemów wojny radioelektronicznej. Ale nie wszyscy dysponują równie dobrymi, dlatego też ta możliwość jest w tym konkretnym wypadku nader nieprawdopodobna. - A poza tym nie rozwiążemy tego problemu inaczej, jak sprawdzając podejrzaną jednostkę z naprawdę małej odległości - dodał Trent. - I to najszybciej, jak się tylko da, z oczywistych względów. Dlatego Honor, jeśli sensory twego okrętu zarejestrują tę emisję, masz sprawdzić na tyle dokładnie, na ile możesz, co to w rzeczywistości jest. I to stanowi, zgodnie z nowymi rozkazami, które otrzymasz, zadanie o absolutnym priorytecie. Honor spojrzała na niego zdziwiona i upewniła się: - Chce pan powiedzieć, sir, że jeśli go zauważę, mam zostawić konwój i gonić go? - Jeżeli okaże się to niezbędne. Nie podoba mi się ta perspektywa, podobnie jak tobie, ale takie właśnie otrzymałaś rozkazy. - Trent westchnął, spojrzał na Wallace'a i dodał: - I prawdę mówiąc, zgadzam się z nimi. Jeśli Imperium zdecydowało się zaanektować Konfederację i bada naszą reakcję za pomocą skrytych ataków na nasze frachtowce, musimy o tym wiedzieć. I to zanim nasze stosunki z Ludową Republiką Haven pogorszą się jeszcze bardziej. - Zakładając, że nad tym ostatnim mamy jakąkolwiek kontrolę - dodała Honor. - Fakt - przyznał Trent. - Na to jednakże nic nie poradzimy. A na ten problem, który właśnie wyniknął, możemy. - Rozumiem, sir. Honor nadal nie była przekonana o słuszności interpretacji, jaką właśnie usłyszała, ale Trent nie zaprosił jej na swój okręt flagowy, by szukać rozwiązania, lecz by wręczyć i wyjaśnić jej nowe rozkazy. A ponieważ była królewskim oficerem, oczekiwano, że skoro już je otrzymała, dokładnie je wypełni. - Sądzę, że kwestię ewentualnej rzeczywistej przynależności państwowej napastnika należy utrzymać w tajemnicy, sir? - upewniła się na wszelki wypadek. - W absolutnej tajemnicy - potwierdził Trent. - Jak wyjaśnił komandor Wallace, wywiad musiał się trochę namęczyć, by odkryć andermańską emisję, i nie chcielibyśmy, aby Imperium wiedziało, że to potrafimy. - Możemy go zidentyfikować po fałszywej emisji silesiańskiego frachtowca - dodał Wallace. - Ponieważ nie będzie pasowała do identyfikacji podanej przez transponder, wystarczy to jako wytłumaczenie dla reszty załogi. Honor zrezygnowała z uzmysłowienia mu, że sygnał transpondera mógł zostać zmieniony na pasujący albo też że fałszywa sygnatura emisji mogła ulec zmianie. Jak długo ona sama wiedziała, że należy szukać trzeciej, ukrytej sygnatury andermańskiej, ta wersja rzeczywiście powinna wystarczyć. - Rozumiem - powiedziała. - Ale muszę w całą sprawę wtajemniczyć mojego oficera taktycznego. Jeśli istnieje szansa spotkania z andermańskim okrętem wojennym, powinien mieć czas, by przygotować stosowne plany działania. - Nie będzie takiej potrzeby, ma'am. - Wallace na wpół skrzywił się na wpół uśmiechnął. - Przez najbliższych parę miesięcy ja będę pani oficerem taktycznym. Honor mrugnęła gwałtownie. - A Rafę? - Został czasowo oddelegowany do innej służby - wyjaśnił admirał Trent. - Jak sądzę, też coś wymyślonego przez wywiad, choć jak zwykle oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo. - Doprawdy? - spytała wolno Honor, przyglądając się twarzy Wallace'a. Dobrze nad sobą panował - jeśli coś wiedział, niczym się nie zdradził. - Komandor Wallace jest dobrym oficerem taktycznym - odezwał się Trent. - I naturalnie doskonale zorientowanym w tym, co aktualnie dzieje się na obszarze Konfederacji. Oto twoje rozkazy. I podał jej opakowanie z chipem w środku. - Dziękuję, sir - profilaktycznie nie dodała, że miłe byłoby jakieś wcześniejsze ostrzeżenie. Skoro nikt o tym nie pomyślał, szkoda było marnować czas i energię na pretensje. - Witamy na pokładzie HMS Fearless, komandorze - powiedziała zamiast wymówki. - Mam nadzieję, że będzie pan gotów, nim zbierze się konwój. - Już jestem gotów, ma'am. I pozwolę sobie oświadczyć, że z przyjemnością będę służył pod pani rozkazami. Honor zaś dodała w duchu: „żeby zobaczyć pani minę, gdy przekona się pani, że to andermański okręt". Naturalnie nie powiedziała tego głośno. Spytała tylko: - To wszystko, panie admirale? - Wszystko, Honor. - Trent wstał i podał jej rękę. - Udanego polowania. Komodor Robert Dominick z Ludowej Marynarki chrząknął i przesunął elektrokartę na środek lakierowanego stołu konferencyjnego. - Satysfakcjonujące - ogłosił. - Bardzo satysfakcjonujące. Prawda, kapitanie Vaccares? - Tak, sir - przyznał kapitan Avery Vaccares, także z Ludowej Marynarki, sięgając po elektrokartę. - Właśnie. - Dominick rozparł się wygodnie w fotelu i splótł dłonie na wydatnym brzuchu. - Skutecznie i profesjonalnie. Sądzę, że możemy być dumni z naszych ludzi, nieprawdaż? - Wykonali swoje obowiązki rzeczywiście dobrze, sir - potwierdził zapytany, starannie dobierając słowa. Załoga Vanguarda rzeczywiście dobrze wykonała otrzymane rozkazy, ale profesjonalizm całej tej operacji to była już zupełnie inna historia. Nieprzyjacielskie statki stanowiły bowiem jak najsłuszniejszy cel w czasie wojny, a Królestwo Manticore miało na koncie dość prowokacji, by świętego z równowagi wyprowadzić, niemniej póki co Ludowa Republika Haven i Gwiezdne Królestwo Manticore w stanie wojny jeszcze się nie znajdowały. I właśnie dlatego w jego opinii to, co robił Vanguard, było najzwyklejszym piractwem. Łącznie z tradycją dzielenia zdobytych łupów. - Sądzę, że pańscy ludzie jak zwykle będą chcieli mieć prawo pierwszeństwa w wyborze? - spytał Dominick ostatniego z obecnych. Cywil, którego znali tylko pod imieniem Charles, machnął lekceważąco ręką. - Sądzę, komodorze, że tym razem czas przekazać nasz udział do podziału między załogę - powiedział ciepłym i przekonującym głosem idealnie pasującym do szczerego uśmiechu. Dominick wytrzeszczył oczy. - Między załogę? - Oczywiście. Jak pan słusznie zauważył, doskonale wykonali swe obowiązki, więc wydaje mi się, że należy im to stosownie wynagrodzić - wyjaśnił Charles i spytał, uśmiechając się promiennie do Vaccaresa: - Zgodzi się pan ze mną, kapitanie? - To personel Ludowej Marynarki. Wykonują swe obowiązki, w zamian za co otrzymują zapłatę tak jak wszyscy - odparł Vaccares bez śladu uśmiechu. - Osobiście uważam, że proponowanie im udziału w łupach w zamian za wykonywanie tych samych obowiązków jest niewłaściwe. Dominick wyraźnie spochmurniał. A Charles nadal się uśmiechał. - Kapitanie Vaccares, przecież tak naprawdę nie ma żadnej różnicy między tym, co proponuję, a pryzowym tradycyjnie wypłacanym załodze za zdobycie nieprzyjacielskiej jednostki - wyjaśnił spokojnie. Vaccares już miał na końcu języka, że to nie są nieprzyjacielskie jednostki i w tym właśnie tkwi problem, ale ugryzł się w język i powiedział, starając się, by zabrzmiało to neutralnie: - Spytał mnie pan o zdanie, więc je wyraziłem. Tą operacją dowodzi komodor Dominick. Do niego należy ostateczna decyzja. - Właśnie - przytaknął pospiesznie Dominick. - A ja uważam, że załodze należy się nagroda. Sięgnął przez stół po elektrokartę i nachylił ją tak, by oni i Charles równocześnie widzieli wyświetlacz. - Zobaczmy... Vaccares odchylił się na oparcie fotela, starannie ukrywając niesmak. Obaj przypominali mu w tym momencie jako żywo parę ścierwojadów dzielących zdechłą owcę. Nie mając nic lepszego do roboty, zaczął się zastanawiać nad Charlesem, tak jak już wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Zaczął od wyglądu: Charles był średniego wzrostu, przeciętnej budowy. Szatyn o brązowych oczach, okrągłej, ekspresyjnej twarzy. Ani przystojny, ani brzydki. Słowem, ktoś tak nie rzucający się w oczy i trudny do opisania, jak to tylko możliwe. Nigdy nie użył żadnego nazwiska ani nie podał adresu. Nie powiedział, skąd pochodzi ani ile ma lat. Mówił z lekkim akcentem z Beowulfa, ale akcent podobnie jak wygląd w dobie powszechnego dostępu do prolongu o niczym nie świadczył - zbyt łatwo było się go nauczyć. Vaccares był też pewien, że Charles udaje ten akcent, choć robił to doskonale. Jedyną pociechę stanowiła nadzieja, że skoro zjawił się na pokładzie z błogosławieństwem Octagonu, to przynajmniej tam wiedziano, kim naprawdę jest. Ich działania na obszarze Konfederacji były wystar czająco ryzykowne, by martwić się jeszcze o to, czy ich nowy sprzymierzeniec nie wystawi ich nagle niczym ruchomego celu na strzelnicy. Z drugiej strony dowództwu mogło nie zależeć na wiedzy, kim jest Charles i skąd pochodzi. Interesowało ich jedynie wejście w posiadanie nowego cudu, czyli nowej broni, którą Vanguardowi i jego załodze kazano przetestować. I która jak dotąd zdawała się sprawdzać tak doskonale, jak ją zareklamowano. Charles musiał wyczuć jego niezbyt przyjazne spojrzenie, bo nagle uniósł głowę i uśmiechnął się do niego, po czym ponownie skupił uwagę na liście łupów wziętych na ostatnim frachtowcu. Vaccares potarł z namysłem podbródek, nie spuszczając wzroku z Charlesa. Fakt, broń, którą ten obiecał sprzedać Ludowej Marynarce, działała. Osiem razy na osiem prób okazała się w pełni skuteczna, całkowicie eliminując napęd typu impeller celu, który po trafieniu mógł jedynie dryfować w przestrzeni. I dokonała tego z odległości nieco większej niż milion kilometrów. A to oznaczało konsekwencje, od których w głowie mogło się pomieszać, każda bowiem doktryna każdej istniejącej floty opierała się na tym samym założeniu: ekran był kompletnie nieprzenikalny, czyli okręt był całkowicie zabezpieczony przed atakiem z góry i z dołu. Projekty wszystkich jednostek, każdy system uzbrojenia i cała taktyka przyjmowały to założenie jako niepodważalny pewnik, który potwierdzała praktyka. Aż do teraz. Charles oczywiście był obywatelem Ligi Solarnej, i to pochodzącym z którejś z dobrze rozwiniętych technicznie planet centralnych. Jedynie Liga bowiem dysponowała bazą naukowo-techniczną umożliwiającą stworzenie takiej broni. I tylko ona miała możliwość utrzymania jej istnienia w całkowitej tajemnicy. Tym bardziej niezrozumiałe było więc, że zaoferowano ją Ludowej Republice Haven. Fakt, Republika zawsze miała lepsze stosunki dyplomatycznohandlowe z Ligą niż Królestwo, a od lat była też popularniejsza wśród jej mieszkańców dzięki doskonałej pracy propagandowej. Wykorzystano prostą kwestię: słowo „Ludowa" w nazwie, by wzbudzić demokratyczne instynkty, malując równocześnie obraz Królestwa jako przeżytku, kraju dziedzicznej arystokracji i ucisku społecznego. Arogancja władz Królestwa nie dopuszczających Ligi do opanowania choćby jednego terminala Manticore Wormhole Junction bardzo pomogła w zbudowaniu niechęci tak wśród władz, jak i wśród kupców. Wszystko to było prawdą, ale i tak nie tłumaczyło, dlaczego Marynarka Ligi, zamiast cichcem wyposażyć w to cudo swe okręty i stać się niezwyciężoną, pozwoliła, by broń tę zaoferowano komuś innemu. Nawet jeśli jej okręty zostałyby w nią stopniowo wyposażone, i tak traciła w ten sposób olbrzymią przewagę. I fakt, że Liga uważała się za niepokonaną i nie była zainteresowana podbojami, niczego nie zmieniał - jedynie idiota pozbawiał się bez potrzeby takiego atutu. A ani Ligą, ani jej flotą nie kierowali idioci. Istniały tylko dwie możliwości: broń nie była wcale tak doskonała, jak na to wyglądało, i Marynarka Ligi nie wyraziła nią zainteresowania, albo Charles postanowił zbić fortunę prywatnie i sprzedać ją nielegalnie komuś jeszcze. W tym ostatnim wypadku ryzykował wszystko, bo Liga, jakkolwiek generalnie tolerancyjna w kwestii przemytu, w podobnych sprawach bywała nieubłagana, a miała naprawdę wielkie możliwości. Cena, jakiej zażądał Charles od dziedzicznego prezydenta Harrisa, musiała być niewiarygodnie wysoka. A Harris się na nią zgodził. Vaccares mógł jedynie mieć nadzieję, że zrobił dobry interes. Tylko że coś mu mówiło, iż jest to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe... - Doskonale. - Dominick wyprostował się i przesunął elektrokartę w stronę Vaccaresa. - Jaki jest nasz kolejny cel, kapitanie? Zapytany z wysiłkiem przestawił się na nowe tory myślowe. Po chwili odparł: - Są dwie możliwości, sir, i musimy jedną wybrać. Według mnie lepiej byłoby przechwycić Doppler's Dance lecący do systemu Telmach. - Doppler's Dance - powtórzył Dominick, marszcząc brwi. - Dlaczego ta nazwa nie brzmi znajomo... - Bo nie może - wyjaśnił Charles. - Statek, o którym mówiliśmy wcześniej, to Harleąuin, który mieliśmy przechwycić w Tyler's Star. - O, właśnie! - ucieszył się Dominick. - Siostrzana jednostka to Jansci, prawda? Kiedy ma się pojawić? - Z całym szacunkiem, sir - oświadczył Vaccares - ale uważam, że atak na Harleąuina byłby niepotrzebnym kuszeniem losu. Im częściej wybieramy za cel frachtowiec z Królestwa, tym większe staje się ryzyko, że zostaniemy zauważeni i zidentyfikowani. - Ryzyko to nadal jest niewielkie, kapitanie - wtrącił Charles. - Zawsze się tak wydaje, póki praktyka nie wykaże czego innego, a wtedy z zasady jest już za późno - odpalił Vaccares. - Tak zupełnie szczerze, sir, to radziłbym zignorować również Doppler's Dance i skierować się prosto do systemu Walther. I poczekać na przybycie Jansci. - I co? Tak po prostu puścić Harleąuina? - w głosie Dominicka pojawiły się nutki pogardy. - Dziwny moment na nerwowość, kapitanie. - Naszym prawdziwym celem jest Jansci - uparł się Vaccares. - Ładunek Harleąuina nie jest nawet w połowie tak cenny, sir. - Tego akurat nie wiemy - zaoponował Dominick. - Sądzimy, że Jansci przewozi cenniejszą część ładunku, ale może być na odwrót. Na pewno wiemy tylko to, że oba przewożą całość dostawy. - A co będzie, jeśli trasa Jansci zostanie zmieniona, ponieważ zaatakujemy Harleąuina? - spytał Vaccares. - Jeśli przydzielą go do innego konwoju, wleci do systemu Walther z innej strony i nie złapiemy go. Albo dadzą konwojowi taką eskortę, że nie zdołamy się przebić do frachtowca. W obu przypadkach zabawa zakończy się fiaskiem. - Nie! - sprzeciwił się ostro Charles. - Nie ma sposobu, by zdołali ostrzec Jansci na czas. A to oznacza także niemożność przydzielenia konwojowi większej eskorty. Poza tym już zaatakowaliśmy w systemie Walther, więc będą przekonani, że tam nie działamy, bo od ataku minęło dużo czasu i operowaliśmy w innych systemach. - To jedynie założenie - ostrzegł Vaccares. - Ale sensowne. Poza tym całe nasze planowanie oparte jest na założeniach i jak dotąd ta metoda się sprawdzała - zripostował Charles już pewniejszym siebie tonem. - Wiem, jak myślą wojskowi, i jestem pewien, że w tej chwili wywiad Królewskiej Marynarki całkiem dobrze zna naszą dotychczasową działalność. Na pewno zwrócili uwagę na to, jak poruszamy się po obszarze Konfederacji, i w związku z tym będą spodziewali się nas albo w systemie Brinkman, albo Silesia. Na pewno nie w układzie Walther. - A dodatkowym argumentem przemawiającym za przechwyceniem Harleauina jest miejsce ataku. Tyler's Star leży po drodze do Silesii, a więc tym bardziej wyklucza Walther - dodał Dominick. - Jedynie wówczas, gdy zorientują się, że to my przechwyciliśmy Harleauina - skontrował Vaccares, ale był już świadom, że przegrał. Dominick tak się zakochał w pokrętnym planie, który opracowali wspólnie z Charlesem, że nie potrafił dopuścić do siebie myśli, że RMN nie zatańczy tak, jak im zagrają. Mimo to Vaccares uznał za swój obowiązek zwrócić uwagę na coś jeszcze: - Mimo to, sir, pozostaje faktem, że ryzykujemy konfrontację dla wątpliwych zdobyczy. - Zaraz - Charles nagle zrobił się ostrożny. - Jaką konfrontację? - Stację badawczą w systemie Tyler's Star odwiedzają czasami okręty Royal Manticoran Navy; wspominałem panu o tym - wyjaśnił Dominick. - Nie wspominał pan - poprawił go Charles posępnie. - Mam nadzieję, że przeprowadzi pan atak poza zasięgiem sensorów stacji i upewni się, że nie będziemy mieli nieproszonych gości. - A to dlaczego? - zdziwił się komodor. - Przed chwilą powiedział pan, że jest zadowolony ze sprawności załogi. - Bo jestem, ale to nie znaczy, że uważam ją za gotową do starcia z okrętem wojennym - wyjaśnił Charles. - A kiedy będzie do tego gotowa według pana? - Dominick zaczynał być zły. - Najpierw miało być pięć prób na statkach handlowych. Potem siedem. Teraz odbyło się już osiem, a pan nadal twierdzi, że załoga nie jest przygotowana do walki! - Zdolność uczenia się załogi nie zależy ode mnie, komodorze - odparł chłodno Charles. - Co więcej, nie mam na to żadnego wpływu. A ekran okrętu wojennego jest nie tylko silniejszy, ale też znacznie bardziej skomplikowany niż ekran frachtowca, o czym pan wie. Już sam ten fakt powoduje zredukowanie skutecznego zasięgu broni o dwadzieścia do trzydziestu procent. Dominick wyprostował się w fotelu i oświadczył: - Chciałbym przypomnieć, że głównym celem tej operacji jest potwierdzenie skuteczności nowej superbroni, którą tak chce pan nam sprzedać, nieprawdaż? - A ja chciałbym przypomnieć, że prezydent Harris mnie pozostawił decyzję - odparował Charles. - A poza tym broń potwierdziła swoją skuteczność osiem razy na osiem prób. Będzie pan miał swoją szansę spotkania z okrętami RMN, ale dopiero gdy będziemy gotowi. Bo chyba nikt z obecnych nie chce, by jednostkę, na pokładzie której jesteśmy, rozstrzelano wraz z nami. Dominick odetchnął głęboko. - Nie, oczywiście że nie - w jego głosie pozostały ślady zniecierpliwienia, ale już tylko ślady. - Pierwszy przyznam, że pański plan się udał, jeśli tak się stanie, ale składa się on z trzech etapów, a nie jestem pewien, czy zakończyliśmy choć pierwszy. - Rozumiem pańskie zniecierpliwienie, komodorze Dominick, ale kiedy chce się osiągnąć dwa cele za jednym zamachem, trzeba do tego odpowiedniego miejsca i czasu. W takiej sytuacji umiejętność czekania jest niezbędną cnotą. - Charles uśmiechnął się. - A cel drugi został już prawie na pewno osiągnięty. Specjaliści Royal Manticoran Navy niewątpliwie odkryli już prawdziwą emisję pod naszym maskowaniem i doszli do stosownego wniosku. Kiedy przechwycimy Jdnsci, Królewska Marynarka będzie szukała winnego tam, gdzie chcemy, by szukała. - Mam nadzieję, że się pan nie myli - westchnął Dominick. - Rabowanie frachtowców zarejestrowanych w Królestwie jest miłą rozrywką, nie przeczę, ale raczej nie może być powodem tryumfalnego powrotu do domu. - Będzie pan miał swój tryumfalny powrót, proszę się nie martwić - zapewnił go Charles. - W końcu nie codziennie oficer Ludowej Marynarki przywozi do domu broń, która oznacza klęskę Królestwa Manticore. Dominick znów się wyprostował, tym razem pęczniejąc z dumy, a Vaccares jedynie westchnął ciężko w duchu. Charles doskonale wiedział, jakie guziki naciskać, by postawić na swoim, i grał na Dominicku jak na organach. - Kapitanie Vaccares, proszę wrócić na okręt - odezwał się nagle Dominick tak uroczyście, jakby jego słowa już przechodziły do historii. - I proszę wziąć kurs na Tyler's Star. Cardones opuścił superdreadnought, nadal mając w uszach słowa Hemphill o stałym przydziale do wywiadu floty. Coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że musi za wszelką cenę tego uniknąć, podobnie jak Fearless powinien za wszelką cenę unikać starcia z okrętem liniowym Ludowej Marynarki. Jednak nim dotarł do systemu Arendscheldt, nie był tego już tak bezapelacyjnie pewien. Pierwszą miłą niespodzianką był okręt używany przez Zespół Czwarty. Shadow mógł z zewnątrz wyglądać jak normalna jednostka kurierska, ale na tym podobieństwo się kończyło. Kuriery zaprojektowane były do przewozu dwunastu osób łącznie z załogą, na pokładzie Shadow znajdowało się tyle sprzętu zbierającego i analizującego dane plus dobrze wyposażony warsztat, że miejsca w miarę wygodnego wystarczyło tylko dla siedmiu. Połowa tego sprzętu była tak nowa i tajna, że nie słyszał nawet o jego istnieniu, a druga połowa wyglądała na świeżo zainstalowaną. System taktyczny choćby miał takie możliwości, że dałby sobie odciąć rękę, by mieć go na HMS Fearless. Drugą miłą niespodziankę stanowili ludzie. Jedynymi oficerami wywiadu, z jakimi dotąd się zetknął, byli wykładowcy w akademii, co do jednego nieprzystępni i śmiertelnie poważni. Pierwsze wrażenie z sali odpraw sugerowało, że Zespół Czwarty też się z takich osobników składa. Wrażenie okazało się całkowicie mylne. Ledwie agenci znaleźli się we własnym gronie i na pokładzie swojego okrętu, okazali się ludźmi zżytymi ze sobą i mającymi duże poczucie złośliwego humoru. Przypominali pod tym względem obsadę mostka starego krążownika w czasach, gdy kapitan Harrington w końcu zmieniła bandę frustratów w załogę. We wzajemnych stosunkach ignorowali stopnie i mówili do siebie per „ty", ale po kilku dniach obserwacji Rafę zdał sobie sprawę, że wszyscy znali granice i nigdy ich nie przekraczali. Zwłaszcza w sto sunku do kapitan Sandler. Która okazała się trzecią niespodzianką. W czasie odprawy uznał ją za zimną i poprawną tak jak pozostałych, choć potrafiącą sensownie tłumaczyć. Ta opinia podobnie jak ta dotycząca reszty okazała się fałszywa. Co prawda Sandler z rzadka brała udział w powszechnych złośliwościach słownych, ale nie oznaczało to, że jest pozbawiona poczucia humoru albo że izoluje się od podkomendnych. Dobry kontakt potrafiła nawiązać nie tylko z dotychczasowymi podwładnymi, ale także z nim, z intruzem narzuconym przez Hemphill tej zgranej grupie. Kiedy opuścili orbitę planety, osobiście oprowadziła Cardonesa po okręcie i przedstawiła wszystkim, zachowującym się już znacznie normalniej, a następnie dała mu dostęp do wszystkich programów analitycznych i całego sprzętu, jakiego mógł potrzebować lub chcieć użyć. Streściła mu także dotychczasowe osiągnięcia każdego z członków zespołu przy okazji prezentacji, a każdemu z nich subtelnie przypomniała, co zdziałali Cardones i Fearless na placówce Basilisk. Zostało to zrobione tak dyskretnie, że dopiero później zdał sobie sprawę, że było starannie przemyślanym posunięciem. Chciała bezproblemowo umieścić go we właściwym miejscu w okrętowej hierarchii. Przypominało mu to w pewien sposób, jak kapitan Harrington zmieniła zbieraninę malkontentów w skutecznie współpracującą, sprawną załogę. A im lepiej poznawał Sandler, tym bardziej przypominała mu kapitan Harrington. Podobnie jak Honor Harrington Sandler zdawała się wiedzieć wszystko o swoim okręcie. Naturalnie nie tak dobrze jak specjaliści, ale na tyle, by orientować się w tym, co robią pozostali, i być w stanie w razie potrzeby wtrącić jakąś sensowną sugestię. Była też inteligentna i na tyle bystra, by umieć połączyć ze sobą z pozoru oderwane fragmenty informacji w sposób, w jaki dotąd nikt tego nie zrobił, dzięki czemu uzyskiwała nagle nowy obraz sytuacji. Najbardziej natomiast przypominała mu kapitan Harrington ze sposobu, w jaki troszczyła się o swoich ludzi. A to, jak Rafę miał już okazję raz się przekonać, było naprawdę ważne, gdy granat wybuchał w szambie. A to mogło nastąpić w każdej chwili, co dotarło do niego, gdy podlecieli do ciemnego wraku, który jeszcze niedawno był zarejestrowanym w Królestwie Manticore frachtowcem Lorelei. - Doskonale - oznajmiła Sandler, gdy wyznaczona do badania wraku grupa skończyła sprawdzać szczelność wzmocnionych skafandrów próżniowych. - Jack i Jessie, uważajcie na odczyty sensorów. Jeśli Rafę słusznie wszystko przewidział, może się tu ktoś czaić. Mimo zdenerwowania Cardonesowi miło było, że o nim pamiętała. Wysiłek był wspólny, bo razem z Damaną wpadli na taką myśl, ale tak właśnie postępowała Sandler. Damaną kilkakrotnie w czasie lotu zasłużył na ustną pochwałę, więc teraz zasługa przypadła Cardonesowi. Fakt, że to rzeczywiście on pierwszy zauważył, iż tajemniczy napastnik dysponujący lancą grawitacyjną zainteresowany był ładunkami zawierającymi nowoczesne urządzenia nadające się lub przeznaczone do wykorzystania w przestrzeni. A jeśli wniosek ów nie był błędny, niewielka jednostka wypakowana najnowszymi zdobyczami techniki wywiadowczej powinna okazać się zbyt atrakcyjnym celem, by go zignorować. Ba, jak powiedział Damana, wszystkie dotychczasowe ataki mogły w zamyśle służyć właśnie zwabieniu w wybrane miejsce takiej jednostki jak ta. Złupione frachtowce mogły stanowić jedynie przynętę. - Nie ma strachu, zauważymy ich, gdy tylko włączą napęd - odparł spokojnie Damana trzymający wachtę z Jessicą Hauptman. - Choćby w skafandrach, a inaczej się nigdzie nie dostaną. Nasz napęd i uzbrojenie są gotowe do natychmiastowego użycia. - Miło słyszeć - skwitowała Sandler. - W takim razie ruszamy się rozejrzeć. I wyszła w przestrzeń przez otwarte zewnętrzne drzwi śluzy, uruchamiając silniczki manewrowe skafandra. W ślad za nią ruszył Pampas, następnie Swofford, dalej Jackson i na końcu Cardones. Był to dziwny przelot, gdyż każdy statek czy okręt, na który Cardones dotąd leciał czy też który widział, miał jakąś załogę. Czy to normalną, czy to szkieletową, czy to stoczniową. Widziało się jakieś ślady ludzkiej obecności. Frachtowiec Lorelei był inny - dryfował w przestrzeni ciemny i pozbawiony żywej duszy. Przypominał gigantycznego metalowego trupa. Albo raczej gigantyczny metalowy sarkofag. Poczuł, że cierpnie mu skóra. Widział już trupy, ostatnio przyjaciół i kolegów na pokładzie HMS Fearless, ale tym razem było to coś innego. Tamci byli członkami załogi okrętu wojennego - wyszkolonymi do walki i świadomymi ryzyka. Zginęli, walcząc z wrogami Królestwa, i ich śmierć nie poszła na marne. Załoga Lorelei nie miała ani przygotowania, ani broni. A jeśli wywiad się nie mylił, to gdy przybyli napastnicy, nie miała nawet możliwości ucieczki. - Jak tarcze na strzelnicy - mruknął ktoś. - Zgadza się - potwierdziła ponuro Sandler. Dopiero w tym momencie Cardones zdał sobie sprawę, że on to powiedział. Masakra okazała się taka, jakiej się Cardones spodziewał, ale jego własna reakcja była znacznie lepsza, niż się wcześniej obawiał. W znacznej mierze zawdzięczał to Sandler, która zamiast pozwolić mu się gapić na zabitych członków załogi frachtowca, natychmiast znalazła mu zajęcie. Na jej rozkaz wraz z Pampasem miał sprawdzić dziobowy pierścień napędu, podczas gdy Swofford i Jackson mieli to samo zrobić z rufowym. W ten sposób najgorsza robota, czyli obejrzenie zabitych, przypadła tylko Sandler. Postąpiła dokładnie tak, jak postąpiłaby kapitan Harrington. Okazało się, że dziobowe węzły napędu wyglądają najnormalniej w świecie - tak jak powinny wyglądać sprawne dziobowe węzły napędu. - Brak widocznych uszkodzeń - oznajmił Pampas, sprawdzając na wszelki wypadek powierzchnię najbliższego węzła dotykiem. - Znaczy musimy zacząć grzebać w bebechach. Otwórz no skrzynkę, Rafę, i daj mi unibrechę. Na Lorelei pozostali szesnaście godzin, przy czym przez ostatnie dwie umysł Cardonesa przestał już przyswajać jakiekolwiek wiadomości. Jedynie duma nakazywała mu ukrywać zmęczenie i pomagać Pampasowi, ale okazało się, że nawet supermani z wywiadu floty są podatni na ludzkie słabości. Ostatnia godzina była prawie nieprzerwanym pasmem stłumionych przekleństw po upuszczeniu narzędzi lub podzespołów. W końcu Sandler miała tego dość i wygoniła wszystkich na pokład Shadow. Tam rozkazała im zjeść ciepły posiłek i iść spać na co najmniej siedem godzin. Siedem godzin i piętnaście minut później wrócili na Lorelei. Po następnych dwunastu godzinach wszyscy mieli dość i wiedzieli już wszystko. A przynajmniej wszystko, czego mogli dowiedzieć się ze starannej inspekcji wraku. Gdy zebrali się wokół stołu z dymiącymi kubkami kawy, herbaty i kakao w dłoniach, Pampas oświadczył, nie kryjąc zmęczenia i zniechęcenia: - W sumie to niewiele mogę powiedzieć, przynajmniej dopóki nie skończymy sprawdzać reszty diagnostyki i nie zdołamy stworzyć kompletnego planu systemu. Natomiast jedno nie ulega żadnej wątpliwości: wszystkie węzły padły równocześnie. - Na dziobie i na rufie? - upewnił się Damana. - Wszystkie - potwierdził Pampas. — I już choćby to oznacza, że mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym. - Chyba że lanca ma normalnie takie właśnie skutki - dodała Jackson. Sandler spojrzała na Cardonesa. - Rafę? - Nasza takich nie miała - zapytany potrząsnął głową. - W ogóle nie wywarła żadnego wpływu na napęd czy węzły napędu rajdera. I zniszczyła tylko generatory osłony jednej burty, tej, w którą trafiła. - A przynajmniej tak sądzicie, bo z sensorów pokładowych niewiele ocalało do tego momentu - skomentowała Hauptman. - Fakt, ale wystarczyło ich, by celnie odpalić torpedy energetyczne - przypomniał jej Cardones. - A pobitewna analiza zniszczenia rajdera wykazała, że gdy torpedy zaczęły detonować, nadal miał aktywną osłonę drugiej burty. - To ma sens - przyznał Swofford. - Taka masa metalu między generatorami osłony musiała uniemożliwić zniszczenie tych z przeciwległej burty nawet skoncentrowanemu impulsowi grawitacyjnemu. - Tym bardziej powinna uniemożliwić komuś z zewnątrz równoczesne wyłączenie z akcji wszystkich węzłów napędu - ocenił Pampas. - Generatory osłon obu burt nie są ze sobą połączone, a węzły są, i to zarówno programowo, jak i przez system kontroli, prawda? - spytała Sandler. - Prawda. - Pampas podrapał się w ciemię. - Ale można je załatwić równocześnie, niszcząc komputer maszynowy albo paląc linie kontrolne. Przynajmniej teoretycznie można. Problem w tym, że nic podobnego nie nastąpiło, przynajmniej w przypadku dziobowych węzłów. - Rufowych też nie - zawtórował mu Swofford. - Sprawdziliśmy dokładnie system kontroli, nim rozpoczęliśmy diagnostykę. Żaden z przewodów nie był spalony. - Jest jeszcze jedna możliwość - powiedział cicho Cardones. Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco. - Jaka? - spytała po chwili Sandler. Rafę przeklął w duchu zmęczenie, przez które się odezwał. Pomysł był tak niedorzeczny, że... - To mało prawdopodobne - zastrzegł - i w sumie nie wiem, czy w ogóle warto o tym wspominać... - Jak długo nie usłyszymy, nie zdołamy ocenić, nie? -spytał całkiem sensownie Damana. - Wykrztuś to wreszcie, nie będę się bawił w „sto pytań do"! - Zastanawiałem się, czy tego nie można było zrobić od wewnątrz - wyjaśnił Cardones. - Mówiąc inaczej, czy to nie zwykły sabotaż. Spodziewał się przynajmniej pogardliwych prychnięć, ale ku swojej uldze nie usłyszał ich. - Interesujące... - ocenił Damana. - Tylko wydaje mi się, że widzę tu jeden mały problem. - To na pewno nie byłoby łatwe do przeprowadzenia... - przyznał Cardones. - Nie chodzi mi o trudności techniczne - przerwał mu łagodnie Damana. - Tylko o to, że doliczyliśmy się na wraku wszystkich członków załogi. Cardones skrzywił się - uczucie, że zrobił z siebie durnia, znacznie przybrało na sile. - Aha... - bąknął. - Chociaż pomysł sam w sobie był dobry - pochwalił go Damana. - I nie zamierzam już w tej chwili przestać brać go pod uwagę - dodała z namysłem Sandler. - Fakt, liczba i płeć zabitych zgadza się ze spisem załogi, ale to nie znaczy, że gdzieś po drodze ktoś się do nich nie dosiadł. - Byłby jakiś wpis w dzienniku, nie? - spytała Jackson. - Powinien być - przyznała Hauptman. - Ale jeśli ten ktoś znałby się tak dobrze na komputerach, by programowo wywołać awarię wszystkich węzłów, wiedziałby też, jak usunąć taki zapis bez zostawiania oczywistych śladów. Mnie zastanawia co innego: po co ktoś zadawałby sobie tyle trudu. - Choćby dla ładunku wartego ze czterdzieści trzy miliony - odparła zdziwiona Jackson. - To nie tak. Źle powiedziałam. Powód napadu jest jasny, ale po co uszkadzać napęd? - poprawiła się Hauptman. - Przecież można go wyłączyć, a potem ponownie użyć i wtedy ma się i ładunek, i statek. - Chyba że jest to akcja dezinformacyjna na dużą skalę - wtrąciła Sandler. - Już zastanawialiśmy się, czy ktoś nie próbuje dostać w swoje ręce najnowszej jednostki naszego wywiadu. - Okazało się, że nie próbuje - podsumował Damana. - Jeszcze - poprawił go Pampas. - Jeśli nie zaatakowali do tej pory, to już nie zaatakują - Damana był pewien swego. - I przyznam, że nie widzę powodu takiego oszustwa. Co mieliby nadzieję zyskać? - A całkiem sporo - odpowiedział zamiast Sandler Swofford, pocierając dolną wargę. - Załóżmy, że wrócimy wyłącznie z informacją, że ktoś z odległości miliona kilometrów jest w stanie uszkodzić napęd typu impeller. Jak uważacie, jaka będzie reakcja Działu Uzbrojenia? - Zażądają większego budżetu - oznajmił Pampas. Rozległy się parsknięcia stłumionego śmiechu, jako że apetyty finansowe specjalistów od uzbrojenia były legendarne. - No dobra - zgodził się Pampas. - A co potem? - Rozpoczęto by program badawczy mający najwyższe uprzywilejowanie - odparła Jackson. - Najpierw próbowano by ustalić, jakie konkretnie skutki wywołuje taka broń, potem starano by się odtworzyć je i wymyślić sposób, by temu przeciwdziałać, a na końcu spróbowano by skonstruować coś takiego. - Przez cały czas pompując w to kasę i zabierając ludzi potrzebnych w innych programach - dodał Damana, kiwając głową ze zrozumieniem. - To ma sens. Pokrętny, ale ma. - Zwłaszcza że ciągnęłoby się od samego początku, bo nikt nie ma pojęcia, jak to działa - uzupełniła Sandler. - Sprytne, zwłaszcza że przygotowujemy się do wojny z Ludową Republiką. - No, nie wiem... - Pampas wbił oczy w stół. - Trochę to skomplikowane jak na wywiad Ludowej Marynarki, a nikt inny nie przychodzi mi do głowy. I nie jestem przekonany, że to nie jest jakaś nowa broń. - Ja też tego nie wykluczam - zapewniła go Sandler. -Ale nic nie szkodzi rozważyć wszystkie możliwości. - W takim razie można jeszcze wziąć pod uwagę, że cel takiej akcji dezinformacyjnej może być dwojaki - dodała Hauptman. - Jeden, o którym mówiliśmy, czyli odciągnięcie sił i środków od badań nad innymi systemami uzbrojenia. Drugi to pogorszenie stosunków z Ligą Solarną poprzez zmuszenie naszego rządu do zajęcia ostrzejszego stanowiska wobec niej. - Zaraz - zdziwiła się Jackson. - A co Liga ma z tym wspólnego? - A jak myślisz, skąd pochodzi ta superbroń? - odpowiedział pytaniem Damana. - Szlag - prychnął Pampas. - Ludowa Marynarka uzbrojona przez Ligę Solarną. Pięknie! - I dlatego musimy jak najszybciej dojść do prawdy - podsumowała Sandler. - Jack, czy kiedy nas nie było, dostałeś jakąś wiadomość ze stacji Arendscheldt? - Dostałem i rozszyfrowałem — poinformował ją Damana. - Wygląda na to, że następnym przystankiem jest Tyler's Star. - Kiedy? - Za siedemnaście dni. Jeśli się pospieszymy, powinniśmy zdążyć wszystko przygotować. - Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem, prawda? -spytał uprzejmie Cardones. - Przepraszam - uśmiechnęła się Sandler. - Zapomniałam, że jesteś z nami od niedawna. Dowiedzieliśmy się, albo raczej wkrótce, gdy skończymy szczegółową diagnostykę, dowiemy się wszystkiego, czego mogliśmy, badając ofiarę ataku. Teraz powinniśmy być świadkiem użycia tej superbroni, żeby zebrać na jej temat jak najwięcej danych z odczytów sensorów. - To faktycznie byłoby miłe - przyznał Rafę. - Czy mam przez to rozumieć, że mamy rozkład jazdy rajdera? - W pewnym sensie tak. Ludzie mają zwyczaj robić pewne rzeczy według jakiegoś wzoru, często nie zdając sobie z tego sprawy - wyjaśniła. - Zespół wywiadu w naszym konsulacie w Arendscheldt dysponuje programem komputerowym wyszukującym takie prawidłowości. - Mając tylko siedem punktów odniesienia? - zdziwił się Cardones. - Inteligentny programik, nie ma co. - Nam też się podoba. W każdym razie według tego właśnie programu następny cel powinien zostać zaatakowany za siedemnaście dni w systemie Tyler's Star. I dlatego tam właśnie się wybieramy. - Hm... - Cardones spojrzał na Damanę. Nadal coś mu tu nie pasowało, ale nie bardzo mógł teraz drążyć temat, więc spytał tylko: - A te przygotowania, o których wspomniałeś? Damana uśmiechnął się. - Zobaczysz. I myślę, że jako oficerowi taktycznemu spodobają ci się. - Ostatni frachtowiec wyszedł z nadprzestrzeni i właśnie rekonfiguruje żagle, ma'am - zameldowała oficer łączności Joyce Metzinger. - Konwój przyjmuje szyk nawet sprawnie - ocenił komandor porucznik Andreas Venizelos. - Wygląda na to, że mamy czystą drogę aż do orbity Zoraster. - Doskonale. - Honor przyjrzała się ekranom fotela, na których rzeczywiście widać było pięć frachtowców grzecznie zajmujących nakazane pozycje w stosunku do jej okrętu, który ciężko udawał, że jest szóstym frachtowcem. Honor rozkazała zacząć maskaradę jeszcze w nadprzestrzeni, by nic jej nie zdradziło. Napęd został odpowiednio zredukowany, transponder przeprogramowany, by podawał identyfikację frachtowca zarejestrowanego w Królestwie, a reszta emisji tak dobrana, by nie przebiła się przez fałszywe, będące efektem pokładowych systemów EW. Dla każdego obserwatora będącego już w systemie planetarnym powinno to wyglądać na grupkę nerwowych frachtowców pozbawionych eskorty, a mających świadomość czającego się w okolicy niebezpieczeństwa. Pozostała jedynie kwestia, czy ktoś obserwował ich przybycie. - Komandorze Wallace? - spytała Honor. - Nic, ma'am - zameldował nieco rozczarowany Wallace. Był to trzeci przystanek w drodze konwoju i trzecia maskarada, a jak dotąd nie widzieli nawet śladu po zwykłym piracie, nie wspominając już o andermańskim okręcie. Honor rozumiała jego frustrację i mogła mu nawet współczuć, ale skoro prześladował go pech, nic na to nie można było poradzić. Przynęta była, pułapka też, tylko ryby brakowało. Przeniosła wzrok na główny ekran taktyczny i w tym momencie rozległ się głos Wallace'a: - Sygnatura napędu! Namiar 1-1-8 na 0-1-5! Świeżo uaktywnione źródło. - Potwierdzenie - zawtórował mu Venizelos. - I spieszy mu się: przyspieszenie czterysta dziesięć g! A najwolniejszy frachtowiec konwoju rozwijał zaledwie dwieście - Honor uśmiechnęła się lekko i spytała: - I jak sądzę, jest na kursie przechwytującym? - Zgadza się, ma'am - potwierdził komandor porucznik Stephen DuMorne, oficer astronawigacyjny. - Kurs się stabilizuje... przy obecnym kursie i przyspieszeniu znajdzie się w skutecznym zasięgu naszych rakiet za siedemnaście minut, ma'am. Honor przyglądała się ekranowi taktycznemu fotela, na którym pojawiły się wyliczenia i przewidywane kursy. Niezidentyfikowana jednostka zbliżała się szybko, ale biorąc pod uwagę wzajemne położenia i kursy, mogła jeszcze przerwać atak i uciec bez walki, gdyby coś zaniepokoiło jej dowódcę. Pozostało dołożyć starań by, tak się nie stało. - Joyce, przekaż proszę na pozostałe jednostki wiązkami kierunkowymi polecenie, by wykonały plan Alfa - rozkazała. - A potem ogłoś alarm bojowy. - Aye, aye, ma'am - potwierdziła Metzinger. I zajęła się wykonaniem rozkazu. Honor zaś obróciła się wraz z fotelem i patrząc na Wallace'a, spytała: - Komandorze Wallace? Wallace pochylony nad ekranem nie zareagował przez długą chwilę. Gdy wreszcie się wyprostował, z całej jego postaci biło rozczarowanie. - Według komputera to niewielki niszczyciel silesiańskiej budowy, ma'am - zameldował. - Konwój rozprasza się zgodnie z planem - dodał Venizelos. - Wygląda to nawet naturalnie. Honor skinęła głową. Plan Alfa został opracowany tak, by wyglądało na to, że konwój opanowała panika na widok pirata, co powinno zachęcić go do większego wysiłku. Szybsze frachtowce odrywały się od pozostałych, próbując uciec i ignorując wolniejsze, co było niefortunnym, ale częstym zjawiskiem, mimo że ostatecznie oznaczało samobójstwo. Rozdzielając się bowiem, statki nie mogły wzajemnie osłaniać się ekranami, natomiast tworzyły serie pojedynczych celów i tak wolniejszych od pirata, który mógł sobie wybrać tyle i takich ofiar, jakie chciał. Reakcja przeciwnika na rozproszenie była taka, jakiej Honor się spodziewała - lekko zmienił kurs, by przechwycić także najszybszy frachtowiec, i wycisnął z napędu dodatkowe piętnaście g przyspieszenia, które miał na wszelki wypadek w rezerwie. Teraz był pewien zwycięstwa i spieszyło mu się do łupów. Niefortunnie dla niego panika była kantem, starannie zresztą zaplanowanym, jako że wszystkie frachtowce po otrzymaniu sygnału w ciągu paru minut mogły wrócić do szyku. - Poprawka, ma'am. Pirat wejdzie w maksymalny zasięg naszych rakiet za dwanaście minut, a za czternaście znajdzie się w punkcie bez odwrotu. - Panie Killian - poleciła Honor sternikowi – proszę wziąć poprawkę kursu, byśmy nadal byli w stanie go przechwycić. Komandorze Wallace, proszę utrzymać cel bez użycia aktywnych sensorów. Obsługa obrony antyrakietowej w pełnej gotowości. Na mostku HMS Fearless rozległ się szmer przyciszonych rozmów, jak zwykle przed rozpoczęciem akcji, Honor zaś obserwowała zmniejszający się czerwony obszar na ekranie taktycznym. Kiedy zniknie, pirat nie będzie mógł uciec bez walki. A przy tej dysproporcji sił jej skutek mógł być tylko jeden. Była jednak zadowolona, że przed wyjściem z nadprzestrzeni umieściła Nimitza w module ratunkowym. Mimo przewidywanego wyniku starcia przypadkowe trafienia zawsze mogły się zdarzyć. Naturalnie o treecata mógłby zadbać MacGuiness, ale jakoś nigdy nie przyszło jej to do głowy. Nimitz był jej i troska o niego należała do niej, podobnie... - Rakieta! - głos Venizelosa przerwał jej rozmyślania. - Do kogo on strzela? - zdziwiła się Honor, obserwując pocisk na ekranie taktycznym. - Strzela przed dziób najszybszego - oświadczył Venizelos. - Ta rakieta powinna przelecieć jakieś sto tysięcy kilometrów przed dziobem Flagstada, ma'am. Honor uniosła brwi, nie kryjąc zdumienia - piraci zwykle nie bawili się w tak cywilizowane posunięcia jak strzał ostrzegawczy. - Joyce, masz od niego jakąś identyfikację? - spytała. - Mam, ale to nic użytecznego, ma'am - odparła Metzinger. - Twierdzi, że jest frachtowcem Locksley zarejestrowanym w systemie Zoraster, a my w wykazie nie mamy takiej jednostki. Moment... Właśnie nadał otwartym tekstem, żebyśmy wyłączyli napędy i przygotowali się do abordażu. Twierdzi, że należy do Logan's Freedom Fighters i że nic nam się nie stanie, jeśli będziemy współpracować. Venizelos prychnął pogardliwie. - Cwaniak. Wie, że kapitan normalnego frachtowca nie będzie wiedział, że ta formacja nie operuje w systemie Zoraster. - Prawdę mówiąc, mogła zacząć tu działać - odezwał się niespodziewanie Wallace. - Jeden z zastępców Logana prowadził ostatnio pertraktacje w sprawie sojuszu z Zoraster Freemen. Mogli się dogadać. - Żartuje pan, sir?! - Venizelos zmarszczył brwi. - Gdzie pan to słyszał? Wallace uśmiechnął się krzywo. - Czasami czytam biuletyny wywiadu - wyjaśnił. - Jak widać, przydaje się. Venizelos przyjrzał mu się podejrzliwie. - Chyba będę musiał wolniej je kartkować - powiedział powoli. - Natomiast abordaż frachtowców bardziej mi pasuje do pirata niż korsarza. - Zwłaszcza że ci konkretni korsarze mają sprawę z Marynarką Konfederacji, a nie z frachtowcami z Królestwa Manticore - dodała Honor. - Joyce, czy podał jakiś powód wysłania grup abordażowych? - Tak, ma'am. Mówi, że szukają nielegalnych transportów odłamkowych strzałek do pulserów. Coś takiego zamówił niedawno rząd Ellyny Valley. - Szlag! - mruknął z uczuciem Venizelos. - Właśnie - zgodziła się Honor. Strzałki stanowiące zawartość pocisków wystrzeliwanych przez pulsery były wystarczająco śmiercionośne w swej klasycznej postaci. Jeśli dodało się opcję odłamkową, wybuchały przed trafieniem w cel, zmieniając się w chmurę igiełek - jednym takim strzałem można było zabić kilka lub nawet kilkanaście osób. W pomieszczeniach zamkniętych lub w tłumie była to prawie broń masowego rażenia. Dlatego wszystkie cywilizowane państwa, w tym Ludowa Republika Haven i Gwiezdne Królestwo Manticore, już dawno zakazały ich używania. Konfederacja Silesiańska zresztą też, ale na jej obszarze przepis ten, podobnie jak większość innych, był martwy; nadal korzystano z tej amunicji z uwagi na jej skuteczność. - Powiedz mu proszę, że żaden z naszych statków nie ma takiego ładunku - poleciła Honor. - Aye, aye, ma'am. - Jeśli to przypadkiem prawda, nie dziwię im się -skomentował Venizelos. - Też bym nie chciał, żeby mnie czymś takim potraktowano. - Pytanie, czy gdyby je znaleźli, zniszczyliby je czy też ich użyli - zauważył DuMorne. - Zniszczyli, jeśli są tymi, za których się podają - odpowiedział mu Wallace. - Grupa Logana od początku swego istnienia deklarowała, że nie będzie stosować podobnej broni czy amunicji, i jak dotąd nikt nie mógł im zarzucić, że to czcza deklaracja. Skoro dogadali się z Freemenami, ta zasada musiała być jednym z podstawowych uzgodnień. - Jak więc w końcu ich oficjalnie traktujemy, ma'am? -spytał Venizelos. - Nie ruszamy, dopóki nie zagrażają naszym statkom, a potem możemy zrobić z nimi, co chcemy? - Ładnie to ująłeś - potwierdziła Honor. - Joyce? - Przeprasza, ale twierdzi, że musi sprawdzić, ma'am. I ponownie zapewnia, że nic nam się nie stanie, jeśli będziemy współpracować. - Jaki uprzejmy - bąknął Venizelos. - Co z nim robimy, skipper? Honor nie spuszczała z oka ekranu taktycznego fotela. Napastnik był już poza punktem bez powrotu i nadal najwyraźniej nie dotarło doń, że ma do czynienia nie tylko z bezbronnymi frachtowcami. W zasadzie mogła już zrobić z nim, co chciała... Mimo to jednak... - Komandorze Wallace, wie pan może przypadkiem, jak liczna i jak dobrze wyposażona jest Grupa Logana? -spytała. - Szczegółów nie znam, ma'am, ale na pewno lepiej niż przeciętni lokalni rebelianci - odpowiedział z namysłem zapytany. - Czyli stać ich na to, żeby dla zasady zmarnować rakietę? - Sądzę, że tak - przyznał z wahaniem. Honor kiwnęła głową. Napastnik zmarnował rakietę, chcąc zatrzymać konwój bez walki. Oznaczać to mogło tylko dwie rzeczy: albo był tym, za kogo się podawał, albo piratem, któremu bezczelności mógłby pozazdrościć niejeden polityk. Obciągnęła kurtkę mundurową, usiadła prosto, ale nim zdążyła się odezwać, Metzinger zameldowała: - Znów nas wywołuje, ma'am. - Doskonale. Koniec maskarady: przełącz go na mój ekran łączności, dobrze? - Aye, aye, ma'am. Na ekranie pojawiła się zmęczona twarz młodego mężczyzny o zapadniętych policzkach i płonących oczach fanatyka. - ...ostatni raz powtarzam! - oznajmił. - Jeśli nie wyłączycie napędów... I nagle zamilkł, wytrzeszczając oczy, gdy dotarło doń, że widzi na ekranie oficera w czarno- złotym uniformie Royal Manticoran Navy. Honor skorzystała z chwilowej ciszy: - Tu kapitan Honor Harrington, RMN, dowodząca HMS Fearless - powiedziała głośno i wyraźnie. - Nie zrozumiałam dokładnie, co mi grozi. I dała znak Venizelosowi. Napęd i ekran ciężkiego krążownika nagle rozbłysły, dochodząc do pełnej mocy, a młodzian na ekranie podskoczył, gdy jego jednostka została oświetlona przez szerokopasmowe sensory aktywne oraz lidary i radary artyleryjskie HMS Fearless. W tle słychać było rozmowę, która odbywała się na mostku napastnika. - Ja się przedstawiłam - ponagliła go Honor. – Teraz kolej na pana. Widać było, że młodzian odzyskał mowę i elementarną zdolność myślenia jedynie z największym trudem. - Nazywam się Iliescu - wykrztusił - i... no dobra, ma nas pani w garści. I co teraz? - Groził pan mojemu konwojowi - przypomniała mu Honor. - Słownie i czynnie, wystrzeliwując rakietę. Rozmówca otworzył usta, by zaprotestować, że był to tylko strzał ostrzegawczy, lecz zamknął je, gdy zdał sobie sprawę, że ona doskonale o tym wie. - A to oznacza, że mam prawo zmienić pana, pański okręt i załogę w chmurę atomów o dość wysokiej temperaturze - dodała Honor. - Zgodzi się pan ze mną? Iliescu odetchnął głęboko i powiedział: - Nie zgodzę się, bo używanie strzałek odłamkowych przeciwko ludziom jest nielegalne i niemoralne. A lokalni despoci i rządy totalitarne gotowe na wszystko, by utrzymać się przy władzy, lekceważą to. Co by pani zrobiła, gdyby użyto ich przeciwko pani rodakom? - Nie rozmawiamy o mnie - przypomniała mu spokojnie Honor. - Ma pan jakieś dowody, że ta amunicja była lub jest przewożona na statkach zarejestrowanych w Królestwie Manticore? - Nie wiemy, kto ją tu przywozi - przyznał. - Wiemy jedynie, że następna dostawa ma nastąpić wkrótce i że sprzedawca znajduje się w systemie Creswell. To mogło się zgadzać, jako że Creswell był systemem, z którego przyleciał konwój, i ostatnim, w którym dwa frachtowce wzięły jakieś ładunki. Tłumaczyło to, dlaczego Iliescu czekał w tym właśnie rejonie. - Co więc pan planuje? - spytała. - Zatrzymywać każdy nadlatujący z tego kierunku konwój, dopóki nie znajdzie pan tych strzałek? Iliescu wyprostował się odruchowo. - Jeśli zajdzie taka potrzeba, to tak - oświadczył. - Samodzielnie? - Mamy trzy inne okręty wypożyczone od Logan's Freedom Fighters i operujemy na zmianę. - Kto był negocjatorem w imieniu Logana? - spytała Honor. Pytanie całkowicie go zaskoczyło. - Co?! - Pytałam, kto w imieniu Logana wynegocjował sojusz z wami, czyli z Zoraster Freemen - powtórzyła cierpliwie Honor. Iliescu znów wytrzeszczył na nią oczy. - Jest... jest pani doskonale poinformowana - przyznał. - Nie jestem pewien, czy powinienem... - Jeżeli mnie pan nie przekona, nie mamy o czym dalej rozmawiać - przerwała mu Honor. - Z tego co wiem, jest pan wyjątkowo wygadanym i szybko myślącym piratem. Iliescu z trudem przełknął ślinę. - Bokusu. Simon Bokusu. Honor spojrzała na Wallace'a i zobaczyła, że tamten potwierdza ruchem głowy. - No dobrze - zdecydowała, przenosząc spojrzenie na ekran. - W tych warunkach dam panu szansę i puszczę wolno, ale od tej pory będzie pan trzymał się z dala od statków zarejestrowanych w Królestwie Manticore albo spotkają pana nieprzyjemności. Rozumiemy się? - Rozumiem. A co z tą amunicją? - Żaden ze statków w moim konwoju jej nie przewozi -zapewniła go Honor. - Ma pan moje słowo. Iliescu zawahał się, po czym kiwnął głową. - Dobrze, wierzę pani. Do zobaczenia, kapitan Harrington. Zniknął z ekranu, przerywając połączenie. - Odbój alarmu bojowego - poleciła Honor. - Joyce, przekaż proszę pozostałym jednostkom, żeby wróciły do szyku. - Aye, aye, ma'am. - I co ty na to, Andy? - spytała Venizelosa. - Cóż, interesujące. I obrzydliwe. Co za chore ścierwo używa strzałek odłamkowych?! - Słyszał pan, co powiedział, sir - odparła porucznik Metzinger. - Jedną bandę nawet konkretnie wymienił. - A my mamy tego nie widzieć - mruknął Venizelos. - Śliczna jest służba w Konfederacji, no nie? Skipper, mam zostawić pełną moc napędu? - Maskarada i tak się skończyła, a aktywne sensory są nam potrzebne, więc nie ma się co męczyć. Zostaw. I przy okazji sprawdź dokładnie przestrzeń między nami a planetą. - Aye, aye, ma'am. Honor ponownie skupiła uwagę na ekranie taktycznym, obserwując, jak frachtowce wracają do formacji. Nie robiły tego z wojskową precyzją, ale jak na cywilów szło im całkiem sprawnie. Był to skutek kilku zaledwie ćwiczeń wykonanych po drodze. Żałowała, że podobne nie są rutynową częścią kursów w akademii floty handlowej. Niespodziewanie rozległ się głos Venizelosa: - Mamy nowe źródło napędu, ma'am. Właśnie się uaktywniło, około trzech milionów kilometrów z lewej burty. - Identyfikacja? - spytała zwięźle Honor. - Andermański okręt wojenny, ma'am - zameldował, nie kryjąc napięcia Wallace. - Zgodnie z transponderem krążownik liniowy Imperialnej Marynarki Neue Bayern, klasa Mendelssohn, masa dziewięćset tysięcy ton, ma'am - dodał Venizelos. -Jest sam. - Komandorze Wallace, ma pan jakiś pomysł, co on tu robi? - spytała Honor. Ten pochylony nad klawiaturą w pierwszym momencie nie odpowiedział, a po chwili przyznał: - Nie bardzo, ma'am. Samotny, czekający z wyłączonym napędem okręt imperialny mógł być poszukiwanym rajderem, ale nie pasował do otrzymanych od wywiadu danych. Nie dość, że nie używał fałszywych sygnatur, to na dodatek był za duży. Ale z drugiej strony odczyty, na których oparto analizę, nie były zbyt dokładne, toteż jej wynik mógł okazać się błędny... - Jeśli eskortuje jakiś konwój, to chyba się zgubił, ma'am - odezwał się Venizelos. - A jeśli chodzi o kurs, co prawda nie wiemy, co robił, nim się tu zjawiliśmy, ale obecny pasuje doskonale do przelotu z Tyler's Star do systemu Schiller. Wygląda na to, że przez ostatnich kilka dni po prostu leciał balistycznie przez ten system... - Jak ktoś polujący na piratów... - dodał komandor DuMorne. Honor spojrzała na Wallace'a, dopuszczając jeszcze inny, bardziej osobisty powód, i uniosła pytająco brwi. Ten wzruszył ramionami. Co oznaczało, że oboje nie są niczego pewni: Neue Bayern bowiem z równym powodzeniem mógł ścigać tę samą co oni jednostkę, jak udzielać jej taktycznego czy logistycznego wsparcia. - Jeśli próbował podkraść się do blokady Iliescu, to właśnie dzięki nam zmarnował kilka dni - ocenił Venizelos. Honor zaś podjęła decyzję. Obojętne co tu robił imperialny krążownik liniowy, jego kapitan musiał wiedzieć o rajderze, a więc nic nie szkodziło poinformować go, że Królewska Marynarka także to wie i również na niego poluje. - Wywołaj go proszę, Joyce - poleciła. - I przełącz na mój ekran. - Aye, aye, ma'am - potwierdziła porucznik Metzinger i zajęła się klawiaturą. Odległość między obydwoma okrętami powodowała dwudziestosekundową zwłokę w samym przesłaniu sygnału w obie strony, do czego dodać należało czas potrzebny kapitanowi andermańskiego okrętu na podjęcie decyzji, czy w ogóle ma ochotę na rozmowę z oficerem Królewskiej Marynarki. Potrzebował na to czterech sekund. Po dwudziestu czterech sekundach na ekranie łącznościowym pojawił się mężczyzna o okrągłej twarzy z pełnymi wargami i o krótko przyciętych włosach. Nie wyglądał na specjalnie zadowolonego. - Tu kapitan Lanfeng Grubner dowodzący krążownikiem liniowym Imperialnej Marynarki Neue Bayern – oznajmił niechętnie z ciężkim niemieckim akcentem. - O co chodzi, Fearless? - Tu kapitan Harrington dowodząca HMS Fearless - odparła spokojnie Honor niezrażona ani niechęcią rozmówcy, ani trzykrotną przewagą ognia jego okrętu. - Zastanawiam się, czy nie złożyć panu krótkiej wizyty, by omówić temat interesujący nas oboje. Tym razem na odpowiedź musiała czekać już tylko dwadzieścia sekund. - A cóż to może być za temat? - spytał Grubner. - Wolałabym go nie omawiać nawet za pośrednictwem kierunkowej wiązki, a co dopiero otwartego kanału łączności. Jeśli zmniejszyłby pan nieco przyspieszenie, mogłabym dogonić pinasą pański okręt. - Niemożliwe. Wykonuję ważne zadanie w cesarskiej służbie i nie mam czasu na grzecznościowe pogawędki z oficerami obcych flot. - Nawet jeśli może chodzić o pańskie zadanie? Grubner uśmiechnął się, zaciskając usta w cienką linię, co było niezłym osiągnięciem, biorąc pod uwagę ich grubość. - Tego, czy może czy nie, akurat nigdy nie sprawdzimy, prawda? Miłego dnia, kapitan... I nagle urwał, unosząc brwi aż po nasadę nosa. - Harrington - powiedział z namysłem i zupełnie innym tonem. - Kapitan Honor Harrington. - Tak - potwierdziła. Tym razem minęło więcej niż dwadzieścia sekund, nim Grubner się odezwał: - A więc to pani jest bohaterką z placówki Basilisk? - Nie ujęłabym tego w ten sposób. - Honor poczuła, że się czerwieni; choć słyszała to określenie już parę razy, nadal czuła się nim zawstydzona. - Natomiast jestem tą, o której pan myśli. - Cóż... - Grubner pokiwał głową. - To zmienia postać rzeczy, i to diametralnie. Będę zaszczycony, jeśli zje pani ze mną, powiedzmy, kolację, bo na obiad moglibyśmy się spóźnić. Albo następny posiłek zgodnie z czasem pokładowym pani okrętu. Honor omal nie wytrzeszczyła na niego oczu, słysząc tę nagłą zmianę tonu i uprzejmość. - Dziękuję za propozycję, kapitanie Grubner, ale niechciałabym opóźniać wykonania przez pana misji bardziej, niż to jest konieczne - zdołała wykrztusić. Grubner machnął lekceważąco ręką. - Aż tak bardzo mi się nie spieszy, kapitan Harrington. Dowództwo Imperialnej Marynarki, wydając rozkazy, zawsze bierze pod uwagę niespodziewane problemy albo okazje i spowodowane przez nie zwłoki. - W takim razie z przyjemnością przyjmuję pańskie zaproszenie. - Honor spojrzała na chronometr. - Kolacja będzie odpowiednim posiłkiem. - Doskonale. - Grubner wyglądał na szczerze zadowolonego. - Mam wysłać po panią pinasę czy przyleci pani swoją? Moja prawie na pewno jest szybsza, a z pewnością wygodniejsza. Ostatnie zdanie wygłosił, nie kryjąc dumy. - Dziękuję, kapitanie Grubner. Doceniam pańską ofertę, ale przylecę swoją. Dzięki temu, gdy tylko nasze spotkanie dobiegnie końca, będzie pan mógł ruszać w dalszą drogę. - Jak pani sobie życzy, kapitan Harrington - zgodził się Grubner bez urazy. - W takim razie oczekuję pani, gdy będzie to pani odpowiadało. Do zobaczenia. Ekran pociemniał, a Honor odetchnęła z ulgą. I dopiero w tym momencie zorientowała się, że cała obsada mostka zgodnie się jej przygląda. - O co chodzi? - spytała uprzejmie. - Nikt z was nigdy nie był zaproszony na kolację? Pierwszy dar mowy odzyskał jak zwykle Andreas Venizelos. - To pewnie przez tę niemiecką wymowę, ale założyłbym się, że nie na to miał ochotę, póki nie dotarło do niego, z kim rozmawia, skipper. - Zdaje się, że ma pani nowego wielbiciela, ma'am - zawtórowała mu Metzinger. - Popularność to miła rzecz, nieprawdaż? Honor zgrzytnęła zębami. - Jeśli tak dalej pójdzie, zmienię nazwisko na Smith. W zasadzie powinnam się przechrzcie już z miesiąc temu. - Wtedy szlag by trafił darmową kolację, skipper - zganił ją DuMorne. - A andermańska kuchnia jest podobno całkiem dobra. A wina wyśmienite. - Będę to miała na uwadze - prychnęła Honor. - Joyce, bądź łaskawa uprzedzić, żeby przygotowano moją pinasę. - Oczywiście, ma'am. - Chyba nie ma pani zamiaru lecieć sama, ma'am? -spytał Wallace. W jego głosie było coś, co spowodowało, że Honor wewnętrznie się zjeżyła. Przez moment była pewna, że wie o czymś, o czym ona nie ma pojęcia, a co dotyczy albo całej Imperialnej Marynarki, albo Grubnera osobiście. A co spowodowało, że spodziewał się pułapki. A potem ją olśniło - Wallace nie tyle wiedział więcej, ile chciał się dowiedzieć więcej. Gdy spojrzała na niego, przestała mieć resztki wątpliwości, bo ta chęć dosłownie wyglądała mu z oczu. I trudno mu się było dziwić - dla oficera wywiadu okazja do obejrzenia z bliska imperialnego okrętu musiała stanowić nie lada gratkę. Mogło to być powodem takiego przyspieszenia awansu, że wolała nie myśleć o szczegółach. I wystarczyło tylko, by ją przekonał... Prawdę mówiąc, powinna go ze sobą zabrać. Grubner nie dał do zrozumienia, że zaprasza tylko ją, więc nawet jeśli zjawiłaby się z całą świtą, nie odmówiłby jej prawa wejścia na pokład. Ale zdawała sobie sprawę, że postępując tak, zawiodłaby jego zaufanie. Niewypowiedziane ale jednoznacznie zamierzone, co wynikało z propozycji. Zwłaszcza gdyby w skład tej świty wchodził oficer wywiadu. A z uwagi na stale pogarszającą się sytuację między Królestwem a Ludową Republiką nie wydało jej się dobrym pomysłem nadużywanie gościnności i zaufania oficera Imperium przez oficera tegoż Królestwa. Tym bardziej w obliczu świadectwa dobrej woli i zaproszenia na kolację. - Nie sądzę, by mi cokolwiek groziło na pokładzie okrętu Imperium, komandorze - odparła, celowo źle interpretując jego pytanie. - A poza tym wszyscy będziecie mieli pełne ręce roboty. Wallace zmarszczył brwi: - Jakiej roboty, ma'am? - Przy sprawdzaniu ładunków wszystkich statków konwoju. Chcę, byście się tym zajęli obaj z komandorem Venizelosem. Zbierzcie odpowiednie grupy przeszukujące i obejrzyjcie ładunki wszystkich statków. Andy, weź Scotty'ego do pomocy. Wybierze odpowiednich ludzi, a po służbie na terminalu Basilisk jest specjalistą od znajdowania kontrabandy. - Dobra, a czego mamy szukać? - zaciekawił się Venizelos. - Jak to czego? - tym razem zdziwiła się Honor. - Strzałek odłamkowych oczywiście. Dałam Iliescu słowo, że żaden z frachtowców ich nie przewozi, i mam zamiar dopilnować, by żaden ich nie miał na pokładzie, gdy znajdziemy się na orbicie parkingowej! Shadow zdążył wyjść z nadprzestrzeni i leciał już w głąb systemu Tyler's Star, nim trzech specjalistów technicznych zakończyło analizowanie danych. - Mówiąc najprościej, wszystkie węzły zostały równocześnie przeciążone - wyjaśnił Pampas, wskazując na holoprojekcji powiększony fragment instalacji. - Tu jest cała seria wywalonych połączeń w punktach przyłączeniowych wzdłuż głównych linii przesyłowych. - Ale same linie nie zostały przepalone? - upewniła się Sandler. - Nie. To wygląda na przepięcie w punktach krytycznych. - Tylko skąd to przepięcie? - zdziwił się Damana. - Ono nie powinno się zdarzyć, a przynajmniej nie od wewnątrz. - Są dwie teorie robocze na ten temat - wyjaśnił Pampas. - Obie niepewne, ale chwilowo to wszystko, co zdołaliśmy wymyślić. Nathan? - Możliwy winowajca jest tu - podjął Swofford, zmieniając ustawienie powiększonego fragmentu schematu, tak by pokazać dwa przewody biegnące obok siebie. - Przez około dziesięć centymetrów przewód kontrolny leci równolegle w pobliżu głównej linii przesyłowej. Jeśli zdołalibyśmy jakoś doprowadzić do przepływu między nimi odpowiednio silnego prądu, spowodowałoby to dokładnie taki skutek, jaki zastaliśmy. - Bez spalenia izolacji? - zdziwiła się Hauptman. - Bo nie została spalona, zgadza się? - Nie znaleźliśmy ani śladu osmalenia - przyznał Swofford. - I dlatego właśnie to wyjaśnienie jest niepewne. Drugie jest jeszcze bardziej wątpliwe: chodzi o zjawisko zwane tunelowaniem Jonqvila, w którym pola elektryczne zostają skręcone w ten sposób, że między linią przesyłową a przewodem kontrolnym powstaje tunelowanie kwantowe elektronów. - To wyjaśniałoby nienaruszoną izolację - dodał Pampas. - Problem w tym, że nie możemy w żaden sposób wpaść na to, jak skręcić pola tak, żeby nie uwidoczniło się to gdzieś w systemie zasilania. - A co z pomysłem Rafe'a? - spytał Damana. - Czyli z sabotażysta? - Możliwe - przyznał Pampas. - Ale jeszcze trudniejsze do wykonania, niż początkowo sądziliśmy. Żeby zwalić cały dziobowy pierścień równocześnie, sabotażysta musiałby dojść do systemu gdzieś między rozgałęzieniem przewodów kontrolnych do poszczególnych węzłów a głównym sterownikiem. Takich miejsc jest niewiele i wszystkie znajdują się albo w zasięgu wzroku załogi maszynowej, albo na otwartych odcinkach korytarzy, gdzie każdy mógłby go zobaczyć. Więc żeby móc to zrobić, musiałby albo jakoś odwrócić uwagę całej dyżurnej wachty maszynowej, albo znaleźć logiczne wyjaśnienie grzebania tam. - I musiałby to uczynić dwukrotnie - dodała Jackson - bo nie da się równocześnie załatwić dziobowego i rufowego pierścienia. - Zgadza się - potwierdził Pampas. - Musiałby też dokładnie wiedzieć, ile energii przesłać, żeby spowodować te uszkodzenia bez naruszenia izolacji i czegokolwiek innego. - I jeszcze zsynchronizować, nazwijmy to, dopalacze w obu miejscach, by zadziałały równocześnie, tak? - upewniła się Sandler. - Owszem. A potem wymontować je, bo nie znaleźliśmy żadnych - dodał Pampas. - Mając na głowie czyszczenie dziennika pokładowego i usuwanie innych śladów swej obecności na pokładzie - dodała Hauptman. - To akurat nie problem, bo najprawdopodobniej zabiłby wcześniej całą załogę - skontrował Damana. - No dobrze. Takie są możliwości zrobienia tego od wewnątrz - podsumowała Sandler. - A od zewnątrz? Pampas wzruszył ramionami i przyznał niechętnie: - Wtedy mamy lancę grawitacyjną Upiornej Hemphill. Teoretycznie, jeśli wzmocni się odpowiednio jej siłę, można doprowadzić do przeciążenia ekranu w sposób prowadzący do sprzężenia zwrotnego, które spowoduje takie szkody, jakie odkryliśmy. Tyle że nie znam teorii, o praktyce nie wspominając, która umożliwiałaby jakiemukolwiek okrętowi dysponowanie niezbędnym do tego zasobem mocy. - Zwłaszcza przesłanej z odległości miliona kilometrów - dodał Swofford. - Zwłaszcza - zgodził się Pampas. - Każda z osobna oznacza olbrzymi skok technologiczny, jeśli się je połączy... I potrząsnął wymownie głową. - No dobrze - odezwała się po chwili Sandler. – Jak rozumiem, możliwe wyjaśnienia zaczynają się od nader nieprawdopodobnych, a kończą na całkowicie niemożliwych, a nic więcej nie wymyślimy, póki nie zobaczymy tego wynalazku w akcji. Dobrze podsumowałam? - Powiedziałbym: doskonale - ocenił Pampas. - W takim razie, chłopcy i dziewczęta, bierzemy się do pracy - oznajmiła Sandler, zmieniając holoprojekcję na mapę systemu Tyler's Star. - Problem ze złapaniem piratów i innych takich na gorącym uczynku spowodowany jest głównie tym, że mają do dyspozycji za duży obszar przestrzeni. Zazwyczaj zasadzają się przy granicy przejścia w nadprzestrzeń, by dopaść ofiarę zaraz po wejściu w normalną przestrzeń, ale nasz pirat wydaje się preferować ataki w przestrzeni wewnątrzsystemowej. - Co nigdzie poza Konfederacją nie uszłoby mu płazem - dodała Jackson. - Święta prawda, bo wszędzie system wczesnego ostrzegania wykryłby go, gdyby próbował podkraść się za blisko zamieszkanych planet - zgodziła się Sandler. - Zobaczmy więc, czy nie da się wykorzystać przeciwko niemu tej pewności siebie. Nacisnęła klawisz i na holomapie pojawiła się nieco zakrzywiona zielona linia wychodząca z granicy przejścia w nadprzestrzeń i kończąca się na orbicie Hadriana, czwartej planety od słońca. - Oto kurs, którym powinna przybyć przynęta - wyjaśniła. - Jak widać z konfiguracji planet, jeśli rajder nie ustawi się przy samej granicy przejścia w nadprzestrzeń, nie będzie w stanie zaatakować, nie wchodząc w zasięg czyichś sensorów albo sił wewnątrzsystemowych. - A to niebieskie to co? - spytał Cardones, wskazując pulsujący punkt w pobliżu jednej z zewnętrznych planet. - Eksperymentalny projekt górniczo-hutniczy - wyjaśniła Sandler. - Wspólne przedsięwzięcie andermańsko-silesiańskie chronione przez Imperialną Marynarkę. Zazwyczaj stacjonuje tam jedynie niszczyciel i kilka kutrów rakietowych, ale to wystarcza, by piraci trzymali się z dala od peryferii systemu. - Nasz milusiński też? - spytała Hauptman. - Mamy taką nadzieję - poinformowała ją Sandler. - Bo nie zdołamy być równocześnie wewnątrz systemu i na jego peryferiach. - Nawet przestrzeń wewnątrzsystemowa to strasznie duży obszar jak dla jednego okrętu - zauważył Cardones. - Chyba że spodziewamy się pomocy. - Nie spodziewamy się - zapewniła go Sandler. - Ale też sprawa nie wygląda tak źle, jak mogłoby się wydawać. Wstukała serię poleceń na klawiaturze i holomapa zmieniła rozdzielczość - teraz nad stołem widać było powiększony jej fragment z zieloną linią kursu konwoju, która przed dotarciem na orbitę rozdzielała się na trzy cieńsze. - Jak widzicie, nasz konwój w tym miejscu częściowo przestaje istnieć - wyjaśniła. - Jeden frachtowiec ma bowiem dostarczyć ładunek do solarnej stacji badawczej, dwa na piątą planetę zwaną Quarre, a cztery pozostałe opuszczają system, kierując się do układu Brinkman. - A zawsze mi powtarzali, że konwoje są po to, by statki trzymały się w kupie - skomentował Rafę. - Dlaczego ten się rozdziela? - Bo nie ma innego wyjścia - wyjaśniła Sandler. - Trzy z czterech frachtowców lecących do Brinkman mają łatwo psujące się ładunki i nie mogą tracić czasu na lot w tę i z powrotem do stacji badawczej i na Quarre. - A eskorta pozostanie przy których? - spytał Damana. - Zakładając, że ten konwój będzie miał eskortę - dodała Hauptman. - Ma - zapewniła ją Sandler. - Ciężki krążownik HMS Iberiana. Założenie jest takie, że zapasy dla stacji badawczej nie powinny nikogo interesować, więc Iberiana ma osłaniać obie pozostałe grupy, lecąc kursem pośrednim między nimi, póki dwa frachtowce kierujące się na Quarre nie znajdą się na jej orbicie. Potem ma dogonić cztery pozostałe i razem z nimi opuścić system. - Nieźle skoordynowany plan - ocenił zaskoczony Cardones. Większość konwojów w Konfederacji organizowana była bowiem na poczekaniu, czyli gdy w systemie, w którym znajdowała się baza, zebrało się dość frachtowców lecących z grubsza w jednym kierunku, a w systemie przebywał jakiś okręt RMN nadający się na eskortę. Tworzono konwój i czym prędzej wysyłano go w drogę. - Czasami się udaje - Sandler wzruszyła wymownie ramionami. - Głównie wtedy, gdy frachtowce potrafią utrzymać jakiś rozkład jazdy. - Co będzie się działo później z tymi jednostkami, które pozostaną w systemie? - spytał Pampas. - Dorado i Nightingale zostaną kilka dni na orbicie Quarre, zbierając ładunki i dokonując napraw - odparła Sandler. - Potem mają dołączyć do następnego konwoju lecącego do systemu Walther. Harleąuin zaś po zaopatrzeniu stacji badawczej powinien wejść w skład silesiańskiego konwoju lecącego do systemu Telmach. - Dysponujemy zaskakująco dokładnymi informacjami o tutejszym rozkładzie lotów - zauważył Cardones. Sandler uśmiechnęła się ironicznie: - W końcu jesteśmy z wywiadu, jakbyś zapomniał. - Chodzi mi o szczegóły tego teoretycznego ataku - Rafę nie ustąpił. - Z wcześniejszych rozmów wywnioskowałem, że wszystko co wiemy, to że istnieje spora szansa, iż nasz pirat pokaże się w tym systemie, szukając dogodnej okazji. Damana poruszył się niespokojnie. Za to na twarzy Sandler nie drgnął ani jeden mięsień. - To wszystko, co wiedzieliśmy dzięki programowi komputerowemu - wyjaśniła cierpliwie. - Potem wzięliśmy się za rozkłady lotów, składy konwojów i inne dane i zdecydowaliśmy, że to jest najbardziej prawdopodobny cel. - Aha - mruknął Cardones. Miał świadomość, że nadal jest młody i niezorientowany w zasadach działania wszechświata. Ale nie był aż na tyle młody i naiwny, by nie zorientować się, kiedy słyszy bezczelne łgarstwa. - Wracając do tematu, istotne jest, że tylko Harlequin będzie w pewnym momencie zupełnie sam - podjęła najnormalniejszym w świecie tonem Sandler. - I dlatego obstawiam, że to on jest celem. - Zakładam, że nie będziemy go śledzić? - spytał Swofford. - To byłoby troszkę zbyt nachalne. - Byłoby - zgodziła się Sandler. - I dlatego nie będziemy. Kolejne polecenie wpisane na klawiaturze zmieniło obraz tak, że ukazywał teraz cały kurs frachtowca od momentu rozdzielenia się konwoju do osiągnięcia stacji badawczej. - Tak naprawdę jest tylko jeden kawałek, choć przyznaję, że długi, gdzie Harleąuin będzie poza zasięgiem sensorów tak stacji, jak i Iberiany. Jeśli Shadow zajmie pozycję tu, będziemy mieli w zasięgu ponad połowę tego odcinka. - Na wysokości trzech czwartych drogi pojawił się zielony punkt. - Przy pełnym maskowaniu i wyłączonym napędzie, ma się rozumieć. A resztę tego kawałka możemy obserwować stąd. Na holomapie pojawił się symbol, którego Cardones nie rozpoznał, bo nie był to symbol ani statku, ani bazy, ani planety czy księżyca. - Co to jest? - spytał w końcu. - To, poruczniku Cardones - oznajmiła z satysfakcją Sandler - jest kometa oficjalnie nazwana Baltron-January 2479, a potocznie Sun Skater Holiday Resort. - Jak proszę?! - zdumiał się Rafę. - Przecież powiedziałam - westchnęła Sandler. - W czasie gdy Shadow z resztą zespołu będzie czatował na wyznaczonej pozycji, my dwoje zrelaksujemy się w jednym z najbardziej nietypowych ośrodków wypoczynkowych w znanej galaktyce, Rafę. Na pokładzie hangarowym czekała warta trapowa wraz ze strażą honorową Marines oraz kapitan Grubner i jeszcze jeden oficer. Takie przyjęcie zaskoczyło Honor, ale lata treningu zrobiły swoje i wylądowała bezbłędnie za linią oznaczającą granicę pokładowej grawitacji. Nimitz z jeszcze większą wprawą, balansując ciałem, utrzymywał się cały czas na jej prawym ramieniu. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, kapitanie Grubner - wygłosiła standardową formułę, salutując, gdy umilkł świst trapowy. - Pozwolenia udzielam - odparł równie formalnie Grubner i odsalutował. - Witam na pokładzie, kapitan Harrington. - Dziękuję. - Honor podeszła do niego i dodała: - Jestem zaszczycona, kapitanie Grubner, i raz jeszcze dziękuję za zaproszenie. - Cała przyjemność po mojej stronie - Grubner wskazał na towarzyszącego mu oficera. - Mój zastępca, komandor Huang Trondheim. - Kapitan Harrington. - Trondheim wyciągnął ku niej dłoń na powitanie. Był młody, młodszy niż powinien być pierwszy oficer liniowy na krążowniku liniowym, co oznaczało, że albo był nader kompetentny, albo też pochodził z dobrej rodziny czy też dobrze politycznie ustosunkowanej. - Komandorze Trondheim, miło mi pana poznać - powiedziała, ujmując jego dłoń. - Dla mnie to zaszczyt, kapitan Harrington - dodał. Choć nie było tego słychać, wyczuła dziwne zainteresowanie, które starał się ukryć... - Kolację wkrótce podadzą. - Grubner wskazał szerokim gestem windy. - Proponuję, żebyśmy na razie udali się do mojej kabiny i przedyskutowali tę interesującą obie strony kwestię, o której pani wspomniała. Winda czekała na nich, toteż natychmiast wsiedli. Ruszyła, gdy Grubner nacisnął przycisk - najwyraźniej cel jazdy został wcześniej zaprogramowany. Jeździe towarzyszyła pogawędka na niezobowiązujące tematy, generalnie dotyczące dowodzenia okrętami w ogóle, a na obszarze Konfederacji w szczególności. Od czasu do czasu Grubner czy Trondheim dorzucali do rozmowy jakieś ciekawostki dotyczące okrętu. Wszystkie były naturalnie jawne i Honor znała je z zajęć w Akademii czy z danych wywiadu dotyczących rozwiązań technologicznych używanych przez Imperialną Marynarkę. Przy trzeciej takiej okazji korciło ją, by dodać coś do tego, co usłyszała, ale zapanowała nad sobą. Nie była tu po to, by się wymądrzać ani by reklamować osiągnięcia wywiadu Royal Manticoran Navy. W końcu dotarli na miejsce. Kwatera kapitańska okazała się mniejsza niż na okręcie RMN tej samej klasy, ale dzięki doskonale pomyślanemu rozkładowi pomieszczeń sprawiała wrażenie większej. Grubner zaprowadził ich do niskiego stolika, na którym Honor dostrzegła karafkę i trzy kieliszki. Wokół stały w półkolu fotele. - Proszę usiąść. Wina, kapitan Harrington? - Dziękuję - odparła, siadając i przyglądając się obiciu fotela. Wyglądało na dość delikatne, więc umieściła Nimitza na kolanach. Zdecydowała, że do wrażeń gospodarza z wizyty lepiej nie dołączać dziur po pazurach w tapicerce. - Chciałbym przeprosić za początkową opryskliwość - zagaił Grubner, gdy obaj mężczyźni także usiedli, a Trondheim zajął się karafką. - Ale tak jak powiedziałem, zlecono mi pilne zadanie, którego wykonanie, przyznaję, zaczyna się przeciągać. Nie bardzo byłem w nastroju do pogawędki z dowódcą eskorty konwoju z Królestwa Manticore. - Rozumiem - Honor przyjęła od Trondheima kielich głęboko rubinowego wina. - Zmieniłem zdanie, słysząc, z kim rozmawiam - dodał Grubner. - Przyznam, że w Imperium z wielkim zainteresowaniem śledziliśmy wydarzenia w systemie Basilisk. Komandor Trondheim napisał dwa artykuły na ten temat. Jeden dotyczący strategii i taktyki Ludowej Marynarki w aspekcie polityki Ludowej Republiki Haven, drugi - pani metod w świetle strategii Królestwa. Zgadza się, komandorze? - Tak, sir - Trondheim uśmiechnął się prawie zawstydzony. - Teraz pracuję nad trzecim. - Jestem pod wrażeniem - przyznała Honor, rozumiejąc teraz to nietypowe zainteresowanie swoją osobą. - I czuję się zaszczycona, że poświęcił pan tyle czasu i wysiłku moim poczynaniom. Chciałabym przeczytać pańskie artykuły, jeśli nie są tajne. - Teraz ja czuję się zaszczycony, ma'am. - Trondheim omal się nie zarumienił. - Dam pani to, co dotąd napisałem, nim nas pani opuści, i równocześnie ostrzegam, że mam zamiar napisać jeszcze przynajmniej jeden tekst o tym starciu. - Więc proszę się mieć na baczności, bo każda odpowiedź na zadane przez niego pytanie może zostać wykorzystana przeciwko pani - dodał Grubner z uśmiechem. Szybko jednak spoważniał i dodał: - A teraz słuchamy, kapitan Harrington. Honor upiła łyk wina i przeżyła kolejne zaskoczenie, podano bowiem gatunek pochodzący z Gryphona - jeden z jej ulubionych. To nie miał prawa być przypadek. Gospodarze w subtelny sposób dawali jej do zrozumienia, że wiedzą p niej znacznie więcej niż ona o nich. A to wymagało delikatnej zmiany taktyki. Zdecydowała się zagrać w otwarte karty. - Mamy powody, by sądzić, że imperialny okręt atakuje nasze frachtowce na obszarze Konfederacji, kapitanie Grubner - powiedziała, celowo nie używając zwrotu „okręt Imperialnej Marynarki". Stwierdzenie to i tak powinno wywołać zaprzeczenie lub oburzenie. Brak jakiejkolwiek reakcji, i to ze strony obu oficerów, mówił sam za siebie. - Doprawdy? - spytał spokojnie Grubner. - A co doprowadziło was do tego wniosku? - Odczyty sygnatury energetycznej napastnika zarejestrowane w czasie dwóch ataków jednoznacznie wskazują na okręt zbudowany w stoczniach Imperium. - Ale potwierdzenia wizualnego ani konkretnej identyfikacji nie macie? - spytał Grubner. - Nie. Natomiast nasz wywiad i analitycy są pewni, że pomyłka nie wchodzi w grę. - Rozumiem. A jaki według pani mógłby być powód, dla którego Imperium atakowałoby frachtowce Królestwa? - Teorie są dwie. Pierwsza, że jest to działanie prywatne, być może wywołane chęcią zemsty, z którym Imperialna Marynarka jako taka nie ma nic wspólnego. - I teoria ta zakłada, że cała załoga uległa zbiorowemu szaleństwu? - spytał z niedowierzaniem Trondheim. - Nie musiała; wystarczy, że - jak pan to nazwał -„szaleństwo" objęło kapitana i kilku starszych stopniem oficerów. Sądzę, że załogi Imperialnej Marynarki, podobnie jak załogi RMN, wykonują rozkazy oficerów, którym ufają, nawet jeśli te rozkazy wydają się nie mieć sensu. - Wspomniała pani o dwóch teoriach - podjął Grubner. - Jaka jest druga? - Że jest to działanie celowe i zaakceptowane przez dowództwo. Operacja ściśle tajna, ale jak najbardziej usankcjonowana - oznajmiła rzeczowo Honor. - Znacznie prostsze i logiczniejsze wyjaśnienie - ocenił rzeczowo Trondheim. - W tym wypadku wystarczyłoby, żeby zwariował tylko jeden człowiek. Cesarz. - To akurat nie musi mieć z nim nic wspólnego - odparła Honor, uznając, że odrobina dyplomacji nie zaszkodzi przy tej porcji szczerości. - Wystarczyłoby, by świeżo nominowany premier lub admirał dowodzący sektorem uznał, że nie zaszkodzi sprawdzić, jak na podobne zagrożenie zareaguje Gwiezdne Królestwo Manticore. - W naszym rządzie czy dowództwie nie nastąpiły żadne zmiany - poinformował ją Trondheim - a żaden dowódca sektora nie odważyłby się na taką samowolę. - Oczywiście - zgodziła się Honor z kamienną miną. - Wspomniałam o tym jedynie... - Po to by wybadać naszą reakcję - dokończył spokojnie Grubner. - Kapitan Harrington, dotąd mówiła pani o teoriach, w które wierzą inni. Co pani sądzi? - Sądzę, że albo ktoś znalazł sposób, by podrobić sygnaturę waszego okrętu, albo też w jakiś sposób wszedł w jego posiadanie bez waszej zgody. A teraz robi, co może, by nas ze sobą skłócić. Twarz Grubnera jakby stężała, choć głos pozostał spokojny. - Doprawdy? - Doprawdy. Co więcej, to, że żaden z was nie zareagował gniewem czy niedowierzaniem na moje wcześniejsze oskarżenia, dowodzi, że wiecie o wszystkim, i to znacznie więcej niż ja. Grubner spojrzał na Trondheima i uniósł brwi. - Powiedziałem panu, że jest inteligentna i szybka, sir - przypomniał pierwszy oficer. - Ano powiedziałeś - zgodził się Grubner i przeniósł wzrok na Honor. - Doskonale, kapitan Harrington: zagrała pani w otwarte karty, wobec tego zrobię to samo. Zaginął jeden z naszych okrętów, lekki krążownik Alant. Moim zadaniem jest odszukanie go. - W jakich okolicznościach zaginął? - spytała, marszcząc brwi. - Kilka miesięcy temu w czasie rutynowego patrolu antypirackiego - wyjaśnił Grubner. - Pierwotnie założono, że został zniszczony bądź na skutek wypadku, bądź niespodziewanego ataku, ale potem zaczęły docierać do nas informacje o piracie, który z pozoru był okrętem silesiańskim, ale przy dokładniejszej analizie danych odkrywało się sygnaturę naszej jednostki. Przeprowadziliśmy analizę porównawczą i wyszło na to, że Alant musiał zmienić właściciela. - A skąd dotarły do was te informacje? - spytała Honor. Grubner upił łyk wina i uśmiechnął się. - Z różnych dziwnych miejsc... jak choćby wywiad Królewskiej Marynarki. Mamy naprawdę dobre źródła w Królestwie. - W takim razie od początku wiedzieliście, jakie jest moje zadanie? - spytała Honor. - Wiedzieliśmy, jaka jest oficjalna wersja RMN - poprawił ją Grubner. - Ale tak jak część waszych ludzi podeszła ostrożnie i nieufnie do tych rewelacji, tak część naszych potraktowała sceptycznie waszą wersję oficjalną. Mogła to być przecież opracowana przez was kampania dezinformacyjna, której celem było doprowadzenie do konfrontacji z nami. Kiedy rozmawiałem z panią, przyszło mi do głowy, że osobiste spotkanie może pomóc w wyjaśnieniu choćby części tych wątpliwości. Honor przyjrzała się uważnie obu oficerom, ale twarz żadnego z nich niczego nie zdradzała. - I pomogło? - spytała. - Do pewnego stopnia. Naturalnie na moją opinię wpływ może mieć fakt, iż podobnie jak pani nie wierzę, by Królestwo było na tyle lekkomyślne, aby prowokować wzrost napięcia w naszych stosunkach, wiedząc, że zbliża się, i to wielkimi krokami, wojna z Ludową Republiką. Natomiast niezależnie od tego jestem teraz przekonany, że nawet jeśli się mylę, pani osobiście nie ma nic wspólnego z tym planem. A w najgorszym razie jest pani nieświadomym uczestnikiem. Co więcej, jestem także przekonany, że chce pani wyjaśnić tę sprawę niezależnie od tego, jaka okaże się prawda. - A jaka może się okazać pańskim zdaniem? - W najgorszym dla pani przypadku może wyjść na jaw, że jednak jest to wasza tajna operacja. Ujawnienie tego faktu byłoby więc wysoce niedogodne tak dla waszego rządu, jak i Admiralicji. Czy jest pani gotowa mimo to zaryzykować i doprowadzić sprawę do końca? Honor spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała krótko: - Tak. - To dobrze - Grubner pokazał nagle w uśmiechu zęby. - Bo mimo oficjalnych zaprzeczeń komandora Trondheima może także się okazać, że nikt nie zdobył Alanta, a jedynie jego oficerowie się zbuntowali i zaczęli bawić w piratów. W takim wypadku nam będzie wstyd. Sądzę jednak, że w naszym wspólnym interesie leży odszukanie i wyeliminowanie go tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Honor poczuła przyspieszone bicie serca. - Zgadzam się z panem, kapitanie Grubner - powiedziała ostrożnie. - Czy dobrze rozumiem, że proponuje pan...? Zawahała się, nie do końca wiedząc, czy w ogóle powinna zadać to pytanie. Choć Gwiezdne Królestwo i Imperium Andermańskie znajdowały się w stanie pokoju, ich stosunki były raczej chłodne i wspólna operacja militarna, nawet lokalna, mogła wywołać ciężkie pretensje ze strony tak dyplomatów, jak i dowództwa obu stron. A pytanie mogło też zostać uznane za obelgę pod adresem imperialnego systemu dowodzenia... - Współpracę? - dokończył Grubner. - Tak, dokładnie to właśnie proponuję. Honor próbowała nie pokazać po sobie niczego, ale sądząc z miny Grubnera, nie udało jej się to. - Wygląda pani na zaskoczoną - ocenił, uśmiechając się lekko. - Bo jestem. I nie dlatego, że nie chcę współpracować, po prostu... dziwi mnie, że pan jest skłonny aż tak mi zaufać. - Nie jestem pewien, czy odważyłbym się, gdyby chodziło o kogokolwiek innego - przyznał gospodarz. - Mam swoje wątpliwości dotyczące Królestwa Manticore, ale ten brak zaufania wywołany jest podejrzeniami, jakie też motywy kierują polityką Królestwa wobec Konfederacji. Bo Konfederacja to potencjalne źródło bogactwa dla tego, kto zdobędzie ten obszar, a w grę wchodzą tylko dwie możliwości: Imperium lub Królestwo. Sądzę, że zgodzi się pani ze mną, iż miłość do pieniędzy błyskawicznie wypacza najszlachetniejsze nawet motywy. - To prawda - zgodziła się Honor. - Natomiast nie jestem pewna, czy zgodziłabym się z pańskim uprzejmym założeniem, że na mnie ten czynnik nie działa. - Możliwe, że żaden człowiek nie jest tak do końca nań uodporniony - przyznał Trondheim. - Ale w pani wypadku mamy przynajmniej dowody, że bogactwo znajduje się bardzo daleko na liście priorytetów. Honor marszczyła brwi. - Jakie dowody? - Choćby fakt, że na placówce Basilisk nie ugięła się pani przed żądaniami Hauptmana - wyjaśnił Grubner. -Dla mnie jest to zachowanie oficera, który przedkłada obowiązki i to, co uważa za najlepsze dla interesu służby, nad korzyści finansowe. I uważam, że to uzasadnia obdarzenie zaufaniem takiego oficera. Przynajmniej jeśli chodzi o zadanie, o którym rozmawiamy. - Dziękuję, kapitanie Grubner - powiedziała cicho Honor, zastanawiając się równocześnie nad przekorą losu, bo gdy stanęła Hauptmanowi do oczu, była pewna, że nic dobrego dla niej z tego nie wyniknie. - Jaki ma pan pomysł? Grubner uśmiechnął się i usiadł wygodniej. - To nie tak, kapitan Harrington - upomniał ją, unosząc kielich. - Inicjatywa spotkania wyszła od pani. Nie sądzę, by zjawiła się tu pani bez jakiegoś planu. W takim razie pani ma głos. - Aha, no dobrze... Honor miała raczej zarysy planu, bo przybyła na Neue Bayern nie po to, by coś zaproponować, lecz by wymienić informacje. Nie spodziewała się takiego rozwoju wydarzeń. Musiała uporządkować myśli i improwizować. - Jak dotąd pirat, bo umówmy się, że tak go będziemy określać, koncentrował się na frachtowcach z Królestwa Manticore. Dlatego też sensowne jest założenie, że będzie tak postępował w najbliższej przyszłości. A to oznacza, że mój okręt powinien być dla niego przynętą. - Sensowne - zgodził się Grubner. - A sposób, w jaki udaje frachtowiec, powinien w tym wybitnie pomóc. - Problem w tym, że Konfederacja jest naprawdę duża - wtrącił Trondheim. - I w każdym momencie przemierza ją sporo waszych konwojów. Jak pani chce przyciągnąć jego uwagę? - Najlepiej byłoby znaleźć konwój, który z jego punktu widzenia jest szczególnie atrakcyjny. Mam pewien pomysł, jak to zrobić, ale ma pan rację, komandorze, że może to zająć trochę czasu. Którego nie będziecie w stanie spożytkować tak skutecznie, jak uczynilibyście to, działając samodzielnie. Grubner machnął ręką. - Przez trzy tygodnie dryfowaliśmy w tym systemie i póki pani się nie zjawiła, nic się tu nie wydarzyło. Śmiem twierdzić, że śledzenie konwoju nie może przynieść gorszego rezultatu. - Choć mam nadzieję, że nie chodzi pani o śledzenie w dosłownym sensie - ostrzegł Trondheim - bo wątpię, byśmy byli w stanie zmniejszyć sygnaturę napędu i moc ekranu do tego stopnia, by uchodzić za zarejestrowany w Królestwie frachtowiec. - A przynajmniej nie na tyle długo, by wziąć go w dwa ognie w sposób uniemożliwiający ucieczkę - potwierdził Grubner. - Co pani proponuje, kapitan Harrington? - Zgadzam się, że lecenie śladem konwoju nie zadziała, i mam inny plan, ale będzie on wymagał od panów pewnej finezji i sporo manewrowania. Grubner uśmiechnął się szeroko. - Pozwoli pani, że udzielę na przyszłość pewnej rady: proszę nigdy nie prowokować podobnym wyzwaniem imperialnego oficera, jeśli nie mówi pani poważnie. – Po czym odstawił kielich i pochylił się zaciekawiony: - Co więc pani konkretnie wymyśliła? Venizelos i Wallace czekali na Honor na pokładzie hangarowym. - Witamy na pokładzie, ma'am. - Andy nie był w stanie całkowicie ukryć ulgi, że widzi ją całą i zdrową, choć próbował. - Kolacja była dobra? - Doskonała - zapewniła go radośnie, przyglądając się kątem oka Wallace'owi, który nadal miał jej za złe, że go zostawiła. - Choć mam takie wrażenie, że postarali się specjalnie, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie na gościu spoza Imperium. - A jak spotkanie, ma'am? - spytał nieco napiętym głosem Wallace. - Owocne, ale o tym porozmawiamy w mojej kabinie. A jak wasze poszukiwania? - Bezproduktywne - odparł Venizelos zwięźle. Droga do kwatery kapitańskiej upłynęła w kompletnej ciszy. Dopiero gdy usiedli, a Honor podrapała Nimitza za uszami, oznajmiła: - Po pierwsze musimy dokonać pewnych prezentacji. Kompletnych tym razem. - Ma'am - ton Wallace'a był jednoznacznie potępiający. Równocześnie też przypominał, że admirał Trent nakazał jej utrzymać w całkowitej tajemnicy fakt, iż Wallace jest oficerem wywiadu. Honor doskonale o tym pamiętała, ale w zaistniałej sytuacji nie miała wyjścia. - Chodzi pani o powiązania komandora Wallace'a z wywiadem floty? - spytał najspokojniej w świecie Venizelos. - Niech pan tak na mnie nie patrzy, komandorze: skipper nic mi o tym nie wspomniała. Nie musiała. - Pięknie! - warknął Wallace. - Kto jeszcze wie? Andy wzruszył ramionami. - Nie rozmawiałem o tym z nikim, ale tu służą raczej inteligentni ludzie. Część z nich na pewno się domyśliła. - Naturalnie. - Wallace nie krył ironii i niedowierzania. - Skoro kwestię „kompletnej prezentacji" mamy już za sobą, ma'am... Honor krótko, acz dokładnie streściła im rozmowę z Grubnerem i Trondheimem. - Interesujące - ocenił Venizelos, gdy skończyła. - Jak rozumiem, uważa pani, że mówili poważnie. - Nic nie wskazywało na to, by tak nie było. Nie wspominając już o drobiazgu, że nie mogę jakoś znaleźć powodu, dla którego mieliby mnie okłamać. - Jeśli nie jest to usankcjonowana próba, faktycznie nie ma takiego powodu - przyznał kwaśno Wallace. - Jeśli natomiast jest, to po prostu obili sobie i Imperialnej Marynarce tyłek blachą, zaprzeczając wszystkiemu i proponując współpracę. - Możliwe, tylko wątpię, by kapitan krążownika liniowego miał dostęp do takich informacji - zauważyła Honor. - Mógł znać jedynie wersję oficjalną... - zaczął Wallace i urwał. - Jasne: gdyby znał tylko wersję oficjalną, nie potrzebowałby dupochronu. - Zwłaszcza w postaci propozycji współpracy z przypadkowo spotkanym królewskim oficerem - dodała Honor. - Dlatego też sądzę, że możemy przyjąć, iż dotrzyma słowa. - Przynajmniej tak długo, jak będzie sądził, że skorzysta na tej współpracy - skomentował Venizelos. - Co daje nam dodatkową motywację, by załatwić sprawę najszybciej, jak to możliwe - podsumowała Honor. - A to oznacza znalezienie odpowiedniej przynęty. Słucham propozycji, komandorze Wallace. Widać było, że go zaskoczyła. - Chce pani powiedzieć, że to ja mam znaleźć tę przynętę? - spytał ostrożnie. - To pan jest oficerem wywiadu, prawda? - przypomniał mu Venizelos. - Co najbardziej interesowało fałszywą jednostkę Imperialnej Marynarki? - Pojęcia nie mam. Zauważono ją tylko dwa razy! - Ale w obu wypadkach przy splądrowanych frachtowcach - zauważyła Honor. - Może w takim razie zaczęlibyśmy od tego, co one przewoziły. Wallace na moment zacisnął usta, po czym oświadczył: - Nie wiem. Honor i Venizelos spojrzeli po sobie. - No proszę, a już mi się wydawało, że wszystkim nam zależy, żeby go złapać - zdziwił się Andy. Wallace poczerwieniał i zaczął się tłumaczyć: - Należałem do grupy ustalającej tożsamość napastnika. Frachtowcami i ich ładunkami zajmował się inny zespół. - I co? Nie rozmawialiście ze sobą? - spytał uprzejmie Venizelos, nawet nie próbując ukryć całkowitego braku wiary. - Nasze raporty były natychmiast utajniane. Sądzę, że ich także. To oznacza, że bez zgody szefa stacji nikt nie miał do nich dostępu. A niczego nieoficjalnego nie słyszałem. - Panie komandorze, albo ma mnie pan za idiotę, albo to, że wywiad floty w ogóle jest zdolny do wyciągania jakichkolwiek wniosków, graniczy z cudem - prychnął Venizelos. Nim nieźle poirytowany Wallace zdążył się odezwać, zrobiła to Honor: - No dobrze. Przyjmijmy, że ten teoretyczny system działa w praktyce. Gdzie jest najbliższa stacja naszego wywiadu, panie Wallace? W systemie Posnan? - Została zamknięta. Najbliższa znajduje się w układzie Silesia. Honor spojrzała na Venizelosa: - Zdołamy tam wyskoczyć, będąc w Tyler's Star? - I utrzymać przewidziany rozkład jazdy? W żaden sposób, ma'am. Następny konwój powinien zacząć się zbierać, nim ten dotrze do systemu. Daje to nam zaledwie ze dwa do trzech dni luzu, a potem mamy go eskortować do systemów Walther i Telmach. Czyli w przeciwną stronę. Honor pokiwała głową, jako że potwierdzało to jej własne obliczenia. - A gdzie jest najbliższa baza za systemem Telmach? -spytała. - W tej chwili Telmach powinien spełnić nasze oczekiwania - powiedział niespodziewanie Wallace. - Nie wiedziałem, że mamy tam bazę - zdziwił się Venizelos. - Bo nie mamy. Za to powinien tam stacjonować Prouisioner - wyjaśnił niechętnie Wallace. Honor i Venizelos ponownie spojrzeli po sobie, tym razem zgodnie unosząc brwi. HMS Prouisioner był bowiem skrzyżowaniem ruchomego warsztatu i magazynu wyposażonego we wszystko, co może okazać się potrzebne okrętom Royal Manticoran Navy wysłanym na długie patrole. - Sądziłam, że stacjonuje w systemie Gregor, w pobliżu terminalu - odezwała się Honor. - Bo stacjonował - wyjaśnił Wallace. - Jego przebazowanie to eksperyment mający na celu sprawdzenie, czy nasze okręty będą w stanie dłużej operować na obszarze Konfederacji bez konieczności powrotu do domu po części zapasowe i zaopatrzenie. Pozwoliłoby to znacznie skuteczniej chronić nasze konwoje. - Brzmi sensownie - przyznał Venizelos. - I mówi pan, komandorze, że na jego pokładzie znajduje się stacja wywiadu? - Nie tyle stacja, ile biuro, ale jego dowódca ma stosowną rangę i powinien otrzymywać regularnie także raporty. - Powinien czy otrzymuje? - zaciekawił się Venizelos. - Otrzymuje - poprawił się Wallace, spoglądając na niego średnio życzliwie. - Jeżeli możemy wstrzymać się z analizą do chwili przybycia tam, będziemy wiedzieli, co przewoziły zaatakowane statki. - W takim razie musimy poczekać - zdecydowała Honor i wybrała kod mostka na klawiaturze interkomu. Na ekranie pojawiła się twarz DuMorne. - Ma'am? - Czy Neue Bayern jest jeszcze w zasięgu wiązki kierunkowej? DuMorne sprawdził coś, znikając na moment z pola widzenia. - Jeszcze jest, ma'am. Ale na granicy. - Doskonale. Powiedz Joyce, żeby nawiązała z nim kontakt, a ja nagram wiadomość. - Aye, aye, ma'am. Honor zakończyła połączenie i dodała: - A gdy wprowadzimy stosowne zmiany w rozkładzie lotów, chciałabym poznać szczegóły przeprowadzonej przez was kontroli. - Jesteśmy na pozycji - zameldował sternik. - Przełączyć napęd na pogotowie! - polecił Dominick. - Uaktywnić systemy maskowania elektronicznego! - Aye, aye, sir! Obsada mostka przystąpiła do wykonywania znajomych już rozkazów, a siedzący z boku w pobliżu stanowiska oficera taktycznego Charles pozwolił sobie na lekki, pełen samozadowolenia uśmiech. Dominick był już gotów, zupełnie niczym złapany na solidną wędkę z porządnym haczykiem pstrąg. A to oznaczało, że cała Ludowa Republika dała się złapać. Teraz pozostało tylko z wyczuciem ściągnąć wędkę, na końcu której pływała nieświadoma niczego ofiara, i uważać, by Dominick nie przeszarżował, na co miał wielką ochotę. Nie przewidywał trudności, gdyż całkowicie kontrolował komodora, upojonego perspektywą sukcesu i korzyści majątkowych zwiększających się z każdym przejętym frachtowcem. Dominick był już tak ułożony, że poszedłby prosto do piekła, gdyby on, Charles, tego zażądał. A co najlepsze, byłby święcie przekonany, że realizuje własny pomysł. Nie żeby Charles miał zamiar wyczyniać podobne brewerie. Wręcz przeciwnie - chciał, by Vanguard pozostał naprawdę bezpiecznym okrętem znajdującym się w bezpiecznym miejscu. Raz dlatego, iż na jego pokładzie przebywał on sam, a dwa, gdyby okręt znalazł się w niebezpieczeństwie, prawda zbyt szybko wyszłaby na jaw, a wówczas jego własne życie nie byłoby wiele warte. I tu właśnie tkwił problem zwany kapitan Vaccares, do którego jakoś nie potrafił dobrać klucza, a więc który nadal znajdował się poza kontrolą. A Vaccares był gotów na przejażdżkę do piekła, by sprawdzić nową broń w ogniu walki. Coś trzeba było z tym zrobić, i to równocześnie delikatnie i skutecznie, bo inaczej całe jego kunsztowne manewrowanie z kilku ostatnich miesięcy pójdzie na marne i... - Charles? Dalsze rozmyślania przerwał mu głos Dominicka. - Słucham, panie komandorze? - Jeśli konwój przybędzie zgodnie z planem, to do przylotu Harleąuina mamy jeszcze cztery dni. Szkoda marnować czas, toteż wymyśliłem dodatkowe ćwiczenia dla załogi. - Doskonały pomysł - zgodził się Charles. - A co to ma wspólnego ze mną? - Chcę, żebyś nadzorował ćwiczenia obsługi w symulowanym starciu z okrętem Królewskiej Marynarki. Tylko ty możesz określić jakość symulacji w stosunku do rzeczywistości. - Zrobię, co będę mógł - obiecał uprzejmie Charles, mimo że jego żołądek zmienił się w lodowatą kulę. Równocześnie zaś życzył w duchu Vaccaresowi nagłej a bolesnej śmierci, bo to pod jego wpływem Dominick stał się bojowy. Sytuacja nie była jeszcze tragiczna, gdyż jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, okręt eskorty będzie zbyt daleko, gdy zaatakują Harleąuina, by móc interweniować. A jeśli sytuacja się zmieni, powinien być w stanie wyprowadzić Vanguarda w bezpieczne miejsce, nim zrobi się za gorąco. A nadzorowanie ćwiczeń obsługi wynalazku powinno być doskonałą okazją do poczynienia przygotowań stosownych do takiego strategicznego odwrotu. - Kiedy zaczniemy? - spytał. - Natychmiast! - Dominick uśmiechnął się groźnie. -Daj mi znać, kiedy będziesz na miejscu, a ogłoszę alarm bojowy. - Oczywiście - zgodził się Charles, wstając. Decydując się na udział w tej operacji, miał pełną świadomość, że nadejdzie moment, w którym jego domek z kart się rozsypie. I dlatego właśnie jego prywatny jacht znajdował się na pokładzie hangarowym, o czym wszyscy wiedzieli. W systemie komputerowym znajdował się zaś wirus umożliwiający mu start i odlot w każdym momencie, o czym nikt nie wiedział. Dlatego też wynegocjował z Harrisem połowę zapłaty z góry. Jeśli nawet drugiej połowy nigdy nie zobaczy, i tak w ogólnym rozrachunku nieźle na tym zarobi. Miło byłoby, gdyby Vanguard przebywał w systemie, w którym Charles miał jakieś kontakty, gdy nadejdzie pora, by zniknąć, jako że jacht nie był zdolny do lotów w nadprzestrzeni. Ale nawet jeśli stanie się inaczej, i tak zdoła to zrobić, nim zaczną go porządnie szukać. Miał w tym wprawę. Przechodząc przez mostek, spojrzał na główny ekran wizualny i zauważył odległy ogon komety. Uśmiechnął się - dawniej na Ziemi ludzie wierzyli, że kometa to zwiastun nieszczęścia. Co naturalnie było przesądem pozbawionym jakichkolwiek podstaw. Miał nadzieję. Na ekranie wizualnym widać było łagodnie zakrzywiony ogon Baltron-Januarego 2479. Rafę Cardones przypomniał sobie, że kiedyś ludzie uważali komety za zwiastuny nieszczęścia. Co naturalnie było przesądem pozbawionym jakichkolwiek podstaw. Miał nadzieję. - Proszę o uwagę - z głośników dobiegł głos pilota i ze dwa tuziny doskonale ubranych pasażerów obecnych w salonie umilkło. - Zaraz będzie to widoczne na głównym ekranie, ale już w tej chwili przez lewoburtowe okna widać główny budynek Sun Skater Resort. Nikt nie rzucił się do okien - ludzie z taką kasą, jaką dysponowali obecni, nigdy się nie spieszyli. Ale stopniowo jakby od niechcenia, wszyscy i tak zdryfowali na lewą stronę, nadal oczywiście gawędząc i popijając rozmaite trunki. Cardones zerknął w lewo, ciekaw, czy Sandler bawiła się obserwacjami współpasażerów równie dobrze jak on. Jeżeli tak było, to nie okazywała tego. Nie okazywała niczego poza doskonałym znudzeniem typowym dla kogoś nieprzyzwoicie bogatego. Które to znudzenie idealnie wręcz pasowało do reakcji większości obecnych. Podobnie jak reszta jej zachowań. Musiał uczciwie przyznać, że była w tym nieporównanie lepsza niż on. I patrząc na obecnych w salonie, kolejny raz żałował, że nie wybrała kogoś innego. Problem polegał na tym, że z logicznego punktu widzenia miała rację. Nie wspominając już o tym, że jako dowódca miała też i prawo. Prawdopodobieństwo zaatakowania Harleąuina przy świadkach było bowiem niewielkie, co sam musiał przyznać. Nawet jeśli świadkami byłaby taka jak ta banda dyletantów. Shadow znajdował się więc tam, gdzie prawdopodobieństwo ataku było znacznie większe. Ponieważ na wszelki wypadek obaj piloci powinni być obecni, a pozostała trójka obsługiwała rozmaite sensory i całą resztę aparatury do zbierania danych, do czego miała stosowne przygotowanie, jedynymi, których obecność na pokładzie nie wydawała się konieczna, byli Sandler i on sam. I dlatego właśnie wybór Sandler był logiczny. Ona i Cardones mieli spędzić kilka dni w głównej atrakcji turystycznej w okolicy. A konkretnie w jednym z czterech domków dla nowożeńców. Co prawda Sandler spokojnie, acz zdecydowanie wyjaśniła, że żadne typowe dla nowożeńców zajęcia w ich przypadku nie wchodzą w grę, domek wynajęła zaś tylko dlatego, że znajdował się najdalej od głównego budynku, ale Cardones i tak czuł się nieswojo. Zwłaszcza że pozostali, a szczególnie Damana i Pampas, nie zamierzali rezygnować z tak wspaniałej a niespodziewanej okazji do przycinków. Na moment zapomniał o tym, gdy na ekranie ukazał się obraz ośrodka, który mógł wreszcie obejrzeć w miarę dokładnie. Na pomysł wpadł ktoś z Ligi Solarnej, kto zauważył, że kometa dryfuje ku Tyler's Star, i dostrzegł, jaką daje to okazję do zarobienia na czymś, na co nikt dotąd nie wpadł. W ciągu kilku miesięcy zbudowano cały kompleks, wkopując go częściowo w mające pięć kilometrów średnicy jądro komety. Jak długo kometa była tylko zmarzniętą skałą pokrytą lodem i dryfującą poza orbitą Hadriana, pomysł wydawał się marnowaniem pieniędzy. Natomiast teraz, gdy kometa znalazła się bliżej i widoczne stały się skutki działania wiatru słonecznego, inwestycja zaczęła się błyskawicznie zwracać, a potem inwestor zaczął zarabiać. Lokalizację wybrano starannie, tak by ośrodek znalazł się już w otulinie ogona komety złożonego z delikatnie roztapiającego się lodu. Było to miejsce, gdzie nie znalazł się wcześniej nikt w znanej galaktyce, i to właśnie gwarantowało zainteresowanie bogatych i znanych. Dodatkową atrakcją zaś był efemeryczny charakter tegoż miejsca - kiedy kometa okrąży słońce systemu i straci wspaniały ogon, resort zostanie opuszczony i nikogo już nie zainteresuje. - Gdy do potencjalnych klientów dotarło, że okazja do uczestnictwa w modnej ekstrawagancji ma konkretne ramy czasowe, ceny nagle skoczyły w górę, a chętnych znalazło się i tak więcej niż miejsc. - Popatrz w lewo od głównego budynku - powiedziała cicho Sandler. - Widzisz to coś z czerwonym dachem? - Widzę, kochanie - potwierdził uprzejmie Rafę, znajdując złośliwą satysfakcję w używaniu tego zwrotu wobec oficera dowodzącego. Zwłaszcza że robił to na jej rozkaz. Domek numer 3 dla nowożeńców znajdował się sto metrów od głównego kompleksu, a dostać się doń można było jedynie tunelem, którego połowa biegła poniżej poziomu gruntu. Domek też był częściowo wkopany w zamarzniętą skałę w celu zwiększenia stabilności. I jak cała reszta kompleksu wyposażony we własne generatory grawitacyjne oraz usytuowany tak, by być w zasięgu ogona komety. Dzięki temu widok z okna był dziwny i zaskakująco pociągający, co Cardones odkrył, ledwie wepchnął do salonu wózek bagażowy i wyjrzał na zewnątrz. Przypominało to poziomą śnieżycę, tyle że migotliwą i bezgłośną, bo bez śladów wiatru obecnego na każdej planecie. Przeszedł do salonu i przystanął zauroczony widokiem z okna wychodzącego na tył, czyli na budynek główny i dalej na ogon komety w pełnej okazałości. Drobiny lodu ciągnęły się bowiem przez miliony kilometrów, tworząc naprawdę wspaniały obraz na tle rozgwieżdżonej przestrzeni. - Ładny widok, prawda? - spytała Sandler. Cardones podskoczył - nie słyszał, jak podeszła. - Rzeczywiście - przyznał dziwnie stłumionym głosem. - Teraz rozumiem, dlaczego ludzie tyle płacą, by móc go zobaczyć. - Zgadza się - przytaknęła równie miękko, po czym dodała już normalniejszym głosem: - Ale nam Korona nie płaci za podziwianie krajobrazów, więc bierzmy się do roboty. Czar prysnął. - Ano. - Cardones odwrócił się w stronę wyładowanego walizami wózka. - Mam nadzieję, że zdołali postawić sondę na pozycji, gdy łapaliśmy prom z Hadriana. - Dowiemy się, gdy uruchomimy zdalne sterowanie. Najlepiej będzie konsolę ustawić przy tym oknie. I od tego zaczniemy. Nim Cardones wybrał dwie walizki i zaniósł je w wyznaczone miejsce, Sandler zdążyła przemeblować pokój, zsuwając dwa stoły przed kanapą stojącą przodem do okna. Rafę otworzył pierwsze walizki i z warstw amortyzujących odwinął pulpit kontrolny wraz z pękiem przewodów. Ustawienie, połączenie i zgranie wszystkiego zajęło im prawie dwie godziny. Potem już w ciągu kilkunastu sekund uzyskali potwierdzenie, że Shadow faktycznie ustawił sondę w wyznaczonym miejscu. - Dziwne, że ogon nie zakłóca odczytów - skomentował Cardones, przyglądając się głównemu ekranowi konsoli. - Ogon to tylko kryształy lodu i rozrzedzony gaz - odparła, dostrajając coś, Sandler. - Wygląda na gęsty, ale w rzeczywistości nie bardzo może zakłócić odczyt. Za to stanowi dobre maskowanie wizualne sondy. - Ale przecież część z tych kryształów jest zjonizowana, a wiatr słoneczny sieje po okolicy masę protonów i elektronów. Sądziłem, że będzie to, miało wpływ na bardziej czułe sensory. Sandler wzruszyła ramionami. - To dobrze ekranowane instrumenty. - Dla wywiadu jedynie to co najlepsze - uśmiechnął się Cardones. - Coś w tym rodzaju - przeciągnęła się Sandler. - Jeśli Harleąuin przybędzie zgodnie z planem, pojawi się w zasięgu naszych sensorów najwcześniej za sześć godzin, najpóźniej za dwa dni. Proponuję zamówić jakiś obiad i przespać się, póki mamy spokój. Zjedli obiad i przespali się ponad pięć godzin. Osobno. Cardones na wygodnym dwuosobowym łożu, a Sandler na znacznie mniej wygodnym tapczanie. Przy takim rozkładzie miejsc uparła się Sandler, toteż Rafę czuł się tylko trochę winny. Uparł się jednak, że pierwszy obejmie dyżur. Dwie godziny później sonda zwiadowcza wykryła pierwszy obiekt. Był to samotny frachtowiec, sądząc po sygnale jego transpondera - Harleąuin. Sygnatura napędu i innych emisji pasowała do statku zbudowanego w stoczniach Gwiezdnego Królestwa Manticore. Zmieścił się w przedziale czasowym podanym przez Sandler, co w przypadku frachtowca było prawdziwym ewenementem. Albo Sandler niezwykle szczęśliwie zgadła, albo kapitan Harleąuina był wyjątkowo upierdliwym pedantem. Cardones, nadal pełen podziwu dla tego cudu punktualności, zajął się przeszukiwaniem okolicy. Co prawda nie powinien znaleźć żadnego innego źródła napędu, gdyż reszta konwoju była daleko poza zasięgiem sensorów sondy, Shadow w pełnym maskowaniu nie powinien zaś być dla nich widoczny, ale byli tu na wypadek zajścia nieprawdopodobnego, toteż należało zachować czujność i podejrzliwość. I prawie natychmiast dostrzegł drugą, znacznie silniejszą sygnaturę napędu. Zbyt silną, by należała do frachtowca albo wewnątrzsystemowego patrolowca. Zbliżała się kursem przechwytującym do Harleąuina z przyspieszeniem czterystu g. - Kapitan Sandler! Sandler przeniosła się do sypialni, gdy objął dyżur, więc musiał krzyknąć, by ją obudzić. I dopiero wtedy przypomniał sobie, by włączyć analizę komputerową źródła napędu. Jeśli okaże się, że to eskorta, wyjdzie na durnia. - Co mamy? - spytała Sandler, wpadając do salonu. - Harleąuina i niezidentyfikowany... - Cardones urwał, gdyż na ekranie pojawił się wynik analizy. - I krążownik liniowy Ludowej Marynarki używający silesiańskiego kodu identyfikacyjnego. - Niekoniecznie - zaprzeczyła Sandler, ale było to odruchowe. - To po prostu mógł być szczęśliwy traf. Krążownik zaczął wytracać prędkość, by przechwycić dryfującą ofiarę. - Nieprawdopodobne, w takie zbiegi okoliczności nie da się po prostu uwierzyć - sprzeciwił się Rafę i nagle ostatni element układanki znalazł się na miejscu. - Mają to samo źródło informacji co wy. To nie żaden program komputerowy, tylko agent. Oni wiedzieli, co przewozi Harlequin, a wy wiedzieliście, że oni wiedzą. - Rafę... - Czyli podwójny agent albo ktoś, kogo wykorzystujecie, podrzucając mu informacje. W tym konkretnym wypadku chodziło o to, by móc zobaczyć tę superbroń w działaniu. Ciekawe, o co w innych... - Wystarczy, poruczniku - głos Sandler pozostał miękki, ale pojawiły się w nim stalowe nutki. - Ta operacja jest ściśle tajna i w ogóle nie powinieneś mieć o niej pojęcia. Cardones ugryzł się w język, bo już miał na końcu języka komentarz, że albo on jest za inteligentny do wywiadu, skoro się domyślił, albo ten, kto zaplanował tę operację, poszedł na łatwiznę i założył, że będzie miał do czynienia z durniami. Zamiast tego spytał: - A załoga Harleąuina? Stanowi część przynęty? - Już opuścili transportowiec. I to pinasą na wszelki wypadek. Ale nawet gdyby tego nie zrobili, i tak wykonalibyśmy plan w ten sposób. Jedyną naprawdę ważną rzeczą jest zrozumienie zasad działania tej broni i wymyślenie obrony przed nią. Żeby to zrobić, musieliśmy uzyskać dane z jej użycia. Ażeby móc je uzyskać, musieliśmy narazić ich na ryzyko. To zresztą tak na marginesie jest zgodne z generalną zasadą operowania regularnych jednostek każdej floty. Przystępując do jakiegokolwiek starcia, wie się, że poniesie się straty. Można i należy próbować je zminimalizować, ale wiadomo, że nie da się ich zupełnie uniknąć. Najprostszym przykładem jest rola okrętów osłony: niszczyciele i krążowniki mają osłaniać okręty liniowe i wszyscy z ich załogami na czele wiedzą, że część z nich zostanie zniszczona, by to skutecznie zrobić. Cardones odwrócił wzrok, nie mając argumentów. Załoga transportowca należała do RMN i też znała ryzyko. Może nie do końca, ale wystarczająco... Spojrzał na ekrany konsoli, szukając odpowiedzi, i nie znalazł jej naturalnie, za to dostrzegł coś, co było w tej chwili znacznie ważniejsze. Z krążownika wystartowało tuzin promów, czego się oboje spodziewali. Lecz tylko osiem z nich skierowało się ku dryfującemu Harleąuinowi. Pozostałe cztery leciały prosto ku komecie. - Lepiej, żeby pan miał rację, kapitanie - ostrzegł Dominick rozmówcę widocznego na ekranie. - Wiemy, że Harleąuin zdołał nadać, że jest atakowany, i mamy niewiele czasu, nim zjawią się tu jednostki floty systemowej. - Mam rację - odparł pewnie Vaccares, jakby zupełnie go nie obchodziło, że łupy z frachtowca zmniejszą się o jedną trzecią. - To bez dwóch zdań był sygnał żądający identyfikacji od transpondera. I na pewno pochodził z okolic komety. Dominick skrzywił się, ale nie miał wyboru. Zgodnie z jednym z podstawowych założeń misji nikt, kto widział użycie nowej broni, nie mógł o tym opowiadać. Mogło to ulec zmianie dopiero, gdy Charles uzna, że są gotowi do walki z okrętami wroga. - Zgadzam się z kapitanem Vaccaresem - odezwał się Charles. - Może to oznaczać, że na powierzchni komety lub w jej sąsiedztwie znajduje się ukryty zestaw sensorów, a jeśli tak, to trzeba go zniszczyć, nim zdąży przesłać dane temu, kto go umieścił. Dominick skrzywił się jeszcze bardziej. Osobiście nic go nie obchodziło, czy Królewska Marynarka obejrzy sobie jego nową zabawkę w akcji wcześniej czy później. Uczciwy strach dobrze by zrobił tym nadętym dupkom. Dla niego ważne było, że przez spostrzegawczość Vaccaresa cztery promy zamiast ładować zdobycz, będą marnowały czas na lot do komety. Rozkazy były jednakże w tej kwestii jednoznaczne. - Dobra - warknął. - Niech się rozejrzę. Jest pan pewien, że nie chce nadzorować poszukiwań, kapitanie? - Nie, sir - zdecydowanie odparł Vaccares. - Jeśli za ogonem tej komety kryje się okręt Królewskiej Marynarki, wolę być tu, gdy się pokaże. - Cholera, rzeczywiście tu lecą! - oceniła Sandler. - Musieli zauważyć sondę. - To co robimy? - spytał Rafę, któremu luksusowy i przestronny domek zaczął nagle przypominać ciasną klatkę. Podobnie zresztą jak okruch skały, na którym się znajdował, a który nie dawał możliwości ukrycia się ani ucieczki. - Najpierw musimy pozbyć się sondy. - Sandler podeszła do walizeczki, której dotąd nie otwierała. - Może uznają, że była automatyczna. - Mocno w to wątpię. Rafę z zaciekawieniem obserwował, jak Sandler kładzie walizeczkę na kolanach i otwiera ją. Wewnątrz była miniatura pulpitu sternika, a w wieku wielofunkcyjny ekran. - Zobaczymy - mruknęła Sandler i przestawiła dwa przełączniki. Urządzenie ożyło i rozświetliło się różnobarwnymi kontrolkami. Większość z nich szybko zmieniła barwę z czerwonej na żółtą, a potem na zieloną, gdy zakończyła autodiagnostykę. - Widziałeś kiedyś coś takiego? - Nie - przyznał Rafę. - To pilot do sondy. - Można tak powiedzieć. Najlepszy model modułu zdalnego sterowania dostępny w Królestwie Manticore. Naturalnie nie na wolnym rynku. - Jasne. Na specjalne zamówienie wywiadu. Sandler potwierdziła ruchem głowy. - Na pokładzie Shadow mamy kilka takich przez cały czas. Tak na wszelki wypadek. Najlepsze jest to, że nie trzeba ich do niczego podpinać. Wystarczy owinąć elastyczny fragment odbiornika wokół przewodów między sterem a stanowiskiem sternika i gotowe. - Poręczne - przyznał Cardones, przyglądając się urządzeniu z nowym zainteresowaniem. - Działa także, gdy ktoś próbuje w tym czasie używać stanowiska sternika? - Aż tak poręczny nie jest. Sygnał jest za słaby, by zagłuszyć polecenie ze stanowiska sternika. Przynajmniej w tym modelu. Może któryś z następnych będzie dysponował wystarczającym źródłem energii. Wtedy sternik będzie bezradny. - A wówczas wystarczy przemycić odbiornik i zamontować go na najnowszym okręcie liniowym Ludowej Marynarki, i mamy zdalnie sterowaną zabawkę. - Opracuj źródło energii i wymyśl, jak całość zainstalować tam, gdzie mówisz, a będziesz mógł wybrać się na emeryturę i do śmierci nie martwić się o pieniądze - uśmiechnęła się Sandler, a gdy ostatnia kontrolka zmieniła wreszcie barwę na zieloną, dodała: - Trzymaj kciuki! Uruchomiła silniczki manewrowe i na ekranie wyświetliła się rosnąca ciągle prędkość. Cardones spojrzał przez okno, próbując coś zobaczyć, jako że zasłona ogona komety nie była aż tak gęsta, by to uniemożliwić. I po chwili dostrzegł ciemną kulę oddalającą się gwałtownie, po czym skręcającą ostro w lewo... i nagle ogon komety został rozcięty płaszczyzną czerni, gdy sonda włączyła napęd główny i pojawił się ekran. I pognała niczym piekielny nietoperz prosto w słońce. Z czterech nadlatujących jednostek dwie natychmiast zmieniły kurs, goniąc za nią. - Co zrobisz, jeśli zbliżą się na tyle, by złapać ją promieniem ściągającym? - spytał. - Nie złapią - mruknęła, nie przerywając pilotażu. -Wcześniej ją zniszczą. A teraz przestań się obijać i bierz się do roboty! Oderwała się na moment od konsoli, wyjęła coś z kieszeni i rzuciła mu na kolana. - Wyjmij wszystkie chipy z danymi i ustaw je z nagraniami obok wieży - poleciła. - Już się robi. - Cardones wstał i obejrzał, co dostał. Był to nóż laserowy. - A potem - dodała Sandler. - Zacznij ciąć wszystko na kawałki. Rafę zamarł w pół kroku. - Jak to wszystko?! - Kolejno i dokładnie. Wiem, że to warte miliony, ale dwa promy nadal tu zmierzają. Nie sądzę, żeby ich załogi zadowoliły się zajrzeniem przez okna. Zrobią dokładną rewizję całego ośrodka i lepiej byłoby dla nas, żebyśmy nie mieli niczego, czego nie ma zazwyczaj para młoda w podróży poślubnej. - Jasne - mruknął Cardones i rozejrzał się uważnie. -A w jaki sposób pozbędziemy się tego, co potniemy? - Zobaczysz - obiecała, wracając do pilotowania sondy. - Bierz się do roboty. Prawo Królestwa wymagało, by uaktywniony nóż laserowy wydawał przeraźliwy wizg ostrzegający o istnieniu nie zawsze widocznego ostrza. Ten ledwie cicho buczał. Cardones zaczął od wyjęcia wszystkich chipów z nagraniami danych. Były już oklejone i opisane - w teorii zawierały muzykę i holodramy. Włożył je do pudełka i ustawił między stojącymi przy sprzęcie odtwarzającym prawdziwymi nagraniami rozrywkowymi. A potem zabrał się do niszczenia sprzętu. Sandler niespodziewanie wyprostowała się. - No, to sonda jest już historią - zauważyła ponuro. - Jak ci idzie? - Tak sobie - przyznał i spojrzał przez okno. Promy nadal były zbyt daleko, by można je było dostrzec gołym okiem, ale było to złudne poczucie bezpieczeństwa, o czym dobrze wiedział. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz tego tak po prostu wyrzucić do śmieci. - Każdy normalny paranoik zacznie szukać właśnie tam - poinformowała go, podchodząc do oznaczonej pomarańczowym symbolem szafki zawierającej skafandry próżniowe na wypadek utraty przez domek szczelności. -Łap! Cardones złapał skafander próżniowy i potrząsnął głową. - Na zewnątrz też nie bardzo jest gdzie wyrzucić — ostrzegł, wyłączając nóż i zaczynając wkładać skafander. - Poza tym jeśli rozetniemy okno, włączymy alarm. - Nie włączymy, jeśli zrobimy to ostrożnie. Poza tym nikt nie będzie rozcinał okna. Ubierz się, to ci coś pokażę. Ponieważ skafandry były z typu ratunkowych, miały tak zwaną uniwersalną wielkość, czyli występowały ledwie w paru rozmiarach. Dlatego były obszerniejsze i pasowały gorzej od normalnych, robionych na miarę, będących na wyposażeniu wszystkich okrętów Royal Manticoran Navy. Poza tym niczym się od nich nie różniły, jako że sprzęt ratunkowy w całej zasiedlonej przez ludzi galaktyce starano się projektować według tych samych standardów. Cardones włożył skafander i zahermetyzował go w dziewięćdziesiąt sekund. - Gotowe - oznajmił, gdy kontrolka szczelności błysnęła zielenią. - Doskonale - z głośniczków hełmu dobiegł głos Sandler, która zdążyła już podejść do ściany i zdjąć osłonę z czujnika ciśnieniowego przy użyciu śrubokrętu. - Chodź tutaj. Rafę wykonał polecenie. - Widzisz ten otworek? - spytała, pokazując czubkiem śrubokrętu. - Zatkaj go palcem i nie przestawaj. - No dobrze. - Cardones zrobił, co kazała. - I co to da? - Czujnik dalej rejestruje normalne ciśnienie i skład atmosfery z powietrza, które zostało wewnątrz - wyjaśniła, podchodząc do kanapy i biorąc nóż. - W ten sposób ani nie włączy alarmu, ani wentylatorów wtłaczających dodatkowe powietrze. - Zmyślny otworek. Skąd wiesz takie rzeczy? Nie jesteś technikiem czy inżynierem, tylko dowódcą zespołu. - Nie da się dowodzić zespołem technicznym, nie będąc technikiem. - Sandler podeszła do ściany, a raczej do narożnika, w którym stała okazała roślinka w doniczce ustawionej na ozdobnym, kutym stojaku, i odsunęła ją. Dopiero w tym momencie zorientowała się, że roślina jest sztuczna, tak dobrze była podrobiona. Przyklęknęła i przyłączyła nóż do złączenia wykładziny ze ścianą. - No to jedziemy! - oznajmiła i uaktywniła ostrze. Ledwie pociągnęła nożem, Cardones zaobserwował zmianę w otaczającym go powietrzu i odruchowo spojrzał w okno, sprawdzając, czy ktoś nie zauważy smugi zamarzającego powietrza. Nikt tego naturalnie nie dostrzegł, bo lodowe kryształki ogona komety skutecznie maskowały niewielki wyciek. - Chyba działa - ocenił. - Dzięki za informację - mruknęła, kończąc drugie cięcie pod kątem prostym. Następnie złapała wykładzinę i odciągnęła ją od kąta, ukazując z metr kwadratowy podłogi. - Teraz najgorsze - uprzedziła. - Dlaczego? - Bo muszę wyciąć dziurę w podłodze, nie uszkadzając generatora grawitacyjnego. Nie sądzisz, że zdziwiliby się, gdyby któryś zbliżył się do tego kąta i nagle znalazł się pod sufitem? - Fakt - przyznał Rafę. Sandler zrobiła z grubsza kolisty otwór w podłodze, tnąc nieco pod kątem, by powstało coś na kształt korka o pochyłych brzegach, dzięki czemu wycięty element nie mógł wpaść do środka. Potem uniosła to, co wycięła, i zajrzała w otwór. Cardones ze swego miejsca widział tylko kawałek rury i pęk jakichś przewodów. - I co, wyszło? - spytał. - Ciasno, ale powinno wystarczyć. Muszę tylko trochę pogłębić dziurę, ale już w samej skale. I wzięła się do roboty. Towarzyszyła temu chmura pary, gdy lód stopił się pod wpływem ostrza i ciepła wlatującego przez wycięty otwór. - Żeby nam się tylko czas nie skończył - bąknął Cardones. - Nie powinien - odparła, rozciągając się na podłodze, by sięgnąć głębiej. - Wylądują przy głównym budynku i od niego zaczną. Wyglądaj co jakiś czas. Przestajemy rozmawiać. Ustawiłam nadajniki skafandrów na jak najmniejszy możliwy zasięg, ale teraz mogą nas już usłyszeć, jeśli przypadkiem trafią na częstotliwość. Rafę odruchowo kiwnął głową i wbił wzrok w okno. Minuty mijały powoli, powietrze z domku uszło całkowicie, a z dziury unosiła się biała mgiełka. W końcu Sandler wstała, uniosła w jego kierunku kciuk i podeszła do stołu ze sprzętem. Moment później obok głównego budynku kompleksu wypoczynkowego wylądowały dwa promy towarowe. Rafę pomachał energicznie ręką i gdy Sandler spojrzała na niego, wskazał na okno. Spojrzała, kiwnęła głową i zabrała się do prac destrukcyjnych. Przez następnych parę minut Cardones z podziwem obserwował, jak sprawnie tnie wart grube miliony sprzęt na kawałki i wrzuca je w dziurę w podłodze. Od czasu do czasu spoglądał w okno, a poza tym nie mógł nic robić. Tylko myśleć. Promy, jak należało się spodziewać, nie miały żadnych oznaczeń, ale należały do standardowego modelu będącego na wyposażeniu większości okrętów Ludowej Marynarki. Maksymalnie mogły zabrać trzydziestu ludzi lub piętnastu w zbrojach, ale wątpił, by na pokładzie każdego było więcej niż dziesięć osób łącznie z załogą. W końcu leciały złupić frachtowiec, a nie zdobywać przyczółek. Jak dotąd przetrząsali główny budynek i pozostało mieć nadzieję, że zajmie im to dość czasu, by Sandler skończyła. A szło jej naprawdę szybko - operowała nożem z wprawą wskazującą na spore doświadczenie w niszczeniu sprzętu. Zupełnie jakby to już wielokrotnie robiła. Uśmiechnął się na myśl o własnej naiwności - oczywiście że robiła, wszystko na to wskazywało. A wywiad miał dość pieniędzy, by bez mrugnięcia okiem godzić się na zamianę paru milionów na metalowo- plastikową sałatkę. Sprzęt można było zastąpić szybko. Wykwalifikowanych ludzi nie. Sandler wrzuciła do dziury resztki ostatniego urządzenia, wyłączyła nóż i umieściła starannie na miejscu wycięty element podłogi. Cięcie w ścianie uzupełniła taśmą wyjętą z kieszeni skafandra i przeznaczoną do napraw tegoż, po czym przykleiła wykładzinę dwustronną taśmą do podłogi i udeptała. Na koniec odstawiła sztuczną roślinkę na miejsce, maskując skutecznie taśmę wystającą nieco ponad wykładzinę. Obejrzała efekty swej działalności, kiwnęła głową z zadowoleniem i podeszła do Cardonesa cały czas palcem blokującego czujnik. Gestem poleciła mu, by się odsunął, i sama zatkała palcem otworek, ale nie tak szczelnie. Obserwujący ją Rafę uznał, że w tym też musiała mieć spore doświadczenie, gdyż zmieniając nacisk, potrafiła doprowadzić do przywrócenia normalnego ciśnienia i składu powietrza, ale bez wywołania alarmu. Nie mając nic lepszego do roboty, obejrzał kąt. Przy dokładnej rewizji musiano by odkryć manipulację, ale ci, którzy przybyli na kometę, szukali sprzętu elektronicznego, a nie drobiazgów, więc nie mieli powodu, by sprawdzać pod wykładziną. A sprzęt Sandler wyeliminowała naprawdę skutecznie - nawet ślad po nim nie został. Widząc, że warunki w pokoju wróciły do normy, rozhermetyzował i zdjął hełm. I zamarł. Sandler także zdjęła hełm i rozpięła skafander, nim zdołał wykrztusić: - Walizki! Spojrzała nań, nie rozumiejąc, a po sekundzie zaklęła. Trzy puste walizki i walizeczka musiały wzbudzić podejrzenia każdego, nawet przeprowadzającego pobieżną rewizję. A nie mieli już czasu, by zrobić z nimi to samo co z ich zawartością. Cardones rozejrzał się gorączkowo i widząc otulinę, w którą dla amortyzacji owinięto sprzęt, doznał olśnienia. - Mam pomysł! - oznajmił, ściągając skafander. - Odłóż je na miejsce i pomóż mi! Podał jej skafander i hełm i zaczął się miotać po salonie, kuchni i sypialni. Zajęło im to łącznie cztery minuty. Minutę później drzwi zewnętrzne otworzyły się bez uprzedzenia i do środka weszła zdenerwowana kobieta w szaroczerwonym służbowym stroju Sun Skuter Resort oraz dwóch mężczyzn w niezasilanych skafandrach bojowych i w pełnym uzbrojeniu. - Przepraszam państwa za najście - powiedziała nieco jedynie drżącym głosem i urwała, bo idący za nią nie zatrzymali się, lecz wepchnęli ją głębiej i zatrzasnęli drzwi. - Ci... panowie chcieliby przeszukać pomieszczenia - dodała, pocąc się obficie. - Co?! - Cardones pozwolił sobie na autentyczne zdenerwowanie, bo było to znacznie łatwiejsze od udawania oburzenia. - jak to przeszukać?! Jakim prawem? Mógł się nie wysilać, bo jeden już wlazł do sypialni, a drugi buszował po kuchni. - Bardzo państwa przepraszam - tłumaczyła tymczasem pracownica resortu. - Wylądowali parę minut temu bez uprzedzenia i... - Co to jest? - przerwał jej ten, który wyszedł z kuchni, głuchym, gdyż zniekształconym nieco przez zewnętrzny głośnik hełmu głosem. - Co jest co? - spytał szybciutko Cardones. - To! - pytający minął kobietę i ruszył na Cardonesa, który natychmiast zaczął się cofać. Mężczyzna stanął na środku pokoju i wskazał gestem walizki porozstawiane po meblach. - To? - zdziwił się nieco drżącym głosem Rafę. - Walizki. - Widzę, że walizki. Tylko coś ich dużo jak na czterodniowy wyjazd dla dwóch osób. - No... tego... - Otwórz! - polecił zwięźle napastnik. - Wszystkie. Cardones spojrzał na Sandler przyglądającą się wszystkiemu szeroko rozwartymi i rozbieganymi oczyma. Musiał przyznać, że jest lepszą aktorką niż on. - Ale to tylko... - wykrztusił. - Otwieraj! - ryknął napastnik, sięgając po pistolet pulsacyjny. Cardones podskoczył. - No dobrze, już otwieram - bąknął. - Tylko proszę nie krzyczeć! Przyklęknął, zwolnił szyfrowy zamek najbliższej i podniósł wieko. Kobieta stojąca od dłuższej chwili cicho wciągnęła ze świstem powietrze. - Przecież to... - Mieliśmy je zaraz odstawić na miejsce - pisnęła Sandler nieszczęśliwym głosem. - Daję słowo, że mieliśmy! - Tylko chcieliśmy zobaczyć... - zaczął Cardones i urwał. - Jak się prezentuje w waszym bagażu? - spytała zimno przedstawicielka resortu. Cardones opuścił wzrok, mając nadzieję, że wstydzi się przekonująco. W walizce bowiem, owinięte otuliną i poprzekładane ręcznikami, znajdowały się talerze, szklanki, kieliszki i inne utensylia. Wszystko to, jak zresztą i ręczniki, posiadało logo Sun Skater Holiday Resort. - My tylko tego... - wymamrotał. - Tu jest strasznie drogo... Przyglądający się temu zbrojny prychnął pogardliwie i zdecydował: - Idziemy! To tylko parka złodziejaszków. I obaj wyszli. A w ślad za nimi przedstawicielka resortu, ale dopiero po przesłaniu Cardonesowi i Sandler spojrzenia obiecującego, że na tym na pewno się nie skończy. Drzwi wyjściowe zamknęły się z trzaskiem. Rafę podkradł się do nich, upewniając, że naprawdę zostali sami, i wrócił do salonu z uśmiechem ulgi. - Moje gratulacje! - Sandler także uśmiechnęła się z ulgą. - Pomysł był genialny, ale powiem szczerze: nie liczyłam, że nam się uda. - Ja też - przyznał Rafę. - Wychodzi na to, że dla okradających frachtowce drobny złodziejaszek to pokrewna dusza. - Albo daliśmy dobre przedstawienie. - Sandler otworzyła drugą walizkę i zaczęła wypakowywać z niej zastawę stołową. - Jak by nie było, należy nam się medal. - Którego i tak nie dostaniemy - dokończył Cardones, rozpakowując pierwszą walizkę. - Bo nas tu przecież w ogóle nie było - zamknęła temat. - Byli tu państwo Kapłan, zapomniałeś? - W natłoku wrażeń człowiek własnego nazwiska nie pamięta. Promy wystartowały pół godziny później. A krótko potem Sandler i Cardones odbyli prywatną rozmowę z dyrektorką ośrodka. Kobieta przed jej rozpoczęciem była pewna, że w tym dniu nic już jej nie zdoła zaskoczyć. W trakcie zmieniła zdanie i oszołomiona bez protestów przyjęła pieniądze oraz wyjaśnienia, co zostało uszkodzone w domku numer 3. Potem pozostało im już tylko czekać, aż zjawi się Shadow. - Wieści są dobre i złe - oświadczył chorąży Pampas, siadając przy stole naprzeciw Sandler, Hauptman, Daraany i Cardonesa. - Które chcecie usłyszeć najpierw? - Dobre - zdecydowała Sandler. - Ta broń rzeczywiście istnieje. - I to ma być według ciebie dobra wiadomość?! - prychnęła Hauptman. - A tak, bo nie wyjdziemy na durniów, którzy dali się nabrać na jakąś tam dezinformację - wyjaśnił spokojnie Pampas. - Zła jest taka, że nie widzę żadnego sposobu przeciwdziałania skutkom jej użycia. - Wyjaśnij - poleciła Sandler. Pampas przeczesał palcami włosy. Wraz z Jackson i Swoffordem spędził ostatnie dwadzieścia godzin nad zapisami przywiezionymi z komety i było to po nim widać. Sandler pozostałą dwójkę już wygoniła spać, a chorąży miał do nich dołączyć, gdy tylko skończy referować. - Najprościej mówiąc, jest to coś w rodzaju heterodynamicznego efektu zachodzącego między dwoma ekranami. Gwałtowne zmiany częstotliwości ekranu napastnika destabilizują ekran zaatakowanego, powodując powstanie wystarczająco silnego sygnału, który trafia do systemu napędowego i dokonuje takich zniszczeń, jakie odkryliśmy. Co w praktyce oznacza unicestwienie go, jako że naprawa w warunkach polowych jest możliwa, ale czasochłonna. Zaatakowana jednostka nie ma więc możliwości ruchu podczas dalszej części ataku. - I to wszystko z odległości miliona kilometrów? - spytał Damana. - Bo to nie jest żadna lanca grawitacyjna, która wali jak młot. To znacznie subtelniejsza forma ataku. Ekran napastnika zostaje przestrojony na dwie odległe od siebie częstotliwości i przełączany z jednej na drugą. Szybko. Powoduje to swoisty rezonans, który nawet z tej odległości ma dość mocy, by zdestabilizować ekran atakowanego, co daje sprzężenie zwrotne z systemem napędowym, konkretnie z węzłami. Energia zaczyna płynąć w drugą stronę i wywala na złączach - najsłabszym elemencie. W efekcie napęd przestaje działać i na poczekaniu nie da się naprawić. Silniki stają, ekran znika. Przy stole zapadła cisza. Przerwała ją Sandler: - To ma ukierunkowane działanie czy bije we wszystkich kierunkach? - Trudno powiedzieć, bo cel był jeden, ale sądzę, że ma kierunkowe działanie. Ze znacznie mniejszej odległości może oddziaływać na wszystkie ekrany, które znajdą się w polu działania, ale sądzę, że z tej odległości to ukierunkowana wiązka. - Chociaż coś... - bąknął Damana. - Przy tym zasięgu da się napastnika utrzymać na bezpieczny dystans rakietami. - Dopóki nie umieszczą tego na zamaskowanych sondach. - Hauptman była bardziej pesymistycznie nastawiona. - Albo w polu minowym. - Jest jeszcze coś — dodał Pampas. — Jeśli dobrze się domyśliliśmy, jak to działa, to jest to broń całkowicie nieskuteczna przeciwko okrętom wojennym. Damana i Sandler spojrzeli po sobie zaskoczeni. - Naszym? - upewniła się Sandler. - Jakimkolwiek - odparł Pampas. - Zgubiłem się - przyznał Damana. - Dlaczego nieskuteczna przeciwko każdemu okrętowi? - Bo każdy okręt wojenny generuje dwa różne pasma grawitacyjne tworzące ekran - wyjaśnił cierpliwie Pampas. - Zapomniałeś? - Nie, ale co to ma do rzeczy? Cardones stwierdził, że też nie bardzo wie, o co chodzi. Ekran każdego okrętu składał się z dwóch warstw, zewnętrznej i wewnętrznej. Tworzyły je pasma grawitacyjne o różnych częstotliwościach. Zewnętrzna warstwa była słabsza i tworzono ją tylko po to, by sensory przeciwnika nie mogły przeniknąć do wewnętrznej i poznać jej częstotliwości. Teoretycznie bowiem byłoby wówczas możliwe takie skalibrowanie broni energetycznej, by przeszła ona przez ekran. Ponieważ ekran nie przepuszczał niczego, zewnętrzna warstwa była ochroną przed taką niespodzianką. Konieczność generowania dwóch pasm była powodem, dla którego węzły okrętów wojennych były znacznie potężniejsze niż statków cywilnych. - Przecież może załatwić każdą warstwę osobno. Najpierw zewnętrzną, potem wewnętrzną - dodał Damana. - Nie może, bo nie jest w stanie dokładnie odczytać częstotliwości, do której trzeba skalibrować rezonans - wyjaśnił Pampas. - Te dwie warstwy nie są całkowicie rozdzielone, a więc dotyczy to częstotliwości. Można powiedzieć, że przypominają dwie splątane sprężyny. Dokładne częstotliwości zna tylko załoga okrętu. I tylko ona wie, jak dokładnie one na siebie wpływają czy też jak między sobą przepływają. Natomiast nikt z zewnątrz nie potrafi tego odczytać ani obliczyć na tyle dokładnie, by móc wykorzystać. - Jeżeli masz rację, to by wyjaśniało, dlaczego nikt dotąd nie wykorzystał tego wynalazku w walce - skomentowała Hauptman. - Ale to nie zmienia faktu, że dla jednostek cywilnych jest to śmiertelnie groźna broń - dodała Sandler. - I mówisz, Georgio, że tego nie da się zablokować? - Litości, przecież my nawet nie jesteśmy pewni, czy właściwie domyśliliśmy się zasady działania. Powiedziałem, że jeśli mamy rację, nie da się tego zablokować, bo grawitacja przenika przez wszystko. A nie znam sposobu, by coś takiego zatrzymać. - A gdyby skupić się na wyeliminowaniu skutków ataku? - spytał z wahaniem Cardones. - Jak? - Pampas zaczynał tracić cierpliwość. - Przecież właśnie powiedziałem, że się nie da. - Nie zrozumieliśmy się. Chodzi mi o to, by zablokować skutki, jakie to ma dla układu napędowego. Jeżeli szkody wywołuje prąd indukowany, to może założyć dodatkowe bezpieczniki, odgromniki czy coś podobnego, żeby się go bezpiecznie i stopniowo pozbyć? - Ale wtedy... - zaczął Pampas i umilkł, a jego podkrążone oczy nagle rozbłysły. - Ekran i tak padnie... ale potem wystarczyłoby zamontować nowe bezpieczniki, zamiast próbować wymieniać wszystkie spalone miejsca... - A nie da się użyć automatycznych bezpieczników? - spytał Damana. - W ten sposób nie trzeba byłoby niczego wymieniać. - Wtedy napęd byłby gotów do użycia, gdy tylko bezpieczniki wyzerują się i ostygną - widać było, że Pampas myśli na głos. - Przedział od dwudziestu sekund do pięciu minut... - Nawet pięć minut zwłoki to nic w porównaniu z utratą napędu - oceniła Hauptman. - Fakt - zgodził się Pampas. - To wydaje się możliwe... trzeba zacząć od sprawdzenia. - Wybij to sobie z głowy! - przerwała mu kategorycznie Sandler. - Trzeba zacząć od spania. - Dobrze się czuję. Poza tym chcę tylko sprawdzić... - Masz sprawdzić, dlaczego jeszcze nie ma cię w łóżku - oświadczyła Sandler rozkazująco. - Zanim nie prześpisz co najmniej siedmiu godzin, nie będę z tobą rozmawiać. Odmaszerować! - Aye, aye, ma'am - mruknął Pampas i wstał, starając się nie okazać zmęczenia. Nie udało mu się. - Najlepsza nowina od miesięcy - skomentowała Hauptman, gdy wyszedł. - Zgadza się - potwierdził Damana. - To co teraz robimy? Wracamy do domu? - Jeszcze nie... - odparła powoli Sandler. - Jak na razie mamy tylko pewną teorię, co prawda logiczną, ale nadal teorię. I równie teoretyczny środek zaradczy... Nie byłoby przyjemniej przywieźć od razu sprawdzone rozwiązanie problemu? - Byłoby - zgodził się Damana. - A jak mamy zamiar to zrobić? Sandler przez długą chwilę wpatrywała się w ścianę. - Zaczniemy od wzięcia kursu na Quarre - powiedziała w końcu. - Quarre? - powtórzył zaskoczony Damana. - Właśnie. - Sandler spojrzała przytomniej. - Wejdziemy na pokład któregoś z naszych frachtowców czekających na następny konwój i przejmiemy jego dowództwo. W drodze do systemu Walther Georgio pozakłada te bezpieczniki. Jeśli się nie mylę i następnym celem jest Jansci, będziemy mieli okazję się przekonać, czy znaleźliśmy właściwy sposób. Damana drgnął, słysząc nazwę Jansci, ale nic nie powiedział. - Jest tylko jeden problem - odrzekł po chwili. - Nigdy dotąd nie zaatakowano konwoju. - Teraz wiemy dlaczego - zgodziła się Sandler. - Ale pamiętaj, że ta operacja trwa od kilku miesięcy i stopniowo rozkręca się zgodnie z jakimś wcześniejszym planem. Wiedzą, że będziemy ich szukać i że zaczniemy od zanalizowania, czy w ich działaniach istnieje jakaś prawidłowość. Jeżeli ich głównym celem jest Jansci, a wszystko na to wskazuje, to celowo zrobią coś, czego nie robili dotąd. To doskonały sposób, by zniweczyć wszystkie normalne środki ostrożności wcześniej przez nas wprowadzone. - No nie wiem... to zbyt skomplikowane jak na Ludową Marynarkę. - Hauptman nie była przekonana. - Pamiętaj, że to bardziej operacja wywiadowcza. A poza tym wątpię, by była całkowicie ich autorstwa - nie ustąpiła Sandler. - Sądzę, że ogólną strategię wymyślił ktoś inny. - Kto? - spytał Cardones. Sandler wzruszyła ramionami. - Oczywistym kandydatem jest Liga czy też ktoś z Ligi. Na drugim miejscu Imperium. Ktoś, kto ma wiedzę i możliwość zbudowania tej grawitacyjnej heterodyny. - I kto zdecydował się sprzedać ją Ludowej Republice, doskonale wiedząc, że jest tylko kwestią czasu, byśmy ustalili, jak zniweczyć skutki jej działania? - dokończyła Hauptman. - Może chodziło o okazję obłowienia się naszym kosztem, a raczej kosztem naszych frachtowców. A może właściciel tego urządzenia chce zarobić na nim, ile się da, i kantuje Ludową Republikę, wmawiając, że to cudowna broń - podsunęła Sandler. - Niezły pomysł - zgodził się Damana. - A po tym, co się stało w systemie Basilisk, Republika jest naprawdę łatwą ofiarą; gwałtownie szuka cudownych broni. - Nie bądź taki cwany - usadziła go Hauptman. - Gdyby nam tym w oczy zaświecił, wykazalibyśmy takie samo zainteresowanie. - Nie ma się co śmiać - dodała Sandler. - Przy tym stopniu utajnienia ktoś w Admiralicji może już mieć na biurku broszurę reklamową tego cuda. Cardones spróbował sobie w tym momencie wyobrazić wyraz twarzy kapitan Harrington, gdyby ktoś jej powiedział, że ma testować nową, cudowną broń, którą zamontują na jej nowym okręcie. Zrobiło mu się żal pechowca, który by ją o tym zawiadomił. - Niezależnie zresztą od tego, czy mamy jako następni zostać nabici w butelkę czy nie, im szybciej przetestujemy to, co wymyśliliśmy, tym lepiej - podsumowała Sandler. - Jack, oblicz kurs na orbitę Quarre. Jessica, sprawdź wszystkie dane o Dorado i Nightingale i o ich załogach. A gdy nasi spece się obudzą, siądź z nimi i wybierzcie statek bardziej pasujący do naszych celów. A Rafę i ja przestudiujemy analizy Georgia. Jeśli coś mu umknęło, chcę o tym wiedzieć, nim zaczniemy cokolwiek robić z frachtowcem. - Joyce, jesteś gotowa? - spytała Honor. - Aye, aye, ma'am - potwierdziła Metzinger. - No to nadajemy. ,Fearless do wszystkich jednostek konwoju. Opuszczamy orbitę parkingową, proszę zająć wyznaczone pozycje" - i dała znak Metzinger, by zakończyła nadawanie. - Jak im idzie, Andy? - Całkiem nieźle - odparł Venizelos, przyglądając się ekranowi taktycznemu. - Najlepiej zachowuje się Dorado. Już wyrwał do przodu. - McLeod to były oficer RMN - uśmiechnęła się Honor. - Powiedz mu, żeby poczekał na resztę. - Już się robi, skipper. - Venizelos także się uśmiechnął: byli oficerowie Królewskiej Marynarki często zapominali, że dowodzą już nie okrętami, ale frachtowcami o zerowej zdolności bojowej. - Joyce, połącz mnie z Dorado, dobrze? - Proszę wysłać potwierdzenie - warknął kapitan McLeod. - Słyszała pani polecenie dowódcy eskorty, porucznik Hauptman? Proszę zdjąć parę g. - Wykonać - poleciła Sandler. McLeod zacisnął usta. Już to, że dwanaście godzin przed odlotem kupa narwańców z wywiadu przejęła jego statek, było złe. To, że radośnie oświadczyli, że przerobią w trakcie lotu część systemu napędowego, było jeszcze gorsze. Przeciętny kapitan floty cywilnej prawdopodobnie dostałby na wieść o tym ataku histerii albo poszedł do siebie i spił się do nieprzytomności. Natomiast dla byłego pierwszego oficera niszczyciela Royal Manticoran Navy największy problem stanowiło to, że każdy jego rozkaz musiał zostać potwierdzony przez kogoś innego. Mimo to nie dostał ataku histerii ani nie sięgnął po butelkę. Jeszcze. Sytuacja mogła się zmienić, gdy w końcu dowie się, po co ci wariaci robili to wszystko. Sandler poczekała, aż znaleźli się w nadprzestrzeni, zanim dała Pampasaowi, Swoffordowi i Jackson wolną rękę w kwestii prac ręcznych. Ku zaskoczeniu Cardonesa McLeod nie tylko nie oponował, ale uparł się im towarzyszyć mimo niebezpieczeństwa, by zobaczyć dokładnie, co robią. Grzebanie przy węzłach napędu w trakcie lotu można by porównać do naprawy silnika w trakcie wyścigów. Sandler uczciwie przyznała, że nie pamięta, by ktokolwiek kiedykolwiek zrobił coś podobnego, ale to akurat nie musiało mieć żadnego znaczenia. Poza tym, jak to ze dwa razy dziennie powtarzała McLeodowi, chirurdzy rutynowo operują na żywym sercu i pacjenci nie umierają z tego powodu. Z drugiej strony jednakże żaden z jej podwładnych nie zaliczał się aż do takich specjalistów jak kardiochirurg, natomiast wszyscy wykazywali wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy. Dzięki temu w miarę upływu dni praca posuwała się naprzód, a nikt przy tym nie ucierpiał. Nawet McLeod zaczął stopniowo tracić cierpiętniczą minę kogoś spodziewającego się lada moment katastrofy. Przestał też cały czas patrzeć im na ręce, dla odmiany spędzając więcej czasu z wolnymi od służby członkami zespołu. Zaczął nawet opowiadać historyjki z okresu służby w Royal Manticoran Navy. Ponieważ Cardones z modyfikacjami nie miał nic wspólnego stał się najczęstszym jego słuchaczem. Nie miał nic przeciwko temu, jako że McLeod opowiadać umiał, a przynajmniej część z tego, co mówił, musiała być prawdą. Głównie jednak rozmyślał o HMS Fearless i kapitan Harrington. Sandler nie uprzedziła go, że to jego okręt będzie eskortował konwój - najprawdopodobniej nie miała o tym pojęcia. Natomiast gdy Rafę się o tym dowiedział, jego frustracja znacznie wzrosła. Raz dlatego, że tak blisko byli przyjaciele, a on nawet nie mógł ich zawiadomić, że tu jest, jako że brał udział w ściśle tajnej misji, o czym Sandler przypomniała mu, zakazując jakichkolwiek kontaktów. Dwa dlatego, że jeśli Sandler miała rację, konwój zostanie zaatakowany, a on był oficerem taktycznym HMS Fearless i tam też powinien się znajdować w czasie walki. A trzy, ponieważ na frachtowcu był tak bezużyteczny, jak to tylko można było sobie wyobrazić. W ogóle od momentu, w którym okazało się, z czym mają do czynienia, jego użyteczność dla zespołu stała się zerowa. Został ściągnięty z uwagi na doświadczenie w użyciu lancy grawitacyjnej, a zetknęli się z czymś zupełnie innym, na czym się nie znał. Najlogiczniejsze byłoby, gdyby Sandler zaprzysięgła go, że dochowa tajemnicy, i odesłała na Fearless. Sandler jednakże miała swoje rozkazy i podobnie jak kapitan Harrington zamierzała je wykonać do końca. A to znaczyło, że do zakończenia misji lub otrzymania innych poleceń Rafę Cardones stanowił część jej zespołu. Rafę nudził się śmiertelnie i narzekał w duchu, że modyfikacje ciągną się straszliwie, choć równocześnie obiektywnie przyznawał, że idą piorunem. Zostały zakończone na dwanaście godzin przed wyjściem z nadprzestrzeni. Od tego momentu wszyscy mogli już tylko czekać. - Nightingale zakończył tranzyt, ma'am - zameldował Venizelos. - Właśnie rekonfiguruje napęd. Honor kiwnęła głową, ze skupieniem obserwując odczyty sensorów dalekiego zasięgu. Jak zwykle wyjście z nadprzestrzeni było najniebezpieczniejszym momentem całego przelotu. Natomiast nigdzie w okolicy nie było tym razem ani źródeł napędu, ani w ogóle niczego podejrzanego, mimo iż zaryzykowała użycie pełnej mocy aktywnych sensorów. - No dobrze - westchnęła. - Komandorze Wallace, proszę obliczyć kurs na Walther Prime i ruszamy w drogę. - Konwój wyszedł z nadprzestrzeni, sir - zameldował oficer taktyczny Vanguarda. - W którym miejscu? - Dominick odwrócił się wraz z fotelem ku głównemu ekranowi taktycznemu. - Namiar 0-3-8 na 4-2-3, odległość około trzech minut świetlnych - odparł komandor Koln. - Kurs? - Prosto ku Walther Prime, sir - w głosie Kolna słychać było satysfakcję. - Okręt eskorty znajduje się z lewej strony konwoju. - Doskonale! - Dominick spojrzał na Charlesa. - Jakieś sugestie, póki jeszcze jest czas? - Żadnych. Robię dokładnie to, co pan przewidział, komodorze. Dominick wypiął dumnie pierś. Fakt, przewidział to, bo to był jego plan. Tylko jego. I miał zamiar pokazać Charlesowi parę kwestii taktycznych. - Panie Koln, proszę zawiadomić kapitana Vaccaresa, że wykonujemy plan Alfa - rozkazał. - Aye, aye, sir! - Sensory wykryły coś z lewej burty w odległości trzech i pół miliona kilometrów, ma'am. - Wallace nagle pochylił się, prawie dotykając nosem ekranu. - Wygląda na to, że ktoś jest w tarapatach - dodał Venizelos. - Sądząc po sygnale transpondera, silesiański frachtowiec Coruncopia, ma'am. Honor spojrzała na ekran taktyczny fotela. Po sygnaturze napędu i przyspieszenia komputer zidentyfikował jednostkę jako niewielki, bo mający dwa miliony ton frachtowiec lecący z pełną szybkością ku względnemu bezpieczeństwu, jakie dawała przestrzeń wewnątrz systemowa. Jeden rzut oka na ekran wystarczył, by wiedzieć, że mu się to nie uda, gdyż ścigający był już w zasięgu broni energetycznej, której nie omieszkał użyć, choć ograniczał się do dział laserowych. - Ślady uszkodzeń? - spytała. - Szczątków i atmosfery nie ma, ma'am - zameldował Venizelos. - Ale to mogą być strzały ostrzegawcze. Może i były, natomiast siła oddanej salwy burtowej wskazywała, że atakującym był co najmniej lekki krążownik. - Ma'am, oprócz silesiańskiej sygnatury napędu napastnika komputer wykrył coś jeszcze... - odezwał się pełnym napięcia głosem Wallace. - Co konkretnie, sir? - spytał zdziwiony Venizelos. Wallace zignorował go, spoglądając wymownie na Honor. Z całego jego zachowania wynikało niezbicie jedno. Znaleźli brakujący okręt Imperialnej Marynarki. Honor odetchnęła głęboko i poleciła: - Komandorze Wallace, proszę obliczyć kurs przechwytujący tę jednostkę. Gdy tylko pan skończy, proszę go obrać i dać pełne przyspieszenie. - Pełne przyspieszenie, ma'am? - Venizelos aż obrócił się ku niej ze zdumienia. — A co z konwojem? - Chwilowo będzie musiał sam sobie radzić - odparła Honor pozornie spokojnie. - Joyce, przekaż na statki konwoju, że opuszczamy je czasowo. Każ im lecieć naszym kursem, by były jak najbliżej, gdyby coś się stało. Metzinger spojrzała pytająco na Venizelosa, który odchrząknął i powiedział: - Skipper, jeśli to zasadzka i drugi czeka zamaskowany... - Komandorze Venizelos, słyszał pan rozkaz, prawda? -spytała Honor ostrzej, niż chciała. Jedną sprawą było bowiem wysłuchanie rozkazów dotyczących teoretycznej możliwości w kajucie superdreadnoughta, a zupełnie inną wykonanie ich i zostawienie załóg frachtowców, którym miała zapewnić bezpieczeństwo. - Słyszałem, ma'am - potwierdził Yenizelos. - W takim razie - dodała łagodniej Honor – proszę go wykonać. I ogłosić alarm bojowy. Na ekranie nawigacyjnym Dorado jeden z odległych symboli nagle zmienił kurs. - Chyba ma dość - ocenił Cardones. - Pirat? - spytała Sandler, przerywając cichą naradę z Pampasem i McLeodem. - Zgadza się, ma'am - potwierdził Rafę. - Wygląda na to, że wieje ku granicy przejścia w nadprzestrzeń. Sandler syknęła i podeszła bliżej. - Nie podoba mi się to - przyznała. - Coś mi tu nie pasuje. - Dwaj piraci działający niezależnie w jednym systemie prawie równocześnie? - podsunął Cardones. - Właśnie. Nie wierzę w takie zbiegi przypadków, podobnie jak ty. To pułapka i nie rozumiem, dlaczego Fearless tak szybko dał się nabrać i opuścił konwój. - Może kapitan Harrington wie coś, o czym my nie wiemy? - Może, ale przyznam, że to mało prawdopodobne... Jesteś pewien, że ten pirat to nie nasz znajomy z Ludowej Marynarki? Cardones zdecydowanie zaprzeczył. - Ma zbyt duże przyspieszenie jak na krążownik liniowy. A poza tym komputer na podstawie sygnatury napędu i innych emisji zidentyfikował go jako okręt silesiański. - Co o niczym nie świadczy, biorąc pod uwagę jakość sensorów, na których odczycie się oparł - prychnęła pogardliwie Sandler. - Szkoda, że nie możemy wykorzystać sensorów, w które jest wyposażony Shadow... - Może by się dało... - zaproponował bez przekonania Rafę. - Ale jeśli ktoś nas obserwuje, prawdopodobnie by to zauważył. Ponieważ Sandler całkiem rozsądnie nie chciała zostawić okrętu bez żywej duszy na pokładzie w silesiańskim porcie, a kurier był zbyt duży, by zmieścić się w ładowni frachtowca bez konieczności całkowitego jej opróżnienia, przycumowano go do kadłuba w pobliżu dziobu. Tam był najlepiej ukryty, a równocześnie najszybciej dostępny w razie konieczności. - Wiem - zgodziła się niechętnie. - Cóż, nie pozostało nam nic innego, jak utrzymywać miejsce w szyku i nagrywać wszystko. - Zgadza się - przytaknął Rafę i kątem oka dostrzegł dziwny rozbłysk napędu HMS Fearless. Spojrzał uważnie na ekran i dostrzegł go ponownie - zupełnie jakby węzły przez moment miały więcej niż zwykle energii. Albo jakby coś im przeszkadzało w normalnym funkcjonowaniu. Poczuł lodowaty chłód w żołądku. Mieli tylko opinię Pampasa i pozostałych, że ten wynalazek jest nieskuteczny wobec okrętów wojennych, a uciekinier był od krążownika o niewiele więcej niż milion kilometrów. Jeśli wyposażono go w tę grawitacyjną heterodynę, a Pampas się mylił... Zacisnął dłonie w pięści, by nie uruchomić nadajnika i nie wysłać kapitan Harrington ostrzeżenia, z czym może mieć do czynienia. Powstrzymało go tylko to, że samo ostrzeżenie nic by jej nie dało, bo nie mogła się w żaden sposób obronić przed skutkami użycia tego wynalazku. Mogła tylko przerwać pogoń i zawrócić. A to było coś, czego nigdy by nie zrobiła. Odetchnął z ulgą, gdy napęd HMS Fearless zaczął się normalnie zachowywać. Przystępując do walki, należy się spodziewać ofiar - to była prawda i był na to przygotowany. Ba, przeżył to już. Tylko nikt go nie uprzedzał, że ofiarami mogą być koledzy i przyjaciele, którzy zginą na jego oczach, podczas gdy on będzie się temu bezczynnie przyglądał. I musiał przyznać, że ta perspektywa coraz mniej mu się podobała. Minuty mijały powoli, aż zmieniły się w godzinę. A potem upłynął wyznaczony czas i okręt Królewskiej Marynarki kontynuował pościg, oddalając się coraz bardziej od konwoju i od niedoszłej ofiary pirata, którego gonił. Nawet gdyby teraz zmienił kurs i rozpoczął powrót, dotarłby do konwoju dopiero po dwóch godzinach. A to oznaczało, że czas do ataku był idealny. - Przygotować się do wyłączenia maskowania i przestawienia napędu na pełną moc - polecił Dominick. - Komandorze Koln, Jansci został zidentyfikowany? - Jeszcze nie, sir, bo ekrany najbliższych frachtowców zasłaniają dalsze. A transpondery wszystkich wyłączono. Dominick skinął głową. Na transponderach nie było sensu polegać, bo zbyt łatwo można było zmienić ich sygnał. Jeśli zaczęli podejrzewać, że w Królewskim Biurze Koordynacji Ruchu na Silesii jest przeciek, mogli zmienić ustawienia transponderów wszystkich statków konwoju. Sygnatur napędów nie zdołali, więc problem nie był duży. Znajdowali się zbyt daleko od wnętrza systemu, by ktokolwiek na Walther Prime zwrócił uwagę na to, co się dzieje, a więc będą mieli dość czasu, by unieruchomić wszystkie frachtowce i po unieszkodliwieniu eskorty odnaleźć właściwy. Nawet gdyby musieli kolejno je rozpruwać. - Komandorze Koln, czy zidentyfikowano okręt eskorty? - spytał Dominick. Miał się tym już wcześniej zainteresować, ale jakoś wypadło mu to z głowy. - Tak, sir. - Koln uśmiechnął się mściwie. - To ciężki krążownik klasy Star Knight, HMS Fearless dowodzony przez kapitan Honor Harrington. - Harrington? - powtórzył z niedowierzaniem Dominick. - Ta Harrington?! Rzeźnik z Basiliska? - Tak, sir. Ta sama. Dominick rozsiadł się wygodniej i uśmiechnął szeroko. - No proszę - powiedział, nie kryjąc zadowolenia. -To będzie dodatkowa przyjemność. - W rzeczy samej - odparł Charles. Z jego tonu jasno wynikało, że nie ma pojęcia, kim jest Harrington. Ale to Dominickowi nie przeszkadzało. Cel operacji był dwojaki - sprawdzenie skuteczności nowej broni kosztem Królestwa Manticore i doprowadzenie do wzrostu napięcia i podejrzliwości pomiędzy tymże Królestwem a Imperium Andermańskim. Teraz okazało się, że za jednym zamachem osiągnie nie dwa, a trzy cele. Trzecim będzie bowiem zabicie lub pojmanie oskarżonej o ludobójstwo i skazanej na śmierć (zaocznie niestety) Honor Harrington. - Pełna moc napędu, wyłączyć ECM-y! - rozkazał donośnie. Konwój znajdował się w idealnej wręcz pozycji, dokładnie między Vanguardem, a okrętem Harrington, dzięki czemu Dominick, kierując się ku temu ostatniemu, mógł po drodze unieruchomić frachtowce. A kiedy Fearless zawróci, by ich bronić, znajdzie się między Vanguardem a Forerunnerem Vaccaresa. - Zidentyfikowaliśmy Jansci, sir - zameldował Koln. - Namiar 2-4-... - Widzę go - przerwał mu Dominick. — Jansci to pański pierwszy cel, panie Koln. - Może pan zaczynać, gdy tylko będzie pan gotów. - Aye, aye, sir! Najpierw Jansci, potem Harrington. Życie naprawdę jest piękne! Przez moment Cardones był przekonany, że wzrok płata mu figle albo że sensory frachtowca zgłupiały. A potem dotarła do niego prawda. - To nie jest frachtowiec, kapitan Sandler! To krążownik liniowy Ludowej Marynarki! Sandler odwróciła się błyskawicznie ku ekranowi nawigacyjnemu. - Cholera! Jesteś pewien? - Właśnie wyłączył ECM-y i dał pełną moc napędu. Świeci tak, że nie sposób się pomylić. - Rafę zgrzytnął zębami. - Cwany numer, znacznie lepszy od czekania z wyłączonym napędem: wiedzieliśmy, że to frachtowiec uciekający przed piratem, więc nikt mu się bliżej nie przyglądał. - Przyjrzelibyśmy się, gdybyśmy mieli czym! - warknęła Sandler. - A ten pirat prysnął tak szybko, żeby Fearless jak najkrócej miał tego drugiego w zasięgu sensorów, bo musiał zmienić kurs, chcąc go gonić. Wygląda na to, że nadal ktoś planuje posunięcia za Ludową Marynarkę. - To co robimy? - spytał Damana mający wachtę przy sterze. - A co mamy robić? - prychnęła Sandler. - Poczekamy, aż tu przyleci. I zobaczymy, czy trudziliśmy się przez ostatnie dni na darmo, czy nie. Pierwszy frachtowiec znalazł się w zasięgu i Koln rozkazał: - Ognia! Światło na mostku przygasło na chwilę, a zaraz potem ekran i sygnatura napędu Jansci zniknęły. - Cel unieruchomiony, sir - zameldował Koln. - Doskonale, panie Koln - pochwalił Dominick. - Wybór kolejności celów pozostawiam panu. - Aye, aye, sir. - Skipper, mamy... ki diabeł?! - Co się stało, Andy? - spytała zdziwiona Honor. Poświęcała całą uwagę uciekającemu okrętowi i nie zauważyła żadnych zmian w jego kursie ani w zachowaniu, toteż niezrozumiała wypowiedź Venizelosa zaskoczyła ją dokumentnie. - Frachtowiec Carnucopia właśnie zmienił klasyfikację, ma'am. Dał pełną moc napędu i wyłączył ECM-y - wyjaśnił Wallace. - To krążownik liniowy Ludowej Marynarki! Honor przeniosła spojrzenie na główny ekran taktyczny i poczuła, jak robi się jej zimno. Prawie dokładnie to samo musiał czuć Iliescu w systemie Zoraster, gdy Fearless przestał udawać frachtowiec. Tylko tym razem to ona dała się złapać jak nowicjusz. - Kieruje się w stronę konwoju, który zaczyna się rozpraszać, ma'am - zameldował Venizelos. - Wygląda na to... a to co znowu?! - Widziałam - powiedziała Honor, nadal nie wierząc własnym oczom. - Jansci został trafiony? - Sensory nie zarejestrowały odpalenia żadnej rakiety - odparł niepewnie Venizelos. — Co prawda jest w zasięgu dział, ale... Poor Richard właśnie stracił ekran i napęd! - Komandorze Wallace? - Honor obróciła się wraz z fotelem i przyjrzała podejrzliwie swemu oficerowi taktycznemu. Ale ten był równie ogłupiały jak cała obsada mostka. - Nie mam pojęcia, ma'am - powiedział ponuro. - Nigdy nie słyszałem, by komukolwiek przydarzyło się coś podobnego. - Jak widać, teraz się przytrafia - skomentowała Honor, na wszelki wypadek nie spuszczając wzroku z ekranu taktycznego. Sabie Chesnut spotkał właśnie ten sam los. Ale zauważyła coś jeszcze - dziwną oscylację mocy ekranu krążownika liniowego tuż przed zniknięciem ekranu i sygnatury frachtowca. To musiało mieć jakiś związek, tylko że jedynym wyjaśnieniem, jakie przyszło jej do głowy, była ulepszona wersja lancy grawitacyjnej, wystarczająco silnej, by zniszczyć ekran, nie tylko osłonę burtową. W następnym momencie zaświtała jej nowa myśl, jeszcze bardziej nieprawdopodobna. Dowódca krążownika liniowego mógł wpaść na to samo co ona, tylko nieco inaczej to wykonał. Obecnie wiedziała o dwóch okrętach Ludowej Marynarki, być może był jeszcze jeden... Przestała się zastanawiać i podjęła decyzję: - Proszę zacząć wytracać prędkość. Zawracamy, panie Killian. - Aye, aye, ma'am - potwierdził spokojnie sternik. Wallace spojrzał na nią zaskoczony. - Jak to zawracamy? - Normalnie, panie Wallace - odparła chłodno. - Frachtowce nas potrzebują. - Ale rajder...? - Nie ucieknie, gwarantuję to panu, komandorze - przerwała mu stanowczo. Wallace zamarł z otwartymi ustami. A potem pochylił się nad swoją konsolą, przetrawiając to, co usłyszał. I fakt, że sam krążownik liniowy dysponuje trzy razy większą siłą ognia od ciężkiego krążownika. - Krążownik wziął kurs na Dorado, ma'am - zameldował Venizelos. - Odległość do ostatniego zaatakowanego frachtowca wynosiła około miliona kilometrów w chwili ataku. Był to dziesięć razy większy zasięg, niż miała lanca grawitacyjna Hemphill. A to znaczyło, że podjęła słuszną decyzję, bo należało dowiedzieć się jak najwięcej o tej nowej broni, a odczyty sensorów były tym dokładniejsze, z im mniejszej... - Pirat wytraca prędkość, ma'am. - głos Venizelosa przywrócił ją do rzeczywistości. - Komandorze Wallace, proszę sprawdzić, kiedy znajdziemy się w zasięgu ognia krążownika liniowego, jeśli na nas poczeka - poleciła Honor. - Za dwie godziny, ma'am. Do przechwycenia dojdzie dwanaście minut później. - A pirat? - Wejdzie w maksymalny zasięg naszych rakiet cztery minuty później. - Doskonale - oceniła Honor jak zwykle spokojnie. Teraz miała już pełen obraz sytuacji: dowódcy tego dwuokrętowego zespołu nie chodziło tylko o złupienie konwoju, ale także o zniszczenie jej okrętu. Bo w pojedynku z krążownikiem liniowym Fearless miał jeszcze cień szansy. Wzięty w dwa ognie między niego a lekki krążownik liniowy nie miał żadnych. - Co w tym jest doskonałego?! - nie wytrzymał Wallace. - To, że nas okrążyli - odparła Honor, cytując stare powiedzenie. - A więc tym razem nam nie uciekną. I skupiła uwagę na ekranie taktycznym, ignorując komandora porucznika Wallace'a siedzącego niczym sparaliżowany z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Ekran krążownika liniowego ponownie zaczął falować... ...coś w oddali huknęło i frachtowiec drgnął wyczuwalnie. - Jasna cholera! - wzruszył się kapitan McLeod. - Mieliśmy ekran i napęd! Na to czekaliście? - Właśnie - przytaknęła Sandler, podchodząc do konsoli maszynowej, przy której siedział Pampas. - I co, Georgio? - Jeszcze nie wiem - odparł, delikatnie wstukując polecenia. - Wszystkie bezpieczniki naturalnie wywaliło i nie włączyły się z powrotem, ale muszą ostygnąć. Wtedy będziemy wiedzieli. Cardones spojrzał na ekran nawigacyjny. Krążownik liniowy oddalał się od frachtowca, najwyraźniej zamierzając unieruchomić kolejny statek. Natomiast przy symbolu oznaczającym HMS Fearless zmieniły się dane - odległość zamiast rosnąć, zaczęła się powolutku zmniejszać, a więc wytracił on gwałtownie szybkość, rezygnując z pościgu, i wraca do konwoju. - Proszę spojrzeć na ekran nawigacyjny, kapitan Sandler - powiedział. - Co się stało? - Fearless zaprzestał pogoni. Wraca do nas. - Rozumiem - potwierdziła i odwróciła się, spoglądając ponad ramieniem Pampasa na ekran w jego pulpicie. Cardones zapanował nad zaskoczeniem. - Ma'am? Niechętnie odwróciła ku niemu głowę. - O co chodzi? - Będziemy tak czekać? - spytał z niedowierzaniem Rafę. - Fearless to tylko ciężki krążownik... - A co niby mamy zrobić? Zaatakować krążownik liniowy?! Proszę się nie martwić, kapitan Harrington da sobie z nim radę. - Ale... - Powiedziałam, że nic nie możemy zrobić - przerwała mu kategorycznie. - Poza tym Fearless jest doskonale uzbrojony jak na ciężki krążownik, a okręt Ludowej Marynarki musiał zostać zdrowo wybebeszony, żeby pomieścić tę nową broń. Kapitan Harrington powinna bez większych problemów sobie z nim poradzić. - Jest! — ucieszył się nagle Pampas. - Bezpieczniki wyzerowane i włączone, węzły sprawne i w stanie pogotowia! Udało się, skipper! I uśmiechnął się szeroko. - W rzeczy samej udało się - przyznała Sandler, rozpogadzając się nieco, i poklepała go po ramieniu. - Dobra robota, Georgio. - To na co czekamy? - spytał McLeod. - Chwilowo napastnik się od nas oddala, trzeba więc włączyć napęd i wiać do wnętrza systemu. Zanim będzie w stanie nas gonić, musi wytracić prędkość, a nie wiadomo, czy będzie chciał. - Nie ruszać napędu! - poleciła zdecydowanie Sandler. - W ten sposób moglibyśmy odwrócić jego... - zaczął Cardones. - O, szlag! - Co się stało? - zdziwił się Damana. - Ten, którego ścigał Fearless, także zaczął wytracać prędkość - wyjaśnił Rafę. - A kiedy może się tu znaleźć? Cardones dokonał kilku szybkich obliczeń. - Oba okręty zjawią się tu prawie równocześnie - oznajmił. - Chcą wziąć Fearless w dwa ognie. - I uda im się - ocenił Damana ponuro. - To zmienia sytuację, skipper. Fearless nie poradzi sobie z obydwoma. - A co ja na to mogę poradzić? - spytała Sandler. - Możemy uciec, jak zaproponował kapitan McLeod - wyjaśnił Damana. - Jeśli krążownik ruszy za nami, oddali się na tyle, że Fearless powinien zdążyć rozprawić się z domniemanym piratem, bo to tylko lekki krążownik. W ten sposób nie będzie dwa do jednego, tylko dwa razy jeden do jednego i wtedy kapitan Harrington rzeczywiście powinna sobie poradzić. - Tyle tylko, że on wcale nie musi nas ścigać - zauważyła Sandler. - Może pozwolić nam uciec i wtedy nici z twojego planu. - No i co z tego? Nic nie stracimy, próbując, a może uda się go odciągnąć. - Nic nie stracimy?! - powtórzyła zdumiona Sandler. - Wszystko stracimy! Ponieważ ani Cardones, ani Damana nie wykazali cienia zrozumienia, ciężko westchnęła i wyjaśniła: - Nie rozumiecie? Znaleźliśmy skuteczną obronę przed tą nową bronią, ale Ludowa Marynarka o tym nie wie! Jeżeli odlecą stąd w tej nieświadomości, Ludowa Republika poświęci kupę pieniędzy i czasu na produkcję i instalowanie jej na swoich okrętach całkowicie bezużytecznie. Cardones przyjrzał się jej z niedowierzaniem. - I tylko dlatego chce pani pozwolić, by Fearless został zniszczony wraz z całą załogą?! - spytał, nie kryjąc zdumienia. - Ludzie giną na wojnie, panie Cardones - odparła szorstko. - Na pocieszenie mogę panu powiedzieć, że ci nie zginą na marne. - Właśnie, że zginą na marne - zirytował się Rafę. - Wszyscy wiemy, że na tej jednej próbie Ludowa Marynarka nie poprzestanie. Prawda zresztą może wyjść na jaw już w trakcie tej walki, gdy spróbują unieruchomić Fearless i nic im z tego nie wyjdzie. A jeśli nawet nie, to po powrocie do Ludowej Republiki zostaną przeprowadzone kolejne testy i wtedy okaże się, że jest to nieskuteczne przeciwko okrętom wojennym. Poza tym przy następnych próbach polowych muszą się natknąć na nasz frachtowiec z bezpiecznikami i też będzie po niespodziance! Chyba że wywiad nie zamierza nikogo informować o naszym odkryciu, pozwalając na dalszą masakrę frachtowców. - Nie będę z panem o tym dyskutowała, poruczniku - oświadczyła lodowato Sandler. - Słyszał pan rozkaz: nie uruchamiać napędu. Po czym odwróciła się od niego i poleciła: - Georgio, zrób na wszelki wypadek autodiagnostykę wszystkich miejsc, które poprzednio uległy przepaleniu podczas ataku. Cardones bez słowa pochylił się nad konsolą, czując niesmak i pretensję do samego siebie. Źle ocenił Elayne Sandler - wcale nie była podobna do kapitan Harrington. Kapitan Harrington nigdy nie poświęciłaby ludzi i okrętu dla czegoś tak niepewnego jak psychologiczna gierka o bardzo wątpliwym wyniku. Okręty i ludzi ryzykować można w imię obowiązku, honoru czy w obronie planety lub innego celu taktycznego, tak jak zrobiła to w systemie Basilisk... i tak jak zamierzała zrobić teraz. Wiedząc, że jej okręt, jej załoga i ona sama zginą. Bo co do tego nie było żadnych wątpliwości. Handler najprawdopodobniej miała rację odnośnie wybebeszenia krążownika liniowego, co pozwalało mięć nadzieję, że naprawdę doskonale jak na ciężki krążownik uzbrojony Fearless poradzi sobie z nim. Tak jak bez trudu poradziłby sobie z lekkim krążownikiem, który właśnie zaczynał go ścigać. Ale w żaden sposób nie był w stanie poradzić sobie z obydwoma naraz. Musiał coś zrobić - Fearless był jego okrętem, a Honor Harrington jego kapitanem. Nie mógł tak po prostu siedzieć i patrzeć, jak giną. Przyjrzał się ekranowi i stopniowo wyobraził sobie pewien ciąg wydarzeń, z których każde następne było logiczną konsekwencją poprzedniego... To powinno się udać. Nie musiało, ale powinno. Tyle tylko, że jeśli tak właśnie postąpi, złamie wyraźny rozkaz Sandler, co będzie oznaczało koniec kariery jako oficera Royal Manticoran Navy. Uznał, że jest to niska cena za uratowanie przyjaciół i okrętu. Odetchnął głęboko i zerknął kątem oka na siedzącego obok na stanowisku sternika Damanę. Tamten z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w ekran. Rafę błyskawicznym ruchem wyciągnął rękę i nim Damana zdążył mrugnąć, wcisnął na jego pulpicie klawisz uaktywniający napęd. - A to co znowu, do diabła?! - zdziwił się komandor Koln, marszcząc czoło. - Co takiego? - spytał Dominick, obracając się ku niemu wraz z fotelem. - Jeden z frachtowców... Dorado, sir, właśnie uruchomił napęd. - Co?! - warknął Dominick i odwrócił się do Charlesa. - Jakim cudem? - Normalnym - odparł spokojnie Charles, doskonale ukrywając atak paniki. - Po prostu spudłowaliście i tyle. - Niemożliwe! - sprzeciwił się Koln. - Ekran i sygnatura napędu zniknęły. - Bo trafiliście w brzeg ekranu - wyjaśnił cierpliwie Charles. - Spowodowało to chwilowe przepięcie, które ogłupiło oprogramowanie kontrolne, za słabe jednak, by wywołać fizyczne uszkodzenia sieci przesyłowej. Wspomniałem przecież wcześniej o takiej możliwości, gdy ma się wiele celów, które chce się jak najszybciej unieruchomić. Było to wierutne kłamstwo; właśnie je wymyślił, ale Dominick zmarszczył brwi i próbował sobie przypomnieć. Miał na to niewielkie szanse, gdyż przez ostatnich kilka miesięcy Charles zasypywał go dosłownie wykładami w technopodobnym żargonie, mając na uwadze właśnie jakąś nagłą a niespodziewaną konieczność wyłgania się. Zadziałało. - No dobrze - zgodził się Dominick. - To co robimy? - Powtarzamy - odpalił bez namysłu Charles. - Tylko celniej tym razem, jeśli byłoby to możliwe. Dominick chrząknął i spojrzał na ekran taktyczny. - Aha - ucieszył się. - Wieje ku wewnętrznej części systemu, jak się należało spodziewać. Jaka jest sytuacja, panie Koln? - Czterech frachtowców jeszcze nie próbowaliśmy unieruchomić, sir. Biorąc pod uwagę naszą obecną sytuację, prościej byłoby wpierw to zrobić, a później wrócić do Dorado , sir. Dominick pogłaskał się po brodzie. - A zdążymy wtedy wrócić, nim przyleci tu Fearless? — spytał. - Bez problemu, sir - zapewnił Koln. - Dorado nie zdoła rozwinąć prędkości, która mogłaby na to wpłynąć. - Doskonale. Wolałbym, aby kapitan Vaccares nie musiał sam stawić mu czoła. My też zasłużyliśmy na satysfakcję unieszkodliwienia Harrington. - Tylko nie wybijcie przy okazji całej załogi. Proszę pamiętać, że częścią planu jest pozostawienie świadków, którzy widzieli współpracujące ze sobą okręty Ludowej Marynarki i Imperialnej Marynarki. - Bez obaw, paru zostawimy - zapewnił go Dominick, rozsiadając się wygodniej. - Proszę kontynuować, komandorze Koln. - Aye, aye, sir! Charles odetchnął w duchu, a zaraz potem westchnął ze smutkiem. Miał nadzieję, że Królestwo znacznie później rozszyfruje zasadę działania jego niespodzianki i że będzie miał okazję dostać w swoje ręce ładunek Jansci. Na pewno znajdowały się tam urządzenia, a może i broń, w pełni sprawne i na takim poziomie, że następny numer byłby znacznie bardziej wiarygodny, a więc i bardziej dochodowy. To, co właśnie zobaczył, świadczyło o tym, że ktoś odgadł prawdę i jego kant lada chwila wyjdzie na jaw. Cóż, liczył się z tym od początku i zabezpieczył odpowiednio. Teraz należało wprowadzić w życie ostatni etap planu i zniknąć niepostrzeżenie. Nikt nie zwrócił nań uwagi, gdy wstał - wszyscy obserwowali atak na kolejny frachtowiec. Nie spiesząc się, przeszedł przez mostek, kierując się w stronę ubikacji. Za którą znajdowało się wyjście awaryjne. Czujnikiem informującym oficera wachtowego o otwarciu prowadzących do niego drzwi zajął się już dawno, toteż nikt nie wiedział o tym, że z nich skorzystał. Przed drzwiami do ubikacji zatrzymał się na moment i obrzucił mostek ostatnim spojrzeniem. A potem nie zauważony przez nikogo wyszedł. - Zapłacisz mi za to, Cardones! - oznajmiła Sandler tonem, w którym słychać było mord i tłuczone szkło. - Pańska kariera jest skończona, poruczniku! Słyszałeś pan?! A ja dopilnuję, żeby na tym się nie skończyło! - A o tym akurat zdecyduje sąd wojenny! – odpalił Rafę, sam nieco zaskoczony własnym spokojem. - A teraz udzieli mi pani zgody na pomoc ciężkiemu krążownikowi HMS Fearless czy będę musiał dalej improwizować? Sandler spurpurowiała, ale nim zdążyła wybuchnąć, rozległ się spokojny głos Damany: - Lepiej niech mu pani pozwoli, skipper. Pomysł z dezinformacją i tak możemy teraz wyrzucić do kosza. - Wcale nie - warknęła, spoglądając na niego zaskoczona, że wziął stronę Cardonesa. - Po prostu dojdą do wniosku, że chybili. - Dopóki nie wejdą na pokład i nie znajdą bezpieczników - odparł spokojnie Damana. - A wejdą choćby z czystej ciekawości. - Co by nie nastąpiło, gdyby on nie uruchomił napędu! - warknęła Sandler. Damana zaś spokojnie przyglądał się jej i milczał. I powoli ogień w oczach Sandler zaczął gasnąć. - Nie pozwolą nam uciec i wiecie o tym - powiedziała spokojnie, kierując te słowa do Damany i Cardonesa. - Polecą za nami i unieruchomią nas, a potem wrócą do konwoju i wspólnie rozstrzelają Fearless. A potem znów wrócą do nas i znajdą bezpieczniki. I zabiją nas wszystkich razem z całą załogą. Mieliśmy plan i skuteczny sposób obrony. Teraz nie mamy nic i ktoś będzie musiał robić to wszystko od nowa. A frachtowce przez ten czas i tak będą ginąć. - Nie sądzę - odparł spokojnie Cardones. - Ja też mam plan, i to z zupełnie innym zakończeniem. Co do jednego się zgadzamy: oni nie wiedzą, co zrobiliśmy, i dlatego mamy do dyspozycji broń skuteczniejszą, niż sądzicie. Ale niewiele czasu. Przy ostatnim zdaniu spojrzał wymownie na Damanę. - Czego potrzebujesz? - spytał ten krótko. - Paru zabawek znajdujących się na pokładzie Shadow, chorążego Pampasa i kapitana McLeoda do pomocy przez kilka minut. Damana spojrzał kątem oka na milczącą Sandler i spytał: - Jak sądzę, reszta ma opuścić statek? - Prędzej mnie diabli wezmą! - oznajmił McLeod. - Zrobi pan to, co panu rozkażę, kapitanie — zgasiła go zimno Sandler, po czym przez długą chwilę przyglądała się Cardonesowi, wreszcie niechętnie skinęła głową. - Jack, zbierz ludzi i przejdźcie na Shadow. Kapitanie McLeod, proszę polecić swoim podwładnym, by uczynili to samo. McLeod nabrał powietrza, spojrzał uważniej na jej twarz i wypuścił je ze świstem. - Dobra - burknął i zajął się wydawaniem rozkazów. - Więc jaki masz plan? - spytała Sandler. - Biorąc pod uwagę, jak się zachowali w Tyler's Star, można założyć, że gdy ponownie nas unieruchomią, zbliżą się, wyślą grupę albo grupy abordażowe, a potem, gdy desant będzie już na pokładzie, odlecą walczyć z HMS Fearless. - Prawdopodobnie - zgodziła się. - I? - I przygotujemy im niespodziankę. - Dziwne... - mruknął Wallace i dodał głośniej: - Jeden z frachtowców właśnie uruchomił napęd i ucieka, ma'am. - Wydawało mi się, że meldował pan o unieruchomieniu wszystkich. - Honor spojrzała na ekran taktyczny. - Bo zostały, ma'am. Dorado w jakiś sposób zdołał uruchomić napęd i kieruje się ku przestrzeni wewnątrzsystemowej. - Może pan wyjaśnić, jak kapitan McLeod tego dokonał? Wallace prychnął cicho i przyznał: - Nie wiem nawet, jak mu ten napęd wyłączyli, ma'am. - Hmm... - Honor zmarszczyła brwi, analizując sytuację widoczną na ekranie. Zachowanie McLeoda było dziwne, jako że nie mógł mieć nadziei na ucieczkę przy różnicy prędkości między statkiem a krążownikiem liniowym... W tym momencie przypomniała sobie, że kapitan McLeod był emerytowanym oficerem Royal Manticoran Navy, i zrozumiała. On nie uciekał - on próbował odciągnąć krążownik liniowy, by dać jej czas na walkę z każdym z przeciwników z osobna. Problem polegał na tym, że jeśli powiedzie mu się to za bardzo i stanie się zbyt irytujący, to mogło go to kosztować nie tylko statek, ale i życie. Miała dwie możliwości: wykorzystać jego poświęcenie albo próbować odciągnąć krążownik liniowy od Dorado. Fearless leciał już w stronę konwoju, podobnie jak lekki krążownik za jego rufą, choć ten dopiero co zakończył wytracanie prędkości. Jego dowódca też nie przesadzał z przyspieszeniem, nie chcąc podlatywać zbyt blisko. Fearless znajdzie się w sąsiedztwie konwoju dopiero za godzinę, co znaczyło, że krążownik liniowy będzie miał dość czasu, by rozprawić się z Dorado. Jej okręt rozwijał aktualnie przyspieszenie 504 g, co stanowiło znacznie powyżej osiemdziesięciu procent mocy, czyli standardowej granicy, jakiej nie powinny przekraczać zgodnie z regulaminem okręty RMN. I nadal miał prawie pięcioprocentowy zapas bezpieczeństwa w stosunku do mocy znamionowej kompensatora bezwładnościowego. - Panie Killian - powiedziała cicho. - Proszę zwiększyć szybkość do maksymalnej militarnej. - Aye, aye, ma'am. Jest maksymalna militarna - potwierdził sternik. Venizelos obrócił się z fotelem i spojrzał na nią, ale nie odezwał się. Najwyraźniej dokonał w pamięci tych samych obliczeń i doszedł do takich samych wniosków. HMS Fearless zwiększył przyspieszenie do 525 g, mając zerowy margines bezpieczeństwa kompensatora. - Komandorze Wallace, proszę stale uaktualniać namiary celu i przygotować się do otwarcia ognia z lewej burty pełnymi salwami, gdy tylko znajdziemy się w zasięgu skutecznego ostrzału rakietowego - dodała równie spokojnie, choć głośniej Honor. Bo tak naprawdę nie miała wyjścia - jej zadaniem była obrona statków konwoju, a nie odwrotnie. A przy pewnej dozie szczęścia mogło jej się to udać... - Mamy Dorado w zasięgu, sir - zameldował komandor Koln. - I jesteśmy gotowi do strzału! - Niech pan powie obsłudze, żeby tym razem trafili ten frachtowiec - polecił Dominick. - Zezwalam na otwarcie ognia. - Aye, aye, sir - potwierdził Koln i wcisnął czerwony klawisz na swojej konsoli. Światła kolejny raz przygasły, a z ekranu taktycznego zniknęła sygnatura napędu i ekran frachtowca Dorado. - Wreszcie - odsapnął Dominick, zastanawiając się, co teraz. Korciło go, by wysłać na Dorado grupę abordażową w celu wyjaśnienia zagadki. Przy okazji przetrząsnęłaby jego ładownie. Ale to oznaczałoby zostawienie w spokoju Jansci znacznie dłużej, niż planował. A to mogło okazać się groźne, gdyż załoga frachtowca, czy to na rozkaz, czy też z własnej inicjatywy może zniszczyć nowszy czy najcenniejszy sprzęt. Co prawda załoga Harleąuina tak nie postąpiła, ale frachtowiec nie przewoził niczego naprawdę tajnego, a poza tym nie dał jej na to czasu. Zdecydował, że nie ma sensu ryzykować, i już otwierał usta, by wydać rozkaz powrotu do konwoju, gdy Koln zameldował: - Sensory wykryły jeszcze jedną jednostkę, sir. Niedużą, ze czterdzieści tysięcy ton, prawdopodobnie kurierską. - Gdzie? - Dominick spojrzał na ekran taktyczny fotela. - Za Dorado. Musiała być ukryta przez ekran frachtowca, prawdopodobnie była przycumowana do górnej powierzchni kadłuba, bo był zwrócony dnem do nas, gdy pierwszy raz stracił ekran, i niczego nie wykryto. To musi być kurier, sir, bo rozwija naprawdę duże przyspieszenie. - A musi - zgodził się Dominick, przyglądając się danym wyświetlonym na ekranie obok symbolu jednostki kurierskiej. Nawet jak na tę klasę niezwykle szybkich stateczków ten rozwijał imponujące przyspieszenie. A to znaczyło, że nie był to standardowy kurier, czyli... Dominick uśmiechnął się zadowolony z własnej przenikliwości. - Proszę, proszę, ktoś tu jest za cwany dla własnego dobra... panie Koln! - Słucham, sir? - Zwykły frachtowiec nie powinien przewozić takiej jednostki na kadłubie. Skoro przewozi, znaczy to, że nie jest zwykłym frachtowcem. Przez moment Koln spoglądał na niego, nie rozumiejąc, po czym go olśniło. - To Jansci! - Właśnie. Po drodze zamienił się z Dorado kodami transpondera. - A sygnatura napędu, sir? - Musieli się zorientować, że mają przeciek, i umieścili w bazie danych fałszywą, należącą do pierwszego z brzegu frachtowca - wyjaśnił Dominick. Na wszelki wypadek nie dodał, że gdyby załoga nie spanikowała, cały plan by się udał. A potem przyszło mu do głowy, że to może nie być panika i nie cały plan... - Pełen skan Dorado - warknął bez zwyczajowych uprzejmości. - Szukać dziwnych źródeł energii i emisji elektronicznych! Upłynęła długa chwila, nim zdziwiony Koln zameldował: - Sensory niczego podobnego nie wykryły, sir. Poza faktem, że napęd znajduje się w stanie pogotowia, co jest niemożliwe. Tym razem trafiliśmy go dokładnie i widzieliśmy, jak ekran i sygnatura napędu znikają. Dominick przygryzł dolną wargę. Koln miał rację -am to widział. Jego druga teoria okazała się fałszywa. Nie był to Q-ship. Na szczęście. Jednakże sytuacja stała się jeszcze mniej zrozumiała. Nie mógł wpaść na to, co wymyśliła załoga, ale w panikę przestał wierzyć. Musieli opracować jaki sposób zniszczenia okrętu, uruchomili odliczanie i dlatego tak szybko odlatywali. Albo zmontowali jakąś prowizorkę, na przykład sprzęg reaktora z węzłami. Albo z uwagi na ładunek frachtowiec został wyposażony w system autodestrukcji... to akurat było nieważne. Ważne było, że mogło im się udać. - Komandorze Koln, natychmiast obsadzić wszystkie promy - polecił. - Sternik, proszę podejść tak blisko frachtowca, jak to możliwe. Panie Koln, proszę polecić dowódcom desantu, by natychmiast po znalezieniu się na pokładzie odszukali ładunki wybuchowe lub prowizoryczny system autodestrukcyjny i rozbroili je! - Aye, aye, sir - potwierdził Koln, nie kryjąc zdumienia. Dominick, spoglądając na ekran taktyczny fotela, uśmiechnął się lekko. Zrobił, co trzeba, i plan tych cholernych rojalistów spali na panewce. Nie miał bowiem najmniejszego zamiaru pozwolić im pozbawić się pryzu. Swojego pryzu. Prawie skończyli, gdy kolejny wstrząs i huk oznajmił o powtórnej utracie ekranu i napędu. - Mam nadzieję, że bezpieczniki wytrzymają takie traktowanie - wymamrotał Pampas, któremu tylko nogi wystawały spod stanowiska operatora sensorów. - Jak nie, to po powrocie opieprzymy producenta - pocieszył go Cardones, przyglądając się własnemu rękodziełu. Pampas pokazał mu, gdzie umocować i wokół czego owinąć przekaźnik, i zrobił to starannie. Pozostało mieć nadzieję, że rzeczywiście było to tak proste i skuteczne, jak mówiła Sandler. - Jak ci idzie? — spytał. - Dwie minuty, a może mniej - dobiegła stłumiona odpowiedź. Drzwi windy otworzyły się i na mostek wszedł McLeod. - Dziobowe sensory odłączone i zblokowane - oznajmił. - Po drodze sprawdziłem kuter, jest w pełni sprawny. - Doskonale. Georgio potrzebuje jeszcze dwóch minut i odlatujemy. - I dobrze - burknął kwaśno McLeod. - Bo krążownik nadal się zbliża. Cardones zamknął panel techniczny i spojrzał na wyświetlacz podający stan napędu. - Wygląda, że bezpieczniki tym razem zadziałały szybciej - ocenił. - Georgio? - Gotowe. Tylko sprawdzę, czy dobrze zaizolowałem przewody, i już nas nie ma. - Co on tam grzebie? - w głosie McLeoda słychać było troskę i ciekawość. - Odłączył kompensator bezwładnościowy - poinformował go spokojnie Cardones. McLeod na moment zamarł, następnie przyjrzał mu się jak wyjątkowo groźnemu wariatowi i spytał uprzejmie: - Na statku z działającym napędem? Przecież jeśli się go uruchomi, to... A! Rozumiem! To dlatego musiałem odłączyć dziobowe sensory. W ten sposób nie będzie żadnego ograniczenia szybkości, a autopilot nie zadziała, bo nie będzie alarmu zbliżeniowego. Tylko, na litość boską, nie uruchom napędu, jak długo tu jesteśmy, bo nas po ścianach rozsmaruje! - Wiem i nie uruchomię - zapewnił Rafę, cały czas przyglądając się ekranowi nawigacyjnemu. Krążownik liniowy zwiększył prędkość, ale jeszcze nie wystartowały z niego promy z desantem. - Gotowe! - oznajmił Pampas, zatrzaskując drzwi panelu technicznego. - Najwyższy czas! - odetchnął Cardones. Złapał walizeczkę z konsolą zdalnego sterowania i oświadczył: - Wynosimy się stąd! Nie musiał powtarzać. - Z frachtowca wystartowała jeszcze jedna jednostka, sir - oznajmił Koln. - Tym razem to standardowy kuter, sir. - Niech leci w cholerę! - warknął Dominick. Promy już wystartowały i leciały z maksymalną prędkością ku dryfującemu frachtowcowi, i to go najbardziej interesowało. Odczyty sensorów nie uległy zmianie, więc grupy abordażowe powinny mieć dość czasu, by odszukać i unieszkodliwić to, co uruchomiła załoga, ale wiedział, że tak naprawdę odetchnie z ulgą dopiero, gdy mu o tym zameldują. Chwilowo nie miał nic więcej do roboty, więc rozejrzał się i jego wzrok padł na symbol jednostki kurierskiej nadal oddalającej się niezwykle szybko od frachtowca. Uciekała, jakby od tego zależało przeżycie tych, którzy znajdowali się na pokładzie. Ale ich los i tak był przesądzony. Vanguard naturalnie nie był w stanie jej dogonić, ale nie musiał. Był prostszy sposób załatwienia sprawy i okazania niezadowolenia. - Panie Koln, proszę namierzyć tego kuriera i przerzucić kontrolę ognia grasera numer jeden na mój fotel - polecił. - Gdy tylko będzie pan miał pewien namiar, proszę go przekazać obsłudze tego grasera. - Aye, aye, sir. Kutrem najprawdopodobniej uciekała załoga porzucona przez oficerów-arystokratów, dlatego postanowił dać mu spokój. A panami, urodzonymi oficerami, zajmie się zaraz osobiście... - Jest namiar, sir - zameldował Koln. - Kontrola ognia grasera numer jeden przełączona na pański fotel, sir. - Doskonale! - pochwalił go Dominick, żałując, że nie może użyć rakiety. Byłoby to bardziej satysfakcjonujące, jako że cholerni rojaliści zostaliby uprzedzeni, co ich czeka, a i tak nie mogliby nic zrobić. A promień grasera był niewidoczny i mknął z prędkością światła, co oznaczało, że będą martwi, zanim zdążą to sobie uświadomić. Niestety. Rakieta nie dawała jednak gwarancji trafienia z tak małej odległości. Poza tym była kosztowna. A w ten sposób zemści się oszczędnie. Na klawiaturze fotela zapłonął czerwienią rzadko używany klawisz bezpośredniej kontroli ogniowej i rozkoszując się chwilą, Dominick wyciągnął rękę, by go nadusić. Znajdujący się ponad dziesięć tysięcy kilometrów od krążownika liniowego Cardones sprawdził parametry, które właśnie skończył wpisywać w konsolę zdalnego sterowania. Wszystkie zmiany kursu wydawały się właściwe, podobnie jak obliczenia ostatecznego kursu. Był gotów. Spojrzał na plecy Pampasa i McLeoda siedzących w fotelach pilotów, odetchnął głęboko i uaktywnił konsolę. - Panie komodorze! Nagły okrzyk Kolna zabrzmiał niczym grom w ciszy panującej na mostku i Dominick aż podskoczył, odruchowo odsuwając rękę i spoglądając na główny ekran taktyczny. Dorado uruchomił napęd i był już w ruchu, co zakrawało na cud. Co więcej, był to cud planowy i płynny - frachtowiec wykonał prawidłowy zwrot, rozgarniając przy okazji promy, aż znalazł się dziobem w dziób z Vanguardem. A potem skoczył do przodu, bo inaczej się tego nie dało opisać. Nie rozwijał bowiem patetycznego przyspieszenia rzędu 200 g typowego dla frachtowców, lecz niemożliwe wręcz do pojęcia dwa tysiące g. Czyli cztery razy więcej niż maksymalne przyspieszenie krążownika liniowego. Szok sparaliżował Dominicka i całą obsadę mostka. To, co widzieli, po prostu nie miało prawa się zdarzyć. Wymagało usunięcia przez załogę wszystkich zabezpieczeń z napędu, odłączenia kompensatora bezwładnościowego i takiego skalibrowania węzłów, że dłużej niż minutę lub dwie nie wytrzymają podobnego obciążenia i po prostu wyparują. Na dodatek chodziło o napęd i węzły, które nie miały prawa funkcjonować. Szok nie trwał długo - nieco ponad sekundę. Ale była to decydująca sekunda. - Unik! - ocknął się Dominick. - Zwrot o dziewięćdziesiąt stopni na prawą burtę i pełna moc. Lewa burta: ognia. Sternik wykonał rozkaz, nawet go nie potwierdzając. Lecz Dorado równocześnie zmienił kurs tak, by nadal lecieć prosto na krążownik. - Rozwalcie go! - wrzasnął Dominick, nie próbując nawet ukryć zdenerwowania. Obrócił się wraz z fotelem, by wyładować się na Charlesie... I dopiero w tym momencie zauważył, że fotel obok stanowiska taktycznego jest pusty. Charles zniknął. Dominick obrócił się ponownie wraz z fotelem, spojrzał na ekran taktyczny, a potem rozejrzał się gorączkowo, mając świadomość, że już i tak nic go nie uratuje. To ścierwo Charles uciekł nie tylko z mostka, ale i z okrętu, udowadniając tym samym, że był oszustem albo i zdrajcą. Lewoburtowe lasery i grasery otworzyły ogień, ale komputer artyleryjski nie trzymał w namiarze Dorado, bo nikt mu nie kazał. Wszystkie działa i wyrzutnie rakiet wymierzono w HMS Fearless zgodnie z odczytami aktywnych sensorów, by ostrzelać go, gdy tylko znajdzie się w zasięgu skutecznego ognia. Przekalibrowanie broni nie trwało długo, ale czas był tym, czego nie mieli. I dlatego tylko jeden graser z pierwszej salwy trafił prosto w nieosłonięty dziób frachtowca. Przez moment Dominick zaczął mieć nadzieję. Ale promień zniszczył kwatery załogi, kontrolę uszkodzeń i dziobowe ładownie. Nic, co miałoby jakikolwiek wpływ na rozwijaną przez frachtowiec prędkość czy na jego sterowność. Dorado nadal zbliżał się błyskawicznie niczym wysłannik śmierci. A potem było już tylko przerażone gapienie się w ekran wizualny ukazujący rosnącą w oczach śmierć. Gdy Dorado znajdował się pięćset kilometrów od krążownika liniowego, ekrany zetknęły się, a w następnym ułamku sekundy zniknęły. Pierwsze eksplodowały węzły napędów obu jednostek. Nagły wzrost energii grawitacyjnej zmienił je w granaty. Odłamki i gaz o niezwykle wysokiej temperaturze zniszczyły maszynownię, rozpruły ściany i pokłady i zmasakrowały każdego, kto znalazł się w pobliżu. Fala uderzeniowa i impulsy elektromagnetyczne niszczyły sprzęt, wyrywały solidnie, zdawałoby się, przytwierdzone elementy wyposażenia i wywoływały pożary. A potem strefy zniszczenia dotarły do reaktorów. Reaktor Dorado zmienił się wcześniej w nie działającą ruinę, ale dwa reaktory Vanguarda nadal funkcjonowały, gdy to nastąpiło. Teraz równocześnie przestały i przez mgnienie oka w systemie Walther zapłonęła minisupernowa. A potem zgasła i po obu jednostkach nie pozostało nic poza bezgłośnie rosnącą kulą plazmy. Na mostku lekkiego krążownika od niedawna Ludowej Marynarki Forerunner kapitan Vaccares z niedowierzaniem spoglądał na ekran taktyczny. Jeszcze minutę temu Vanguard znajdował się jako jedyna sprawna jednostka w gronie unieruchamianych frachtowców, a teraz nie został po nim ślad. W następnym momencie ze stuporu wybił go głos oficera łącznościowego: - HMS Fearless nas wywołuje, sir! - Przełączyć na głośnik! - polecił Vaccares nieswoim głosem. - Lekki krążownik Imperialnej Marynarki Alant, czy jak tam się przezwaliście, mówi kapitan Honor Harrington dowodząca okrętem Jej Królewskiej Mości Fearless - rozbrzmiało z głośników. - Rozkazuję wam poddać się i wyłączyć napęd. - Fearless wytraca prędkość, sir - zameldował oficer taktyczny. - Wkrótce zacznie nas ścigać! - Zrobić to samo i gdy tylko będziemy w stanie, dać pełną moc i najkrótszą drogą do granicy wejścia w nadprzestrzeń! - polecił Vaccares. I pochylił się nad ekranem taktycznym fotela, obliczając kursy i prędkości oraz sprawdzając czas i odległości. Po dobrych dziesięciu minutach i dwukrotnym sprawdzeniu obliczeń odetchnął z ulgą. Do granicy przejścia w nadprzestrzeń było około sześćdziesięciu minut lotu z maksymalnym przyspieszeniem. Jego okręt znajdował się poza maksymalnym zasięgiem skutecznego ostrzału rakietowego przeciwnika i był od niego szybszy, więc uda mu się wejść w nadprzestrzeń bez walki. A to oznaczało, że wrócą do domu. Bez sławy, jak się tego spodziewał Dominick, i bez łupów pozwalających odkryć tajemnice techniki militarnej przyszłego wroga, jak się obaj spodziewali. No i bez cudownej broni umożliwiającej pokonanie go w pierwszym starciu, jak obiecywał Charles. Wrócą jak zbity pies z podkulonym ogonem. Ale wrócą. Prawie dokładnie w chwili, w której doszedł do tego wniosku, na głównym ekranie taktycznym pojawił się nowy symbol, a oficer taktyczny zameldował: - Sygnatura napędu, sir. Prosto przed dziobem! - Zidentyfikować! - polecił Vaccares, czując lodowaty chłód. To nie mógł być przypadek - ktoś na nich czekał. Ale nawet w sennym koszmarze nie wyobraziłby sobie kto. - Niezidentyfikowany pirat, tu krążownik liniowy Jego Cesarskiej Mości Neue Bayern - rozległ się z głośnika szorstki głos o twardym, niemieckim akcencie. – Poddajcie się albo otworzymy ogień! Vaccares spojrzał ponownie na ekran, choć był to bardziej odruch niż poszukiwanie sposobu ucieczki. Neue Bayern znajdował się o dwadzieścia pięć minut drogi od niego, leciał ze sporą prędkością i odcinał mu najkrótszą drogę do granicy wejścia w nadprzestrzeń. Co prawda w tej chwili jeszcze nie był w zasięgu ognia, ale to szybko się zmieni, za to był w pozycji umożliwiającej przechwycenie jego okrętu bez względu na to, jaki ten by manewr wykonał. A z tyłu nadlatywał Fearless. Starcie z którymkolwiek z tych okrętów nie miało prawa trwać dłużej niż dziesięć minut i mogło mieć tylko jeden finał - zniszczenie jego okrętu wraz z całą załogą. Naturalnie mógł walczyć dla chwały Ludowej Republiki albo aby uniknąć konsekwencji nielegalnego zdobycia andermańskiego okrętu. Ale w tej pechowej operacji zginęło już zbyt wielu ludzi. Tak poddanych Korony, jak i obywateli Republiki. I nie widział sensownego powodu, by dobrowolnie zwiększać ich liczbę. - Wyłączyć napęd - polecił cicho. - Wywołać Neue Bayern i Fearless. Kolejność dowolna. Przekazać na oba, że się poddajemy. Admirał Eskadry Czerwonej Sonja Hemphill uniosła głowę znad raportu i wbiła wzrok w stojącego przed biurkiem w idealnej pozycji „spocznij" oficera. - I co ja mam z panem zrobić, poruczniku? – spytała lodowato. Być może coś drgnęło w twarzy porucznika Cardonesa, ale jeśli tak, była to jedyna reakcja, jaką okazał zapytany. - Ma'am? - spytał spokojnie. - Złamał pan rozkaz bezpośredniego dowódcy. Z raportu kapitan Sandler wynika jednoznacznie, że rozkazała panu nie uruchamiać napędu Dorado, a pan to zrobił. Zdaje pan sobie sprawę, że to kwalifikuje pana do postawienia przed sądem wojennym? - Tak, ma'am. I nie mam usprawiedliwienia. Hemphill poczuła, jak twarz jej tężeje. - Poza faktem, że uratował pan w ten sposób całą załogę HMS Fearless? - zasugerowała. Tym razem coś w twarzy Cardonesa drgnęło z całą pewnością. - Tak, ma'am. I załogi frachtowców także. - I zamierza pan nadal stawiać życie jednostek ponad oficjalną politykę rządu czy Królewskiej Marynarki? Albo, co w przypadku oficera ważniejsze, nadal zamierza pan uważać życie jednostek za ważniejsze od rozkazów dowódców? Teraz twarz Cardonesa stężała. - Nie, ma'am. - To dobrze, poruczniku. Bo gdyby miał pan taki zamiar albo gdybym sądziła, że pan go ma, wyleciałby pan ze służby tak szybko, że dogonienie własnej skopanej dupy zajęłoby panu ze trzy tygodnie. Czy wyraziłam się wystarczająco jasno? - Tak, ma'am. - To bardzo dobrze —. oceniła miękko. — Będę więc jeszcze bardziej wyrozumiała. Działał pan z poczucia lojalności w stosunku do kapitan Harrington i okrętu. I doceniam to. Ale lojalność nie zawsze jest najważniejsza. Trzeba brać pod uwagę szerszą perspektywę. A w tym wypadku mieliśmy szansę, niewielką, przyznaję, ale realną, że dzięki akcji dezinformacyjnej Ludowa Marynarka przez lata będzie tracić niepotrzebnie pieniądze i możliwości badawcze, zamiast wydawać je na badania nad realnym groźnym uzbrojeniem. I niezależnie od tego, jak wysoko zajdzie pan, kapitan Harrington czy ktokolwiek z załogi HMS Fearless, nigdy żadne z was nie osiągnie niczego, co mogłoby zrównoważyć korzyści, jakie z tej akcji wyniosłoby Gwiezdne Królestwo, gdyby się powiodła. Rozumie mnie pan? - Tak, ma'am. - To dobrze. Pańskie oddelegowanie do wywiadu floty właśnie się skończyło. Wraca pan na pokład HMS Fearless, gdzie podejmie pan obowiązki oficera taktycznego. Ma się pan zameldować na jego pokładzie, gdy powróci on do systemu Manticore, czyli mniej więcej za miesiąc. Do tego czasu jest pan na urlopie. Rozkazy otrzyma pan od adiutanta. - Dziękuję, ma'am. - I zechce pan pamiętać, że wszystko, co pan robił, widział i słyszał w czasie współpracy z Zespołem Czwartym, jest ściśle tajne - dodała Hemphill. - Odmaszerować. Cardones wykonał przepisowy w tył zwrot i wymasze-rował z gabinetu. Hemphill zaś skrzywiła się z niesmakiem i wróciła do raportu. Fakt, Cardones nie wykonał rozkazu, więc musiała na niego usiąść jak tona cerambetu, żeby mu to nie weszło w nawyk, ale uczciwie rzecz biorąc, trudno było mieć doń pretensje. Sama Sandler przyznała, że trzeba by cudu lub innego nadprzyrodzonego zjawiska, aby Ludowa Marynarka dała się wodzić za nos wystarczająco długo, by poważnie zainwestować w produkcję i przezbrojenie swych okrętów w grawitacyjną heterodynę. Cardones był wystarczająco inteligentny, by dojść do podobnych wniosków, nim zaczął działać. Z drugiej strony należało wziąć pod uwagę, że zagadka została rozwiązana, obrona przed zagrożeniem znaleziona i sprawdzona, a jedyny przezbrojony okręt Ludowej Marynarki zniszczony. Nie należało także zapominać o tym, że nic z tajnego ładunku Jansci nie wpadło w ręce wroga, no i przy okazji uratowano ciężki krążownik Jej Królewskiej Mości. Którego dowódca, jak się okazało, walnie przyczynił się do odzyskania przez Imperialną Marynarkę lekkiego krążownika, eliminując tym samym potencjalne źródło napięcia między Imperium a Królestwem, nim owo napięcie się na dobre pojawiło. Za jednym zamachem udało się osiągnąć dwa cele: upokorzyć Ludową Republikę i zjednać sobie Imperium Andermańskie, co mogło w przyszłości zaprocentować. A być może także udało się osiągnąć i trzeci cel, choć w sposób pośredni i długofalowy. Chodziło o sztuczkę, której użyła Harrington, by poinformować kapitana Neue Bayern o znalezieniu poszukiwanego okrętu poprzez sygnalizowanie mocą napędu. Neue Bayern dryfujący z wyłączonym napędem i z włączonymi systemami maskowania elektronicznego musiał zająć stosowną do przechwycenia pozycję, nie zdradzając swej obecności, co wymagało dokładnego obliczenia kursu i starannego manewrowania z minimalną prędkością. W połączeniu z dużym ryzykiem wykrycia mimo wszystko nie była to taktyka, którą można by stosować standardowo, i nie o to chodziło. Istotne było to, że Harrington użyła fal grawitacyjnych jako źródła łączności. A impulsy grawitacyjne poruszały się z prędkością większą od prędkości światła, co dawało prawie natychmiastowy środek łączności... Owszem, w takiej postaci byłyby odbieralne przez każdego, ale gdyby wysyłać je kierunkowo i gdyby źródłem energii było coś małego, jak na przykład nowej generacji reaktor czy nowe, testowane już węzły beta... gdyby dodać do tego nadprzewodniki opracowane dla nowych sond zwiadowczych... To rzeczywiście mogłaby być trzecia korzyść... Sięgnęła po elektrokartę z kopią raportu Harrington i zaczęła raz jeszcze uważnie go czytać. Rafael Cardones wziął głęboki oddech i ledwie drzwi windy otworzyły się, wszedł na mostek HMS Fearless. Mostek wyglądał dokładnie tak samo jak w dniu, w którym go opuszczał, zdawałoby się, całą wieczność temu. Zatrzymał się na moment, chłonąc znajomy widok, nastrój i zapach. - A, jesteś - powitał go znajomy głos. - Witaj z powrotem, Rafę. Odwrócił się w kierunku, z którego dochodził. Kapitan Harrington stała z Andym Venizelosem przy stanowisku oficera łącznościowego. Trzymała w dłoni elektrokartę. Widać było, że właśnie przerwali dyskusję. - Dziękuję, ma'am. Jak przebiegła służba eskortowa? - Interesująco - odparła niezobowiązująco, ale w oczach Venizelosa coś błysnęło. - A twój przydział? - Można powiedzieć, że też był interesujący. - Cardones powiedział to dokładnie z taką samą intonacją jak ona i tym razem coś błysnęło w jej oczach. - Porucznik Cardones melduje powrót do służby, ma'am. - Doskonale - uśmiechnęła się kapitan Harrington. - Dość leniuchowania, panie Cardones. Czas wracać do uczciwej pracy. - Aye, aye, ma'am. - Rafę także się uśmiechnął, i oddychając z ulgą, skierował się do stanowiska oficera taktycznego. Dobrze było znów znaleźć się w domu. John Ringo i Victor Mitchell Okręt zwany Francis ROZDZIAŁ I SYBERIA TO NIEGŁUPI POMYSŁ Sean Tyler zastukał w otwarte drzwi izby chorych i słysząc dobiegający z wnętrza pomruk, wszedł. Liczył sobie dwadzieścia trzy lata standardowe i zaczynał drugą turę służby w Royal Manticoran Navy. Miał ciemne włosy i niski wzrost, co powinno było pomóc mu na nowym okręcie należącym do Marynarki Graysona, bo upodabniało go do reszty załogi. Z drugiej strony był też prawie równie szeroki jak wysoki, i to nie dlatego, że był gruby, ale grubokościsty. Pierwotnie dostał przydział na superdreadnought Victory, ale nagły splot wydarzeń spowodował zmianę tegoż przydziału i znalezienie się na zupełnie innej jednostce. Przy biurku w izbie chorych siedział trzydziestoletni chorąży o pociągłej, poszarzałej twarzy i ciemnych włosach. Wpatrywał się w elektrokartę, jakby spodziewał się, że widoczna na wyświetlaczu wiadomość wyrwie się na wolność i ugryzie go. - Sanitariusz trzeciej klasy Sean Tyler melduje się do służby, sir! - wyrecytował Sean, strzelając kopytami i salutując jak na paradzie. Nie okazał przy tym zdziwienia, że o północy czasu pokładowego zastał na służbie chorążego. Ten rzucił elektrokartę na blat biurka i machnął ręką, jakby oganiał się przed muchami. Ponieważ gest wykonał w pobliżu czoła, przy dużej dozie dobrej woli można to było uznać za odsalutowanie. Po czym wskazał mu krzesło. - Witam, przyjacielu - odezwał się. - Witam na pokładzie Francisa Muellera. Klapnij sobie, zaraz pogadamy. Zaskoczony nieco tą bezpośredniością Sean usiadł i rozejrzał się. Bezpośredniość chorążego nie była obraźliwa, a że niespotykana u oficera, cóż... Pierwszym wrażeniem był to, że izba chorych była malutka - zajmowała mniej niż jedną czwartą powierzchni głównej izby chorych Victory, a była też nieco mniejsza od każdej z pomocniczych, które na superdreadnoughcie były trzy, rozsiane w różnych miejscach. Z drugiej strony trudno się było temu dziwić - załoga ciężkiego krążownika, i to na dodatek niewielkiego, bo starego, liczyła mniej niż dziesiątą część obsady superdreadnoughta. A Francis Mueller był stary. Jednostki tej klasy należały do najstarszych w Royal Manticoran Navy, a obecnie także w Marynarce Graysona. Krążownik już był stary, gdy przekazano go tej ostatniej, choć wówczas zaliczano go do największych jej okrętów. Teraz gdy w jej skład weszły superdreadnoughty i inne okręty zdobyte w czasie serii bitew o Yeltsin oraz nowo zbudowane w graysońskich stoczniach, był, prawdę mówiąc, reliktem. I biło to po oczach mimo ciągłych modernizacji. Bo prawda była brutalna: bez względu na to, ile ich przeprowadzano i jak starannie wykonano, po każdym okręcie widać było jego wiek. Choćby po wytartych, zaokrąglonych narożnikach, kształtach mebli oraz innych drobiazgów, które może nie tyle wyszły już z mody, ile podążając za nią, zmieniły się przez lata. Dlatego Tyler nie był najszczęśliwszy z nowego przydziału i nawet niespecjalnie starał się to ukryć. - Nie wyglądasz na szczęśliwego - ocenił gospodarz i otworzył najniższą szafkę biurka. Wyjął z niej plastikową flaszkę, w jakich zwykle przechowywano wodę destylowaną. Flaszka była do połowy napełniona przezroczystym płynem. Chorąży nalał sobie szczodrze do kubka z herbatą i spytał Tylera: - Dawkę leczniczą? - Nie, sir, dziękuję - odparł zapytany, zastanawiając się, po co ktoś dolewa wody destylowanej do herbaty. A potem dotarł do niego specyficzny zapach płynu. I przestał mieć głupie pytania. - Chorąży Robert Kearns - przedstawił się oficer. - Pomocnik lekarski, czyli lekarz na tej balii. Możesz mi mówić Doc. - Rozumiem, sir. - Dostałeś przydział do kabiny? Masz szafkę, koję i całą resztę? - Mam, sir. Bosman czekał na nas i od razu rozprowadził po kabinach. - Porządny chłop - pochwalił Kearns. - Skąd cię tu przenieśli? Bo jesteś z Królestwa, tak? - Zgadza się, sir. - I chciałeś z bliska obejrzeć bandę religijnych świrów? - Nie, sir. Wystąpiłem o przeniesienie do Marynarki Graysona, bo to najszybszy sposób na awans, a ja chcę zostać na zawodowego. Służba na okrętach innych członków Sojuszu jest zawsze pomocna w karierze. Wszyscy tak mówią. - Chcesz powiedzieć, że zgłosiłeś się na ochotnika na ten okręt?! - Cóż, zgłosiłem się na ochotnika do służby w Mary narce Graysona. W pierwszej kolejności potrzebny był sanitariusz na tym okręcie, więc zgodziłem się, by mnie tu przydzielono... - Sean rozejrzał się i postanowił zaryzykować. - Popełniłem, zdaje się, poważny błąd, zgadza się? - Aha - potwierdził medyk, pociągając solidny łyk wzmocnionej herbatki. - Musiałeś już kiedyś kogoś uśpić? - Raz. A co, tu się to częściej zdarza? - Przynajmniej raz na tydzień, czasami częściej, jak jest zły tydzień. Po uśpieniu pakujemy delikwenta w kaftan i przypinamy pasami do koi. Kiedy się obudzi, próbujemy określić, czy odbiło mu chwilowo, czy na dobre. Jak rozsądnie gada i jest spokojny, to go puszczamy. Jak bredzi albo jest wyrywny, zostawiamy go związanego, dopóki nie zdarzy się okazja transportu na planetę, gdzie mogą się nim zająć spece. - Raz na tydzień?! - Sean nie mógł przetrawić tej informacji. Przez sześć miesięcy służby na Victory w sumie musiano zaaplikować środek uspokajający zwany usypiaczem łącznie czterem osobom, które doznały silnych ataków „sytuacyjnego załamania nerwowego", jak to oficjalnie określano, albo „fioła", jak rzecz nazywali normalni ludzie. - Kto stanowi załogę tego okrętu?! - Sam zobaczysz. Natomiast mogę przysiąc, że mamy paru uzależnionych od usypiacza. Na przykład Kopp, technik rakietowy: usypiany sześć razy. Cooper z maszynowni: regularnie raz na miesiąc, tylko dzień się zmienia. A był niezbędny, bo poprzednich dwóch też trafiło do wariatkowa na obserwację. Ze swoim poprzednikiem minąłeś się w drodze z Victory. Leciał tam w kaftanie. - Dziwne - przyznał Sean. - Są jakieś konkretne przyczyny tej epidemii? - Pożyjesz tu kilka dni, sam się zorientujesz - odparł chorąży z tajemniczym uśmieszkiem. - Uwaga załoga! Pobudka! Wszyscy wolni od służby: do modlitwy! Sean nie miał wcześniej okazji poznać współmieszkańców, bo cała trójka miała drugą wachtę i nim on zjawił się w kabinie, wszyscy spali jak zabici. Teraz, gdy światło się zapaliło, mógł sobie ich obejrzeć, gdy stali z pochylonymi głowami i złożonymi rękami. Nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Jako poddany Korony wychowany na planecie Manticore nie był i nie miał zamiaru zostać wyznawcą Kościoła Ludzkości Uwolnionej, toteż nie miał obowiązku uczestniczyć w jakimkolwiek obrządku religijnym na pokładzie. Natomiast uznał, że skoro pozostali się modlą, ubieranie się i przygotowywanie do rozpoczęcia dnia mogą nie być najrozsądniejsze. Dlatego też zdecydował się spokojnie przesiedzieć całe zamieszanie religijne, mając nadzieję, że nie potrwa za długo. - Panie - zagrzmiało z głośnika - odpuść nam dziś wszelkie testy. Błagamy Cię, aby dziś nie zepsuła się żadna śluza, a system podtrzymywania życia, choć stary, pracował bez awarii jeszcze ten jeden dzień. Prosimy, żeby recyklery wody wytrzymały jeszcze kilka dni, choć mechanicy uważają, że mają dość. I błagamy Cię, abyś w swej łaskawości nie dopuścił do ostatecznego przegrzania reaktora numer dwa, co zakończyłoby się eksplozją, po której wszyscy wylądowalibyśmy w Twych ramionach. Kochamy Cię, aliści chcielibyśmy wpierw zobaczyć rodziny. I wznosimy błagania, żebyś może dopomógł naszemu kompensatorowi bezwładnościowemu, albowiem bez niego nie będziemy mieli przyspieszenia, by wrócić do domu. Dryfować wtedy będziemy w pustce, póki kolejne systemy nie odmówią posłuszeństwa, nie skończy się energia i zapasy i nim nie zabraknie powietrza. Zaczniemy zjadać się nawzajem... Sean z rosnącym osłupieniem słuchał tej upiornej wyliczanki możliwych awarii, która ciągnęła się dobry kwadrans i z tego, co był w stanie ocenić na gorąco, nie pominęła niczego. Wszystkie jednostki działające w przestrzeni kosmicznej, czy to statki, czy to stacje i okręty, były zbiorem katastrof, które jeszcze się nie wydarzyły. Próżnia była środowiskiem śmiertelnym dla człowieka i jak dotąd żaden rozwój techniki nie potrafił tego zmienić, bo nie udało się skonstruować jednostki, która byłaby naprawdę bezpieczna i na której nie mogłaby się wydarzyć żadna tragedia. To poczucie stałego zagrożenia było powodem problemów psychicznych załóg, jako że nawet najgłupszy człowiek wiedział, że w próżni zginie, a oddziela go od niej jedynie kadłub. Większość ludzi była na tyle inteligentna, by o tym nie mówić, czy to publicznie, czy prywatnie, przynajmniej na pokładzie. A co dopiero propagować wszystkie możliwe scenariusze przez wewnętrzny system łączności okrętowej. Po wysłuchaniu porannej modlitwy Tyler zaczął rozumieć, dlaczego Francis Mueller został dotknięty plagą przypadków wymagających uśpienia. Ubierając się wraz z milczącymi współmieszkańcami, zastanawiał się, jakie są inne powody tego stanu rzeczy. I o ile sytuacja jest gorsza, niż podejrzewał. - Co to znaczy, że się zgubiliśmy?! Kearns właśnie przyprowadził Tylera na mostek, by go przedstawić kapitanowi. Pierwszymi słowami, jakie Sean usłyszał z ust kapitana, było pytanie, które zdecydowanie nie wpływało uspokajająco, choć nie było skierowane do niego. Kapitan Zemet był niewiarygodnie przystojny. Można by wręcz rzec, że pomnikowo: wysokie czoło, patrycjuszowski nos, idealnie symetryczne rysy i podbródek tak kwadratowy, że można go było wziąć za wzorzec. Mógłby zostać gwiazdą holodram, gdyby nie jeden drobny szczegół - nawet jak na graysońskie standardy był niskiego wzrostu. W porównaniu do przeciętnego mieszkańca Królestwa jedynym odpowiadającym prawdzie określeniem było „karzeł". Teraz przyglądał się o głowę wyższemu porucznikowi z wyrazem bezgranicznego zdumienia. - Nie zgubiliśmy się, sir - odparł wyprężony porucznik. - Po prostu... wygląda na to, że... zboczyliśmy z kursu. - A wiesz pan może dlaczego? - Jeszcze nie całkiem, sir - przyznał porucznik. - Wygląda na to, że zniosło nas z kursu... na skutek pewnej anomalii grawitacyjnej. - Anomalii? - powtórzył kapitan. - Grawitacyjnej? - Tak, sir - przyznał spocony porucznik. - Zgubiliśmy się! - oznajmił wysoki jak na graysońską średnią mężczyzna o bladej cerze i chudej, ascetycznej twarzy, odziany całkowicie na czarno. Patrząc na niego, Sean doszedł do wniosku, że albo Śmierć we własnej osobie zjawił się na pokładzie, co było możliwe, biorąc pod uwagę wszystko, co widział do tej pory, albo też ma do czynienia z kapelanem okrętowym. Śmierć musiał być rodzaju męskiego, jeśli chciał zostać poważnie potraktowany na okręcie pełnym wyłącznie chłopów. - Jesteśmy zgubieni i bezradnie wędrować będziemy po kosmosie do końca dni naszych - oznajmił czarno odziany, upewniając tym samym Seana, że jest mimo wszystko tylko kapelanem: głos był ten sam co przy porannej litanii. - Nie jesteśmy zgubieni, kapelanie Olds - oznajmił stanowczo kapitan. - Musimy po prostu wprowadzić poprawkę do kursu i to wszystko. Jak dużą poprawkę, poruczniku? - Nadal ją obliczamy, sir. Ale co najmniej sto dwadzieścia tysięcy kilometrów. - Słodka godzino! - jęknął kapitan. - Czy przez to nie zniosło nas trochę za blisko Blackbirda Sześć? Bo jego obecność chyba wziął pan pod uwagę w obliczeniach, poruczniku? - Eee... Muszę sprawdzić w notatkach, sir. - Nie wziąłeś pan! - westchnął, nadal nie bardzo w to wierząc, kapitan. - Właśnie sobie przypomniałem, że nie wspomniał pan słowem o bliskim przejściu, dopóki oficer taktyczny nie odkrył na ekranie lidaru, że mijamy ten księżyc w odległości sześćdziesięciu trzech tysięcy kilometrów. Skoro pan nie wiedział, że jest tak blisko, to nie wziął pan pod uwagę jego istnienia wcześniej przy obliczeniach. Zgadza się? - Eee... tego... nie jestem pewien, sir - wykrztusił oficer astronawigacyjny. - Dobry Boże! - jęknął kapelan. - W najgorszym koszmarze nie wyobrażałem sobie, że przez bezmyślność zderzymy się z ciałem niebieskim! Gdybyśmy nie wysłali przed zderzeniem sygnału alarmoweo, nkt nawet nie odnalazłby szczątków rozsianych po całej powierzchni. Nasze dusze przez wieczność dryfowałyby bezradnie zagubione i samotne w otchłani kosmosu. - Ale jutro będzie miał gadane! - mruknął półgłosem Kearns. - Panie kapitanie, w przepisach prawa wojskowego jest paragraf o zaniedbaniu obowiązków służbowych i narażeniu przez to okrętu na niebezpieczeństwo - odezwał się niski, barczysty komandor porucznik, który pojawił się obok, zupełnie jakby się teleportował. - To sprawa dla sądu wojennego. Możemy takowy zwołać, osądzić oficera astronawigacyjnego i po sprawiedliwym osądzeniu wyrzucić za burtę. - Nie sądzę, żeby to było konieczne, pierwszy - powiedział nieco bezradnie kapitan. - A ojciec niech się zajmie swoimi owieczkami albo odmówi parę pacierzy za nas wszystkich w zaciszu swojej kabiny. Astro, bądź pan łaskaw uwzględnić przyciąganie Blackbirda Sześć i sprawdzić, czy to wyjaśni problem. Zakładam, że to nasz nowy medyk? Ostatnie zdanie było skierowane do Tylera i Kearnsa i towarzyszył mu olśniewający uśmiech. - Sanitariusz Tyler, sir - przedstawił chorąży. - Z Royal Manticoran Navy. - Miło mi poznać, Taylor - rozpromienił się kapitan, ściskając prawicę Seana. - Trafiłeś na najlepszy okręt w całej Marynarce Graysona; tak mówią, choć ja uważam, że w całym Sojuszu. Jestem pewien, że ci się spodoba, tylko musisz dać z siebie wszystko co najlepsze. - Rozumiem, sir. Spróbuję, sir. I nazywam się Tyler, sir. Sean uznał, że lepiej nie pytać, czy tak drobny jak 120 tysięcy kilometrów błąd w obliczeniach i zapomnienie o istnieniu księżyca, w pobliżu którego się przelatywało, to wszystko, na co stać astronawigatora. Podejrzewał bowiem, że nie. I to było dopiero przerażające. - Miło mi to słyszeć, Taylor. Panie chorąży, proszę go oprowadzić po okręcie. Jestem teraz trochę zajęty. - Aye, aye, sir. - Miło było cię poznać, Taylor. I dobrze mieć cię na pokładzie. Kearns w ramach wycieczki po okręcie zaprowadził Tylera prosto do izby chorych. Opadł z westchnieniem na fotel, sięgnął do dolnej szuflady i wzmocnił sobie herbatę. - Jakie wrażenia? - spytał, upijając duży łyk. - Usypiacie tylko jednego tygodniowo? - spytał Sean, z trudem tłumiąc histeryczny chichot. - Zauważyłeś? - uśmiechnął się chorąży. - Dawkę leczniczą? - Jeszcze nie. - Tyler z trudem oparł się pokusie. -To tylko ja czy tu wszyscy powariowali? - Oficerowie na pewno. - Kearns upił kolejny łyk. - A jeszcze nie spotkałeś pierwszego mechanika. Chwała Bogu, jest przynajmniej kompetentny. - A... kapelan? - spytał ostrożnie Sean. - Kapelani przeważnie są oryginałami, natomiast Olds jest przypadkiem wyjątkowym - skrzywił się Kearns. - Ma dwa problemy: wybujałą wyobraźnię i bezsenność. Na pierwszy nic nie mogę poradzić, na drugi próbowałem dać mu tabletki. Uznał je za wytwór szatana i to by było na tyle. Przewraca się całą noc po łóżku i wyobraża najgorsze, co może nas spotkać, bo na jakimś statku czy okręcie się wydarzyło. Na dodatek jeszcze podpuszczają go niektórzy członkowie załogi mający więcej poczucia humoru niż zdrowego rozsądku, na przykład Ribart z maszynowego. Wiecznie przychodzi do niego z czymś nowym, czemu przydałaby się modlitwa. Już się zastanawiałem, czy go profilaktycznie nie uśpić i nie pozbyć się w ten sposób z okrętu, ale ma za dużo naśladowców. A ponieważ każdy wychowany na Graysonie żywi zaufanie do księży, Olds ma taką siłę rażenia. - Przyznaję, że i na mnie jego poranna litania zrobiła wrażenie. No i w życiu bym nie przypuścił, że astro zapomni o obecności księżyca. Natomiast tak sobie myślę, że kapelanowi przydałoby się, żeby go ktoś uczciwie zerżnął. Kearns skrzywił się, a do Seana dotarło, co palnął, toteż dodał czym prędzej: - To nie ma nic wspólnego z wiarą i jeśli uraziłem pańskie uczucia religijne, to... - Nie o to chodzi. Pomysł dobry, ale mało oryginalny. Nie było cię tu w czasie ataku SPC. - Kearns dolał sobie ponownie do herbaty i schował flaszkę. - SPC? - powtórzył Tyler. - Nie bardzo wiem, co to znaczy. - Seksualnie Przenoszona Choroba. Konkretnie syfilis. Wiem, że w Królestwie choroby weneryczne zostały wytępione całkowicie. U nas prawie całkowicie. Natomiast w Konfederacji zdarzają się często. Ostatnim razem, gdy byliśmy na patrolu na obszarze Konfederacji, parunastu członków załogi miało pecha i załapało syfa. Kapelan był wśród nich. Sean nic nie powiedział, a Kearns przypiął się do kubka, pijąc małymi łyczkami. Widać było, że porządkuje myśli, by coś logicznie wyjaśnić. W końcu spytał: - Wiesz, że Marynarka Graysona od chwili przyłączenia do Sojuszu wzrosła ponadpięćdziesięciokrotnie? - Nie wiedziałem. To ma związek? - To główny powód tego, co dziś widziałeś. Kiedy następuje taki rozwój i wzrost liczebny, muszą zdarzyć się nieudane przypadki: ludzie, którzy awansują powyżej własnego poziomu i nie nadają się na nowe stanowiska. To zawsze wychodzi po czasie i jeśli nie jest to przypadek drastyczny, czyli taki, w wyniku którego ktoś zginął, dowództwo ma kilka możliwości. Może zdegradować winnego, co wymaga masy papierków i czasu kompetentnych oficerów. Czasu, którego ci nigdy nie mają. Drugą możliwością jest przenieść kogoś takiego gdzieś, gdzie nie będzie w stanie spowodować poważniejszych szkód. Zaczynasz rozumieć? - Aha... - zaczął Sean i zamknął nagle z trzaskiem usta. - A tak. - Chorąży uśmiechnął się krzywo i uniósł kubek. - Ja też zaliczam się do tej bandy nieudaczników. Nikomu co prawda nie zaszkodziłem jako lekarz, ale mam, jak zauważyłeś, pewien drobny problem z piciem. Żebyś miał pełen obraz, to powiem ci jeszcze coś. Dawno temu na Ziemi było takie miejsce zwane Syberią. Zsyłano tam różnych ludzi niewygodnych dla władzy. Ktoś w dowództwie Marynarki Graysona musiał znać historię i stwierdził, że Syberia to nie taki zły pomysł, choć my jesteśmy niewygodni z zupełnie innych powodów. Teraz masz już pełen obraz. - Cóż, faktycznie mam - przyznał Tyler. - Całe szczęście, że choć pierwszy oficer ma poczucie humoru. - Dlaczego tak sądzisz? - No bo zaproponował, żeby astro oddać pod sąd i... - Tyler urwał, widząc minę rozmówcy. - On żartował, prawda? - Absolutnie nie - oświadczył Kearns i sięgnął do szuflady. - Witamy na Syberii, przyjacielu. - Myślę, że teraz dawka lecznicza będzie w sam raz - przyznał słabo Sean. ROZDZIAŁ II POCIECHA WIARY „Panie, błagamy Cię, oszczędź nam dziś testów. Wznosimy poranną prośbę, byś w swej łaskawości nie pozwolił nam zderzyć się z jakimś ciałem niebieskim i by nasze dusze nie tułały się bezradnie przez bezmiar kosmosu, a nasze rodziny nie zamartwiały się, jakie przytrafiło się nam nieszczęście..." „Prosimy Cię, Panie, byś nam dziś darował test. Już trzy dni, Panie, oficer astronawigacyjny próbuje zorientować się, gdzie jesteśmy. Gdybyś w swej dobroci, Panie, natchnął go, by znalazł drogę do domu, nim skończy się nam powietrze w wyniku awarii systemu podtrzymywania życia, bylibyśmy Ci niewypowiedzianie wdzięczni. A wdzięczność nasza byłaby bezgraniczna, gdybyś zechciał zrobić to, nim do reszty zepsuje się któryś ze szwankujących reaktorów, gdyż unikniemy wówczas jego eksplozji, po której tworzące nas atomy rozproszą się po nicości kosmosu..." „Panie nie wystawiaj nas dziś na testy. Jak rozumiem, Panie, jeden z naszych węzłów beta ledwie zipie. Jeśli uznasz, że powinniśmy go stracić, proszę, nie niszcz przy okazji całego pierścienia napędu. Nadal nie wiemy, gdzie dokładnie leży Grayson, toteż nie zdołamy wysłać sygnału alarmowego, który odebrano by na czas, aby nas uratować. A nie chcemy, o Panie, umierać, dryfując przez czarną nicość i walcząc niczym wściekłe psy o przedziały, w których jeszcze będzie powietrze..." ROZDZIAŁ III ALARM Tyler przechodził akurat przez mostek, skracając sobie drogę do kwater artylerzystów, do których został wezwany, gdy rozległ się alarm. Wezwanie dotyczyło złamania będącego skutkiem mordobicia przy kartach. Hazard naturalnie był zakazany na pokładzie. Trzy sekundy po zawyciu klaksonu na mostku znalazł się kapitan. Znalazł się w przysiadzie, rozglądając się nerwowo, jakby nie wiedział, w którą stronę uciekać. - To alarm przegrzania reaktora? - wrzasnął. - To pan jest kapitanem - poinformował go cicho Tyler, równocześnie w myślach całując na pożegnanie własny tyłek. - Nie wie pan? - Alarm w reaktorze numer dwa! - zameldował mat pełniący wachtę na stanowisku oficera maszynowego. - Ale nie ma żadnych śladów awarii, sir! - Przygotować się do wystrzelenia reaktora numer dwa! - krzyknął kapitan i dodał, alarm bowiem umilkł: - Albo i nie! Po czym zaklął, dopadł interkomu i wybrał numer pomieszczenia drugiego reaktora. - Dwójka, co się u was, na litość boską, dzieje? - Tego... przepraszam, sir - dobiegło z głośnika. - Kowalski upuścił kubek na przycisk alarmowy. - Sir! - Za kapitanem pojawił się pierwszy oficer. Zrobił to tak bezgłośnie, że ten podskoczył na dobre pół metra, słysząc jego głos. Tyler przyrzekł sobie bacznie obserwować, żeby zobaczyć, czy on rzeczywiście chodzi, bo jak dotąd wyglądało na to, że przemieszcza się przy użyciu telekinezy. - Proponuję zwołać sąd wojenny i po sprawiedliwym wyroku wyrzucić Kowalskiego w próżnię, sir! - Nie sądzę, by to było konieczne, pierwszy - westchnął kapitan. - Kuszące... ale nie. Jutro udzielę mu nagany. A teraz idę do siebie zmienić gacie. Proszę polecić to zrobić wszystkim będącym na służbie. I wyszedł, potrząsając głową. - Medyk potrzebny w dziobowym magazynie torped! - rozległo się w głośniku wewnętrznego systemu łączności. - Ze strzykawką! Tyler, nadal w szoku, opuścił mostek. - Nie wiedział, czy to alarm reaktora! – wymamrotał sam do siebie. - Jest kapitanem i nie wiedział! Po czym dostał ataku histerycznego śmiechu. „Daruj nam, o Panie, testy w dniu dzisiejszym..." ROZDZIAŁ IV WYPADEK Z WORKIEM Poczynając od czwartego dnia na pokładzie Francisa Muellera, Tyler zaczął nosić przy sobie stale hypnostrzykawkę z usypiaczem. Tak na wszelki wypadek. Tylko nie był do końca pewien, czy będzie mu potrzebna, żeby uśpić kogoś, czy siebie. Dlatego gdy tego dnia w czasie drugiej wachty został wezwany na mostek, złapał kaftan bezpieczeństwa i zameldował się w pełni wyposażony. - Taylor, trzeba uśpić mata Kyle'a - powitał go kapitan i wskazał podoficera siedzącego na stanowisku oficera taktycznego. Kyle grał w nie istniejącą grę komputerową. - Aha, planeta! O, nie trafiłem! Trach, trach, łubudu! Bum! - Widać było już na pierwszy rzut oka, że mat Kyle doskonale się bawi. - Rozumiem, sir. Tyler podszedł do mata, przycisnął mu do ramienia wylot hypnostrzykawki i nacisnął dźwignię. Środek uspokajająco-nasenny działał błyskawicznie, toteż za moment mat odpłynął bezwładnie z fotela i z głuchym hukiem wylądował na pokładzie. Za plecami kapitana zmaterializował się pierwszy oficer. - Sir! - AAAaa! Słodki Jezu! Greene, do kurwy nędzy, uwiąż pan sobie dzwonek na szyi, bo ja zawału przez pana dostanę! - wrzasnął kapitan, podskakując. - Według rozkazu, sir - potwierdził całkowicie poważnie pierwszy oficer. - Myślę, sir, że mat Kyle powinien odpokutować za niesubordynację. - A ja tak nie myślę - uciął kapitan. - Trzymał się całkiem dobrze, dopóki porucznik Wilson nie ogłosił, że błąd w obliczeniach wziął się stąd, że nie uwzględnił masy Blackbirda i wszystkich jego księżyców. Okazało się, że gdybyśmy nie zwlekali tych czterdziestu minut z wzięciem poprawki, trafilibyśmy w planetę. W tym momencie mat Kyle przestał być sobą. Tyler rozwinął kaftan i powoli zajął się upychaniem w niego mata Kyle'a, cały czas pilnie nasłuchując rozmowy toczącej się za jego plecami. - Cóż, przynajmniej teraz wiemy, gdzie jesteśmy, sir - odezwał się astronawigator. - I wyliczyłem już kurs na Graysona, sir. - Jest pan pewien? - spytał podejrzliwie kapitan. - I na pewno między nami a Graysonem nie ma niczego? - Tak, sir. Jestem pewien. Wysłaliśmy im pinga radarem i wrócił czysty. W odpowiedzi przysłali nam zapytanie z dowództwa, gdzie byliśmy przez ostatnich kilka dni. - Najlepiej będzie im powiedzieć, że czekaliśmy w pełnym maskowaniu i z zachowaniem kompletnej ciszy radiowej na wypadek, gdyby ktoś próbował się wśliznąć do systemu. - Kapitan potarł z namysłem podbródek. - Im mniej będziemy mówili o ostatnim tygodniu, tym lepiej. - Doskonała odpowiedź, sir - pochwalił pierwszy oficer. - Sekcja łączności, wyślijcie to natychmiast. - Aye, aye, sir. - W stoczni mamy się zameldować za dwa tygodnie - powiedział niespodziewanie kapitan. - Powinniśmy co prawda przeprowadzić w tym czasie jakieś ćwiczenia sprawdzające, ale biorąc pod uwagę stan, w jakim znajduje się załoga, nie sądzę, by to był dobry pomysł. Są w takiej kondycji jak każda załoga, z którą miałem do czynienia. - Ale moglibyśmy ją poprawić, sir - zaprotestował pierwszy oficer. - Potrzeba im tylko trochę porządku i zdyscyplinowania. Gdyby zechciał mi pan dać wolną rękę... - Nie mamy na pokładzie narzędzi tortur, Greene - kapitan potrząsnął głową. - Nie, załoga potrzebuje wolnego i rozrywki. Najlepiej dnia wolnego. Bosman! - Słucham, sir? Najważniejszy na pokładzie podoficer był masywnym mężczyzną o rzedniejących już włosach i imponującym czerwonym nosie świadczącym o podobnej jak Kearnsa słabości do dawek leczniczych i wzmocnionych herbatek. - Proszę przestawić grawitację na wzgórze w Axial 1 - polecił kapitan. Następnie przeszedł do konsoli łączności, uruchomił pokładowy interkom i oznajmił: - Mówi kapitan. Wszyscy wolni od służby mają się zgłosić w Axial 1. WYDAĆ WORKI DO KARTOFLI! Axial 1 była to duża rura biegnąca wzdłuż osi wzdłużnej okrętu prawie przez całą jego długość. Normalnie poziom przyciągania był w niej nastawiony na bardzo niskie, w okolicach 0,2 g, co pozwalało szybko i skutecznie transportować ciężkie i niewygodne ładunki albo też, jeśli mieli ochotę, podróżować nim bez obciążenia z prędkością do 40 km/h. Naturalnie nie przestało tam obowiązywać prawo zachowania masy, a korytarz nie biegł cały czas idealnie prosto - zdarzały się mniej lub bardziej łagodne zakręty, choć nieczęsto. Gdy zza któregoś wylatywał taki „piekielny nietoperzyk" rozwijający maksymalną prędkość, a z przeciwka ktoś statecznie ciągnął sobie kilka rakiet, musiało dojść do kolizji. Podobnie rzecz się miała na prostych odcinkach, gdy należało wyminąć przeszkodę, jako że ludzkie oko i umysł nie są przystosowane do automatycznego brania poprawek na wyprzedzanie, gdy człowiek porusza się zbyt szybko. Najgorsze skutki miały spotkania dwóch miłośników prędkości pozbawionych zdrowego rozsądku, bo osiągali oni wspólną prędkość zderzenia wolno lecącego pojazdu atmosferycznego. Dlatego Axial 1 produkował dobre 15% łącznej liczby rannych i kontuzjowanych „przypadkowo" na okręcie. Oczywiste jest, że powody takie jak „rozwijanie prędkości przekraczającej 40 km/h na korytarzu" czy „zderzenie z technikiem rakietowym" nigdy nie znalazły się w oficjalnych meldunkach o przyczynach wypadków nawet w Royal Manticoran Navy. Żeby zameldować, co naprawdę zaszło, potrzebny byłby ktoś o takiej skłonności do przyciągania kłopotów jak Harrington, ale z jakiegoś powodu nowsze okręty zostały pozbawione tej arterii tranzytowej. Teoretycznie powodem było osłabienie wytrzymałości strukturalnej okrętu, ale fakt pozostawał faktem, że gdy podjęto tę decyzję, ówcześni admirałowie mieli za sobą służbę na starszych okrętach, takich jak Francis Mueller. Statystyczną niemożliwością było, żeby nikt nie został poszkodowany w wypadku, jaki się tam wydarzył, lub też nie brał udziału w pisaniu raportu maskującego prawdziwy przebieg wydarzeń. W opinii Seana to był znacznie logiczniejszy powód likwidacji Axial 1 od oficjalnie podanego. Spoglądając ponuro wzdłuż korytarza w stronę dziobu, Sean zastanawiał się, czy przypadkiem któryś z nich nie należał do grupy idiotów. Którzy wymyślili Zjazd w Workach po Kartoflach. „Podłogę" korytarza stanowił zwyczajny stop poznaczony rozmaitymi wgłębieniami, zarysowaniami i innymi śladami zużycia. Jednakże gdzieś tak w połowie długości na jednym z zakrętów cała jego szerokość i długość na odcinku około dwudziestu metrów zostały wywoskowane i wypolerowane. Równocześnie generatory grawitacji ustawiono tak, by działały pod kątem 45°, dając wszystkie właściwości wzgórza o dość stromych zboczach. Powodowało to tendencję do ześlizgiwania się, a w połączeniu z tym, na czym się jechało, gdy zjeżdżający trafili na wywoskowany fragment, rozwijali naprawdę zawrotną prędkość. Start był na dziobie, meta na rufie, gdzie zmniejszono grawitację do 0,lg, by pozwolić zjazdowcom w miarę łagodnie wyhamować, w czym pomagało słabe pole amortyzujące. Osobną sprawą było to, na czym zjeżdżano, a co Sean widział pierwszy raz w życiu. Były to bowiem poskładane w kostkę parciane worki zwane „workami do ziemniaków" lub „po kartoflach". Ziemniaków w czymś takim nikt od dawna nie przewoził, przynajmniej w Królestwie Manticore, toteż na pokładzie trzymano je wyłącznie z powodu owego idiotycznego wyścigu. A sam charakter tej rozrywki powodował u mniej psychicznie odpornych zawodników awarię zwieraczy. Ponieważ worków nie prano z nie znanego Seanowi powodu, po „zamarynowaniu" między kolejnymi okazjami śmierdziały gorzej od zatkanej latryny. Wszystkie elementy tego debilizmu były według kapitana, nieuleczalnego jego miłośnika, bardzo zabawne i stanowiły doskonałą rozrywkę dla załogi, wpływając na pracę zespołową - gdyż zawodników dzielono na zespoły i sumowano wyniki. W opinii Tylera było to najgłupsze zajęcie, jakie w życiu widział, sprowadzające się do próby samobójstwa przez walnięcie głową w pierwszą przeszkodę. On sam był z tej rozrywki wyłączony - znajdował się w prowizorycznym punkcie opatrunkowym zorganizowanym w specjalnie w tym celu zaprojektowanej rozległej niszy korytarza. Jej istnienie świadczyło dobitnie, że dział konstrukcji projektów floty uczył się wolno, ale nie był całkowicie głupi. Miał więc okazję obserwować z bliska przerażonych członków załogi sunących z opętańczą prędkością na obsranych i obszczanych workach. Podzielić ich można było na dwie kategorie: wrzeszczących i milczących. Tym drugim przerażenie odbierało głos. Przypomniał sobie rozkaz Kearnsa: - Kiedy ktoś odniesie ranę czy coś sobie złamie, najpierw go uśpij, potem opatrz. Kiedy będzie to skaleczenie powierzchowne albo zwykłe odbicie, załóż mu opatrunek i wyślij w dalszą drogę. Kiedy będziesz miał do czynienia z urazem głowy czy kręgosłupa, uśpij i trzymaj u siebie. Ewakuujemy ich później. - To znaczy jeżeli się zdarzy tak poważny wypadek. - Nie jeżeli, a kiedy się wydarzy. Jak na razie miał cztery ofiary: dwie złamane nogi, złamany nadgarstek i przypadek ogólnego potrzaskania ze wstrząsem mózgu. Obserwując kolejnego zawodnika, był prawie pewien, że zbliża się następny klient. Kopp, technik rakietowy, właśnie zaczynał zjazd. Należał do milczących zawodników i miał powody do przerażenia jako sprawdzony już pechowiec. Naturalnie miało to wpływ na jego zachowanie tym razem. Choć korytarz był fizycznie zakrzywiony, ustawienie przyciągania niwelowało to, dając złudzenie, że jest pusty. Oznaczało to, że używając z wyczuciem pośladków i umiejętnie balansując ciałem, można było wykonać coś w rodzaju slalomu, nie tracąc przy tym równowagi, i pokonać wywoskowany fragment. Kluczowe było, by robić to z wy czuciem i umiejętnie, gdyż w przeciwnym wypadku traciło się kontrolę nad ruchem własnego ciała. Kopp zdołał w miarę dobrze przebyć jedną trzecią drogi, gdy wychylił się za bardzo i lewym półdupkiem trafił poza wywoskowany szlak. Zgodnie z prawami Newtonowskiej fizyki prawy półdupek i reszta Koppa kontynuowały szybszy zjazd w pierwotnym kierunku. Spowodowało to, iż jego tyłek został poddany działaniu rozbieżnych sił i zareagował bólem. Kopp wrzasnął, szarpnął się, i już nie mając wpływu na nic, pomknął korytarzem, kręcąc wariackiego młynka, zupełnie niezależnie od worka. Wrzeszczał przy tym, tym głośniej, im szybciej się obracał. Kopp, nie worek. Wrzask urwał się nagle po głuchym łupnięciu we framugę drzwi prowadzących do jednego z bocznych korytarzy. Ponieważ została ona zaprojektowana wraz z warstwą amortyzacyjną, Kopp nie stracił przytomności, o czym świadczyły przejmujące jęki. Nie mając wyjścia, Tyler wyruszył z punktu opatrunkowego na ratunek, pracowicie wspinając się po niewywoskowanej części podłogi pod górę zgodnie z oddziaływaniem przestawionej grawitacji. Kopp trzymał się jedną ręką futryny, osłaniając drugą i przekrzywiając głowę, by spływająca z rozciętego czoła krew nie zalewała mu oczu. Ledwie Tyler dotknął osłanianej ręki, Kopp jęknął. - Złamana - zawyrokował Sean, przyklejając mu równocześnie opatrunek na czoło. Po prowizorycznym unieruchomieniu złamanej kończyny i zaaplikowaniu usypiacza ściągnął go do niszy i wrzasnął co sił w płucach w stronę dziobu: - NIC MU NIE BĘDZIE! - BĘDZIE, JAK GO DOSTANĘ W SWOJE RĘCE! - odwrzasnął kapitan. - CO TO MIAŁO BYĆ, KOPP?! PARODIA ZJAZDU? - To dopiero świadczy o wartości naszej załogi. Niedorajdy i fajtłapy - burknął naburmuszony kapitan po kolejnej, spowodowanej wypadkiem przerwie. - Sir, istnieją przepisy pozwalające ukarać kogoś za doprowadzenie się przez zaniedbanie do stanu uniemożliwiającego wykonywanie obowiązków - oznajmił pierwszy oficer, jak zwykle materializując się za nim. - Nie będę nikogo karał za to, że jest niedorajdą i coś sobie złamał! - zirytował się kapitan. - Natomiast upewniłem się, że ta załoga potrzebuje przykładu, jak należy zjeżdżać na worku po kartoflach. Za mało wśród niej jest weteranów i instruktorów. A to oznacza, że przykład powinni dać oficerowie! Bosman, worek! - polecił, wyciągając rękę. - Sir, to chyba nie najlepszy pomysł - zaprotestował podoficer. - Nonsens! - Zemet wyrwał mu worek z garści i ryknął: - PRZYGOTOWAĆ SIĘ DO POKAZOWEGO ZJAZDU NA WORKU PO KARTOFLACH! PATRZCIE, JAK ROBI TO ZAWODOWIEC! - No cóż, astro jest pewien, że jesteśmy na kursie prosto na Grayson, ale mamy cztery dni opóźnienia przez to, że się zgubił. Co oznacza, że czeka nas sześciodniowa podróż. - Kearns opadł ciężko na fotel, wyciągnął flaszkę z szuflady i golnął tym razem z gwinta. - Jak stary? - Oddycha - poinformował Sean. - Po mojemu to uczciwy wstrząs mózgu i utrata przytomności. Łupnął naprawdę solidnie, ale nie ma śladów wewnętrznego krwawienia. - No to cześć! - jęknął chorąży. - Tydzień pod rządami pierwszego! - Panie bosman - odezwał się pierwszy oficer, rozglądając się po mostku - mamy problem. - Jaki, sir? - spytał słabo bosman. - Tym problemem - zaintonował pierwszy - jest rozprzężenie. - Aha, sir. - Kapitan zorganizował te zawody, żeby rozweselić ludzi, ale to nie rozwiązało problemu. Bo problemem nie jest brak humoru, tylko rozprzężenie panujące wśród załogi. I jej niedbalstwo. Nie będę dłużej tolerował ani rozprzężenia, ani niedbalstwa. A teraz ja tu dowodzę, zgadza się, panie bosman? - Zgadza się, sir. Teraz pan tu dowodzi - przyznał nieszczęśliwym tonem bosman. - Opracowałem już harmonogram ćwiczeń, by temu zaradzić - oświadczył oficer, odwracając się ku niemu z fanatycznym ogniem w oczach. - I będziemy go przestrzegać. Dokładnie! Po czym odwrócił się do ekranu astronawigacyjnego, - Rozumiem, sir. - Nie będzie żadnego rozprzężenia! - powtórzył pierwszy oficer. - Ani niedbalstwa! Pokażemy flocie, że na Francisie Muellerze rozprzężenie nie istnieje! Obojętnie jakich metod będziemy musieli użyć! - Ale na pokładzie nie ma izby tortur, sir - palnął bosman, nim zdążył ugryźć się w język. - Narzędzi też nie, sir. - I dlatego właśnie dano nam dobrze wyposażony warsztat pokładowy, panie bosman! - odparł konspiracyjnym szeptem pierwszy oficer. „Panie, błagamy Cię, zakończ ten test! Ledwie dzień minął od wypadku kapitana, a pierwszy oficer przygotowuje oskarżenie o zbrodnie zagrożone karą śmierci dla jednej czwartej załogi. Proste obliczenie wykazuje, o Panie, że gdy dotrzemy do Graysona, nikt z nas nie będzie już żył. Okręt stanie się grobowcem dryfującym bezradnie pod wpływem kaprysów przyciągania planet i wiatru słonecznego..." - Mamy problem, Doc - oświadczył bosman, wślizgując się do izby chorych po nerwowym rozejrzeniu się po korytarzu. - Wszyscy mamy - zgodził się Kearns, prostując się znad łóżka kapitana. - Krasnal się jeszcze nie obudził? - Nie. Bosman drgnął nerwowo, słysząc zamykane drzwi, i obejrzał się. Do izby chorych wśliznął się Tyler. - Nie wyjdę tam więcej! - oznajmił sanitariusz. - To gorsze niż zoo! - Załoga jest gotowa do buntu - wyjaśnił bosman. - Wyjątkowo wszyscy zgadzają się z kapelanem. Jeśli pierwszy dziś wyrzuci za burtę tych, których zaplanował, nikt z nas nie dożyje przylotu na orbitę Graysona. - „Bunt" to brzydkie słowo - ocenił Doc. - Fakt, ale ładniejsze od „dekompresji rozrywającej" -zauważył Sean. - To nie słowo, tylko zwrot - zwrócił uwagę Kearns. - Przestańcie pieprzyć! - zirytował się bosman. - Jedno albo drugie wkrótce stanie się tu obrzydliwie znajome, jeśli czegoś nie wymyślimy! - Cóż, w Royal Manticoran Navy nader rzadko wykonywana jest kara śmierci. - Tyler potarł podbródek, myśląc intensywnie. - A jeśli już sprawa jest aż tak poważna, to z zasady czeka się z rozprawą, aż okręt zawinie gdzieś, gdzie można spokojnie zwołać sąd wojenny. Dlaczego by nie spróbować... no tak, to się nie uda. Zapomniałem. - To się nie może udać - potwierdził bosman. - A jeśli mu o tym wspomnimy, znajdziemy się na czele listy. - Jemu zawsze chodzi o wyrzucanie za burtę? - spytał Kearns. - Nigdy nie mówi o innych sposobach, takich jak kula w łeb czy coś? - Nie - skrzywił się bosman. - Albo wyrzucić za burtę, albo wstrzyknąć truciznę i potem za burtę. To dotyczy tylko lżejszych... Zaraz! - Właśnie - przytaknął Kearns, mrużąc oczy. - Teraz pozostaje go tylko przekonać, żeby nie wyrzucał za burtę ciał... Zapadła chwila ciszy. - Uczciwy pochówek - odezwał się Tyler. – Wszyscy macie fioła na punkcie religii, nie? No to chyba właściwe jest, żeby ich uczciwie pochować w zieleni cmentarza czy gdzie tam to robicie? Chorąży spojrzał z namysłem na bosmana, a potem obaj spojrzeli na sanitariusza. - No dobra, tylko żeby nie było wątpliwości. To, co właśnie robimy, to spisek prowadzący do buntu poprzez sabotowanie rozkazów oficera dowodzącego okrętem. A za to naprawdę grozi kara śmierci. - Zaryzykuję sąd wojenny na Graysonie - oznajmił bosman bez chwili wahania. - Ja też - dodał Tyler. - Cholera, zaryzykowałbym nawet sąd polowy w Ludowej Republice! ROZDZIAŁ V SZYBCY I MARTWI Pierwszy oficer pełniący obowiązki kapitana Francisa Muellera maszerował pustym korytarzem prowadzącym przez kwatery załogi, z przyjemnością przyglądając się panującemu wokół prawie idealnemu porządkowi i czystości. Im mniejsza niechlujna załoga, tym łatwiej było zaprowadzić ład i porządek. Okręt zaczynał wyglądać naprawdę porządnie... Nagle zahamował z piskiem obcasów. - BOSMAN! - ryknął. - Co to jest?! I wskazał na podłogę. - Guma, sir! - odparł zgodnie z prawdą idący parę kroków z tyłu bosman. - Do żucia, sir! - Kto jest odpowiedzialny za ten rejon? - spytał pierwszy oficer, czerwieniejąc ze złości. - Cooper, sir - poinformował go bez namysłu bosman: im bardziej zmniejszała się liczebność załogi, tym łatwiej było takie rzeczy pamiętać. - Za burtę z nim! - rozkazał pierwszy oficer. - Guma do żucia na podłodze to karygodny objaw rozprzężenia i niedbalstwa! - Zgadza się, sir, ale pamięta pan, że oddajemy ciała rodzinom... - Doskonale! - Pierwszy oficer ruszył w dalszą drogę. - Wyślijcie go w takim razie do medyków! - Nie! - Zawył Cooper, szarpiąc się malowniczo w uchwycie dwóch Marines. - Litości, Doktorku! - Zamknij się i przyjmij to jak mężczyzna - warknął Tyler, nie ukrywając zmęczenia. Podwinął rękaw Coopera, wstrzyknął mu dawkę usypiacza i polecił: - Tam gdzie pozostałych. - Założę się, że specjalnie podrzucił tę gumę na korytarz - burknął jeden z Marines. - Też bym chciał mieć trzy dni wakacji. - Jeśli w takim tempie będziemy tracili załogę maszynową, wakacje mogą się przeciągnąć w nieskończoność - ostudził go Sean. Kapitan Zemet otworzył oczy i spojrzał błędnym wzrokiem prosto na admirała Yanakova. Przyspieszyło to zgoła cudownie jego dojście do pełni władz umysłowych. Zerknął w bok i zobaczył ustawionych pod ścianą: sanitariusza, Doca, pierwszego mechanika i oficera astronawigacyjnego. Drugie spojrzenie powiedziało mu, że jest w szpitalnej sali. - Może mi pan wytłumaczyć, co, do nagłej cholery, się wyprawia na pańskim okręcie, kapitanie Zemet? - spytał Yudah Yanakov, nawet nie próbując ukryć wściekłości. - Ciekawi mnie zwłaszcza, w jaki sposób stracił pan przytomność i zostawił dowodzenie temu półgłówkowi, swemu zastępcy. Dzięki niemu stu dwudziestu trzech członków załogi znajdowało się w stanie uśpienia, gdy okręt przybył na orbitę. Tak na marginesie, wszyscy już wrócili do służby. - Cóż, sir. - Zemet nawet nie spojrzał na stojących pod ścianą. - Ćwiczyliśmy przekalibrowywanie kompensatorów w czasie lotu. Okręt poszedł w prawo, ja w lewo i nic więcej nie pamiętam. - Chorąży Kearns? To się zgadza? - Skoro nasz kapitan tak mówi, to znaczy, że tak było - odparł Kearns z kamienną twarzą. - Hmmph! - Yanakov spojrzał nieżyczliwie na leżącego. - Ciekawa forma potwierdzenia. Mój problem polega na tym, Zemet, że już nie mam gdzie cię wysłać poza bazą Blackbird, a tam już zesłałem twojego zastępcę. Wygląda na to, że muszę cię zostawić na zajmowanym stanowisku... Pozostali są wolni! - I to wszystko? - spytał Tyler, opadając na fotel w izbie chorych. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od opuszczenia Graysona. I nie tylko on - przez cały lot w przedziale desantowym promu panowała wręcz martwa cisza. - Co wszystko? - Kearns wyciągnął z szuflady flaszkę i nalał sobie do kubka po herbacie. - Żadnego śledztwa? Zupełnie nic? Ot tak wracamy na patrol?! - Zapomniałeś, że jesteś na Syberii? A może nie wiesz, że Syberia to w sumie było jedno gigantyczne więzienie? - Spytał Kearns i pociągnął solidnie z kubka. - Wiem. - To niech do ciebie w końcu dotrze, że wszyscy jesteśmy więźniami w lokalnej odmianie Syberii zwanej Francisem Muellerem. Ty, ja, kapitan, nawet kapelan i Kopp. Każdy z nas wyleciał z przynajmniej jednego normalnego okrętu. A pod celą, mój drogi, jest jedna zasada: więzień na więźnia nie donosi klawiszowi. I chyba ją znasz, bo też nie powiedziałeś. - Tego... No, dobra. Ale nie rozumiem, dlaczego nie powiedział po prostu, że się pośliznął na mydle. - Bo jest profesjonalistą - wyjaśnił Kearns, rzucając mu flaszkę. - Na mydle ślizgają się tylko amatorzy. Witamy na Syberii. John Ringo Urlop ROZDZIAŁ I PLAN SIĘ RODZI Johnny, polećmy na Pragę! John Mullins spojrzał na przyjaciela i poważnie się zastanowił, czy nie przyłożyć mu w czoło kuflem piwa. Zamiast tego odsunął naczynie zawierające kwaśny i wodnisty płyn, dzięki czemu następna kropla spadająca z sufitu wylądowała z plaśnięciem na stole. Prawie z rozrzewnieniem wspomniał okres, kiedy zjawili się w Seaford 9. Jedna z najważniejszych baz Ludowej Marynarki została zdobyta nieuszkodzona dzięki zaskakującemu rajdowi, a ponieważ stanowiła oczywisty cel całego wywiadu floty Royal Manticoran Navy, logiczne było zakwaterowanie tam większości podległych wywiadowi jednostek specjalnych oraz Tajnych Grup Infiltracyjnych. Miejsca było naprawdę dużo, więc nieodgadniona tajemnicą pozostało, dlaczego ulokowano całą jednostkę w zaadaptowanym magazynie stojącym za konsulatem Królestwa Manticore na planecie New Ghuanzou. Szybko okazało się, że są we wszechświecie znacznie gorsze rzeczy niż New Guano czy w ogóle cała „najnowocześniejsza baza" Ludowej Marynarki. Mówiąc krótko, był to śmietnik. Choć uczciwość nakazywała przyznać, że wielki śmietnik. Jednym z nich okazał się magazyn mający wszystkie wewnętrzne ścianki działowe z drewna. W połączeniu z klimatem planetarnym oraz nie dającym się uruchomić na dłużej systemem osuszającym i wynikającym z tego przeciążeniem klimatyzacji, która nie dawała sobie rady, sprawiało to, że pomieszczenie przypominało łaźnię parową. Działającą dwadzieścia cztery godziny na dobę. O warunkach najlepiej świadczył fakt, że poszczególne zespoły robiły, co mogły, by wyruszyć na akcję poza kolejnością. Wszyscy zgodnie uznali, że długa podróż silesiańskimi trampami i ryzyko związane z przebywaniem na planetach nadal zajętych przez Ludową Republikę są względnym luksusem w porównaniu z pobytem w bazie. Ale to bynajmniej nie znaczyło, że ma ochotę spędzić urlop na Pradze. - Więc chcesz tłuc się dwa tygodnie albo i miesiąc śmierdzącymi trampami, potem przez dwa miesiące ryzykować, że złapie nas UB, i na koniec znów dwa tygodnie do miesiąca obijać się na pokładach trampów, i to ma być urlop?! - spytał. - To wyjaśnij mi uprzejmie, czym to się, do cholery, różni od zadania bojowego, czyli pracy? - Słyszałem, że na wiosnę jest tam pięknie - odparł Charles z niewinną miną. - A poza tym napijemy się, ile zechcemy, porządnego piwa. No i wiem, jak bardzo kochasz swoją pracę. Kiedy Charles Gonzalvez nie był na misji, wyglądał niczym uosobienie szalonego naukowca: długie, rozwichrzone włosy, szklane, nieobecne spojrzenie. Sprawiał wrażenie, jakby żył w sąsiednim świecie. Nagminnie przeskakiwał z tematu na temat bez uprzedzenia. Mógł na przykład dyskutować o sposobach łamania zabezpieczeń systemu informacyjnego Służby Bezpieczeństwa i po przerwie na oddech przejść płynnie do metod likwidowania wartowników, które uważał za najskuteczniejsze. Choć po zastanowieniu Mullins musiał przyznać, że nie była to do końca prawda - w trakcie misji Charles zachowywał się nader podobnie. Gonzalvez miał z pół tuzina partnerów, nim spotkał Mullinsa, i z żadnym nie był w stanie współdziałać na dłuższą metę. Powód był prosty - w czasie wykonywania tajnego i ryzykownego zadania nikt nie chciał ryzykować posiadania wspólnika, który tak się miotał, bo energia i pomysłowość go rozsadzały. Dopiero z Mullinsem stworzyli zespół, choć stanowili naprawdę niecodzienną parę — arystokrata z wyższych sfer wychowany na Manticore i syn farmera z Gryphona. Rozumieli się i uzupełniali doskonale, choć być może właściwsze byłoby powiedzenie, iż wzmacniali się wzajemnie, tworząc najbardziej doświadczony i najskuteczniejszy zespół. To pierwsze wynikało zresztą z drugiego, gdyż z każdej misji nie wracała średnio co najmniej jedna trzecia zespołów. Grupy infiltracyjne miały rozmaite zadania, zaczynając od bezpośredniego rozpoznania przez sprawdzanie zabezpieczeń obiektów, zdobywanie sprzętu, ewakuowanie agentów, oficerów Ludowej Marynarki czy UB, którzy zdecydowali się przejść na stronę Królestwa, czy organizowanie ucieczek dla lokalnych agentur zagrożonych aresztowaniem, choć to ostatnie zdarzało się naprawdę rzadko. Zasadą było (przynajmniej w teorii), by pojawili się, działali i zniknęli nie zauważeni przez wroga. Akcje ratunkowe rzadko kończyły się powodzeniem, dlatego że najczęściej przybywali za późno. Wywiad floty miał w Republice głęboko zakonspirowanych szpiegów, ale niewielu z nich było tak zdolnych czy miało tyle szczęścia co legendarna Corvilla, od lat dostarczająca naprawdę cennych informacji z Ludowej Republiki lub też ich bezpośredniego sąsiedztwa. Powodem takiego stanu rzeczy była wysoka skuteczność kontrwywiadu Urzędu Bezpieczeństwa Ludowej Republiki Haven. Największe sukcesy oficerowie i agenci kontrwywiadu mieli w zwalczaniu rodzimego podziemia, ale udawało im się także z irytującą regularnością rozpracowywać agentury, siatki i szlaki przerzutowe organizowane przez wywiady czy to floty, czy też innych rodzajów sił zbrojnych Królestwa Manticore. Dlatego często się zdarzało, że nie podejrzewający niczego członek zespołu wchodził do bezpiecznej kryjówki tylko po to, by się przekonać, że określenie „bezpieczna" jest względne. Gonzalvez i Mullins jak dotąd uniknęli podobnego losu, częściowo dzięki nieufności Johnnego i stosowaniu przezeń szeroko rozwiniętej profilaktyki, a częściowo dzięki umiejętnościom Charlesa wyciśnięcia informacji ze wszystkiego i błyskawicznie. Naturalnie nie znaczyło to, że nie miały miejsca sytuacje, gdy byli o włos od wpadki, ale zawsze udawało im się wybrnąć dzięki szybkiemu refleksowi i odpowiednim argumentom - z fizycznymi włącznie, gdy wszystko inne zawiodło. Jak to ktoś kiedyś ujął: „dobrze robili rencami", choć i w nogach także mieli charakter. Mullins nie stroniący od dobrego mordobicia i tak nie miał ochoty na urlop na Pradze. - Jak masz zamiar się tam dostać? - spytał, dopijając piwo. Natychmiast tego pożałował, jako że trunek był naprawdę podły. A najgorsze w tym wszystkim było to, że ich sytuację, czyli warunki zakwaterowania, można byłoby stosunkowo łatwo i szybko poprawić, gdyby nie pewien drobiazg: ich obecność w bazie była tak tajna, że nie mogli wystąpić z pretensjami do właściwych ludzi. I tak kółko się zamykało. - Jakbyś przypadkiem zapomniał, to nie jest wycieczka na Manticore czy nawet na Ziemię - przypomniał Gonzalvez. - Nie da się tak po prostu wsiąść na jakiś frachtowiec. Skąd weźmiesz papiery? Wyposażenie? Informacje niezbędne, by pierwszego dnia nie palnąć idiotyzmu przed patrolem ubeckim? - No cóż... widzisz, stary, to nie jest problem. - Charles uśmiechnął się promiennie. - Ujmijmy to tak: Q ma w komputerze pewne rzeczy, których ujawnienie szerszej publiczności zrobiłoby z niego naprawdę nieszczęśliwego człowieka. - Każdy ma swoje brudy pod dywanem. Zaraz! Coś ty powiedział?! Złamałeś zabezpieczenia komputera Q? - Nuda mi nie służy, stary. Poprosiłem go uprzejmie o nowy pakiet ucieczkowy. Powiedział, że mi nie da, to co - miałem położyć uszy po sobie i pójść jak niepyszny? A tak w ogóle to szukałem tylko inwentury, skąd miałem wiedzieć, że zbokol lubi ze zwierzętami?! Mullins zachował powagę, choć przyszło mu to z trudem. - Uparłeś się na tę Pragę - ocenił smętnie. - Oczywiście, że się uparłem. A ty co, chcesz siedzieć przez cały urlop w tym parowniku? - A co ci się nie podoba w pomyśle powrotu do domu? Wrócisz do rodzinnej posiadłości, a ja... - Na rodzinną farmę? - wpadł mu w słowo Gonzo z sze rokim uśmiechem. - Będziesz sobie chodził do pubu, i to nie w mundurze, bo go nie masz. Za to dla odmiany nie będziesz też świecił panienkom w oczy medalami, bo nie możesz ich nosić publicznie. - Oj, zamknij się! - Pewnie moglibyśmy pojechać na południe i pobyczyć się na plaży - ciągnął Gonzo. - I obserwować, jak liczy gacie z kwatermistrzostwa czy inne urzędasy z admini stracji paradują w wyjściowych mundurach, opowiadając, jak to walczyli pod Salamandrą w Yeltsinie czy gdzieś tam. Prężą nie istniejące muskuły i świecą kolekcją medali za bezbłędne wypełnianie papierków. - Zaczynam rozumieć... - A panienki lecą na nich, aż przykro patrzeć, i... - Rozumiem... - A potem możemy iść do baru i patrzeć, jak barman stawia im piwo... - No dobrze... - Podczas gdy my przepłacamy ciężko zarobionymi dolcami za szczyny... - Powiedziałem, że rozumiem... - Wiesz, takie jak te tu wodopodobne... - Zgoda... - Podczas gdy na Pradze... - No już, niech będzie moja krzywda... - Ubrani w oficerskie mundury UB nie musielibyśmy płacić za naprawdę dobre piwo... - Pojadę... - A panienki rwalibyśmy na opowiastki, jak to braliśmy udział w zabiciu Salamandry... - Powiedziałem, że POJADĘ! Dość, postawiłeś na swoim. - Wiedziałem, że jak ci odpowiednio zaargumentuję, to przyznasz mi rację, stary. - Pewnie! - A tam wiosną jest naprawdę ładnie. ROZDZIAŁ II ZAOPATRZENIE I NIESPODZIANKI Cześć, Q! Piękny dzionek, nieprawdaż? Oficer zaopatrzeniowy jednostek specjalnych wywiadu od niepamiętnych czasów zwany był oficjalnie i potocznie Q. Powód zaginął w pomroce dziejów, ale w zależności od charakteru aktualnie piastującego tę funkcję ciągle proponowano rozmaite wytłumaczenia. Najczęstszym było „Kupiec". Natomiast obecny oficer przez większość mających z nim do czynienia był zgodnie określany jako „Kutas". - Nie jesteście wyznaczeni do żadnej misji – powitał ich gościnnie Q, wskazując drzwi. Charakteryzował się imponującą tuszą - na oko mógłby spokojnie stracić ze sto kilogramów - oraz zadziwiającym podobieństwem do płaza. Szerokie usta o wydętych wargach i cofnięte czoło wraz z zaawansowaną łysiną po łączone z nadwagą prawie każdemu kojarzyły się od pierwszego spojrzenia z wkurzoną ropuchą. Zgięty wpół, co samo w sobie było wyczynem, próbował wygrzebać coś z denka butelki od piwa przy użyciu obrzydliwie wyglądającego narzędzia dentystycznego. Owo coś musiało być naprawdę małe, bo w prawym oku miał wideolupę. - I nie mam zamiaru słuchać waszych skomleń - dokończył. - Won! - To tak się traktuje przyjaciół? - obruszył się Charles. - Przyszliśmy tylko po kilka drobiazgów niezbędnych na urlopie. - A skąd ci wpadło do głowy, że mnie obchodzi wasz urlop? - Q tak się zaciekawił, że aż się wyprostował. - A stąd, stary - odpalił Charles, wręczając mu kopertę. Q wziął ją podejrzliwie i ostrożnie otworzył z miną, jakby spodziewał się, że coś z niej wyskoczy i rzuci mu się do gardła. Do niczego takiego nie doszło, bo była to jedynie kartka papieru, na której wypisano kilka kombinacji cyfr i liter. Po chwili Q wyjął lupę z oka, wstał i podszedł do komputera. Wystukał pierwszą kombinację na klawiaturze i potarł energicznie podbródek. - Ktoś mi to podrzucił? - zabrzmiało to jak pytanie, nie jak stwierdzenie. - Wątpię - wtrącił Mullins. - Nie ma śladów, a są zabezpieczone w ten sam sposób co reszta. I z tą samą datą. Q chrząknął i wpisał inną kombinację. Po sekundzie zaczął się robić blady. - Pozwoliłem sobie zablokować dowody rzeczowe, stary, gdy już je znalazłem - wyjaśnił Charles. - Jak każdy uczciwy obywatel powinien zrobić. Te obrazki są zakazane wszędzie, może z wyjątkiem New Las Vegas, choć sądzę, że to z kozłem nawet tam byłoby karalne. - Eee... - A ta twoja fotka z owcą... - Z jaką owcą?! - wychrypiał Q, gorączkowo wpisując następną kombinację z kartki. Po chwili znieruchomiał z przekrzywioną głową i dziwną miną. - Hmm... Ale to na pewno jest fałszerstwo! - oznajmił po chwili. - Trudne do udowodnienia - podpowiedział Charles. - A biorąc pod uwagę pozostałe... Poza tym ty nawet nie jesteś Marine! - Wypraszam sobie! - oburzył się Johnny. - A! Przepraszam, stary. - Skurwiel! - ocenił z uczuciem Q, poddając się. - I to jaki! - Gonzalvez uśmiechnął się szeroko i podał mu drugą kopertę. Q otworzył ją jeszcze ostrożniej, wyjął kartkę, prze czytał listę i wytrzeszczył oczy. - Po cholerę wam to wszystko? - Bo jedziemy na urlop, stary - wtrącił Johnny, doskonale małpując towarzysza. - Praga wiosną jest piękna, no nie? Przy niemal entuzjastycznej pomocy Q dotarcie na Pragę okazało się zaskakująco łatwe. Rzeczy zapakowano w pojemniki opisane „Tajne, przewóz tylko przez kuriera". Dolecieli niszczycielem do systemu Basilisk, gdzie już jako silesiańscy dyplomaci z bagażem dyplomatycznym wsiedli na liniowiec pasażerski do Chosan. Tam kolejny raz zmienili tożsamość i po podróży frachtowym trampem znaleźli się na Pradze. Cała podróż zajęła im mniej niż dwa tygodnie. Teraz siedzieli sobie w barze w stolicy, popijając piwo. - Przyznaję, że miałeś rację - oświadczył Johnny po niemiecku. - Piwo jest zdecydowanie lepsze. Jednym z powodów wstąpienia Marine Johnna Mullinsa do wywiadu była niezwykła łatwość w opanowywaniu języków obcych. Jakaś ciekawostka genetyczna sprawiła, że wychowany na farmie chłopak mówił płynnie dziewięcioma językami, a pracował nad dziesiątym. Nie miał pojęcia, jak to robi - wiedział tylko, że wystarczyło, by przez kilka dni słuchał wyłącznie danego języka, a zaczynał posługiwać się nim bezbłędnie. Był to proces, z którym jego świadomość niemiała nic wspólnego. Ta przydawała się potem przy nauce rozmaitych akcentów, slangów i lokal nych sposobów wymowy. We wszechświecie zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Ale nie było ich wiele. - Panienki też, stary - dodał Charles, wtykając banknot za majtki gimnastykującej się przed nim tancerki. Praga została zasiedlona przez związek aryjski działający na Ziemi. Miała klimat i pogodę zbliżoną do ziemskich, a dzięki rygorystycznym zasadom rasowym przestrzeganym przez pierwszych kolonistów jej mieszkańcy należeli do naprawdę przystojnych. Krótko po wylądowaniu doszło do rewolty i z totalitaryzmu, który próbowali zorganizować przywódcy, zrobiła się konstytucyjna demokracja. Naturalnie po wyeliminowaniu tychże przywódców. Kolonia nie była wielka, planeta leżała z boku głównych szlaków, ale radziła sobie całkiem dobrze i przeżywała właśnie renesans, gdy została podbita przez Ludową Republikę Haven. Od tego momentu stała się kolejną planetą niewolniczą, choć z wyjątkowo ładnymi niewolnicami. Głównie blond i rudowłosymi. Teoretycznie rzecz biorąc, Ludowa Republika Haven była ucieleśnieniem demokratycznej równości, której nie dorównywało nic w zasiedlonej przez ludzi galaktyce. Tak zresztą z uporem godnym lepszej sprawy głosiła propaganda tejże Ludowej Republiki. W rzeczywistości podziały klasowe były w niej niezwykle silne, zwłaszcza na podbitych planetach. Na Pradze rezydowało kilku przedstawicieli władz żyjących niczym rzymscy cesarze, oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa żyjący niczym feudalni baronowie (jeśli chodziło o wyższych stopniem) i rycerze (jeśli chodziło o niższych) oraz zwykli ludzie. Należący do ostatniej grupy robili, co mogli, by przeżyć, toteż spora część kobiet i dziewcząt wykonywała najstarszy zawód świata. Relatywnie zresztą tanio - każdą z obecnych w lokalu tancerek, a były naprawdę ładne, można było mieć za równowartość godzinnej stawki kapitana Urzędu Bezpieczeństwa. Za tych ostatnich obaj się podawali. Charles obserwował, jak tancerka kończy numer i ląduje w objęciach majora UB. - Chyba będę musiał dać sobie awans - westchnął. I zapomniał o niej natychmiast, widząc kolejną artystkę. Miała rude włosy, na tyle długie, by wpleść warkocz w kostium złożony ze skąpego biustonosza i stringów. Piersi miała pełne, jędrne i sterczące w sposób prawie nienaturalny, ale stanik zakrywał tak niewiele, że dało się stwierdzić brak jakichkolwiek blizn po operacji plastycznej. Figurę miała prawie idealnej klepsydry, a na dokładkę twarz o nieprawdopodobnie pięknych rysach. - Takie dziewczęta powinno się oglądać w najlepszych holodramach, a nie w tanich tancbudach z rozbieranką - ocenił, trącając Johnny'ego łokciem. Ponieważ ten nie zareagował, przyjrzał mu się uważniej. Johnny siedział niczym sparaliżowany, z otwartą gębą i wytrzeszczonymi oczyma. - Jest naprawdę ładna, ale nie aż tak ładna - ocenił, dając mu uczciwego kuksańca. - Uyah... - usłyszał w odpowiedzi. - Dobrze się czujesz, Johnny? - O kurwa! - westchnął wreszcie Johnny. - Jestem martwy! - Dlaczego? - Nieważne - mruknął Mullins, zaczynając wstawać. -Może mnie nie... Dokończyć nie zdążył, ponieważ dziewczyna przetańczyła kawałek i znów znalazła się na wprost niego. Nie dość, że jej wygląd zapierał dech w piersiach, to na dodatek była doskonałą tancerką. - Chyba muszę wziąć zimny prysznic - ocenił Charles, widząc, jak zaczyna się wić wyrafinowanymi ruchami. - Długi, zimny prysznic. - Cześć, Rachel - powitał ją Johnny po francusku. - Cześć, Johnny. Kopę lat - wygięła się w łuk do tyłu, aż wsparta była tylko na palcach rąk i nóg, i poruszyła biodrami. - Pamiętasz ten numer? - Chodziłeś z nią?! - wykrztusił Charles, gdy Rachel zeszła z wybiegu. - To długa historia. Wysłano mnie z misją do Nouveau Paris... - zaczął Mullins i zamilkł, gdyż podeszła do nich Rachel. Na kostium narzuciła jasnobłękitną szatę, ale cienki, prześwitujący materiał bardziej ją obnażał, niż zasłaniał. - Miło cię zobaczyć... choć się tego nie spodziewałem - wykrztusił Mullins. - Fakt: żadnych listów, żadnego kontaktu, nic - przyznała i palnęła go otwartą dłonią w policzek, aż klasnęło. - Za to, że obiecałeś się ze mną ożenić, a potem uciekłeś jak tchórz! - Ożenić? - spytał Gonzalvez, wstając i przyglądając się z potępieniem Johnny'emu masującemu policzek. - Co za prymitywny sposób, by zaciągnąć kobietę do łóżka... Ja, madam, jestem gentlemanem. Charles Gonzalvez, do usług. - Miło mi pana poznać - odparła po niemiecku, siadając między nimi. - Jakim cudem skończył pan w to warzystwie takiego palanta? - Pechowy przydział - odparł, całując jej dłoń. - Skoro jednak dzięki niemu poznałem panią, zmienię zdanie. - Aha - Rachel spojrzała na Johnnego. - Widzę, że zrobili cię kapitanem. Najlepszy dowód, że UB goni resztkami. - Przenieśli mnie - wymamrotał. - Zasugerowano mi, że małżeństwo z kimś o twojej reputacji będzie miało zły wpływ na moją karierę. Prawdę mówiąc, mój dowódca po wiedział mi, że jeśli się z tobą jeszcze raz zobaczę, oboje wylądujemy w Hadesie. Nie chciałem żebyś miała przeze mnie kłopoty. - Łżesz, aż się kurzy - oceniła spokojnie. - To, że odszedłeś, mogę wybaczyć, ale złamana obietnica ożenku naprawdę mnie ubodła. Przez chwilę sądziłam, że mówisz poważnie. - Bo tak było - Johnny spojrzał jej w oczy. Były takie, jakie zapamiętał, ciemnopurpurowe. I także nie stanowiły efektu żadnego zabiegu czy manipulacji genetycznej. I tak jak pamiętał, były głębokie. - Mówiłem poważnie... i przyrzekłem też wydostać cię z obszaru Republiki. Rachel rozejrzała się uważnie, po czym spytała Gonzalveza: - Zakładam, że pan tego nie słyszał? - Czego? Jego bredzenia? Jeszcze nie. Weź się w garść, Johnny. - Się wezmę - obiecał Mullins. - Miło cię znów widzieć, Rachel. Przez chwilę milczała. Pogłaskała go po policzku. - Ciebie też, Johnny. Mullins potrząsnął głową i uśmiechnął się słabo: - Nie sądzę, byś dziś wieczór była wolna? Nawet jej śmiech brzmiał perfekcyjnie. - Nie poddajesz się łatwo - oceniła. - Nie, jeśli ty wchodzisz w grę. - Nie, nie jestem wolna dziś wieczorem - oświadczyła mściwie. - Mam randkę. - Och... - westchnął Mullins. - W porządku. - Ale może kiedy indziej... - ponownie pogładziła go po policzku. - Wróć jutro, dobrze... - Jasne. - Muszę iść - wstała i poprawiła przezroczyste wdzianko. - Uważaj na siebie. - Będę - obiecał. I patrzył, jak odchodzi. - Cholera! - powiedział z uczuciem, gdy zniknęła na zapleczu. - Do końca ci nie przeszło, co? - spytał poważnie Charles. - Mało nie palnąłem sobie w łeb po powrocie z tamtego zadania - odparł równie poważnie Mullins. I sięgnął po piwo. - Cóż, muszę przyznać, że jest wyjątkowo atrakcyjna, ale przypadkiem nie przesadziłeś? - Nie wiem. - Mullins skończył opróżniać litrowy kufel i pomachał nim w stronę kelnera. - Wiem, co miałem ochotę zrobić, i wiem, że niewiele brakowało. - Cóż... - Charles potrząsnął głową. - Tak na marginesie: czy ona jest do wynajęcia? - Dla tego, kto da najwięcej - uśmiechnął się Johnny, sięgając po następny kufel przyniesiony błyskawicznie przez kelnera. - Kiedy się spotykaliśmy, była kochanką drugiego podsekretarza propagandy. - Śliczne źródło! - Charles aż uniósł brwi. - Śliczne - zgodził się Johnny. - Nie próbowałem jej zwerbować. A potem zaczęły się schody i ledwie udało nam się prysnąć. Gdybym wtedy mógł zaszantażować Q, wróciłbym po nią, ale nie mogłem, więc próbowałem zapomnieć. Jedyne, co skutkowało, to zalanie się w trupa. I myślę, że dzisiaj też to zrobię! Przyłożył kufel do ust i opróżnił duszkiem. - Kelner! - CORDELIA DAWAŁA BEZ PAMIĘCI! – zawodził Mullins. Obaj łącznie utrzymywali pion, ale miotało ich od chodnika do chodnika. Ponieważ była późna noc, nikomu to nie przeszkadzało, bo ulica była zupełnie pusta. Jak w większości podbitych przez Ludową Republikę miast, tu także wyglądało tak, jakby po zmroku zwijano asfalt. - Dla czego... dok... dokoła... dlaczego cholera wracamy do domu bez kobiecego to... towa... bez bab? - A OSCAR MA CHUJA JAK PRĘCIK! - Powinniśmy mieć babskie towa... cholera, powinniśmy mieć tu baby! - ROB PIERRE ZAŚ... w dupę, nie ma rymu do Pierra! Wracamy na kwa... kwa... kwa... do domu bez bab, bo „wino daje chęć, ale odbiera możliwości". - O, Szekspirem ci się odbiło. Skoro jesteś taki cwany, to gdzie tu jest kibel, co? - Vo ist eine toiletten? - spytał Johnny pustą ulicę. - Wracamy tam, gdzie kwawę... do domu znaczy bez bab przez twoją dziewczynę, no nie? - upewnił się Charles. - O, alejka! - ucieszył się Johnny. - Chciałeś kibel, to masz! - No nie? - Charles nieustąpił łatwo, choć omal się nie wykopyrtnął, wchodząc w nieoświetloną alejkę. Oparł się o mur i zaczął grzebać przy pasie. - Aachch! - odetchnął z ulgą Mullins, który był szybszy. - Ten, kto powiedział, że dobre odlanie się to jak połowa stosunku, miał rację. - I tak wiem, że to przez nią - Charles, lejąc, pozostał monotematyczny. - Jak nim potrząśniesz więcej niż dwa razy, to zna czy, że walisz konia! - zadeklarował Mullins. - Halt! - Czego znowu? Szczać na mur nie wolno?! - zdziwił się Johnny. Zza narożnika ktoś wybiegł i wpadł na niego. Mullins mógł być nawalony jak szpadel, ale to nie znaczyło, że zatracił odruchy wbite w podświadomość przez dokładny trening i wzmocnione przez instynkt samozachowawczy. Ten, kto na niego wpadł, czyli, sądząc z dotyku, mężczyzna w mundurze, został w ciągu sekundy złapany, obrócony i ciśnięty na ścianę - gdyby Mullins wykonał jeden szybki ruch, pechowiec znalazłby się na ziemi ze skręconym karkiem. - Czekaj! - mruknął po niemiecku Gonzalvez. - Ubek go goni. - Dobra. Johnny zmienił minimalnie ustawienie przedramion i ścisnął splot nerwowy. Chwyt zwany usypiającym był uznawany za legendarny - wymagał wyszkolenia, dokładności i siły, toteż niewielu potrafiło go właściwie stosować. John Mullins należał do najlepszych z tych niewielu. W ciągu dwóch sekund postać zwiotczała. - Łap za nogi! - polecił. Wspólnie zanieśli nieprzytomnego za pojemnik na śmieci. Zdążyli wrócić i zająć pozycje twarzą do muru, gdy zza narożnika wybiegła kolejna postać, świecąc sobie latarką. To właśnie jej poblask ostrzegł Gonzalveza. - Przestań mi, do cholery, świecić po oczach! - wrzasnął Mullins. - Coś za jeden?! - Przepraszam, sir. - Funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa posłusznie przesunął w bok latarkę. - Muszę prosić o dokumenty, sir. Ścigamy uciekiniera. - Cholerne lokalne bufony - prychnął Charles po francusku z akcentem z Nouveau Paris i dodał po niemiecku: - Masz! Funkcjonariusz przeskanował siatkówkę i oznakę dopinającego pas Charlesa. Po czym oddał mu ją i powtórzył operację z tą wręczoną przez Mullinsa. - Dziękuję, sir. Widzieliście panowie kogoś? - Nie. A kogo szukacie? - spytał Mullins, tak wolno i starannie wymawiając słowa, jak tylko potrafił. - Admirała Mladeka, sir. Otrzymaliśmy informację, że chce zdradzić i uciec, sir. - Co?! - zdumiał się Charles. - Szef łączności floty?! - Zgadza się, sir. Tej nocy zwinęliśmy trzy siatki, a kapitan powiedział, że jeszcze dwie czekają. Dowodzi generał Grason, przysłany ze stolicy. - Cholera, znaczy to ważne - ocenił Charles. - Doskonale się spisałeś, chłopcze. Gdybyśmy byli potrzebni, to je steśmy w hotelu „New Prague", pokój trzysta trzynaście. - Dziękuję, sir. - Funkcjonariusz zapisał nazwę hotelu i numer pokoju. - Za pozwoleniem panów kapitanów, będę kontynuował poszukiwania. - Oczywiście - zgodził się Mullins. - Służba może być dumna z takiej obowiązkowości. - Dziękuję, sir - rozpromienił się funkcjonariusz i pobiegł z powrotem w głąb alejki. - Cholera, wytrzeźwiałem - ocenił cicho Charles. - A ty? ROZDZIAŁ III NOWY PLAN SIĘ RODZI Żaden szanujący się i mający choć odrobinę instynktu samozachowawczego agent nie ogranicza się do jednej kryjówki. Dlatego Mullins i Gonzalvez oprócz wygodnego pokoju hotelowego wynajęli też obskurne, ale położone w cieszącej się złą reputacją dzielnicy. Z ich punktu widzenia ta reputacja była doskonałą rekomendacją. Stolica planety, także zresztą zwana Pragą, co świadczyło o poziomie intelektualnym przywódców kolonizacji, położona była na obu brzegach rzeki o ślicznej nazwie: rzeka Aryjska. Północna część obejmowała dzielnicę interesów otoczoną przez luksusowe rezydencje, kwartały wygodnych domów i porządne dzielnice domków jednorodzinnych, czyli należała do bogatszych. Naturalnie tu też swoje siedziby zbudowały władze i Urząd Bezpieczeństwa. W południowej zlokalizowano przemysł i dzielnicę robotniczą. Była tu też oczywiście kwatera główna policji i mnóstwo posterunków. Oficjalnie trudno było wytłumaczyć, dlaczego jest ich aż tyle, skoro w Pradze, jak i we wszystkich miastach Ludowej Republiki, przestępczość nie istniała. Przynajmniej zgodnie z wersją zmarłej i nie opłakiwanej Cordelii Ransom oraz żyjących jej następców. Wszyscy byli szczęśliwi i zjednoczeni w dziejowej misji niszczenia burżuazyjnych krwiopijców i imperialistycznych degeneratów z Królestwa Manticore. Tylko jakoś dziwnym trafem w wiadomościach nigdy nie pokazywano południowej części miasta. Ba, nie zaszczycano jej nawet najmniejszą wzmianką... W południowej części Pragi nikt nigdy niczego nie widział, jeśli pytała o to policja. A jedyną dziwną rzeczą było to, że Mullins i Gonzalvez wnieśli ciało do budynku. Z zasady bowiem ciała wynoszono. Johnny odwrócił się do okna i spytał przywiązanego do krzesła i zakneblowanego mężczyznę: - Głowa boli? Admirał, a przynajmniej osobnik w admiralskim mundurze, był dobrze zbudowany, nieco grubawy i na oko miał około sześćdziesiątki. Nie wyglądał na "kogoś z awansu społecznego, co w obecnym korpusie oficerskim Ludowej Marynarki było regułą. Najwyraźniej należał do starej gwardii - tej z czasów Legislatorów. Teraz kiwnął głową, nie mogąc słowa powiedzieć przez zaklejającą usta taśmę. - Trzy kwestie - oznajmił Charles, podchodząc do niego z kubkiem w jednej, a nożem w drugiej dłoni. - Słuchasz? Zapytany ponownie przytaknął, skupiając uwagę na nożu. - Pierwsze: nie jesteśmy ubekami, jesteśmy z wywiadu Królewskiej Marynarki. Drugie: próbowałeś przejść na naszą stronę i UB prawie cię dostało. Trzecie: nie jesteśmy twoją grupą ratunkową, ale spróbujemy cię stąd wydostać. Jeżeli jednak narozrabiasz, po prostu cię zabijemy i nikt o niczym nie będzie wiedział. Mam cię uwolnić? Trzecie przytaknięcie. Charles najpierw zerwał mu taśmę kneblującą, a po tem przeciął więzy. - Pojęcia nie mam, o czym mówicie - oświadczył admirał, rozglądając się po pokoju. - Jestem towarzyszem admirałem Ludowej Republiki i jeśli mnie po prostu „znikniecie", to reakcja Urzędu Bezpieczeństwa będzie absolutnie gwarantowana. - Uhu - burknął Mullins. - W to nawet twoi podwładni by nie uwierzyli. Nie wysilaj się: absolutnie nieprzekonujące. - I niech zgadnę, stary - Charles przekrzywił głowę. - Hasłem jest zwrot „absolutnie gwarantowana", tyle że, jak ci powiedziałem, nie jesteśmy twoją grupą ratunkową, więc nie znamy odzewu. Przykro mi, stary, ale w ten sposób nie ustalisz, czy jesteśmy tymi, za kogo się podajemy. - Nadal nie mam pojęcia, o czym mówicie - oświadczył z godnością oficer. - Jestem lojalnym oficerem Ludowej Marynarki. - Naturalnie - zgodził się Johnny. - W takim razie zaprowadzimy cię do pewnego funkcjonariusza marzące go wprost, żeby zostać sierżantem. Jak cię złapie, ma murowany awans! I postawił siedzącego na nogi jednym szarpnięciem, mimo że tamten był masywniejszy. Admirał spojrzał najpierw na niego, potem na Charlesa, co mu niewiele dało, jako że obaj ubrani byli w typową, nie rzucającą się w oczy odzież, jak każdy Prol w okolicy. - Nie próbuję przejść na niczyją stronę! - oznajmił z desperacją. - Jestem lojalnym oficerem! - Jest tu towarzysz generał Garson - poinformował go Mullins. - Pofatygował się aż ze stolicy. Jestem pewien, że z radością wysłucha twoich protestów. - Jeżeli... — oficera na moment zatchnęło. Potem przełknął ślinę i spytał: - Skoro jesteście z wywiadu RMN, to nie powinniście chcieć mnie porwać? Naprawdę dużo wiem. - Żadne takie - wyjaśnił Mullins. - Nie warto ryzykować, jeśli nie ma pewności, że pójdziesz na współpracę. Jako oficer starszy rangą i na stosownym stanowisku zostałeś uodporniony na środki chemiczne i hipnotyczne, bo to standardowa procedura. Poza tym my mamy tu inne zadanie, ciebie przejęliśmy tylko dlatego, że taka była konieczność. Jeżeli rzeczywiście jesteś „lojalnym oficerem Ludowej Marynarki", po prostu cię wypuścimy, dokończymy zadanie i znikniemy. - Co prawda wygodniej byłoby cię zabić - dodał Charles, chowając nóż. - Ale złośliwiej będzie cię wypuścić. Ubecy od ręki i tak ci nie uwierzą, więc zamieszanie się zwiększy. Mówi się trudno, nasza strata. Ruszaj dupę, zmarnowaliśmy za wiele czasu, idziemy poszukać towarzysza funkcjonariusza. - Poczekajcie! No dobrze... tak, próbowałem przejść na waszą stronę. - Aha, no to skoro wreszcie mamy przyznanie się do winy... - ucieszył się Charles po francusku z akcentem z Nouveau Paris. - Zamknij się, Charlie, bo on zaraz zawału dostanie! - warknął Mullins, widząc minę admirała. - On żartował i nie był to specjalnie dobry dowcip. Jestem major John Mullins, a ten radosny cymbał to major Charles Gonzalvez. Miło poznać. - Mnie też - admirał westchnął z ulgą. - Co się stało? - Nie mamy pojęcia, bo naprawdę nie należymy do ekipy ratunkowej. Proszę opowiedzieć, co zaszło. Admirał wzruszył ramionami i spojrzał w okno, za którym właśnie wstawał świt. - Miałem zanieść spodnie od galowego munduru do pralni i powiedzieć, że chcę, by zostały wyprasowane trzy razy. - Konkretnie do Lee's Cleaners na Fur De Lis Avenue, jak podejrzewam? - spytał Mullins. - Zgadza się. Byłem przecznicę od pralni, gdy nastąpił wybuch i pralnia przestała istnieć. - Jakoś wątpię, żeby to był wyciek gazu - ocenił Charlie. - Ja też tak pomyślałem, więc skręciłem w tę przecznicę i wtedy zobaczyłem, że wszędzie zaroiło się od ubeków. Przyznaję, że... spanikowałem, rzuciłem spodnie i uciekłem. - Średnio inteligentne, ale z drugiej strony każde zachowanie byłoby podejrzane w tych okolicznościach. Cały pomysł z pralnią był głupawy. Rozumiem, że u was teraz wszyscy są równi, ale żeby admirał sam zanosił spodnie do prania, to już lekkie przegięcie. Nie ma kwatermistrza czy pralni służbowych?! UB na pewno zaczęłoby być nachalnie ciekawskie. - Ukrywałem się i uciekałem przez ponad dwie go dziny, a potem na was wpadłem. Dalej nic nie pamiętam. Jak planujecie mnie stąd wydostać? - A dlaczego mielibyśmy to zrobić? - zaciekawił się Mullins. - Jak to dlaczego? Wywiad RMN zorganizował moją ucieczkę i wszystko... Wy jesteście z tego wywiadu, więc musicie mnie stąd wyciągnąć! - Wcale nie musimy, stary - uśmiechnął się Charles. - Dostaliśmy inne zadanie, a to, że ktoś z tej samej firmy spieprzył swoje, nie oznacza automatycznie, że musimy poprawić jego fuszerkę. Tylko do nas należy decyzja, co jest ważniejsze: kontynuować misję czy organizować ci ucieczkę. - Na pewno organizować moją ucieczkę. Admirał Givens osobiście brała udział w planowaniu mojego przejścia na waszą stronę. - Akurat - prychnął Mullins. - Jakby nie miała nic lepszego do roboty, tylko zajmować się każdym zasmarkanym admirałem z awansu społecznego Ludowej Marynarki. - Nie jestem „każdym", a już na pewno nie „zasmarkanym" czy z awansu społecznego - warknął Mladek. - Jestem szefem łączności floty. To ja opracowałem istniejące procedury. A na dodatek to samo dotyczy floty UB! I to moi ludzie doglądają jej systemu łączności, bo ubecy są na to za głupi. Dawało mi to dostęp do wszystkich przesyłanych wiadomości, dzięki czemu naprawdę dużo wiem... można powiedzieć, że znam sporo różnych ciekawostek, które chciałaby znać także admirał Givens. Ze szczegółami. Mówię to zupełnie poważnie. Jeśli mnie tu zostawicie, radzę wam w ogóle nie wracać, bo Givens obedrze was żywcem ze skóry. Johnny spojrzał na Gonzalveza. Ten lekko skinął głową. - Może i racja - przyznał Mullins. - Ale w tych okolicznościach wydostanie się nas dwóch będzie wystarczająco interesujące. Wyciągnięcie ciebie będzie na dodatek parszywe. - Macie przecież możliwości. Skontaktujcie się, z kim trzeba, i uruchomcie plan awaryjny, czy jak to się tam nazywa. - Mladek powiedział to prawie lekceważąco. - No to, co macie przygotowane na wypadek, gdyby misja się nie powiodła i trzeba było pryskać. - I tu jest właśnie pewien problem - przyznał nie chętnie Mullins. I opowiedział mu, co naprawdę tu robią i jakie mają możliwości. Mladek słuchał, nie przerywając, jedynie od czasu do czasu potrząsał głową. - Piłeś - ocenił, gdy Johnny skończył. - Ale choć od was obu jedzie jak z gorzelni, nie wierzę, żebyście wypili aż tyle, żeby to wymyślić. I wątpię, żeby to był żart... - Nie jest - zapewnił go Gonzalvez. - Ale zanim zaczniesz nas pouczać, weź pod uwagę, że gdybyśmy nie wy brali się tu na urlop, to od dobrej godziny, jak nie dwóch, znajdowałbyś się w gościnie UB. - Fakt, ale to akurat w niczym nie pomoże w opuszczeniu planety. - Pralni już nie ma - zaczął wyliczać Mullins. - Poza tym wiem o rzeźniku i cioci Medzie. Znasz jakieś inne punkty, Charlie? - Ciotkę Sadie i kwiaciarnię na Heleckowej. Za to pierwsze słyszę o cioci Medzie. - „Dom Bólu Cioci Medy", tak brzmi oficjalna nazwa - wyjaśnił Mullins. - Burdel sado-maso. Znam też dwa bezpieczne lokale, ale jeśli ten ubek na ulicy nie przesadzał, mogą już nie być bezpieczne. - Dlaczego ty masz zawsze kontakt tam, gdzie są gołe panienki, a ja w pralniach i kwiaciarniach? - spytał z pretensją w głosie Charles. - Bo los mnie lubi, a ty masz przesrane - poinformował go zapytany. - Skoro zdecydowaliśmy, że go wyciągamy, potrzebujemy pomocy. Jest jeszcze Tommy Two-Time, ale jakoś nie mam ochoty łapać kontaktu z podwójnym agentem. - Poświęcisz się - zdecydował Gonzalvez. - My tu we dwójkę poczekamy i zagramy w zechcyka. Albo w coś. - Uważaj, żeby ubecy z tobą w bilard kieszonkowy nie zagrali - ostrzegł Mullins. - A jak się w to gra? - zaciekawił się Gonzalvez. - Prosto: pała-gała. Potrzebuję hasła do kwiaciarni - przy moim szczęściu pewnie będzie to coś w stylu: „Potrzebuję narcyza na gwałt". ROZDZIAŁ IV RAZ POD WOZEM Johnny minął „Dom Bólu", idąc przeciwną stroną ulicy z opuszczoną głową, rękoma w kieszeniach i powłócząc nogami, czyli tak jak przeciętny Prol. Burdel cioci Medy był ostatnim punktem kontaktowym na liście i w przeciwieństwie do pozostałych nie był zamknięty. Co akurat o niczym nie świadczyło, tym bardziej że wokół kręciło się zaskakująco dużo ludzi, a generalnie uliczka pozostawała pusta, gdyż klienci nie lubili rozgłosu. Nie licząc paru typków w pobliżu wejścia po stronie, którą szedł Johnny, na rogu stał sobie pijaczek w wyświechtanym płaszczu i rękawiczkach bez palców, tulący butelkę taniego sikacza z dużą domieszką siarki. Podobnych do niego spotykało się często w bocznych uliczkach mniej zasobnych dzielnic. Ta jednak była zbyt duża i zbyt dobra - policja powinna go była już dawno przegonić. Ergo: nie był to zwykły pijaczek. Z przeciwka zbliżał się kolejny Prol, tyle że płci żeńskiej, i to całkiem niezgorzej wyglądający. Prawdę mówiąc, kobieta prezentowała się aż za dobrze - nie miała szaro-bladej cery typowej dla kogoś jedzącego produkty niskiej jakości i szła nieodpowiednio: w jej udach było zbyt wiele energii. Ergo: też nie Prol. Mogła co prawda być tancerką albo prostytutką ubraną jak Prol, ale wątpił w to. Potwierdzenie słuszności obserwacji nastąpiło, gdy go mijała. Zatoczyła się i otarła o niego, przy okazji dokonując błyskawicznego a fachowego obmacania. Typowego dla zawodowych agentów, ochroniarzy i policjantów. Musiało wypaść dobrze, gdyż poszła dalej, ale ledwie Mullins skręcił za najbliższy narożnik, rezygnując z wizyty w burdelu, dostrzegł grupę policjantów czekających obok blokującego chodnik patrolowca. - Ty! - wrzasnął najbliższy, w pełnym oporządzeniu szturmowym łącznie z przyciemnionym wizjerem hełmu. Dwóch innych, podobnie wyekwipowanych, wysunęło się do przodu, zachodząc Mullinsa z boków. - Nazwisko! - zażądał pierwszy. - Gunther Orafson - odparł Johnny podłą francuszczyzną z niemieckim akcentem. Następnie lewą ręką podał mu znaczek identyfikacyjny, rozsunął nogi i umieścił prawą dłoń na karku, lewą rękę wyciągając przed siebie z podniesioną dłonią. Była to pozycja, której Prole uczyli się zaraz po nauce chodzenia. Policjant wsunął identyfikator do szczeliny czytnika i machnął nim przed dłonią i twarzą Mullinsa. W teorii system identyfikacyjny sprawdzał, czy posługujący się identyfikatorem to rzeczywiście niejaki Gunther Orafson, pomocnik operatora suwnicy w fabryce Krupp Metal Werke. W tym celu zeskanował siatkówkę, rozmieszczenie czternastu punktów dłoni i palców oraz topografię twarzy wykonaną w podczerwieni wraz ze skanem DNA i porównał to z informacjami w bazie danych. Wszystko w ciągu dwóch sekund. W praktyce system został ogłupiony przez serię wynalazków wymyślonych przez speców z Gwiezdnego Królestwa Manticore, a możliwych do wykonania i używania dzięki znacznie wyższemu poziomowi techniki. Prawdziwy Gunther Orafson został zatrzymany kilka lat temu przez kogoś takiego jak Johnny, przebranego za policjanta i używającego urządzenia na oko nie różniącego się od policyjnego. Tyle że nie porównywało ono zebranych danych, a starannie je zapisywało. W ten sposób w jednym punkcie kontrolnym funkcjonującym kwadrans w ruchliwym miejscu zebrano kilkadziesiąt autentycznych tożsamości do przyszłego wykorzystania. Q naturalnie miał dostęp do wszystkich. Dysponując tymi informacjami, specjaliści przygotowali stosowne rekwizyty. Holograficzne szkła kontaktowe, cienkie błony na dłonie i twarz z naniesionymi odpowiednimi wzorami identyfikacyjnymi i wzorcem DNA. Całość uzupełniał jeszcze dozownik feromonów, gdyby okazało się, że aparatura identyfikacyjna została wymieniona na nowocześniejszą. Wszystko wręcz krzyczało, że sprawdzany to Gunther Orafson. Poza twarzą. Tyle że system identyfikacyjny używany przez policję i Urząd Bezpieczeństwa Ludowej Republiki Haven był tak nowoczesny, że nikomu od lat nie przyszło do głowy, by bawić się w hologramy twarzy, które zresztą były najłatwiejsze do podrobienia. Systemowi musiał spodobać się wynik, bo czytnik wypluł identyfikator i rozświetlił się na zielono. - Co tu robisz? - spytał gliniarz. Pytanie nie należało do standardowych, więc Johnny odparł bojaźliwie: - Mieszkam w dziewiętnastym bloku na Kurferdam Strasse, poszedłem do marketu Gellona, bo słyszałem, że rzucili tam mięso. Ale nie rzucili, to wracam do domu. - Wiem, gdzie mieszkasz, matole - policjant oddał mu identyfikator. - Do domu. Dziś będzie godzina policyjna. - Tak jest, panie władzo. - Mullins schował identyfikator i natychmiast ruszył w dalszą drogę. Gliniarz musiał wywodzić się z Proli, bo policja została pod rządami Pierre'a bardzo rozbudowana, ale nie zmieniło to odwiecznych zwyczajów: Prole nie gadali z glinami i vice versa. Wyglądało to na rutynowy lotny punkt kontrolny, ale biorąc pod uwagę bliskość burdelu, wokół którego aż roiło się od tajniaków, Johnny uznał, że i ten punkt kontaktowy został spalony. Zrobiło mu się żal Medy. Mimo zboczonych preferencji miała prawdziwą klasę. A co gorsza znaczyło to, że pozostał już tylko Tommy Two-Time. Ubecja tym razem okazała się wyjątkowo skuteczna. - Sie masz, Tommy - oświadczył Mullins, wchodząc do sklepiku i starając się oddychać przez usta. Jednym z głównych, choć nie najważniejszym powodem, dla którego nie lubił mieć do czynienia z Tommym, był fakt, że w jego sklepiku, na zapleczu którego mieszkał, zawsze śmierdziało jak w więziennej latrynie, bo mu kibel regularnie wybijał. Co prawda do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale nie znaczyło to, że można to także polubić, a to była zdecydowanie najbardziej śmierdząca zielarnia we wszechświecie. Thomas Totim był zielarzem, którą to profesję uznawano za szacowną i potrzebną. W społeczeństwie, w którym wszyscy objęci byli „przymusową, ujednoliconą opieką medyczną", co oznaczało wielogodzinne wyczekiwania w przychodniach, traktowanie przez personel medyczny jak zbędny dodatek do pensji i często wizytę u pijanego lekarza, zielarze i znachorki stanowili podstawę leczenia dla Proli. Na pólkach stało trochę tanich lekarstw ziołowych, a zamknięta szafa pod lewą ścianą zawierała cenniejsze specyfiki. Pod przeciwległą do drzwi ścianą znajdowały się lodówki, akwaria i wiwaria, jako że część medykamentów sprzedawanych przez zielarzy była pochodzenia zwierzęcego. W przypadku Tommy'ego to ostatnie nie było aktualne - poza jednym wszystkie były puste. Bo do Tommy'ego Two-Time ludzie nie przychodzili po zioła, tylko po narkotyki. - O kurwa - wzruszył się gospodarz. - Nie wierzę własnym oczom. - To idź do lekarza - poradził mu Mullins, odgarniając pokryty pleśnią korzeń. - Co masz na składzie? Spank? Rock? Pod rządami Legislatorów wiele miękkich narkotyków zostało zalegalizowanych. Oficjalnym powodem było zmniejszenie liczby drobnych przestępstw, a prawdziwym zasada: „Naćpany Prol to szczęśliwy Prol". Swego czasu podwyższono nawet Dolę, dodając pozycję „farmaceutyczne środki uspokajające". Jednak ani Legislatorzy, ani ekipa Pierre'a nie byli na tyle głupi, by zalegalizować twarde narkotyki, takie jak spank zmieniający każdego samca w gwałciciela, a po pięciu dawkach w wariata, czy rock powodujący tak głębokie wejrzenie w siebie, że po zbliżonej liczbie dawek z człowieka robiła się roślina. Były też inne, bo pod tym względem ludzka pomysłowość od wieków nie znała granic, a Tommy miał dojście do wszystkich. Naturalnie za odpowiednią cenę. - Wstąpiłeś do UB, Johnny? - spytał handlarz. - Coś mi się nie wydaje. A o tobie i twoim kumplu wszędzie aż huczy. - Co ty nie powiesz? - zdziwił się uprzejmie Mullins, podchodząc do jedynego zajętego akwarium wypełnionego w połowie wodą, w połowie ziemią. W pozostałych rozkładały się lub spoczywały zmumifikowane szczątki paru ostatnich mieszkańców, w tym zaś znajdowało się pięć okazów dobrze odżywionych diabłów rzecznych z planety Gilgamesh. Diabły rzeczne były stworzeniami drapieżnymi i oficjalnie zaklasyfikowanymi jako ryby, choć w praktyce były ziemno-wodne. Mogły oddychać wodą i powietrzem i choć zachowały rybi kształt dolnej płetwy, górne bardziej przypominały ramiona zakończone przyssawkami. Miały po trzy pary oczu i wszystkie uważnie śledziły ruch dłoni Johnnyego, gdy ten zapukał w pancerne szkło, z nadzieją, że uda się ugryźć choć kawałek. A miały czym, bo ząbki posiadały trzycentymetrowej długości. Wszystkie też migotały niczym tęcza, zmieniając ubarwienie skóry. Niektórzy naukowcy uważali, że zmiany barw są prymitywną formą komunikacji. Po zaobserwowaniu, jak grupa diabłów rzecznych wpierw oddzieliła krowę od reszty stada, a potem zaatakowała na plaży, Johnny nie miał wątpliwości, że naukowcy się nie mylą. Z wyjątkiem tego, że według niego wcale nie była ona prymitywna. - Kto mnie szuka? - Ciebie, twojego kumpla i jakiegoś admirała - po prawił go handlarz nerwowo. - Wszyscy. Miał włosy do ramion, co było typowe dla zielarza, ale efekt psuła łysina na czubku głowy. Teraz podrapał się po niej, spojrzał na drzwi i dodał: - Dosłownie wszyscy. UB dostało szajby, ten admirał zna ich kody i jakieś tajemnice. Wywiad floty też się wkurzył, bo cała ich siatka w tym mieście poszła się srać, i to dzięki tobie. - Tak? - spytał uprzejmie Mullins, choć poczuł się jak po ciosie w żołądek. - A gdzieś to słyszał? Kątem oka dostrzegł, że diabły rozdzieliły się, tworząc tyralierę, a najbliższy jego dłoni zaczął wspinać się wolno na ściankę akwarium. Na wszelki wypadek wyjął dłoń ze szklanego pojemnika i cofnął się. - Po admirała zjawiła się ekipa ratunkowa. Część wpadła, reszta się wycofała, ale zostawili wiadomość, że trwa otwarty sezon polowań na was. Radziłbym ci jak najszybciej wiać do Konfederacji i poszukać sobie stosownego zajęcia. Napady na emerytki czy coś w tym guście. - Miło, że poruszyłeś ten temat. Żeby zniknąć z tej planety, potrzebuję dokumentów. - I ja niby mam ci w tym pomóc? - Tommy roześmiał się szczerze ubawiony i nagle w jego dłoni pojawił się pulser. - Jesteś sporo wart, ale admirał więcej. Gdzie on jest? Pulser był cywilny, ale mimo wszystko na małą odległość stanowił groźną broń. - Życie ci zbrzydło, Tommy? - zdziwił się szczerze Mullins. - Zamontowałem skaner w drzwiach – poinformował go handlarz. - Wiem, że nie masz broni ani kamizelki. Możesz więc albo mi odpowiedzieć, albo zrobię z ciebie poduszkę do igieł, a potem zawiadomię UB. Albo nakarmię tobą diabły: dają sobie radę z ziemskimi proteinami, a kości nie są dla nich problemem. - Po tylu latach przyjaźni taki marny koniec! - Mullins potrząsnął głową ze smutkiem. - Nigdy nie byłem twoim przyjacielem. Gdzie jest admirał? Raz... Johnny ponownie potrząsnął głową i równocześnie zrobił krok do przodu i obrót. Złapał handlarza za włosy, gdy ten nacisnął spust. Większość igieł poszła bokiem, co było typowe, jeśli ktoś bez doświadczenia ostro pociągnął za spust, a poza tym Johnny zdążył zejść z linii ognia. Kilka jednak trafiło go w brzuch i bok. I zsunęło się z podkoszulki, nie przebijając jej. Mullins nie miał na sobie konwencjonalnej kamizelki kuloodpornej, na której parametry ustawione były skanery używane w Ludowej Republice. Wyposażenie kuloodporne przysługiwało bowiem wyłącznie policji i ubekom, nie licząc naturalnie wyższych przedstawicieli władz i ich ochron osobistych. Naturalnie nie znaczyło to, że Mullins czy Gonzalvez chodzili po mieście goli i weseli bez żadnej ochrony przed pociskami. Podkoszulka wykonana była z supergęstych włókien nie znanych poza Ligą Solarną i Królestwem i nader ściśle tkanych. Dzięki temu była w stanie powstrzymać kule z każdej ręcznej broni palnej oraz igły wystrzeliwane ze wszystkich cywilnych i lżejszych wojskowych pistoletów pulsacyjnych, rozkładając ich energię na większą powierzchnię. Dla noszącego ją trafienie przypominało silne uderzenie w brzuch. Johnny zaś obrywał często i nie robiło to na nim większego wrażenia. Inaczej rzecz się miała z Tommym, gdyż Mullins szybkim a energicznym ruchem doprowadził do zetknięcia jego szyi z kantem lady wykonanym z twardego drewna. Tommy zaczął się dusić własną krwią. Na wszelki jednak wypadek - by mieć pewność, że nikomu niczego już nie opowie i nie opisze - po paru sekundach Johnny skręcił mu kark. Puścił trupa handlarza, pierwszy raz przyglądającego się własnym plecom, i powiedział cicho: - Chciałem to zrobić od momentu, w którym zobaczyłem, jak sprzedajesz rock dzieciakowi. Następnie przekroczył zwłoki, wokół których rozlewała się coraz większa kałuża moczu. Tommy'emu w chwili zgonu puściły zwieracze, ale smród bijący z ubikacji był znacznie silniejszy od świeżego, tym bardziej że gówno pozostało w spodniach. Mullins podniósł pulser i rozstrzelał zamek niewielkiej kasetki przykręconej do półki pod blatem. Wewnątrz znajdowało się kilka nieopisanych fiolek i niewielkie fragmenty złotych i srebrnych pasków. Ponieważ w Ludowej Republice obowiązywał jedynie elektroniczny pieniądz, łatwo było prześledzić wszystkie transakcje. Dlatego też na czarnym rynku standardowym środkiem płatniczym były paski lub cienkie arkusze złota i srebra. Ponieważ zaś wszyscy częściej lub rzadziej zaopatrywali się na nim, wszyscy też używali metalowych pieniędzy. Być może z wyjątkiem Cordelii Ransom. Ponieważ to nie miał prawa być główny schowek, Mullins szukał dalej. Jak należało się spodziewać, skrytka była za śmierdzącą muszlą klozetową, ale opłaciło się pocierpieć. Tommy musiał dawno nie mieć dostawy, bo prochów było niewiele, za to metalu dość, by wystarczyło dla nich trzech na kilka miesięcy. Lub na dokumenty, jeśli znajdą godnego zaufania fałszerza. Narkotyki wrzucił do muszli i spłukał, arkusiki metalu zaś ukrył w rozmaitych zakamarkach ubrania. W przypadku napotkania lotnej kontroli nie powinien mieć większych problemów - policja uzna go za kuriera i po prostu skonfiskuje, co znajdzie. I nie nada biegu sprawie, bo wtedy zatrzymujący musieliby się podzielić z dowództwem. Już miał wyjść, gdy spojrzał na leżące za ladą ciało i przyszedł mu do głowy pomysł. Który wywołał pełen satysfakcji uśmiech... Kilka minut później, po starannym wytarciu wszystkiego, czego dotykał, i umieszczeniu kartki „Zamknięte" na drzwiach, wyszedł. Pogwizdując, przekręcił w zamku klucz i wyrzucił go do najbliższego kanału ściekowego. ROZDZIAŁ V RAZ NA WOZIE Powiedziałbym coś dowcipnego i złośliwego, ale jedyne, co mi przychodzi do głowy, to „Kurwa mać!" - podsumował Charles, gdy Mullins skończył relację. - Moje gratulacje, admirale - oznajmił Mullins. - Właśnie awansowałeś z problemu na polisę ubezpieczeniową. - Rozumiem. Jeśli wrócicie ze mną, to wszystko lub przynajmniej większość zostanie wam wybaczone. Problemem pozostaje tylko to Jeśli". - Lista punktów kontaktowych się wyczerpała - podliczył Gonzalvez. - Nie mam sprzętu umożliwiającego włamanie do policyjnej bazy danych i sfałszowanie tam, czego trzeba. Czyli mówiąc krótko, nic nie mogę zrobić. Parszywie, Johnny. Naprawdę parszywie. - Został jeden kontakt - powiedział niechętnie Johnny. - Poważnie mówisz? - ożywił się Charles. Mullins wyszedł z cienia i powiedział: - Witaj, Rachel. Tancerka była ubrana jak Prol, w grubą, spraną marynarkę i takież spodnie, jako że na początku wiosny noce były chłodne. Na Haven nosiło się bardziej błyszczące rzeczy i jaskrawe makijaże, ale na okupowanych planetach nie leżących w centrum Republiki zwykli ludzie nie otrzymywali Doli, za to musieli wiązać koniec z końcem przy coraz wyższych wymaganiach ministra przemysłu. Poza tym dla „niezasymilowanych" społeczności dostępne były jedynie najtańsze i najgorsze materiały. Ale podobnie jak tajniaczki koło burdelu, i jej nie sposób było wziąć za Prola po uważniejszym przyjrzeniu się. Przekrzywiła głowę i westchnęła. - Mogłam się domyślić, że oficerów Urzędu Bezpieczeństwa nie obowiązuje godzina policyjna. - Coś w tym guście. Mogę wejść? Przez naprawdę długą chwilę przyglądała mu się, nim skinęła głową. - Możesz. Mieszkanie na czwartym piętrze było zaskakująco czyste i gustowne, choć małe. W sumie był to pokój z łazienką i kuchenką, ale bez ogrzewania, bo temperaturą przypominał lodówkę. W pokoju stało składane łóżko, stolik, kanapa i holoodbiornik. - Ładnie tu - ocenił. - Ale nie tak ładnie jak w Nouveau Paris. - Nora - skwitowała krótko, zdejmując marynarkę i wieszając ją na kołku. - Choć wiem, i tak zapytam: co mogę dla ciebie zrobić? - To... to nie jest tak, jak myślisz. - Mullins przysiadł na stołku. - Nie wszystko o mnie wiesz. - Cóż, ubrany jesteś jak Prol, więc najwyraźniej jesteś tajniakiem - odparła, uruchamiając ekspres. - Nie ubeckim. Pracuję dla wywiadu Królewskiej Marynarki. - Naturalnie - zachichotała. - A ja jestem Cordelia Ransom. Stać cię na więcej, więc słucham lepszej bajeczki. - Mówię prawdę. Dlatego chciałem cię stąd zabrać. To znaczy z Republiki. Tu nie możemy być razem, bo ja tu tylko pracuję, i to w rozmaitych dziwnych miejscach. Odwróciła się i przyjrzała mu się badawczo. - Nie żartujesz - oceniła. - Nie. I mam kłopoty. - Więc robisz, co możesz, żebym i ja je miała - prychnęła. - Jesteś szpiegiem i myślisz, że ci pomogę? - Jestem, a ty jesteś tu jedyną osobą, której mogę zaufać. Jeśli zdecydujesz się mnie wydać, proszę bardzo, tylko daj mi kilka minut na ucieczkę. Ale naprawdę potrzebuję twojej pomocy. - Cholera, dlaczego ja?! To było pytanie retoryczne, więc się nie wysilaj - wyłączyła ekspres i nalała herbaty do dwóch kubków. - Z miodem, tak? - Pamiętasz - uśmiechnął się, ujmując naczynie oburącz, by ogrzać choć dłonie. - Mam dobrą pamięć - oznajmiła rzeczowo i usiadła. - Takie szczegóły pamiętam w odniesieniu do kilkuset mężczyzn. - O. - To nie będzie tanie - dodała. - Pieniądze to ja mam. Mam też inne rzeczy, które mogą się przydać. Ale problemów jest więcej. Oprócz nas dwóch jest też trzecia osoba, którą trzeba wywieźć. Oficer, który zdecydował się przejść na naszą stronę. - Ten admirał, o którym wszyscy mówią? - Ten. Upiła mały łyczek i odstawiła kubek. - Oj, Johnny, Johnny - westchnęła, masując nasadę nosa. - Aż tak źle? - Jakbyś nie zauważył, do klubu przychodzi masa wojskowych. Dziś świecił pustkami. UB ogłosiło powszechny alarm. Naprawdę gorliwie szukają twojego podopieczne go. To, że zdołałeś tutaj dotrzeć, jest dużym osiągnięciem. - Chcę, żebyś pojechała z nami - powiedział pod wpływem impulsu. - Tylko znowu nie zaczynaj! - Mówię poważnie. Omal nie zapiłem się na śmierć po tym, jak musiałem cię zostawić w Nouveau Paris. Proszę, chodź ze mną. Tu nie będziesz bezpieczna, jeśli nam pomożesz. - Później o tym pogadamy - odrzekła łagodniejszym tonem. - Teraz musimy was umieścić gdzieś, gdzie UB was nie znajdzie. - Takie miejsce może się okazać naprawdę trudne do znalezienia. - Dokąd idziemy?! - spytał Johnny, gdy wdepnęli w kolejną kałużę. Zeszli do piwnic bloku, w którym mieszkała Rachel, i otworzyli metalowe drzwi prowadzące do tuneli. Plątaninę stanowiły głównie te techniczne, dające dostęp do linii przesyłowych energii i miliona innych rzeczy, bez których nie zdoła funkcjonować nowoczesne miasto, ale poza tym były tam też kanały ściekowe, burzowe, aktywne podpory fundamentów i masa innych różności wymagających czasami napraw czy przeglądów. O ich istnieniu nie pamiętał praktycznie nikt z mieszkańców poruszających się nad powierzchnią ziemi. Łącznie z policją. I po tym właśnie świecie pogrążonym w półmroku rozświetlonym przez nieliczne panele oświetleniowe i latarkę Rachel wędrowali już dłuższy czas. Raz na widok ledwie dostrzegalnego znaku na ścianie Rachel cofnęła się szybko. Dzięki czemu uniknęli spotkania z grupą personelu Ludowej Marynarki smętnie wędrującą poprzecznym tunelem. Johnny szedł za nią, zapamiętując drogę i nie zadając zbędnych pytań. Po prawie godzinie nie wytrzymał. Jeśli wyczucie kierunku i pamięć go nie zawodziły, znajdowali się w pobliżu rzeki. I kwatery głównej policji. - Już niedaleko - pocieszyła go cicho. - A tam na pewno nikt was nie będzie szukał. - Bo nikt nie byłby aż tak durny, żeby tam się ukrywać? - Właśnie. Odsunęła kolejną metalową klapę, zajrzała i zaprosiła go gestem. - Piwnica budynku administracyjnego policji stołecznej - wyjaśniła. Pomieszczenie wydawało się być zapełnione rupieciami - stały tam stare monitory, fotele bez kółek, krzesła, którym brakowało jednej nogi, i sterty makulatury. Wszystko pokryte warstwą kurzu. - Jak znalazłaś to miejsce? - zdziwił się. - Mam przyjaciół w dziwnych miejscach - uśmiechnęła się. - Gdzie są pozostali i co mam zrobić, żeby mnie nie zabili, nim skończę pukać do drzwi. - W Southtown - wyjaśnił, po czym podał jej adres i wyjaśnił, jak tam trafić. - Zapukaj i przedstaw się. Umówione systemy pukania są dobre dla amatorów. Będziesz natomiast potrzebowała tego. Wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak nić z tandetnego materiału z ubrania Prola, polizał to coś i powiedział: - Czysto, Kiske. - Co to takiego? - zaciekawiła się Rachel. - Daj to Charlesowi, sprawdzi moje DNA i hasło głosowe. Co prawda można to podrobić, ale UB tą techniką jeszcze długo nie będzie dysponować. Mamy nadzieję. Tego używają zawodowcy. Na wszelki wypadek zabezpieczenie. Gdyby coś się wydarzyło w czasie twojej nieobecności, teraz lub później, zostawię znak kredą na skrzynce pocztowej przy bloku tysiąc czterysta na ulicy Na Perrslyne. A pod spodem południowej ławki przy stawie z krzaczkami na placu Wenclasa wiadomość, jak się ze mną skontaktować. - Jesteś pewien, że tak postępują prawdziwi szpiedzy? - Używamy słowa „agenci", znacznie ładniej brzmi - uśmiechnął się Johnny. - A odpowiedź brzmi: tak. Zapamiętałaś? - Znak na skrzynce przy Na Perrslyne tysiąc czterysta i pod ławką przy stawie na Wenclasa, panie superagencie. Ty natomiast, jeśli wrócę i nie zastukam w ten sposób - wystukała rytm na ścianie - zabij każdego, kto przekroczy próg. Nawet gdyby wyglądał jak ja. UB też ma profesjonalne zestawy do charakteryzacji. - Ciebie byłoby im naprawdę trudno podrobić. Dzięki, Rachel. - Nie powiem, że to drobiazg. Powiem, że jesteś mi coś winien. - Proszę, proszę: jakie miłe gniazdko - ocenił Charles, wchodząc. - Rzekłbym, że czekanie na was zszarpało mi nerwy. Zdążyłem już dojść do wniosku, że jesteście martwi. - powitał ich Johnny. - Nie ma to jak coś na podniesienie morale - ocenił Gonzalvez. - Rewanż masz pewny, jak tylko coś wymyślę. - Sie zejdzie - skwitował Mullins i dodał poważniej: - Musimy porozmawiać, Rachel. Nie sądziłem, że masz tak doskonałą kryjówkę i tak dobrze znasz podziemia. Miałem do czynienia z Prolami i wiem, że z zasady wolą nie schodzić pod ziemię. - Mam przyjaciół... - Już to słyszałem - przerwał jej łagodnie Mullins. A Charles przypadkowo stanął na drodze do drzwi, zwiedzając rupieciarnię. - Powiedz prawdę - poprosił Johnny. - No dobrze - westchnęła. - Część moich przyjaciół jest w ruchu oporu. - Przyjaciół takich, jakimi byliśmy... jesteśmy...? - spytał i urwał, nie bardzo wiedząc, jak to wyartykułować. - W pewnym sensie. Kiedy zniknąłeś, zrobiło mi się trochę ciasno w Nouveau Paris i musiałam wyjechać raczej szybko. Przyjaciele ułatwili mi dostanie się tu i pomagają mi od czasu do czasu. Ja w rewanżu od czasu do czasu pomagam im. - Kurier? - spytał Charles. - Najczęściej. Ale nie jestem członkiem podziemia. Jestem dziewczyną starającą się zarabiać, jak najlepiej potrafi. - Kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi - podsumował Johnny. - Jest nakaz twojego aresztowania za cokolwiek? - Nie. Tak daleko nie zaszłam. - Czy ci twoi przyjaciele... mogą nam pomóc się stąd wydostać? - W zamian za kontakt z wywiadem Królewskiej Marynarki? Oczywiście że tak. - Nie jestem pewien, czy ten kontakt będzie dla nich wiele wart - ostrzegł Gonzalvez. - Cała siatka albo raczej wszystkie nasze siatki na tej planecie przestały istnieć. Z pewnością zostaną odtworzone, ale to wymaga czasu. Poza tym nie możemy gwarantować, że wywiad będzie chciał z nimi rozmawiać, bo oficjalnie każde podziemie to terroryści, więc to decyzja polityczna. - Czas nie jest problemem - odparła Rachel. - A co do terroryzmu, to wystarczy luźny kontakt sprawdzający, by wykryć, że to bzdura. Podziemie atakuje wyłącznie cele wojskowe i przemysłowe. Naturalnie giną w nich cywile, na przykład pracownicy cywilni zakładów zbrojeniowych, ale tego nie da się uniknąć. Natomiast nikt nie podkłada bomb pod restauracje czy metro. - Rozumiem. Jesteś informatorem podziemia? - spytał Charles. - Nie. To znaczy czasami przekazuję im coś, co według mnie powinni wiedzieć, ale nie jest to stała działalność i nie na ich zlecenie. Współpracuję z komórką, której ufam. Wy też będziecie musieli zaufać jej członkom. Z jednym musicie się spotkać, bo to moje jedyne źródło fałszywych dokumentów. - Czekaj! - szepnęła Rachel. - Mam nadzieję, że nie nawalisz, co? Mężczyzna reagujący wyłącznie na imię Wielki Lorenzo wyprostował się na całą niezbyt imponującą wysokość i odparł dumnie całkiem melodyjnym głosem: - Czyż nie jestem Wielki Lorenzo? To może nie jest wspaniała rola, ale zagram ją jak należy. - Cholera, to nie był najlepszy pomysł - oceniła. - Dobra, na pewno zostawili sensory, więc zacznij już teraz. Mężczyzna skinął głową i z kieszeni postrzępionego płaszcza wyjął piersiówkę taniej whisky. - Po co ci to? Już i tak jedzie od ciebie jak z gorzelni. - Jak się nie napiję, ręce mi się trzęsą! - Mają ci się trząść! - Ale nie naprawdę, a na taką telepkę, moja droga, nie ma lekarstwa innego niż klin - wyjaśnił logicznie i pociągnął solidny łyk. - Teraz jestem gotów. Schował piersiówkę, a jego twarz stopniowo przeobrażała się w oblicze pijanego samochwały. Przeczył temu jednak zimny błysk oczu i zbyt sprężyste ruchy. - Ach, co za splątane pajęczyny utkaliśmy, próbując pierwszych oszustw! - oznajmił z emfazą. - Aloman? - spytała, ruszając w dalszą drogę. - Shakespeare, acz w partackim tłumaczeniu - westchnął. Johnny odsunął metalowe drzwi i skinął głową Rachel. - Cieszę się, że wróciłaś. - Żadnych nazwisk - ostrzegła. - I żadnych imion. To przyjaciel, o którym mówiłam. Ma pomóc w sprawie papierów i wyjazdu. Johnny obejrzał gościa od stóp do głów. Wyglądał jak przeciętny pijaczek - szara, zapadnięta twarz, drżące dłonie i aromat gorzelniany wyczuwalny z daleka. Podarte ubranie było co prawda nieco lepszej jakości od przeciętnego, ale tylko nieco. Jednakże Johnny doskonale wiedział, że wygląd może być bardzo mylący. - Znasz go? - spytał, wskazując na admirała. Zapytany wyprostował się powoli, obejrzał oficera i oznajmił głębokim, ponurym głosem: - To jest Mladek. Najpierw się tu szarogęsił pod Legislatorami, potem pod Komitetem, a jak się zrobiło za gorąco, podwinął ogon i wieje - splunął pod nogi Mladkowi i dodał z paskudnym uśmiechem: - Dajcie mi godzinę, a powie wszystko, co chcecie wiedzieć. - Dość! - oznajmiła Rachel. - Nie po to przyszliśmy. - Wiem. Mogę wam dostarczyć dokumenty, ale jest mały problem: mam trzy zestawy, a Rach mówiła, że potrzebujecie czterech. - Jak długo potrwa załatwienie czwartego? - spytał Charles. - Po co czwarty zestaw? - zirytował się Mladek. - Gdy tylko dotrzemy do Królestwa, kupię ci dupę, jaką tylko będziesz chciał. - Wiesz, musimy dostarczyć cię Givens żywego - powiedział dziwnie miękko Mullins, nie odwracając się. - To znaczy masz być zdolny do mówienia. O władzy w rękach i nogach nikt nic nie mówił. Żywy oznacza nie do końca martwy. Potrzebujemy czwartego zestawu. Ostatnie zdanie skierowane było do gościa. - Szybko tego się nie da załatwić - odparł ten, drapiąc się po piersiach. - A oni was w końcu znajdą. Jego DNA mają na pewno, wasze pewnie już też. Jeśli użyją wykrywaczy chemicznych, pójdzie szybko. - Rachel tu nie zostanie, bo tym razem będzie naprawdę gorąco i dotrą do niej - oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem Mullins. - Poza tym na wszelki wypadek przeprowadziliśmy małe losowanko. Przegrałem. - Niestety to prawda - potwierdził ponuro Gonzalvez. - Byłem przy tym, nie kantował. - A to rzeczywiście jest logiczne jak wszyscy diabli! - wybuchnęła Rachel. - Ja będę bezpieczna, a ty po uszy w gównie. Co ja mam robić sama w Królestwie? I jakim cudem ty masz zamiar przeżyć? - Nic mi nie będzie. Jeśli tylko was nie będzie, pójdzie mi łatwiej. Szukają trzech chłopów, nie jednego. Przyczaję się i prysnę, gdy moje papiery będą gotowe. A co się tyczy ciebie, to w Królestwie jest teraz roboty w bród, nic tylko wybierać. Nie będziesz miała problemów ze znalezieniem pracy. I to nie jako tancerka. - Nie mam nic przeciwko temu zajęciu. - Aleja mam. Kiedy znajdziesz się w Królestwie, znajdź inne zajęcie, dobrze? - Niech będzie - zgodziła się po chwili. - Teraz musimy zrobić hologramy. Ubrania i fryzury dopasuje się później. Dwa komplety męskich i jeden damski razem z życiorysami. - Śliczny, trzyosobowy zespół przedstawicieli handlowych z Ligi Solarnej - dodał przyprowadzony przez nią mężczyzna. - Doskonale - uśmiechnął się z zadowoleniem Johnny. - Takim gościom władze gotowe są nieba przychylić i pod nogi obejmować. - Rachel będzie szefową - dodał mężczyzna, rozdając życiorysy. - Jest prezesem Oberlon Inc. i wyjątkowo wredną babą. Niestety autentyczna ma dziewięćdziesiątkę i to widać, więc trzeba będzie ją trochę postarzyć. - Przeżyję - mruknęła Rachel, pozując do hologramu. - Ty będziesz jej synem - mężczyzna podał Gonzalvezowi drugi zestaw. - Jesteś następcą, ale stara nie chce kopnąć w kalendarz, musisz więc w nieskończoność uda wać grzecznego synka. - Szczyt marzeń - ocenił Gonzalvez i uśmiechnął się głupawo do holokamery. - Pięknie. A ty będziesz asystentem szefowej. Wiesz: taki przynieś, wynieś, pozamiataj. Mało mówisz, otwierasz drzwi i przynosisz kawę. - To potrafię - burknął Mladek, patrząc bykiem na holokamerę. - I jedno na wszelki wypadek - dodał mężczyzna, robiąc hologram Mullinsowi. - A to po jakiego? - spytał podejrzliwie Johnny. - Żebyśmy nie musieli cię szukać, gdyby przypadkiem jutro czy pojutrze wpadły mi jakieś dokumenty. Chyba że ich z góry nie chcesz. - Chcę - zapewnił go Mullins. - No widzisz. - Gość schował holokamerę do kieszeni. - Szczęśliwa rodzinka. - Planująca morderstwo - dodał Gonzalvez, studiując kartkę z życiorysem i opisem osoby, w którą miał się wcielić. Jak na amatorską robotę, były zadziwiająco profesjonalnie zrobione. - Lepiej jutro wcześnie wstań, synku - oznajmiła nie spodziewanie Rachel zgrzytliwym i nieco trzęsącym się głosem. - Jak ci się wydaje, dzięki czemu odebrałam firmę twojemu ojcu? - Rzeczywiście szczęśliwa rodzinka - parsknął Mladek. ROZDZIAŁ VI INNE OKREŚLENIE NIEUNIKNIONEGO Dopiero gdy przyprowadzony przez dziewczynę mężczyzna wyszedł, Charles uśmiechnął się. - Mam dobre wieści: nasz zespół ratunkowy nie został złapany. Urząd Bezpieczeństwa ujął naszych tutejszych współpracowników, ale nikogo z wywiadu floty. I pojęcia nie ma, co się z nimi stało. - Skąd wiesz? - zainteresowała się Rachel. - Razem z admirałem zdołaliśmy włamać się do policyjnej bazy danych - odparł Charles, skromnie opuszczając oczy. - Co?! - Rachel na moment zatkało. - Powariowaliście?! - Śśśś - poradził jej Mladek. - Nie było żadnego ryzyka, bo jesteśmy fizycznie wewnątrz ich sieci, a korzystaliśmy ze starego sprzętu policyjnego, który się tu walał. A ich zabezpieczenia programowe są śmiechu warte. - Po co ryzykowaliście? Przecież mogli was mimo to wyśledzić. - Mała szansa. - Charles przestał udawać skromne go. - Masz do czynienia z geniuszem. - Tak? To niech geniusz się zbiera, bo musimy zmienić lokal - prychnęła. - Macie pięć minut na doprowadzenie tego pomieszczenia do stanu sprzed waszego po bytu. - Kobiety - westchnął Charles, potrząsając głową. - Nigdy nie usatysfakcjonowane. - Mężczyźni - Rachel odpowiedziała takim samym westchnieniem. - Nigdy nie dość paranoiczni! Mullins uśmiechnął się, gdy Rachel zatrzymała poobijany i pordzewiały wóz tuż przed nim. - Panienko, podrzuci mnie pani do Metropolitan Museum? - spytał. Przyjrzała mu się z politowaniem. - Nie ma już Metropolitan Museum, zostało zniszczone w czasie inwazji i nigdy go nie odbudowano. Coś ty zrobił ze swoją twarzą?! Pytanie było uzasadnione, jako że Mullins oprócz tego, że z blondyna stał się brunetem, miał też grube policzki, bardziej perkaty nos i inny podbródek. Nim odpowiedział, wsiadł, zajmując miejsce obok niej. Dopiero wtedy wyjaśnił: - Charles skłonił naszego kwatermistrza do pożyczenia nam najnowszego zestawu do makijażu. Uznaliśmy, że czas zmienić tożsamość. Poganiani przez Rachel opuścili policyjną piwnicę, uznając rozsądnie, że przebywali wystarczająco długo w jednym miejscu. Wyprowadziła ich przez podziemia do innej piwnicy, kazała czekać dwadzieścia minut i spotkać się z nią w garażu. Tych dwadzieścia minut wystarczyło Charlesowi do kompletnej zmiany tożsamości ich obu; Mladek dostał tylko nowe dokumenty, ale bez holosoczewek kontaktowych, toteż pierwszy skan siatkówki byłby dlań ostatnią kontrolą. - Mam inną kryjówkę - wyjaśniła Rachel, gdy wszyscy wsiedli, i wyjechała na ulicę. Planeta nie była już bogata i nie przyciągała turystów, ale ruch nadal panował spory - przynajmniej na sześciu poziomach. Najniższy, czyli naziemny, przeznaczony był dla ciężarówek, a trzy następne do powszechnego użytku. Dwa najwyższe zarezerwowano dla pojazdów sterowanych komputerowo, a krzyżówki były wielopoziomowe na każdym paśmie, dzięki czemu tylko na najwyższym trzeba było stawać przed skrzyżowaniem. Tworzyło to martwe strefy między poziomami, z czego korzystali agresywniej prowadzący. - Musimy uważać na patrole, strasznie dużo ich się kręci - dodała. - A konkretnie? - spytał Charles, gdy minął ich policyjny patrolowiec mknący z prędkością, od której zabujało ich wozem. - Masa przypadkowych punktów kontrolnych plus lotne kontrole. UB rzeczywiście dostało małpiego rozumu. Chyba zdążyłam was ukryć w ostatnim momencie. Potrzebowali jednego dnia na kompletne zorganizowanie się i teraz wszędzie ich pełno. A tak na marginesie, został opublikowany list gończy za niejakim Tommym Two-Time. Według relacji świadków ostatni do jego sklepiku wszedł mężczyzna twojej budowy, ale nic więcej nie wiadomo, bo cały sprzęt zabezpieczający został zniszczony, a nagrania zniknęły. Podobnie jak gospodarz. Nie wiesz przypadkiem, co się z nim stało? - spytała, spoglądając na Mullinsa. - Wybrał się na ryby - odparł zapytany z kamiennym wyrazem twarzy. - Aha - mruknęła i zmieniła temat. - Chyba czas na porządny pościg. W holodramach zawsze jest dobra gonitwa. Co pan na to, panie superszpiegu? - Zawsze udawało mi się ich unikać - przyznał Johnny. - Pościgów czy holodram? - zaciekawiła się. - Obu. Prawdę mówiąc, nie lubię latać. - Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że szczęście będzie nam dalej dopisywało - powiedziała, skręcając w prawo na krzyżówce. - Powiedziałaś to w złą godzinę - mruknął Johnny, spoglądając na rząd pojazdów przed maską. - Pół godziny temu jej nie było! - warknęła Rachel, przyglądając się blokadzie. - Spokojnie. Nasze dokumenty wytrzymają każdą rutynową kontrolę - uspokoił ją Mullins. - A admirała? – nie ustąpiła. - Skanery często źle odczytują siatkówki - odparł Charles. - Wszystko inne będzie się zgadzać. Poza tym w banku danych tutejszej policji pan admirał ma inny wzór siatkówki niż tu obecny jegomość. - Nie powiedziałeś, że pozmienialiście coś w bazie danych! - syknęła oskarżycielsko, - Nie pytałaś - uśmiechnął się Gonzalvez. - W każdym razie takiego wzoru, jaki wykaże skaner, nie ma, więc powinni nas puścić, bo wszystko inne będzie pasować. - Nie lubię słowa „powinni" - prychnęła. - Ale nie próbuj z tego powodu uciekać - dodał Johnny. - Bo to pudło nie prześcignie patrolowca, nie wspominając już o tym, że gdy zaczniemy wiać, zlecą się jak muchy do świeżego ścierwa. A namierzać nas mogą na tuzin sposobów i z większości nawet nie będziemy sobie zdawali sprawy. Spokój i opanowanie to teraz podstawa. - Jestem spokojna - mruknęła przez zaciśnięte zęby. W tym momencie wzdłuż kolumny oczekujących na kontrolę wozów przeleciał policyjny patrol, sprawdzając re jestracje. Gdy minął ich pojazd, zawrócił i zajął pozycję nad nim i z tyłu. - Byłam - poprawiła się Rachel. - Niedobrze - ocenił Johnny. - Nie mogli nas zeskanować, więc to reakcja na rejestrację. Na kogo jest zarejestrowane to pudło? - Na mnie - odparła, poprawiając wsteczne lusterko i fryzurę przy okazji. - W takim razie niestety masz kłopoty. - Sądzę, że niestety masz rację - westchnęła. - Cholera, mało miałam zmartwień! - No dobra, na mój znak zabijamy wszystkich mundurowych w okolicy - zaproponował Charles. - Albo przy najmniej próbujemy. - Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie – oświadczyła z przekonaniem Rachel. - Bądźcie uprzejmi nie robić niczego głupiego, dopóki wam nie każę. Mullins pozostawił to bez komentarza, rozglądając się dyskretnie. Przed nimi były cztery wozy. Trzy z nich podobnie jak ich pojazd unosiły się z pięć metrów nad powierzchnią, pierwszy zaś spoczywał na ulicy, a jego pasażerowie właśnie byli kontrolowani. Ulicę blokowały dwa policyjne furgony, oprócz nich w okolicy był tylko patrolowiec, który mieli za plecami. Do jednego z furgonów podeszło właśnie dwóch policjantów dotąd przyglądających się kontroli. Od ulicy odbijała alejka, w której nie było policji, ale nie na wiele mogła się przydać - patrolowce musiały mieć sensory podczerwieni, więc były w stanie wyśledzić ich wszędzie, jak długo nie zeszli pod ziemię. - Chyba mamy poważny problem - przyznał. - Kiedy powiem „teraz", włącz autopilota i daj gaz do dechy. Zaraz potem wszyscy skaczemy na moją stronę. Choć część musi ścigać wóz, więc z początku będzie ich mniej. - Nie sądzę, by się to dało zrobić - oceniła spokojnie Rachel, widząc, jak jeden z policjantów odwraca się w ich stronę z czymś, co wyglądało na ręczną wyrzutnię rakiet. - Kurwa! - wrzasnął Mullins, gdy policjant wystrzelił. Zdążył otworzyć drzwi, ale nie zdążył wyskoczyć, zanim rakieta trafiła w maskę. I nie wybuchła. Za to pojazd powoli osiadł na ziemi. - Impulsowa głowica elektromagnetyczna - krzyknęła Rachel. - Wsiadaj! - Elektronika zdechła! - zaprotestował. - Nigdzie... whoooaaa! Wóz bowiem jakby nigdy nic uniósł się w powietrze i wystartował do przodu tak, że wszystkich wcisnęło w fotele. Mullins wystarczająco często był w symulatorach, by mieć pojęcie, ile g działało w czasie tego wariackiego przyspieszenia. - Przyjaciele w dziwnych miejscach? - wykrztusił. - Kuzyn mechanik - syknęła, kładąc maszynę w ciasny skręt. Policyjne wozy zniknęły za narożnikiem, a oni ledwie minęli ścianę wysokiego budynku, kasując jedynie wystający ze ściany maszt flagowy. - Pod maską jest silnik samobieżnego działa, takiego, jakich używało tutejsze wojsko przed inwazją - wyjaśniła Rachel, wyrównując lot. - Jakim cudem przetrzymał głowicę ECM? - zdumiał się Johnny. - Powinien siedzieć na ziemi i ani zipnąć po impulsie. - To wojskowy silnik - powiedziała tonem, jakim mówi się do niezbyt rozgarniętego czterolatka. - Słyszałeś coś o ekranowaniu? Mullins zamknął z trzaskiem usta i spojrzał przez tylną szybę. Za nimi błyskały niebieskie koguty co najmniej dwóch policyjnych wozów, a nad nimi pojawił się trzeci, blokując możliwość ucieczki w górę. - Namierzą nas przez satelitę - ostrzegł. - Co i tak jest bez znaczenia. - Wyłączyłam transponder, ale masz rację. Zdołają nas śledzić wizualnie. W tej chwili to rzeczywiście bez znaczenia, ale... Trzymajcie się! Pojazdy przed nimi zwalniały z uwagi na kierowcę lecącego środkowym pasem. Był albo chory, albo pijany, bo poruszał się slalomem tak pionowym, jak i poziomym, zahaczając o martwą strefę i omal nie trafiając na sąsiednie pasy ruchu. Rachel obniżyła lot i pomknęła w jego kierunku tak szybko, że podmuch kołysał mijanymi wozami. Gdy wydawało się, że zaraz uderzy w dziwnie prowadzony pojazd, ten nagle wyleciał w górę, a ona poleciała prosto, zwiększając jeszcze prędkość, gdyż przed maską miała pustą przestrzeń. Gdy mijali zawalidrogę, Johnny dostrzegł kątem oka błysk siwych włosów i parę dłoni zaciśniętych na kierownicy. Wypadli na skrzyżowanie. Rachel skręciła ostro pod prąd i pojazdy rozprysnęły się przed nimi we wszystkich trzech kierunkach. Pechowe zderzyły się przy okazji z czymś - z powierzchnią ulicy, ścianami domów czy innymi maszynami. Reszta gorączkowo usiłowała ominąć przeszkody i całe skrzyżowanie zostało zablokowane przez wozy lecące nieprzewidywalnymi kursami. - Właśnie przestałaś być popularna w tym mieście - skomentował. - Mówi się trudno - odparła, ostro zwiększając wysokość by dotrzeć do najszybszych, komputerowo sterowanych pasów ruchu. - I tak miałam dość tego zadupia. - O! - więcej nie zdążył powiedzieć, gdyż zrobiła kolejny ostry skręt i wleciała do wielopoziomowego garażu. - To chyba nie jest twoja pierwsza gonitwa z policją? - spytał Johnny ostrożnie. - Nie - odparła zwięźle, przelatując na wyższy poziom i robiąc zwrot prawie w miejscu. Po czym elegancko wleciała między dwie pordzewiałe ciężarówki. Były to jedyne wozy parkujące na tym poziomie, ale ich pojazd został skutecznie osłonięty przed zauważeniem przez kogoś przelatującego, natomiast zajmował doskonałą pozycję obserwacyjną. Wyłączyła silnik i antygraw i obróciła się, spoglądając przez tylną szybę. - Teraz zaczniemy używać nóg! Skoro umknęliśmy pościgowi, powinniśmy zostawić wóz i dalej iść pieszo, prawda? - Nieprawda - odparła, patrząc na zegarek. Dochodzące z zewnątrz syreny stawały się coraz głośniejsze. I nie ulegało wątpliwości, że jest ich całkiem sporo. - Musieli zarejestrować sygnaturę silnika - zwrócił uwagę Johnny. - Teraz przetrząsną okolicę, by znaleźć odpowiedź. - Tak myślisz? - spytała, nie spuszczając wzroku z zegarka. A potem kiwnęła głową. Jakby na ten znak gdzieś w oddali rozległ się głuchy huk eksplozji. Moment później wycie zaczęło się oddalać. Rachel zaś pochyliła się, nacisnęła niewielki, praktycznie niewidoczny klawisz pod deską rozdzielczą. Silnik zaskoczył bezgłośnie, a wóz ruszył płynnie bez żadnych wstrząsów i dziwnych odgłosów spod maski. - Kuzyn mechanik? - Johnny uśmiechnął się ironicznie. - Jest doskonałym mechanikiem - odparła niewzruszona, wylatując spomiędzy ciężarówek. Wrócili na niższy poziom i Rachel zaparkowała obok sportowego wozu pomalowanego w paski. Zwolniła dźwigienkę umieszczoną pod fotelem i poleciła: - Pomóż mi. Johnny bez słowa komentarza wysiadł i pomógł jej zdjąć nadwozie. Wykonane było z lekkiego stopu i we dwójkę bez trudu je unieśli. Rachel wsiadła do pasiastego wozu i zwolniła blokadę łączącą jego nadwozie z resztą. Następnie już we czwórkę przełożyli nadwozia. Pasowały idealnie. - Chciałbym kiedyś poznać twojego kuzyna - oświadczył Mullins. Rachel zablokowała oba nadwozia i ponownie usiadła za kierownicą maszyny z wojskowym silnikiem wyglądającej teraz jak sportowy wóz i ruszyła w stronę wyjazdu z garażu. Cała operacja trwała około trzydziestu sekund. - Człowiek całe życie się uczy - stwierdził sentencjonalnie Johnny, gdy znaleźli się na ulicy i spokojnie włączyli do ruchu. - No dobra, powiedz w końcu prawdę. Zwykła tancerka egzotyczna nie ma wozu z wojskowym silnikiem, w dodatku ekranowanym i wyposażonym w generator zakłóceń. Po prawdzie to tutaj w ogóle nie powinna mieć wozu. Rachel westchnęła i przyznała: - Od czasu do czasu robię trochę więcej dla podziemia, niż wam powiedziałam. Nie należę do niego i nie jestem jego agentką, ale poza zadaniami kurierskimi zdarza mi się śledzić kogoś, odbierać wiadomości ze skrytek kontaktowych czy służyć transportem. A kuzyna, który zajmuje się konwersjami i podrasowywaniem wozów, mam naprawdę. Tyle że on najczęściej pracuje dla podziemia, a ja dostarczam im takie wozy, gdy już są gotowe. Poza tym od czasu do czasu bawi się w sabotaż. Śledził nas, tak jak się umówiliśmy, a wcześniej podłożył bombę w zakładach chemicznych. Widząc, że mamy kłopoty, zdetonował ją zdalnie. W ten sposób policja miała na głowie coś znacznie ważniejszego, niż ganiać za dziwką, która być może spotkała się z jednym z podejrzanych. Aha, i że by nie było wątpliwości: jeden z lokalnych przywódców podziemia jest moim naprawdę dobrym przyjacielem. - Jak dobrym? - spytał dziwnym tonem Johnny. - Przestań myśleć jajami! - warknęła. - Jeśli będziesz zazdrosny o wszystkich moich znajomych, masz zajęcie do śmierci. Mam dużo znajomych. A ty masz jeszcze jakieś pytania w tej kwestii? - Nie. I nie będę miał, jeśli uda nam się wyciągnąć cię z tej planety, nim oni przestaną mieć możliwość ratowania ci życia. - Niechętnie, ale też doszłam do tego wniosku. - A tak na marginesie, to na kogo jest zarejestrowany ten wóz? - spytał Charles dziwnie dotąd milczący. Pytanie spowodował mijający ich policyjny patrolowiec, który jakby nigdy nic poleciał dalej - a jego sensory automatycznie skanowały rejestracje wszystkich mijanych po jazdów i weryfikowały je z bazą danych. - Na córkę tutejszego szefa UB - odparła najspokojniej w świecie Rachel. - Jak długo nie trafimy na kontrolę, nikt nas przypadkowo nie zatrzyma. Po chwili wleciała na inny wielopoziomowy parking, zaparkowała w kącie średnio zatłoczonego poziomu i oświadczyła: - Koniec wycieczki. Jak tylko sprawdzą nagrania satelitarne, zaczną szukać wszystkiego, co w krótkim czasie po naszym przybyciu opuściło tamten parking. Czas z powrotem zejść do podziemia. ROZDZIAŁ VII JEŚLI COŚ GŁUPIEGO OKAZUJE SIĘ SKUTECZNE, TO PRZESTAJE BYĆ GŁUPIE Johnny rozejrzał się po wyłożonych drewnem ścianach windy i spytał: - A dokąd to właściwie idziemy? Znajdowali się niedaleko garażu, w którym zostawili pasiasty wóz. Z niego zeszli do kanałów, przebyli krótki odcinek i znaleźli się w piwnicy innego budynku. Stały w niej przemysłowe pralki, jakie zwykle można znaleźć w hotelach. Z tej piwnicy dalej pojechali windą, wygląd zaś tak jej, jak i piwnicy wskazywał jednoznacznie, że jest to hotel o znacznie wyższym standardzie niż wszystkie oficjalnie istniejące w mieście. - Tu kwaterowano przybywających z wizytą naprawdę ważnych Legislatorów - wyjaśniła Rachel. - Potem budynek przejął Urząd Bezpieczeństwa i używa do dokładnie tego samego celu. - Chcesz powiedzieć, że jesteśmy w ubeckim hotelu dla VIP-ów?! - zirytował się Gonzalvez. - Zwariowałaś? - Nie. Mam tu apartament. Mullins popatrzył na nią dziwnie i spytał: - Dlaczego? - A jak myślisz? - Winda stanęła, drzwi otworzyły się, a Rachel dodała: - Nazwijmy to tak: obsługuję jednego z tutejszych oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. - A jak mu się zachce wlecieć, to co mamy zrobić? Schować się w szafie? - spytał Mladek. - Nie wleci, bo go nie ma na planecie - uspokoiła ich Rachel. - Poza tym wszyscy wiedzą, po co mu ten apartament, ale nie wiedzą dla kogo. A ponieważ jest zastępcą dowódcy sił UB na całej planecie, nikt nie zaryzykuje wypytywania jego kochanki, jeśli nie ma ochoty skończyć kariery w garnizonie Hadesu albo w innym równie atrakcyjnym miejscu. Poza tym jeśli macie lepszy pomysł na kryjówkę, jestem otwarta na propozycje. Po czym wystawiła głowę na korytarz, rozejrzała się i ruszyła. Po kilku krokach znaleźli się przed drzwiami, które otworzyła kluczem i zamknęła, ledwie znaleźli się wewnątrz. Apartament był duży i przestronny, jako że dwupoziomowy. Korytarz kończył się balkonem, pod którym był salon. Na ścianie znajdowało się sielskie malowidło z rzeką na pierwszym planie. Meble wyglądały na ziemskie antyki i musiały być warte majątek. Charles naturalnie natychmiast zwiedził pokoje, szukając podsłuchu, podglądu i innych elektronicznych pluskiew. Okazało się, że jacuzzi może pomieścić drużynę pijanych Marines, podobnie jak prysznic, a z ciekawostek był jeszcze masaż wodny i kolekcja rozmaitych seksualnych pomocy naukowych, której nie powstydziłby się dobrze zaopatrzony sklep. No i oczywiście drugim pomieszczeniem była sypialnia. - Po co jeszcze masaż wodny? - spytał, wracając do obficie zaopatrzonej kuchni. - Muszę mieć jakieś przyjemności, no nie? - zdziwiła się Rachel, nie przerywając robienia kanapki złożonej z chleba, zieleniny i połowy zawartości butelki oznaczonej trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Ledwie to wykwintne danie było gotowe, wpakowała je do ust i oznajmiła: - Bioe pynic... - Poczekaj, bo się udławisz - poradził Gonzalvez. Przez moment przegryzała się przez kanapkę, przełknęła i powiedziała bardziej zrozumiale: - Idę wziąć prysznic. Nikt nie powinien próbować tu wejść, więc jeśli ktoś usłyszy pukanie, niech zawiadomi resztę. Ewakuacja przez okno. - Ustawiłem alarm przy drzwiach - poinformował ją Charles. - Jeżeli nic się nie zmieniło, UB nie sprawdza wysokich częstotliwości mikrofalowych. Chyba że masz inne wiadomości? - Nie mam. Tylko lepiej, żeby nikt go nie odkrył. - Jest samobieżny - uspokoił ją Gonzalvez. - Drugi do prysznica - zgłosił się Mullins, kończąc własną kanapkę z tym samym sosem. - Ostre cholerstwo! - Częstujcie się, czym chcecie. Wracać tu nie zamierzam, a on lubi dobrze zjeść, więc jego strata. I wyszła. - Do jutra powinniśmy mieć spokój - powiedział Charles. - Oczywiście jutro nic nie pójdzie zgodnie z planem, bo nie ma prawa. Ale tym będę się martwił jutro. - Nie sądzę, żeby...? - Mladek uniósł pytająco butel kę wina. - Na zdrowie! - poradził mu Mullins. - Tylko nie skuj się tak, żebyś jutro nie mógł chodzić. - Proszę, proszę... - odezwał się Charles z głębi lodówki. - Może ten ubek to wyjątkowa świnia, ale gust kulinarny ma dobry. Areliański kawior, krewetki w sosie winnym z Nagasaki i kompot z New Provence. - Pożegnalne przyjęcie - uśmiechnął się smutno Mladek. - Dlaczego nie? - Tylko nie przyjmuj za wiele procentów - przypomniał Mullins. - Skazaniec ma prawo do ostatniego posiłku - oznajmił Charles. - Nie żebym ci żałował, ale obżerasz się nieprzyzwoicie. - I co z tego? Wy odlatujecie jutro, ja tak szybko, jak się da - zapewnił go Johnny. - Zobaczymy się, nie ma obawy. - Jasne - mruknął Gonzalvez. - Poza tym nie zamierzam was rano żegnać - dodał Mullins, biorąc kolejnego gryza. - Znikniesz w nocy - domyślił się Mladek. - Tylko nie daj się złapać w okolicy, bo spalisz lokal. - Nie bój żaby - uspokoił go Johnny. - Wyjdę przez okno, ale wolałem was uprzedzić na wszelki wypadek. - I tak bym wiedział - uśmiechnął się Gonzalvez. - W oknie też jest mój alarm. - I bardzo dobrze. - Johnny skończył kanapkę. - Teraz przydałoby się piwo i kilka tych rybich jaj na toście. - To się nazywa kawior, barbarzyńco z Gryphona - obruszył się Charles. - Niech ci będzie. - Mullins otworzył pojemnik z kawiorem, wsadził do środka palec, oblizał go i mlasnął. - To i tak są rybie jaja, nie? Niezłe. Są tu gdzieś chipsy? Johnny otworzył na wszelki wypadek szafę i sprawdził, czy coś z zawartości nie będzie na niego pasować. Ubranie Prola, w którym chodził już kilka dni, było brudne i przepocone - z braku innego mogło jeszcze długo służyć, ale wolałby coś czystszego. Rachel zapytać nie zdążył, bo krzyknęła tylko, że prysznic wolny, i zniknęła w sypialni. Ubrań nie brakowało, ale ubek musiał być znacznie grubszy, bo na Mullinsie ubrania wisiały jak na kołku. Z wyjątkiem jednego. Johnny obejrzał się krytycznie w lustrze, westchnął i rozebrał się. Po czym z nowym przyodziewkiem pod pachą powędrował do łazienki. Po prysznicu i zmianie ubrania Mullins poczuł się nieco bardziej normalnie i wrócił do salonu. Rachel przebrała się w połyskliwie błękitne wdzianko złożone z bluzy i pantalonów rodem z Beowulfa. Materiał był półprzezroczysty i dziwnie reagował na światło - gdy padało nań bezpośrednio, stawał się całkowicie nieprzezroczysty, za to w cieniu albo w migotliwym świetle zmieniał się na prześwitujący. Dzięki temu każde poruszenie powodowało grę odkrytych i zasłoniętych miejsc. Była zupełnie przypadkowa, natomiast zawsze więcej ciała pozostawało zasłonięte, toteż Mullins mimo długiej chwili bacznej obserwacji nie był w stanie stwierdzić, czy Rachel ma majtki, czy nie. Zjawisko było zgoła hipnotyczne i dziwnie pasowało do wieczorowej marynarki i białej koszuli, jakie miał na sobie. - Proszę, jaka śliczna para! - parsknął Gonzalvez. - Tak sobie pomyślałam, że będzie na ciebie dobre. - Rachel uniosła kielich szampana. - Wybrałam je dla Bonza w nadziei, że może się wciśnie, ale okazała się płonna. - Pasować pasuje - przyznał Johnny, poruszając ramionami. - Ale będę w tym wyglądał jak idiota i z daleka będzie mnie widać. Wychodząc, włożę stare ubranie. - Cóż, co racja, to racja - przyznała, podając mu kieliszek. - Za bezproblemową ucieczkę! I uniosła swój. - Za ucieczkę - powtórzył Mullins i ostrożnie spróbował szampana. - Niezły. - Doskonały - poprawił Mladek, jeszcze z mokrymi włosami, ale już z szampanem w dłoni. - Będzie mi brakowało win z New Rochelle. - Tylko się nie rozpłacz. Możesz spróbować musujących win z Copper Ridge, mają doskonały smak - pocieszył go Charles, po czym upił spory łyk i pozwolił, by płyn przetoczył mu się po języku parę razy. - Choć ten jest nieco gorzkawy. - Co proszę?! - oburzył się Mladek. - Wina z New Rochelle są jednymi z najlepszych! - Chyba zostawimy specjalistów - zaproponowała Rachel. - Zdaje się, o ile dobrze pamiętam, że umiesz tańczyć. - Cóż, matka nigdy nie chciała przyznać, że idzie mi nie najgorzej. - Mullins odstawił kieliszek. - Ale mamusia miała dwie lewe nogi do tańca. - Kochanie, jedyny problem z tobą w tańcu to ten, że jesteś za wysoki i nie dajesz się prowadzić - oceniła Rachel, nie przestając poruszać biodrami do rytmu. - Święte słowa - ucieszył się Mullins. - Właśnie chciałem ci to powiedzieć. Po czym dokończył skomplikowany obrót, po którym jego kolana znalazły się za jej kolanami, a biodra cały czas poruszały się tak jak jej. - Gdzie się nauczyłaś suvali? - spytał. Tańczyli od dwóch godzin i mieszanka była wstrząsająca: od minueta, przez taniec lustrzany, Hyper-Puma Trot, do suvali. Każde próbowało udowodnić, że jest lepsze, ale Mullins znał więcej stylów i był w każdym dokładniejszy. - Znałam dziewczynę z New Brazil - odparła, mając wargi o cal od jego policzka. - A wiesz, że ten taniec jest zakazany na Graysonie? - spytał szeptem. - Durnie! - oceniła z przekonaniem, po czym dodała głośniej. - Panowie, idziemy spać! - Doprawdy? - zdumiał się Gonzalvez. - Tak wcześnie? Właśnie zaczęliśmy uzgadniać stanowisko w sprawie szczepów winnych tancre. - Obawiam się że nie, stary - sprzeciwił się Mladek. -Nadal uważam, że dartit są lepsze. - Ale mają wyższą zawartość cukru, mój dobry czło... - My idziemy spać! — Rachel wyprowadziła go z błędu. -Wy możecie sobie siedzieć, jak długo wam się podoba. - Aha - bąknął Johnny. - Skoro się dla mnie poświęcasz, wypadałoby się jakoś odwdzięczyć - wyjaśniła, ujmując go pod ramię. - Czuję się niezręcznie. Ale cóż, zawsze uważałem, że należy brać, póki dają, bo się dający obrazi. - Całkiem rozsądne motto - zachichotała. Mullins przekręcił się na wznak i nie otwierając oczu, pomacał łóżko obok siebie. I natychmiast je otworzył, bo było puste. A za oknem świtało. - Rachel? - spytał głośno i usiadł. I momentalnie złapał się za głowę. - Widzę, że się w końcu zwlokłeś - w drzwi wtoczył się Gonzalvez. - Nie ma cudów, dała nam środek nasenny. Sama prysnęła przez okno około trzeciej rano zgodnie z zapisem moich alarmów. Naturalnie ja wtedy też spałem jak zabity. - Cholera! - mruknął Mullins. - Na pewno w szampanie. - A mówiłem, że był drętki! - burknął Charles. - Cholera, dokumenty zostały przygotowane dla niej. I tak nie mogę się w ten sposób wydostać z planety! - Nie byłbym taki pewien - oznajmił Mladek, wchodząc niepewnym krokiem, za to ze sporą paczką w objęciach. - To leżało na moim ubraniu. Johnny gorączkowo próbował dojść do siebie, obserwując, jak pozostali rozpakowują niespodziankę. - Dwa zestawy męskich ubrań, jeden damski - poinformował Charles, biorąc dokumenty. - Sprawdzę je skanem, ale wyglądają dobrze... I mam dla ciebie nowinę, Johnny, mój chłopcze: robisz za babę! I krztusząc się ze śmiechu, rzucił dokumenty Mladkowi. - O kurde! - wzruszył się ten, oglądając je. - I to za wyjątkowo brzydką babę. - Pięknie! - warknął Mullins, wyrywając mu je. - Cholera, prawda. Ale szkarada! - Nie lubię, jak mnie ktoś kantuje i stawia przed faktem dokonanym - powiedział zupełnie poważnie Gonzalvez. - Ja też nie - przyznał Mullins. - Ale jak dotąd nam pomagała. Chodzi mi o to, że gdyby chciała nas wydać UB, miała aż za dużo okazji. Choćby w nocy. - Więc proponujesz, żebyśmy realizowali zmodyfiko wany plan? Coś mi tu śmierdzi, Johnny. - Masz lepszy pomysł, to mów - zaproponował Mullins. - Ja właśnie obudziłem się po wspaniałej nocy, którą ledwie pamiętam. Łeb mi trzeszczy i do prac koncepcyjnych się nie nadaję. - I masz na dodatek przebrać się za brzydką babę - przypomniał Mladek. - Dziękuję, tego właśnie potrzebowałem. Poza tym nie mamy czasu. Musimy się przebrać i znikać stąd. Im szybciej, tym lepiej. - Dobra - ustąpił Gonzalvez. - Jak długo to nie ja mam robić za brzydką babę. ROZDZIAŁ VIII PIĘKNY I BESTIA Podróż taksówką przebiegła spokojnie, ale ledwie wóz zatrzymał się przy wejściu do portu kosmicznego, stało się jasne, że ten jest dosłownie zatłoczony tajniakami, policjantami i przede wszystkim ubekami. - Manny, zajmij się bagażami! - polecił zrzędliwie Mullins, wysiadając z pomocą laski. - Tutejszym bagażowym nie można ufać! - Tak, mamo - przytaknął potulnie Gonzalvez, płacąc taksówkarzowi. Potem do spółki z Mladkiem wyciągnęli z bagażnika kufry. - Musimy się pospieszyć, mamo, albo spóźnimy się na prom - dodał. - Lepiej niech bez nas nie odlatują albo ci tu gorzko tego pożałują! - oznajmił donośnie Mullins, widząc zbliżającego się policjanta. - Dokumenty - polecił ten, wyciągając rękę i starając się nie patrzeć na wsparte o lasce stworzenie. Bo trudno je było choćby w myślach nazwać kobietą. Po stroju sądząc, pochodziła z Ligi i nie należała do biednych, więc choćby dla samej przyzwoitości powinna była coś zrobić ze swoją gębą. Tym bardziej że chirurgia plastyczna w Lidze stała na wysokim poziomie. - Manny, daj temu durniowi nasze dokumenty! A Mladek bez słowa podał policjantowi papiery całej trójki. Dopiero potem oznajmił: - Mamy prom o piętnastej pięćdziesiąt. Pani Warax jest przedstawicielką handlową z Ligi Solarnej i nie może się na niego spóźnić. - Się spóźni - ocenił rzeczowo policjant, wpierw skanując dokumenty, potem ich właścicieli. - Środki bezpieczeństwa zostały zdwojone i wszyscy się spóźniają. Dla tego odloty też są opóźnione. - Dlaczego zdwojono środki bezpieczeństwa? - spytał Gonzalvez, rozglądając się za wózkiem do bagażu. - Szpiegów łapiemy - wyjaśnił policjant, oddając do kumenty. - Trzech albo czterech z Królestwa. Albo spróbują się tu prześliznąć, albo ich obława dorwie. - To nie nasz problem! - prychnął Mullins. - Ale ostrzegam, że jeśli się spóźnię, Rob Pierre osobiście się o tym dowie. Rozumiesz, synku? - Rozumiem, pani Warax. - Nazwisko Pierre'a cudownie odmieniło postawę policjanta. - Potrzebuje pani pomocy w dotarciu do sali odpraw? Może fotel? - Pewnie, że potrzebuję pomocy, matole! Myślisz, że używam tej cholernej laski, bo lubię? Błyskawicznie zjawił się drugi policjant z fotelem antygrawitacyjnym, w którym Mullins zasiadł z prawie królewskim majestatem, i procesja ruszyła do sali odpraw. Tak w Królestwie, jak i w Republice publiczną tajemnicą było, iż gdyby nie przemyt technologii z Ligi Solarnej, Ludowa Republika dawno by tę wojnę przegrała. Dlatego „przedstawiciel handlowy", czyli przemytnik, zawsze był traktowany z szacunkiem przez wszystkich przedstawicieli władz w Ludowej Republice. Nie oznaczało to jednak, że go skrupulatnie nie kontrolowano. Gonzalvez potwierdził rezerwację na liniowcu pasażerskim Adrian Bayside zarejestrowanym w Lidze Solarnej i cała grupa skierowała się ku długiej kolejce do odprawy. Już prawie do niej doszli, gdy wepchnęła się przed nich cycata blondyna w kusej spódniczce. - Wygląda na to, że co piątą osobę biorą na osobistą - powiedział cicho Gonzalvez. - Zupełnie nowy pomysł. - I parszywy - dodał równie cicho Mullins. - Chyba nie musimy się martwić - ocenił ironicznie Mladek. I miał rację, bo wszyscy ubecy i policjanci „pomagający" w odprawie skupili uwagę na znajdującej się przed nimi blondynce. Kiedy zbliżyli się do bramki ze skanerem, dowódca zmiany wskazał na drzwi do pomieszczenia, w którym dokonywano rewizji, mimo że nie była piąta w kolejności. - Przechodzić - polecił policjant przy bramce Mladkowi, nie spuszczając wzroku ze znikającej za drzwiami blondynki, zły, że ominie go przedstawienie. - Dalej, nie blokować! Bramka skanująca była znacznie dokładniejszym urządzeniem niż ręczne czytnikoskanery używane przy lotnych kontrolach lub na blokadach. Odpowiednio skalibrowana mogła określić płeć i wykryć to, że zarówno Mullins, jak i Gonzalvez mieli przy sobie sporo nie wykorzystanego dotąd wyposażenia jednostek specjalnych, niewidoczne go gołym okiem. Dlatego Mullins z pewną obawą zlazł z fotela i, mrucząc pod nosem inwektywy, pokuśtykał, podpierając się na lasce, przez bramkę. Już przechodząc przez nią, musiał się wysilić, by stłumić atak wesołości. Bramka miała widoczne dla wszystkich kontrolki - zieloną, która powinna palić się cały czas, informując o tym, że urządzenie działa, i czerwoną, włączającą się wraz z sygnałem dźwiękowym w chwili znalezienia czegoś, czyli ogłoszenia alarmu. Biorąc pod uwagę kiepską jakość obsługi technicznej w Ludowej Republice to, że zielona się nie paliła, nie było niczym dziwnym. Natomiast fakt, iż bramka nie była podłączona do prądu, o czym świadczył leżący koło gniazdka kabel zakończony wtyczką, był. Mullins miał niemalże pewność, że wie, dlaczego tak jest. Ktoś kazał obsłudze podkręcić bramkę do maksimum, co powodowało ciągłe alarmy wywołane rozmaitymi drobiazgami. Po kilku godzinach wycia i napięcia policjanci mieli dość, więc dyskretnie wyciągnęli wtyczkę z gniazdka i mieli święty spokój. Sytuacja z ich punktu widzenia wróciła do normy. Mullins przeszedł zupełnie pewnie, a bramka nawet nie pisnęła, mimo że choćby laska, na której się podpierał, była metalowa. Gonzalvez zorientował się w mig, że nic im nie grozi, i popchnął delikatnie Mladka, po czym przeszedł zaraz za nim. Mullins ujął Charlesa pod ramię i już miał to zrobić z Mladkiem, gdy z tyłu rozległ się okrzyk: - Ej, wy! Stać! Kapitan UB dowodzący odprawą wyszedł właśnie z pokoju po zrewidowaniu blondynki i najwyraźniej rozpierała go energia i złość. - Dlaczego, do ciężkiej cholery, bramka nie ma zasilania! - ryknął, patrząc na najbliższego policjanta. - Kto wyjął wtyczkę? - Ja nie, sir. - To ją wsadź z powrotem! - warknął kapitan. - A wy tam, z powrotem! Przejdziecie jeszcze raz! - Ani mi się śni! - zirytował się Mullins, machając laską. - Wiesz, kim jestem? - Nie i nic mnie to nie obchodzi. - Mamo, nie ma się co denerwować - odezwał się Gonzalvez. - Zróbmy, jak chce, i będziemy mieli spokój. - Nie będę się miotać w tę i z powrotem dla fanaberii jakiegoś dupka! - zaparł się Mullins. - Oscar Saint-Just i Rob Pierre traktowali mnie z szacunkiem, na jaki zasługuję, i nie pozwolę, żeby jakiś... Tyradę przerwał mu zdyszany funkcjonariusz UB: - Ma pan włączony komunikator, sir? - spytał, podbiegając do kapitana. - Co?!... A, nie... monitorował procedurę wymagającą niepodzielnej uwagi - oficer włączył komunikator. -A bo co? - Bo towarzysz pułkownik Sims próbował się z panem skontaktować. Okazało się, że wszystkie komunikatory członków pańskiej grupy są wyłączone. Gdyby nie brak jakichkolwiek wskazujących na to meldunków, uznał by was za zabitych. W jednym z magazynów otoczyliśmy poszukiwanych w towarzystwie jakiejś tutejszej kobiety. Zespół Piąty trzyma ich pod ogniem, ale poniósł ciężkie straty i towarzysz pułkownik ściąga posiłki, skąd się da. - Psia krew! - wzruszył się towarzysz kapitan. - Włączyłeś skaner? To na co czekasz, do cholery? Włącz i przegoń resztę przez kontrolę. Moi ludzie są w pokoju przeszukań, idź po nich, a ja skontaktuję się z towarzyszem pułkownikiem. Ostatnie zdanie adresowane było do posłańca. - A gdzie jest ten pokój przeszukań? - spytał ten, uśmiechając się pod nosem. - Nieważne, sam ich znajdę! - prychnął oficer i po maszerował ku drzwiom. Ledwie do nich dotarł, policjant przy bramce machnął ręką: - Możecie iść. I przepraszam za zwłokę, pani Warax. - Nie twoja wina - pocieszył go zrzędliwie Mullins. - Ale chcę znać nazwisko tego bęcwała! Jeśli mu się wy daje, że ten cały pułkownik Jakmutam zmyje mu łeb, to niech poczeka, aż ja się za to wezmę. Policjant podał nazwisko z szerokim uśmiechem i mało brakowało, by pomógł mu wsiąść na fotel, który przeprowadzono obok bramki. Nie ulegało wątpliwości, że lokalni stróże prawa nie przepadali za oficerami Urzędu Bezpieczeństwa na gościnnych występach. Już bez ekscesów dotarli do poczekalni przy wyznaczonym wyjściu na lądowisko. - Mamy sporo czasu - zauważył Charles. - Wiem, sądziłem, że odprawa potrwa dłużej. - Teraz już powinni dać nam spokój? - upewnił się Mladek. - Powinni - potwierdził Mullins, parkując fotel w kącie w pobliżu wyjścia. - Zdrzemnę się, to była męcząca noc. Charles prychnął i zamilkł, widząc wchodzącą do po czekalni blondynkę. Nadal poprawiała fryzurę. - Chciałbym z nią spędzić długą i męczącą noc - powiedział rozmarzony. - Tylko żeby była w innym nastroju - dodał Mullins. - Bo teraz na szczęśliwą nie wygląda. - Niespecjalnie - zgodził się Gonzalvez. - O, jest nasz gliniarz od bramki. - Spróbuj się dowiedzieć od niego czegoś więcej o tej strzelaninie - zaproponował Johnny. - Wygląda na to, że ma przerwę na posiłek regeneracyjny. Gonzalves zręcznie przechwycił policjanta. - Przepraszam, ale skoro zszedł pan ze służby, tak się zastanawiałem, czy mógłby mi pan coś powiedzieć prywatnie. - A to zależy co... - Była mowa o jakiejś strzelaninie i zaciekawiło mnie to, bo nic podobnego nie wydarzyło się tu przez cały nasz pobyt - wyjaśnił uprzejmie Charles. - Z tydzień już ganiamy za paroma szpiegami z Królestwa. Dlatego są te obostrzenia w odprawach i opóźnienia. W każdym razie z tego co wiem, obława znalazła ich gdzieś, ale zrobiła się taka strzelanina, że sami nie dali rady. Jeśli panu zależy, zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć w czasie przerwy. Dlaczego to pana interesuje? - Widzi pan, w domu takie rzeczy w ogóle się nie zdarzają. Zwykła ludzka ciekawość: strzelaniny, podniecenie, pościgi za szpiegami. Pierwszy raz jestem świadkiem czegoś takiego i przyznam, że to podniecające i zupełnie inne od codzienności. - Ja myślę - prychnął policjant. - To naprawdę pańska matka? - Niestety - westchnął Gonzalvez. - W wieku dwudziestu dziewięciu lat standardowych objęła szefostwo firmy i nie da się w żaden sposób od niego oderwać. - Szkoda, że nie byliście bliżej strzelaniny... - uśmiechnął się współczująco policjant. - Jak się czegoś dowiem, dam panu znać. - Dziękuję. Gonzalvez wrócił do pozostałych. Mladek gapił się przez okno, a Mullins studiował raport o obrotach firmy Oberlon. Raport był całkowicie zmyślony i niewiarygodnie sensowny z ekonomicznego punktu widzenia. Charles przyjrzał się uważniej Mullinsowi i stwierdził, że ten dyskretnie, ale uporczywie obserwuje blondynkę. Odchrząknął i spytał: - Coś się stało, mamo? - Och, nic... - burknął Mullins. - Ona nie jest w twoim typie. - Wynoś się - poradził mu Mullins. - Ale jest w moim - uśmiechnął się Charles i podszedł do blondynki. - To było wariactwo, tam przy bramce, tak się spieszyć. - Dziękuję, wiem - prychnęła. - Drugi raz tego nie zrobię. A chwilowo mam naprawdę serdecznie dość męskiego towarzystwa. - Przykro mi, ale rozumiem. Chciałem tylko powiedzieć, że ten oficerek dostał albo dostanie za swoje z innego powodu. Może nawet go zdegradują. - Dziękuję, ale wolałabym zostać sama. Inaczej oberwie pan za niewinność i płeć. - Jasne. Już mnie nie ma. Gonzalvez nie zdążył dojść do Mullinsa, gdy w wejściu do poczekalni pojawił się znajomy policjant z szerokim uśmiechem na twarzy. - Dobre wiadomości? - spytał Charles, podchodząc. - Dla nas. Dla szpiegów przeciwnie. Kiedy zobaczyli, że nadciągają posiłki, wysadzili się razem z magazynem. Koniec opowieści. - Fakt. - Gonzalvez pokiwał głową. - Biedacy... wiem, że są waszymi wrogami, ale i tak mi ich żal. - Cóż, miłe to nie jest, ale z drugiej strony będziemy mieli spokój. A wy zdążycie na prom, bo chyba odwołają alarm lada chwila. - To rzeczywiście byłoby miłe. - Gonzalvez uścisnął mu dłoń, przekazując równocześnie dowód wdzięczności, który natychmiast zniknął w kieszeni stróża prawa. - Jestem wdzięczny za pomoc. - Żaden problem. Miłej podróży. Charles podszedł do Mullinsa i oświadczył cicho: - Wysadzili się z magazynem. - Miłe z ich strony - prychnął Mullins, nie wypadając z roli. - Później o tym pogadamy. - Pasażerowie odlatujący na Adrian Bayside proszeni są o zajmowanie miejsc w promach - w drzwiach prowadzących na lądowisko pojawiła się szczupła brunetka w stroju Bayside Lines. - Jako pierwsi wsiadają pasażerowie mający problemy z mobilnością, rodzice z małymi dziećmi i posiadacze przepustek priorytetowych. - No to czas na nas - oznajmił Mullins, wyciągając rękę do Gonzalveza. - Rusz się, synu! - Tak jest, mamo - westchnął Gonzalvez, pomagając mu wstać. - Robert, nie siedź bezczynnie! - Przepraszam. - Mladek poderwał się pospiesznie. - Zaraz podeprę panią z drugiej strony. - Ja myślę - burknął Mullins. - I pomyśleć, że spotkałam męża w portowej spelunce. To były czasy! - Mamo! ROZDZIAŁ IX PIEKIELNA FURIA TO NIC W PORÓWNANIU ZE WŚCIEKŁĄ ADMIRAŁ. AMEN Po opuszczeniu Pragi, prześliźnięciu się do obszaru zajętego przez własne wojska i przekonaniu dowódcy sił stacjonujących w systemie Excelsior, że nie są dywersyjno- szpiegowską grupą Urzędu Bezpieczeństwa Mullins odkrył, że w prawdziwym niebezpieczeństwie znalazł się dopiero te raz. I to bez możliwości ratunku. - I co, do nagłej a niespodziewanej cholery, strzeliło wam obu do głów?! Nie powiem, coście obaj wymyślili, bo byłby to zbyt wielki komplement! - admirał Givens słynęła z tego, że nie podnosiła głosu. Tym razem też tego nie zrobiła, a wrażenie potęgowało to, że musieli wytężać słuch, by być na bieżąco z jej opinią o samych sobie, swoich przodkach, po których musieli odziedziczyć zidiocenie, oraz o przydatności dla wywiadu floty w ogóle, a tajnych Grup Infiltracyjnych w szczególności. Przemówienie trwało dobre pół godziny. - Cóż, przywieźliśmy admirała, ma'am - przypomniał nieśmiało Gonzalvez. - I to jest koronny dowód, że w dzieciństwie musiał pan upaść na głowę z dużej wysokości, majorze Gonzalvez, bo było to pytanie retoryczne! - Givens westchnęła ciężko. - Jedynym powodem, dla którego nie wylądowaliście natychmiast w pace, jest to, że go przywieźliście. Przyznaję, że jego wiadomości przydały się nam jako potwierdzenie i uzupełnienie pewnych szczegółów. - Potwierdzenie, ma'am? - zdumiał się Mullins. - Przecież znał wszystkie procedury łączności i szyfry UB i Ludowej Marynarki! - Wszystkie to lekka przesada, ale sporo. A to, co on wiedział, plus trochę więcej dostarczyła nam dwa tygodnie temu Honor Harrington. - Harrington?! - tym razem nie wytrzymał Gonzalvez. - Przecież ją powiesili?! - Tak nam się wydawało - przyznała Givens. - Naprawdę zaś był to pic i fotomontaż komputerowy, a ona znalazła się na planecie Hades, o której słyszeliście. I zorganizowała największą ucieczkę jeńców w historii ludzkości. A poza tym, że przywiozła prawie pół miliona ludzi, to również banki pamięci i bazy danych ubeckiego garnizonu, w których było też masę informacji o Ludowej Marynarce i jej zasadach łączności. Na dokładkę zabrała ze sobą grupę więźniów politycznych oficjalnie martwych od lat. - Więc to wszystko było tylko dla potwierdzenia? - Mullins nadal nie mógł dojść do siebie. - Właśnie! - prychnęła Givens. - Jesteście parą najgorszych agentów, z jakimi miałam w życiu do czynienia. Wystarczy was na pół minuty spuścić z oczu, żebyście wpadli na jakiś kretyński pomysł i go zrealizowali. To, że macie niebywałe szczęście i wychodzicie cało z opresji, jest mniej ważne w porównaniu z chaosem, jaki wywołujecie. Czy do żadnego z was nie dotarło, że ideałem działania jednostki, do której należycie, jest niedostrzegalne działanie?! Wróg nie powinien się zorientować, że w ogóle tam byliście. Zabijanie podwójnych agentów, wysadzanie budynków i pościgi po ulicach są dobre w szpiegowskiej holodramie, nie w życiu. To nie jest gra komputerowa stworzona dla waszej przyjemności! Czy cokolwiek z tego, co powiedziałam przebiło się może przypadkiem do któregoś hydrocefalicznego kretyna wyprężonego przed moim biurkiem? - Tak, ma'am. - Nie wierzę, ale niech będzie. Powtórzę prostym i zrozumiałym językiem: nie poto tracę czas, ludzi i pieniądze, budując siatki, żebyście mieli co rozpieprzać! Ta wojna będzie długa i informacje będą potrzebne przez cały czas jej trwania. Wysłanie was gdziekolwiek to kasacja wszystkiego, co dotąd mieliśmy na miejscu. Rozumiecie? - Rozumiemy, ma'am - odparli zgodnym chórem. - I po co ja w ogóle z wami gadam! - westchnęła Givens, ale już bez poprzedniego przekonania. - Mam ochotę kazać was rozstrzelać, bo byłaby to prawdziwa przysługa oddana i wywiadowi, i resztkom mojego zdrowego rozsądku, ale na osobistą prośbę agentki Corvilli tym razem się wam upiekło. Niech już będzie moja strata. - Ma'am? - wykrztusił Gonzalvez. - Agentka Corvilla twierdzi, że pomogliście jej w ewakuacji Mladka - odparła cierpliwie Givens i nacisnęła klawisz interkomu. Nic nie powiedziała, ale brzęczyk, który rozległ się w sekretariacie, musiał być uzgodnionym sygnałem, gdyż drzwi prowadzące do niego otworzyły się i stanęła w nich kobieta około trzydziestki, o sympatycznych, ale przeciętnych rysach i takiejże figurze oraz krótko ściętych blond włosach. Ubrana była w uniform majora. - Przekonała mnie, że pomimo amatorskich błędów, nie wspominając już o powodach, dla których znaleźliście się w Pradze, przydaliście się na coś i że tym razem wystarczy, jeśli ograniczę się do ostrzeżenia - dodała Givens. - Muszę je wygłaszać czy jakimś cudem sami doszliście do tego, jak brzmi? - Żadnych nieautoryzowanych eskapad więcej? - spytał Gonzalvez, zezując na nowo przybyłą, bo był pewien, że widzi ją pierwszy raz w życiu. - To jest oczywiste! Jeśli kiedykolwiek spieprzycie w podobnie konkursowy sposób jakiekolwiek zadanie, autoryzowane czy nie, osobiście dopilnuję, żebyście nie mieli okazji tego już nigdy powtórzyć. Jasne? - Jasne, ma'am - oznajmili chórem. - Pani major, ma pani coś do dodania? - spytała Givens. - Nie, ma'am - odparła zapytana nieco zachrypniętym głosem, jakby miała przykre doświadczenia ze śmiertelnym chwytem albo z długotrwałym krzykiem. - Chciała bym tylko porozmawiać na osobności z majorem Mullinsem. - Proszę bardzo - zgodziła się Givens. - Odmaszerować! Całą trójkę wymiotło na korytarz. - Potwierdzenie! - Gonzawez był załamany. - Ryzykowaliśmy tyłki dla potwierdzenia. - Typowe - warknęła Corvilla. - Majorze Mullins, byłby pan uprzejmy do mojego biura? - Naturalnie, ma'am. A major Gonzalvez? - Cóż, najlepiej byłoby, żeby zaczął liczyć. - Liczyć? - spytał podejrzliwie Charles. - Wasza wycieczka okazała się dość kosztowna, panowie. Będziemy musieli rozdzielić wydatki służbowe od prywatnych i te ostatnie obciążą was obu. Proszę za mną, majorze. Johnny poszedł za nią, zauważając, że porusza się w zdecydowanie niekobiecy sposób, jak ktoś, kto spędził zbyt dużo czasu w małych jednostkach. Ponieważ w pokoju był tylko jeden fotel stojący za biurkiem, pozostał w pozycji pionowej. Corvilla obeszła biurko, usiadła i spytała: - Ma pan coś do dodania? - Mam pytanie - odparł, przyglądając się jej z lekkim rozbawieniem. - Jeśli nie naruszy to zasad przestrzegania tajemnicy służbowej... - Jak ci minęła reszta podróży po występie w porcie kosmicznym, Rachel? Corvilla odchyliła się na oparcie fotela i złączyła palce dłoni gestem identycznym jak Patricia Givens. - Od kiedy wiesz? - spytała bez śladu chrypki w głosie. - Pewien jestem dopiero teraz - przyznał. - Ale blondynka odrzucała włosy tym samym gestem co ty, a jej obecność za bardzo ułatwiła nam przejście odprawy, żeby mógł to być przypadek. Kiedy domyśliłem się tego, przypomniałem sobie kilka ostatnich dni i zrozumiałem, kto i kiedy kierował poczynaniami wszystkich. Nie miałaś prawa być amatorką pomagającą podziemiu: byłaś za dobra i robiłaś to zbyt często. Więc co się naprawdę stało? - Byłam awaryjnym... wyjściem dla Mladka. Kiedy UB zaczęło zwijać siatkę mającą kontakt z grupą ewakuacyjną, przystąpiłam... do akcji i wtedy okazało się, że dobrali się także do mojej siatki, której zamierzałam użyć. Nie była to, jak miałeś okazję się przekonać, całość, ale przestałam mieć możliwość szybkiego wyciągnięcia go z planety. Ponieważ w pralni był kocioł, wysadziłam ją i za częłam improwizować. - To z nim byłaś umówiona pierwszego wieczoru - uśmiechnął się Mullins. - Tyle że on o tym nie wiedział. A potem byłam zajęta naganianiem go tak, by wpadł na was. Nie mogłam równocześnie się nim opiekować i organizować przerzutu, a nikomu z pozostałych na wolności pomocników nie mogłam zaufać na tyle, by oddać mu Mladka pod opiekę. Ci, którzy by go nie wydali, zabiliby go za zdradę. - A apartament? - Naprawdę należy do tego oficera Urzędu Bezpieczeństwa, o którym wam mówiłam. I naprawdę byłam jego kochanką. Sam wiesz, że w naszym fachu używa się każdej broni, a moje ciało jest w takich sytuacjach bronią. - I to jaką! - przyznał. - W takim razie co z nami w tej sytuacji? - Nie jestem pewna - przyznała szczerze. - Nie podlegamy sobie i mamy ten sam stopień, ale gdyby się ktoś uparł, mógłby to uznać za naruszenie zakazu fraternizacji. - Wiesz co? Guzik mnie to obchodzi. - No to jesteśmy zgodni - przyznała z uśmiechem. Po czym sięgnęła dłońmi do szyi i wprawnym ruchem podważyła, a potem zdjęła maskę z pseudoskóry. Kilka kawałeczków, które przylepiły się do twarzy, starannie zeskubała i zrolowała w kulkę. - Mam coś z rok zaległego urlopu - poinformowała go. - A ty? - Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek dostanę urlop. - Mullins wzruszył ramionami. - A jeśli nawet, to na nic nie będzie mnie stać. - Nie przejmuj się, Pat jest mi coś winna, więc to się da załatwić. A jeśli chodzi o to, co powiedziałam Charlesowi, to był to najskuteczniejszy sposób, żeby zostawił nas samych i nie nabrał podejrzeń. To dokąd polecimy? - Wszędzie, tylko nie na Pragę. - Mullinsem aż wstrząsnęło na samo wspomnienie. - Słyszałam, że w zimie Gryphon jest piękny - po wiedziała z uśmiechem. Eric Flint Fanatyk ROZDZIAŁ I Towarzyszka kontradmirał Genevieve Chin przyglądała się hologramowi widocznemu nad blatem biurka. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale siedziała na skraju fotela, spięta i pochylona lekko do przodu. Towarzysz komodor Ogilve rozparty wygodnie w drugim fotelu pierwszy powiedział to, co oboje myśleli: - Sądząc z wyglądu, mamy problem. Chin kiwnęła głową. Hologram przedstawiał oficera Urzędu Bezpieczeństwa z twarzą fanatyka. Jego młodość nie łagodziła tego wrażenia. Proste, czarne włosy, wysokie czoło, czarne brwi i czarne oczy błyszczące niczym obsydian na tle ascetycznej bladej twarzy, kwadratowy podbródek, zapadnięte policzki i zaciśnięte usta - wszystko to wręcz wrzeszczało o fanatyzmie. Chin bez trudu mogła sobie wyobrazić tego człowieka w lochach inkwizycji, gdy polecał jeszcze bardziej przykręcić śruby „hiszpańskiego buta" miażdżącego stopę heretyka. Albo podkładającego pochodnię pod stos ułożony pod skazaną na całopalenie ofiarą. Nie była w stanie znaleźć na twarzy mężczyzny śladów okrucieństwa czy samozadowolenia typowych dla jego poprzednika. Nie była w stanie znaleźć śladów żadnego uczucia. A to dla kogoś w jej sytuacji było gorsze niż perspektywa kolejnego sadysty. Była bowiem oficerem flagowym mianowanym jeszcze przez Legislatorów, od dziesięciu lat w niełasce, ale mimo wszystko nadal żyła i dowodziła. Sadysta jako szef UB sektora La Martine mógłby okazać się leniwy, nieostrożny czy tak pochłonięty własnym zboczeniem, że nie poświęcałby zbyt wiele uwagi swoim obowiązkom, podczas gdy fanatyk... - Naprawdę jest taki młody, na jakiego wygląda, Yuri? - spytała cicho. Drugi mężczyzna obecny w gabinecie, opierający się o drzwi, kiwnął głową. Był zażywny, w średnim wieku i średniego wzrostu, o okrągłej, przyjaznej twarzy. Nosił uniform komisarza Urzędu Bezpieczeństwa. - Niedawno skończył dwadzieścia cztery lata standardowe - powiedział. - Trzy lata temu opuścił akademię UB. Niestety spisał się doskonale na pierwszym przydziale polowym i zwrócił na siebie uwagę Saint-Justa. No i teraz... Ogilve westchnął ciężko i wszedł mu w słowo: - Teraz, po stratach, jakie UB poniosło w czasie zamachu McQueen, Saint-Just opiera się na wszystkich młodych narwańcach, jakich tylko mógł znaleźć, bo tylko do nich może mieć pełne zaufanie. Gdybyśmy zostali uprzedzeni... - To co byśmy zrobili? - prychnęła Chin. - Nawet gdybyśmy opanowali ten sektor, tylko przedłużylibyśmy agonię. Ten, kto ma Haven, ma władzę w Republice. Saint-Just wysłałby tu eskadrę ubeckich okrętów liniowych i wszyscy bylibyśmy martwi, razem z załogami i obsługą bazy. Szlag by trafił Esther McQueen i jej ambicje! Jeśli już chciała to zrobić, powinna była zrobić to porządnie! Odruchowo spojrzała na ekran monitora. Był w tej chwi li ciemny, ale wiedziała, co zobaczy, jeśli przełączy go na tryb ekranu taktycznego: dwa superdreadnoughty Urzędu Bezpieczeństwa krążące po orbicie parkingowej w bezpośrednim sąsiedztwie jej okrętów. Miała pod swoimi rozkazami czternaście pancerników ze stosowną liczbą osłaniających je krążowników i nisz czycieli. I w normalnych warunkach miałaby pewność zwycięstwa, choć kosztowałoby ono sporo. Jej atuty stanowiły wyszkolone załogi, doskonali oficerowie i doświadczenie bojowe, którego brakowało obsadom superdreadnoughtów. Podobnie jak wyszkolenia, gdyż ich członkowie wybrani zostali z uwagi na polityczną lojalność, a nie na umiejętności zawodowe. Ale warunki nie były normalne, gdyż uprzedzone przez kuriera UB o próbie zamachu w stolicy superdreadnoughty zdążyły uaktywnić napędy i osłony burtowe, nim ona zdała sobie sprawę, co się dzieje. I w stanie pełnej gotowości bojowej pozostawały nadal. A to oznaczało, że każda próba konfrontacji skończyłaby się masakrą jej okrętów i załóg. Do której zresztą omal i tak nie doszło, jak podejrzewała. Zamach bowiem spowodował, że dla UB każdy oficer Ludowej Marynarki i większość Ludowego Korpusu Marines stali się potencjalnymi zdrajcami. A ktoś taki jak ona wręcz stuprocentowym zdrajcą, który po prostu nie zdążył zadziałać. Jeśli dodało się do tego fakt, iż trzy dni wcześniej przydzielony jej komisarz został znaleziony martwy, to sytuacja stawała się jeszcze bardziej jednoznaczna. Chin wiedziała, że żyje wyłącznie dzięki ofensywie Królewskiej Marynarki. Gdyby 8 Flota RMN nie zaczęła planowej masakry sił Ludowej Marynarki, Saint-Just zdecydowałby się ją zabić, choć mogłoby to oznaczać też likwidację dowodzonych przez nią sił. Dzięki atakowi Royal Manticoran Navy znalazł się między młotem a kowadłem i musiał dojść do wniosku, że nie stać go na utratę części floty, jeśli nie będzie do tego zmuszony. Taki właśnie był sens wiadomości, którą dowódcom obu superdreadnoughtów Urzędu Bezpieczeństwa przywiozła jednostka kurierska, a która pochodziła od osobiście przez Saint- Justa wybranego speca od brudnej roboty. Wiadomość brzmiała: „Do mojego przybycia nie podejmować żadnych akcji przeciwko jednostkom lub personelowi floty z uwagi na krytyczną sytuację militarną". I dzięki temu przeżyli trzy pełne napięcia tygodnie. Przez cały ten czas wszystkie okręty Ludowej Marynarki przydzielone do sektora znajdowały się praktycznie w areszcie domowym na orbicie parkingowej La Martine, choć nikt nigdy tego tak nie nazwał. Żaden bowiem nie mógł jej opuścić, a wszystkie zostały na polecenie towarzyszki kapitan Urzędu Bezpieczeństwa Jillian Gallanti, dowodzącej obu superdreadnoughtami, odwołane z patroli. I wszyscy grzecznie czekali na przybycie nowego głównego klawisza. - Wiesz coś o nim, Yuri? - spytała. Yuri Radamacher, towarzysz ludowy komisarz przydzielony towarzyszowi komodorowi Jeanowi-Pierre'owi Ogilve'owi przestał podpierać zamknięte drzwi. - Nie znam go osobiście - odparł. - Ale w kwaterze Jamki znalazłem nagranie. Osobistą przesyłkę od Saint-Justa. Ogilve siadł prosto, słysząc to. - I zabrałeś je? Na litość boską... Radamacher machnął lekceważąco dłonią. - Spokojnie, po śmierci Jamki jestem najwyższym rangą oficerem UB w całym sektorze, choć dowódcy obu tych superdreadnoughtów robią, co mogą, by ten fakt ignorować. To, że przeszukałem jego kwaterę po znalezieniu ciała, nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Podejrzane byłoby, gdybym tego nie zrobił. Co się zaś tyczy nagrania, gdy je obejrzymy, będę zmuszony je zniszczyć, bo próba odłożenia go na miejsce pozostawiłaby zbyt wiele śladów. Wątpię natomiast, by ktokolwiek zauważył jego brak: panował tam bałagan co się zowie, a chipy z nagraniami walały się wszędzie. Poza tym, jeśli ktoś obejrzy choćby z dziesięć procent materiałów, nie będzie miał ochoty sprawdzać następnych... Wszyscy wiemy, jakim Jamka był zboczeńcem, więc niech chłoptaś Saint-Justa przekona się o tym na własne oczy. Potem będzie miał inne problemy niż zaginiona wiadomość od szefa dla nieboszczyka. Yuri wsunął chip do czytnika i hologram został zastąpiony przez holoprojekcję rozmowy między Saint-Ju-stem a obiektem ich zmartwień. Wszystko wskazywało na to, że nagranie zostało dokonane niedawno w gabinecie Saint-Justa. Po paru minutach Radamacher przyznał: - Jest, można by rzec, wzorem oficera UB, ale na pewno niepodobnym do Jamki. Chin pochyliła się zafascynowana. Dźwięk był równie wyraźny jak obraz, czemu nie na leżało się dziwić - UB dysponowało najlepszym sprzętem w całej Ludowej Republice. Dzięki jakości nagrania tym bardziej uderzały pewne rzeczy. Pierwsze, co ją zdumiało to to, że szef UB jest niższy, niż jej się wydawało. Co prawda nie spotkała go od wielu lat, a ostatnim razem było to przy jakiejś oficjalnej okazji i on znajdował się na podium. Dzieliła ich spora odległość i wydał jej się duży. Teraz, widząc go siedzącego za biurkiem, zrozumiała, że w rzeczywistości wygląda jak mały, drobny gryzipiórek. I gdyby nie świadomość, że Oscar Saint-Just jest najprawdopodobniej najbezwzględniejszym masowym mordercą w dziejach ludzkości, dałaby się zwieść. Zdawała sobie sprawę, że powody, dla których wydawał jej się wtedy tak wielki, a teraz tak mały, były w znacznej części psychologicznej natury. Ostatnim razem, gdy go widziała, nienawiść łączyła się ze strachem, bo nie miała pewności, czy dożyje niedzieli. Teraz pozostała już tylko nienawiść, choć nadal nie miała pojęcia, jak długo pożyje. Upływ czasu spowodował zniknięcie strachu i odbudowę wiary we własne możliwości, dzięki którym zdołała zmie nićsektor La Martine w coś przydatnego Republice. Drzwi do gabinetu Saint-Justa otworzyły się i wszedł ten sam młody oficer, którego hologram poprzednio studiowała. Sekretarka zamknęła za nim drzwi, natomiast gospodarz najmniejszym gestem nie zdradził, że wie o jego obecności - nadal studiował papiery wyjęte z leżącej na biurku teczki. Oficer spojrzał na dwóch wartowników stojących za plecami Saint-Justa pod przeciwległą ścianą. Spojrzenie było krótkie i badawcze. Gdy zorientował się, że mężczyźni nie stanowią zagrożenia, przestał się nimi interesować. A to można było łatwo stwierdzić, jeśli miało się pewne doświadczenie. Obaj byli czujni i gotowi do działania, ale nic w ich zachowaniu nie świadczyło o tym, by otrzymali jakieś specjalne rozkazy względem niego. Jak na przykład by go aresztować lub zastrzelić, gdy tylko zamkną się drzwi. Chin była pod wrażeniem, tym bardziej że wiedziała, iż mimo znacznie większego doświadczenia nie zdołałaby utrzymać tej pozy. Ten młodzian był albo niesamowicie pewien własnych zalet i nie miał nic na sumieniu, albo był naprawdę dobrym aktorem. Przemaszerował przez dywan dzielący go od biurka, zatrzymał się blisko, ale nie na tyle blisko, by móc dotknąć blatu, i zasalutował. Dzięki utrzymaniu dystansu nie spowodował nerwowości ochroniarzy. Nim go tu wpuszczono, został dokładnie zrewidowany, więc wiedzieli, że nie ma przy sobie broni, a żaden z nich nie miałby problemów z obezwładnieniem go, gdyby zdecydował się zaatakować Saint-Justa gołymi rękoma. Oficer nie był ani wielki, ani muskularny, a choć miał wysportowaną sylwetkę i poruszał się z gracją, nic w jego ruchach nie wskazywało na to, by był dobry w sztukach walk. W przeciwieństwie do obu ochroniarzy, którzy byli mistrzami. Chin mogła to określić bezbłędnie, gdyż sama posiadała w tej dziedzinie spore umiejętności, choć od paru lat nie ćwiczyła tak regularnie, jak by należało. Potem zauważyła coś jeszcze i parsknęła śmiechem. - Zabrali mu pas i buty! - wykrztusiła, gdy pierwszy napad minął. Radamacher uśmiechnął się kwaśno: - Po śmierci Pierre'a Saint-Just przesadza ze środkami bezpieczeństwa. Przyznaję, że jest niewiele głupszych widoków niż ktoś próbujący w skarpetkach stać na baczność, choć na miejscu młodego byłbym wdzięczny Komitetowi, że zakazał trzaskania obcasami przy oddawaniu honorów. Inaczej wyszedłby na kompletnego idiotę. Gorzki humor był jedynym, co mu pozostało, gdyż Saint--Just i jego marionetkowa wersja Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego trzymały kraj i Ludową Marynarkę za gardło. A tacy jak wyprężony przed biurkiem oficerek stanowili o sile tego chwytu. Przez dobre pół minuty holoprojekcja ukazywała ten sam obraz, zmieniały się tylko dokumenty czytane przez Saint-Justa. Chin skorzystała z okazji, by przyjrzeć się uważniej oficerowi, i ponownie poczuła pełne niechęci uznanie. Większość młodych oficerów, a ten tu miał dystynkcje porucznika, w jego sytuacji nie potrafiłaby ukryć zdenerwowania i zniecierpliwienia pomimo świadomości, że przełożony chce wywołać takie właśnie zachowanie oraz dać mu do zrozumienia, kto tu rządzi i do jakiego stopnia. On natomiast pozostał doskonale obojętny. Twarz niczym maska wykuta z kamienia i całkowity bezruch. Najwyraźniej posiadał niewyczerpane zasoby cierpliwości i absolutnie nie miał się czego obawiać. I musiało to dotrzeć do Saint-Justa, bo gdy wreszcie uniósł głowę znad papierów i spojrzał na niego, na jego twarzy widać było drobne, ale nieomylne oznaki klęski. W tym momencie dopiero padły pierwsze słowa od chwili rozpoczęcia nagrania i Chin wytężyła uwagę. - Podziwu godne opanowanie i przekonanie o własnej wartości, towarzyszu poruczniku Cachat - powiedział cicho Saint-Just. - Doceniam to... jak długo nie wymknie się to panu spod kontroli. Cachat skinął głową na znak, że rozumie. Saint-Just zaś odsunął od siebie dokumenty i powiedział nieco głośniej: - Skończyłem czytanie raportu, który przywiózł pan z Ziemi, dotyczącego sprawy z Manpower. Prawdę mówiąc, czytałem go trzy razy i przyznam, że nigdy dotąd nie spotkałem się z takim stekiem przekonująco spreparowanych kłamstw maskujących totalną samowolę. Mam tu też przebieg pańskiej służby. Przydział na Ziemię był pierwszym pańskim poważnym zadaniem, ale ukończył pan akademię jako trzeci ze swego rocznika. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że ocena teoretyczna pokryje się z praktyczną. - Cholera! - wzruszył się Ogilve. - Właśnie - skrzywił się Yuri, zatrzymując holoprojektor. - Pierwszych pięciu z każdego rocznika musi dostać najwyższe idealne oceny wierności i wiarygodności politycznej od każdego z instruktorów. Ja dla przykładu byłem trzeci od końca. Przyjrzyjcie się jego twarzy: pierwszy raz pojawił się na niej jakikolwiek wyraz, a to dlatego, że właśnie dowiedział się, jaką miał lokatę. Akademia bowiem nie ujawnia kadetom, jak zostali ocenieni. Ja sam poznałem prawdę po latach, i to przez przypadek. Dokładnie dlatego, że zostałem wezwany na dywanik i zrugany za niedbalstwo i lenistwo. Możemy się założyć o dowolną kwotę, że jemu tego akurat nikt nie był w stanie zarzucić. I jeszcze coś: wiadomość sprawiła mu satysfakcję. Zobaczcie, jak mu oczka rozbłysły! Chin nie była pewna, czy ta interpretacja jest słuszna. Fakt, coś błysnęło w oczach towarzysza porucznika, ale było to coś zimnego... jakby ta informacja sprawiła mu przyjemność, ale ze względów, o których Saint-Just nie mógł mieć pojęcia. Choć z drugiej strony mogło to być zwykłe odbicie światła. I najprawdopodobniej właśnie tak było, jako że oglądali jedynie nagranie. - Włącz holoprojektor, Yuri - poleciła. - A więc słucham, jak było naprawdę - rozległ się głos Saint-Justa. - Nie miałem okazji zobaczyć raportu towarzysza majora Gironde'a, towarzyszu przewodniczący. Ale sądzę, że skoncentrował się na ochronie reputacji Durkheima. Saint-Just prychnął pogardliwie i oznajmił: - Gdybym uwierzył w to, co napisał, byłbym przekonany, że Raphael Durkheim wymyślił genialną operację, w której stracił niestety życie, ponieważ wykazał nadmiar odwagi. Tak się jednak składa, że znałem Durkheima sobiście i wiem, że ani nie był genialny, ani też nie posiadał krztyny odwagi więcej, niż musiał, by móc robić to, co robił. Słucham więc, co się naprawdę wydarzyło. - Naprawdę to Durkheim próbował zmontować zbyt skomplikowaną i wieloetapową operację, która go przerosła i zaczęła się rozlatywać w najmniej odpowiednim momencie, co było zresztą do przewidzenia. Major Gironde, ja i pozostali zdołaliśmy ograniczyć negatywne skutki, dzięki czemu reputacja Ludowej Republiki nie ucierpiała w znaczący sposób i nie doszło do katastrofy. Jeśli wolno mi wyrazić własną opinię, uważam, że zrobiliśmy to całkiem dobrze. - Jeśli wolno ci wyrazić - powtórzył Saint-Just, ale bez specjalnej złośliwości. - Młodzieńcze, mam zasadę, iż pozwalam podkomendnym mówić prawdę, jak długo robią to, mając na uwadze dobro państwa. A jak sądzę, tak jest w tym wypadku. Zakładam, że dopilnowaliście z to warzyszem majorem, żeby Durkheim zapłacił za głupotę? - Tak, towarzyszu przewodniczący. Komuś z dowództwa trzeba było przypisać winę, by wyjaśnienia brzmiały wiarygodnie. Ten ktoś musiał też być martwy, by nie móc im zaprzeczyć. Inaczej cała sprawa by się wydała. Saint-Just przyglądał mu się przez chwilę, po czym spytał: - A kto się tym zajął osobiście? Cachat odparł bez wahania: - Ja, towarzyszu przewodniczący. Zastrzeliłem go z broni używanej przez najemników Manpower, której pełno było na pobojowisku. A potem ułożyliśmy ciało tak, by pasowało to do oficjalnej wersji o bohaterskiej śmierci. Radamacher ponownie zatrzymał odtwarzanie. - Ten gość ma niesamowite nerwy - powiedział z niechętnym podziwem. - Właśnie przyznał się, i to bez sekundy choćby wahania, że zastrzelił dowódcę. I popatrzcie, jak przy tym wygląda: odprężony i mający w nosie cały świat! Genevieve nie zgadzała się z tą opinią. Cachat wcale nie wyglądał na zrelaksowanego. Wyglądał na pewnego tego, że miał rację i że postąpił słusznie. I to właśnie wywołało u niej dreszcz - inkwizytorzy też byli przekonani o słuszności tego, co robili, i pewni własnego zbawienia. Przypomniał jej się jeden z najsłynniejszych cytatów dotyczących inkwizycji i inkwizytorów: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich. A wiem, że nie będzie miał do mnie pretensji". Radamacher skasował pauzę w odtwarzaczu. Przez co najmniej dwadzieścia sekund w pokoju pa nowała absolutna cisza. Saint-Just przyglądał się twarzy Cachata. A ochroniarze zamarli z dłońmi na kolbach pulserów. Potem zaś Saint-Just niespodziewanie się roześmiał. - Proszę mi przypomnieć, żebym pogratulował dowódcy akademii, towarzyszu kapitanie Cachat. Odprężenie w pokoju było prawie namacalne. Strażnicy zdjęli dłonie z kolb, Saint-Just usiadł wygodniej, a Cachat przestał się prężyć. Odrobinę. Saint-Just bębnił przez chwilę palcami po blacie, po czym zdecydowanym ruchem odsunął na bok teczkę. - W takim razie sprawa zamknięta - oświadczył. - Wszystko zakończyło się dobrze. Zaskakująco dobrze jak na błyskawiczną improwizację, do której zostaliście zmuszeni. Co się tyczy Durkheima, to nie żal mi oficera, który dał się zabić przez nadmiar ambicji i głupoty. Tym bardziej w czasie takiego kryzysu politycznego, jaki obecnie mamy. A teraz mam dla pana nowe zadanie, towarzyszu kapitanie Cachat. Nagranie w tym momencie ku zaskoczeniu Chin się skończyło. Spojrzała pytająco na komisarza, a ten wzruszył ra mionami: - To wszystko. Sądzę, że ciąg dalszy nie był zbyt pochlebny dla Jamki i Saint-Just uznał, że nie należy uprzedzać go, co dla niego przygotował. Jeszcze jedno. Oficjalny tytuł Cachata mógł nie zwrócić waszej uwagi, więc wyjaśnię. Specjalny Śledczy Dyrektora to funkcja występująca w Urzędzie Bezpieczeństwa niezwykle rzadko i nikt, nawet pełny generał UB, nie będzie spał spokojnie, wiedząc, że ktoś taki leci do jego sektora. Nagranie bez wątpienia pochodzi z czasów, nim w stolicy dowiedzieli się o zamordowaniu Jamki. I nie ulega dla mnie wątpliwości, że Saint-Just nie był zadowolony z poczynań Jamki i w ten sposób chciał mu dać do zrozumienia, że zabiera się do niego na poważnie. Po czym wyjął chip z holoprojektora i schował do kieszeni. - Nareszcie! - skomentował Ogilve. - Co prawda zawsze uważałem, że ludowy komisarz to zbędny dodatek na okręcie. Bez obrazy, Yuri; niektórzy, tak jak ty choćby, przydają się ku mojemu zaskoczeniu. Natomiast skurwiel typu Jamki to zupełnie inna historia. Obaj spojrzeli ze współczuciem na towarzyszkę admirał Chin, która jako najwyższy rangą oficer w sektorze miała wątpliwą przyjemność znosić towarzysza komisarza Jamkę w roli anioła stróża. Chin wzruszyła ramionami: - Prawdę mówiąc, nie bardzo mi to przeszkadzało, bo ścierwo był bardziej zainteresowany własnymi przyjemnościami niż obowiązkami. A ponieważ zajmował się tym na powierzchni, miałam święty spokój i mogłam robić to, co powinnam, nie zwracając na niego uwagi. Przerwała i spojrzała ponuro na hologram Cachata, który ponownie ukazał się nad blatem. Po czym westchnęła ciężko. - Ten to zupełnie inna sprawa. Lenie, durnie i ignoranci, nawet sadyści czy normalni ludzie tak jak ty, Yuri... jak długo któryś z nich jest komisarzem, dam sobie z nim radę. Ale nie wyobrażam sobie współpracy z kimś młodym, kompetentnym, energicznym, wierzącym w ideały i swoją misję dziejową... jak się takiego określa, bo zapomniałam? - Fanatyk - odparł posępnie Radamacher. ROZDZIAŁ II Dwa dni później do systemu przybył towarzysz kapitan Victor Cachat. A osiem godzin później Chin, Ogilve i Radamacher zo stali wprowadzeni do jego kabiny będącej równocześnie gabinetem i kwaterą, a uprzednio należącej do jednego z oficerów sztabowych superdreadnoughta Urzędu Bezpieczeństwa Hector Van Dragen. Kabina była urządzona wręcz spartańsko: przepisowe łóżko, przepisowe biurko z fotelem i przepisowa szafka. Poza tym kanapa i dwa fotele najwyraźniej wyciągnięte z magazynu, w którym dość długo się znajdowały. Towarzysz komodor Jean-Pierre Ogilve zaklasyfikował je od ruchowo - kwatera oficerska umeblowana tanio, bez gustu i niewygodnie. Znaczy dokładnie zgodnie z regulaminem. Na ścianach pozostały ślady po hologramach czy innych osobistych drobiazgach zawieszonych przez poprzednie go mieszkańca. Teraz ściany zdobiły jedynie: oficjalna pieczęć Urzędu Bezpieczeństwa i dwa hologramy: Roba Pierre'a, okryty kirem i ozdobiony brązową plakietką z napisem „Nie zapomnimy", oraz Oscara Saint-Justa. Te ostatnie wisiały nad biurkiem i dominowały nad siedzącym za nim gospodarzem. Który nie potrzebował ich zresztą, by roztaczać wokół aurę surowości i prawomyślności. Ogilve poświęcił kabinie tylko jedno, choć uważne spojrzenie. Drugim obrzucił wszystkich obecnych siedzących lub stojących pod ścianami. Co do jednego byli to oficerowie UB obu superdreadnoughtów, a więc ludzie, których prawie nie znał, ponieważ nie fraternizowali się ani z oficerami floty, ani z przydzielonymi im komisarzami. Więcej uwagi poświęcił gospodarzowi. Ten nie bawił się w żadne chwyty mające dać do zrozumienia, kto tu rządzi - nie rozłożył przed sobą żadnych dokumentów, ekran stojącego w rogu biurka pozostawał ciemny, a na blacie w ogóle nic nie leżało. Ledwie za nowo przybyłymi zamknęły się drzwi, to warzysz specjalny komisarz śledczy spojrzał na Radamachera i spytał: - Towarzysz komisarz ludowy Yuri Radamacher przydzielony do towarzysza komodora Ogilve'a, tak? Głos miał ostry i szorstki; gdyby nie to, można by go było uznać za miły tenor. - Tak - potwierdził Yuri. - Jest pan aresztowany. Proszę zgłosić się do jednego z wartowników w korytarzu. On zaprowadzi pana do kabiny, w której poczeka pan na moje przybycie. Radamacher zesztywniał. Podobnie zresztą jak Ogilve i Chin. - Mogę spytać o powody? - wycedził Yuri zza zaciśniętych zębów. - Są oczywiste: podejrzenie popełnienia morderstwa. Był pan zastępcą towarzysza ludowego komisarza Roberta Jamki, więc dzięki jego śmierci mógł pan skorzystać, bo w normalnych okolicznościach zostałby pan awansowany na jego miejsce. Ogilve wybałuszył na niego oczy, gdyż motyw był tak nieprawdopodobny, że wręcz śmieszny. Yuri najwyraźniej doszedł do tego samego wniosku, gdyż oświadczył: - To śmieszne! Ramiona siedzącego drgnęły lekko, jakby było to kontrolowane wzruszenie ramion. Ogilve miał nieodparte wrażenie, że każde zachowanie towarzysza śledczego jest starannie kontrolowane. - To wcale nie jest śmieszne, towarzyszu ludowy komisarzu. Mało prawdopodobne, zgoda. Ale w tej chwili prawdopodobieństwo mnie nie interesuje - ponownie delikatnie wzruszył ramionami. - Proszę nie brać tego osobiście. Aresztuję każdego, kto mógł mieć jakikolwiek osobisty motyw do popełnienia tej zbrodni, by móc skoncentrować się na tym, co naprawdę istotne, czyli na możliwym politycznym aspekcie zabójstwa. Yuri chciał coś powiedzieć, ale Cachat był szybszy: - Nie będzie dalszej dyskusji w tej sprawie, towarzyszu komisarzu. Jedyne, czego w tej chwili jeszcze od pana chcę, to podanie nazwiska kogoś, kogo proponuje pan na swego zastępcę. Chwilowo sam przejmę obowiązki zabitego odnośnie nadzorowania towarzyszki admirał Chin, dopóki nowy komisarz nie zostanie przysłany z Nouveau Paris, ale potrzebuję kogoś, kto zastąpi pana. Zapadła cisza. - Nazwisko, towarzyszu komisarzu Radamacher. Yuri zawahał się przez moment, po czym powiedział: - Towarzyszka kapitan UB Sharon Justice. Jest... - Chwileczkę. - Cachat sięgnął po klawiaturę, uaktywnił komputer i wpisał podane nazwisko. W ciągu paru sekund na ekranie pojawiły się dane, których Ogilve dokładnie nie mógł dostrzec, ale układ tekstu wskazywał na teczkę osobową. - Została przydzielona na pancernik Veracity - odezwał się po chwili Cachat. - Dobry, by nie rzec doskonały przebieg służby... - Zgadza się - przytaknął Yuri. - Sharon... towarzyszka Justice jest moją najlepszą podwładną i bez trudu... - Ją także każę aresztować - przerwał mu Cachat. Poinformuję ją o tym, gdy tylko skończymy to spotkanie, i polecę zjawić się natychmiast na pokładzie tego okrętu. Radamacher zastygł z otwartymi ustami. Ogilve gapił się na Cachata wytrzeszczonymi oczyma, natomiast oczy Chin zmieniły się w szparki, i to bynaj mniej nie dlatego, że dało o sobie znać jej orientalne po chodzenie. - A to niby z jakiego powodu? - spytała ostro. Cachat spojrzał na nią - jego twarz nadal nie wyrażała niczego poza surowością. - Z oczywistego, towarzyszko admirał. Towarzysz komisarz Radamacher może być uczestnikiem spisku antypaństwowego. Zamordowanie bezpośredniego przełożonego jasno sugeruje taką możliwość. Jeżeli tak jest, w warunkach, jakie stworzyłem, na swego zastępcę zaproponuje zaufanego członka tego spisku. - Przecież to czyste wariactwo! - Zdrada jest odmianą szaleństwa. Przynajmniej w mojej prywatnej opinii, choć mogłaby ona zostać użyta do obrony przed ludowym trybunałem. Genevieve będąca zazwyczaj wzorem opanowania syknęła: - Oskarżenie jest wariactwem, nie powód! - Tak? - Cachat tym razem naprawdę wzruszył ra mionami. I dopiero ten ruch pokazał, jak dobrze są umięśnione, mimo że Cachat był raczej drobnej budowy. Oglądając hologram, nie sposób było się tego domyślić, choć należało się spodziewać, że ktoś taki był również fanatykiem sprawności fizycznej. Cachat był nie tyle muskularny, ile żylasty, ale nie ulegało wątpliwości, że kwestią własnej kondycji fizycznej i siły zajął się równie bezwzględnie i skutecznie jak każdym innym problemem. - Większość przelotu ze stolicy poświęciłem na zapoznanie się z dostępnymi informacjami na temat tego, co wydarzyło się w tym sektorze przez ostatnich dziesięć lat - oznajmił spokojnie. - I jedna rzecz jest oczywista: właściwy stosunek personelu floty i Urzędu Bezpieczeństwa nie jest tu zachowywany. Najlepszy dowód stanowi zresztą pani zachowanie. Dlaczego oficera Ludowej Marynarki obchodzi to, jak Urząd Bezpieczeństwa postępuje wobec własnych funkcjonariuszy? Chin przez moment nie odpowiadała, a potem w jej oczach rozbłysło coś zimnego i Ogilve jęknął w duchu. Genevieve Chin dostawała ataków furii niezwykle rzadko, ale gdy już do tego dochodziło, konsekwencje przestawały się dla niej liczyć. Wiedział, że tym razem będzie podobnie, a miała do czynienia z maniakiem, który aresztowałby kota za miauczenie. - Ty arogancki dupku! - Chin nie krzyczała, ale jej głos ociekał pogardą i lekceważeniem. - Tylko zasrany gryzipiórek, który nigdy nie wąchał prochu, może być przekonany, że w czasie walki da się utrzymać wszystko w zgodzie z regulaminem. Wytłumaczę ci coś, gówniarzu: kiedy grupa ludzi jest razem, przez lata wspólnie zagląda śmierci w oczy i walczy z przeciwnościami, nie mogąc liczyć na niczyją pomoc, rodzi się między nimi więź i to, jaki noszą mundur, przestaje mieć znaczenie, bo ważne jest nie to, że to znienawidzony ubek, ale... Uprzywilejowani, bo siedzący oficerowie UB, słysząc to, zaczęli protestować, a dwaj ze stojących pod ścianą ruszyli w stronę Chin. Ta odruchowo przyjęła pozycję obronną w półprzysiadzie... Łup! Ogilve podskoczył podobnie jak pozostali, słysząc ten donośny a niespodziewany huk. Cachat bowiem walnął otwartą dłonią w blat biurka, co zabrzmiało jak wystrzał. A na jego twarzy po raz pierwszy pojawił się jakiś wyraz. Była to wściekłość. Nie na admirał Chin, ale na obu oficerów UB, którzy chcieli do niej podejść. - Otrzymaliście jakiś rozkaz? - spytał wolno i wyraźnie. Obaj oficerowie spojrzeli na niego zaskoczeni. - Dostaliście jakiś rozkaz!? Pospiesznie zaprzeczyli i jeszcze szybciej cofnęli się pod ścianę. Tyle że teraz stanęli przy niej wyprężeni jak struny. Cachat zaś przeniósł spojrzenie na siedzących na fotelach i na kanapie. - A wy przestańcie pyskować, bo jeśli dotąd to do was nie dotarło, a powinno, to temu, że w tym sektorze właściwe stosunki między UB a flotą przestały istnieć, winne są obie strony. Poskutkowało prawie idealnie - tylko jedna z siedzących protestowała nadal. Była to towarzyszka kapitan Jillian Gallanti dowodząca jednostką, na której się znajdowali, i równocześnie półflotyllą, w skład której wchodziły jej okręt i siostrzany Joseph Tilden. Cachat usadził ją równie skutecznie jak wszystkich dotąd: - Cisza. Nie dość, że z logiką jesteście na bakier, to na dodatek liczyć nie umiecie. Odkąd to dwa superdreadnoughty muszą cały czas mieć uruchomiony napęd, by poradzić sobie z kilkoma pancernikami i krążownikami? Pomijając już bezsensowne zużywanie sprzętu, skutecznie sparaliżowaliście na wiele tygodni działania Ludowej Marynarki, i to z pani rozkazu, towarzyszko kapitan Gallanti. Dzięki temu idiotyzmowi Royal Manticoran Navy mogła bezkarnie hulać po tym sektorze, atakując do woli nasze statki. I to w najtrudniejszym dla Republiki momencie, gdy White Haven i jego horda pukają do naszych drzwi. To, czy kierowało panią tchórzostwo, niekompetencja czy coś gorszego, ustalimy wkrótce. Gallanti zapadła się w fotelu, jakby ktoś wypuścił z niej powietrze. A wszyscy pozostali oficerowie UB wyglądali jak myszy w obecności kota - tylko ich oczy gorączkowo się poruszały, szukając wyjścia, bo w żaden inny sposób nie odważyli się ruszyć, by nie zwrócić jego uwagi. Cachat zaś przyglądał im się niczym kot wybierający kandydata na obiad. - Mogę was wszystkich zapewnić, że towarzysz przewodniczący Saint-Just jest równie niezadowolony ze stosunków UB-flota panujących w tym sektorze - dodał. - I zapewniam was także, że człowiek, który stworzył naszą organizację, lepiej niż kiedykolwiek rozumie, że to Urząd Bezpieczeństwa jest odpowiedzialny za utrzymywanie właściwych relacji. Towarzyszu komisarzu Radamacher, proszę zaproponować innego kandydata. Zmiana tematu i adresata wypowiedzi nastąpiła tak szybko, że Yuri dopiero po chwili to zarejestrował. - Skoro towarzyszka kapitan Justice nie spotkała się z aprobatą, proponuję towarzysza kapitana Jamesa Kepplera - stwierdził z przekąsem. Cachat wpisał nowe nazwisko i dłuższą chwilę przyglądał się informacjom na ekranie. Po dwóch minutach powiedział spokojnie: - To jedyne ostrzeżenie, towarzyszu komisarzu Radamacher. Jeszcze raz zagra pan ze mną w kulki, a natychmiast odeślę pana do Nouveau Paris na przesłuchanie w Instytucie. W kajucie zrobiło się nagle znacznie zimniej. Przed zabójstwem dziedzicznego prezydenta Harrisa Instytut był siedzibą główną Policji Higieny Psychicznej. Od czasu objęcia rządów przez Komitet jego reputacja stała się jeszcze bardziej przerażająca. Cachat poczekał, aż wszyscy obecni dokładnie zrozumieją, co oznaczały jego słowa, nim dodał: - Towarzysz kapitan Keppler to wręcz kliniczny przykład niekompetentnego kretyna. Jest dla mnie zagadką, dlaczego już dawno nie został usunięty ze stanowiska. Yuri najwyraźniej podobnie jak Chin uznał, że już i tak nie ma nic do stracenia, gdyż warknął poirytowany: - Bo był jednym z popleczników Jamki! - W takim razie wyślę go z pierwszym raportem do stolicy. Istnieje szansa, że nie zgubi teczki przykutej do nadgarstka, zwłaszcza że nie będzie miał kluczyka od kajdanek. Wracając zaś do tematu, nadal czekam na kandydaturę, towarzyszu komisarzu Radamacher. Pańskie opinie w innych sprawach chwilowo mnie nie interesują. - Przecież każdy, kogo polecę... - Nazwisko! Yuri opuścił ramiona i jakby zmalał. - Skoro nie kapitan Justice, to następny w kolejce jest towarzysz komandor Howard Wilkins. Kolejne nazwisko zostało wpisane i kolejne minuty upłynęły w ciszy. - Jaka jest pańska ocena? - zażądał Cachat po zakończeniu lektury tego, co ujrzał na ekranie. Widać było, że Yuri stracił ochotę do walki. - Może mi pan wierzyć albo nie - odparł z rezygnacją. - Howard to pracowity i niegłupi oficer. I całkiem zdolny, jeśli przymknie się oko na jego okazjonalną obsesję na punkcie wykresów i tabelek. Przy ostatnim zdaniu uśmiechnął się lekko, co Cachat naturalnie zauważył. - Jeśli to był przycinek, towarzyszu komisarzu, to chybiony. Tabele i wykresy nie są wolne od błędów, ale z pewnością są pomocne. Doskonale. Nic w aktach towarzysza kapitana Wilkinsa go w mojej opinii nie dyskwalifikuje. Pańska rekomendacja została przyjęta, towarzyszu komisarzu Radamacher. Teraz proszę zgłosić się do strażnika w korytarzu. Po wyjściu Radamachera Cachat zwrócił się do Chin: - Tym razem zignoruję pani wybuch, towarzyszko admirał. Prawdę mówiąc, jest mi obojętne, jaką opinią cieszę się u wszystkich poza ludem Republiki i jej legalnymi przywódcami. Zabrzmiało to tak, jakby mówił dużymi literami, ale nim ktokolwiek zdążył zareagować, wskazał na ekran kom putera i kontynuował: - Zapoznałem się dokładnie zarówno z przebiegiem pani służby, jak i z sytuacją sektora La Martine od chwili objęcia przez panią dowództwa stacjonujących w nim sił Ludowej Marynarki. I przyznaję, że jestem pod wrażeniem. Udało się pani praktycznie zlikwidować piractwo w całym sektorze i poważnie ograniczyć rajdy przeprowadzane przez Królewską Marynarkę. W dodatku władze cywilne nachwalić się pani nie mogą i zgodnie podkreślają doskonałą koordynację działań z flotą. W ciągu ostatnich sześciu lat sektor La Martine stał się jednym z ekonomicznych bastionów Republiki i w zgodnej opinii władz cywilnych jest to w większości pani zasługa. Towarzysz komodor Ogilve także zebrał same pochwały. Jak rozumiem, to on przeważnie dowodzi patrolami bojowymi. Ta pochwała zaskoczyła oboje wymienionych. Wytrąciła ich z równowagi tym bardziej, że wygłoszona została dokładnie tym samym chłodnym i beznamiętnym tonem, jakim Cachat mówił od samego początku. Wyglądało na to, że towarzysz śledczy rzeczywiście należał do tych nie licznych osób, którym obojętne było wszystko, co wykraczało poza ramy obowiązków. - Cóż, miło mi to słyszeć naturalnie - przyznała Chin. - Ale sądzę, że jest to wstęp do części właściwej, czyli zakwestionowania mojej lojalności. - Czy pani na wszystko reaguje tak emocjonalnie, to warzyszko admirał? Jest to dość niespotykane u oficera o pani starszeństwie i doświadczeniu. - Cachat oparł dłonie o blat i w jakiś sposób podkreślił tym gestem, że góruje tym ostatnim nad trzykrotnie starszą od siebie admirał Chin. - To, że była pani oficerem flagowym pod rządami Legislatorów, wzbudziło naturalnie podejrzenia, bo inaczej być nie mogło. Jednakże dokładne śledztwo wykazało, że zrobiono z pani kozła ofiarnego po klęsce w systemie Hancock, i oczyściło panią z podejrzeń. Otrzymała pani odpowiedzialny przydział i od tej pory nie zaciążyły na pani żadne zarzuty. Chin zamiast ucieszyć się z tego, co usłyszała, wykazała się w tym momencie instynktem iście godnym leminga: - I co z tego? Po nieudanym zamachu McQueen i zamordowaniu Jamki... - Dość! - Cachat uniósł lekko obie dłonie, co było od powiednikiem wzniesienia rąk ku niebu u kogoś mniej opanowanego. - Dość. Przecież nie może pani być aż tak głupia, towarzyszko admirał! Zdrada McQueen tym bardziej zwiększyła konieczność znalezienia oficerów Ludowej Marynarki, którym państwo może zaufać. Muszę przypominać, że towarzysz przewodniczący Saint-Just wezwał do stolicy towarzysza admirała Theismana i powierzył mu dowództwo Floty Systemowej? Nowina wstrząsnęła nieco komodorem Ogilve'em. Co prawda nigdy nie spotkał Theismana, ale jak wszyscy dłużej służący w Ludowej Marynarce oficerowie znał jego reputację. Apolityczny, doskonały taktyk i dowódca pozbawiony osobistych ambicji cechujących Esther McQueen. Mimo to fakt, że Saint-Just zmuszony był mianować go dowódcą najnewralgiczniejszego elementu floty, podkreślało prostą i znaną prawdę - UB mimo paranoicznej podejrzliwości nie mogło poradzić sobie bez Ludowej Marynarki. Nikt inny nie miał szans powstrzymania nowej ofensywy Sojuszu. UB nadawało się tylko do tłumienia rewolt i utrzymywania wewnętrznego porządku. White Haven i jego Ósma Flota przeszliby przez ubeckie okręty, ledwie zauważając, że stoczyli jakąś potyczkę, i to nie zależnie od tego, ile by tych okrętów było. Zaskoczenie okazało się skuteczną metodą - Genevieve zaczęła myśleć. Ku nieopisanej uldze swego zastępcy zdołała nawet wybąkać przeprosiny. - Przepraszam, że mnie poniosło, towarzyszu kapitanie... Na szczęście Cachat wydawał się być zadowolony z takiego obrotu sprawy. - Doskonale. Co się tyczy zabójstwa Jamki, podejrzewam, że chodziło tu o prywatne porachunki, ale muszę wziąć pod uwagę istotniejszy, czyli polityczny motyw i jego konsekwencje. Dlatego kazałem aresztować i towarzysza komisarza Radamachera, i towarzyszkę kapitan Justice. I dlatego też przeprowadzę systematyczną zmianę przydziałów wszystkich funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa służących w tym sektorze. Oficerowie UB, słysząc to, zesztywnieli, co Cachat zignorował, choć Ogilve zauważył, że na widok ich reakcji minimalnie silniej zacisnął usta. - Z jednej strony bowiem między UB a Ludową Marynarką zapanowały zbyt bliskie stosunki, a z drugiej strony w samych siłach Urzędu Bezpieczeństwa powstała zbyt duża rozdzielność obowiązków - dodał. - Jest to absolutnie niezdrowa sytuacja, zbyt przypominająca podziały klasowe pod rządami Legislatorów. Niektórzy cały czas zajmują wygodne i bezpieczne stanowiska na okrętach liniowych pozostających na orbicie parkingowej, podczas gdy inni odbywają trudne i długie patrole na mniejszych okrętach. Ta praktyka właśnie się skończyła. Ogilve z trudem stłumił niewczesny atak wesołości, gdyż raz, iż miny obecnych ubeków były warte każdych pieniędzy, a dwa - dzięki dziwnemu skojarzeniu pomyślał sobie, że podobną reakcję musiało wywołać pojawienie się Mojżesza z dziesięcioma przykazaniami. - Właśnie... się... skończyła! - powtórzył Cachat. I wyglądał przy tym, jakby te słowa sprawiały mu autentyczną przyjemność. ROZDZIAŁ III Na ironię losu zakrawało, iż kabina, w której Yuri Radamacher został zamknięty, była większa i wygodniejsza niż jego własna na pancerniku Chartres, okręcie flagowym komodora Ogilve'a. Była to jedna z zalet służby na superdreadnoughtach, na których było znacznie więcej miejsca. Mimo to była to tylko kabina okrętowa i po wyjściu strażnika, który naturalnie zamknął drzwi od zewnątrz, Yuri potrzebował zaledwie pięciu minut, by ją dokładnie obejrzeć. Był to zabieg czysto psychologiczny - musiał się czymś zająć, by zapanować nad przerażeniem, nim ono przejmie kontrolę nad nim. Nie na wiele się to przydało, gdyż w końcu przytłoczyła go świadomość, iż nie ma pojęcia, co przyniesie przyszłość. Oklapł w jedynym fotelu w kabinie i spróbował przeanalizować możliwości tak obiektywnie, jak tylko był w stanie. A perspektywy nie były zachęcające. Jak zresztą zazwyczaj dla oficera UB aresztowanego przez tenże Urząd Bezpieczeństwa. UB miało zwyczaj prać własne brudy w ciszy i spokoju, toteż o sądzie, czy też parodii sądu, przed ludowym trybunałem mowy nie było. Śledztwo, wyrok i egzekucja przeważnie następowały szybko, sprawnie i bezapelacyjnie. Z drugiej strony nie należało zapominać, że przez te wszystkie lata stworzyli naprawdę dobry zespół z Chin i Ogilve'em. Czyli dokładnie to, czego według UB komisarze nie powinni tworzyć z oficerami Ludowej Marynarki. Powinni ich pilnować, darzyć minimalnym możliwym zaufaniem i zawsze publicznie przestrzegać form i zasad. Kolejną teoretyczną zaletą było to, że choć otrzymali kilka „testujących" wiadomości od Esther McQueen, cały czas utrzymywali dystans i nigdy nie należeli do jej spisku. Co nie zmieniało faktu, że gdyby udało jej się opanować Nouveau Paris, natychmiast przyłączyliby się do niej. Ostrożność brała się stąd, że żadne z nich nie ufało jej do końca, ale stanowiła znacznie atrakcyjniejszą alternatywę od Saint-Justa. Każdy stanowiłby taką alternatywę. Na szczęście wymiana informacji była ustna i nie pozostał po niej ślad. Obciążyć ich mogły jedynie zeznania kurierów, a była nim najczęściej zaufana oficer McQueen, Jessica Hackett, toteż istniała znikoma szansa, by przeżyła walki i czystki. Z drugiej strony sam fakt istnienia takiej nieformalnej wymiany informacji mógł w opinii Saint-Justa wystarczyć. Gdyby się o niej dowiedział. Na szczęście prawdopodobieństwo było niewielkie, bo śledczy z UB mimo wielu osiągnięć z radioaktywnych szczątków jeszcze nie potrafili niczego wycisnąć. Pociecha była w sumie niewielka, ponieważ nieuniknioną konsekwencją zamachu musiała być czystka we flocie. To, że jak dotąd ograniczono ją do Floty Systemowej i sztabu, było zasługą ofensywy Królewskiej Marynarki - nawet Saint-Just zrozumiał, że w tych warunkach musi ograniczyć ją do minimum, nie chcąc na własną prośbę przegrać wojny. W przypadku Saint-Justa jednakże minimum, jak i wszystko inne nie bardzo pasowało do tego, co pod tym pojęciem rozumie normalny człowiek. Westchnął ciężko, nie wiadomo który raz zastanawiając się, w jaki sposób rewolucja mogła sama z siebie tak skutecznie się wykoślawić. Jako długoletni przeciwnik rządów Legislatorów powitał ją z entuzjazmem. Tym bardziej że uwolniła go z więzienia, do którego trafił dzięki bezpiece. Ten entuzjazm sprawił, że wstąpił na ochotnika do UB, za co wielokrotnie miał potem ochotę obić sobie gębę. Mimo czterdziestki na karku zaliczył nawet nowo założoną akademię Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie otoczała go młodzież w typie fanatyków a la Victor Cachat. Na wspomnienie towarzysza śledczego potrząsnął głową, w pewnym sensie nie mogąc wyjść z podziwu, że ktoś tak młody potrafi być tak pewien siebie i przekonany o własnej nieomylności. W ledwie pół dnia podporządkował sobie tak oficerów floty, jak i obu superdreadnoughtów UB. Nie sądził, by kiedykolwiek był do niego podobny, nawet w okresie rewolucyjnej młodości. Nie był tego pewien, gdyż lata rządów Pierre'a stopniowo uświadomiły mu horror i bezwzględność kryjące się pod pięknymi sloganami i skutecznie pozbawiły ide alizmu. Przez naprawdę długi czas koncentrował się po prostu na tym, by przeżyć i sprostać wyzwaniom stawianym przez stanowisko w sektorze La Martine. Bardziej ambitni oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa mogliby być sfrustrowani przydziałem, który nie stanowił kroku milowego w karierze, ale dla niego było to miłe schronienie. Zwłaszcza odkąd zdał sobie sprawę, że oboje najstarsi stopniem oficerowie, z którymi współpracował, byli podobne go charakteru. A potem stopniowo sektor zaczął przyciągać oficerów UB o zbliżonych cechach osobowości. Zrobili tu razem kawał dobrej roboty i sprawiło mu to satysfakcję. Tym większą, że był to jedyny sposób, w jaki mógł realizować młodzieńcze marzenia. Wbrew terrorowi i kłamstwom Komitetu zmienili La Martine w źródło siły i oazę stabilizacji w Republice. Mimo że położony na uboczu, sektor przez ostatnie lata należał do tych nielicznych, które przynosiły zyski. Ale dla Saint-Justa nie produkcja się liczyła, a lojalność i polityczna wiarygodność. A teraz wszystko zależało od Victora Cachata. W tak oddalonym od stolicy miejscu specjalny śledczy miał praktycznie nieograniczoną władzę. Jedynym, z którego opinią musiałby się liczyć, był najstarszy ludowy komisarz sektora. Tyle że był nim martwy i nie opłakiwany Robert Jamka, a Radamacher żywił dziwne przekonanie, że Saint--Just szybko nie przyśle jego następcy. Tak długo, jak będzie usatysfakcjonowany działaniami Cachata, da mu wolną rękę. Byle wykazywał się stosowną energią i zaciętością. A tych młodemu maniakowi nie brakowało. Zresztą nawet gdyby Jamka żył, niczego by to nie zmieniło - był sadystą i zboczeńcem, który koncentrował energię i pomysłowość na zaspokajaniu swoich pragnień. Przy takim toku myślenia nieuchronne było, iż w miarę upływu czasu Yuri Radamacher wpadał w coraz głębszą depresję. Gdy w końcu dowlókł się do łóżka, zastanawiał się już tylko, czy Cachat da mu możliwość popełnienia samobójstwa, czy postawi przed plutonem egzekucyjnym. Były to bezsensowne rozważania, bo samobójstwo stanowiło zwyczaj bezpieki, z którym Urząd Bezpieczeństwa natychmiast po powstaniu zerwał i który zwalczał jako antyludowy. A na dodatek, choć Cachat bardzo się starał mówić kolokwialnie, Yuri wykrył u niego akcent typowy dla Dolisty - ktoś pochodzący z najniższych warstw społecznych, który teraz dorwał się do władzy, z pewnością nie będzie zwolennikiem czegoś zakazanego przez tych, którzy mu tę władzę dali. ROZDZIAŁ IV Radamacher został obudzony kilka godzin później przez samego Cachata, który w środku nocy pojawił się wraz z wartownikiem w jego kabinie. - Pobudka! - polecił. - Prysznic, jeśli to konieczne. Musimy porozmawiać. Powiedział to chłodno i oficjalnie, ale propozycja prysznica była zaskakującą uprzejmością. Dopiero biorąc ten prysznic, Radamacher uświadomił sobie, że Cachatowi towarzyszył podoficer Marines, a nie funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa. Co było podwójnie dziwne, gdyż na okrętach UB nie było kontyngentów Ludowych Marines. Urząd Bezpieczeństwa dysponował własnymi oddziałami interwencyjnymi i to one stacjonowały na należących do UB okrętach i pełniły rolę Marines. Ci ostatni brani byli do pomocy jedynie przy tłumieniu dużych, dobrze zorganizowanych rebelii. A teraz, jeśli wierzyć doniesieniom ze stolicy, Saint-Just jeszcze podejrzliwiej traktował Marines, gdyż spore ich oddziały opowiedziały się po stronie Esther McQueen. Zagadką tym większą było to, że jego pupilek pozwolił dobrze wyszkolonym w walce wręcz i starciu na bliski dystans oraz uzbrojonym Marines znaleźć się na pokładzie okrętu z najcenniejszej klasy, jaką posiadał Urząd Bez pieczeństwa. Powody poznał, gdy się wykąpał i ubrał. Cachat zajął jedyny fotel w kabinie, a na niewielkim stoliku obok położył kilkanaście chipów z rodzaju tych, które służyły do prywatnego użytku, nie do oficjalnej korespondencji. - Był pan świadom zboczeń seksualnych Jamki? - spytał ostro. - Właśnie spędziłem dwie naprawdę parszywe godziny, oglądając fragmenty tych nagrań. Yuri zawahał się, gdyż głos Cachata, zawsze chłodny, tym razem był lodowaty. Zupełnie jakby mówiący starał się zapanować nad furią. Radamacher instynktownie pojął, że stoi o krok od przepaści i jeden fałszywy ruch wystarczy... - Oczywiście. Wszyscy wiedzieli. - W takim razie dlaczego nikt o tym nie zameldował? Dlaczego w Nouveau Paris nie ma żadnej oficjalnej informacji?! Radamacher spojrzał na niego jak na idiotę i coś musiało go zdradzić, bo Cachat nagle okazał gniew. Dopiero drugi raz w ciągu całego dnia. - Tylko proszę mi tu nie wyjeżdżać z Treską, do cholery! Doskonale zdaję sobie sprawę, że w służbie więziennej tolerowano sadystów i zboczeńców. Nie pochwalałem i nie pochwalam tego, ale to zupełnie inna sprawa. Tu mówimy o komisarzu wydzielonego zespołu Ludowej Marynarki, i to w czasie działań wojennych. Przecież zachowanie dewianta stanowi oczywiste zagrożenie ze względów bezpieczeństwa! A takiego jak on już z całą pewnością! Tu jest nagranie z torturowania i zamordowania członka personelu floty! Yuri zbladł. Słyszał pogłoski o różnościach, które miały miejsce w mieszkaniu Jamki na planecie, ale dzięki długoletnim nawykom ignorował je, a w co bardziej ekstrawaganckie, prawdę mówiąc, nie wierzył. Poza tym tak on, jak i Chin w sumie wdzięczni byli losowi za komisarza- zboczeńca, bo nie mieli z nim problemów, a jedynie z rzadka mieli z nim w ogóle do czynienia. Jak długo trzymał się z dala od floty, tak długo Radamacher się w nic nie wtrącał. Nie wspominając już o tym, że wtykanie nosa w prywatne życie bezpośredniego przełożonego, i to tak wysoko postawionego w strukturze UB jak Jamka, nie było rzeczą bezpieczną czy rozsądną. - Dobry Boże! - jęknął. - Nie ma Boga! - warknął Cachat. - I lepiej byłoby, żebym podobnego zwrotu nie usłyszał ponownie. Powta rzam pytanie: dlaczego pan o tym nie zameldował? Yuri, przyglądając mu się, zrozumiał, że ma do czynienia z autentycznym fanatykiem przekonanym o słuszności i czystości sprawy, której służy. Kimś, kto mając władzę, ani przez moment nie zawaha się ukarać każdego, kto nie dorównuje jego własnemu standardowi politycznemu. - Nie wiedziałem o morderstwie. To, co działo się na planecie... chodzi o to, że miałem go na oku, podobnie jak Chin, gdy przebywał na okręcie flagowym albo gdziekolwiek na terenie floty. Nie działo się to często, bo nie przejmował się obowiązkami i większość czasu spędzał albo na planecie, albo na którymś z superdreadnoughtów... - To kłamstwo! - przerwał mu rzeczowo Cachat. - O zniknięciu technika rakietowego III klasy Caroline Quedilli został pan oficjalnie poinformowany pięć standardowych miesięcy temu. Sprawdziłem w bazie danych. Przeprowadził pan pobieżne śledztwo zakończone wnioskiem, iż „oddaliła się bez pozwolenia, najprawdopodobniej zdezerterowała". Dopiero dźwięk nazwiska pobudził jego pamięć do działania: - Pamiętam tę sprawę! Ale ona zniknęła, będąc na przepustce! Od czasu do czasu się to zdarza i... O Jezu! Po pierwszych ustaleniach Jamka kazał mi zakończyć dochodzenie. Powiedział, że ma dla mnie ważniejsze zajęcia niż dezercja pojedynczej osoby, bo to rutynowa kwestia. Cachat przez długą chwilę przyglądał mu się zupełnie nieruchomymi oczyma. - Aha - rzekł w końcu. - Za karę obejrzy pan całe nagranie. Tylko proszę zostawić otwarte drzwi do ubikacji. Co najmniej raz pan zwymiotuje. Po czym energicznie wstał i powiedział już bez złości: - To potem. Teraz musimy dokończyć pańskie śledztwo. Zastałem tu takie bagno, że po prostu nie stać mnie na to, by pozwolić oficerowi o pańskim doświadczeniu na nieróbstwo. Wręcz desperacko potrzebuję ludzi, którym mogę ufać, dlatego ściągnąłem tu Marines z jednego z okrętów floty, bo nie jestem jeszcze pewien, który z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa na tym okręcie był wspólnikiem Jamki. A to oznacza, że muszę uzyskać pewność zarówno co do pańskiej wiarygodności politycznej, jak i braku związku z... nadal nazywam to „morderstwem" Jamki, choć uważam, że powinno się go zastrzelić jak wściekłego psa. Tyle że jak najbardziej oficjalnie. Yuri zawahał się przez moment, po czym zdając sobie sprawę, że i tak nie ma wyjścia, zaproponował nieco chrapliwie: - Może mi pan zaaplikować dowolny środek na prawdomówność, poza jednym, bo wywołuje reakcję alergiczną. Chodzi o... - To nie wchodzi w grę - przerwał mu zdecydowanie Cachat. - Wśród pomocników Jamki, a wychodzi na to, że znalazł tu sporo sobie podobnych, choć nie aż do tego stopnia zboczonych, był tutejszy lekarz okrętowy. Pojęcia nie mam, co mógł zrobić ze środkami pozostającymi pod jego kontrolą, w tym i z tymi na prawdomówność. Podejrzewam, że podmienił je na coś zupełnie nie działającego, żeby w razie znalezienia się w gronie podejrzanych ochronić własny tyłek. Do apteczki drugiego superdreadnoughta też miał dostęp, a na okrętach floty takich specyfików nie ma. Pozostały nam więc jedynie stare, sprawdzone metody. Po czym otworzył drzwi i nie oglądając się za siebie, wyszedł z kabiny. Yuri ruszył za nim i dopiero gdy był o dwa kroki od barczystego sierżanta Marines, zdał sobie sprawę, że go zna. Nie na tyle dobrze, by wiedzieć, jak ma na imię, ale pamiętał, że nazywa się Pierce i służył na tym samym okręcie co Sharon Justice. - Jest nas tu trzy plutony z Veracity - szepnął mu podoficer. - Od czterech godzin. Obaj wyszli na korytarz, a ponieważ Cachat maszerował raźno, był dobre dziesięć metrów przed nimi. Czyli poza zasięgiem szeptu. - Co tu się dzieje? - spytał Yuri. - Czysty dom wariatów, ale jak dotąd były to cztery najciekawsze godziny w moim życiu. A ten sukinsyn... - sierżant umilkł, widząc, że Cachat zaczyna się za nimi rozglądać z niecierpliwością. Resztę drogi przebyli razem i w milczeniu. Cachat prowadził przez labirynt korytarzy, tylko parę razy wahając się przy wyborze drogi. Yuri pamiętał, ile razy się zgubił, gdy pierwszy raz znalazł się na superdreadnoughcie bez przewodnika, i był pod wrażeniem. Z Nouveau Paris leciało się tu ładnych parę tygodni i nie wątpił, że towarzysz śledczy poza niezbędnym na sen czasem resztę poświęcił na przygotowanie się do właściwego wypełniania obowiązków. Zapoznanie się, i to dokładne, z planami okrętu, na którym zamierzał pracować, musiało do nich należeć. Z braku lepszych zajęć zaczął sobie przypominać wszystko, co wiedział o zamordowanej przez Jamkę. I w końcu przypomniał sobie, że należała ona do załogi Veracity. A Cachat najpierw aresztował jego i Sharon, a potem ściągnął właśnie z tego okrętu Marines... tylko Yuri nie bardzo wiedział w jakim celu. Mimo to cała ta sytuacja była dziwna... Stała się jeszcze dziwniejsza, gdy wkroczyli do sali gimnastycznej będącej celem ich wędrówki. A równocześnie Radamacher uzyskał odpowiedź na pytanie, do czego Cachatowi potrzebni byli Marines. W sali bowiem trwała aktywność fizyczna, choć nie taka, jakiej można by się spodziewać. Radamacher rozejrżał się z przerażeniem i fascynacją. Na środku sali, do przytwierdzonego do podłogi ciężkiego krzesła przykuta była kapitan Sharon Justice, naga do pasa. W pierwszym momencie jej nie poznał, bo ciało miała w sińcach i za drapaniach, a twarz rozbitą na krwawą miazgę. - Przykro mi - szepnął sierżant, korzystając z tego, że jęki Sharon zagłuszały jego głos. - Biliśmy tak lekko, jak tylko się dało, ale wyjścia nie było albo skończylibyśmy jak ci tam. Yuri nigdy nikogo nie uderzył, bo nie musiał - w najgorszym wypadku przywracał dyscyplinę ostrym, podniesionym głosem, a i to nie zdarzało się często. Wiedział, że pod tym względem nie był wyjątkiem, i to nie tylko wśród oficerów UB tego sektora. Dlatego to, co zobaczył, tak go zaskoczyło, że dopiero po słowach podoficera zwrócił uwagę na kałużę krwi wokół krzesła. To nie mogła być krew Sharon, bo już by się na śmierć wykrwawiła. I nie była. W rogu leżało kilkanaście zakrwawionych ciał zwalonych na kupę, a w drugim tłoczyła się grupa ludzi. Choć właściwiej byłoby rzec, że próbowała wniknąć w ściany, byle znaleźć się jak najdalej od tego, co działo się na środku sali. Poza majorem Marines i trzema sierżantami tejże formacji, którzy sądząc po śladach, zajmowali się biciem, wszyscy obecni należeli do Urzędu Bezpieczeństwa. Co stanowiło swoisty absurd i w pełni wyjaśniało, dlaczegóż to Pierce określił ten czas jako cztery najciekawsze godziny w życiu. Uważniejsze spojrzenie potwierdziło podejrzenia - tłoczący się w kącie zostali pobici i teraz zajmowali się nimi medycy. Yuri rozpoznał wszystkich mimo siniaków, krwi i opatrunków - co do jednego byli to komisarze przydzieleni na okręty floty, których uważał za swoich. Leżących w drugim kącie nie znał i dlatego podejrzewał, że wchodzili w skład załóg obu superdreadnoughtów, które od początku dystansowały się od komisarzy. I wszystkich spotkał ten sam los - zostali zastrzeleni strzałami w czoło z pulsera. To właśnie ich krew była na podłodze. A sześć osób potrafiło ją solidnie zakrwawić. - I co? - spytał Cachat. Nadzorujący przesłuchanie dowodzący kontyngentem pokładowym Veracity major Khedi Lafitte potrząsnął głową. - Myślę, że jest niewinna, towarzyszu śledczy. Może pan obejrzeć nagranie, ale nic w jej zeznaniach nie wskazuje, by miała coś wspólnego z zabiciem Jamki. Cachat nawet nie zaszczycił spojrzeniem ustawionej na stole holokamery. - A wiarygodność polityczna? - spytał. Lafitte spojrzał na niego lekko zmieszany. - Skupiliśmy się na sprawie Jamki, tak jak... - Nieważne - Cachat potrząsnął głową. - Przestudiuję nagranie, podobnie jak ten, komu przydzieli to towarzysz przewodniczący w stolicy. Po czym umilkł i długą chwilę patrzył na Sharon. W końcu wzruszył ramionami z irytacją i polecił: - W takim razie odepnijcie ją i odprowadźcie do pozostałych. Proszę dopilnować, by została opatrzona, towarzyszu majorze. Towarzysza komisarza Radamachera wypytam osobiście. Co prawda jestem prawie pewien, że wypleniliśmy zgniliznę, ale muszę mieć pewność. Dwaj sierżanci znacznie delikatniej, niż można by się po nich spodziewać, odpięli Sharon od krzesła i pomogli jej przejść do narożnika, gdzie zaopiekował się nią sanitariusz. Ledwie krzesło zostało zwolnione, Cachat zwrócił się do Radamachera: - Proszę zająć miejsce, towarzyszu komisarzu. Jeżeli jest pan niewinny, nie ma się pan czego obawiać. To będzie tylko bolesny epizod, który szybko się skończy. Jeśli jest pan winny, ból skończy się jeszcze szybciej. I wymownym gestem oparł dłoń na kolbie pulsera. Yuri miał duszę na ramieniu, ale pozornie spokojnie podszedł do krzesła i bez oporów dał sobie zapiąć na kostkach metalowe obejmy unieruchamiające nogi oraz kajdanki na dłonie spięte za oparciem krzesła. I znów olśniło go w ostatniej chwili: - O, kurwa! - jęknął. - Osobiście ich zastrzeliłeś! Cachat lekko wzruszył ramionami. - Jesteśmy w stanie wojny, i to w jej momencie krytycznym dla państwa. Zagrożenie stworzone przez Jamkę i jego bandę wymagało błyskawicznego działania, gdyż mogło podważyć autorytet Republiki w całym sektorze. Wykonałem to, co do mnie należało, bo podjąłem się tego, przyjmując to zadanie, a to, co tu odkryłem w związku ze śmiercią Jamki, jedynie potwierdziło, że zło już zaczęło się szerzyć i dobro państwa mogło ucierpieć. Yuri z trudem zapanował nad sobą, bo Cachat, świadomie lub nie, ale właśnie oznajmił, że mord miał przyczyny osobiste, nie polityczne. I zrobił to oficjalnie, bo wszystko było nagrywane. W następnym momencie miał już pewność, że było to świadome działanie, gdyż Cachat dodał głośniej, jakby chcąc mieć pewność, że usłyszą go wszyscy obecni oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa: - Towarzysz przewodniczący Saint-Just naturalnie oceni moje postępowanie i jeśli nie będzie zadowolony, z pewnością mnie ukarze. Sądzę jednak, że dałem wszystkim lekcję poglądową i zrozumieli, że poplecznictwo, zboczenia i inne przeżytki poprzedniego reżimu nie będą w tym sektorze tolerowane, a oficerowie niezdolni z powyższych powodów do właściwego wykonywania obowiązków będą surowo karani. Przy ostatnich słowach jego oczy zalśniły niczym dwa agaty. Yuri zaś popatrzył spokojnie na trzech podoficerów, którzy właśnie skończyli naciągać rękawiczki dla ochrony dłoni, i powiedział: - Skoro musicie, panowie, to zaczynajcie! Nie pamiętał, kiedy ostatnio poczuł się tak dobrze. Uczucie to naturalnie szybko mu przeszło, ale tak jak Cachat zapowiedział, ból nie trwał zbyt długo. W końcu przez jedno nie do końca zapuchnięte oko zobaczył, że Cachat zapina kaburę, a przez dzwonienie w uszach przebił się jego głos uznający go oficjalnie za niewinnego. Gdy Pierce pomagał mu dotrzeć do medyków, Yuri wymamrotał przez spuchnięte wargi: - Chya mi no złama... - Zgadza się, sir - wymamrotał sierżant. - Przepraszam, ale to na specjalny rozkaz śledczego. Zaraz na po czątku. Złamany nos daje masę krwi i robi dobre wrażenie, a to drobne obrażenie. Za parę tygodni śladu nie będzie. ROZDZIAŁ V Radamacher najbliższe dni spędził w tej samej kabinie, w której go zamknięto, choć już nie był aresztowany. Ponieważ nie wiedział, co się właściwie dzieje, skorzystał ze stanu, do jakiego został doprowadzony, i nie opuszczał jej, analizując codzienne meldunki otrzymywane od sierżanta Pierce'a. Poza tym doszedł do wniosku, że rządy terroru najbezpieczniej obserwować z boku. A określenia tego używali wszyscy Marines; biorąc pod uwagę to, co się wyprawiało na pokładach okrętów, było to określenie uzasadnione. Przy okazji Pierce zaczął mu mówić „sir", czego dotąd żaden Marines nie robił, niejako w ramach rekompensaty i okazania szacunku. Zaczęło się następnego dnia po przesłuchaniu. - Tak na wszelki wypadek wolałem sprawdzić, sir - wyjaśnił sierżant. - Bo jak ktoś nie przywykszy do brania po łbie, to różnie może być. I chciałem wyjaśnić, że my do pana nic nigdy nie mieliśmy, sir. A laliśmy na rozkaz. I nigdy nic nie mieliśmy do kapitan Justice. Nie powinien nam kazać jej bić. To nie było właściwe! Gdyby nie ton podoficera, Yuri parsknąłby pogardliwie. A tak dołożył tylko kolejny element do listy rachun ków do wyrównania, a zatytułowanej „Victor Cachat". - Fakt - powiedział niezbyt wyraźnie przez opuchnięte wargi. - Jak ona się czuje? - Dobrze, sir. On wyszedł, ledwie zaczęliśmy, więc zrobiliśmy, co się dało, żeby wyglądało groźnie, a w sumie niezbyt bolało. - Zaczynając od nosa? - Żadne takie! - obruszył się Pierce. - Ładnej kobiecie nie rozbija się nosa i nie wybija zębów. A jak się trochę przestawi kamerę, to i siniaki lepiej wyglądają... A Thomas się o nią potknął, to trzeba było przestawić, nie? Yuri odruchowo pomacał językiem ślad po dwóch przednich zębach w dolnej szczęce. Zawsze uważał, że Sharon Justice jest bardzo atrakcyjną kobietą, i miło było słyszeć, że nie był w tej opinii odosobniony. Gdyby nie zakaz związków między oficerami należącymi do tego samego łańcucha dowodzenia może nawet dałby jej to do zrozumienia. A tak... Nie było łatwo się powstrzymywać, tym bardziej że powoli miał dość stanu kawalerskiego, Sharon zaś była po rozwodzie, w odpowiednim wieku. Utrzymywali ciągły kontakt służbowy. A co gorsza miał dziwną pewność, że ona podziela jego uczucia. Pierce zaczął sprzątać w kabinie jakby na przeprosiny, i tym razem Yuri zachichotał, choć skończyło się to jękiem bólu. - Ordynansów już nie ma, sierżancie – przypomniał mu Radamacher. - Wolę usłyszeć, co się tam dzieje. I wskazał na drzwi. Pierce uśmiechnął się szeroko. - Regularne rządy terroru, sir. Pan ma to już za sobą, a większość tych ubeckich skurwy... znaczy załogi obu liniowych przed sobą. Yuri zignorował całkowicie niestosowne określenie do tyczące załóg i oficerów okrętów UB, ponieważ miał o nich dokładnie taką samą opinię. Zamiast tego wskazał sierżantowi fotel i powiedział: - Zapomniał pan dodać: „bezużytecznych skurwysynów", sierżancie. Słysząc to, Pierce uśmiechnął się jeszcze szerzej i przez następne pół godziny relacjonował to, co widział i słyszał. A miał miejsce w pierwszym rzędzie, bo Marines z Veracity nadal służyli Cachatowi za eskortę i siły porządkowe. - Naturalnie dali mam do pomocy ubeków, ale to porządna wiara, od nas, z floty. Ściągnięci z bazy, ze stacji. Żeby ładniej było przy aresztowaniach, sir. - Skąd wiedział, kogo wziąć? - zdziwił się Yuri. Pierce lekko się zarumienił. - No... bo nas zapytał, sir, zwłaszcza majora Lafitte'a, których by polecał. A potem sprawdził u kapitan Justice, ona leży parę kabin stąd, na tym samym korytarzu. To było naprawdę dziwne, sir. Sprawdził z nią listę, jakby nic się nie stało. To akurat Radamachera ani trochę nie zdziwiło. I nie rozgniewało. Był bowiem zafascynowany przedziwnością postępowania Cachata. Najpierw kazał Marines z okrętu Sharon, żeby ją stłukli na kwaśne jabłko, potem tych samych Marines spytał, kto z nielicznego personelu UB we flocie i na planecie jest godzien zaufania, a potem uzgodnił to z kobietą, którą właśnie kazał im pobić. Było to zachowanie fanatyka, ale i szaleńca. Co prawda nie było wbrew regulaminowi proszenie Marines o ocenę funkcjonariuszy UB przez oficera tegoż UB. Ale tylko dlatego, że nikomu przez myśl nie przeszło, że taka sytuacja może mieć miejsce. I dlatego tego nie zabroniono. Zresztą z tego co wiedział, nikt nigdy nie postąpił podobnie już choćby dlatego, że stawiało to na głowie naturalny od dziesięciu lat, czyli wymuszony przez rewolucję porządek rzeczy. W miarę upływu dni i coraz pełniejszego obrazu wyłaniającego się z opowieści Pierce'a Yuri zrozumiał, że w szaleństwie Cachata jest metoda oraz że dla towarzysza śledczego żadnym argumentem nie było to, że „tak się nie robi". Liczyły się jedynie rezultaty i rezultaty te osiągał. W ciągu pierwszego tygodnia aresztowanych zostało siedmiu oficerów i dwudziestu trzech członków załogi Hectora Van Dragena oraz dwóch oficerów i siedmiu członków załogi Josepha Tildena — pięciu z nich zostało rozstrzelanych po obejrzeniu dowodów znalezionych w ich kabinach. Tym razem jednak wyrok wykonał pluton egzekucyjny złożony z funkcjonariuszy UB ściągniętych z bazy floty i innych miejsc na planecie, a nie Cachat osobiście. Pozostali okazali się winni kradzieży, łapownictwa, handlu na czarnym rynku i innych „typowych" przestępstw. Cachat ukarał ich najsurowiej, jak mógł, ale dyscyplinarnie, bez zwoływania sądu polowego. Wyglądało na to, że najsurowsze konsekwencje zarezerwował dla „kolesiów" Jamki i dla nich nie było litości. Efektem takiego postępowania było całkowite zniszczenie wszelkich układów czy znajomości, które pozostały po Jamce, choćby nie miały one związku z jego zboczeniami. A z drugiej strony skuteczne zniechęcenie wszystkich pozostałych do tworzenia podobnych nieformalnych powiązań. Lub też do naprawdę dużej ostrożności przy ich tworzeniu. Cachat wstrząsnął też radykalnie pewnością siebie i poczuciem nietykalności załóg oraz oficerów okrętów UB uważających się dotąd za lepszych od wszystkich innych, w tym także funkcjonariuszy mających od lat kontakty z personelem Ludowej Marynarki. Pod koniec tego tygodnia dla nikogo w całym sektorze nie ulegało wątpliwości, że rządzi tu Victor Cachat, i nikomu nawet nie przyszło do głowy to kwestionować. A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, iż nie wynikało to z ambicji Cachata. Na przykład pomimo „przesłuchania" wszystkich komisarzy floty nie próbował poznać siatki układów wśród nich, choć musiał wiedzieć o jej istnieniu. Nie interesowali go także informatorzy, jakich każdy z nich posiadał, a przecież była to podstawa skutecznego działania. Jak długo oficjalnie przestrzegali obowiązujących ram, a w obecnej sytuacji robili to skrupulatnie, pozwalał im działać i odsyłał na okręty. Yuri nie zapomniał złamanego nosa i wybitych zębów, a tym bardziej podbitych oczu i sińców na twarzy Sharon, którą miał okazję zobaczyć. I nie wybaczył. Ale miał też świadomość, że z każdym dniem ryzyko zostania oskarżonym o sprzyjanie McQueen malało drastycznie. I nie chodziło jedynie o niego, ale o wszystkich oficerów floty i Urzędu Bezpieczeństwa do tej floty przydzielonych. Cachat zamknął w praktyce sprawę, najpierw robiąc z tychże oficerów UB bitki, a potem ogłaszając, że są niewinni. Podobnie poza podejrzeniami postawił Marines, każąc im wykonać mokrą robotę. Skoro zaś uniewinnił wszystkich nadzorców, automatycznie dotyczyło to wszystkich ich podopiecznych. Czyli wszystkich oficerów Ludowej Marynarki. A nie tknął żadnego palcem, ograniczając się jedynie do ostrego przesłuchania admirał Chin i komodora Ogilve'a. Fakt - Saint-Just mógł mieć na ten temat odmienne zdanie, ale nawet jego reżim był podatny na inercję i przyjmowanie teorii za prawdę. Nikt nie mógł kwestionować czy to przekonań, czy zaangażowania Cachata. Trudno też było zarzucić mu, że śledztwo prowadzone było mało energicznie czy mało skutecznie, biorąc pod uwagę tempo, w jakim osiągnął pierwsze wyniki, jak też liczbę pobitych i zabitych w jego efekcie. Najlogiczniej i najprościej było więc uznać je za skuteczne i zamknięte, skoro nic jednoznacznie nie wskazywało, że jest inaczej. Tym bardziej że po śmierci Pierre'a, zniszczeniu Octagonu i po rażającej klęsce w pierwszych bitwach nowej ofensywy wroga wszyscy mieli aż za dużo problemów. Na dodatek jeśli istniałyby jakiekolwiek ślady dowodów sugerujących powiązania z McQueen lub jej zwolennikami, to do tej pory zniknęłyby. Cachat tak skupił się na sterroryzowaniu załóg obu superdreadnoughtów i zrobił to tak bezwzględnie, że dał wszystkim pozostałym czas na ostateczne pozbycie się ich, uzgodnienie wersji i złapanie oddechu. Dziwne też było coś innego. Cachat nie wykonał ani jednego posunięcia przeciwko dowódcom obu superdreadnoughtów, choć żaden z nich, a zwłaszcza towarzyszka kapitan Gallanti, nie ukrywali swej wrogości wobec niego. Nikt co prawda nie okazał się podejrzany ani też wplątany w inne przestępstwa, jak choćby złodziejstwo, ale pozostawienie ich na stanowiskach było pewnym sposobem przysporzenia sobie w przyszłości kłopotów. Cachat musiał zdawać sobie sprawę, że obaj dowódcy stanowią dlań zagrożenie, a mimo to nic nie zrobił. Gdy wspomniał o tym Nedowi - bo przez ten czas za przyjaźnili się i przeszli na „ty" - sierżant potrząsnął gło wą i powiedział: - Nie doceniasz go. Gallanti i Veseya zostawił, ale wybebeszył im załogi. Radamacher uniósł pytająco brwi. - Nie dosłownie, ale prawie. Oficjalnie nazywa się to „niezbędnym przeszkoleniem personelu połączonym z przeniesieniem". Łacinie, sir? Mówi, że sam wymyślił nazwę, ale nam, prostym Marines, „wybebeszenie" bardziej się podoba. Zabrał z obu okrętów ponad pięciuset ubeków i roze słał po bazie, stacji i okrętach, z których ściągnął mniej więcej tyle samo Marines i personelu floty i poprzydzielał na ubeckie. Na każdym teraz na ten przykład zaokrętowana jest pełna kompania Marines. Ja też, żebyś nie miał złudzeń. - Marines?! Na superdreadnoughcie Urzędu Bezpieczeństwa?! Tak się nie robi! - To samo mu powiedziała Gallanti, tylko mniej uprzejmie. Wiem, bo byłem przy tym. On zawsze ma przy sobie trzech Marines i trzech ubeków, ale to w porządku wiara. Radamacher wolał nie mówić mu, że taka rekomendacja jak nic spowodowałaby u towarzysza Saint-Justa atak niemoty, a po odzyskaniu przezeń daru wymowy natychmiastowy rozkaz zastrzelenia od ręki wszystkich funkcjonariuszy cieszących się tak dobrą opinią Marines. Cachat był wariatem, czego dowodził każdy jego ruch. Fakt, że władza, jaką miał w odległym sektorze specjalny śledczy, była duża, ale nie obejmowała decyzji personalnych. Jak długo nie wymagały tego poważne problemy z dyscypliną lub lojalnością. Z drugiej strony usłana trupami sala gimnastyczna była doskonałym świadectwem, że takowe wystąpiły... Mimo to tak się nie postępuje. Musiał to powiedzieć na głos, bo Ned wzruszył ramio nami i powtórzył: - No, Gallanti też tak mówiła. A on jest chodzącą encyklopedią waszych przepisów, czego się należało zresztą spodziewać, więc jej wyrecytował z pół tuzina przypadków, gdy Marines stacjonowali na naszych okrętach. W tym dwa razy na rozkaz Eloise Pritchard, pupilki waszego szefa. Na dźwięk nazwiska „Pritchard" twarz Radamachera stężała. Tak się bowiem składało, że znał Eloise. Może nie bardzo dobrze, ale jako młody opozycjonista był całkiem blisko związany z ruchem, którym kierowała. I podziwiał ją. Przestał po rewolucji, bo zmieniła się w kogoś godnego pogardy - fanatyka takiego jak Cachat gotowego dla abstrakcyjnych zasad skąpać świat we krwi. Jej wyczyny jako komisarza ludowego były legendarne, a na dodatek została pupilką Saint-Justa. Co w tym przypadku działało na korzyść Cachata, bo skoro jej taki numer uszedł na sucho, to jemu także powinien. A mało prawdopodobne było, by sobie rzecz wymyślił. - Gallanti narobi takiego wrzasku, że w Nouveau Paris będą musieli ją usłyszeć - zaprorokował. Na sierżancie nie zrobiło to większego wrażenia. - Narobi. Już mu zapowiedziała, że najbliższy kurier powiezie także jej meldunki o sytuacji w sektorze, na co usłyszała, że ma do tego pełne prawo. Nawet okiem nie mrugnął, gdy jej to mówił. Słuchaj, Yuri, rozumiem, że masz mu za złe. Też bym miał, gdyby mi ktoś gębę obił na jego rozkaz. Ale daj sobie powiedzieć jedno: nie tylko ja, ale wszyscy Marines uważają, że Cachat jest w porządku facet. No, może nie aż tak, żebym z nim siadł do pokera albo nie miał nic przeciwko, gdyby mi siostra oświadczyła, że się w nim zabujała. Ale jest w porządku. No bo tak: ani nam, ani tobie tak naprawdę nie żal tych gnojów, których zabił albo kazał zabić. Ścierwo jeden w drugiego. I nieważne, czy z UB, czy nie; takich jak oni należy odstrzeliwać bez sądu, wtedy wszystkim się lepiej żyje. A co on poza tym zrobił? Nauczył moresu ubeków kosztem pobicia kilku porządnych ludzi takich jak ty. No dobra, ale nie przesadzajmy z tym pobiciem: w porządnej knajpianej zadymie zdarzają się poważniejsze obrażenia, jak się goście dobrze rozbawią. A w zamian za to oczyścił was z winy za wszystko, prawdę mówiąc, więc to nawet wam osobiście się opłacało. Yuri delikatnie pomacał się po nosie. - Chyba nie zachodziliśmy do tych samych knajp - cenił. - Komisarze i Marines nie pijają razem, bo tych pierwszych za często trzeba by zmieniać - uśmiechnął się Ned. - Po wódce człowiek inaczej reaguje, a takich jak ty jest w UB niewielu, więc dostałbyś za mundur, nie za zasługi. - Przypomnij mi, żebym nigdy nie korzystał z twojego zaproszenia na wieczorek taneczno- bokserski - uśmiechnął się Yuri. - Naturalnie gdybym był nieco... rozkojarzony. - Spokojna głowa. Poza tym rozkojarzony to ty by wasz tylko wtedy, kiedy w pobliżu jest Sharon Justice - prychnął Ned. Radamacher zaczerwienił się. - To aż tak widoczne? - spytał zdziwiony. - Pewnie, że widoczne. Chłopie, dlaczegoś ty jej jeszcze na randkę nie zaprosił? - Pierce rozejrzał się po kabinie. - Fakt, na ubeckim okręcie trudno o uczciwą rozrywkę, ale jesteś pomysłowy, coś wymyślisz. Naturalnie potem zmienili temat, ale Radamacher nie bardzo kojarzył, o czym Ned opowiadał, gdyż uświadomił sobie, że przedziwnym zrządzeniem losu fanatyk stworzył sytuację, w której podoficer Marines mógł żartować z oficerem Urzędu Bezpieczeństwa i obaj mieli na to ochotę. A co ważniejsze, żaden się tego nie bał. Tydzień temu nie znał nawet imienia Pierce'a. A Ned tydzień temu nie odważyłby się powiedzieć mu słowa krytyki czy dociąć w sprawie osobistej. Prawo niezamierzonych konsekwencji - może to był kamień, o który w końcu rozbijała się każda tyrania. I być może mottem zrywów rewolucji nie powinny być górnolotne frazesy o równości i sprawiedliwości, ale coś frywolniejszego, na przykład parafraza cytatu z Roberta Burnsa: „Los potrafi wywinąć psikusa najdokładniejszym planom ludzi i myszy". ROZDZIAŁ VI Następnego dnia Yuri miał okazję przekonać się, jak trafne motto wymyślił, gdy jego własne, starannie przemy ślane plany wzięły w łeb. Cachat pojawił się w kabinie wczesnym rankiem, i to ku zaskoczeniu Radamachera w towarzystwie Sharon Justice. Yuri próbował nie zwracać uwagi na jej blednące już siniaki i stwierdził, że wygląda... Lepiej niż kiedykolwiek. Uświadomił też sobie, że uwagi Neda w jakiś sposób przełamały resztki jego własnych zahamowań i wreszcie, mówiąc krótko i uczciwie, przyznał się sam przed sobą, że się w niej zakochał. Pozostał naturalnie problem, co z tym fantem zrobić, a nie znając na to pytanie odpowiedzi, skoncentrował uwa gę na towarzyszu śledczym. - Powrócił pan na tyle do zdrowia, by zabrać się do wykonywania obowiązków? - spytał Cachat tonem, z którego jednoznacznie wynikało, że stan ten zostałby dawno osiągnięty, gdyby nie skłonność do lenistwa i biernego oporu. Yuri zacisnął zęby. Cokolwiek by Cachat dobrego przypadkiem osiągnął, i tak nie trawił go organicznie. - Tak, towarzyszu specjalny śledczy - zameldował. - Jestem gotów do podjęcia swych obowiązków. Zorganizuję przewiezienie rzeczy i... - Mam dla pana nowy zakres obowiązków i żaden przewóz nie będzie potrzebny. Ponieważ oboje dowiedliście swej niewinności, zgodnie z pańską rekomendacją kapitan Justice, to jest ludowy komisarz Justice, choć to polowy awans jak na razie, obejmie obowiązki komisarza admirał Chin. Towarzysz komandor Howard Wilkins zastąpi zaś pana jako komisarz towarzysza komodora Ogilve'a. Yuri zmarszczył brwi. - A...? - A pana potrzebuję na pokładzie tego okrętu, ponieważ pozostanie on na orbicie parkingowej w czasie, gdy Joseph Tilden i pozostałe okręty zespołu wydzielonego wyruszą na patrol bojowy - przerwał mu Cachat i skrzywił się z niesmakiem. - Nie mogę pozwolić, by śledztwo stało się ważniejsze od interesów Republiki. Dotarły do nas meldunki o trzech rajdach wykonanych przez jednostki przeciwnika, a także o działaniu w sektorze piratów. Stacjonujący tu zespół wydzielony musi odzyskać pełną sprawność bojową i podjąć aktywną służbę. A ponieważ nie ma żadnego logicznego powodu, by oba superdreadnoughty tkwiły na orbicie, pozostawiając całą służbę patrolową jednostkom Ludowej Marynarki, będzie im towarzyszył. Radamacher z trudem nadążał za tym, co słyszał. - Przepraszam, towarzyszu śledczy, ale nie ma pan doświadczenia oficera liniowego floty - wykrztusił. – Bez obrazy, ale superdreadnought nie bardzo nadaje się do patroli antypirackich, a biorąc pod uwagę, że... hm... Cachat uśmiechnął się złośliwie. - Biorąc pod uwagę, że kapitanowie obu podniosą wrzask pod niebiosa, to chciał pan powiedzieć? - dokończył. - Ano podniosą. A raczej podnieśli. W zasadzie można by powiedzieć, że uciszyłem ich ostatniej nocy. I nadal się uśmiechał. Był to pierwszy w miarę porządny uśmiech na jego twarzy i Yuri musiał przyznać, że dzięki niemu Cachat odmłodniał. A nawet zyskał na przystojności. - Co się zaś tyczy tego, że nie mam stosownego doświadczenia, jest to faktem, więc nie mam powodu się obrażać - dodał Cachat. - Ale towarzyszka admirał Chin ma tegoż doświadczenia aż za dużo i zapewniła mnie, że znajdzie stosowne wykorzystanie dla Tildena. Biorąc pod uwagę przebieg jej służby i osiągnięcia oraz to, że śledztwo nie wykazało podstaw do podawania w wątpliwość jej kompetencji czy lojalności, rozkazałem towarzyszowi kapitanowi Veseyowi oddać się wraz z okrętem pod rozkazy towarzyszki admirał Chin. Yuri spróbował sobie wyobrazić reakcję towarzyszki kapitan Gallanti na tę wiadomość i stwierdził, że już go uszy bolą. Reakcję Veseya też mógł sobie przedstawić, bo ten, choć jak wszyscy dowódcy okrętów UB został wybrany częściowo z uwagi na wrogość do Ludowej Marynarki, nie był ani w połowie takim cholerykiem czy mułem pancernym jak Gallanti. Cachat przestał się uśmiechać i znów wyglądał niczym lodowa rzeźba - czyli normalnie. - Towarzyszka kapitan Gallanti naturalnie dołączy protest swój i towarzysza kapitana Veseya do mojego raportu wysyłanego do stolicy - dodał. - Kurier zresztą odleci dziś, żeby towarzysz kapitan Vesey mógł napisać, co uważa, jeszcze przed opuszczeniem orbity. Dopóki jednak dowództwo nie zmieni moich decyzji, o ile je naturalnie w ogóle zmieni, są one obowiązujące i zostaną wykonane, czego dopilnuję osobiście przy użyciu wszystkich koniecznych metod. Towarzysz kapitan Vesey ograniczył się do słownego protestu, więc nie sądzę, by jakiekolwiek dodatkowe były potrzebne. Stanowisko Veseya nie zdziwiło Radamachera ani trochę. Nikt normalny nie próbowałby innej formy sprzeciwu wobec kogoś, kto w ciągu kilku godzin zastrzelił sześć osób, jedynie wykonując swe obowiązki. Zastanawiało go coś innego. Cachat nie miał doświadczenia, bo nie był oficerem floty, ale skoro tak dobrze się przygotował, z pewnością zapoznał się z danymi taktyczno-technicznymi okrętów i z taktyką walk w przestrzeni. Musiał więc zdawać sobie sprawę, że samotny superdreadnought nie miał cienia szansy w konfrontacji z siłami Chin. Tym bardziej że oddziały desantowe na obu okrętach UB, a więc też wchodzące w ich skład jednostki żandarmerii pokładowej, składały się z Marines i przyjaźnie do floty nastawionych funkcjonariuszy... i to z inicjatywy Cachata! Było to perfidne, przewrotne i makiaweliczne. I mógł się założyć, że z superdreadnoughtów zostali zabrani ci, których uznał za najgorszych wrogów floty lub najbardziej ślepo wykonujących każdy rozkaz przełożonych. I rozsiał ich po kilku miejscach. Wszędzie otoczeni byli przez personel floty i Marines i wszędzie mieli świadomość, że ci, których jest więcej, z czystą przyjemnością stłuką ich lub zastrzelą, jeśli Chin czy Cachat uznają to za konieczne. A to oznaczało, że... W tym punkcie rozważań Yuri doszedł do jedynego słusznego wniosku. I jęknął. Cachat zmarszczył brwi. - O co chodzi, towarzyszu asystencie specjalnego śledczego? - spytał. - Chyba nie ma pan nic przeciwko nowemu przydziałowi służbowemu? Zapewnił mnie pan, że doszedł do pełni sił, więc o co chodzi? - Zaraz! Moment, towarzyszu śledczy. - Yuri odetchnął głęboko i spróbował podejść do sprawy spokojnie. - Sprawdźmy, czy dobrze pana zrozumiałem. Zwolnił mnie pan z dotychczasowych obowiązków, by mianować mnie swoim asystentem. Ponieważ zakładam, że uda się pan na ten patrol wraz z całym zespołem wydzielonym... - Naturalnie, ponieważ muszę nadzorować pierwszą w tym sektorze operację połączonych sił Urzędu Bezpieczeństwa i Ludowej Marynarki - przerwał mu Cachat. - Pierwszą operacje bojową, co ważniejsze, ponieważ odzyskanie przez stacjonujące tu jednostki pełnej sprawności bojowej ma pierwszorzędne znaczenie dla Republiki. Nie mogę tego osiągnąć, pozwalając wszystkim bezczynnie tkwić na orbitach parkingowych. Co prawda w tej chwili jedynym zagrożeniem ze strony przeciwnika w tym sektorze są rajdy, ale nasza bezczynność może w krótkim czasie sytuację zmienić na gorszą. Dlatego też pozostawienie jednego superdreadnoughta do obrony systemu uważam za wystarczające. Tym bardziej będzie to uzasadnione, jeśli w czasie mojej nieobecności mój pomocnik zakończy śledztwo na jego pokładzie. Ma pan doskonały przebieg służby, towarzyszu oficerze Radamacher, i skoro wyjaśnione już zostały wszelkie możliwe wątpliwości do tyczące pańskiej lojalności czy uczestnictwa w sprawie Jamki, nie widzę powodu, dla którego nie miałby pan z po wodzeniem wykonać tego zadania. A raczej go dokończyć, bo nieskromnie uważam, że wypleniłem już najgorsze elementy przestępcze na tym okręcie. Tak naprawdę pozostaje panu nadzorowanie postępowania towarzyszki kapitan Gallanti i wykorzenienie resztek niesubordynacji, nielojalności i nieuczciwości wśród załogi. Do pomocy w śledztwie zostawię panu najlepszą z nowych jednostek bezpieczeństwa, które zdołałem stworzyć. Jest złożona z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa przeniesionych z różnych jednostek oraz Marines pod dowództwem towarzysza majora Lafitte'a. Sądzę, że okaże się wystarczająca. Yuri jedynie kiwnął głową, nie bardzo mogąc powiedzieć, że skoro Ned Pierce zostaje, to przynajmniej będzie miał komu się wypłakać w klapę. - Doskonale. - Cachat odwrócił się. Sharon poszła jego śladem, ale wpierw posłała Radamacherowi uśmiech. Nieco nieśmiały, co było dziwne, jako że zazwyczaj nie brak jej było pewności siebie. Ten uśmiech go uskrzydlił, a jeszcze bardziej ciepły błysk w jej brązowych oczach, który mu towarzyszył. Nagle go olśniło. - Ee... towarzyszu śledczy? Cachat odwrócił się błyskawicznie. - Tak? Yuri odchrząknął. - Chciałem się tylko upewnić, czy właściwie rozumiem pewną kwestię. Jako pański asystent podlegam teraz pionowi śledczemu. Ze strukturą dowodzenia zespołu wydzielonego nie mam już nic wspólnego? - Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Podlega pan mnie, a ja kwaterze głównej Urzędu Bezpieczeństwa w Nouveau Paris. Nie może pan należeć w żaden sposób do formacji, w której prowadzi pan dochodzenie - wyjaśnił Cachat i dodał zniecierpliwiony: - Oficer o pańskim doświadczeniu nie może być takim ignorantem w podsta... I urwał nagle. Po czym spojrzał szybko na Sharon Justice. I... Yuri nie mógł uwierzyć własnym oczom, ale Cachat zarumienił się. Przez moment wyglądał jak uczniak. Moment ów nie trwał długo i równie nagle twarz Cachata zmieniła się w maskę. - Skoro to kwestia osobista, towarzyszu asystencie śledczy, to nie wchodzi w zakres moich zainteresowań, jak długo nie narusza regulaminu - oświadczył i po raz pierwszy zabrakło mu słów na ciąg dalszy, toteż wymamrotał: - Mam ważne sprawy. Odlatujemy wkrótce. Towarzyszko komisarz Justice, spodziewam się, że się pani nie spóźni. Powiedzmy za godzinę na okręcie flagowym. Po czym gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi, wypadł przez nie i pospiesznie zamknął za sobą. Zdecydowanie. Yuri gapił się na Sharon. A ona uśmiechała się nieśmiało jak uczennica. Podejrzewał, że on podobnie. W głowie miał pustkę. Nie wiedział, co powiedzieć po tylu latach starannego unikania choćby aluzji. I miał tylko godzinę! Dobrze, że Cachat uciekł, bo... Sharon przerwała impas - roześmiała się gardłowo i znów stała się normalna. - Ale cyrk, nie sądzisz? Oboje jesteśmy za starzy, żeby wskoczyć do łóżka. Nie wspominając o drobiazgu, że to jest wyjątkowo wąskie, a my nie najszczuplejsi. Poza tym nie wiem jak ty, ale ja jestem jeszcze za bardzo poobijana, by ryzykować nowe siniaki w czasie takiej gimnastyki. - Myślę, że wyglądasz wspaniale - powiedział zdecydowanie. A raczej wychrypiał zdecydowanie przez ściśnięte nagle gardło. Uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. - Godzina to niewiele czasu, więc spędzimy go rozsądnie. Porozmawiajmy, Yuri. Myślę, że oboje tego desperacko potrzebujemy. Tylko porozmawiajmy. Oczywiście nie skończyło się tylko na rozmowie. Po kwadransie zaczęli żartować, a gdy w końcu musiała wyjść, doszło do bardzo namiętnego pocałunku. Mimo nadwrażliwych jeszcze warg. Natomiast większość czasu rzeczywiście przegadali i choć Yuri potem nie bardzo mógł sobie przypomnieć, o czym mówili, zaklinał się zawsze, że była to najlepsza konwersacja, jaką w życiu odbył. A co najważniejsze, po wyjściu Sharon zrobił rachunek sumienia i odkrył, że po raz pierwszy od lat czuje się naprawdę wspaniale. A ponieważ był z natury człowiekiem ostrożnym, postanowił wykorzystać ten stan i wyszedł, kierując się do najbliższej windy, a gdy ta nadjechała, wybrał kod kajuty kapitańskiej. Mimo wszystko czuł się jak mysz, która zdecydowała się rozprawić z nielubianym kotem. ROZDZIAŁ VII Towarzyszka kapitan Gallanti nie była zachwycona jego widokiem. - Na litość boską! - warknęła, gdy Yuri został wprowadzony do kapitańskiej sali odpraw obok mostka. - Ten maniak jeszcze nie zdążył opuścić orbity, a ja już mam mieć problemy z panem?! - Boga nie ma - poinformował ją radośnie. - Używania podobnych zwrotów wyraźnie zakazuje regulamin służby Urzędu Bezpieczeństwa. Zatkało ją. A w następnej sekundzie zaczęła ją brać nagła cholera. Yuri odczekał do stosownego momentu, jako że taktykę obmyślił, jeszcze będąc w drodze, i powiedział: - Niech pani da spokój - po czym usiadł w fotelu i uśmiechnął się przyjaźnie. - Na litość boską, niech pani choć raz założy, że jesteśmy dorośli i nie bawimy się w piaskownicy, dobrze? Nie przyszedłem, by prowadzić gierkę „zobaczymy, kto tu ważniejszy". Zbił ją z tropu, tak jak zresztą się tego spodziewał. Gapiła się na niego z na wpół otwartymi ustami i czołem zmarszczonym bardziej z zaskoczenia niż ze złości. Yuri wykorzystał to: - Sama pani powiedziała, że maniak jeszcze nie opuścił orbity. Więc wykorzystajmy czas jego nieobecności, by załatwić cały problem tak, by nawet on nie mógł się do niczego przyczepić. Jeśli będziemy współpracować, to te sześć tygodni, a prawdopodobnie osiem wystarczy. Potem odleci do stolicy, a my będziemy mieli spokój. Gallanti zmrużyła podejrzliwie oczy - podejrzliwość obok uporu i wybuchowości była jej trzecią główną cechą. - Dlaczego zrobił się pan nagle taki miły? Yuri rozłożył bezradnie ręce. - A byłem kiedyś niemiły? Albo nieprzyjazny? To nie moja wina, że nie mieliśmy okazji się poznać: nie bardzo mogłem się do pani wprosić na obiad. Prawda? Nie dopowiedział, że mógł i powinien zostać zaproszony, bo tak nakazywało elementarne dobre wychowanie. Nie musiał - Gallanti głupia nie była. Tylko zarozumiała. Zacisnęła zęby zawstydzona, ale jako że na krytykę reagowała jak każdy choleryk, wstyd zaczął błyskawicz nie przeradzać się w złość. Nim jednak uczucie to zdołało się skrystalizować, Yuri odezwał się ponownie: - Niechże się pani uspokoi! Jeśli wydaje się pani, że nie może go znieść, proszę się zastanowić, co czuje ktoś, kto dzięki niemu został pobity i stracił dwa zęby – na dowód czego otworzył usta. O tym, że proces regeneracyjny już się rozpoczął, nie uznał za stosowne jej poinformować — nie musiała wszystkiego wiedzieć. Przed wyjściem założył też większy opatrunek na zrastający się nos i przylepił plaster na łuk brwiowy, już zrośnięty. Poskutkowało - Gallanti spróbowała uśmiechnąć się współczująco i usiadła w swoim fotelu. - Skąd towarzysz przewodniczący go wyciągnął? - spytała. - Z dziewiątego kręgu piekieł? - Ten krąg, jak mi się wydaje, jest zarezerwowany dla zdrajców, a to jedyne, czego akurat jemu nie można zarzucić - odparł uprzejmie Yuri. - Co prawda dość dawno czytałem Dantego, ale jeśli pamiętam, to niereformowalni fanatycy lądowali chyba w trzecim kręgu. Gallanti spojrzała na niego zaskoczona: - A kto to jest Dante? - spytała i nie czekając na odpowiedź, dodała: - Jak tylko ścierwo wejdzie w nad przestrzeń, wyślę właściwe raporty kurierem. Vesey już mi swoje dostarczył. Zobaczymy, jak zareagują w stolicy na prawdę o poczynaniach tego furiata! Radamacher odchrząknął delikatnie. - Chciałbym tylko przypomnieć o dwóch drobiazgach, towarzyszko kapitan. Pierwszy to ten, że odpowiedzi należy spodziewać się najwcześniej za sześć tygodni, bo tyle trwa przelot w obie strony. A najprawdopodobniej za dwa miesiące, bo ktoś będzie musiał dokładnie je przeczytać, nim wyśle odpowiedź, nieprawdaż? Spojrzała na niego bykiem, ale po paru sekundach dotarło do niej, że pretensje do kogoś o to, że przypomina o czymś prawdziwym, jak na przykład długość przelotu, są po prostu głupie. Niechętnie skinęła głową i warknęła: - A drugi? Yuri wzruszył ramionami. - Obawiam się, że nie podzielam pani przekonania co do zrozumienia, z jakim w stolicy spotkają się nasze zażalenia i zastrzeżenia. To było nader zgrabnie ujęte, tym bardziej że jego nazwisko pod żadnym figurować nie będzie. Osoby jednakże takiego jak Gallanti charakteru zawsze zakładały, że poza wariatami, debilami i wrogami wszyscy wokół są tego samego zdania co one. Dlatego dla Gallanti słowo „nasze" było jak najbardziej naturalne, ale pomogło też rozładować złość wywołaną podaniem w wątpliwość jej oceny. - Dlaczego? - zdziwiła się. - Zastrzelił kilkunastu oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. - Kilku, a dokładnie siedmiu. Reszta to byli funkcjonariusze - poprawił ją natychmiast. - I każdy z nich był winien tego, za co został stracony. W większości za pospolite przestępstwa i zbrodnie ścigane z całą bezwzględnością także przez UB. Ich wina nie ulega żadnej wątpliwości i oboje wiemy, że każdy z wyroków, jak też każda z egzekucji, uzyska pełną aprobatę w Nouveau Paris. Nie należy zapominać, że towarzysz śledczy regularnie wysyłał meldunki o postępach dochodzenia. Wiem też, że dołączył do nich sporo nagrań pornograficzno-sadystycznych znalezionych w mieszkaniu Jamki i w kabinach jego pomocników. Nie wiem, czy pani któreś oglądała; ja tak, i zapewniam, że każdy, kto je obejrzy, nie zada pytania „dlaczego ich zastrzelił?", ale „dlaczego nikt wcześniej o tym nie zameldował?!" A zwłaszcza dlaczego nie zrobili tego oficerowie dowodzący okrętami, na pokładzie których działała większość zboczeńców. To wreszcie przebiło się przez jej skorupę nieomylno ści. Pobladła i powiedziała: - To nie było... cholera jasna, to nie była moja sprawa! Miałam pilnować floty, żeby się nie zbuntowała, a Jamka nawet mi nie podlegał, bo był komisarzem zespołu wydzielonego floty, nie UB! Radamacher wzruszył ramionami. - Towarzyszko kapitan Gallanti... tak przy okazji, czy możemy przejść na „ty", skoro rozmawiamy prywatnie? Będzie nam znacznie łatwiej. Zawahała się, po czym kiwnęła głową. - Jasne. Jak długo rozmawiamy bez świadków. Yuri, tak? Radamacher przytaknął. - Spójrzmy więc prawdzie w oczy, Jillian: każde z nas miało swoje powody, dla których nie doniosło na Jamkę. I nie były to wymówki, jeśli weźmie się poprawkę na to, że żyjemy w realnym świecie, a nie w idealnej rzeczywistości rewolucyjnej Cachata. Ale... takie powody są zawsze niewystarczające, jeśli ktoś udowodni prawdziwe przestępstwo i na dodatek ukarze od razu winnych. To, co Cachat zrobił, zostanie bardzo dobrze ocenione przez szefostwo, a być może i przez samego Saint-Justa. I nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Tak na marginesie coś ci powiem. Zrobiłem kiedyś z czystej ciekawości analizę paru mów wygłoszonych przy różnych okazjach przez naszego towarzysza przewodniczącego, kiedy był jeszcze towarzyszem sekretarzem bezpieczeństwa. Wszystkie wygłosił do kadry UB. Wiesz, jakie słowo poza spójnikami występowało w nich najczęściej? Gallanti tylko przełknęła ślinę. - „Surowość" w rozmaitej odmianie, Jillian. Uważasz więc, że z sympatią odniesie się do skarg na to, że wybrany przez niego fanatyk zbyt surowo ukarał zboczeńców wykorzystujących przynależność do Urzędu Bezpieczeństwa dla zapewnienia sobie bezkarności? Gallanti wyglądała, jakby zrozumiała, że połknęła żabę, bo ta jej w gardle zakumkała. Yuri zaś płynnie przeszedł do etapu, który zawsze nazywał „propozycją". Usiadł prościej i lekko przesunął się ku przodowi fotela - nic nachalnego, ot subtelne znaki sugerujące, że to, co zaproponuje, jest niegroźne, a naturalnie korzystne dla obu stron. Elegancko nazywało się to „prywatnym porozumieniem". Częściej używano słowa „dogadanie". - W innych kwestiach, do których, jak sądzę, zgłosiłaś zastrzeżenia, mamy więcej szczęścia - dodał. - Oburzające jest choćby to, jak się szarogęsi w kwestiach personalnych, a sposób, w jaki użył Marines, na pewno nie spodoba się w Nouveau Paris. - Nie spodoba się? Ataku cholery dostaną, jak się o tym dowiedzą. - Ataku może dostaną, ale nie wiadomo, czy to okażą. Trzeba pamiętać, że Cachat jest sprytny i bystry. Fanatyk nie musi być głupi, a on nie jest. Nie zapominaj, że uważał i obok Marines używał takiej samej liczby wyselekcjonowanych starannie funkcjonariuszy UB. Fakt, nagiął przepisy do ostatecznych granic, ale ich nie złamał, sprawdziłem. A ma wymówkę w postaci nadzwyczajnych trudności, gdyż działanie Jamki sięgnęło także pokładowych jednostek interwencyjnych, i nie miał pojęcia, komu może zaufać. A tak się złożyło, że pięciu z siedmiu rozstrzelanych oficerów i czterech funkcjonariuszy należało do kontyngentów interwencyjnych na twoich okrętach. W tej sytuacji jego wymówka staje się poważnym argumentem. Przynajmniej z perspektywy Haven. Gallanti jakby sflaczała i nie odezwała się. Ponurą ciszę dopiero po długiej chwili przerwało jej warknięcie. Pozbawione jednak zwyczajowej pewności siebie: - Przecież to absurd! Nadal nie zrobił tego, po co go tu przysłano: ciągle nie wiadomo, kto zamordował Jamkę! Ten „drobny szczegół" jakoś tak wszystkim umknął w tym bajzlu skrzyżowanym z tornadem, które wywołał. Yuri zachichotał złośliwie. - Ironia losu, nieprawdaż? Ten, kto to zrobił, musiał to lubić, bo stopniem sadyzmu dorównał prawie Jamce. Oglądając hologramy, byłem co prawda prawie przekonany, że nasz ulubieniec popełnił samobójstwo, tylko że w żaden sposób nie byłby w stanie wsadzić sobie... nie ważne. Chodzi mi o to, że z sekcji jasno wynika, że Jamka padł ofiarą kogoś o podobnych upodobaniach. A wszyscy w okolicy sadyści i zbokole należeli do jego popleczników, czyli zabił go któryś z nich. A ponieważ Cachat z kolei wystrzelał ich wszystkich, to kwestią czysto teoretyczną jest, kto go zamordował, bo i tak już poniósł za to karę. Myślisz, że ten szczegół zmartwi Saint-Justa? Gallanti ponuro potrząsnęła głową. A po chwili dodała posępnie: - To koniec mojej kariery. I to zupełnie nie z mojej winy! Żeby nie ten pieprzony Cachat... - Jillian, spokojnie - przerwał jej Yuri, nim zdążyła się nakręcić własnymi słowami. - Samooskarżanie już dawno wyszło z mody. Moją karierę też szlag trafił. I co z te go, że zostałem uznany za niewinnego po przesłuchaniu drugiego stopnia? To plama, której nie da się wymazać z przebiegu służby. Gorsza niż u ciebie, bo ty takiej nie masz. Tym razem prawie udało jej się uśmiechnąć ze współczuciem. Radamacher uznał, że dojrzała, by dobić targu, więc zsunął się na brzeżek fotela i powiedział: - Najgorsze, co możesz zrobić, to współczuć samej sobie. Nadal jest szansa wyjścia z tego bagna i zminimalizowania strat. Cachat pogonił za piratami, jak na romantycznego bohatera przystało, i jest to dla nas wymarzona wręcz okazja! Uniosła pytająco brew zaskoczona jego entuzjazmem. Yuri zaś posłał jej swój najszczerszy uśmiech. Numer pięć - jak go określał - przyjazny, ale nie wulgarny, współczujący i sprawdzony na rozmaitych osobach przez lata setki razy. Bo tak naprawdę Yuri Radamacher był przyjazny, współczujący i szczery z natury. Wobec tych, których lubił. A wobec innych nauczył się wykorzystywać te cechy jako broń. I to niezwykle skuteczną broń. - Nie jestem policjantem. Cachat może mi przykleić jaką będzie chciał etykietkę, a to i tak niczego nie zmieni. To trzeba mieć w charakterze, a ja nie mam. Znajdę mu naturalnie jakichś przestępców, żeby się ode mnie i innych odczepił. Na tak dużym okręcie musi być parę bimbrowni i ze dwa albo trzy nielegalne kasyna. - Parę. Ze dwa tuziny! - Tym lepiej. Złapanych ukarzemy jak najsurowiej, na turalnie dyscyplinarnie, a ja tymczasem przy tej okazji będę robił to, co naprawdę istotne. - Czyli? - Jestem komisarzem, Jillian. I to dobrym. Co by przełożeni poza tym na mój temat nie sądzili, za skuteczność zawsze miałem najwyższe noty. Jeśli mi nie wierzysz, sprawdź w moich aktach. To także była prawda, choć niecelowe byłoby tłumaczenie, jak to osiągał, bo i tak by nie zrozumiała. Gallanti zawsze odruchowo stosowała siłę i strach. Dlatego została wybrana na dowódcę okrętu. Była też przekonana, że skoro ona tak działa, w ten sam sposób działa i myśli cały Urząd Bezpieczeństwa. W rzeczywistości było inaczej. Gdyby na tej zasadzie funkcjonowali komisarze czy inni funkcjonariusze przydzieleni do bezpośredniego nadzorowania oficerów Ludowej Marynarki, niczego by nie osiągnęli. Do tego potrzebne były inne cechy charakteru i to właśnie one doprowadziły do tego, że przez lata wielu z nich zaprzyjaźniło się z „podopiecznymi" i identyfikowało się z nimi. A z drugiej strony zostało przez nich zaakceptowanych jako swoi. Wspólna walka przyspieszała i umacniała ten proces, ale dla kogoś o charakterze Radamachera i tak był on nieunikniony. Gallanti była zbyt tępa, by to podejrzewać, inaczej w ogóle nie chciałaby z nim gadać. Oscar Saint-Just nie był, i rozumiał doskonale, że tacy komisarze są bronią obosieczną, bo mogą zacząć bronić swoich załóg czy swoich oficerów przed represjami UB. Tyle tylko że nie miał wyboru, praktyka bowiem wykazała, że najlepiej sprawdzającymi się w walce byli oficerowie mający takich, właśnie komisarzy. Nie nadzorców z batem, ale raczej kapelanów pokładowych, takich, jacy funkcjonowali choćby w Marynarce Graysona. Oficerów pozostających poza łańcuchem dowodzenia, do których podoficerowie czy pozostali członkowie załóg odważali się przychodzić po radę czy opinię. Albo po pomoc, jeśli wykroczenie nie było poważne - kary regulaminowe były bowiem znacznie ostrzejsze od stosowanych w praktyce po wstawiennictwie komisarza. Mimo ubeckiego zaszufladkowania Yuri w ciągu ostatnich paru lat częściej prowadził „kącik złamanych serc", pomagając zakochanym w pisaniu listów do ukochanych, niż próbował wywęszyć spiskowców knujących, jak tu zaszkodzić rewolucji. Zastanawiał się nad tym dość dokładnie i doszedł do wniosku, że powód jest prosty - nawet tak fałszywy i bezwzględny twór jak Komitet Bezpieczeństwa Publicznego nie był w stanie zmienić ludzkiej natury. Przynajmniej u większości ludzi. Było zresztą wątpliwe, by zdołała to osiągnąć jakakolwiek tyrania. - Więc czego właściwie chcesz? - spytała, starając się, by zabrzmiało to szorstko, ale nie bardzo jej wyszło, bo zabrzmiało jak prośba. - Daj mi wolną rękę w stosunku do załogi i nie wtrącaj się w to. Oficjalnie będę węszył i kończył śledztwo rozpoczęte przez Cachata. Tu i tam kogoś złapię, wtedy się o tym dowiesz. W istocie będę zajmował się tym, czym powinien zajmować się dobry komisarz: odbudowywał morale załogi i pomagał ci stworzyć z niej jedną całość. Jestem w tym naprawdę dobry; gdy Cachat wróci, będzie mu można pokazać paru winowajców, a równocześnie będziemy mieli okręt liniowy z w pełni sprawną załogą. I wszyscy, nawet przeniesieni tu z floty, będą przekonani, że Hector to doskonały okręt, a kapitan Gallanti to świetny dowódca. - I co to da? - Oddaj sprawiedliwość Cachatowi. Jest fanatykiem najczystszej wody, ale jest też na swój pokrętny sposób uczciwy. On naprawdę wierzy w to, co robi i mówi. I kiedy wspomina o „potrzebach państwa", nie jest to wymówka czy przykrywka dla prywatnych ambicji. Jeśli przyjmie, że okręt został oczyszczony z przestępców, i zobaczy, że załoga jest zgrana i sprawna, uzna zadanie za zakończone i odleci w cholerę. Bo fakty są następujące: sektor La Martine był podporą ekonomiczną Republiki przez ostatnie lata, a ty osobiście nie zostałaś wplątana w śledztwo ani w działalność Jamki. I tak też napisał w ostatnim raporcie. - Skąd wiesz? - spytała podejrzliwie, ale i z nadzieją. Yuri obdarzył ją swoim uśmiechem doświadczonego człowieka. Równie dobrym jak pozostałe. - Nie pytaj. Powiedziałem ci już: jestem komisarzem i moim obowiązkiem jest wiedzieć takie rzeczy. Czyli mieć odpowiednie kontakty, by wiedzieć. Ponownie była to prawda. Mimo, że nie opuszczał kabiny, nawiązywał te kontakty, bo było to dlań działanie czysto odruchowe i naturalne. O treści raportu wiedział od Neda Pierce'a, bo Cachat dał go do przeczytania majorowi Lafitte'owi z pytaniem, czy chciałby coś dodać. A ten spytał o zdanie podoficerów, którzy byli z nim od początku na superdreadnoughcie. Z opinii na temat Gallanti żaden nie był zadowolony, bo wszyscy Marines najchętniej zastrzeliliby ją od ręki. Tego jednak nie mogła wiedzieć, a Cachat w raporcie tego oczywiście nie umieścił. Powód takiego stanu rzeczy był prosty - Yuri dawno już się z nim pogodził - ludzie go lubili i szybko nabierali doń zaufania. I z zasady słusznie, bo odpłacał im tym samym. Teraz natomiast całkowicie świadomie wykorzystał to, by zdradzić zaufanie, które tak pracowicie właśnie zdobywał. Dotąd nie postępował tak z nikim - jeśli ktoś zasłużył w trakcie znajomości na takie traktowanie, to inna sprawa. Natomiast pierwszy raz rozmyślnie użył swych umiejętności właśnie w tym celu. A wszystko sprowadzało się do kwestii osobistej lojalności. Tej w przeciwieństwie do lojalności wobec państwa życie nie zdołało go pozbawić. Gallanti nie był nic winien, bo nie lubił jej za chamstwo, wredotę i despotyzm. Mogła jednakże stać się zagrożeniem dla tych, wobec których był lojalny - admirał Chin i wszystkich jej podkomendnych. Dlatego skorzystał z okazji i zrobił, co mógł, by zneutralizować to zagrożenie. A mógł tylko w jeden sposób: zdobywając jej zaufanie, a w krytycznym momencie zadając cios w plecy. I pod tym względem był równie pewien słuszności swego po stępowania i obranego sposobu jak Victor Cachat swoich. Nie uważał się za lepszego od Cachata dlatego, że tam ten nadal wierzył w mrzonki. A poza tym zdawał sobie sprawę, że na jego decyzję spory wpływ miała miłość do Sharon i chęć chronienia jej przed każdym niebezpieczeństwem. Podobnie jak i siebie samego. Gallanti dała się zwieść. - No dobra, Yuri, dogadaliśmy się - oznajmiła, wstając i wyciągając ku niemu rękę. Uścisnął ją, posyłając jej swój najszczerszy uśmiech. I biorąc równocześnie wymiar na trumnę. ROZDZIAŁ VIII Yuri rzeczywiście miał doskonałe wyniki jako ludowy komisarz. Przez całą karierę otrzymywał najwyższe oceny skuteczności - a przynajmniej od momentu, w którym opuścił abstrakcyjny świat akademii i trafił do rzeczywistego świata floty. Jedynym zarzutem, jaki mieli wobec niego przełożeni, i to regularnie, była „opieszałość". Nie chodziło naturalnie o brak politycznej lojalności, bo takie podejrzenie doprowadziłoby do szybkiego zakończenia kariery w Urzędzie Bezpieczeństwa. A karierę kończyło się w takiej sytuacji tylko w jeden sposób — pod murem. Natomiast wielu jego przełożonych uważało, że nie wykazuje w pracy dostatecznego zapału. Yuri zgadzał się z tym w zupełności. Wiedział, że w ogóle nie wykazuje zapału do roboty. Najtrafniej ujęła to kilka ładnych lat temu jego szefowa po pierwszym roku jego służby w sektorze La Martine. - Pieprzenie! Miło jest być najbardziej lubianym oficerem UB w sektorze, ale prawda, panie Milusiński, jest taka, że jesteś po prostu leniwy! Wyłgał się dzięki elokwencji i zgrabnie dobranym argumentom i ta skądinąd celna opinia nie została zapisana w jego aktach, ale zmianę przełożonej przyjął z ulgą. Sam nie wiedział, czy powodem było wrodzone lenistwo, czy też niechęć do reżimu, z którym wiązał początkowo tyle nadziei. Może połączenie obu tych czynników. Natomiast skutek był taki, że nigdy nie działał „na pełeny gwizdek", czyli nie robił tyle, ile mógł, a tylko tyle, ile musiał, by mieć spokój. Osiągnięcie tej granicy jakoś nigdy nie było warte dodatkowego wysiłku. Dlatego teraz sam był zaskoczony własną pracowitością i energią. Tygodnie mijały, a on harował po osiemnaście godzin na dobę, pozornie będąc tym samym miłym, nie spieszącym się i mającym zawsze dla wszystkich czas Yurim Radamacherem co dotąd. I nie marnował sił na zastanawianie się dlaczego, bo doskonale wiedział. Przypomniały mu się słowa pewnej znanej postaci literackiej: „Może mi pan wierzyć: perspektywa zawiśnięcia najbliższej nocy cudownie wpływa na zdolność koncentracji". Miał co prawda znacznie więcej czasu, natomiast nie wiedział, ile dokładnie, i stryczek akurat mu nie groził, za to koniec był równie pewny. Dlatego poświęcił się realizacji planu z energią, jakiej nie przejawiał od czasu, gdy jako nastolatek zaczął występować przeciwko rządom Legislatorów. W miarę upływu dni zaczął się powoli odprężać. Nie miał pojęcia, co przyniesie przyszłość, ale wiedział, że zrobił, co mógł, by być na nią przygotowanym. I to nie sam, a razem ze wszystkimi, na których mu zależało. I nikt niepowołany nie miał o tym pojęcia. - Zejdź ze mnie, Yuri! - jęknął towarzysz komandor porucznik Saunders. - Gottlieb to najlepszy technik napędu, jakiego mam. Węzły reagują praktycznie na jego gwizdnięcie! Yuri przyjrzał mu się smętnie i wyjaśnił z żalem: - Ale ma też największą bimbrownię na okręcie. I przestał być ostrożny. Saunders skrzywił się boleśnie. - Pogadam z nim. I nauczę ostrożności, możesz być pewien. Wiesz dobrze, że na tak dużym okręcie jedna bimbrownia musi istnieć, bo inaczej będziemy mieli bunt załogi. Zwłaszcza od tak dawna pozbawionej przepustek. Gottlieb przynajmniej nie doprawia niczym alkoholu i zna się na chemii, tylko nie pytaj mnie, gdzie się jej nauczył, bo nie wiem, w każdym razie etanol z metylakiem mu się nie myli. - W sumie to jego gorzała nawet nieźle smakuje - dodał Ned Pierce zajmujący drugi fotel w kabinie przydzielonej Radamacherowi na miejsce pracy. Yuri spojrzał na niego z zainteresowaniem, co widząc, sierżant dołożył starań, by wyglądać na wcielenie niewinności. Przy jego czarnej, poobijanej, zbójeckiej gębie był to wysiłek z góry skazany na fiasko. - Tak słyszałem - dodał. Yuri pokiwał głową. - Ludzie, potrzebuję czegoś, bo Cachat lada dzień wróci. Mam paru pod kluczem, ale to same stare sprawy. I dobrze. Prawie jedna trzecia odsiedziała już wyroki. A mówię wam, że nic nie nastraja tak dobrze inkwizytora jak widok świeżo złapanego grzesznika. - A, daj spokój: Cachat nie jest taki zły - mruknął Ned. Sądząc po wyrazie twarzy Saundersa, nie zgadzał się on całkowicie z oceną towarzysza sierżanta i Yuri wcale mu się nie dziwił. Saunders był obecny przy tym, jak Cachat osobiście wykonał wyrok na sześciu oficerach z załogi Hectora Van Dragena. Ned także to widział, ale Ned był weteranem Marines i walkę na mały dystans oglądał nie raz. Gdyby Saunders był oficerem Ludowej Marynarki, także miałby jakieś bojowe doświadczenie, byłby świadkiem śmierci i ciężkich ran zadawanych z bliska. Tak zobaczył je po raz pierwszy, a na dodatek krew i mózg obryzgały mu spodnie, więc efekt był tym większy. Cóż, tak się kończy służba na okrętach, których zadaniem jest pilnowanie jednostek floty, a nie pomaganie tejże flocie w walce... Towarzysz major Lafitte odchrząknął, przerywając przeciągające się milczenie. Wraz z towarzyszką major UB Dianą Citizen siedział na kanapie ustawionej obok fotela, który zajmował Yuri. Major Citizen dowodziła ubecką częścią stworzonej przez Cachata kombinowanej formacji dochodzeniowo-porządkowej. Ostatnim z członków nieformalnej grupy, którą Yuri zebrał do pomocy w zaprowadzeniu dyscypliny i osiągnięciu kilku innych celów, była towarzyszka sierżant UB Jaime Rolla. Podobnie jak Ned najstarsza stopniem podoficer w oddziale. O jej istnieniu wiedział pierwszy oficer i całkowicie ignorował ten fakt. Doskonale wyczuwał, skąd wieje polityczny wiatr, ale poza tym, był osobnikiem niekompetentnym i pozbawionym własnego zdania. Nową sytuację ocenił błyskawicznie i całkiem rozsądnie uznał, że jeśli spróbuje zachować się, jak przystało na zastępcę dowódcy okrętu, znajdzie się między młotem a kowadłem. Czyli między Gallanti a Radamacherem. Diana Citizen także odchrząknęła, ale w przeciwieństwie do Lafitte'a nie poprzestała na tym: - Mam dla ciebie kozła ofiarnego - oznajmiła i skrzywiła się z niesmakiem. - Choć określenie „kozioł" nie bardzo do niego pasuje. „Wieprz nieskrobany" za to wręcz idealnie. Problem polega na znalezieniu na niego haka, bo jest naprawdę cwany i doskonale obija sobie dupę blachą. Nazywa się Henri Alouette i... - Ten skurwiel! - warknął Ned. - Prawie mi się udało dorwać go w mesie, ale się ścierwo w ostatniej chwili przestraszył. Szkoda, bobym mu... - Towarzyszu sierżancie Pierce - Yuri powiedział to uprzejmym tonem, ale użycie pełnej oficjalnej formy na tychmiast uzmysłowiło podoficerowi, że coś jest poważnie nie w porządku. W tym gronie bowiem szybko ustalił się zwyczaj zwracania się do siebie po imieniu i dotyczyło to wszystkich niezależnie od stopnia. Zniknęła też zwykła wrogość między personelem Ludowej Marynarki a funkcjonariuszami Urzę du Bezpieczeństwa. Dzięki temu grupa znacznie szybciej i lepiej się zgrała i polubiła. Co było typowe dla zespołów tworzonych przez Radamachera. - Chciałbym tylko przypomnieć, że podkreślałem, i to wielokrotnie, jak ważne jest, by na tym okręcie zredukować do minimum wrogość między personelem floty a funkcjonariuszami UB - dodał Yuri. - A temu celowi na pewno nie przysłużyłoby się zajście, w którym towarzysz sierżant Marines obiłby mordę towarzyszowi funkcjonariuszowi UB i to na tyle poważnie, by wysłać go do izby chorych na dłużej. Jak widzisz, Ned, nie mam wątpliwości, jaki byłby wynik starcia. - Ja bym nie była tego aż taka pewna - oświadczyła niespodziewanie Rolla. - Nie wyniku, ma się rozumieć, tylko wydźwięku mordobicia. Alouette jest powszechnie znienawidzony przez załogę, Yuri, i mogę postawić trzy do jednego, że wszyscy obecni niezależnie od przynależności służbowej dopingowaliby Neda. - Wygrałabyś - Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dwóch waszych oferowało się popilnować mojej kurtki mundurowej, a trzeci zaraz się gnoja spytał o grupę krwi, żeby ułatwić medykom zadanie. Radamacher przyjrzał się Pierce'owi z nowym zainteresowaniem. Od tak dawna był w przyjaznych stosunkach z potężnie zbudowanym podoficerem, że zapomniał, jak groźny potrafi on być. Wypowiedź Roili uświadomiła mu to z całą wyrazistością - ten, kto naprawdę rozgniewałby Pierce'a, rzeczywiście potrzebowałby nie tylko transfuzji, ale i dobrego chirurga. - Mimo to wolałbym uniknąć podobnych sprawdzianów, jeśli nie macie nic przeciwko temu. - Yuri obrócił się wraz z fotelem do stołu i włączył komputer. — Jestem pewien, że przygwoździmy Alouette'a czymś skuteczniejszym niż wszczęcie bójki, jak próbował Ned. Nawet Cachat by nie uwierzył, że znalazł się samobójca, który sprowokował celowo jego! Obecni parsknęli śmiechem, a Yuri pochylił się nad klawiaturą i zabrał do roboty. Po jakichś trzech minutach skończył. - Starzeję się - ocenił samokrytycznie. - Jak mogłem przegapić coś takiego?! - Harując po osiemnaście godzin na dobę? - dokończył Lafitte złośliwie. - Co znalazłeś? Radamacher stuknął wyprostowanym palcem w ekran. - Jakim cudem obiekt naszego zainteresowania przeszedł coroczny test znajomości procedur pracy w próżni, jeśli od trzech lat nie włożył skafandra próżniowego i nie wyściubił nosa na zewnątrz? A ma specjalizację z obsługi sensorów grawitacyjnych. Kontrola anten i ich naprawa wchodzą w zakres tej specjalności, jak mu się więc to udało, moi drodzy? I odwrócił się do zebranych. Obaj obecni w pomieszczeniu Marines mieli pozbawione wyrazu twarze mówiące dobitnie, że to nie ich sprawa. Takie miny zwykle przybierają uprzejmi goście, gdy gospodarzowi wylatuje z szafy kolejny rodzinny szkielecik. Radamacher popatrzył na nich z uznaniem - to była wewnętrzna sprawa UB. I miny obecnych w kabinie funkcjonariuszy jednoznacznie o tym świadczyły. - Skurwysyn! - syknęła Rolla. - Stawiam każde pieniądze, że zastraszył współpracowników i podoficera dowodzącego jego sekcją. A prawdopodobnie też notującego wyniki sprawdzianów. - Pewnie masz rację - zgodziła się niechętnie Citizen. - Cholera, nie żal mi tych zbokoli, których Cachat rozwalił, ale całe to zamieszanie z przenosinami ludzi tam i z powrotem rozregulowało działanie żandarmerii pokładowej. Ciągle nie mogę się z tym uporać: już mi się wy daje, że wszystkie dziury pozatykałam i całość zaczyna grać, gdy wyskakuje coś takiego jak teraz. - Nikt nie ma do ciebie pretensji - zapewnił ją Yuri. - Takie kwiatki będą się jeszcze pojawiać, ale są odosobnione. Gdyby żandarmeria robiła wcześniej, co do niej na leży, dawno by go namierzyli i ukarali. Ponieważ nic nie robili, teraz są efekty. Natomiast oceniając rzecz obiektywnie, jest to dla nas wręcz idealny okaz. Cachat będzie zachwycony. To prawdziwy przestępca, a nie jakiś tam drobny bimbrownik czy szuler. A inkwizytorzy, jak wiecie, kochają prawdziwych grzeszników. - A, daj spokój - zaczął Ned. - Cachat nie... Przerwała mu salwa zbiorowego śmiechu. - No dobra - burknął. - Nie jest aż taki zły. Radamacher nie skomentował tego uporu. Był w tak dobrym humorze, że mógł się nawet zgodzić z opinią, że Cachat nie dorównuje Torąuemadzie. Jeszcze. Spojrzał na towarzyszkę major Citizen i spytał: - Zajmiesz się tym? Tylko pamiętaj, że chcę mieć solidne dowody i jednoznaczną sprawę. Żadnych poszlak i przypuszczeń. Przytaknęła ruchem głowy i dodała: - Nie powinno być z tym problemu, jeśli mamy rację. Wszyscy w jego sekcji będą wręcz szczęśliwi, zeznając przeciwko niemu, jeśli tylko będą mieli pewność, że zniknie na długo i nie będzie mógł się na nich zemścić. - O to niech ich głowa nie boli. Minimalna kara za zmuszanie siłą lub szantażem współtowarzyszy do ukrywania jego braków w wyszkoleniu wynosi pięć lat. Za grożenie podoficerowi dostanie następne dwa do trzech. A nie wiadomo, co jeszcze wyjdzie. I mówimy tu o odsiadce w więzieniu o zaostrzonym rygorze, nie w zwykłym areszcie okrętowym - wyjaśnił Yuri. - I to byłby szczęśliwszy dla niego finał. A ma pecha, bo rozprawa odbędzie się po powrocie towarzysza specjalnego śledczego. Cachat zaś ma prawo wymierzyć każdą karę, jaką uzna za stosowną. Po wtarzam: każdą. Kiedy mianował mnie swoim asystentem, zabrałem się do dokładnego przestudiowania przepisów dotyczących pozycji i możliwości specjalnego śledczego... i przyznaję, że włos mi się zjeżył na głowie. A Cachat już pokazał, co myśli o funkcjonariuszach Urzędu Bezpieczeństwa, którzy dla własnych korzyści czy przyjemności nadużyli pozycji, władzy czy munduru. W kabinie zapadła cisza. Wszyscy nagle sposępnieli. Nie trwało to jednak zbyt długo; po chwili rozległ się konspiracyjny szept Neda: - Jaime, mogę się zgłosić na ochotnika do ubeckiego plutonu egzekucyjnego? Tylko ten jeden raz! - To sprzeczne z regulaminem - odszepnęła Rollarów nie konspiracyjnie. - Ale powiem o tobie dobre słowo, może da się coś zrobić... Yuri westchnął. Od lat wiedział, że jest owcą w wilczej skórze, i zastanawiał się, kiedy któryś z wilków zorientuje się, że jego wycie do księżyca zdecydowanie przypomina beczenie... Dalsze rozmyślania przerwał mu nagły trzask otwieranych drzwi, przez które bez żadnego uprzedzenia czy pukania wpadła starszy technik łączności. Zrozumiał, że czekanie dobiegło końca. ROZDZIAŁ IX Starsza technik była blada jak uczciwy nieboszczyk i z trudem łapała powietrze, ale wyrzuciła z siebie jednym tchem: - Zespół wydzielony wyszedł z nadświetlnej. Dostaliśmy wiadomość od towarzyszki admirał, że powinni za pięć godzin wrócić na orbitę. Yuri był tolerancyjny, ale całkowite zignorowanie podstawowych zasad wojskowej uprzejmości przez nowo przybyłą nawet jemu zagrało na nerwach. Tym bardziej że powrót zespołu wydzielonego nie mógł stanowić wytłumaczenia jej zachowania, bo wszyscy się tego od paru dni spodziewali. - Nazwisko, stopień i przydział służbowy, towarzyszko funkcjonariuszko! - zażądał lodowato. Ani słowa, ani ton nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia, a przecież nie była nowicjuszką. Ani podlotkiem. Naszywki na rękawie świadczyły, że ma za sobą sześć lat standardowych służby w siłach Urzędu Bezpieczeństwa. A ton Radamachera powinien nawet nowicjuszowi po kursie rekruckim uświadomić, że znalazł się w po ważnych kłopotach. - Nie o to chodzi! Przyszła też wiadomość od śledczego! Rozkazał Gallanti zignorować informacje nadane przez frachtowiec... Yuri poczuł w żołądku coś lodowatego, tylko jeszcze nie w pełni wiedział dlaczego, bo nie był w stanie doszukać się sensu w jej bełkocie. - Jakiej wiadomości i od jakiego znowu frachtowca?! - ...i wyłączyć napęd i osłony burtowe! - dokończyła kobieta. Komandor Saunders poderwał się, dopadł ściany i dotknął jej opuszkami palców. Po czym zamarł z przekrzy wioną głową. - Ma rację! Napęd został wyłączony! - oświadczył po paru sekundach. - Co się dzieje, do cholery?! Teoretycznie funkcjonowanie napędu typu impeller nie powinno dać się odczuć wewnątrz kadłuba, gdyż nie powodował on powstawania ani wibracji, ani dźwięku. Kabina znajdowała się jednak w pobliżu dziobowej maszynowni i choć Yuri nadal niczego nie słyszał ani nie czuł, Saunders jako oficer maszynowy był bardziej wyczulony na drgania wywołane przez rozmaite generatory pomocnicze. Yuri nie zamierzał kwestionować jego słów. Tyle że nie wyjaśniało to ani tego, co usłyszał, ani też sytuacji, bo nie istniał żaden logiczny powód, dla które go okręt miałby opuścić orbitę. A tym bardziej uaktywnić osłony burtowe, co robiono jedynie, szykując się do walki. - Jezu! - jęknął, gdy to do niego dotarło, po czym dodał zdecydowanie, ale już spokojnie: - Uspokój się, kobieto, i zacznij mówić po kolei, bo bełkoczesz bez sensu! Może nietypowy zwrot, może ton, a może coś zupełnie innego spowodowało, że posłuchała. Przełknęła ślinę i niespodziewanie zameldowała się regulaminowo: - Starszy technik łączności klasy pierwszej Rita Enquien, towarzyszu asystencie śledczego. Przepraszam za swoje zachowanie, ale nie powinno mnie tu w ogóle być. Jak towarzyszka kapitan się zorientuje, że opuściłam mostek, jestem trupem... Yuri poczuł, jak ziemia usuwa mu się spod stóp, a na szyi zaciska szubieniczna pętla. - Spokojnie, zajmiemy się tym - powiedział, odruchowo używając profesjonalnego, czyli uspokajającego tonu. Zorientował się już, co zaszło. Coś doprowadziło starszą technik Enquien do kompletnej paniki i dezorientacji. Uznając, że musi działać, bo sprawa jest poważna, złamała zasady dyscypliny i przybiegła do jedynego człowieka na pokładzie, do którego miała zaufanie. Biorąc pod uwagę, że jej nie kojarzył, a miał naprawdę dobrą pamięć do twarzy, znaczyło to, że obdarzyła go zaufaniem na podstawie opinii innych członków załogi. A to z kolei znaczyło... Ucisk w gardle zniknął, a ziemia wróciła na swoje miejsce. Właśnie wydarzyło się to, czego się obawiał i czemu chcąc zapobiec, harował od tygodni. Zaplanował wszystko i przygotował tak, by w takim właśnie momencie przejąć dowodzenie nad okrętem. Należało sfinalizować to, co zaczął. - W porządku, Enquien. Zacznijmy od początku. Jaki frachtowiec nadał jaką wiadomość? Zapytana otworzyła usta i zamarła na moment. - Ale idiotka ze mnie! - wykrztusiła i dodała szybko: - Pół godziny przed nadejściem wiadomości od towarzyszki admirał odebraliśmy transmisję z frachtowca przybyłego z Haven. Tam była rewolucja albo zamach, albo co... W każdym razie władzę przejął towarzysz admirał Theisman i... Przełknęła ślinę, a Yuri nagle zrozumiał, co usłyszy. I targnęły nim mieszane uczucia: radość i strach. Jak kolwiek by było, w starym powiedzeniu, że mniej straszny jest znany diabeł, kryło się sporo prawdy. - I towarzysz przewodniczący Saint-Just nie żyje - dokończyła Enquien. - Nikt chyba nie wie, kto go zabił, bo jak - to wiedzą wszyscy. Z frachtowca przesłali nagranie, które puszczały wszystkie stacje w stolicy. Sama widziałam: to był Oscar Saint-Just. Zastrzelony z pulsera. Prosto w czoło... On nie żyje, sir! W jej głosie odbijał się dokładnie ten sam konflikt emocji. Yuri rozejrzał się po obecnych i na ich twarzach dostrzegł to samo. Radość i ulgę z powodu śmierci bezwzględnego masowego mordercy. I strach przed tym, co dalej. Cisza w kabinie trwała może z pięć sekund. Potem Yuri klepnął się w kolana, aż klasnęło, i wstał. - No to wszystko po staremu - oznajmił cicho i zdecydowanie. - Zrobimy, co będziemy mogli, tym, co mamy do dyspozycji. Enquien, jak podejrzewam, towarzyszka kapitan dostała szału? Enąuien potwierdziła gwałtownym skinieniem głowy. - Dlatego wymknęłam się, gdy nie patrzyła, i przybiegłam tutaj. Boję się, sir. Myślę... Yuri westchnął i potrząsnął głową. - Obawiam się, że ona nigdy nie była zupełnie normalna. Postąpiłaś właściwie, Enquien. Resztą ja się zajmę. Widać było, że zapewnienie to znacznie ją uspokoiło. Yuri zaś popatrzył na pozostałych i spytał: - Pomożecie mi? Nikt się nie zawahał - pięć głów prawie idealnie zgranym ruchem wykonało potwierdzający gest. - Doskonale. Tow... cholerę w bok! Saint-Just nie żyje i to cholerstwo głupawe zdechło wraz z nim. Komandorze Saunders, chcę, by wrócił pan do maszynowni i przejął kontrolę nad napędem. W razie oporu proszę użyć wszelkich niezbędnych metod, by to osiągnąć. Majorze Lafitte i major Citizen: proszę udać się z komandorem i pomóc mu. Zgarnijcie po drodze wszystkich Marines i godnych zaufania funkcjonariuszy UB. Gallanti nie może zachować kontroli nad napędem. Rozumiecie? - Rozumiem, towa... sir - odparli oboje chórem, popełniając ten sam błąd. Obecni skwitowali to salwą śmiechu. Citizen uśmiechnęła się do Lafitte'a i zaproponowała: - Masz dłuższe starszeństwo, Khedi, i znacznie więcej doświadczenia w abordażach, więc ty rozkazujesz, ja wykonuję. Lafitte kiwnął głową i cała trójka wyszła z kabiny. Yuri spojrzał na oboje podoficerów. Żaden z nich nie był uzbrojony, jako że na pokładach wszystkich okrętów poza więziennymi jedynie oficerowie w normalnych warunkach mieli prawo do noszenia broni. On sam miał w kaburze przy pasie pulser, co było bardziej wynikiem nawyku niż przezorności, ale był świadom, że jeden pistolet pulsacyjny może nie wystarczyć, biorąc pod uwagę małpi rozum Gallanti. Był na to zresztą przygotowany. - Pozwólcie - zaprosił oboje, podchodząc do szafki przymocowanej do ściany i zaopatrzonej w zamek cyfrowy. Wybrał stosowną kombinację, otworzył drzwi i powiedział zwięźle: - Częstujcie się. Ned gwizdnął z uznaniem: - Proszę, proszę... dostałeś na to pozwolenie? Yuri wzruszył ramionami. - Nie potrzebuję, bo nikt o tym nie wie. Pojęcia nie masz, jak ogólnikowe są zasady dotyczące tego, co mogą robić lub posiadać specjalni śledczy. A więc i ich asystenci. Ponieważ prawdę mówiąc, średnio się na tym znam, wybierzcie, co uważacie. I odsunął się od szafki. Pierce natychmiast złapał za przenośny model wielolufowego działka, czyli najcięższą przenośną broń piechoty. Do działka dołączony był zasobnik z tysiącem pocisków. Z kodu na wieczku wynikało, że amunicja jest mieszana: flechette, pociski przeciwpancerne i eksplodujące. Oczy sierżanta dosłownie rozbłysły. - Czyś ty zgłupiał! - zaprotestowała Rolla. - Nie dość, że zmasakrujesz całą obsadę mostka, to rozwalisz połowę sprzętu! Wiesz, jak awaryjnie sterować superdreadnoughtem?! Bo ja nie mam pojęcia. - O! - stwierdził nieco zawstydzony Marinę i z żalem odstawił działko. - Masz rację... Szkoda, lubię tę zabawkę. - Jak masz ochotę na selektywną masakrę, bierz strzelbę! - poradziła mu Rolla, chwytając pulser wraz z pasem i kaburą. - Przynajmniej sprzętu nie poniszczysz. Chyba że zapomniałeś, jak trafić w coś mniejszego od stodoły? - Nie ucz ojca dzieci robić. - Pierce także zapiął na biodrach pas z pulserem, po czym wziął strzelbę systemu flechette i przeładował, wprowadzając nabój do komory. A potem oboje z Rollą spojrzeli na siebie. I zapadła cisza. Yuri odchrząknął i powiedział: - Sierżancie Pierce, jak sądzę, ma pan dłuższe starszeństwo i więcej doświadczenia bojowego, a jak stwierdziła Diana, są to najważniejsze czynniki, niemniej... Ku jego uldze Ned wzruszył ramionami. - Jasne, nie jestem idiotą. Jaime dowodzi, ja się będę jej słuchał, nie ma problemu. - Doskonale, bo mam szczerą nadzieję, że będziemy musieli tylko zaprowadzić porządek na mostku, a nie go zdobywać, a w akcjach porządkowych sierżant Rolla ma na pewno większe doświadczenie, bo... Pierce uśmiechnął się szeroko i dokończył: - Bo ja rozwalam, a nie aresztuję. Fakt. Bez obawy, już powiedziałem, że będę słuchał jej rozkazów. Yuri obawiał się jedynie tego, że napotkają opór w drodze na mostek, ale okazało się, że są to obawy bezpodstawne. Natknęli się tylko na dwie grupki szepczących członków załogi - najwidoczniej plotki krążyły sprzeczne i niedokładne, toteż zwiększały ogłupienie i niepewność. W tym wypadku wielkość okrętu działała na ich korzyść, gdyż brak jednolitej wersji skutecznie przeciwdziałał pa nice czy jakimkolwiek zorganizowanym wystąpieniom. Na mniejszej jednostce załoga zdołałaby zapewne dojść prawdy, co w istniejących okolicznościach mogło mieć nieprze widywalne skutki. Yuri był zaskoczony całkowitym brakiem wart w kluczowych miejscach, jak choćby wyjścia z wind. Dopiero przed samymi drzwiami prowadzącymi na mostek zobaczył dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy UB. Ale wtedy już domyślił się wszystkiego, toteż podszedł do nich pewnym krokiem. Należeli do dyżurnej ochrony mostka, nie do któregoś z oddziałów interwencyjnych, i wyglądali ni czym para myszy mających świadomość, że nadeszła pora kociej przekąski. Powód takiego stanu rzeczy wydawał się oczywisty - Gallanti była egoistycznym, zapalczywym i chamskim prymitywem. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może się wydarzyć coś, czego nie wzięła pod uwagę - przecież to był jej okręt, ona była tu pierwsza po Bogu. W sumie był zaskoczony, że przez zamknięte drzwi nie słyszy jej wrzasków. Znający z autopsji skutki jej napadów szału wartownicy bali się jej, a nie zbliżającej się walki, bo ta stanowiła nieznane niebezpieczeństwo. A do czego jest zdolna Gallanti, wiedzieli aż za dobrze. - Odsuńcie się! - polecił pewnym siebie, ale spokojnym głosem, podchodząc. Nie dość, że żaden się nie sprzeciwił, to obaj okazali wyraźną ulgę na jego widok. Nie odwracając się, Yuri wskazał palcem przez ramię: - Od tej chwili znajdujecie się pod rozkazami towarzyszki sierżant Roili. Zrozumiano? - Tak jest, towarzyszu asystencie śledczy - odparli zgodnym chórem. A potem wytrzeszczyli oczy, widząc wyłaniającą się zza pleców Neda Enquien. Yuri otworzył drzwi i przechodząc, usłyszał szept jednego z nich: - Jezu, Rita, powiedziałaś, że zaraz wrócisz! Towarzysz kapitan obedrze nas ze skóry, jak się zorientuje, że... - Pies ją trącał! - odsyknęła Enquien. - Przyprowadziłam komisarza i teraz Gallanti może nam skoczyć. Zobaczycie! Yuri omal się nie potknął, słysząc, jak go nazwano - nie „towarzyszem asystentem śledczym", nie „towarzyszem komisarzem", tylko zwyczajnie i normalnie „komisarzem". I w tym momencie zrozumiał, że ma wszystko co niezbędne, by mu się udało. I pierwszy raz pojął niewiarygodną pewność siebie cechującą takich fanatyków jak Victor Cachat. Przez dziesięć lat miał tytuł komisarza, ale nie do końca zdawał sobie sprawę, co to znaczy. Natomiast instynktownie zachowywał się tak, jak nie powinien zachowywać się ludowy komisarz. Nie miał pojęcia, co przyniesie przyszłość, ale był przeświadczony, że określenie „ludowy komisarz" przejdzie do historii z takim samym ponurym wydźwiękiem jak „inkwizytor". I zupełnie słusznie, bo idea stanowiska stworzonego, by chronić Republikę przed ewentualną zdradą jej własnych sił zbrojnych, została tak wykoślawiona, że stało się ono zagrożeniem nie tylko dla sił zbrojnych, ale i dla całego państwa. Ale historia zanotowała także przypadki, kiedy inkwizytorzy zachowywali się inaczej - tak jak powinni. Czytał kiedyś o jednym wysłanym do kraju Basków na Ziemi przez hiszpańską inkwizycję, gdy ta była u szczytu potęgi. Człowiek ów miał zbadać przyczynę nagłego wzrostu oskarżeń o czary. Zaczął od tego, że wstrzymał całopalenia kobiet już uznanych za czarownice. Potem przeprowadził uczciwe śledztwo i wydał wyroki, opierając się na dowodach, nie na anonimowych donosach. I zwolnił wszystkie oskarżone albo i skazane. Yuri czytał o tym dawno temu, ale od paru lat historia ta stanowiła dla niego pociechę. Nie wierzył w życie pozagrobowe, ale był pewien, że jeśli takowe istnieje, to w tym momencie w piekle jakiś dobroduszny tłusty diabełek jest opieprzany równo i dokładnie przez szefa za to, że się obija. Nadszedł czas, by komisarz ludowy uczynił to, do czego został powołany, i ochronił mieszkańców Republiki przed oficerem, który zwariował. Pewnym krokiem Yuri Radamacher wkroczył na mostek, mając za plecami obu podoficerów. I zobaczył następującą scenę. Towarzyszka kapitan Gallanti czerwona jak burak ze złości stała na środku, wpatrując się wściekłym wzrokiem w podzielony na dwie części główny ekran wizualny. Jedna ukazywała okręt flagowy admirał Chin, druga mostek Josepha Tildena. Na pierwszej widać było Genevieve, komodora Ogilve'a i komisarza Wilkinsona, nieco zaś przed nimi stał Victor Cachat. Na drugiej ujrzał Sharon Justice i kapitana Veseya. Sharon wydawała się zdrowa i nawet w nienajgorszym humorze. Choć pozornie wyglądała spokojnie, zbyt dobrzeją znał, by nie zauważyć, że jest czymś podniecona, i to prawie radośnie... Vesey zaś wyglądał na zdeterminowanego, przestraszonego i przygnębionego. Ich widok nie pozostawiał wątpliwości, że niezależnie od tego, co się wydarzyło na superdreadnoughcie, teraz rządzi nim Sharon, nie zaś jego nominalny dowódca. Uspokojony Yuri oderwał wzrok od ekranu i rozejrzał się po sali, oceniając sytuację. Wszyscy operatorzy i oficerowie, którzy tylko mogli, pilnie pochylali się nad swoimi konsolami tak nisko, jak tylko się dało. Zupełnie jak służba, gdy pani hrabina ma atak cholery, próbująca stać się niewidzialna, by nie oberwać rykoszetem. Część oficerów nie mogła skorzystać z tej możliwości, jako że sama natura ich obowiązków wymagała, by byli na każde wezwanie dowódcy. Pierwszy oficer stał niedaleko Gallanti, wpatrując się w nią dawno wypracowanym pustym i nieco nieobecnym wzrokiem. Nazywał się Kit Carson i jego szczęście polegało na tym, że Yuri był jednym z naprawdę nielicznych ludzi w okolicy mającym dość wiedzy historycznej, by wiedzieć, jak bardzo ono nie pasuje do charakteru noszącego je. Carsonem mógł się nie przejmować, natomiast zupełnie inaczej rzecz się miała w wypadku oficera taktycznego Edouarda Ballona. Raz dlatego, że kontrolował broń pokładową, a dwa, że Yuri wiedział, że jeśli ktoś poza Gallanti może mu sprawić kłopoty, to właśnie towarzysz komandor Ballon. Nie można go było określić mianem fanatyka w do słownym tego słowa znaczeniu. No a w żadnym razie nie dało się go porównać do Cachata. Ballon był typem zgorzkniałego ponuraka, wrednego i złośliwego, który rozkoszował się władzą uzyskaną dzięki przynależności do organizacji. I zawsze pozostawał tej organizacji wierny. W jego wypadku był to Urząd Bezpieczeństwa. Nie był sadystą, należał jednak do tego gatunku ludzi, którzy pierwsi rzucali na innych oskarżenia i czerpali ponurą satysfakcję z kar, jakie tamtych spotykały w wyniku tych oskarżeń. Ballon nie zauważył jego przybycia na mostek, tak po chłonięty był ekranem wizualnym. Podobnie jak Gallanti. Yuri skorzystał z okazji i porozumiał się wzrokiem z obu sierżantami, wskazując dyskretnie na Ballona. Rolla kiwnęła głową, Ned uśmiechnął się lekko, zmieniając położenie strzelby. Nadszedł czas działania. Yuri skupił uwagę na Gallanti i zorientował się, że podstawowym problemem, z jakim musi sobie poradzić, jest coś, czego nigdy nie brał pod uwagę. Musiał mianowicie doprowadzić do tego, żeby kretynka w ogóle go usłyszała. Bo wywoływała takie zamieszanie, że nie zwróciłaby uwagi na odgłos małego wybuchu. - ...i pieprzysz, Cachat! Gówno mnie obchodzą twoje zasrane tytuły, to ja jestem kapitanem tego okrętu i ja tu rozkazuję! A jeśli ci się, kurwa, wydaje, że wyłączę napęd, kiedy wszędzie wokół czai się zdrada, to zidiociałeś do reszty! I coś ci jeszcze powiem, gówniarzu na posyłki: twojego drogiego patrona już nie ma, więc możesz liczyć tylko na siebie. Spróbuj do mnie strzelić, a pokażę ci, jaką siłę ognia ma superdreadnought! Tylko spróbuj, kutasie! Yuri zauważył, że Vesey skrzywił się, słysząc to. - Jillian, uspokój się! - Vesey spróbował interweniować. - Dopóki nie dowiemy się, co się naprawdę wydarzyło na Haven... - Spierdalaj, ciulu jeden! Ta dziwka Justice zdążyła cię wykastrować? Mnie się nie da! Nikogo się nie boję, ciebie też! Ta twoja kupa złomu może być w teorii supedreadnoughtem, ale tylko w teorii. O dowodzeniu nie wspomnę. Nie mieszaj się do tego albo cię rozwalę razem z tą blaszanką, zanim się zabiorę do zbieraniny Chin. Zobaczysz, jak ładnie pali się dreadnought, zanim zdechniesz. Masz na to moje słowo! Radamacher wiele słyszał o jej napadach furii, ale pierwszy raz miał okazję oglądać takowy na żywo. Nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem ktoś taki został dowódcą okrętu liniowego. Nawet w Urzędzie Bezpieczeństwa winni pracować ludzie na tyle myślący, by zdać sobie sprawę, że Jillian się do tego nie nadaje. Przy pewnej dozie dobrej woli jej zachowanie można by uznać za histerię pięciolatki, której w piaskownicy zabrano łopatkę. Tyle że nawet najbardziej rozpaskudzony pięcioletni gówniarz nie dysponował niszczącą potęgą ognia okrętu liniowego. A Gallanti dowodziła takowym. I dlatego sytuacja nie była śmieszna i niesmaczna, ale śmiertelnie poważna. Gallanti umilkła zmuszona zrobić przerwę na złapanie oddechu i Yuri zaczął mówić, ale zagłuszył go wzmocniony głos Cachata dobiegający z głośników ekranu wizualnego. Jak zwykle był to głos zimny i opanowany. - Co panu zajęło tyle czasu, panie asystencie śledczy? Już się zacząłem zastanawiać, czy znów się pan nie ociąga. W tym momencie dopiero Yuri zdał sobie sprawę, że podszedł na tyle blisko Jillian, że znalazł się w polu widzenia kamery. Dzięki temu obecni na pozostałych okrętach zauważyli go szybciej niż Gallanti. I zdał sobie też sprawę, że ma serdecznie dość tego aroganckiego głosu. - Bierz na przyszłość pod uwagę prawa fizyki, Cachat - zaproponował, z dziwną przyjemnością ignorując wszelkie tytuły i stopnie. - Dopiero co się o tym dowiedziałem; to duży okręt i trochę czasu musi minąć, nim człowiek przemieści się z jednego jego końca na drugi. Cachat nawet nie mrugnął okiem w obliczu tego braku szacunku i „tykania". Zdawał się tego w ogóle nie zauważyć, co jeszcze bardziej zirytowało Radamachera. - A poza tym jeśli ci to nie robi różnicy - dodał, dając rozmówcy do zrozumienia, że ma gdzieś jego opinię - wolę tytuł komisarza. Tu już naprawdę nie ma kogo ani czego śledzić. Cachat przez moment przyglądał mu się, po czym ku jego zaskoczeniu skinął głową. Wyglądało to wręcz na ceremonialny ukłon. A gdy wyprostował się, Yuri gotów był przysiąc, że jego zawsze twarde czarne oczy zmieniły barwę na ciepły, głęboki brąz. - Tak - przyznał Cachat. - Masz do tego prawo. W takim razie zrób, co do ciebie należy, komisarzu Radamacher. Gallanti słuchająca dotąd w osłupieniu tej pogawędki ocknęła się z szoku: - Co ty tu, do cholery, robisz? Nie pozwoliłam ci włazić na mostek i... Yuri miał dość. I udowodnił, że w razie potrzeby też ma donośny głos: - Jest pani aresztowana, kapitan Gallanti! - jego słowa prawie odbiły się echem od ścian. - Pozbawiam panią dowodzenia i zdejmuję ze stanowiska! Nie nadaje się pani ani na dowódcę okrętu, ani na oficera! Tak siła głosu, jak i treść wypowiedzi odebrały jej mowę w połowie słowa. Korzystając z jej nagłej niemoty, Yuri spróbował ostatni raz. Uśmiechnął się ze zrozumieniem i dodał prawie normalnym głosem: - Proszę, Jillian. To się nie musi tak skończyć. Ustąp, a daję ci słowo, że... Mógł sobie darować, gdyż był to próżny wysiłek. Gallanti złapała za kolbę pulsera i w tym momencie przypomniał sobie, że on, ciężki kretyn, nawet kabury nie odpiął... - Pierdolony zdrajca! - zawyła, wyciągając broń. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że miała za miar go zastrzelić! Próbując gorączkowo rozpiąć kaburę, kątem oka zo baczył, jak Ballon wstaje, także sięgając po broń. Nagle coś z wizgiem przeleciało mu koło ucha, a za plecami usłyszał basowe poszczekiwanie strzelby. Na czołach Gallanti i Ballona wykwitły czerwone kwiaty, a tyły ich czaszek eksplodowały fontannami krwi, mózgu i od łamków kostnych. Rolla była naprawdę szybka i celna. Nim ciało Gallanti zdążyło zacząć padać, dwa ładunki wirujących tarczek rozcięły je w połowie w kolejnej fontannie krwi i tkanek i obie połówki uderzyły o pokład, gdy dokładnie to samo stało się z ciałem Ballona. Nikt inny nie odniósł obrażeń, choć znajdujący się najbliżej obojga zabitych zostali zbryzgani krwią i szczątkami, podobnie jak stanowisko oficera taktycznego. Ned spisał się do skonale. Ktoś zaczął wymiotować, ale odgłosy zagłuszyło pełne pretensji pytanie Roili: - Ned, czy wy, Marines, nie potraficie niczego robić czysto i delikatnie? Jak idziesz na ryby, to ze skrzynką granatów?! - Spodobało ci się? - Pierce radośnie wyszczerzył zę by. - Jeśli chcesz wstąpić do Korpusu, to mogę powiedzieć o tobie dobre słowo... Może nawet poślą cię na kurs podoficerski... Rolla już miała wygłosić którąś ze zwykłych uwag o umysłowych mankamentach członków Ludowego Korpusu Marines, ale niespodziewanie zamknęła usta. A po chwili milczenia dodała cicho: - Pewnie tak zrobię, Ned. Mam dziwną pewność, że Urząd Bezpieczeństwa czeka bardzo poważna redukcja etatów. Po czym spokojnie wsunęła pulser do kabury i podeszła do Radamachera. Nie spojrzała jednak na niego, ale na ekran wizualny, a konkretnie na Victora Cachata. - Niech mi pan powie, sir, albo jak tam mam teraz pana tytułować: kto obecnie rządzi tym całym bajzlem? - spytała. - I co my wszyscy mamy teraz robić? Pierwsze pytanie było dobre. Drugie było wręcz genialne. ROZDZIAŁ X Cachat nie zawahał się nawet przez moment, wprawiając tym Radamachera w osłupienie. Wyglądało na to, że nawet w tych okolicznościach nie ma wątpliwości w żadnej sprawie. - Sądzę, że sytuacja jest wyjątkowo klarowna, pani sierżant...? - Rolla, sir. - Pani sierżant Rolla. Jeśli chodzi o stopnie i całą resztę, uważam, że najwyższy czas przestać sobie „towarzyszyć" i używać innych bezsensów językowych. Mamy sprawdzone od wieków wzory i należy do nich wrócić - na ustach Cachata pojawił się przelotny uśmiech. - Mam stopień kapitana, a zwrot „sir" jest idealny. Co się zaś tyczy innych kwestii... Powoli rozejrzał się po stojących w zasięgu kamer na mostkach obu superdreadnoughtów, a potem przeniósł wzrok na towarzyszących mu oficerów floty. Zatrzymał wzrok na admirał Chin. A potem ponownie spojrzał prosto w kamerę. - Nie wiemy, co naprawdę się wydarzyło lub dzieje się na Haven. Wieści przywiezione przez ten frachtowiec są za bardzo niespójne i ogólnikowe. Jedyne co wydaje się pewne, to że Saint-Just nie żyje, a stolicą włada admirał Theisman. Nie mamy pojęcia, ani jaki rząd obejmie władzę, ani na jakich zasadach będzie ona oparta, ani nawet czy będzie to rząd, a nie dyktatura. Genevieve zacisnęła usta i niespodziewanie oznajmiła: - Ja tam jestem za Theismanem. I wykonam jego rozkazy. Yuri zaklął w duchu, widząc reakcję na jej słowa obecnych wokół siebie oficerów UB. Nie pierwszy raz żałował, że Chin nie nauczyła się choćby podstaw dyplomacji. - Doprawdy? - zdziwił się Cachat. - Przecież absolutnie nic nie wiadomo choćby o tym, jakiego typu władzy admirał Theisman jest zwolennikiem. Ani kogo widzi w rządzie. Może zresztą sam zostanie dyktatorem? Jest pani pewna, że to najlepsze rozwiązanie? - Na pewno lepsze od terroru Saint-Justa! Cachat wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie tak - przyznał. - Ale Saint-Just jest martwy. A nam nie wolno zapominać o swoich obowiązkach względem Republiki i jej mieszkańców. To one są najważniejsze, nie interesy jakiejś kliki czy organizacji. - Pięknie powiedziane, ubeku! Yuri zaklął na głos, żałując, że nie ma Chin w zasięgu ręki. Dopiero co uniknęli masakry wywołanej brakiem opanowania jednej kobiety, gdy druga poszła w jej ślady, choć na nieco mniejszą skalę. Genevieve zachowywała się, jak by zapomniała, że w systemie są dwa superdreadnoughty obsadzone właśnie przez ubeków. Fakt, oba chwilowo znajdowały się pod kontrolą rozsądnych ludzi, ale Yuri do skonale zdawał sobie sprawę, że była to prowizorka oparta na dobrej woli załóg. Jeśli najwyższy rangą w sektorze oficer Ludowej Marynarki będzie zachowywała się tak, jakby flota i Marines miały zamiar wyrównać rachunki z UB i zacząć własną czystkę, to błyskawicznie doprowadzi do wojny domowej! Dalsze rozmyślania przerwał mu chłodny i opanowany głos Cachata: - Tak, jestem ubekiem. I co z tego? Jakie ma pani do mnie żale i o co, admirał Chin? O co ma pani do mnie pretensje? Albo do komisarza Radamachera czy komisarz Justice? To pytanie sprawiło, że jej zacietrzewienie trochę opadło. - No... kazał pan pobić moich ludzi! Cachat uniósł brwi w uprzejmym zdziwieniu: - Pani ludzi? - powtórzył. - Nie przypominam sobie ani jednego przypadku ukarania przez siebie w jakikolwiek sposób członka personelu Ludowej Marynarki czy żołnierzy Ludowego Korpusu Marines. Cóż, można by twierdzić, że ukarałem trzech sierżantów Marines, każąc im poobijać sobie ręce o ciała przesłuchiwanych, by sprawdzić wiarygodność ich zeznań, ale to byłoby chyba nieco naciągane twierdzenie, nieprawdaż? Na wszelki wypadek przypomnę, że wszyscy pobici, w tym także Radamacher i Justice, byli i są funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, więc są moimi ludźmi. W tym momencie Sharon Justice uśmiechnęła się promiennie i zaproponowała: - Sierżancie Pierce, jeśli wybaczy mi pan swoje biedne poobijane rączki, to ja wybaczę panu moją poobijaną fizjonomię i resztę. Co pan na to? Ned uśmiechnął się szeroko: - Umowa stoi, ma'am. Sharon odwróciła głowę, spoglądając na tę częśćekra nu, na której widziała Chin, i oznajmiła stanowczo: - Uspokój się, Genevieve. Przez sześć lat przeżyłaś i zdołałaś odbudować swoją karierę, ufając niektórym ubekom. Dlaczego próbujesz to teraz spieprzyć? Zdołaliśmy uchronić La Martine przed najgorszym, co działo się w Republice, ponieważ współpracowaliśmy. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy teraz przestać. Widać było, że Chin odzyskuje panowanie nadsobą i zwykłą bystrość umysłu. Niestety działo się to trochę za wolno. - No dobrze - zgodziła się Chin. - Ale dotyczy to tylko was. Ubeków floty. Cachat wysłuchał tego z jak zwykle nieporuszoną twarzą. Za to Vesey dowodzący Josephem Tildenem wyraźnie się zaniepokoił. - Jak sądzę, komisarz Justice nie ma zastrzeżeń czy pretensji do kapitana Veseya - powiedział spokojnie Cachat. - Przynajmniej nic na to nie wskazywało w żadnym z raportów, jakie od niej otrzymałem w czasie trwania tego patrolu. Mam rację, pani komisarz? Biorąc pod uwagę sekundowe wahanie Sharon, Yuri był pewien, że wysyłała Cachatowi autocenzurowane raporty. Tym bardziej że bezproblemowa współpraca z oficerem, któremu „ukradła" okręt wraz z załogą, była niemożliwa. Niemniej jednak po tej sekundowej zwłoce Sharon oświadczyła radośnie: - Jasne. Nie mam żadnych pretensji do kapitana Veseya. Ty zresztą też nie, Genevieve. Sama mi mówiłaś, że jesteś zadowolona z niego. Zwłaszcza ze współpracy przy załatwieniu tego krążownika liniowego Królewskiej Marynarki w systemie Daggan. Yuri spojrzał na Chin i musiał stłumić odruchowy uśmiech na widok jej miny. Nawet gdyby nie znał jej tak dobrze, wiedziałby, że pochwały musiały być niechętne. Mimo to, choć po znacznie dłuższej chwili, także przyznała: - W porządku. Nie mam nic do nikogo na pokładzie Josepha Tildena. A ponieważ wygląda na to, że Yuri opanował sytuację na Hectorze Van Dragenie... dzięki za wyłączenie napędu i generatorów osłon, Yuri. W każdym razie jestem znacznie spokojniejsza... Jej podziękowania zaskoczyły Radamachera, jako że nie przypominał sobie, by polecił coś podobnego... W tym momencie spojrzał na twarz Kita Carsona i omal nie parsknął śmiechem. Pierwszy oficer bowiem naprawdę starał się wyglądać na wioskowego przygłupa, co mogło oznaczać tylko jedno. Zdając sobie sprawę ze zmiany stosunku sił, musiał polecić wykonanie rozkazów Cachata, gdy Yuri zajęty był czymś innym, a teraz ze wszystkich sił usiłował udawać, że nie miał z tym nic wspólnego. Tym razem Radamacher był naprawdę wdzięczny, że Carson ma przesadnie rozwinięty instynkt samozacho wawczy. - ...sądzę, że sytuację militarną można uznać za patową. Równowaga zostanie zachowana tak długo, jak długo wszyscy zgodzą się, by tak właśnie było, i nie opuszczą orbity parkingowej - dodała Chin. - Zakładając, że informacja o rozejmie z Sojuszem przywieziona przez frachtowiec także jest prawdziwa, przez jakiś czas przynajmniej rajdy ze strony RMN nam nie grożą, więc nie musimy patrolować sektora. Tym bardziej że po tym, co osiągnęliśmy w czasie tego patrolu w systemach Laramie i New Calcutta, żaden pirat nie pokaże się w najbliższym czasie w okolicy. Ledwie umilkła, głos zabrał Radamacher. - Zgadzam się całkowicie z tym, co powiedziała Genevieve. Spójrzmy prawdzie w oczy: praktycznie wszystkie okręty mają w jakimś stopniu mieszane załogi i tak długo, jak zachowamy spokój, nikt nie powinien mścić się na nikim. Poza tym czy naprawdę mamy do siebie aż takie pretensje? Nie sądzę, by ktoś ze służących w sektorze La Martine poważnie ucierpiał w wyniku działania Urzędu Bezpieczeństwa, a zwłaszcza obecnych tu jego przedstawicieli. Nie ma więc powodów, dla których nie mielibyśmy nadal współpracować i utrzymywać tego, co w tym sektorze osiągnęliśmy, czyli spokoju i produkcyjności. Wystarczy tylko trochę cierpliwości, dopóki nie dowiemy się dokładnie, co się dzieje w stolicy. Na wszystkich twarzach widocznych na ekranie widać było wyraźne odprężenie. Yuri odetchnął z ulgą. I w tym momencie rozległ się głos Cachata: - Zapomniał pan o jednej sprawie, komisarzu Radamacher. - O czym? - O mnie, naturalnie. A raczej o tym, co reprezentuję. Zostałem tu przysłany jako osobisty przedstawiciel Oscara Saint-Justa, wówczas przywódcy Ludowej Republiki. I nie bawiąc się w formalności, możemy spokojnie powiedzieć, że przez pewien czas rządziłem po dyktatorsku tym sektorem. Yuri przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. - Fakt, to trafne określenie - przyznał. – Zwłaszcza te dyktatorskie metody. Po Cachacie jego sarkazm spłynął jak woda po kaczce. A z uwagi na umiejscowienie głównych ekranów wizualnych używanych do łączności jego zasępiona twarz zdawała się górować nad wszystkim. Yuri nie był co prawda pewien wrażenia na obsadzie mostka drugiego superdreadnoughta, ale podejrzewał, że było takie samo jak na jego własnym. A obecni na mostku pancernika nadal mieli do czynienia z żywym Cachatem, więc wrażenie mu siało być większe. Cachat miał już taki wpływ na ludzi: przytłaczał i budził lęk. - Można się dowiedzieć o co ci tak naprawdę chodzi, Cachat? - spytał. Ku jego zaskoczeniu odpowiedzi udzieliła mu Sharon: - Yuri, przestań udawać durnia! Kapitan Cachat był dla ciebie uprzejmy, więc nie ma powodu, żebyś traktował go po chamsku. Yuri na moment stracił mowę. Ale tylko na moment: - Nie ma powodu? Swołocz kazał cię pobić! - Na litość boską, przestań zachowywać się jak uczniak! Zacznij myśleć - po czym odwróciła głowę i spytała: - Chce pan to zrobić, kapitanie? Bo nikt tego od pana nie wymaga. - Oczywiście, że chcę. W tych warunkach to po prostu mój obowiązek. - Cachat wzruszył ramionami. - Zdaję sobie sprawę, że większość z was, albo i wszyscy uważacie mnie za fanatyka. Ani tego nie odrzucam, ani nie akceptuję. Prawdę mówiąc, jest mi to obojętne. Wstępując do Urzędu Bezpieczeństwa, złożyłem przysięgę, że poświęcę życie służbie dla Republiki. Złożyłem ją szczerze i nadal chcę jej dotrzymać. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla dobra ludzi, którym przysięgałem. Ludzi, powtarzam, bo o Saint-Juście czy jakimkolwiek osobniku w przysiędze UB nie ma mowy. Oscar Saint-Just jest martwy, ale Republika istnieje nadal. Ci, którym przysięgałem, także, więc przysięga nadal mnie obowiązuje. A uważam, że w tych warunkach jest jasne, do czego jestem zobowiązany. Jest pan naprawdę dobry, komisarzu Radamacher. Wiedziałem o tym i dlatego dałem panu samodzielne i trudne zadanie. Ale bez obrazy, nie jest pan wystarczająco bezwzględny. Prywatnie to zaleta, ale u komisarza to wada. Nadal wzdraga się pan przed zrobieniem tego, co musi ukoronować pańskie osiągnięcie. Yuri zmarszczył brwi. - O czym pan mówi? - Przecież to oczywiste. Komisarz Justice już dawno to zrozumiała. Jeśli chce pan pogrzebać stary reżim, musi pan pogrzebać ciało. Nie wystarczy to ogłosić i nie wystarczy powiedzieć, że zniknęło, bo nie wiadomo, kiedy może powrócić. Yuri potrząsnął głową, nie rozumiejąc, o czym tamten bredzi. - Co do... Cachat przerwał mu ze swym zwykłym zniecierpliwie niem: - Na litość tego czy tamtego! Skoro myszy nie chcą załatwić kota, to kot musi zrobić to sam! Wolałbym trafić do pani aresztu, komisarz Justice, ale biorąc pod uwagę, że sytuacja na pani okręcie jest prawdopodobnie najdelikatniejsza, sądzę, że lepiej będzie, jeśli znajdę się na pokładzie Hectora Van Dragena. Sądzę, że aresztowania nie powinna dokonać admirał Chin, bo to mogłoby wzbudzić animozje między flotą a UB, co jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje w tej chwili sektor La Martine. Sharon uśmiechnęła się i ostrzegła: - Yuri może kazać pana rozstrzelać. - Wątpię, komisarz Radamacher nie należy do typów krwiożerczych. Poza tym używałem określenia „ciało" w przenośni. Powinno wystarczyć trzymanie pod kluczem najważniejszego przedstawiciela reżimu Saint-Justa w okolicy. - Cachat ponownie wzruszył ramionami. — A jeśli komisarz Radamacher będzie miał ochotę zastosować wobec mnie te same metody przesłuchania co ja wobec niego, to nie będę miał żalu. Już miałem okazję oberwać. Raz naprawdę porządnie, ponieważ było to niezbędne, by ten, kto mnie pobił, odsunął podejrzenia od siebie i ode mnie. A łapy miał większe od sierżanta Pierce'a, więc spędziłem parę dni w szpitalu. Ale poskutkowało. I w jego oczach coś błysnęło. Yuri przełknął ślinę i powiedział niepewnie: - Zaraz, może wpierw wyjaśnimy... ROZDZIAŁ XI Dlaczego czuję się jak ten biedny dupek, któremu przy padło pilnowanie Napoleona na Świętej Helenie? - westchnął Yuri, wznosząc oczy do sufitu. Sharon odłożyła książkę i uniosła głowę. - Kto to jest Napoleon? - spytała zaciekawiona. - I gdzie leży Święta Helena, bo nie bardzo przypominam sobie planetę o tej nazwie. Yuri westchnął jeszcze ciężej. Poza mnogością zalet, o której przekonywał się od miesiąca, Sharon naturalnie miała także i wady. Jedną z nich był brak zainteresowania starożytną historią i literaturą. Cachat natomiast interesował się pewnymi aspektami obu tych dziedzin, co było kolejnym punktem na liście zatytułowanej „Powody, dla których nienawidzę Victora Cachata". Było to dziecinne i zdawał sobie z tego sprawę, ale nic nie mógł na to poradzić. A przez te tygodnie od dnia aresztowania Cachata uczucie niechęci jedynie się pogłębiało. Co prawda powodem były bardziej zalety tego ostatniego niż jego własne wady, ale to jedynie pogarszało sytuację. Podstawowy problem stanowiło to, że Victor Cachat nie miał wad. Poza jedną - był Victorem Cachatem. W niewoli zachowywał się dokładnie tak, jak w okresie rządzenia sektorem - spokojnie, nie zdradzając wahań i śladów wątpliwości, nie wspominając o strachu. A on sam całe życie musiał borykać się z jednym i z drugim. Cachat nawet w gniewie nie podnosił głosu. I nigdy nie okazywał lęku. Nie narzekał, nie prosił i nie protestował. Chodzący, cholera, ideał. Czasami marzył, że widzi go na kolanach błagającego o coś, ale szybko mu mijało, bo było to po prostu niemożliwe i wyobraźnia odmawiała współpracy. I przede wszystkim nie było to uczciwe. Cachat okazał się na dodatek miłośnikiem zamierzchłej sztuki i rozrywki zwanej filmem i był to kolejny kamień obrazy. Fanatyczne relikty przeszłości nie powinny mieć uczuć! I nie powinny dyskutować z ludźmi, co Cachat robił notorycznie. No i naturalnie nie przepuścił żadnej okazji, by wytknąć mu lenistwo. Od pierwszego zresztą tygodnia! - Nonsens! - parsknął Cachat. - Jean Renoir jest naj bardziej przereklamowanym reżyserem, o jakim słyszałem. Zasady gry to niby doskonałe przedstawienie mentalności elit, a w rzeczywistości czysty śmiech. Próbując ukazać obojętność i znieczulicę, potrafił pokazać jedynie głupie polowanie na króliki. Yuri spojrzał na niego bykiem, podobnie jak major Citizen, trzeci członek kółka miłośników filmu, które zaczęło regularnie spotykać się na pogawędki w przydzielonej Cachatowi na celę kabinie. Właściwie była to służbowa kabina należna porucznikowi na superdreadnoughcie. Nazywano ją celą - była zamknięta i przy drzwiach zawsze stał strażnik. Tyle że Cachat zamek mógł otworzyć jedną ręką i po ciemku, a dziewięciu na dziesięciu strażników, widząc go w progu, zapytałoby uprzejmie, w czym mogą pomóc, zamiast kazać mu wrócić do środka. W tej kwestii Yuri nie miał cienia złudzeń. Stracił je w chwili aresztowania, które pamiętał aż za dobrze. Aresztowanie zresztą także było czystą formalnością, a konwojowanie przypominało ceremonialną procesję. Cachat pojawił się na pokładzie hangarowym wraz z eskortą kroczącą z szacunkiem za nim. Oczekiwali na niego Marines Lafitte'a i ludzie Citizen, teoretycznie by przejąć od przybyłych konwojowanie więźnia. W praktyce ledwie Cachat stanął na pokładzie, Marines wyprężyli się w postawie zasadniczej i sprezentowali broń, a ubecy po przeciwnej stronie przejścia natychmiast poszli za ich przykładem. A nikt nie wydał takiego rozkazu, co było najciekawsze. Nikt też nie próbował wydać innego po przelotnym spojrzeniu na twarze Marines i funkcjonariuszy Urzędu Bez pieczeństwa. Yuri nigdy nie był w stanie zrozumieć, jak Cachat to osiągnął, ale tak sobie zawsze wyobrażał reakcję Starej Gwardii na pojawienie się Napoleona. Logika, rzeczywistość czy sprawiedliwość były nieważne. Cesarz był nadal cesarzem, zwycięski czy pokonany. - Jeśli chcecie zobaczyć naprawdę doskonałe przedstawienie brutalności władzy - dodał Cachat – obejrzyjcie Sancho the Bailiff Mizoguchiego. Diana przestała patrzeć na niego z wyrzutem. - No... dobra, Victor. Muszę przyznać ci rację. Bardzo lubię Mizoguchiego, choć osobiście wolę Ugetsu. Nadal jednak uważam, że niesprawiedliwie oceniłeś Renoira. A co po wiesz o... - Moment, jeśli można. Skoro już poruszyliśmy ten temat, w okrężny co prawda sposób, ale zawsze, chciałbym skorzystać z okazji i spytać komisarza Radamachera, jak długo jeszcze będzie się ociągał z zakończeniem porządków. - Co pan znowu opowiada? - obruszył się Yuri, doskonale wiedząc, co Cachat ma na myśli. I wiedział też, że odwleka to, na co nie ma ochoty. - Dobrze pan wie! - warknął Cachat. - Jest pan leniwy, ale nie głupi. To, że stworzył pan mieszaną strukturę dowodzenia, to bardzo dobrze i chwała panu za to. Także i za to, że wszędzie zorganizował pan mieszane siły porządkowe utrzymujące ład na okrętach. Ale tylko w teorii, bo na superdreadnoughtach źle się dzieje, zwłaszcza na tym. Nie chodzi mi o chuliganów, którzy pozostali na wolności, ale o niezadowolonych i nielojalnych członków załóg. Ostrzegam, że jeśli poczeka pan dłużej, zacznie pan tracić popularność, a więc i poparcie wśród ludzi. Cachat miał rację. Oba okręty liniowe miały liczny personel prawie w całości złożony z ubeków. Część z nich, jak Citizen czy Rolla, była doskonałymi podwładnymi, którym powierzyłby własne życie. Zrobił to zresztą co najmniej raz. Niestety takich jak one nie było dużo. W większości byli to przeciętni ludzie, którzy wstąpili do sił zbrojnych UB z takich samych powodów, z których ludzie z nizin od zawsze zaciągają się do wojska. By wyjść ze slumsów, nauczyć się czegoś, dobrze zarabiać, osiągnąć stabilizację i mieć jakąś perspektywę na przyszłość. I wszyscy pogodzili się ze zmianami w momencie, gdy dowiedzieli się, że Yuri wynegocjował układ, w którym nie muszą obawiać się natychmiastowej zemsty ze strony personelu floty, jak długo pozostaną spokojni. Była jednakże jeszcze jedna grupa złożona w większości, ale nie wyłącznie, z podoficerów i oficerów. Grupa niezadowolona ze zmiany układu sił. Im podobało się w UB dlatego, że byli wszechmocni, byli panami i mieli władzę. Z przyjemnością powitaliby powrót starych porządków, tym bardziej że mieli świadomość, iż jeśli nowe się utrwali, w końcu Ludowa Marynarka rozliczy się z Urzędem Bezpieczeństwa. A prawie każdy z nich miał coś na sumieniu. - Cholera, ja się nie zaciągałem, żeby urządzać Noc Długich Noży! - wyznał nieco płaczliwie. Cachat zmarszczył brwi. - A kto mówi o nożach? A jeżeli już, wcale nie muszą być długie: siedem centymetrów wystarczy, żeby zabić człowieka. Tak przecież uczyli na kursie walki wręcz w akademii. Zapomniał pan, Radamacher? - Nie o to chodzi - westchnął zrezygnowany Yuri. - Nawiązałem do pewnego historycznego wydarzenia. Na Ziemi był kiedyś tyran, nazywał się Hitler. Po dojściu do władzy kazał wyrżnąć największych fanatyków, którzy go do tej władzy wynieśli, a potem stali się niewygodni. Za łatwił ich w jedną noc, Noc Długich Noży. Cachat odchrząknął i przyznał: - Nadal nie bardzo wiem, o co chodzi. Przecież nie proponuję zabicia Diany, Lafitte'a czy któregokolwiek z podoficerów, obojętnie czy z Korpusu, czy z UB. A to właśnie oni pomogli panu dojść do władzy, prawda? Po prostu przypominam coś, co powinno być oczywiste: na obu okrętach zostało sporo zwyczajnych bandytów i grupki nie zadowolonych ubeków z przekonania. Należy ich odszukać, wyłapać i zamknąć. I to w uczciwym więzieniu na powierzchni, z którego nie będą w stanie uciec, a nie w takiej parodii aresztu jak ta. Diana Citizen wahała się tylko chwilę. - On ma rację, Yuri - rzekła z niezbyt szczęśliwą miną. - I nawet nie chodzi tu o aspekt polityczny - zaczynamy mieć problemy ze zwykłą dyscypliną. Coraz większe problemy. Widząc wahanie Radamachera, Cachat złagodniał. - Wykonałeś dobrą robotę, Yuri - powiedział cicho. - Ale Republika potrzebuje oprócz tarczy także i miecza. Przynajmniej od czasu do czasu. Pozwól, by taki miecz choć tym razem ci doradził. I wskazał stojący na stole komputer. W teorii nie powinno go tu być - nikt przy zdrowych zmysłach nie zostawiłby takiemu więźniowi jak Cachat komputera. Nawet nie mającego połączenia z systemem pokładowym. Yuri naturalnie założył mu blokadę. I był ciekaw, czy Cachat stracił więcej niż kwadrans na jej złamanie. Natomiast nie zdecydował się mu go zabrać, bo byłoby to coś niegodnego... Jak kazanie Napoleonowi na Świętej Helenie, by spał na podłodze albo chodził w prześcieradle. Cachat zdawał się czytać w jego myślach. - Nie próbowałem go uruchomić - dodał dziwnie miękko. - Ale jeśli ty to zrobisz, znajdziesz bez problemu moje notatki. Plik „Ginny", hasło „Język". Mówiąc to, lekko się zmieszał. Po czym odchrząknął i dodał: - Znajdziesz tam wykaz personelu, który opracowałem w czasie pobytu na tym okręcie przed patrolem. Wykaz obejmuje tylko członków załogi Hectora Van Dragena, ale w pliku „Sari" znajdziesz drugą listę, dokładniejszą, bo miałem więcej czasu w trakcie patrolu, obejmującą załogę Josepha Tildena. Hasło brzmi „Kręcidupcia". I tym razem zarumienił się uczciwie. Diana parsknęła śmiechem. - Ginny, język, sari, kręcidupcia... proszę, proszę. Kto by podejrzewał, że z ciebie takie ziółko i pies na baby! Tak na serio, to bardzo bym chciała poznać tę twoją dziewczynę. Cachat wyjątkowo mało wyglądający w tej chwili na fanatyka wydusił z trudem: - Ona... nie jest moją dziewczyną... to żona przyjaciela... znałem ją kiedyś i podziwiałem... Kręcidupcia to nawiązanie do profesji, która służyła jej za przykrywkę, a język... nieważne zresztą. To nie ma nic do rzeczy, więc nie ma sensu o tym mówić. Wyjątkowo Yuri nie czuł żadnej ochoty, by go dobijać drążeniem tematu. Cachata fanatyka nie znosił, Cachata młodego i zakłopotanego... trudno było nie lubić. - W takim razie nie będziemy o tym mówić – zgodził się. - Co konkretnie zawierają te listy? I znów miał do czynienia z młodym fanatykiem. - Nazwiska wszystkich, których miałem aresztować, naturalnie nie od razu. Prawdopodobnie jedynie bym zaczął, bo nie miałem pojęcia, jak długo Saint-Just mnie tu zostawi. Ale wy możecie załatwić większość jednym pociągnięciem. Radamacher spojrzał na komputer, westchnął i podszedł do stołu. - Cóż, zobaczymy, co tam jest ciekawego. I zajął się klawiaturą. Pierwszym nazwiskiem, jakie pojawiło się po parunastu sekundach na ekranie, było: „Alouette Henri, technik sensorów grawitacyjnych". - Niech to cholera! - wzruszył się Radamacher. - Zupełnie o gnojku zapomniałem w tym całym zamieszaniu. Pod spodem widniał tekst: „Groźny. Używa siły. Niekompetentny i zaniedbuje obo wiązki. Bandyta. Podejrzewam, że sterroryzował swoją sekcję, obniżając w ten sposób jej sprawność i wartość bojową. Aresztować przy pierwszej możliwości i ukarać jak najsurowiej. Najlepiej rozstrzelać, jeśli wystarczy dowodów. Powinny się zebrać, jeśli reszta przestanie się bać". - Cholera! - westchnął Yuri. - Rzeczywiście się opieprzałem! Porządki przeprowadzono następnej nocy na obu okrę tach liniowych równocześnie. Major Citizen dowodziła akcją na Josephie Tildenie, którego załoga mniej była przyzwyczajona do wszechobecności Marines. Kapitan Vesey nie protestował, zadowolony, że skończą się problemy z dyscypliną. Protestowało za to dwóch jego oficerów, w tym pierwszy, ale tego na leżało się spodziewać, jako że znajdowali się na poczesnych miejscach listy Cachata. Obaj wylądowali w pokładowym areszcie. Na Hectorze Van Dragenie akcją kierował praktycznie major Lafitte, oficjalnie zaś sierżant Rolla - od poprzedniego dnia porucznik Rolla, bo Yuri awansował ją polowo. Jej nazwisko widniało jako pierwsze na drugiej liście w komputerze Cachata, zatytułowanej „Do awansu", z rekomendacją: „Nadzwyczajny podoficer. Inteligentna, zdyscyplinowa na, opanowana, wzbudza zaufanie i poczucie lojalności u podkomendnych. Dawno powinna awansować; prawdopodobnie kolejna spuścizna po Jamce. Natychmiast polowa promocja, ale papiery wysłać z opóźnieniem. Potrzebna tu". Wysłanie papierów i poinformowanie o awansie prowadziło do skierowania awansowanego do szkoły oficerskiej UB, po ukończeniu której awans stawał się oficjalny i stały. Jemu brakowałoby w tej chwili Roili, natomiast był zdziwiony, że Cachat sądził podobnie. W końcu nie musiał przeprowadzać rewolucji. Nie pytał go o to, bo jego złość na Cachata ponownie wzrosła. Po przeczytaniu bowiem list dotyczących załogi Hectora Van Dragena poczuł się jak dureń. Zupełnie jak strażnik Napoleona, gdy cesarz pokonał go w szachach. Kolejny raz. Alouette nie został aresztowany. Uciekał tak długo, aż skończył się okręt, wtedy włożył kombinezon próżniowy wraz z plecakowym silnikiem manewrowym i wyszedł na zewnątrz. Prawdopodobnie chciał dotrzeć do któregoś z frachtowców lub do stacji i porwać jakiś środek transportu na powierzchnię. Gdyby mu się udało, stałby się sławny, gdyż odległość była spora i wymagałoby to niezłej nawigacji i dobrego manewrowania. Nie udało mu się, bo nie miał pojęcia, na co się porywa - od lat nie używał skafandra i nie był w otwartej przestrzeni. Spanikowany, zaraz po opuszczeniu śluzy dał pełen ciąg i wpadł na najbliższą antenę sensorów grawitacyjnych, gdzie pozostał rozduszony ciągiem cały czas działającego silnika plecakowego. Albo nie mógł go wyłączyć, bo stracił przytomność, albo nie wiedział jak, co w sumie było nieistotne. Ciało zdjęto, gdy skończyło się paliwo, woląc nie ryzykować. Swoistą ironią losu było, że zginął w wyniku przebicia skafandra przez jeden z elementów anteny, którą w ramach obowiązków powinien znać jak własną dłoń. Zmasakrowane ciało ściągnięto na pokład, ale to bynajmniej nie był koniec, ponieważ Yuri zdecydował się posłuchać kolejnej rady Cachata i tak to Ned Pierce mimo wszystko miał okazję znaleźć się w składzie plutonu egzekucyjnego. Rozstrzelał ciało przymocowane do burty w obecności sporej części załogi - tylu ludzi, ilu weszło na galerię głównego pokładu hangarowego. Co prawda Ned oznajmił potem głośno, że nie sprawiło mu to satysfakcji, ale przeczył temu pełen zimnego za dowolenia uśmiech. Podobne widać było na twarzach wielu zgromadzonych członków załogi, a należący do sekcji Alouette'a wznieśli nawet radosny okrzyk. Natomiast do wszystkich dotarło, że niezdrowo byłoby pójść w jego ślady albo też zrobić cokolwiek innego, co wywołałoby gniew nowego dowództwa. Radamacherowi ta myśl nie sprawiła przyjemności, ale dzięki temu udało mu się zaprowadzić spokój. Zdawał też sobie sprawę z prawdziwości pewnego starego twierdzenia, że gdyby szatan opanował niebo, nie miałby wyjścia i musiałby zachowywać się jak Bóg. W drugą stronę, jak właśnie doświadczył, działało to równie skutecznie. Minęło kilka tygodni bez żadnych wiadomości z Haven poza plotkami przywożonymi przez załogi frachtowców. Jedyne, co się w nich powtarzało, to że system Haven znajduje się pod całkowitą kontrolą Ludowej Marynarki i że w wielu sektorach, zwłaszcza oddalonych od stolicy, wybuchły rebelie zorganizowane i dowodzone przez UB. W sektorze La Martine panował jednakże spokój. I to taki, że po miesiącu władze cywilne zaczęły naciskać Radamachera, nazywanego powszechnie komisarzem La Martine, by wznowione zostały patrole antypirackie. Jak dotąd co prawda nikt nie informował o pojawieniu się w sektorze choćby jednego pirata, ale władze wolały szeroko rozwiniętą profilaktykę. A kiedy Yuri nie podjął natychmiast decyzji, delegacja uparła się, by porozmawiać z Cachatem. I nie pomogły tłumaczenia, że siedzi pod kluczem, nie ma żadnej władzy czy tytułu i jest zwykłym kapitanem. Delegaci zaparli się, więc Yuri ustąpił i kazał przyprowadzić Cachata. Ten wysłuchał delegatów i oczywiście odrzekł natychmiast: - Naturalnie, że patrole powinny zostać wznowione. Przecież ma pan całkowitą kontrolę nad sytuacją, komisarzu Radamacher. Yuri omal nie zgrzytnął zębami, widząc satysfakcję malującą się na obliczach delegatów. Gdyby Napoleon na Świę tej Helenie rozsądzał lokalne spory między rybakami, tak właśnie by wyglądali po wysłuchaniu jego decyzji. Niemniej jednak polecił wznowić patrole. Nie miał tak na dobrą sprawę wyboru, a incydent ten uzmysłowił mu coś jeszcze. Cachat miał rację, nalegając na swoje aresztowanie, bo w jakiś niewytłumaczalny sposób autorytet i prawo do rządzenia Radamachera wyni kało z faktu, iż jest strażnikiem ostatniego przedstawiciela reżimu Saint-Justa w sektorze. Być może sprawy miałyby się inaczej, gdyby Cachat protestował lub narzekał, co dzięki regularnie pojawiającym się na okręcie dziennikarzom przedostałoby się do publicznej wiadomości. Tak jednak nie było i w mediach pojawiały się kolejne wizerunki młodego, pełnego godności i opanowania oficera wyglądającego zdecydowanie bardziej na księcia na wygnaniu niż na zatwardziałego fanatyka. Kiedy podzielił się tą opinią z Sharon, ta dostała ataku śmiechu, a potem poradziła mu, żeby przestał mamrać. Tak właśnie się wyraziła: nie narzekać, tylko mamrać. W końcu pojawiła się oficjalna wiadomość od nowych władz przywieziona przez jednostkę kurierską. Kurier, ledwie znalazł się w zasięgu kierunkowej wiązki laserowej, poinformował znajdujący się na orbicie superdreadnougłit, co wiezie. Yuri, gdy tylko się o tym dowiedział, zebrał wszystkich, zaczynając od admirał Chin, przez komodora Ogilve'a, kapitana Veseya, obu majorów i komisarza Wilkinsona, na kapitanie Wrighcie, który niedawno zastąpił Gallanti, kończąc. Sharon naturalnie także była obecna. Kurier przesłał cały pakiet wiadomości, Chin je rozkodowała zgodnie z instrukcją jako najstarszy rangą oficer Ludowej Marynarki, Yuri zaś odczytał głośno pierwszą. I tak dowiedzieli się, że admirał Theisman utworzył nowy rząd tymczasowy. Rząd był cywilny, co sprawiło Yuriemu dużą ulgę, bo najbardziej obawiał się wojskowej dyktatury. Potem następowała lista nazwisk ze stanowiskami. Pierwsze omal nie doprowadziło go do zawału: Eloise Pritchard - tymczasowy prezydent. Umarł król, niech żyje królowa. Ten slogan tłukł mu się pod czaszką na zmianę z myślą: pupilka Saint-Justa. Doszedł do wniosku, że jest już trupem, i jedynie odruchowo rzucił okiem na pozostałe nazwiska. I stwierdził, że coś tu nie pasuje. - Słodka godzino! - jęknęła Sharon. - Ona cały czas musiała być w podziemiu: popatrzcie na te nazwiska! Pozostali stłoczyli się, próbując zajrzeć Radamacherowi przez ramiona, bo po odczytaniu pierwszej pozycji zamilkł. - Masz rację - zgodził się spokojniej już Yuri. – Wielu znam osobiście ze starych czasów. Przynajmniej połowa to dawni Kwietniowcy. I to najlepsi z tych, którzy przeżyli ostatnich dziesięć lat... proszę, proszę, jest nawet Kevin Usher! Nie sądziłem, że jeszcze żyje. Ostatni raz, gdy o nim słyszałem, wylądował w niełasce w Korpusie Marines. Byłem pewien, że zniknęli go przy pierwszej okazji. - Kto to taki ten Usher? - zaciekawił się Ogilve. - Jeden z najlepszych Marinę - oznajmił Lafitte. - Sam niestety go nie znam, ale od dwóch oficerów, którzy służyli z nim na Ziemi, dowiedziałem się dość, by chcieć go mieć w pobliżu, gdyby doszło do walki. Poza tym ponoć chlał na umór i uwielbiał knajpiane burdy, zwłaszcza z ubekami jako przeciwnikami, więc nic dziwnego, że wyżej pułkownika nie zaszedł. - Ja go znam osobiście - powiedział cicho Yuri. - Albo raczej znałem, bo to było cholernie dawno temu... - Co to jest „Federalna Agencja Śledcza"? Jak myślisz? - spytała Genevieve Chin, wskazując nazwę organizacji, któ rej szefem miał być właśnie Usher. - Nie jestem pewien - przyznał Yuri - ale wydaje mi się, że Theisman albo Pritchard zdecydowali się złamać monopol UB i poza tym oddzielić wywiad od policji. I na czele tej ostatniej umieścili Kevina Ushera. Dobre sobie! Bo widzisz, kryminaliści nigdy go nie interesowali. Szef Federal Investigation Agency, a niech mnie... Podczas gdy on dochodził do siebie po tej rewelacji, Sharon dalej czytała wykaz nazwisk i nagle dostała ataku prawie histerycznego śmiechu. Śmiechu, którego długo nie mogła opanować. - Co cię tak rozbawiło? - spytał Yuri, kiedy wreszcie była w stanie otrzeć łzy. Zamiast odpowiedzi złapała go za ramiona i prawie zmusiła, by usiadł w najbliższym fotelu. - Tak będzie znacznie bezpieczniej - oświadczyła zdecydowanie. - A teraz przeczytaj sobie, kto jest tymczasowym gubernatorem sektora La Martine. Yuri przeczytał. I zamarł z opadniętą dolną szczęką. - Książę na wygnaniu! - wykrztusiła Sharon i ponownie parsknęła śmiechem. To przywróciło Radamacherowi zdolność reagowania i dar wymowy. - Dawać tu Cachata! - ryknął. - Natychmiast! Polecenie zostało wykonane wyjątkowo sprawnie. Kiedy Cachat wszedł na mostek, Yuri przymaszerował doń, wręczył mu kategorycznym gestem wiadomość wraz z listą i rozkazał: - Przeczytaj to sobie! Cachat wykonał polecenie. Najpierw szybko obrzucił tekst wzrokiem, a potem powoli przeczytał. I w tym mo mencie Yuri znał już prawdę. Kiedy lektura dobiegła końca, zniknął młody fanatyk. Przed Radamacherem stał liczący sobie dwadzieścia cztery lata, a wyglądający na znacznie młodszego kapitan. Nieco zaskoczony i bardzo niepewny siebie. A w jego ciemnobrązowych oczach szkliły się łzy. - Ty świnio! - syknął Yuri. - Ty zdradziecka małpo! Okłamałeś mnie. Okłamałeś nas wszystkich! Zrobiłeś z nas durniów! Przyznaj, do cholery, że to wszystko był jeden wielki kant i gra! I wskazał palcem na listę. ROZDZIAŁ XII . Kant? - spytał cicho Cachat, jakby sam się nad tym za stanawiał, po czym potrząsnął głową. - Nie, to nie był ani kant, ani gra, Yuri. Powiedziałem ci kiedyś, że przysięgałem bronić Republiki i jej obywateli. Jeśli mi nie uwierzyłeś, to nie moja wina. Dotrzymałem słowa. I wcześniej, i tutaj, w La Martine. Republika powierzyła mi zadanie odszukania i ukarania zdrajców. Największymi byli Pierre i Saint-Just, bo zadali rewolucji cios w plecy i wypaczyli ją dla osiągnięcia własnych celów, żeby ich cholera! - Jak długo? - spytał Yuri. Cachat natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi. - Jestem członkiem podziemia prawie od początku kariery, zostałem nim w czasie przydziału na Ziemię. Dowódcą ochrony naszej ambasady był Kevin Usher i... cóż, wziął mnie za rączkę i pokazał wyjście. A wcześniej otworzył oczy. Potem zobaczyłem wystarczająco, by mieć dość i zacząć myśleć. - Cachat nagle się uśmiechnął i był to pierwszy naprawdę szczery uśmiech, jaki Yuri u niego widział. - A tak w ogóle to zaczął od tego, że wylądowałem w szpitalu. Nie wiem, czy to coś zmieni, komisarz Justice, ale zapewniam, że Kevin spuścił mi takie lanie, przy którym to, które wyście dostali z mojego rozkazu, to drobiazg. Jedynym wyjątkiem był Yuri, bo jego pobito solidnie. Przykro mi, Yuri, ale nie miałem innego wyjścia. Jeszcze nim tu przybyłem, wiedziałem, że jesteś kluczem do rozwiązania problemu, i dlatego musiałem cię chronić, jak tylko mogłem. Więc użyłem na szerszą skalę taktyki, którą zastosował w stosunku do mnie Kevin. Kazałem ciebie, Sharon i pozostałych pobić pod pretekstem przesłuchania, żeby zrobić z was niewinne ofiary i odsunąć od was wszelkie podejrzenia. - Dlaczego nam potem nie powiedziałeś? - spytała cicho major Citizen. - Po śmierci Saint- Justa, kiedy to wszystko się skończyło... - A skończyło się? - zapytał Cachat. - Skąd mogłem wiedzieć, jaki rodzaj władzy wyłoni się po jego śmierci? Z równym powodzeniem mogło się okazać, że nadal pozostaję w opozycyjnym podziemiu. Zrobiłem, co mogłem, by przygotować was na każdą ewentualność, łącznie z powrotem starego reżimu, i musiałem pozostać tym, za kogo mnie braliście. To był po prostu mój obowiązek. Teraz przyglądali mu się już wszyscy obecni na mostku - także operatorzy i podoficerowie zazwyczaj starannie udający, że nie słuchają rozmów między oficerami. Cachat zmarszczył brwi. - Dlaczego wyglądacie na takich zaskoczonych? Wiecie, jak dokładnie przygotowuję się do działania. Zanim tu przybyłem, byłem prawie pewien, że rozumiem, co tu się wydarzyło i dlaczego. A jeśli tak, to wiedziałem, co muszę zrobić. Krótki czas spędzony tutaj wystarczył, żeby potwierdzić, że miałem rację. Spośród obecnych jedynie major Lafitte nie przyglądał mu się z zaskoczeniem, lecz ze złością, nad którą ledwie panował. - Dlaczego, do cholery, kazałeś nam odwalać najgorszą robotę? - warknął. - Marines nie biją jeńców, a to nawet nie byli jeńcy! A totalnym kurewstwem było to, że mu sieliśmy pobić jedyną naprawdę porządną komisarz, jaką znaliśmy, czyli Sharon Justice. - Niech się pan nie zachowuje jak dureń, majorze La fitte! - prychnął Cachat, przypominając swe fanatyczne wydanie. - Pierwszą rzeczą, jaką musiałem zrobić... Nagle urwał i spojrzał na jednego z łącznościowców. - Mostek nadal jest na podsłuchu z rejestracją rozmów? - spytał ostro. Zapytany pospiesznie wyłączył coś na konsoli i nawet przez myśl mu nie przeszło, by spytać o zgodę dowódcę okrętu. - Już nie, sir - zameldował. Cachat kiwnął głową i powiedział: - Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, kapitanie Wright, to wolałbym, żeby z dalszej rozmowy nie było nagrań! - I nie czekając na odpowiedź Wrighta, kontynuował: - A więc, majorze, niech pan nie będzie durniem. Bezhołowie, do jakiego doprowadziło postępowanie Jamki, i jego rezultaty dały mi okazję, by zniszczyć tu, w La Martine, najgorszych zwolenników zdrady Saint-Justa. Naturalnie nie wiedziałem, że admirał Theisman zamierza go zabić, i to wkrótce. Nawet sobie tego nie wyobrażałem, prawdę mówiąc. Miałem więc określony cel wynikający z poczucia obowiązku, bo nie ulegało wątpliwości, że prędzej czy później reżim Saint-Justa załamie się, a co najmniej zacznie rozłazić w szwach. Żadne czysto policyjne państwo w historii nie przetrwało bowiem długo. Tak mi kiedyś powiedział Kevin, a potem to sprawdziłem – miał rację. Saint-Justa pozbawionego Roba Pierre'a musiał spotkać ten sam los, i to szybko. Yuri z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że Cachat ma rację. Nie pamiętał dokładnie, o ile Beria przeżył Stalina, ale wiedział, że niewiele. Sam terror nigdy nie wystarczał do sprawowania władzy. - Dlatego moim obowiązkiem było skorzystać z okazji i przygotować sektor La Martine na szykującą się wojnę domową lub inne gwałtowne zmiany - ciągnął Cachat. — Zamordowanie Jamki dało mi piękny pretekst do zrobienia czystki, ale żebym mógł ją przeprowadzić - i to jest odpowiedź na pański zarzut - musiałem natychmiast uzyskać pomoc jego zabójców. Bo to byli jedyni ludzie, którym mogłem ufać bez żadnych wątpliwości. Częściowo dlatego, że ich czyn wskazywał na ich uczciwość i odpowiednie cechy charakteru, a częściowo dlatego, że moje postępowanie dawało im możliwość ostatecznego zatarcia śladów. Oraz najszybszy możliwy sposób zrealizowania zadania, jakie przed sobą postawili. Jestem zupełnie pewien, że zaplanowaliście ukaranie wszystkich związanych z zamordowaniem Quedilli. Jamka był jedynie pierwszy do od strzału. Gdy przestał mówić, w sali zapanowała idealna wręcz cisza. Na twarzy Lafitte'a widać było już tylko zaskoczenie. Za to Sharon wyglądała, jakby zobaczyła ducha. - Jezu! -jęknął Yuri. - Sharon... - Zamknij się, Radamacher! - nikt dotąd nie słyszał, by Cachat podniósł głos; zdarzyło się to po raz pierwszy. I okazało się, że ten głos jest całkiem donośny. A Cachat naprawdę zły. - Patentowany leniu i obiboku! - widać było, że opanowuje się z trudem. - Sharon zrobiła to, co ty powinieneś był zrobić, Radamacher! Ty byłeś zastępcą Jamki z ramienia Urzędu Bezpieczeństwa w całym sektorze. To twoim obowiązkiem było usunięcie takiego ścierwa jak on, kiedy tylko stało się jasne, jakim jest zwyrodnialcem oraz że stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa sektora i życia obywateli Republiki. Twoim, nie jej. I to każdym dostępnym, byle skutecznym i szybkim sposobem. Ale ty jak zwykle się leniłeś i wolałeś niczego nie widzieć, bo tak ci było wygodniej, ty komisarzu od siedmiu boleści! Znów zapadła cisza, ale znacznie krótsza, a Cachat, gdy się odezwał, mówił już spokojnie i prawie normalnie. - Cholera, Yuri, jesteś jednym z najsympatyczniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem, ale w końcu przekonasz się na własnej skórze, że w prawdziwej walce ten, który tylko się broni, zawsze przegra. Yuri nadal wpatrywał się w Sharon. A ona w niego. I choć ciągle jeszcze była blada, zdążyła się już opanować i pozbierać myśli. - Ona była nasza - powiedziała zdecydowanie. - Caroline Quedilla była jedną z nas, należała do personelu floty! Kiedy Jamka przekroczył tę granicę... - Należała do załogi tego samego okrętu! – warknął Lafitte, prostując się nagle i rosnąc w barach. - Najlepszego okrętu w całej flocie! Fakt, kretynką była rzadkiej klasy i niewielki był, jak słyszałem, z niej pożytek. Zawsze szukała czegoś nowego i była na bakier z dyscypliną: idealna ofiara dla Jamki, bo głupia aż żal. A skurwiel był przystojny i wygadany, to mu trzeba było przyznać. Ugadał ją, gdy była na przepustce, i zabił na powierzchni. Też fakt. Ale była jedną z nas! A takich rzeczy nie darowuje się nikomu! Gdyby chodziło o polityczne zapatrywania czy lojalność... to może postępowalibyśmy inaczej. Ale chodziło o zwykłego zboczeńca, tyle że w mundurze, pewnego że ten mundur daje mu bezkarność. No to się przekonał, że się przeliczył. Nie miałem pojęcia, że pan wie. Przy ostatnim zdaniu skierowanym do Cachata Lafitte rozluźnił zaciśnięte w trakcie przemowy dłonie. Cachat wzruszył ramionami. - Nie było trudno się tego domyślić, kiedy zrozumiałem, kim była ofiara. Miałem całą drogę, by poznać pewne fakty, i wiedziałem, jak zgrana jest załoga Veracity. A także i to, że stacjonujący na jego pokładzie kontyngent Marines ma naprawdę wyjątkowe doświadczenie bojowe. Trzy razy wymieniany w rozkazach, o odznaczeniach nie wspominając. Widzi pan, majorze, dobrze orientuję się w zwyczajach i tradycjach Marines. Po incydencie z Manpower na Ziemi spędziłem w ich towarzystwie kilka miesięcy, nim Saint-Just odwołał mnie na Haven i przydzielił nowe zadanie. Przebieg służby i opinie o kapitan Justice przesądzały sprawę. Nie wiem, jak to dokładnie przebiegło, i nie interesuje mnie to, ale sądzę, że to ona była pomysłodawczynią i tak to wszystko urządziła, by kapitan Veracity o niczym nie wiedział. W ten sposób okręt i załoga jako całość byłyby chronione, gdyby wam się nie udało. Operację zorganizował pan, a akcją, jak sądzę, dowodził sierżant Pierce. Przyznaję, że trochę go poniosło, ale była to całkowicie uzasadniona, nazwijmy to poetycko, sprawiedliwość. Na dodatek, choć nie mam pojęcia, czy było to zaplanowane czy nie, ale efekt końcowy powodował nielogiczny wniosek, że Jamkę zabił któryś ze współzboczeńców. Takie odnosiło się nieodparte wrażenie ze sposobu popełnienia zabójstwa i było ono na tyle silne, że logika przestawała działać. Bo logicznie rzecz biorąc, jego pomocnicy byli ostatnimi ludźmi, którzy mogliby chcieć go zabić. Jego stanowisko bowiem zapewniało im wszystkim bezkarność. Dlatego kazałem ich od ręki rozstrzelać, żeby nie zdążyli zacząć tego udowadniać. Yuri poczuł mętlik w głowie. Był pewien, że Sharon zapłaci za to głową. - Dowody...? - zdołał wykrztusić. - Uważasz mnie za idiotę? - parsknął Cachat. - Resztki dowodów zniknęły miesiące temu. Byliście dokładni, ale trochę drobiazgów pozostało. Dopilnowałem, by przestały istnieć, a problemu nie miałem żadnego, bo to ja prowadziłem śledztwo. Radamacher poczuł ogromną falę ulgi. Ale tylko przez moment, bo zaraz uświadomił sobie coś i rozejrzał się nerwowo. Przy tylu świadkach... - Znowu! - warknął Cachat. - Kiedy ty, do cholery, zaczniesz się uczyć?! Po czym obrzucił go chłodnym, pełnym nagany spojrzeniem i oznajmił: - Pogódź się wreszcie z tym! Jestem w tym lepszy, niż ty kiedykolwiek będziesz, Yuri. To kwestia natury i treningu, a szkolili mnie najlepsi. Zaczął Saint-Just, ale ostateczną formę temu szkoleniu nadał Kevin Usher. Wiedziałem, co robię, i wiem nadal. Powoli przesunął wzrokiem po mostku, zatrzymując spojrzenie na każdym z obecnych. Pod jego spojrzeniem każdy, kto tylko mógł, udawał, że zajmuje się czymś, i pospiesznie odwracał wzrok. Jakoś trudno było dłużej patrzeć Cachatowi w twarz, mimo że jego oczy stopniowo zmieniały barwę z czarnych na brązowe i łagodniały. - Nie ma żadnych dowodów! - powtórzył, adresując te słowa do wszystkich. - I nie ma nagrania tej rozmowy. Czyli w ogóle jej nie było. A jeżeli ktoś uważa inaczej, to po prostu ma omamy wzrokowo- słuchowe. Nie wątpię, że w związku z awarią aparatury rejestrującej po okręcie zaczną krążyć najbardziej niedorzeczne plotki. I nie wątpię także, że błyskawicznie rozprzestrzenia się na pozostałe jednostki, a w końcu też do innych części Republiki. I nie widzę żadnego, powtarzam, żadnego powodu, dla którego takie plotki miałyby stanowić zagrożenie dla Republiki. Wręcz przeciwnie, bo ich wymowa będzie prosta: nawet w najgorszym okresie rządów Saint- Justa załoga okrętu Ludowej Marynarki definitywnie rozliczyła się ze zboczeńcem i sadystą noszącym mundur Urzędu Bezpieczeństwa. I uśmiechnął się lekko. Jakby na ten znak z kilkudziesięciu piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Po paru sekundach Lafitte zdołał jako pierwszy wrócić do jakiej takiej równowagi psychicznej i oświadczyć: - Przyznaję, że Saint-Just ci do pięt nie dorasta, Cachat. Zupełnie brakowało mu twojej finezji. Dlatego kazałeś moim chłopcom bić niewinnych. - Powiedziałem, że szkolił mnie mistrz - Cachat uśmiech nął się szerzej. - Nikt nie podejrzewa kata, majorze, o nic więcej niż o torturowanie na rozkaz. Krew zmywa winę i zaciera wszystko. To najlepsza osłona, jak mi kiedyś podpowiedział Kevin. Zwłaszcza jeśli jest na twoich dłoniach. Teraz rozumiesz, Yuri? Radamacher nic nie odpowiedział, ale wyraz jego twarzy musiał zdradzić, że nadal uważa Cachata za fanatyka. Ten westchnął ciężko i odwrócił wzrok. Przez moment wydawał się bardzo młody i bardzo wrażliwy. - Nie dysponowałem niczym innym, Yuri – powiedział cicho. - Nie miałem innej broni, więc pozwoliłem, by pewne niemiłe cechy mojego charakteru stały się taką bronią. Czy to było udawanie i gra? Nie wiem, i prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. - Dla mnie to bez różnicy - w głosie Lafitte'a nie było śladu wahania. - Jak długo jest pan po mojej stronie, kapitanie. - Doskonały toast! - zawtórowała mu Sharon. - Co pan na to, kapitanie Wright? Pan tu dowodzi, ale sądzę, że tym razem można przymknąć oko na przepisy. Wright nie miał zbyt radosnego usposobienia i z pewnością nie był dobrym kompanem - gdyby tak było, nie otrzymałby dowództwa okrętu liniowego UB. Natomiast w porównaniu do Gallanti było można go uznać za „swego chłopa" i duszę towarzystwa. - To rzeczywiście wbrew przepisom, ale skłonny jestem zgodzić się z... Urwał, bo rozległ się dźwięk nieczęsto słyszany w systemie La Martine. Tego dnia zdarzyło się to po raz wtóry. Sygnał oznaczający wykrycie śladu wyjścia z nadprzestrzeni przez sensory pokładowe. Komandor Tarack, oficer taktyczny Hectora Van Dragena, pochylił się nad ekranem i pobladł. A potem za meldował nienaturalnie spokojnym głosem: - Liczne ślady wyjścia z nadprzestrzeni, sir. Jeszcze nie ma pełnej identyfikacji, ale co najmniej sześć źródeł napędu to okręty liniowe. Wright oficerem był doświadczonym, toteż nie tracąc czasu, spytał natychmiast: - Odległość i namiar? - Odległość dwanaście minut świetlnych, namiar 0-1-9 prawie dokładnie w płaszczyźnie ekliptyki, kurs zbliżeniowy, sir. Dobrych dwadzieścia minut później komandor Tarack był w stanie określić, że wszystkie zbliżające się jednostki w liczbie trzydziestu siedmiu, z czego osiem superdreadnoughtów, zostały zbudowane w Ludowej Republice Haven, co nieco poprawiło atmosferę na mostku. Nieco, ponieważ nadal nie było wiadomo, pod czyimi rozkazami się znajdują i w jakim celu przybyły. Mogły należeć do zwolenników Theismana, ale mogły też być zbuntowanymi jednostkami UB - jeden z sektorów, w których wybuchły rebelie, znajdował się niedaleko... Kilka minut później niepewność zniknęła, ponieważ odebrano wiadomość od nadlatujących okrętów. - To zespół wydzielony wysłany przez prezydent Pritchard, sir - zameldował oficer łącznościowy. - Z zadaniem ustanowienia właściwych władz w sektorach: Ja'al, Tetra i La Martine. Dowodzi admirał Austell, sir. - Midge Austell? - spytał zaskoczony Ogilve. - Nie wiem, sir. Podpisano: kontradmirał Austell, do wódca zespołu wydzielonego. - To musi być Midge - oceniła admirał Chin, nie ukrywając zadowolenia. - Nie widziałam żadnego innego Austella na liście kapitanów. Choć przyznaję, że piorunem doszła do stopnia flagowego. - Mogła - powiedział z namysłem Ogilve. - Hancock nie zaszkodził jej tak jak nam, bo była zbyt nisko: ledwie moim oficerem taktycznym na Napoleonie. Więc jej nie uziemili tak jak nas, a jest wystarczająco dobra, by szybko awansować. Przynajmniej ja tak uważam. - Odebrałem drugą wiadomość, sir - zameldował oficer łącznościowy. - Cytuję: „Zespołowi wydzielonemu towarzyszy dyrektor FIA Kevin Usher. Ma przywrócić porządek i ustanowić odpowiednie władze policyjne w sektorach". Koniec cytatu, sir. Cachat opadł na najbliższy wolny fotel. - Jak dobrze! - szepnął i ukrył twarz w dłoniach. - Jestem potwornie zmęczony! Yuri omal nie zapytał, co go tak zmęczyło, skoro przez ostatnie tygodnie byczył się w celi, ale ugryzł się w język, czując na sobie proszący i pytający wzrok Sharon. Wiedział, że czeka ich poważna rozmowa, na którą zresztą nie miał ochoty. Nie zapytał jeszcze z jednego powodu: miał świadomość, że Cachat wypełnił swoje obowiązki do samego końca, w przeciwieństwie do niego. A były to obowiązki, które mogły zmęczyć nawet fanatyka. Pięć godzin później Cachat nadal wyglądał na zmęczonego, ale zjawił się na pokładzie hangarowym, gdy za cumowała tam pierwsza pinasa wysłana z okrętu flagowego zespołu wydzielonego. Wszyscy tam byli, ale tylko on był przygarbiony i blady jak śmierć na cmentarzu. Widok pierwszego wysiadającego poprawił mu jednak samopoczucie, choć nie aż tak jak Radamacherowi, który zdążył zapomnieć, jak wielki i muskularny jest Kevin Usher. Natomiast jego łobuzerskie, a w tej chwili uśmiechnięte oblicze pamiętał doskonale. Gdy Kevin był w dobrym humorze, potrafił rozbawić każde towarzystwo. A widać było, że jest w doskonałym. - Victor! - ryknął, ledwie stanął na pokładzie, i zamknął natychmiast Cachata w niedźwiedzim uścisku. - Cholernie dobrze jest cię znowu widzieć. Po czym odstawił go na pokład, odsunął na długość ramion i obejrzał. - Wyglądasz jak nieświeży nieboszczyk - zawyrokował. - Znowu za mało ćwiczyłeś. Yuri wiedział, że Cachat ćwiczył co najmniej dwie godziny dziennie, ale ten nie zaprotestował. - Jestem zmęczony, Kevin - powiedział cicho. Usher spoważniał, nie spuszczając z niego wzroku. - Cóż, decyzja zależy od ciebie. Zostałeś odwołany ze stanowiska gubernatora sektora, bo to był tylko wynik chwilowej konieczności. Nie nadajesz się na takie stanowisko, o czym obaj dobrze wiemy. Wymyśliliśmy więc coś innego: miałem zamiar zaproponować ci stanowisko szefa FIA w tym sektorze, bo i tak kogoś muszę mianować... ale jeśli nie zechcesz, możesz ze mną wrócić do stolicy. Nadałbyś się doskonale, ale i tam mamy więcej zajęć niż ludzi, więc nie będziesz się nudził, nie ma obaw. - Chcę do domu - powiedział jakoś dziwnie słabo Cachat. - Gdziekolwiek by ten dom był. Bo na pewno nie jest tutaj. Nikt tu... Urwał, potrząsnął głową i powiedział po chwili już normalniej szym głosem: - Wolę wrócić z tobą do Nouveau Paris i dostać nowe zadanie. Tym jestem już zmęczony. Usher przyglądał mu się z namysłem jeszcze przez chwilę. - Ciężko było? - spytał. - Podejrzewałem, że tak jest, czytając twoje meldunki. Dobra, twoja decyzja. Wyznacz w takim razie następcę. Cachat bez wahania wskazał na Radamachera. - On - oświadczył. - To... Usher w tym momencie najwyraźniej zaczął dostrzegać kogoś poza Cachatem. - Yuri! - ryknął radośnie. - Kopę lat! W następnej sekundzie Yuri znalazł się w niedźwiedzim uścisku. A ponieważ zapomniał także, jaką Usher ma krzepę, nie zdołał zaczerpnąć oddechu. Za to w końcu przebaczył Cachatowi pobicie Sharon - nie wyobrażał sobie i wolał nie sprawdzać, jak wygląda solidne lanie w wydaniu Ushera. Nie miał jednak cienia wątpliwości, że znacznie gorzej się po nim człowiek prezentuje, niż oni wyglądali po sesji przesłuchań Cachata. Usher wypuścił go z objęć i potrząsnął głową. - W żadnym razie, Victor. Dla niego mamy zupełnie inne zadanie, jeżeli się naturalnie zgodzi. Zwykle mianujemy gubernatorami własnych ludzi, ale La Martine było tak stabilnym sektorem w ostatnim czasie, że zdecydowaliśmy zostawić Radamachera na miejscu. Tyle że już jako oficjalnego gubernatora sektora. Wszyscy poza Cachatem spojrzeli na Kevina zaskoczeni. - Skąd... - zaczęła Chin. Usher parsknął śmiechem. - Z plotek, admirał Chin. Plotki kursują we wszystkie strony, a przez ten sektor przeleciało kilkadziesiąt statków kierujących się do układu Haven. Załogi i kapitanowie wszystkich mówili to samo: ani śladu piratów czy jakichkolwiek niepokojów, handel kwitnie, komisarz ma wszystko pod kontrolą. Dlatego tak długo nie było żadnej oficjalnej wiadomości ani odwiedzin. Przepraszam, ale mieliśmy za dużo problemów, by troszczyć się o sektor, w którym ich nie było. A poza tym... - położył dłoń na ramieniu Cachata - wiedziałem, że mój najlepszy uczeń tu jest i pilnuje wszystkiego. A to dawało mi przynajmniej godzinę spokojnego snu. Victor, wyznacz kogoś innego. Victor wskazał na Sharon. - W takim razie ona. Kapitan Sharon Justice. Sharon stała jak sparaliżowana. W sumie wszyscy tak stali, i to z raczej niepewnymi minami. Usher w końcu to zauważył. - O co chodzi? - spytał zaskoczony. Cachat rozejrzał się i zarumienił lekko. - A, to... Złe wspomnienia, jak sądzę. Też kiedyś kazałem komuś wyznaczyć swego następcę i spotkało go coś średnio miłego. Usher uśmiechnął się szeroko. - Dał wam popalić, co? - klepnął Cachata po ramieniu, aż klasnęło. - I to myślę, że dobrze dał. Już mówiłem, że to mój najlepszy uczeń. Nie ma powodów do obaw, kapitan Justice; to wyraz szczególnego uznania, a sektor La Martine jest w tej chwili oczkiem w głowie władz stolicy. A ty co powiesz, Yuri? Zamienisz „komisarza" na „gubernatora"? Yuri bez słowa skinął potakująco głową. Usher natychmiast przeniósł wzrok i uśmiech na na stępną ofiarę. Miał niespożytą energię i wydawało się, że całą część oficjalną chce załatwić natychmiast. - W takim razie w porządku. Admirał Chin, zostaje pani pozbawiona dowództwa i ma się pani zameldować w stolicy po nowy przydział. Bez sensu jest trzymanie admirała o takim doświadczeniu i talencie jako dowódcy prowincjonalnych sił! Thom... admirał Theisman znaczy się, czyli nowy sekretarz wojny, kazał mi powtórzyć, że czeka na panią stopień wiceadmirała i uczciwa flota. Komodorze Ogilve, zostaje pan awansowany na kontradmirała i przejmuje obowiązki admirał Chin, ale proszę się nie zadomawiać na nowym stołku, bo podejrzewam, że szybko znajdziemy do zwalczania piractwa kogoś mniej doświadczonego. Mamy do stłumienia kupę rebelii, no i nie wiadomo, jak długo potrwa rozejm z Sojuszem. Natomiast oficjalne rozkazy i awanse otrzymacie od admirał Austell, która kazała przekazać, że zna pana, komodorze. Przyleci następną pinasą... o, zdaje się, że już przyleciała. Nad wylotem kolistego korytarza prowadzącego na galerię zapaliła się zielona kontrolka i po chwili wyłoniła się z niego kobieca postać w admiralskim mundurze, która zgrabnie przebyła ostatni odcinek nieważkości i stanęła na pokładzie już za linią oznaczającą granicę zasięgu pokładowej grawitacji. Tuż za nią, praktycznie pchając ją przez ostatni kawałek, na pokładzie znalazła się druga kobieta. Nie miała uniformu, była drobnej budowy, śliczna i zdecydowanie wściekła. - Co za kretyńskie przepisy! Żebym musiała czekać na następną pinasę! - wymamrotała średnio głośno, po czym spytała donośnie: - Gdzie Victor? I rozejrzała się uważnie. - Victor! - Ginny! W następnym momencie obejmowali się jak rodzeństwo po długiej rozłące... albo inny bliski związek. - Moja żona - oznajmił dumnie Usher. - Virginnia, ale wszyscy mówimy jej Ginny. Bardzo się z Victorem zaprzyjaźnili. Yuri przypomniał sobie różne hasła i nazwy plików z komputera Cachata: Ginny, język, kręcidupcia... Stojąca obok major Citizen pochyliła się ku niemu i szepnęła: - Nie wiem jak ty, ale ja naprawdę, ale to naprawdę nie chcę wiedzieć. Yuri potwierdził zdecydowanym ruchem głowy. Cachat i Ginny w końcu oderwali się od siebie. Ginny przyjrzała mu się krytycznie i oceniła: - Gównianie wyglądasz! Co się stało? Wyglądało na to, że Cachat zaraz się rozpłacze. Po fanatyku nie pozostał nawet ślad; był tylko młody mężczyzna skopany przez życie. - Jestem zmęczony, Ginny. To wszystko... To było naprawdę ciężkie zadanie... nie miałem tu żadnych przyjaciół... i bardzo mi was brakowało... i naprawdę chcę stąd odlecieć. Yuri Radamacher przetrwał dziesięć lat w atmosferze podejrzliwości stworzonej przez Komitet Ocalenia Narodowego. Była to niezła odyseja, ale się wreszcie skończyła, a on przebrnął przez wszystkie burze i uniknął wszelkich zasadzek, a w końcu udało mu się nawet osiągnąć bezpieczeństwo. Doświadczenie to naturalnie umocniło w nim przekonanie, że wszechświat z zasady jest niesprawiedliwy. Natomiast to, co wydarzyło się kwadrans po wylądowaniu pinasy, która przywiozła Kevina Ushera, potwierdziło jego podejrzenia, że sprawiedliwości we wszechświecie właściwie nie ma. Bo nawet Oscar Saint-Just nie byłby zdolny do tak całkowicie fałszywego i bezpodstawnego oskarżenia. - A więc to tak! - głos Ginny Usher był czystą furią, gdy po chwili cichej rozmowy z Cachatem spojrzała wściekle na przedstawicieli sektora La Martine. - Victor Cachat to najwspanialszy chłopak na świecie! A wy... wy skurwysyny byliście dla niego niedobrzy! Dawid Weber W Służbie Miecza Przyszła panna Owens, sir. Admirał Wesley Matthews wstał, słysząc słowa adiutanta. Zrobił to w momencie, w którym do gabinetu wkroczyła zgrabna brunetka w stopniu midszypmena i błękitno-niebieskim uniformie Marynarki Graysona. Jak na kogoś urodzonego na Graysonie była wysoka - miała 167 cm wzrostu i poruszała się z wrodzoną gracją. A także doskonale panowała nad sobą i wyrazem twarzy. Gdyby Matthews nie obserwował jej wyraźnie, nie zauważyłby błysku irytacji w szaro-niebieskich oczach, gdy usłyszała, jak przedstawił ją porucznik Lewiston. To, że gospodarz wstał, wywołało kolejny błysk, ale tym razem bardziej zdziwienia niż irytacji. Co było całkowicie zrozumiałe, jako że głównodowodzący Marynarki Graysona nie miał w zwyczaju wstawać na powitanie świeżo upieczonych midszypmenów meldujących się w jego gabinecie. No ale nigdy dotąd nie witał ani w nim, ani gdziekolwiek indziej urodzonej i wychowanej na Graysonie dziewczyny w stopniu midszypmena Marynarki Graysona. - Midszypmen Abigail Hearns melduje się na rozkaz, sir! - wyrecytowała w pozycji zasadniczej, z czapką pod lewą pachą. - Spocznij, panno... pani midszypmen - polecił zły na samego siebie; popełnił prawie dokładnie ten sam błąd co adiutant. Tym razem w oczach dziewczyny oprócz irytacji pojawiło się także rozbawienie. Abigail mogła wyglądać absurdalnie młodo, jako że należała do pierwszego pokolenia mieszkańców Graysona poddanego we wczesnym dzieciństwie procesowi prolongu, ale miała dwadzieścia dwa lata standardowe i roztaczała wokół siebie aurę dojrzałości oraz kompetencji zwykle spotykaną u osób dwukrotnie starszych. Biorąc pod uwagę, kim była i skąd się wywodziła, trudno było się temu dziwić. Matthews gestem wskazał jej fotel stojący przed biurkiem. - Proszę usiąść. Wykonała polecenie z ekonomiczną precyzją i umieściła czapkę na kolanach. Usiadła tak sztywno, że jej plecy nie dotknęły oparcia, a nogi pozostały złączone na całej długości. Matthews siadł normalnie i przyjrzał się jej z namysłem. Intelektualnie był zachwycony widokiem pierwszej kobiety w graysońskim mundurze, emocjonalnie nadal miał masę wątpliwości. - Przepraszam, że ściągnąłem panią z urlopu - zagaił. - Wiem, że w ciągu ostatnich lat nie widywała pani rodziny zbyt często, a wróciła ledwie kilka dni temu, ale jest kilka spraw, które, jak sądzę, powinniśmy przedyskutować, nim zamelduje się pani na okręt w celu odbycia pierwszego patrolu. Nic nie odpowiedziała, przyglądając mu się z uwagą. Matthews odchylił nieco fotel i wyjaśnił: - Zdaję sobie sprawę, że znajduje się pani w specyficznej i nieco niezręcznej sytuacji, będąc pierwszą graysońską midszypmen. Jestem pewien, że była pani tego świadoma, decydując się na karierę we flocie. Jestem też pewien, że wiedziała pani, iż w akademii znajdzie się na cenzurowanym, że się tak wyrażę. Miło jest mi pogratulować pani osiągnięć lepszych, niż można było się spodziewać. Czternaste miejsce w swoim roczniku, a szóste z taktyki. Spodziewałem się, że będzie pani miała dobre wyniki; cieszę się, że osiągnęła pani więcej, niż liczyłem. - Dziękuję, sir - odparła miękkim kontraltem. - To szczera prawda, nie komplement, więc nie ma za co. Natomiast nie wiem, czy orientuje się pani, że pomimo zakończenia nauki nadal pozostaje pani obiektem bacznej obserwacji i oceny. Bo jak bardzo by pani nie chciała być po prostu jednym z wielu młodszych oficerów, nie jest nim pani i nie będzie. Jest pani tego świadoma? - Sądzę, że do pewnego stopnia to nieuniknione, sir - przyznała. - Ale zapewniam, że ani nie spodziewam się, ani też nie pragnę specjalnego traktowania. - Doskonale, by nie rzec boleśnie wręcz zdaję sobie z tego sprawę. Ale spodziewam się, że niektórzy z uporem będą panią tak traktować. W końcu jest pani córką patrona, a przywileje patronów są niestety nadal częścią graysońskiej rzeczywistości. Niektórzy po prostu nie będą w stanie zapomnieć o pani urodzeniu, a inni nie zechcą, gdyż będą zbyt zajęci staraniem się o względy pani ojca. Nawet im do głów nie przyjdzie zastanowić się czy jest to dobry sposób z jego lub pani punktu widzenia. W szaro-błękitnych oczach błysnęła wściekłość, ale Matthews dodał spokojnie: - Osobiście zamierzam zdecydowanie dawać im do zrozumienia, że pani sobie tego nie życzy. Udowodniła pani bowiem, iż rzeczywiście nie chce specjalnego traktowania, i szanuję to. Nie dodał, że nawet gdyby ona tego nie zrobiła, jej ojciec przedstawił sprawę naprawdę jasno, prosząc o wysłanie córki na wyspę Saganami. Matthews co prawda poważnie wątpił, by patron Owens wiedział, dlaczego córka uparła się na coś tak nieortodoksyjnego ale poparł jej decyzję zdecydowanie. - Co nie zmienia przykrej rzeczywistości i takie sytuacje będą występowały - dodał, wzruszając ramionami. - Ludzie są uparci i niewiele można na to poradzić. Nie o tym jednak chciałem z panią porozmawiać. Jest pani pierwszą urodzoną na Graysonie kobietą oficerem i pierwszą kobietą służącą w wojsku. Zgadzam się, że czas, byśmy zerwali z tradycją zamykającą kobietom drogę do sił zbrojnych, ale wiele zależy od tego, jakie wyniki będzie pani osiągać i jak będzie przebiegać pani służba. A to, że jest pani córką patrona, jedynie pogarsza sprawę, ponieważ wszyscy będą się po pani spodziewali czegoś więcej niż po kimś z niższych sfer. A niepewność, czy kobiety powinny nosić mundur, będzie nasilać tę tendencję zarówno u zwolenników, jak i u przeciwników. Wiem, że jest to nieuczciwe. I głupie, jako że kobiety oddelegowane z Royal Manticoran Navy służą w naszej flocie od piętnastu lat zarówno jako oficerowie, jak i podoficerowie czy członkowie załóg. I mamy aż za dużo dowodów, jak dobrze sobie radzą, niezależnie od urodzenia. Sądzę, że jedynie upór powstrzymuje nas przed przyznaniem, że skoro potrafią to kobiety pochodzące z Gwiezdnego Królestwa Manticore, dotyczy to także kobiet urodzonych na Graysonie. Mniejsza zresztą o powody - będzie pani służyła z ludźmi spodziewającymi się po pani rzeczy niemożliwych dla superwoman. Jak też z takimi, którym nic nie sprawi większej przyjemności jak obejrzenie pani klęski, ponieważ uzasadni to ich uprzedzenia. A wszyscy będziemy mieli pewne problemy z pogodzeniem się z nową rzeczywistością, którą oznacza pani obecność. Usta dziewczyny drgnęły, jakby chciała się uśmiechnąć, ale trwało to tylko moment. Zaraz potem Matthews także spoważniał całkowicie. - Sądzę, że z tego wszystkiego zdaje sobie pani sprawę, natomiast wstępując do akademii, nie mogła pani podejrzewać, jak dalece pogorszy pani położenie zmiana sytuacji międzynarodowej. Ma ona wpływ na nas wszystkich i stąd wziął się mój rozkaz, by pani zameldowała się na pogawędkę. I tak na wszelki wypadek: to, co teraz powiem, przeznaczone jest wyłącznie do pani wiadomości. Jasne? - Oczywiście, sir! - To dobrze. - Matthews pokołysał się chwilę w fotelu, wydymając wargi i najwyraźniej dobierając słowa. - Wątpię, by ktoś z pani pochodzeniem spędził cały ten czas w akademii na Manticore, nie zdając sobie sprawy, jak na pięte stały się po zmianie rządu nasze stosunki z Gwiezdnym Królestwem. Nie będę pani pytał o opinię, jak bardzo napięte i dlaczego, bo znam odpowiedź. Wiem, że zasadą jest nieomawianie podobnych kwestii z młodszymi stopniem oficerami, ale zmuszony jestem wyjaśnić pani pewne rzeczy, a to z kolei wymaga brutalnie prawdziwej oceny pewnych wydarzeń i osobników. Abigail uniosła lekko jedną brew i była to jedyna reakcja odróżniająca ją od posągu. - Postępowanie rządu High Ridge'a wywołało u nas olbrzymią złość i rozczarowanie. Zgoda na zawieszenie broni, gdy byliśmy o krok od ostatecznego zwycięstwa, rozzłościła większość członków Sojuszu, ale najbardziej nas i Erewhon. Już to, że High Ridge podjął taką głupią decyzję, było złe; to, że podjął ją bez uzgodnienia z kimkolwiek należącym do Sojuszu, było znacznie gorsze, ale najgorsze było to, że potem skupił się wyłącznie na kwestiach polityki wewnętrznej Królestwa Manticore zamiast na tym, by z rozejmu zrobić traktat pokojowy. W naszym wypadku kamieniem obrazy stało się to, w jaki sposób on i jego polityczni wspólnicy obrazili lady Harrington. W tej chwili całe społeczeństwo Graysona jest rozgniewane na Królestwo, choć z różnych powodów. Zwolennicy lady Harrington z powodów oczywistych. Natomiast jej przeciwnicy są równie źli. Uważają, że tak zwana „dyplomacja" rządu High Ridge'a potwierdza słuszność wszystkich argumentów, jakie dotąd podawali, namawiając do zerwania kontaktów z Gwiezdnym Królestwem i wystąpienia z Sojuszu. Prawdę mówiąc, często mam ochotę się z nimi zgodzić. Natomiast jest jeszcze jedna kwestia, która wskazuje już nawet nie na krótkowzroczność, lecz na głupotę tego rządu. Jest to polityka w kwestiach militarnych. Janacek jest najmniej odpowiednim kandydatem na Pierwszego Lorda, jakiego można było znaleźć, i to po długich poszukiwaniach. Mówiąc zwięźle, jest to arogancki, ograniczony i mściwy cymbał. Z punktu widzenia High Ridge'a jest jednak doskonały, ponieważ nie ma własnego zdania, poza tym że należy drastycznie zmniejszyć liczebność floty, co też robi z zapałem godnym lepszej sprawy. Innymi jego głupimi posunięciami nie będę pani zanudzał, bo to pani nie dotyczy. Natomiast to, że redukuje stan Royal Manticoran Navy wtedy, kiedy powinien go zwiększać, niestety pani dotyczy. Podobnie jak i to, że nas nie lubi i nie ufa nam. Zresztą z wzajemnością. Jest przekonany, że wszyscy na Graysonie dopiero co wyszli z jaskiń i są nie dość że barbarzyńcami, to jeszcze bezmyślnymi fanatykami religijnymi. No i wreszcie uznał za prywatnego wroga lady Harrington. Zastanawiałem się w związku z tym wszystkim, czy nie poprosić, by odbyła pani swój pierwszy patrol na pokładzie graysońskiego okrętu, podobnie jak kilkunastu naszych midszypmenów ostatnimi czasy i kilku z pani rocznika. Problem w tym, że tamtych dało się przenieść po cichu, a pani jest zbyt widoczna raz z uwagi na bycie pierwszą kobietą oficerem graysońskim, dwa, że słusznie czy nie, ale uważa się panią za protegowaną lady Harrington. A oficjalna prośba dałaby zbyt wiele argumentów wszystkim rozgniewanym na Królestwo Manticore. Jest to niestety sytuacja bez wyjścia: prosząc o przeniesienie pani na graysoński okręt, ryzykuję wzburzenie obu stron, bo podkreślę w ten sposób rozdźwięk istniejący między naszymi flotami. Jeśli tego nie zrobię, zostawię panią w parszywej sytuacji, której potencjalne skutki mogą się okazać jeszcze gorsze. Redukcja liczebności RMN wiąże się z faktem, iż wielu doskonałych oficerów zostało uziemionych na połowie pensji tylko dlatego, że nie podobali się nowej Admiralicji. A praktycznie tyle samo równie dobrych oficerów dobrowolnie zrezygnowało ze służby liniowej, nie chcąc służyć pod rozkazami czy to nowego rządu, czy Janaceka. Jeśli dodać jeszcze do tego nawyk umieszczania popierających go oficerów na stanowiskach, które uzna za stosowne, a nie na takich, na które zasługu ją z racji umiejętności, oznacza to, że coraz większy procent kapitanów okrętów w Królewskiej Marynarce jest albo nie kompetentnymi durniami, albo nie darzy nas sympatią, albo obie te rzeczy jednocześnie. - Wszystko to powoduje, że może pani trafić na okręt dowodzony przez kogoś, kto podziela poglądy obecnych władz Królestwa i jego floty w stosunku do nas. Takie ryzyko istniało, gdy zrezygnowałem z oficjalnej prośby o przeniesienie pani. Miałem nadzieję, że tak nie będzie, ale niestety wygląda na to, że były to próżne nadzieje. Abigail jakoś zdołała jeszcze bardziej zesztywnieć, nie poruszając się. - Oficjalne przydziały midszypmenów nie zostały jeszcze ogłoszone, ale mam kilku znajomych w Królewskiej Marynarce i stąd wiem, że trafi pani na HMS Gauntlet, ciężki krążownik należący do najnowszej klasy Edward Saganami. Dowodzi nim kapitan Michael Oversteegen. Matthews umilkł. A Abigail zmarszczyła brwi. - Nic mi to nazwisko nie mówi, sir - przyznała po chwili. - Nam też nie mówi tyle, ile byśmy chcieli - przyznał Matthews. - Oto co o nim wiemy: jest młody jak na kapitana, czwarty w kolejności do tytułu barona Greater Windcombe, a awans z komandora uzyskał zaraz potem, jak Janacek na Piątego Lorda Przestrzeni wybrał admirała Draskovicia. Dowodzi okrętem, którym powinien dowodzić kapitan z listy... a jego matką jest kuzynka barona High Ridge'a. Abigail prychnęła pogardliwie. A Matthews skrzywił się i dodał: - Być może źle go oceniam, ale śmiem w to wątpić, biorąc pod uwagę jego pochodzenie i zwyczaje nowej Admiralicji Królewskiej Marynarki. A jeśli mam rację, jest możliwe, że znajdzie się pani w naprawdę nieciekawym położeniu. Przyznam, że żałuję, że nie zaryzykowałem i nie poprosiłem o przydzielenie pani na któryś z naszych okrętów. To także byłoby dla pani niewygodne, gdyż cała załoga pamiętałaby, że jest pani córką patrona, ale byłoby to lepsze rozwiązanie. I przynajmniej miałbym pewność, że przełożeni opiekują się panią, a nie czekają na pierwsze pani potknięcie. Na pewno miałaby pani większy komfort, a warunki przypominałyby te z rzeczywistej samodzielnej służby. Prośba o przeniesienie złożona teraz pogorszyłaby sprawę. A więc niestety pani pierwszy patrol będzie znacznie gorszy, niż moglibyśmy sobie tego oboje życzyć. Pozostało mi jedynie przypomnieć pani, że będzie pani pierwszą urodzoną i wychowaną na Graysonie kobietą zaprzysiężoną w Służbie Miecza. I że nie nastąpiłoby to, gdyby nie udowodniła pani, że na to zasługuje. HMSS Hephaestus nie tętniła życiem tak jak zwykle przez ostatnie lata. Janacek spowolnił funkcjonowanie całej Royal Manticoran Navy. Natomiast Hephaestus jako największa i najważniejsza stocznia RMN nadal była zatłoczona, choć znacznie mniej niż dotąd, co Abigail stwierdziła, ledwie wysiadła z promu, a utwierdziła się w tym przekonaniu w drodze do miejsca cumowania HMS Gauntlet. W przeciwieństwie do innych midszypmenów z Manticore Abigail nigdy nie czuła się źle czy choćby nieswojo w sztucznych habitatach. Jako dziecko Graysona była do nich przyzwyczajona od zawsze. Jej problemem w pierwszych miesiącach na wyspie Saganami był wiatr, ponieważ wiatr na Graysonie oznaczał zwiększenie w atmosferze zawartości pyłu zawierającego pierwiastki metali ciężkich. Dlatego gdy znalazła się na zewnątrz i zaczynało wiać, odruchowo wracała do budynku. Naturalnie istniały olbrzymie różnice między warunkami panującymi tu, na stacji kosmicznej w Owens House. Jak choćby znacznie większa liczba ludzi zajętych rozmaitymi sprawami i spieszących gdzieś na ograniczonej przestrzeni czy... Z zamyślenia wyrwało ją bliskie spotkanie z antygrawitacyjnym wózkiem ciągnącym długi łańcuch pojemników bagażowych. Do zderzenia nie doszło tylko dzięki jej refleksowi i szybkości, z jaką uskoczyła, bo kierujący wózkiem zboczył z wyznaczonej trasy, a ona zauważyła go w ostatniej chwili. Podczas uskakiwania linka, na której ciągnęła swoją szafkę, owinęła jej się wokół prawej kostki, ale to nie było problemem. Zachowanie zaś kierowcy było - nawet się nie obejrzał. Tylko nie wiedziała, czy dlatego że jej nie zauważył, czy dlatego że zrobił to celowo, widząc graysoński mundur. Co prawda był to pierwszy krok do paranoi, niemniej miała dylemat, jak postąpić - czy zameldować o incydencie, czy też pominąć go milczeniem, by nie wywołać wrażenia, że nie potrafi sama dać sobie rady. Odplątała linkę, poprawiła czapkę i ruszyła w dalszą drogę, nadal niezdecydowana. A zaraz potem znalazła się przed odchodzącym w bok korytarzem prowadzącym na pokład Gauntleta, przed wejściem do którego stał uzbrojony Marinę. Odruchowo zwolniła kroku, po czym przyspieszyła, gdy zdała sobie sprawę, co robi. Czuła podniecenie i nic nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że już meldowała się na pokładach okrętów w czasie ćwiczeń i praktyk, nie wspominając o symulatorach prowadzonych zarówno na terenie akademii, jak i okrętów szkolnych. Te raz będzie dokładnie tak samo. Doskonale wiedziała, że nie będzie tak samo. Nawet bez uprzedzenia ze strony admirała Matthewsa zdawałaby sobie z tego sprawę, a po rozmowie z nim nie istniał nawet cień szansy, by zdołała oszukać samą siebie. Wzięła głęboki oddech i podeszła do wartownika. - Midszypmen Hearns z rozkazem zameldowania się na pokładzie - oznajmiła i podała mu chip z rozkazami. - Dziękuję, ma'am. - Marine wsunął chip do czytnika, sprawdził treść wyświetloną na ekranie i oddał jej chip. Trwało to łącznie piętnaście sekund. - Jest pani oczekiwana, ma'am - poinformował ją. - Pierwszy oficer poleciła, by gdy tylko znajdzie się pani na okręcie, zameldowała się pani u niej. - Rozumiem. - Abigail starała się zachować obojętny ton i wyraz twarzy, ale coś musiało ją zdradzić, gdyż w oczach wartownika błysnął ślad rozbawienia. - Jeśli zamelduje się pani u oficera dyżurnego na pokładzie hangarowym, ktoś zajmie się pani szafką i skieruje do komandor Watson, ma'am - dodał. - Dziękuję, szeregowy... Roth - powiedziała, odczytując nazwisko z tabliczki na piersiach Marine i nie sta rając się ukryć wdzięczności. - Nie ma za co, ma'am. Marine zasalutował, Abigail oddała honory i przestąpiła granicę grawitacji stacji, odbijając się mocno od pokładu. Przelot w stanie nieważkości był krótki, a po mrowisku, jakie przypominała stacja, pokład hangarowy krążownika wydawał jej się oazą ciszy i spokoju. Nie znaczyło to naturalnie, że nic się tam nie działo, bo na pokładzie hangarowym każdego okrętu zawsze było coś do zrobienia. Przynajmniej dwie grupy zajmowały się przeglądem i konserwacją parkujących na pokładzie pinas, a tracący najwyraźniej cierpliwość sierżant Royal Manticoran Marinę Corps donośnie wydawał rozkazy drużynie wykonującej paradną musztrę wachty trapówej. Abigail wylądowała poza linią oznaczającą, odkąd zaczyna się pokład HMS Gauntlet, a kończy teren stacji kosmicznej. Od samego początku dziwił ją ten zwyczaj. W Marynarce Graysona wylot korytarza na okręt należał do okrętu, a ten na stacji do stacji i uważała to za znacznie sensowniejsze rozwiązanie. Na tradycje nie było jednakże rady, a to była jedna z tradycji Królewskiej Marynarki. Podeszła do młodego podporucznika z akselbantem oficera dyżurnego i zasalutowała. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, by dołączyć do załogi, sir! Podporucznik odsalutował i wyciągnął dłoń po rozkazy. Abigail podała mu je i oficer przez kilkanaście sekund sprawdzał ich treść, po czym oddał jej chip i powiedział: - Pozwolenia udzielam, midszypmen Hearns. Abigail zrobiło się jakoś tak ciepło, gdy dotarło do niej, że właśnie oficjalnie stała się częścią załogi HMS Gauntlet. - Dziękuję, sir - włożyła chip do pudełka i schowała do kieszeni kurtki mundurowej. — Wartownik poinformował mnie, że powinnam natychmiast zgłosić się do pierwszego oficera, sir. - Zgadza się - porucznik uniósł komunikator do ust i oznajmił: - Bosmanmacie Posner, właśnie znalazł się nasz ostatni zasmarkaniec. Jak rozumiem, czekał pan na niego niecierpliwie? Tak mi się właśnie wydawało. W każdym razie midszypmen Hearns już jest na pokładzie i sądzę, że lepiej będzie, jak pan ją stąd zabierze... Doskonale. Bosmanmat Posner jest najstarszym podoficerem sekcji taktycznej, a ponieważ oficerem szkoleniowym midszyp- menów jest pomocnik oficera taktycznego, czyli komandor porucznik Abbott, często będzie pani miała do czynienia z bosmanmatem. Zaprowadzi panią do kabiny midszypmenów i do pierwszego oficera. - Dziękuję, sir - powiedziała podniesiona na duchu Abigail. Spodziewała się podświadomie znacznie gorszego przyjęcia, a to było zupełnie naturalne. Nawet nieoficjalne określenie „zasmarkaniec", jakiego używano od niepamiętnych czasów w stosunku do midszypmenów, nie zabrzmiało obraźliwie, tylko normalnie. Wyglądało na to, że sytuacja może nie być aż tak zła, jak prorokował admirał Matthews. - Proszę poczekać przy windzie numer trzy - polecił podporucznik, pokazując kierunek niedbałym machnięciem ręki. - Bosmanmat znajdzie panią bez problemów. - Aye, aye, sir - potwierdziła Abigail i ruszyła ku windzie, ciągnąc za sobą szafkę. - Witam na pokładzie, midszypmen Hearns. Komandor Linda Watson była niska, krępa, miała czarne włosy oraz jasnobłękitne oczy. Abigail podejrzewała, że liczy sobie czterdzieści-pięćdziesiąt lat, ale nie była pewna, jako że z określaniem wieku osób poddanych prolongowi nadal miała problemy. Watson miała także energiczne maniery doskonale pasujące do umięśnionej sylwetki oraz wymowę jednoznacznie wskazującą, że pochodzi z planety Sphinx, za co Abigail od razu ją polubiła, gdyż w jej głosie pobrzmiewało echo głosu patronki Harrington. - Dziękuję, ma'am - odparła, łapiąc się na tym, że bije rekordy w dziękowaniu różnym ludziom. - Tylko proszę sobie niczego nie wyobrażać - ostrzegła ją Watson. - Mam zwyczaj witać osobiście każdego midszypmena, który przybywa na okręt, co jeszcze nigdy nie powstrzymało mnie od gonienia ich, aż się nosami podpierali. A ponieważ tym razem jest was tylko czworo, będziemy mieli dość czasu, by przegonić tam i z powrotem każdego z was. Zrobiła przerwę, ale Abigail zasłabo ją znała, by ryzykować jakąkolwiek odpowiedź, choć słowa wydawały się zawierać sporo humoru. - Wszyscy midszypmeni są równi, tak przynajmniej głosi teoria, którą próbujemy stosować w praktyce na tym okręcie, midszypmen Hearns - kontynuowała po przerwie Watson. - Niestety praktyka wykazuje też, że jednak nie wszyscy są równi, a pani stanowi specjalny problem. Naturalnie każdy midszypmen stanowi na swój sposób specjalny problem, ale nie w tym rzecz i obie o tym wiemy. Urwała, przysiadła na blacie biurka i przez dłuższą chwilę przyglądała się Abigail z przekrzywioną głową. Do piero potem przyznała: - Prawdę mówiąc, miałam ochotę wrzucić panią na głęboką wodę i zobaczyć, co będzie. Zawsze dotąd tak postępowałam, ale po namyśle zmieniłam zdanie. W końcu nigdy dotąd nie miałam zagranicznej księżniczki jako midszypmena. Tym razem urwała, oczekując odpowiedzi. Abigail odchrząknęła i sprostowała: - Nie jestem księżniczką, ma'am. Przynajmniej nie do kładnie. - Ależ jest pani, midszypmen Hearns. Sprawdziłam zarówno w MSZ, jak i w Admiralicji. Pani ojciec jest niezależnym władcą podległym jedynie formalnie władzy Protektora. Przekładając wasze tytuły na nasze, Protektor jest Królem, pani ojciec księciem. Czyli pani jest księżniczką, co zresztą potwierdziła Królowa, nadając lady Harrington tytuł księżnej. - Teoretycznie rzecz biorąc, można to tak interpretować, ma'am. Ale nawet jeśli tak, to jestem graysońską księżniczką. W Gwiezdnym Królestwie jestem midszypmenem. - Bardzo rozsądne podejście - pochwaliła Watson, acz w powietrzu zabrzmiały niewypowiedziane słowa Jeśli prawdziwe". - Niestety nie wszyscy będą je podzielać. Dlatego chciałam skorzystać z okazji, by upewnić się, że rzeczywiście nie oczekuje pani specjalnego traktowania z racji urodzenia. Oraz uświadomić pani, że znajdą się na okręcie osoby, które uznają, że bliższa znajomość z panią będzie dobrym sposobem przyspieszenia własnej kariery. Watson tak to ujęła, że nie ograniczało to grona ewentualnych kandydatów do innych midszypmenów, lecz obejmowało wszystkich oficerów krążownika. Abigail zapamiętała to sobie na wszelki wypadek. - Jak długo nie będzie to nachalne, pół biedy. Natomiast jeśli ktoś zacznie przesadzać, proszę dać mi znać. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Zdaję sobie co prawda sprawę, że technicznie rzecz biorąc, należy pani do Marynarki Graysona, nie do Royal Manticoran Navy, ale w niczym nie zmienia to znaczenia, jakie ten pierwszy patrol ma dla pani kariery. Mam nadzieję, że jest pani tego świadoma? - Jestem, ma'am. - Doskonale. - Watson uśmiechnęła się i wstała. - W takim razie proszę się zameldować u komandora Abbotta. - Aye, aye, ma'am. - ...no to powiedziałem mu, że nikt nas nie uprzedzał, że nie wolno nam wchodzić do maszynowni - i Karl Aitschuler uśmiechnął się promiennie. Siedział przy stole w kabinie midszypmenów i wyglądał zupełnie jak młodszy brat Abigail w wieku lat dwunastu po wykręceniu jakiegoś numeru opiekunom. - I on ci uwierzył? - spytała, potrząsając głową z niedowierzaniem, Shobhana Korrami. Abigail była zachwycona, widząc ją, po pierwsze dlatego, że zaprzyjaźniły się dzięki wspólnym ćwiczeniom w walce wręcz pod okiem bosmana Madisona na wyspie Saganami, a po drugie znaczyło to, iż nie będzie jedyną midszypmen płci żeńskiej na okręcie, czego się obawiała. Nigdy by się do tego nie przyznała, bo każdy midszypmen miał własne posłanie, które można było zasłonić, odcinając się od reszty, ale wszystkie pozostałe elementy kabiny były wspólne. Stopień koedukacji w akademii był dla niej szokiem, choć wiedziała z grubsza, czego się spodziewać. Co innego jednak wiedzieć, a co innego zobaczyć. Starała się, jak mogła, ale nie potrafiła przyjąć stopnia tej bliskości tak łatwo i naturalnie jak urodzeni i wychowani w Królestwie czy na Erewhon. A akademia i tak zapewniała znacznie więcej prywatności niż okręt. Dlatego widok przyjaciółki sprawił jej równocześnie radość i ulgę. - Naturalnie, że mi uwierzył. - Karl spojrzał niewinnie na zielonooką blondynkę. - Któż wygląda na uczciwszego i bardziej godnego zaufania niż ja? - Hm, jakby się tak zastanowić... Oscar Saint-Just? - spytała Shobhana z namysłem. Abigail zachichotała i natychmiast się zaczerwieniła, widząc tryumfujący uśmiech tamtej. Shobhana wiedziała, że Abigail wstydzi się każdego chichotu, bo takie zachowanie nie przystoi córce patrona, a na dodatek była przekonana, że brzmi jak rżenie dziesięciolatki. - Uważam, że Oscar Saint-Just wyglądał bardziej uczciwie i solidnie, niż Karlowi się kiedykolwiek uda - oznajmił czwarty mieszkaniec kabiny. Abigail momentalnie przeszła wesołość. Co prawda nie potrafiła jeszcze sprecyzować, co konkretnie to spowodowało, ale przyjacielski przycinek wygłoszony przez Arpada Grigovakisa zabrzmiał złośliwie i wrednie. Być może była to zasługa jego starannie kultywowanego sposobu wymowy typowego dla części najwyższych warstw arystokracji Królestwa Manticore. Kościół co prawda nauczał, że Bóg u każdego równoważy wady zaletami, tylko trzeba umieć ich poszukać u drugiego człowieka, ale Abigail przekonała się już dawno, że od tej reguły istnieją wyjątki. Grigovakis do nich należał. A jego obecność na pokładzie praktycznie równoważyła pod względem negatywów pozytywy płynące z obecności Shobhany. Grigovakis był wysoki, dobrze zbudowany i tak przystojny, że chirurgia plastyczna musiała mieć w tym swój udział. Był też nieprzyzwoicie bogaty, a raczej jego rodzina była, i to nawet jak na standardy Królestwa Manticore. Był też doskonałym studentem. I żadna z tych cech nie zmieniała faktu, że nie był miłym człowiekiem. - Jeśli Saint-Just wyglądał uczciwiej niż ja, to wyłącznie dzięki wysiłkom propagandy i zaawansowanej technice - odciął się Karl. - Nooo - mruknęła Shobhana, także próbując utrzymać nastrój. - A jak ty sądzisz, Abigail? - Grigovakis błysnął równiutkimi, śnieżnobiałymi zębami w jak zawsze protekcjonalnym uśmiechu. - Nie wiem - odparła, starając się, by wyszło to naturalnie. - Jestem pewna, że propaganda mogła mieć taki cel i go osiągnąć. Z drugiej strony niewinny i uczciwy wygląd zawsze jest zaletą u tajniaka, a od tego zaczynał. Podobnie jak u midszypmena, którego złapali tam, gdzie nie powinno go być. Może to maskowanie, które pewne osobniki mają lepiej rozwinięte od innych. - Nie pomyślałem o tym - roześmiał się Grigovakis i ukłonił jej się z uznaniem. Tyle że to uznanie było z gatunku: proszę, jaka spryciula z tego prymitywu. - Tak sobie pomyślałam, że na to nie wpadniesz - odparła z uśmiechem. I tonem, z którego jednoznacznie wynikało: bo nie jesteś dość bystry. Błysk złości w jego brązowych oczach świadczył, że zrozumiał. Abigail uśmiechnęła się niczym wcielenie niewinności. - No dobra - w głosie Karla słychać było, że gorączkowo szuka nowego tematu. - Obojętnie jak bym wyglądał przy dzisiejszym obiedzie, i tak mi to nie pomoże. - Przynajmniej nie będziesz sam - pocieszyła go Shobhana. - Będziesz miał Abigail do towarzystwa, więc zrób to, co robiłeś zawsze na obiadach u księżnej Harrington. - A co robiłem? - spytał podejrzliwie Karl. - Chowałeś się za nią. - Kłamstwo i kalumnia! - zaprotestował. - Tak się złożyło, że siedziała między mną a gospodynią. - Trzy razy pod rząd? - prychnęła Shobhana. - To ci przypadek, nie? - Zostałeś zaproszony trzy razy przez księżną Harrington? - spytał Grigovakis ze zdziwieniem i czymś dziwnie przypominającym szacunek. - No... tak - potwierdził Karl, opuszczając skromnie oczęta. - Jestem pod wrażeniem - przyznał Grigovakis, po czym wzruszył ramionami. - Ponieważ nie znalazłem się w grupie, w której uczyła taktyki, nie miałem szans na zaproszenie. Słyszałem tylko, że jedzenie podają znako mite. - Lepsze niż znakomite - zapewnił go Karl. - Zwłaszcza ciasta pani Thorne! I uniósł oczy do sufitu w niemym zachwycie. - Fakt. A potem odpracowywaliśmy je w symulatorach - dodała Shobhana ze znacznie mniejszym zachwytem. - Zwykle wybierała rolę przeciwnika i systematycznie kopała nam tyłki. - Nie wątpię - Grigovakis potrząsnął głową. Tym razem mówił bez żadnych podtekstów i zupełnie szczerze, gdyż podobnie jak pozostali darzył Salamandrę prawdziwym szacunkiem. - Próbowałem przenieść się do którejś z grup, z którymi mogła mieć zajęcia, ale za późno się o tym dowiedziałem - dodał i przyjrzał się pozostałej trójce. - Nie wiedziałem, że wszyscy mieliście z nią taktykę. - Mnie omal to nie ominęło - przyznała Shobhana. - Byłam druga na zapasowej liście i tylko dzięki temu, że dwójce ze składu podstawowego wynikły problemy rodzinne, w wyniku których musieli wziąć urlop na semestr, załapałam się na zajęcia z lady Harrington. - A ile razy zostałaś zaproszona na obiad? - Grigovakis doszedł do siebie, bo po tonie sądząc, spodziewał się usłyszeć, że raz. - Tylko dwa - przyznała spokojnie zapytana. - Raz był zaproszony każdy, na następne zaproszenie trzeba było zapracować, a taktyka nie była moim ukochanym przedmiotem. I uśmiechnęła się słodko, bo wszyscy wiedzieli, że nawet jedno „zarobione" zaproszenie na obiad oznaczało wyróżnienie dla każdego uczącego się w akademii. - A ty byłeś trzy razy? - Grigovakis spojrzał na Karla. Ten kiwnął głową. - I Abigail także trzy? - tym razem w głosie pytają ego było czyste niedowierzanie. - Och, nie - odparł z kamienną miną Karl, odczekał, aż w oczach Grigovakisa błyśnie satysfakcja, i dodał: - Abigail była zaproszona co najmniej dziesięć razy... z tego co mi wiadomo. - Co mu jest, do diabła? - spytała Shobhana wieczorem, gdy obie brały prysznic. Pierwszeństwo w korzystaniu z dwuosobowej kabiny każda płeć miała co drugi dzień. - Komu? - spytała Abigail, wcierając szampon w sięgające prawie do pasa włosy. Wielokrotnie już miała ochotę obciąć je na krótko, tak jak nosiły koleżanki czy lady Harrington, gdy pierwszy raz zjawiła się na Graysonie, bo czas i wysiłek potrzebny na ich pielęgnację były olbrzymie, a na dodatek długie włosy stanowiły zawadę w stanie nieważkości czy w hełmie skafandra próżniowego, nie wspominając już o ćwiczeniach fizycznych. To, że tego dotąd nie zrobiła, oznaczało milczącą zgodę na standardy narzucone przez urodzenie. Żadna bowiem szanująca się graysońska dziewczyna nie ścięłaby włosów tak krótko. Wreszcie skończyła i wsadziła głowę pod strumień wody. - Doskonale wiesz komu - prychnęła Shobhana. - Temu dupkowi Grigovakisowi, jakbyś miała wątpliwości. Co jakiś czas można by przysiąc, że ma się do czynienia z normalnym człowiekiem, a potem pstryk i wszystko jest po staremu. - Cóż... - odparła nieco niewyraźnie Abigail. - Według mnie uważa, że jest lepszy od nas wszystkich, a my tylko przez wrodzone chamstwo i małpią złośliwość nie okazujemy tego spontanicznie. Jego świętym obowiązkiem jest więc takie zachowanie na nas wymusić w każdy mo żliwy sposób. Po czym wyszła spod wody i zaczęła wykręcać włosy. Dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że Shobhana przygląda jej się uważnie. Najwyraźniej musiała w jej głosie usłyszeć coś, co zwróciło jej uwagę. - Miałam na myśli nie tyle nas, ile ciebie - dodała Shobhana. - Wydawało mi się, że ma problem głównie z tobą, ale teraz jestem prawie pewna, że ty też masz problem z nim. Mam rację? - Nie... - zaczęła ostro Abigail i urwała. - Nigdy nie umiałaś dobrze kłamać. To pewnie przez to religijne wychowanie. No dalej, mów, o co chodzi. - Ano... On jest jednym z tych idiotów, którzy uważają, że wszyscy na Graysonie to dzikusy mieszkające w jaskiniach i na dodatek dotknięte fanatyzmem religijnym. A nasze zwyczaje i zasady są po prostu śmieszne i niedorzeczne. - Oho - mruknęła Shobhana cicho. - Przystawiał się do ciebie? - A przystawiał - przyznała Abigail, rumieniąc się wbrew sobie. Na Graysonie kobiet było trzy razy więcej niż mężczyzn, a jeszcze nie tak dawno jedyna kariera, jaka je czekała, to bycie żoną i matką. Dlatego rywalizacja o względy mężczyzny była na Graysonie zawsze intensywna, a praktyka poligamii uczyła graysońskie dziewczęta szczerości wobec siebie, jako że miały w perspektywie zostanie jedną z co najmniej dwóch żon. A to narzucało konieczność szczerości i kompromisów. Dlatego też graysońskie dziewczęta były przyzwyczajone do bardziej otwartych i pragmatycznych rozmów między sobą niż te pochodzące z Królestwa. A Abigail jeszcze nie do końca pogodziła się z faktem, że takie właśnie rozmowy może spokojnie prowadzić z Shobhana, jakkolwiek by była urodzoną i wychowaną w Królestwie. - Wcale mnie to nie dziwi - oświadczyła Shobhana, przekrzywiając głowę i przyglądając się przyjaciółce. - Gdybym miała twoją figurę, opędzić bym się od chętnych nie mogła. Zresztą wtedy bym pewnie nie próbowała. A dla tego dupka fakt, że pochodzisz z Graysona, był dodatkową atrakcją, zgadza się? - Tak sądzę - Abigail skrzywiła się. - Nie mógł się doczekać, żeby wciągnąć do łóżka lodową dzikuskę! A potem pewnie by się wszystkim przechwalał! Albo należy do tych cymbałów, dla których wszystkie graysońskie kobiety muszą być spragnionymi seksu nimfomankami, których chuć trzyma na wodzy jedynie programowanie religijne chroniące mężczyzn na planecie przed śmiercią z wycieńczenia. - Biorąc pod uwagę, z kim przestaje, to prawdopodobne. Cholera, nie zdziwiłoby mnie nawet, gdyby się okazało, że jest tak tępy, że wierzy równocześnie w oba stereotypy! Shobhana machnięciem dłoni przed sensorem wyłączyła prysznic i sięgnęła po ręcznik. - I co? Nie spodobało mu się, gdy usłyszał odmowę? -spytała po chwili. - Nie bardzo. - Abigail także wyłączyła wodę i zaczęła się wycierać. - W sumie to pewnie też nie powiedziałam mu tego tak, jak powinnam, bo byłam na wyspie dopiero od dwóch tygodni i jeszcze nie wyszłam z ciężkiego szoku kulturowego. A wiesz, najpoprawniejsze zachowanie waszego chłopaka może zjeżyć włosy porządnie wychowanej graysońskiej panience. O występach takiej mendy jak on lepiej nie mówić... Shobhana parsknęła śmiechem, ale natychmiast spoważniała. - Nie próbował na siłę? - spytała serio. - Na wyspie Saganami? Z kimś z Graysona, co do kogo wszyscy założyli, że jest protegowaną patronki Harrington? - Abigail roześmiała się szczerze rozbawiona. - Nie jest aż takim idiotą, żeby naśladować to ścierwo Younga, po tym jak tamten skończył. - Też fakt, idiotą nie jest pod tym względem. Za to potem korzystał z każdej okazji, żeby ci uprzykrzyć życie? - Nawet wykazywał w tym pewną pomysłowość. Na szczęście aż do tego przydziału niewiele miał tych okazji. Osobiście wolałabym, by tak pozostało. - Zrozumiałe. - Shobhana wzięła świeży ręcznik i pomogła Abigail wycierać włosy. - Ale masz przynajmniej miłą perspektywę, że potem będziecie należeć do dwóch różnych flot. - Możesz mi wierzyć, że regularnie dziękuję za to Opatrzności - oznajmiła z przekonaniem Abigail. Półtorej godziny później podenerwowana i za wszelką cenę usiłująca tego nie okazać Abigail Hearns siedziała na końcu stołu w kapitańskiej kabinie jadalnej. Za nią zajmował miejsce jedynie midszypmen Karl Aitschuler. A to dlatego, że był jedenaście miejsc za nią na liście rocznika, co powodowało krótsze starszeństwo. Dzięki temu to nie ona musiała pamiętać o toaście za Królową, co jednak w tych okolicznościach nie bardzo ją pocieszało. Dyskretnie rozejrzała się po obecnych. Dzięki urodzeniu wiedziała, jak to się robi, jako że dzieci patronów uczą się w młodym wieku, jak zdawać sobie sprawę z tego, co się wokół nich dzieje na spotkaniach towarzyskich, bez nachalnego gapienia się i okazywania ciekawości. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie wynikały z faktu pochodzenia, a przydawały się teraz. Oprócz Karla jedyną osobą, którą mogła uznać za znajomą, był komandor porucznik Abbott. I to też nie za dobrze znajomą. Był blondynem o miłym usposobieniu, choć utrzymywał pewien dystans. Mogło to wynikać z faktu, iż uznał, że jest to niezbędne w stosunku do podopiecznych - był bowiem oficerem szkoleniowym kandydatów na oficerów, jak się to oficjalnie nazywało, czyli niańką zasmarkańców, jak wszyscy mówili. Poza tym i wrażeniem, że jest kompetentny, Abigail nie bardzo mogła o nim co kolwiek więcej powiedzieć. Co i tak było ogromem wiadomości w porównaniu do wiedzy o kimkolwiek z pozostałych. Po prawej stronie pustego jeszcze kapitańskiego fotela stojącego u szczytu stołu siedział pierwszy mechanik, komandor Tyson. Był solidnej budowy, choć nieco niski, o jasnobrązowych włosach i twarzy wyglądającej na skłonną do uśmiechu. Na wprost niego zajmował miejsce oficer taktyczny, komandor Blumenthal. Po jego lewej zasiadała chirurg - komandor porucznik Anjelike Westman, lekarz okrętowy, a naprzeciwko niej oficer astronawigacyjna, rudowłosa komandor porucznik Valeria Atkins. Nie dość, że należała do trzeciego pokolenia objętego prolongiem, to jeszcze była tak drobnej budowy, że Abigail czuła się przy niej olbrzymką. Komandor Tyson jako najstarszy rangą dokonał prezentacji, która minęła w przyjemnej atmosferze, ale oboje midszypmenów miało zbyt niską rangę, by dobrze poczuć się w tym towarzystwie. Obiady u lady Harrington były w tej kwestii pomocne, ale była to klasyczna sytuacja, w której należało być widzianym, ale nie słyszanym. Abigail właśnie skończyła odpowiadać na jakieś grzecznościowe pytanie komandor porucznik Atkins, gdy otworzyły się drzwi prowadzące do reszty pomieszczeń kapitańskich i do kabiny wszedł kapitan Oversteegen. Obecni wstali na jego powitanie, Abigail zaś wdzięczna była losowi, że jako dziecko patrona w naprawdę młodym wieku musiała się dobrze nauczyć panować nad twarzą. Pana i władcę Gauntleta, czyli pierwszego po Bogu, miała okazję zobaczyć pierwszy raz i to, co zobaczyła, było gorsze od najgorszych obaw. Oversteegen był czarnowłosy, wysoki, chudy, ale miał kończyny sprawiające nieodparte wrażenie zbyt długich, przez co, choć poruszał się z ekonomiczną precyzją, jego ruchy wydawały się dziwnie nie zsynchronizowane. Mundur miał szyty bez dwóch zdań przez doskonałego krawca i choć leżał nienagannie, miał też kilka zdecydowanie nieregulaminowych dodatków. Natomiast najgorsze było co innego - wyglądał dokładnie jak wysportowana, o pół standardowego wieku młodsza kopia Michaela Janviera, barona High Ridge i obecnego premiera rządu Gwiezdnego Królestwa Manticore. Nawet bez uprzedzenia ze strony Matthewsa wystarczyłoby jej jedno spojrzenie, by wiedzieć, z jakiej rodziny pochodzi. - Proszę siadać, panie i panowie - zaprosił, zajmując miejsce, i Abigail omal się nie skrzywiła. Mówił bowiem lekkim barytonem o przyjemnej modulacji, tyle że wymowę miał przeciąganą, sprawiającą wrażenie leniwej, typową dla pewnych kręgów arystokracji Królestwa Manticore. Kręgów, z których wywodziły się największe snoby i durnie. Inną cechą należących do tego towarzystwa była niepochlebna opinia o Graysonie. Na szczęście steward wraz z pomocnikami zaczął się kręcić, podając posiłek, i rozmowa przy stole zamarła, to też miała czas, by się uspokoić i opanować. Nawet po uprzątnięciu naczyń przy stole nie zapanował gwar, choć nie było też przedłużającej się ciszy. Z tego co Abigail słyszała, poza komandor Watson nikt z oficerów nie służył nigdy z kapitanem, co mogło tłumaczyć brak ożywionej dyskusji. Z drugiej strony takie mogły być preferencje dowódcy. W końcu od dwóch miesięcy dowodził okrętem, więc raczej nie był to pierwszy wspólny posiłek z oficerami. Niezależnie od powodu Abigail cieszył ten stan rzeczy, gdyż mogła udawać uprzejmie milczącą, nie zwracając ni czyjej uwagi. W pewnym jednak momencie zauważyła, że komandor Tyson przygląda się jej z lekkim uśmiechem, i zarumieniła się. Najwyraźniej jej wysiłki były bardziej widoczne, niż sądziła. W końcu uprzątnięto naczynia i nalano wino do kielichów. Abigail dyskretnie sprawdziła, czy Karl pamięta o toaście, gotowa do przypominającego kopniaka w kostkę, ale nie okazało się to potrzebne: był spięty, gotowy i zaniepokojony. Toteż gdy obecni spojrzeli w jego kierunku, wstał, uniósł kielich i wygłosił toast: - Panie i panowie, za Królową. - Za Królową! - odpowiedział mu zgodny chór. Karl zdołał usiąść i wyglądać normalnie, co świadczyło o dobrym panowaniu nad sobą, bo musiał odczuwać ol brzymią ulgę. Gdy spojrzał na Abigail, posłała mu pełen uznania uśmiech. Który zaraz zniknął, gdyż kapitan odchrząknął i oznajmił: - Jak rozumiem, właściwy byłby jeszcze jeden toast dzisiejszego wieczoru, jako że nieuprzejme jest obrażanie czy też ignorowanie naszych graysońskich sojuszników. Midszypmen Hearns, zechce pani uczynić nam ten zaszczyt? Abigail znów się zarumieniła. Prośba była jak najbardziej na miejscu, ale ta cholerna wymowa wyrażała cywilizowaną pogardę dla neodzikusów i zirytowało ją to solidnie. Wstała, ujęła kielich i powiedziała, specjalnie nie starając się ukryć graysońskiego akcentu: - Panie i panowie, za Grayson, Patronów, Miecz i Testera! Tylko dwie osoby powtórzyły toast w całości i bezbłędnie. Karl, jako że słyszał go przy każdym obiedzie u lady Harrington. I Oversteegen. Co ją nieco zaskoczyło. Choć z drugiej strony nie powinno - pomysł był jego, a wizerunek doskonałości, jaki sobie budował, znacznie by ucierpiał, gdyby nie był w stanie wyrecytować toastu od niechcenia. - Dziękuję, pani Hearns - rzekł, a gdy usiadła, rozejrzał się po obecnych i dodał: - Ufam, że reszta moich oficerów zda sobie sprawę, jeśli nie zrobiła tego naturalnie dotąd, że należy być uprzejmym wobec naszych wielu sojuszników, jak też należy szanować ich zwyczaje. Abigail nie była pewna, czy miała to być reprymenda, czy nowy sposób wyśmiania nadwrażliwości tychże prymitywnych sojuszników. Podejrzewała, że to drugie, ale uczciwość nakazywała przyznać, że wniosek mógł być wywołany jej własnymi uprzedzeniami. Niezależnie zresztą od tego, co kapitan zamierzył, spowodował kolejną przerwę w niemrawych rozmowach przy stole. Pozwolił jej chwilę potrwać, po czym odchylił fotel i uśmiechnął się do zebranych. - Żałuję, iż nawał obowiązków związanych z przygotowaniem okrętu do lotu uniemożliwił mi poznanie was tak dobrze, jak bym sobie tego życzył. Zamierzam poprawić tę sytuację w ciągu kilku najbliższych tygodni. Wołałbym jeszcze co najmniej parę dni spędzić na zgrywaniu załogi i ćwiczeniach, niestety Admiralicja ma inne pomysły. I uśmiechnął się po tych słowach. Wszyscy łącznie z Abigail także posłusznie się uśmiechnęli. Kapitan spoważniał i dodał: - Komandor Atkins i pierwszy oficer już wiedzą, teraz wy się dowiecie. Udajemy się do systemu Tiberian. Czy ktoś, poza astro naturalnie, wie coś na jego temat? - To jeden z niezależnych systemów między Erewhon a Republiką Haven, sir - odpowiedział po chwili namysłu komandor Blumenthal. Oversteegen zachęcił go uniesieniem brwi, ale oficer taktyczny jedynie wzruszył ramionami i dodał: - Obawiam się, że nic więcej nie wiem, sir. - Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że w ogóle cokolwiek pan o nim wie, bo system ten nigdy nie stał się obiek tem naszego zainteresowania. Ani przed wojną, ani w jej trakcie. Ja nawet nie wiedziałem, że istnieje, dopóki nie przeczytałem rozkazów. Potem sprawdziłem, gdzie i co się dało, i chciałbym, byście wy także zapoznali się ze wszystkimi dostępnymi informacjami na ten temat. Ujmując rzecz w skrócie: mamy sprawdzić, dlaczego w okolicy zaginęło kilkanaście statków i niszczycieli Floty Erewhon. - Okręt wojenny, sir? - zdziwił się Blumenthal. - Właśnie. Sądzę, że rozsądny jest wniosek wywiadu floty, iż przerwa w działaniach wojennych między Sojuszem a Republiką będzie prowadziła do odrodzenia się piractwa, które w okolicach Erewhon przed wybuchem wojny było dość rozpowszechnione. Admiralicja co prawda uważa, że teraz zarówno Erewhon, jak i inni nasi okoliczni sojusznicy dysponują wystarczającymi siłami, by rozprawić się z każdą odmianą piractwa, jaka pojawiła by się w ich sąsiedztwie. Ponieważ zrobił przerwę, by upić wina, komandor Westman spytała: - Po co w takim razie Admiralicja nas tam wysyła, sir? - Obawiam się, że admirał Chakrabarti nie zdołał mi tego wytłumaczyć - odparł Oversteegen. - Przypadkowe przeoczenie z jego strony, jestem pewien. Niemniej jednak sądząc z ogólnej wymowy rozkazów, tamtejsze władze są nieco poirytowane tym, że w ich pojęciu nie uważamy już Erewhon za najważniejszą planetę w znanym wszechświecie. Wypowiedź była zaskakująca, jako że wynikało z niej, iż Oversteegen nie jest wcale zadowolony z osoby, która napisała rozkaz, czy z jego sensowności. Równocześnie jednak tak ton, jak i dobór słów sugerowały sporą pogardę dla władz planety Erewhon. To ostatnie nie było niczym dziwnym. To pierwsze i owszem. - Jak mi się wydaje, głównym celem naszej misji jest potrzymanie za rączkę władz Erewhon, bo logicznie rzecz biorąc, jeden ciężki krążownik niczego nie zdziała tam, gdzie nie poradziła sobie cała Flota Erewhon. Jednakże od zawarcia rozejmu zarówno Erewhon, jak i inni nasi sojusznicy uporczywie uważają, że uznaliśmy ich za już nie potrzebnych - kapitan spojrzał przelotnie na Abigail. - Dlatego też celem naszej misji jest zademonstrowanie władzom Erewhon, że są w błędzie i że nadal ich cenimy jako sojuszników, toteż udzielamy im takiej pomocy, jakiej możemy. Choć przyznaję, że gdybym był na miejscu tychże władz planety Erewhon, znacznie większe wrażenie wywarłaby na mnie eskadra lekkich krążowników czy flotylla niszczycieli niż jeden ciężki krążownik. W końcu jeden okręt może być równocześnie tylko w jednym miejscu. A nasze doświadczenia na terenie Konfederacji jasno dowodzą, że do zwalczenia piractwa potrzebna jest stała obecność dużej liczby lżejszych okrętów, a nie jeden, choćby najpotężniejszy. Mimo odruchowej niechęci do dowódcy w tej kwestii Abigail zgadzała się z nim całkowicie i bez żadnych za strzeżeń. - Jeśli wolno spytać, sir - odezwał się Blumenthal. - Dlaczego konkretnie system Tiberian? - Bo w tak dużym stogu siana gdzieś trzeba zacząć szukać tej igły - odparł kwaśno Oversteegen. — System znajduje się w rejonie, w którym najprawdopodobniej nastąpiły wszystkie zaginięcia. Najprawdopodobniej, bo trudno mieć pewność, jeśli wszystko, co najczęściej wiadomo, to że statek wyruszył z jednego portu i nie dotarł do drugiego, będącego jego celem. - Przepraszam, sir, ale poza kilkoma psychopatami takimi jak Warnecke piraci unikają zakładania baz w zasiedlonych systemach - zauważył oficer taktyczny. - Istnieje bowiem zbyt duże ryzyko, że mieszkańcy ich zauważą i nawet jeśli sami nie będą w stanie ich przegonić, sprowadzą kogoś, kto to potrafi. - W normalnych warunkach tak. Nie twierdzę zresztą, że w istniejących również tak to nie działa, komandorze Blumenthal, ale istnieją trzy przesłanki wskazujące, że może pan się mylić. Po pierwsze, system posiada tylko jedną skolonizowaną planetę o nazwie Refuge, a jej populacja według dostępnych danych wynosi mniej niż sto tysięcy ludzi. Do tego skupionych na jednym kontynencie i to na obszarze mniejszym niż domena ojca midszypmen Hearns na Graysonie. Przy tych słowach skłonił się Abigail z lekkim uśmiechem, widząc, jak dziewczyna sztywnieje. - Na dodatek koloniści praktycznie nie pojawiają się w przestrzeni i nie wydobywają minerałów z asteroid, nie używają orbitalnych fabryk i nie latają nawet po przestrzeni wewnątrzsystemowej. Toteż szansa na to, że piraci zostaną przez nich zauważeni, jest minimalna, jeśli tylko zachowują podstawowe środki ostrożności - kontynuował Oversteegen. - Po drugie, jednym z zaginionych statków była jednostka pasażerska o nazwie Windhouer lecąca z Haven do Refuge. Na jej pokładzie znajdowało się kilka tysięcy kolejnych kolonistów. - Refuge została skolonizowana przez Ludową Republikę Haven? - zdumiał się komandor Tyson. - W pewnym sensie. Otóż siedemdziesiąt-osiemdziesiąt standardowych lat temu istniała w Republice sekta o nazwie Braterstwo Wybranych charakteryzująca się raczej skrajnym fundamentalizmem religijnym... Tym razem nie spojrzał w stronę Abigail, co według jej oceny jedynie podkreśliło niedopowiedziane zakończenie zdania: „...podobnie jak Kościół Ludzkości Uwolnionej"! - Najwyraźniej sekta czymś poważnie naraziła się władzom - ciągnął Oversteegen jakby nigdy nic. - W sumie było to nieuniknione, skoro uparli się żyć zgodnie ze swoi mi zasadami, dziwne jest natomiast, że bezpieka się z nimi nie rozprawiła. Może stanowiło to zbyt duży problem propagandowy, jako że władze ciągle podkreślały swą tolerancję religijną. Nie wątpię, że próbowano ich złamać rozmaitymi metodami, ale takie zżyte grupy fanatyków potrafią być czasami zadziwiająco uparte. Abigail poruszyła się, ale też przygryzła wargę i nie okazała w żaden inny sposób coraz większej złości, jaką wywoływała w niej ta powolna, rozwlekła wymowa. - W końcu - Oversteegen nie dał po sobie poznać, że przed chwilą wbił komuś szpilę - władze doszły do wniosku, że lepiej będzie pozbyć się problemu, i zaproponowały sekcie następujące rozwiązanie: w zamian za znacjonalizowanie majątków wszystkich jej członków zapewnią im transport do systemu Tiberian i podstawową infrastrukturę nowej kolonii. Sekta liczyła dwadzieścia do trzydziestu tysięcy osób, ale większości nie stanowili Doliści, więc władze na tym jeszcze zarobiły. Niewiele, ale jednak. Pewna część wyznawców nie zgodziła się na tę propozycję i została w Republice. Potem tego żałowali, bo Urząd Bezpieczeństwa okazał się znacznie mniej tolerancyjny; po zabiciu Saint-Justa okazało się, że przeżyły ledwie dwa czy trzy tysiące. Naturalnie nikt z nich nie miał już ochoty pozostać w Republice, toteż kiedy Pritchard przejęła władzę, zdecydowała się na koszt państwa przewieźć ich na Refuge. Nieco ponad standardowy rok temu odlecieli wyczarterowanym statkiem pasażerskim, niestety nigdy nie dotarli do celu. A to sugeruje, że system Tiberian z jakiegoś powodu przyciągnął uwagę piratów, gdyż statek ten nie miał nigdzie zawijać po drodze i nigdzie też go nie zauważono. Po trzecie, kiedy władze Erewhon rozpoczęły dochodzenie, spróbowano odtworzyć trasy wszyst kich zaginionych jednostek, by ustalić, jak daleko dotarły. Chodziło o wytypowanie jak najmniejszego obszaru, na którym zdarzały się zaginięcia. Jednym z zaangażowanych w akcję był niszczyciel Star Warrior. Miał on między innymi sprawdzić trasę Windhouera. Wiadomo, że przybył na orbitę Refuge, a wysłana przez jego dowódcę grupa rozmawiała z władzami kolonii i choć nie obyło się bez tarć, potwierdziła posiadane informacje - Windhouer nigdy na orbicie się nie pojawił. Niszczyciel następnie odleciał, kierując się do systemu Kongo, do którego miał dotrzeć inny z zaginionych statków, ale on także nie doleciał do tego układu planetarnego. Star Warrior był nowoczesnym okrętem, zbliżonym do naszej klasy Culuerin, toteż zwykły pirat nie miałby szans w starciu z nim. A przyznam, że nie bardzo wierzę, by zaginął z przyczyn naturalnych bądź z winy niewyszkolonej załogi. - Ja też w to nie wierzę, sir - przyznał Blumenthal. - Natomiast w tej sytuacji rodzi się przykre podejrzenie, z kim możemy mieć do czynienia. Do granic Republiki Haven nie jest zbyt daleko... - To samo pomyślały władze Erewhon, a nawet nasz wywiad floty - skomentował Oversteegen ironicznie. - Faktem jest, że w czasie zaprowadzania porządków przez Theismana stracono z oczu część okrętów, głównie UB, choć nie tylko. Zniszczone nie zostały, a ślad po nich zaginął. Nic nachalnego: tu jeden, tam dwa i tak dalej. Niektóre na pewno przekwalifikowały się na jednostki pirackie, choć wywiad floty wątpi, by w tym przypadku byli to ubeccy renegaci. Zdrowy rozsądek bowiem sugeruje, że powinni trzymać się z dala od Theismana, a poza tym dla piractwa w dalszym ciągu najbardziej nadaje się obszar Konfederacji. Działanie w stosunkowo niewielkim rejonie między Haven a Erewhon nie jest rozsądne i nie było, bo od samego początku nie uległo wątpliwości, że dość szybko i skutecznie zostanie tam przywrócony porządek. - Przyznałabym rację wywiadowi floty, sir - oceniła komandor Atkins. - Konfederacja jest znacznie bezpieczniejszym i bogatszym łowiskiem dla piratów, podczas gdy ten rejon przygraniczny nie dość, że mały, to w dodatku rządy planetarne są tam z zasady uczciwe. Na dodatek każdy pirat, który wkurzy Flotę Erewhon, musi wiedzieć, że skończy się to dla niego fatalnie. - Nie powiedziałem, że analiza wywiadu floty jest nie logiczna. Gdybym był piratem, doszedłbym do dokładnie takich samych wniosków co pani, komandorze. Należy jednak pamiętać, że nie wszyscy w tym wszechświecie są równie logicznie myślący jak pani czyja albo mają równie dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. - To fakt, sir - Blumenthal pochylił się lekko i Abigail zmuszona była przyznać, że Oversteegen, choć arogancki, zdołał zainteresować rozmową swoich oficerów. - Z drugiej strony obojętnie kim są piraci, zakładając, że są tam rzeczywiście, zdołali jak dotąd działać tak sprawnie, że cała Flota Erewhon nie wie o nich nic konkretnego i nie ma choćby jednego odczytu sensorów potwierdzającego ich istnienie. - Zgadza się - potwierdził kapitan. - Jak dotąd szukamy ducha lub duchów. Abigail żałowała, że nie może odezwać się niepytana. Na szczęście komandor porucznik Westman zwróciła uwagę na to samo co ona. - Martwi mnie jeszcze jedno, sir. Trzy razy brałam udział w patrolach antypirackich w Konfederacji. Większość piratów woli nie atakować jednostek pasażerskich, bo powoduje to takie ofiary, że nawet tamtejsze władze czują się w obowiązku wystąpić przeciw nim czynnie. I chodzi tu o władze lokalne, nie rząd Konfederacji. Kiedy decydują się ruszyć taki statek, starannie minimalizują ofiary wśród pasażerów i ograniczają się do ograbienia ich, po czym puszczają w dalszą drogę. Część nawet nie ograbia jednostek, tylko sejfy pokładowe, grając rolę gentlemanów-bukanierów. Z tego, co pan powiedział, wynika, że ci wyrżnęli wszystkich pasażerów tego statku i załogi pozostałych, które zaatakowali. - Sądzę, że tak właśnie się stało - potwierdził zimno Oversteegen. - Windhover zaginął ponad trzynaście standardowych miesięcy temu. Gdyby któryś z pasażerów przeżył, musiałby do tej pory gdzieś się pojawić. Poza tym bardziej opłacałoby się wziąć za nich okup od kolonistów z Refuge, niż sprzedać w niewolę w tych niewielu miejscach, gdzie byłoby to w ogóle możliwe. - W takim razie mamy do czynienia z wyjątkowo bezwzględnymi ludźmi - zauważyła Atkins. - Ujęła to pani nader delikatnie, komandor Atkins - ocenił Oversteegen. - Rozumiem wszystko poza tym, dlaczego lecimy do tego właśnie systemu, sir - odezwał się niespodziewanie Tyson. - Wiemy, że niszczyciel go sprawdził i niczego nie znalazł. W takim razie czy nie byłoby sensowniej szukać gdzieś, gdzie dotąd nie szukano? Abigail wstrzymała oddech pewna, że Oversteegen zaraz spadnie na pierwszego mechanika jak tona cerambetu za bezczelność. Ten jednakże zaskoczył ją całkowicie: uśmiechnął się tylko, przyjrzał Tysonowi i powiedział: - Ma pan sporo racji, komandorze, ale z tego właśnie założenia wyszło dowództwo Floty Erewhon. Jej okręty przeszukują systemy, których dotąd nie sprawdzono, a ponieważ odtworzono już trasy wszystkich zaginionych jednostek, przetrząsają teraz niezamieszkane systemy w poszukiwaniu statku bazy piratów. Zajmie im to ładnych parę miesięcy i naturalnie moglibyśmy wziąć w tym udział, ale uważam, że mają do tego celu dość niszczycieli i krążowników. Poza tym nasza pomoc w tym układzie byłaby całkowicie bez znaczenia. Dlatego sądzę, że lepiej będzie, jeśli przeprowadzimy niezależne śledztwo uzupełniające. Jedynym okrętem, który zniknął w czasie dotychczasowych poszukiwań, był Star Warrior, a ostatnim systemem, który odwiedził na pewno, był układ Tiberian. Wiem, że później wysłano do tego systemu krążownik i że powtórnie rozmawiano z kolonistami. Wywiad dostarczył mi nagrania tych rozmów i mam dziwne wrażenie, że mieszkańcy Refuge nie byli zachwyceni i nie palili się do współpracy. - Sądzi pan, że coś ukrywali, sir? - spytał Blumenthal, marszcząc brwi, i po chwili dodał: - Gdyby piraci skontaktowali się z nimi, mogliby zażądać między innymi w ramach okupu za pasażerów, żeby władze kolonii nic na ten temat nie mówiły, bo wrócą i urządzą masakrę. - To jedna możliwość - przyznał kapitan. - Choć nie miałem na myśli czegoś aż tak skomplikowanego. - W takim razie dlaczego nie współpracowali, skoro chodzi o złapanie ludzi odpowiedzialnych najprawdopo dobniej za wymordowanie paru tysięcy ich współwyznawców, sir? - spytała Atkins. - To niewielka, izolowana kolonia o klanowej strukturze. Praktycznie pozbawiona kontaktu z innymi: przed wojną raz na rok przylatywał tam jeden frachtowiec, w czasie wojny nikt. A na dodatek koloniści chcieli tej izolacji, by móc zbudować społeczeństwo wyłącznie według własnych wzorców. Społeczeństwo religijne odrzucające kontakty z niewiernymi - wyjaśnił Oversteegen, ponownie spoglądając na Abigail. A przynajmniej tak jej się wydawało. - Chodzi mi o to - ciągnął albo nieświadom rosnącej niechęci Abigail, albo zupełnie tym niewzruszony - że oni nie lubią obcych. A obcy mogli tego nie wziąć pod uwagę, rozmawiając z nimi. Mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie było w przypadku rozmów, których nagrania słyszałem. Po prostu słychać, że koloniści byli ostrożni, by nie powiedzieć nieprzychylnie do nich nastawieni; tak mogło być od czasu wizyty Star Warriora. Natomiast jeśli słuszne jest założenie, że niszczyciel został zniszczony, ponieważ odkrył piratów, to Tiberian jest jedynym miejscem, gdzie mogło to się wydarzyć, bo z tego co w tej chwili wiemy, nie dotarł on do następnego układu, który miał sprawdzić. A w takim razie tylko tam mamy szansę od kryć to, co odkryła załoga Star Warriora. Jeśli się nie mylę i koloniści nie chcieli rozmawiać z poganami nie okazującymi właściwego szacunku dla ich religii, to oczywiste jest, że należy ponownie z nimi pomówić. Jest bowiem możliwe, że wiedzą coś, z wagi czego nawet nie zdają so bie sprawy, a co naprowadziło dowódcę niszczyciela na ślad piratów. Jeżeli tak było, musimy się tego również dowiedzieć, a jedynym sposobem, by to osiągnąć, jest na kłonienie ich do szczerości. A do tego potrzebny jest ktoś, kto potrafi się z nimi dogadać. I tym razem wymownie spojrzał prosto na Abigail. - Ostry zwrot na lewą burtę! Kurs 1-2-0 na 0-1-5, przyspieszenie pięćset dwadzieścia g! Postawić na poprzed nim kursie boję pozorującą Lima-Foxtrot! Znajdującą się w obsadzie zapasowego stanowiska dowodzenia Abigail najbardziej złościło w strumieniu rozkazów Oversteegena to, że każdy był przemyślany, a wszystkie wskazywały na to, że kapitan jest doświadczonym oficerem i niezłym taktykiem. Życie byłoby znacznie prostsze, gdyby okazał się typowym przedstawicielem arystokracji: głupim, nadętym dupkiem, który dowództwo otrzymał tylko dzięki koneksjom rodzinnym. Wtedy jego doprowadzająca do szału wymowa, idealne mundury i całe zachowanie dowodzące wyższości nad zwykłymi śmiertelnikami pasowałyby do ogólnego obrazu. Niestety nie był niekompetentny i to jej psuło ten wizerunek. Nie ulegało wątpliwości, że dowództwo Gauntleta zawdzięczał rodzinnym układom, bo przy obecnej redukcji floty zwykły niemianowany kapitan nie miałby co marzyć o takim okręcie. Natomiast braku kompetencji zarzucić mu nie było można, czego najlepszym dowodem była seria ćwiczeń, którym poddał całą załogę w czasie podróży. A ponieważ cel znajdował się ponad trzysta lat świetlnych od systemu Manticore, przelot trwał prawie 47 standardowych dni, więc miał na to dość czasu. Powtarzała sobie, że zachowuje się głupio, niemniej jednak wiedziała, że poczułaby mściwą satysfakcję, gdyby coś mu nie wyszło. Mogłaby go wtedy zaliczyć do „szkoły niepokonanych Królewskiej Marynarki", jak to określała patronka Harrington. Ale w przeciwieństwie do należących do niej radosnych półgłówków nieświadomych własnych braków Oversteegen reprezentował znacznie starszą szkołę wyznającą zasadę, że czy to w czasie wojny, czy pokoju, każdej załodze przydadzą się ćwiczenia. Nie ma bowiem zbyt dobrze wyszkolonych załóg. A to, że miał talent do przewrotnych, by nie rzec złośliwych manewrów taktycznych, jeszcze pogarszało sprawę. Okazało się bowiem, że może się naprawdę wiele od niego nauczyć, podobnie jak komandor Blumenthal, co było dla niej jeszcze większym zaskoczeniem. Komandor porucznik Abbott natomiast nie należał do miłośników dowódcy. Był zbyt dobrym oficerem, by to powiedzieć, zwłaszcza w obecności midszypmena, ale z drobiazgów w jego zachowaniu i wypowiedziach jednoznacznie wynikało, że kapitan nie przypadł mu do gustu. Najbardziej zaś nie podobało mu się, że zwykły przypadek, to jest urodzenie, dał mu do wództwo takiego okrętu jak Gauntlet. Na pewno przyczy niał się do tego fakt, iż Abbott był o pięć lat standardowych starszy i o dwa stopnie niżej od niego, ale nie miało to najmniejszego wpływu na wykonywanie przez niego obowiązków czy zachowanie w stosunku do Oversteegena. Tym bardziej że nikt w sumie nie miał z kapitanem normalnych stosunków - zawsze były mniej lub bardziej sztywne i formalne. Załoga po dwóch tygodniach przestała kwestionować jego zdolności i kompetencje, ale nie oznaczało to, że go polubiła. Brakowało mu bowiem charyzmy, którą miała patronka Harrington i która u niej była czymś zupełnie naturalnym. Abigail podejrzewała, że częściowo brało się to stąd, iż Oversteegen nie był zainteresowany tym, by uchodzić za charyzmatyczną osobowość. W końcu naturalny porządek rzeczy był taki, że z racji urodzenia należało mu się do wództwo, a fakt, że był kompetentny, jedynie potwierdzał słuszność tego porządku. Skoro więc naturalne i nieuniknione było, że on rozkazywał, równie naturalne i nieuniknione było, że inni słuchali tych rozkazów. Skoro więc wykonywali swój przyrodzony obowiązek, nie było sensu zachęcać ich do tego dodatkowo w jakikolwiek sposób. Ujmując rzecz krótko, Michael Oversteegen nie miał osobowości, która sprawiałaby, że podkomendni byliby mu oddani. Ponieważ na każdym kroku udowadniał swą kompetencję, słuchali go bez szemrania, ale na nic więcej z ich strony nie mógł liczyć. Z jednym wyjątkiem. Arpad Grigovakis gotów był czcić pokład, którego dotknęły kapitańskie stopy. Abigail nie była pewna dlaczego, ale podejrzewała, że jako szlachetnie urodzony, choć nie z tak wysoko postawionej rodziny jak Oversteegen, niezbyt skrycie aspirował do dokładnie takiego samego zachowania. I najprawdopodobniej uznał kapitana za znacznie lepszy wzorzec do naśladowania niż na przykład patronka Harrington, jako że wszystko w manierach i światopoglądzie Oversteegena mu odpowiadało. Uczciwość nakazywała przy tym przyznać, że nigdy nie dostrzegła ze strony kapitana najmniejszego śladu zachęty. Oczywiście także nie zniechęcał Grigovakisa, ale takiego postępowania nie można było oczekiwać od żadnego sensownego kapitana królewskiego okrętu. - Drugi przeciwnik nie zmienił kursu, sir. Leci za celem pozornym! - głos Shobhany był spokojny, co dowodziło dużego opanowania. Spokojna bowiem nie miała prawa być, gdyż kwadrans po rozpoczęciu ćwiczeń Oversteegen oznajmił, że komandor Blumenthal został ciężko ranny i jego obowiązki przejmuje asystent oficera taktycznego. A Shobhana pełniła obowiązki, ponieważ komandor porucznik Abbott i Abigail zostali wyznaczeni do obsady zapasowego stanowiska dowodzenia pod komandor Watson. Shobhana chwilowo kontrolowała więc całe uzbrojenie pokładowe krążownika, wzbudzając zazdrość Abigail. - Doskonale - potwierdził spokojnie Oversteegen. -Ale proszę nie zapominać o pierwszym przeciwniku. - Aye, aye, sir! Abigail odruchowo przytaknęła, słysząc ostrzeżenie. Ćwiczenia zostały przygotowane przez dział szkolenia floty i załadowane do komputerów przed odlotem z Manticore, toteż nikt na pokładzie nie powinien nic wiedzieć ani o ich celu, ani o siłach przeciwnika. Oczywiście każde zabezpieczenie można złamać lub obejść, a dobrych programistów na okrętach Royal Manticoran Navy nie brakowało. Ale była pewna, że Oversteegen nie włamał się do programu, ponieważ ten pomysł byłby dlań nie do przyjęcia. Podobnie zresztą jak dla niej, i to z tych samych powodów. Pierwszy przeciwnik zignorował boję pozorującą Gauntleta, a według identyfikacji komputerowej był to krążownik liniowy. Drugi zidentyfikowany został jako ciężki krążownik, co oznaczało, że miał gorsze sensory. Poza tym pierwszy znajdował się w lepszej pozycji względem Gauntleta i mógł zauważyć wystrzelenie boi. Komputer przyjął jednak, iż jego dowódca nie jest pewien własnych wniosków, dlatego pozwolił towarzyszowi na sprawdzenie celu pozornego, podczas gdy sam ścigał cel, który uznał za prawdziwy. - W takim razie drugi też szybko się zorientuje, bo zniszczenie boi nie zajmie mu dużo czasu - ocenił Oversteegen. - Dobrze byłoby zredukować nieco możliwości pierwszego, dopóki jest sam. Rozumie mnie pani, midszypmen Korrami? - Rozumiem, sir. Było to znacznie dokładniejsze wyjaśnienie niż te, których kapitan miał w zwyczaju udzielać. Najwyraźniej wziął pod uwagę brak doświadczenia pełniącego obowiązki oficera taktycznego, co zaskoczyło Abigail. - Doskonale. W takim razie co pani proponuje? - Zwrot na prawą burtę za sześć minut, sir. - Z powodu? - Pierwszy przeciwnik znajdzie się w maksymalnym zasięgu dział za pięć minut czterdzieści siedem sekund, lecąc prosto na nas. Sądzę, że jego dowódca jest przekonany, iż będziemy kontynuowali ucieczkę, nie chcąc ryzykować starcia przy takiej dysproporcji sił, i dlatego utrzyma obecny kurs, a ostrzela nas tylko z pościgówek. Zgodnie z identyfikacją jest to jednostka klasy Warlord nie posiadająca osłony dziobowej, więc jeśli zgramy to w czasie, zdołamy ostrzelać ją pełną salwą burtową prosto w dziób. Nawet przy maksymalnym zasięgu dział energetycznych powinno to spowodować poważne zniszczenia, sir. Zapadła chwila pełnej napięcia ciszy. Przerwał ją głos Oversteegena. - Zgadzam się - oznajmił zwięźle. - Wykonać... I pani wydaje rozkazy do tego manewru. - Aye, aye, sir. Tym razem Abigail uniosła brwi, nie mogąc opanować zdumienia. To był rozkaz z rodzaju tych, jakie wydałaby patronka Harrington w podobnych okolicznościach. Nigdy nie spodziewała się jednakże usłyszeć go od Oversteegena. Na ekranie taktycznym czerwony symbol oznaczony Bogey 1 nadal leciał prostym kursem pościgowym za symbolem zielonym, czyli za Gauntletem. Gdyby Abigail nim dowodziła, postąpiłaby tak samo - ciężki krążownik klasy Edward Saganami był dużym i silnie uzbrojonym okrętem, ale w boju spotkaniowym z krążownikiem liniowym klasy Warlord nie miał większych szans, toteż najlogiczniejszym wyjściem dla jego dowódcy było uniknięcie walki. Czyli ucieczka z nadzieją, że szczęśliwe trafienie którejś z rakiet zniszczy jakiś węzeł napędu prześladowcy, co zredukuje jego prędkość - i uda się wyjść z tego cało. Problem polegał na tym, że Gauntlet, choć szybszy, został zaskoczony w sytuacji, gdy przeciwnicy dysponowali zbyt wielką przewagą prędkości nawet jak na możliwości najnowszego generatora bezwładnościowego będącego na wyposażeniu okrętów Królewskiej Marynarki. A to oznaczało, że ucieczka jest niemożliwa, czyli trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Krążownik liniowy zbliżał się, cały czas ostrzeliwując ich rakietami, ale ponieważ Ludowa Marynarka nie posiadała odpowiednika Ghost Ridera, mógł prowadzić ogień tylko z kilku wyrzutni dziobowych. A z tak niewielką liczbą rakiet obrona antyrakietowa Gauntleta radziła sobie bez problemów. Gdyby były to pełne salwy burtowe, sytuacja wyglądałaby inaczej. Gauntlet odpowiadał salwami burtowymi, dzięki bowiem systemowi Ghost Rider kontrola ogniowa mogła naprowadzać równocześnie osiemnaście pocisków nawet w takim położeniu. Gdyby był zwrócony burtą do przeciwnika, można by to zrobić z większą ich liczbą. Co prawda zmieniała naprowadzane rakiety co jakiś czas, ale i tak powodowało to osłabienie celności. Poza tym nawet najnowsza generacja rakiet nie miała tak zaawansowanych środków wojny radioelektronicznej, by ogłupić obronę antyrakietowa zaalarmowanego krążownika liniowego. Powód był prozaiczny - zbyt mało miejsca. Dlatego większość została przechwycona lub ogłupiona, ale co któraś trafiała. Tyle tylko że jak dotąd żadna nie trafiła w coś naprawdę ważnego, toteż przeciwnik kontynuował i pościg, i ostrzał cały czas z tą samą intensywnością. Krążownik liniowy otworzył ogień z dział pościgowych i w tym samym momencie Shobhana poleciła: - Sternik, proszę przygotować się do zwrotu na prawą burtę o dziewięćdziesiąt pięć stopni, obrotu na lewą burtę o piętnaście stopni i czterdzieści stopni pogłębienia na dziób. Równocześnie. - Aye, aye, ma'am... Zwrot prawo dziewięćdziesiąt pięć, obrót lewo piętnaście, przegłębienie czterdzieści dziób - powtórzył sternik. Na kilka sekund zapadła pełna napięcia cisza. - Wykonać! - rozkazała Shobhana. W wyniku tego skomplikowanego manewru HMS Gauntlet zwrócił się nagle burtą do przeciwnika, a komputer zdecydował, że jego kapitan został całkowicie zaskoczony, gdyż okręt nadal ostrzeliwał miejsce, w którym Gauntlet powinien się znajdować, gdyby nie manewrował. W następnej sekundzie zaś grasery uzyskały namiary i odpaliły. Odległość była spora, a pancerz chroniący dziób krążownika liniowego gruby. Ale była to jego jedyna ochrona, a nie wynaleziono jeszcze pancerza chroniącego skutecz nie przed promieniem grasera. Ten także został podziurawiony i uszkodzony, a promienie sięgnęły do wnętrza okrętu. Dystans był zbyt duży, by mogły całkowicie wybebeszyć i zniszczyć jednostkę tej wielkości, ale spowodowały, że przestała być groźna. Dziobowe uzbrojenie pościgowe zniknęło wraz ze stanowiskami obrony antyrakietowej i antenami sensorów. Ekran zamigotał, gdy dziobowy pierścień napędu przestał istnieć, a z rozprutych przedziałów bojowych zaczęło uciekać powietrze. Krążownik wykonał gwałtowny zwrot na lewą burtę, lecz nim zdołał odpalić salwę burtową, nowy rozkaz Shobhany spowodował powrót Gauntleta na poprzednią pozycję i zwiększenie przyspieszenia do prawie sześciuset g. Zranienie kodiaka maxa z zaskoczenia tak poważnie, by dało się przed nim uciec, było świetnym posunięciem; z odwrotem nie należało zwlekać, jeśli nie chciało się zostać rozerwanym na strzępy. W ślad za krążownikiem RMN sypnął się grad rakiet, a drugi z przeciwników zmienił kurs, nie mając już wątpliwości, który z celów jest prawdziwy, ale obrona antyrakietowa Gauntleta, zarówno pasywna, jak i aktywna, poradziły sobie z tą falą zniszczenia. Sam zaś Gauntlet stale oddalał się od uszkodzonego krążownika liniowego, odnosząc przy tym tylko niewielkie uszkodzenia. Drugi z przeciwników kontynuował pościg przez mniej niż dziesięć minut, gdyż jego dowódca zdawał sobie sprawę, że ma słabszy okręt, toteż nie miał najmniejszej ochoty na samotny pojedynek artyleryjski z silniejszym przeciwnikiem. Dlatego zawrócił przed osiągnięciem granicy skutecznego ognia rakietowego krążownika liniowego. - Cóż, było to z pewnością interesujące... przeżycie - skomentował Oversteegen. - Odbój alarmu bojowego, koniec symulacji. Odprawa szefów działów punkt dziewiąta w mojej sali odpraw... Komandorze, Blumenthal, może się pan czuć zwolniony z obowiązku wzięcia w niej udziału, jako że omawiać będziemy ćwiczenia, w których odniósł pan na samym początku tak liczne i ciężkie rany. Sądzę, że skutecznie zastąpi pana pełniąca obowiązki oficera taktycznego midszypmen Korrami. Ostatnie zdanie brzmiało dziwnie radośnie i zaskoczyło Abigail kompletnie. Abigail nie widziała zbliżającej się ręki porucznika Stevensona, a na analizowanie tego, co dokładnie zauważyła, nie miała czasu. Mogła to być delikatna zmiana pozycji, lekkie pochylenie ramienia czy po prostu błysk oczu. Co kolwiek by to było, spowodowało odruchową reakcję - jej prawa ręka poruszyła się bez udziału świadomości tak, że przedramię zablokowało lewą rękę mężczyzny zbliżającą się ku jej głowie i odtrąciło ją, lewa zaś wystrzeliła w górę, celując wyprostowanymi palcami w jego podbródek, czemu towarzyszył obrót ciała od pasa w górę. Głowa Stevensona odskoczyła, gdy jej palce zetknęły się z jego brodą, ale nie czekał bezczynnie na jej atak. Prawą dłonią złapał ją za lewą rękę tuż powyżej łokcia od wewnętrznej strony, a prawą nogę wysunął tak, że znalazła się za lewą łydką Abigail. I gwałtownie wyprostował rękę. Abigail straciła równowagę i pod ciężarem ciała przeciwnika zatoczyła się w bok. Zdołała uwolnić rękę, ale za późno, by miękko wylądować. Padła na lewy bark i przeturlała się szybko, unikając Stevensona, który zrobił pad z wyciągniętymi ramionami, by przydusić ją do maty. Źle ocenił jej szybkość i wylądował twardo na brzuchu w momencie, gdy ona zmieniła pozycję. Obróciła się na siedzeniu i nogami pozbawiła go oparcia na rękach. Błyskawicznie zmieniła ułożenie ciała, kładąc się na plecach, i walnęła go łokciem w tył głowy. Wyściełany ochraniacz znacznie złagodził siłę ciosu, ale i tak była wystarczająca, by na moment wybić go z rytmu. Abigail potoczyła się dalej, uniosła wężowym ruchem i wylądowała na jego plecach. Oburącz złapała go pod ramionami i złączyła dłonie na karku, zakładając pełnego nelsona. Stevenson uderzył prawą dłonią w matę na znak kapitulacji, więc puściła go i wstała. Zrobił to samo, potrząsnął głową i zdjął ochraniacz. A potem uśmiechnął się i po wiedział: - Lepiej. Znacznie lepiej. Już myślałem, że naprawdę chcesz mi zrobić krzywdę. - Dziękuję... chyba, sir. — odparła, także zdejmując hełm i nie bardzo wiedząc, jak potraktować ostatnią uwagę. Mimo iż była wysportowana, w akademii walka wręcz stanowiła dla niej najtrudniejszy do opanowania przedmiot. Ćwiczenie kata sprawiało jej przyjemność, doceniała poprawę koordynacji ruchów i refleksu oraz korzyści płynące z umiejętności wykonywania padów. Natomiast gdy przyszło do stosowania tej wiedzy w praktyce, zaczęły się problemy. Powodów domyśliła się szybko, natomiast przezwyciężenie oporów okazało się znacznie trudniejsze, niż przy puszczała. A powody były proste - w kulturze, w której wzrastała, używanie siły przez dziewczęta było nie do pomyślenia. W przeciwieństwie do chłopców, którym każda kultura daje przyzwolenie na bójki i niewłaściwe zachowanie, dobrze wychowane graysońskie panienki po prostu nie stosowały przemocy. Zawsze, przez całe życie, bronione były przez tychże skłonnych do bitki chłopców, a potem mężczyzn. Dlatego do walki używały głów, a nie czegoś tak prymitywnego jak pięści. Zasada ta obowiązywała na Graysonie od prawie tysiąca lat standardowych i stała się czymś tak naturalnym i głęboko zakorzenionym w psychice ludzi, że nawet gdy Abigail zrozumiała, w czym tkwi problem, a było to na długo przed przybyciem do akademii, nie potrafiła sobie z tym poradzić. Wydawało jej się, że przygotowała się odpowiednio, ale było to przygotowanie czysto teoretyczne i gdy nadeszła konieczność zastosowania siły wobec innego człowieka, nawet w pozorowanej walce, przerosło ją to. I fakt, że przez to przegrywała, była poobijana i lądowała twardo na swoim arystokratycznym tyłku, niewiele zmieniał. Podobnie zresztą jak wstyd. Na dodatek jej wahanie było znacznie bardziej widoczne w sytuacji, gdy przeciwnik był płci męskiej. Nienawidziła siebie za to. Miała najgorsze wyniki, a tak chciała zostać oficerem floty. I kosztowało ją to już tyle wysiłku, potu i wyrzeczeń. Chciała zostać oficerem od tego wieczora, gdy stojąc na balkonie Owens House, spoglądała w niebo, obserwując malutkie rozbłyski nuklearnych wybuchów na rozgwieżdżonym niebie. I wiedziała, że jeden cudzoziemski okręt dowodzony przez kobietę toczy desperacką walkę z silniejszym i większym przeciwnikiem w obronie jej planety. Wiedziała, czego chce, i zabrała się do realizacji celu z determinacją, która w końcu dała pożądany skutek - i to nie tylko w postaci niechętnej zgody ojca, ale i jego aktywnej pomocy. I teraz, gdy miała już ów cel w zasięgu ręki, nie mogła przełamać oporów wynikających z wychowania i świadomie zaatakować kogoś na ćwiczeniach. Było to śmieszne, a co gorsza potwierdzało wszystkie wątpliwości wyrażane czy to przez mężczyzn graysońskich, czy też przez przeciwników Marynarki Graysona w Królestwie odnośnie, służby kobiet we flocie. I opinię, że mieszkańcy Graysona to stado patetycznych neobarbarzyńców zasługujących jedynie na pogardę. A najgorsze było to, że prawie zwątpiła w samą siebie. Bo skoro nie potrafiła zrobić czegoś tak prostego, jak mogła liczyć na to, że zdoła myśleć i dowodzić w realnej bitwie. Że będzie umiała wydać rozkaz otwarcia ognia, wiedząc, że to nie gra komputerowa, lecz życie, i że spowoduje w ten sposób śmierć wielu ludzi. Przecież przerzucenie partnera na macie przez biodro było czymś znacznie łatwiejszym. Miała świadomość, że potrzebuje wsparcia, i czuła wielką ochotę, by poszukać go u patronki Harrington, która głośno oznajmiła wszystkim midszypmenom z Graysona, że gotowa jest pomóc czy doradzić w każdej sprawie. A ponieważ sama znała sztuki walki, posiadała tym większe kwalifikacje, jeśli chodziło o radę w tej kwestii. Ale Abigail nie zdobyła się na to, by do niej pójść. Nie dlatego by wątpiła w zrozumienie czy chęć pomocy patronki - nie potrafiła się przełamać i przyznać do słabości właśnie jej. Przecież Salamandra własnoręcznie powstrzymała zamachowców próbujących zabić Protektora, i to kładąc większość trupem, a potem w pojedynku transmitowanym zresztą na żywo zabiła zdrajcę i masowego mordercę, jakim okazał się patron Burdette. Po prostu nie mogła przyznać się komuś takiemu, że nie potrafi dać przeciwnikowi na macie solidnego kuksańca! Na szczęście instruktor Madison w końcu zorientował się, w czym tkwi problem, choć początkowo nie odgadł powodów. Patrząc z perspektywy czasu, musiała przyznać, że przy jego wieloletnim doświadczeniu w nauczaniu midszypmenów walki wręcz było to nieuniknione. Natomiast podejrzewała też, że jej przypadek był jednym z cięższych. Rozwiązał go w końcu, znajdując jej mentora, a raczej mentorkę w tym samym wieku. W ten sposób poznały się, a potem zaprzyjaźniły z Shobhaną, która wychowała się z jednym starszym i trzema młodszymi braćmi. Ponieważ urodziła się na Manticore, nie miała żadnych zahamowań przed przylaniem komuś. Nie była tak wysportowana jak Abigail i opanowanie coup de vitesse sprawiło jej większą trudność, ale problemów psychicznych z tym, żeby kimś matę pozamiatać, nie doświadczyła nigdy. Tylko realizacja nie zawsze jej wychodziła. Obie spędziły masę dodatkowych godzin, ćwicząc pod krytycznym okiem bosmana Madisona. Shobhana uważała, że z obopólną korzyścią - ona podszkoliła się w technice, a Abigail przełamała psychiczną blokadę. Abigail nie zgadzała się z tą oceną, bo jej noty wzrosły znacznie bardziej niż Shobhany, a poza tym nadal we wdzięcznej pamięci zachowała uczucie towarzyszące posłaniu pierwszy raz na matę męskiego partnera. I to publicznie, w trzech ruchach! Niestety cień wątpliwości pozostał i dawał znać o sobie nawet teraz. Na treningach nie miała problemów z zadawaniem ciosów, ale nadal nie była tak do końca pewna, czy w prawdziwej walce byłaby w stanie to zrobić. A jeśli okaże się, że nie potrafi, że zawaha się i przez to zginą inni, to co robiła w graysońskim mundurze? Na szczęście Stevenson, porucznik Royal Manticoran Marinę Corps, nie miał pojęcia o targających nią wątpliwościach. Zaproponował jej wspólne treningi walki, bo znał jej noty wystawione przez Madisona, a Abigail przyjęła propozycję z entuzjazmem. W trakcie ćwiczeń jej wahanie z początku znów dało znać o sobie, co spowodowało serię jego złośliwości, ale utrzymanych w przyjaznym i wesołym tonie. Poradziła sobie zresztą z nawrotem oporów szybko i skutecznie, co nie oznaczało, że Stevenson zupełnie przestał jej to wypominać. - Podobał mi się zwłaszcza ten wariant młotka - przyznał, pocierając tył głowy. - Niestety nie sądzę, żebym był tak zwinny, by zdołać go zastosować. A na pewno nie z tej pozycji, z której ty wyszłaś. - To wcale nie takie trudne, sir - zapewniła go z uśmiechem. - Bosman Madison pokazał mi, jak to zrobić, któregoś dnia, gdy zaczęłam być zbyt pewna siebie. Chodzi o to, by prawe ramię poszło równocześnie w górę i w tył. - Pokaż mi - poprosił Stevenson. - Ale jeśli można wolniej i mniej energicznie, bo z poobijanym mózgiem ma się problemy ze spostrzegawczością. - Jak tam dzisiejsze ćwiczenia Hearns? - spytał komandor porucznik Abbott. - Wychodzi, że bardzo udane, sir - uśmiechnął się bosmanmat Posner. - Naturalnie coup de vitesse to nie moja specjalność, ale wyglądało na to, że Stevenson położy ją szybko, a skończyło się odwrotnie. - Czyli przestała mieć opory, żeby mu przylać? - A i owszem, i to raczej definitywnie. Zdaje się, że poproszenie go, by z nią poćwiczył, było jednym z pańskich lepszych pomysłów, sir. - Z przebiegu jej szkolenia wynikało, że to może być jeszcze aktualny problem. - Abbott wzruszył ramionami. - Wydało mi wskazane, by pomógł jej go rozwiązać ktoś z zewnątrz. A porucznik Stevenson jest całkiem elastyczny i wrażliwy... jak na Marinę naturalnie. - Cóż, sir, chyba udało mu się w stu procentach - zgodził się bosmanmat z uśmiechem, po czym skrzywił się i spytał: - Skoro ten kłopot mamy z głowy, może miał pan okazję zastanowić się nad drugim, sir? Chodzi mi o midszypmena Grigovakisa. Teraz skrzywił się Abbott. Dobra niańka zasmarkańców winna być w połowie nauczycielem, w połowie poganiaczem niewolników, w połowie mentorem i w połowie biczem bożym dla podopiecznych. Biorąc pod uwagę liczbę połówek, jeden człowiek nie był w stanie dobrze wykonać tych wszystkich obowiązków, nawet gdyby poświęcił tej pracy tyle samo czasu, co midszypmeni na wykonanie swojej. Dlatego sprytna niańka niektóre ze swych obowiązków przerzucała na najstarszego rangą z przydzielonych do pomocy podoficerów. - Okazję to miałem - westchnął. - Ale nadal nie bardzo wiem, co zrobić. - Gdyby to ode mnie zależało, zorganizowałbym mu miły towarzyski sparring z Hearns, sir. Wiem, że wszystkim podpadł, ale on ma, zdaje się, największy problem z Graysonem. Kiedy uważa, że nikt nie słyszy, przygaduje jej naprawdę wrednie, więc tak sobie myślę, że gdyby dziewczę miało okazję, odpłaciłoby mu... Boleśnie. - Kusząca propozycja - uśmiechnął się z rozmarzeniem Abbott. - I jeszcze w dodatku jaka miła... Założę się, że moglibyśmy bilety sprzedawać... - O to nikt się z panem nie założy, sir - zapewnił go zupełnie poważnie Posner. - Chyba nie - przyznał Abbott. - Nie chciałbym jednak jeszcze stosować tego środka wychowawczego. Musimy wymyślić inny sposób udowodnienia mu, że błądzi. - Ślicznie powiedziane! - prychnął podoficer. - Można go wziąć na dywanik. - Można i mam na to coraz większą ochotę. Tylko że wolałbym znaleźć sposób, żeby sam doszedł do tego, że głupio robi. Jeśli wymuszę na nim, żeby zachowywał się jak człowiek, nie na wiele się to przyda: przestanie, ledwie zniknie mi z oczu. - Ja się zgadzam, sir, że zawsze lepiej jest pokazać zasmarkańcowi, gdzie popełnia błąd, niż kazać mu po prostu przestać. Ale z całym szacunkiem, Grigovakis ma wszelkie zadatki na naprawdę paskudnego chorążego. Będzie nim, jeśli ktoś go szybko nie wyprostuje i nie ustawi rufą do wiatru. - Wiem - westchnął Abbott. - Cale szczęście, że to nasz ostatni problem. Poza tym nawet jeśli spełni się ta ponura przepowiednia, panie Posner, to Grigovakis zostanie kompetentnym paskudnym chorążym. - Skoro pan tak twierdzi, sir - odparł Posner, nie ukrywając, że w to nie wierzy, co było jego przywilejem jako starszego podoficera RMN, jak długo robił to z szacunkiem. Abbott spojrzał nań kątem oka, zastanawiając się, jaką też opinię o dowódcy okrętu ma Posner. Było to pytanie, o którym wiedział, że mu go nie zada, bez względu na to jak bardzo pragnąłby usłyszeć odpowiedź. Poza tym Oversteegen, co musiał mu przyznać, nie znajdował przyjemności w złośliwym przycinaniu innym tak jak Grigovakis. I nigdy nie wykorzystywał wyższego stopnia, by pogardliwie komentować poczynania niższych rangą, którzy nie mogli mu odpowiedzieć tym samym. A tak właśnie postępował Grigovakis w stosunku do członków załogi, gdy sądził, że nikt z przełożonych go nie widzi i nie słyszy. Oversteegen był wkurzający, ale nie irytował ludzi celowo. W sumie gdyby nie ta jego cholerna wymowa i oczywiste korzystanie z rodzinnych układów, Abbott nic by do niego nie miał. Najprawdopodobniej. - Cóż, będziemy musieli obaj nad tym jeszcze pomyśleć, a póki co mamy inny problem - oświadczył i obrócił ekran komputera, by Posner mógł zobaczyć, co przedstawia. - Komandor Blumenthal poinformował mnie, że kapitan chce przeprowadzić dziś wieczorem ćwiczenia artyleryjskie dla załóg wszystkich burtowych graserów. Jako cele mają służyć boje pozorujące, a ćwiczenia mają obej mować użycie dział. - Proszę, proszę. Strzały o pełnej mocy, sir? - Na koniec, bo inaczej za szybko zabrakłoby celów. Dlatego w pierwszym przelocie w charakterze celów użyte zostaną desygnatory celu. Ich trafienia będą notowane i zsumowane posłużą za podstawę oceny załóg. W drugim przejściu każda obsługa będzie mogła oddać jeden strzał z grasera ustawionego na pełną moc do wykonującej normalne uniki bojowe boi. Uniósł głowę znad ekranu i spojrzał porozumiewawczo na bosmanmata. Obaj uśmiechnęli się do siebie szeroko. Działobitnia grasera była zatłoczonym pomieszczeniem zawsze, gdy na stanowiskach znajdowała się pełna obsługa, nie mówiąc już o dodatkowej osobie. Na szczęście konstruktorzy przewidzieli taką ewentualność, dzięki czemu Abigail miała gdzie usiąść. Jej miejsce było wciśnięte między fotel dowódcy działu i operatora sensorów i tak ciasne, że z ledwością zdołała się zmieścić. Podejrzewała, że ktoś wyższy nie byłby w stanie tego zrobić. Bo tego, że bardziej barczysty by nie zdołał, była pewna. Szczęśliwie mat Vassari, dowódca grasera 38, był z natury spokojny i miał poczucie humoru. Nie okazywał przesadnej cierpliwości, z jaką część długoterminowych podoficerów odruchowo traktowała midszypmenów. Jej jedyną zaletą w opinii Abigail było to, że gorsza od niej była druga, równie częsta postawa, polegająca na podpuszczaniu i ciągłym sprawdzaniu wiadomości zasmarkańca. Mogła ją naturalnie zrozumieć, zwłaszcza w stosunku do siebie, ale nie znaczyło to, że musiała ją lubić. Vassari natomiast był po prostu kompetentnym zawodowcem, który zakładał, że każdy potrafi dobrze robić to, co do niego należy, jak długo nie okazało się, że jest inaczej. Obejmowało to także zasmarkańców i naturalnie powodowało, że wszyscy starali się bardziej niż zwykle, by Vassari nie musiał zmieniać o nich opinii. W akademii nie wszyscy lubili ćwiczenia z bronią pokładową, a szczególnie przydział do stanowiska działa energetycznego. Abigail była w stanie zrozumieć, że ludzie mogli mieć emocjonalne sprzeciwy przeciwko zamknięciu w ciasnym opancerzonym pomieszczeniu, z którego podobnie jak i z sąsiednich usunięto powietrze. Natomiast zawsze uważała takie podejście za głupie. W końcu okręt był niczym więcej jak wielkim pomieszczeniem wypełnionym powietrzem i otoczonym przez bezmiar nicości. Jeśli ktoś miał problem z powodu konieczności przebywania przez kilka godzin w skafandrze próżniowym w pomieszczeniu, gdzie panowała próżnia, powinien jej zdaniem wybrać inną drogę kariery. Fakt, siedzenie godzinami w skafandrze nie należało do przyjemności, a działobitnia była naprawdę ciasna, ale nic na to nie można było poradzić. Ludzie byli w niej niezbędni na wypadek, gdyby w wyniku uszkodzeń czy to wszystkie działa, czy też ich część, zostały odcięte od taktycznej kontroli ogniowej. Założeniem tych ćwiczeń było właśnie to pierwsze - że całe uzbrojenie na prawej burcie przestało dysponować łącznością z centralną kontrolą ogniową i każdy graser musiał strzelać samodzielnie obsługiwany przez własną załogę opierającą się jedynie na odczytach przyrządów celowniczych. Chodziło o sprawdzenie wyszkolenia załóg na wypadek, gdyby któraś z nich musiała przejść na ręczną obsługę broni. Ponieważ graser 38 był ostatni na burcie, oznaczało to dla jego obsługi długie i nudne oczekiwanie urozmaicone obserwowaniem, jak ich poprzednicy kolejno pudłują. - Przygotować się do otwarcia ognia, trzydziesty szósty! - rozległ się w słuchawkach głos komandora Blumenthala. - Trzydziesty szósty gotów! - odpowiedział natychmiast znany do obrzydliwości głos i Abigail skrzywiła się od ruchowo. Ogłaszając ćwiczenia, Blumenthal i Abbott poinformowali także o dodatkowej atrakcji - wszyscy midszypmeni otrzymali przydziały, każdy do innego grasera, i wszyscy na stanowiska dowódców dział. Nowina ta nie spotkała się z radosnym przyjęciem obsług, jako że trwała między nimi zażarta rywalizacja. Tak z uwagi na prawo do przechwalania się, jak i na związane z dobrą lokatą przywileje. A zasmarkaniec w roli dowódcy zdecydowanie nie zwiększał szans na zwycięstwo. Czego naturalnie nikt by się nie domyślił, słuchając głosu Grigovakisa, który brzmiał, jakby jego właściciel już znał wynik ćwiczeń i był zupełnie pewien własnych umiejętności. - Boja poszła! - oznajmił komandor Blumenthal. Abigail pochyliła się nad niewielkim ekranem taktycz nym umieszczonym między nią a Vassarim. Choć działa były obsadzone, dotąd żadne nie wystrzeliło. „Strzelały" natomiast laserowe celowniki zwane tak że desygnatorami celu normalnie sprzężone z działami. Emitowały one promienie zbyt słabe, by uszkodzić boje, dzięki czemu te ostatnie mogły być wielokrotnie wykorzystywane. Ponieważ boje posiadały własne sensory, były w stanie rejestrować i liczbę trafień, i wielkość energii, jaka w nie trafiła, bez trudu i wątpliwości można więc było ustalić wynik każdej obsady. A trafienie nie było łatwe, gdyż odcięcie od kontroli ogniowej powodowało też odcięcie od pokładowych sensorów. Każde z dział wyposażono w lidar i tylko na podstawie jego odczytów można było celować. A lidar miał znacznie węższe pole widzenia, podobnie jak oprogramowanie komputera artyleryjskiego sprzężonego z każdym z dział było znacznie prostsze niż głównego komputera artyleryjskiego normalnie koordynującego ogień. Dodatkową trudność stanowił pokręcony i pełen uników kurs, jakim poruszała się boja, przelatując wzdłuż burty. Gdy obserwowało się ją na ekranie, przypominała pijanego robaczka świętojańskiego, na dodatek cierpiącego na czkawkę i próbującego złapać własny ogon. Nie tylko bowiem robiła uniki, ale też obracała się wokół własnej osi, co najskuteczniej utrudniało trafienie, i to nawet z tak małej jak pięćdziesiąt tysięcy kilometrów odległości. Dobitnie świadczył o tym licznik w rogu ekranu wyświetlający wysokość trafień w procentach. Obsługa grasera 36 i tak zdołała zaskakująco skutecznie śledzić podskakujący i zwijający się w unikach cel, ale ponieważ na dodatek obracał się on, większość strzałów trafiała w ekran wyglądający niczym wirujące wrzeciono. Odległość była zbyt mała, by obsługa miała czas skutecznie przeanalizować zmienną częstotliwość obrotów, i uzyskała raczej nie będący powodem do dumy wynik wynoszący trzy procent. - Nie wygląda to zbyt dobrze, prawda ma'am? - spytał Vassari na prywatnym kanale łączności. - Przez tę rotację - zgodziła się cicho Abigail. - Blokuje większość trafień. Zupełnie jakby obroty były zgrane ze strzałami i boja był odsłonięta akurat w przerwie między impulsami. - Możliwe, ma'am. Abigail zmarszczyła brwi. Jak każda broń, grasery miały określoną szybkostrzelność. Celowniki zsynchronizowano z praktyczną szybkością oddawania strzałów przez grasery. Była to wystarczająca szybkostrzelność, by wrogi okręt nie mógł się obracać, na przemian osłaniać się ekranem i oddawać salw burtowych. Nim bowiem zdołałby dokonać tego manewru, graser zdążyłby wystrzelić tyle razy, że jeśli miałby dobry namiar celu, przynajmniej raz, jeśli nie dwa, trafiłby w burtę. Tylko że okręt miał ekran szerokości 100 kilometrów, a boja mniej niż dwa. Dlatego ponad 90% strzałów grasera 36 trafiało w ekran - czy to górny, czy to dolny. Podobnie zresztą jak i strzały pozostałych. Mimo to jednak wynik grasera 36 był niższy od przeciętnej - Karl i Shobhana spisali się znacznie lepiej, choć żadne nie osiągnęło wyniku rokującego szanse na zwycięstwo. - Czy komputer artyleryjski grasera ma zapisane w pamięci wszystkie dzisiejsze próby? - spytała. - Wyniki wszystkich na pewno, ma'am, ale na stale zapisywany jest tylko przebieg próby przeprowadzonej przez dwa działa - odparł Vassari, przyglądając jej się z namysłem. - A dlaczego pani pyta? - Chodzi mi o to, czy komputer zapisuje ruchy boi za każdym razem, gdy ta przelatuje wzdłuż burty. - Zapisuje, ale z braku pamięci nie będzie w niej wszystkich, tylko kilka lub kilkanaście ostatnich, ma'am. - Vassari uśmiechnął się powoli. - Czy pani myśli to, co ja myślę, że pani myśli, ma'am? - Prawdopodobnie - przyznała Abigail z łobuzerskim uśmiechem. - Pytanie, czy nasze oprogramowanie potrafi dokonać analizy. - Myślę, że tak. - Sądząc z tonu mata, miał właśnie ochotę podrapać się po brodzie z namysłem. - W takim razie lepiej zajmijmy się tym od razu - Abigail wskazała głową ekran. - Drugą próbę graser trzydzieści sześć zacznie lada moment. - Zgadza się, ma'am. Czego szukamy? - Mam nadzieję, że sonda robi uniki zgodnie z programem, a nie generując przypadkowe wektory manewrów. Jeśli tak jest, to program w pewnym momencie się kończy, resetuje i startuje od nowa. Chodzi mi o znalezie nie tej prawidłowości; jeśli będziemy mieli możność i czas na zaprogramowanie automatycznego spustu rozpoznającego ten wzorzec i uwzględniającego go przy strzelaniu... - Jeśli wolno, ma'am - oznajmił Vassari z szerokim uśmiechem. - Podoba mi się pani tok myślenia, ma'am. - Proszę mi to powiedzieć, gdy nam się uda - odparła Abigail. Mat kiwnął głową i pochylił się nad klawiaturą, wpisując serię poleceń. Abigail nie pozostało nic innego, jak czekać i obserwować drugą próbę grasera 36. Tym razem wynik był lepszy, co nie oznaczało, że dobry, i zaczęła się zastanawiać, kto jest odpowiedzialny za dodatkowe utrudnienie, czyli obroty, o którym na dodatek nie uprzedzono strzelających. Jakoś nie pasowało jej to do komandora Blumenthala... za to bardzo przypominało niektóre kapitańskie pomysły. Uśmiechnęła się złośliwie - jeśli jej się uda, to utrze mu trochę tego zarozumiałego nosa... Boja wróciła na miejsce startu, bo na każde działo przypadały trzy przeloty, których wynik sumowano. Abigail zaś spojrzała na mata i spytała: - I co, panie Vassari? - Nie najgorzej... być może, ma'am. Mamy zapis prawie połowy przelotów i komputer twierdzi, że to zaprogramowany zestaw uników. Problem w tym, że aby znaleźć początek, potrzeba byłoby jeszcze z dziesięć przelotów, z drugiej strony jednak mamy analizę ponad dwudziestu i jeśli boja zacznie powtarzać któryś z nich, a nasze sensory to zauważą, powinno się udać. - W takim razie to musi nam wystarczyć - oceniła, przyglądając się wynikowi trzeciej serii. Był najwyższy, ale nie aż tak wysoki, by stanowić powód do radości. Średnia wynosiła nieco poniżej 15% możliwych trafień. Było to aż za dużo, by zniszczyć tak mały cel, naturalnie gdyby strzelano z grasera, ale nadal było to liche osiągnięcie. - Teraz nasza kolej - powiedziała cicho. Vassari kiwnął głową bez słowa. - Graser trzydzieści osiem, przygotować się do otwarcia ognia - rozległ się głos Blumenthala, zupełnie jakby ją usłyszał. - Trzydziesty ósmy gotów do otwarcia ognia - potwierdziła formalnie. - Boja poszła! - oznajmił Blumenthal. Abigail wstrzymała oddech, widząc znajomy symbol kolejny raz mknący wzdłuż burty. Lidar znalazł go błyskawicznie, bo choć cel był mały i zwrotny, wiadomo było, gdzie go szukać. - Namiar! - oznajmił operator. - Potwierdzony - dodała Abigail i spojrzała na mata. Vassari ze skupieniem wpatrywał się w ekran komputera, a gdy Abigail przeniosła wzrok na ekran taktyczny, zobaczyła czerwone kółko pulsujące wokół symbolu sondy - wyglądało na to, że namiar był solidny, a lidar trzymał w nim cel, cały czas śledząc go bez problemów. Tyle że nie strzelali. Dosłownie czuła na sobie wzrok pięciu pozostałych członków załogi, ale sama nie odrywała oczu od ekranu. Pomysł wydawał się dobry, ale teraz nie była już go taka pewna. Boja pokonała prawie trzecią część drogi, a laserowy celownik nie odpalił ani razu. Jeśli tak dalej pójdzie, będą mieli zero trafień, a aż tak źle nie spisał się dotąd nikt. Omal nie dała Vassariemu rozkazu otwarcia ognia, kierując się zasadą, choć co któryś promień dotrze do celu. Ale ugryzła się w język. Albo jej pomysł okaże się sensowny, albo nie, nie będzie zmieniała własnych decyzji w środku akcji, tracąc jakąkolwiek szansę na sukces. Poza tym nawet... - Jest! - warknął nagle Vassari i laserowy celownik „otworzył ogień", jeszcze nim mat skończył mówić. Obserwująca licznik w rogu ekranu Abigail uśmiechnęła się szeroko. A reszta obsady zaczęła gwizdać i wiwatować. Komputer zidentyfikował powtórkę jednego z wcześniejszych przelotów i zgodnie z planem ogniowym Vassariego zgrał strzały z rozpoznanym wzorcem uników i obrotów celu. Oznaczało to, że strzelali nie najszybciej, jak było można, ale wtedy, kiedy można było trafić w boję odwróconą bokiem, nie ekranem. I było to widać na liczniku, który wy świetlał niesamowicie wręcz wysoki wynik. Na dodatek stale rosnący. - Sześćdziesiąt dwa procent! - ogłosił dumnie Vassari po zakończeniu pierwszego przelotu. - Cholernie do... przepraszam, ma'am. - Macie Vassari - oznajmiła Abigail, nie przestając uśmiechać się szeroko - pochodzę z Graysona, nie z zakonu. Słowo „cholernie" słyszałam już wielokrotnie. - Cóż, w takim razie... cholernie dobra zabawa! - Cholerna racja - zgodziła się i puknęła go pięścią w ramię. - Jeśli powtórzy następny przelot po tym, który znaleźliśmy, wynik powinien być naprawdę niezły. - Nie najgorzej, trzydzieści osiem - pochwalił ze starannie wystudiowaną nonszalancją Blumenthal. - Oczywiście są jeszcze dwa przeloty. Przygotować się do drugiego! - Trzydzieści osiem gotów! - potwierdziła Abigail. I boja ruszyła ponownie. - Sądzę, że powinniśmy ci wszyscy pogratulować - powiedział Arpad Grigovakis. Cała czwórka stała pod ścianą sali odpraw, w której komandor Blumenthal i kapitan Oversteegen właśnie zakończyli wiwisekcję, czyli omawianie wyników ćwiczeń artyleryjskich. Poza komandor Watson, która miała wachtę, wysłuchali jej wszyscy starsi rangą oficerowie okrętu. Obecnie większość z nich już wyszła, wracając do swoich zajęć, ale kapitan, Blumenthal i Abbot nadal pogrążeni byli w cichej rozmowie. Ponieważ ten ostatni nie wydał w związku z tym żadnych rozkazów midszypmenom, ci pozostali w sali odpraw, przyjmując zwyczajowy tryb „widziani, ale nie słyszani" dogłębnie opanowany przez wszystkich zasmarkańców. Dlatego Grigovakis mówił nader cicho, choć również nader kwaśno. - Masz rację, że powinniśmy! - potwierdził Karl Aitschuler i klepnął Abigail z szerokim uśmiechem, w którym nie było ani fałszu, ani pretensji. Shobhana uśmiechała się jeszcze szerzej. - I to jeszcze jak! - zawtórowała. - Siedemdziesiąt dziewięć procent to, zdaje się, rekord przy strzelaniu do takiego celu. - Bez wątpienia - Grigovakis nadal mówił tak, jakby się octu napił. - Z drugiej strony szanse na zajście podobnej sytuacji w praktyce są prawie żadne, więc siedemdziesiąt dziewięć czy siedem procent - wychodzi na to samo. W obu przypadkach cel zostałby zniszczony. - Fakt, tylko jakoś nie pamiętam, żeby twój graser osiągnął choćby siedem procent - przypomniał Karl. - Przynajmniej nie wykorzystałem dziwactwa, które nigdy nie będzie miało zastosowania wobec realnego celu, prawda? - A co, nie słyszałeś, że rakiety z zasady mają zaprogramowany wzorzec uników? - prychnął pogardliwie Aitschuler. - A na dodatek jedną z cech dobrego oficera taktycznego jest wykorzystywanie lub tworzenie każdej okazji, jaka się nadarzy - dobiła go Shobhana. - Abigail właśnie tak zrobiła. - Nie mówię, że nie zrobiła - Grigovakis zaczął się wycofywać. - Powiedziałem tylko, że te okoliczności raczej nie wystąpią w praktyce, co z kolei rodzi pytanie, na ile wyniki ćwiczeń oddają rzeczywiste umiejętności artylerzystów. - Z kolei to chodzi ci o to, że nie podoba ci się, że Abigail i jej załoga pokonali wszystkie inne, także twoją - podsumował go Karl. - Cóż, nie przeczę - przyznał z wymuszonym uśmiechem Grigovakis. - Nie lubię przegrywać. Nawet gdy jestem drugi, a co dopiero siedemnasty. Więc nie ma co ukrywać, że nie jestem zachwycony. I ostrzegam, że na stępnym razem odpłacę pięknym za nadobne. Może zresztą będę miał okazję być ostatni. I pokazał zęby w grymasie, który tylko przy naprawdę dużej dozie dobrej woli można by uznać za uśmiech. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Shobhana zupełnie poważnie. - Tylko to, że ponieważ Abigail strzelała ostatnia, nikt nie miał okazji dorównać jej wynikowi, używając tej samej metody. - Nikt nie miał okazji, bo nikt na to nie wpadł - poinformował go Karl z niesmakiem. - Naturalnie, że nie wpadł. Zresztą prawdę mówiąc, Abigail też na to nie całkiem wpadła - dodał Grigovakis, udając zamyślenie. - Co?! - Karl jakimś cudem zdołał nie ryknąć, ale zacisnął wymownie pięści. - To, że to nie ona prowadziła obliczenia i analizę, tylko mat Vassari - wyjaśnił mu Grigovakis tonem pełnym cierpliwości i wyrozumiałości. To, co miał na myśli, było oczywiste - choć nie powiedział tego wprost, sugerował niedwuznacznie, że to Vassari był autorem pomysł, a Abigail jedynie się pod nim podpisała. No bo czegóż więcej można by się spodziewać po kimś takim jak ona. Tę ostatnią myśl wyrażał nie tylko jego ton, ale i wyraz twarzy. Abigail poczuła, jak ogarnia ją ślepa furia. To, że sądząc po reakcji, Karl i Shobhana nie zgadzali się z nim, było bez znaczenia. Za wszelką cenę miała ochotę zetrzeć mu z twarzy ten pełen wyższości uśmieszek. Dla niego opinia pozostałej dwójki była nieistotna - liczyło się jego zdanie. Poza tym czego można było oczekiwać od pary prostaków na tyle głupich, by zamiast zgodzić się z nim, brali stronę dzikuski. Zacisnęła zęby aż do bólu, próbując się opanować. Kościół Ludzkości Uwolnionej nie należał do zwolenników nadstawiania drugiego policzka, ale nauczał także, że mieć do głupca pretensje o to, że jest głupi, to tak jak oskarżać wiatr o to, że wieje. Należało za to utemperować lub wykorzystać jedno i drugie, byle jak najskuteczniej. Dlatego zamiast wsiąść na Grigovakisa, uśmiechnęła się słodko i powiedziała: - Masz rację, analizę przeprowadził mat Vassari. Znacznie lepiej zna możliwości sensorów i komputera działobitni niż ja. Naturalnie, nie zawsze trzeba o wszystkim wiedzieć i wszystko umieć, by wykorzystać nadającą się okazję. Wystarczy być spostrzegawczym i umieć myśleć, żeby zrozumieć, że to właśnie jest okazja. Karl i Shobhana zachichotali, Grigovakis poczerwieniał i już otwierał usta, gdy za jego plecami rozległo się znaczące chrząknięcie. Wszyscy midszypmeni odwrócili się i zobaczyli komandora porucznika Abbotta. Grigovakis zaś poczerwieniał jeszcze bardziej, zastanawiając się, co też zdążył on usłyszeć, nim chrząknął. Abbott natomiast jedynie przyglądał im się przez se kundę lub dwie. - Przykro mi, że tyle czasu czekaliście; nie spodziewałem się, że będziemy mieli tyle spraw do omówienia. Midszypmeni Aitschuler i Korrami, proszę zameldować się u komandor Atkins. Jak rozumiem, skończyła oceniać wasze rozwiązanie problemu, który wczoraj przed wami postawiła. Midszypmen Hearns pójdzie ze mną – komandor Blumenthal prosił mnie o przeanalizowanie techniki, jakiej użyła pani w czasie ćwiczeń. Mat Vassari także będzie obecny. Ciekaw jestem, co oboje mi na ten temat powiecie. - Naturalnie, sir - potwierdziła Abigail. - Doskonale - Abbott uśmiechnął się, spojrzał na Grigovakisa i spoważniał. - Jak sądzę, kapitan chciałby z panem porozmawiać, panie Grigovakis. Mówiąc to, wyciągnął rękę w kierunku Oversteegena nadal rozmawiającego z Blumenthalem. - Uch, oczywiście, sir - powiedział Grigovakis po sekundowym wahaniu. - Kiedy będzie pan wolny, proszę przyjść do mnie. Zapewne nie zakończymy jeszcze do tej pory omawiania ćwiczeń, więc będzie pan mógł coś dodać. - Aye, aye, sir. - Doskonale - Abbott uśmiechnął się ponownie. I pokazał Abigail, że ma iść przodem. Rozmowa kapitana Oversteegena z oficerem taktycznym trwała jeszcze dobrych piętnaście minut, a gdy komandor Blumenthal wyszedł, Oversteegen nie kwapił się z rozpoczęciem następnej. Przejrzał wpierw jakieś notatki, co zajęło mu z pięć czy sześć minut, dopiero potem wyłączył notes i uniósł głowę. - A, midszypmen Grigovakis! Proszę wybaczyć, zapomniałem, że prosiłem, by pan został. I wskazał mu fotel. Grigovakis usiadł ostrożnie - pomijając obiad, kapitan pierwszy raz poprosił go, by usiadł, więc zanosiło się na coś niezwykłego. Zapadła cisza. - Chciał pan ze mną rozmawiać, sir? - spytał po chwili. - W rzeczy samej chciałem - przyznał Oversteegen. I przyglądał mu się tak długo, że Grigovakis zaczął się wiercić zaniepokojony. Dopiero wtedy kapitan przekrzywił głowę i uniósł brew. - Zwróciłem uwagę, panie Grigovakis, że jakoś nie najyłaściwiej wygląda pańskie porozumienie z midszypmen Hearns. Mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego tak jest? - Nie... - Grigovakis odchrząknął i uśmiechnął się niepewnie. - Nie wiem, sir. Na pewno powodem nie jest nic, co zrobiła. Po prostu jakoś nie pasujemy do siebie. Naturalnie jest jedyną osobą z Graysona, którą jako tako znam, i po części może to z tego wynikać, choć wiem, że nie powinno tak być. Prawdę mówiąc, jest mi wstyd, bo zdaję sobie sprawę, że to nie w porządku tak jej dogryzać, ale czasami jest to silniejsze ode mnie. - Rozumiem... - Oversteegen zmarszczył w zamyśleniu brwi. - Wspomniał pan, że midszypmen Hearns pochodzi z Graysona. Czy mam rozumieć, że jest pan uprzedzony do jego mieszkańców, panie Grigovakis? - Skądże znowu, sir! Tyle że są według mnie czasami nieco... zbyt skupieni. Chciałem powiedzieć „prowincjonalni", ale to nie byłoby właściwe określenie. Są po prostu... inni w jakiś sposób. Jakby maszerowali w takt innej muzyki. - Sądzę, że to dość trafne określenie - Grayson jest całkiem inny niż Gwiezdne Królestwo. Chciałbym jednak zwrócić pańską uwagę, panie Grigovakis, że niemniej jednak powinien pan przezwyciężyć prywatny... dyskomfort, jaki może pan odczuwać, przebywając w towarzystwie osób pochodzących z Graysona w ogóle, a midszypmen Hearns w szczególności. - Rozumiem, sir - zapewnił go Grigovakis. Oversteegen przyglądał mu się w milczeniu przez chwilę, a potem się uśmiechnął. Nie był to przyjemny uśmiech. - Lepiej żeby tak było - powiedział normalnym tonem. - Mam świadomość, że część kadry Królewskiej Marynarki, w tym niektórzy starsi stopniem oficerowie, zdają się uważać, że Grayson i jego flota nie całkiem odpowiadają naszym standardom. Sugerowałbym, aby zmienił pan zdanie, jeśli przypadkiem pan tę opinię podziela. Bo prawda jest taka, że nie dość że im odpowiadają, to pod wieloma względami, zwłaszcza obecnie, my nie osiągamy ich standardów. Grigovakis zbladł i chciał coś powiedzieć, ale Oversteegen jeszcze nie skończył. - Jako midszypmen być może nie zauważył pan, że Royal Manticoran Navy obecnie podlega redukcji. W mojej opinii... nie jest to rozsądna polityka. Marynarka Graysona zaś nadal energicznie się rozwija. Gdyby błędnie założył pan, że to dlatego, że Grayson jest teokracją i w związku z tym jego władze muszą być zacofane, gorsze i cechować się ignorancją, czeka pana nadzwyczaj przykre i gwałtowne przebudzenie. Poza tym należy pan do obsady mojego okrętu, a ja nie mam zwyczaju tolerować szykanowania kogokolwiek z załogi przez innego członka tejże załogi. Midszypmen Hearns nie skarżyła się, a komandor Abbott nie wspominał mi o tym, co nie znaczy, że nie jest świadom pańskiego zachowania. Podobnie jak wiem także, że ma pan tendencję zwracania się do członków załogi... z zapałem, do którego poziom pańskiego doświadczenia pana nie uprawnia. Spodziewam się, że obie te praktyki przestaną mieć miejsce. Czy wyraziłem się zrozumiale? - Tak, sir - potwierdził Grigovakis, z trudem powstrzymując chęć otarcia czoła. - Lepiej żeby tak było, panie Grigovakis - dodał Oversteegen takim samym tonem jak dotąd, zwykle rezerwowanym dla pogawędek o pogodzie. - Skoro już o tym mó wimy, być może nie zaszkodzi zwrócić pańską uwagę na jeszcze jeden szczegół. Znam pańską rodzinę; tak się złożyło, że pański stryj Connall i ja służyliśmy razem lata temu i uważam go nadal za przyjaciela. Zdaję sobie sprawę, że nawet jak na standardy Królestwa pańska rodzina jest całkiem zamożna i wywodzi swe początki od pierwszych osadników przybyłych po latach zarazy. Uważam jednakże, iż rozsądnie byłoby z pana strony przemyśleć fakt, iż ród midszypmen Hearns liczy sobie prawie tysiąc lat standardowych i że jest ona potomkiem w linii prostej pierwszego patrona Owensa. Pomimo iż nie ma innego tytułu jak „panna Owens", którego zresztą, jak zauważyłem, nigdy nie użyła, z urodzenia ustępuje jedynie książętom krwi w Królestwie, a równa jest zwykłym książętom i księżnym. Grigovakis z trudem przełknął ślinę. A Oversteegen uśmiechnął się zimno. - I jeszcze jeden drobiazg dotyczący midszypmen Hearns, panie Grigovakis. Jak powiedziałem, pańska rodzina jest majętna. Majątek ten jest jednak niczym wobec fortuny rodu Owensów. Przywykliśmy uważać Grayson za biedną planetę i jest to do pewnego stopnia słuszne, choć sądzę, że byłby pan zaskoczony, gdyby wiedział pan, jak konkretne dane zmieniły się w tej mierze w ciągu ostatnich piętnastu lat. Natomiast patron Owens należy do osiemdziesięciu patronów, a domena Owens została założona jako jedenasta i istnieje od dziewięciu standardowych wieków, czyli prawie dwukrotnie dłużej niż Gwiezdne Królestwo Manticore. Patron Owens jest bogaty, wpływowy i nieprzyzwyczajony do nieuprzejmego traktowania członków swej rodziny. Zwłaszcza żeńskich członków. Co prawda byłbym bardzo zaskoczony, gdyby córka poprosiła go o pomoc w tak drobnej kwestii, jak też podejrzewam, że byłaby wysoce zirytowana, gdyby dowiedziała się, że ojciec przedsięwziął cokolwiek w sprawach jej dotyczących bez uzgodnienia z nią. Ale nie wątpię, że gdyby patron Owens uznał to za stosowne, nie powstrzymałoby go to przed podjęciem odpowiednich kroków. Arystokraci, jak pan wie, troszczą się o swoich. Grigovakis wyglądał jak balon, z którego spuszczono powietrze. - Zalecałbym rozważenie przykładu treecatów, panie Grigovakis - dodał tymczasem Oversteegen. - Na pierwszy rzut oka to sympatyczne, miłe i niegroźne zwierzątka. Ale one także troszczą się o swoich i żadna hexapuma o choćby szczątkowym instynkcie samozachowawczym nie wejdzie na ich teren. Mam nadzieję, że oczywiste analogie nie umkną panu. Może pan odejść, panie Grigovakis. I wskazał mu uprzejmym gestem drzwi. Nagły atak nudności wywołany przez sekundowe przebywanie w stanie nieważkości zaskoczył Abigail. Jeszcze nie przyzwyczaiła się do tych atrakcji, prawdę mówiąc, wątpiła, czy kiedykolwiek to nastąpi. Natomiast nie miała najmniejszej ochoty okazywać tego, co czuje, bardziej do świadczonym. Zwłaszcza, że miała świadomość, że ją obserwują. I że nikt nie zafunduje jej tego, co czekało Karla i Shobhanę. Pierwsze w życiu wyjście z nadprzestrzeni do normalnej przestrzeni uznawane było w całym wszechświecie skolonizowanym przez ludzi za odpowiednik przepłynięcia równika na Ziemi. Na morzu nowicjusz stawał się w tym momencie wilkiem morskim, w przestrzeni zaś dopiero wówczas zaczynało się go traktować jako pełnoprawnego członka załogi w praktyce. Mimo kilku rejsów szkoleniowych ani Shobhana, ani Karl nigdy nie opuścili systemu Manticore, toteż dopiero na pokładzie HMS Gauntlet czekał ich „chrzest". Czyli tradycyjne obrzędy inicjacyjne, z których część wywodziła się jeszcze z czasów flot morskich i mogła być spokojnie określana jako cywilizowana wersja tortur. Abigail szczerze żałowała, że nie może wziąć w nich udziału jako jeden z oprawców. Rola ofiary na szczęście jej nie groziła, gdyż nie dość że na Manticore przyleciała z Graysona, to w czasie pobytu w akademii odwiedziła dom sześć czy siedem razy. Na dowód pierwszego wyjścia z nadprzestrzeni miała zresztą stosowny certyfikat wydany przez kapitana statku, który ją przewoził. Dzięki temu miała uniknąć pokrycia smarem, golenia na łyso, picia rozmaitych obrzydliwości zmieszanych w jedną nieapetyczną całość i innych przyjemności wymyślanych i radośnie stosowanych przez starszych członków załogi. Niestety w związku z tym jej i Grigovakisowi mającemu na swoim koncie kilka międzysystemowych przelotów liniowcami pasażerskimi przydzielono służbę. Gdy znaleźli się w systemie Tiberian, Abigail pełniła obowiązki pomocnika komandor porucznik Atkins i bardzo starała się udawać obojętność, jak na doświadczonego w nadprzestrzennych podróżach kandydata na oficera przystało. Rekompensatą za brak rozrywek, jak na przykład nurkowanie w samej bieliźnie do ciemnej kabiny, w której wyłączono grawitację, po „klejnoty Neptuna" (zazwyczaj zgniłe pomidory lub coś równie atrakcyjnego), były widoki. Wpierw nadprzestrzeni na głównym ekranie wizyjnym, a potem błękitnej energii skrzącej się na żaglach okrętu tuż po wyjściu z niej. Widziała tę błękitną poświatę wcześniej - liniowce pasażerskie miały tak pokłady widokowe, jak i olbrzymie ekrany w salonach właśnie z powodu podobnych widoków, ale istniała podstawowa różnica. Wtedy oglądała to jako pasażer, teraz jako członek załogi, a co więcej - jako ktoś z dyżurnej obsady mostka okrętu wojennego. - Tranzyt zakończony, sir - zameldowała komandor Atkins. - Doskonale. - Oversteegen ustawił fotel do pionu i spojrzał na główny ekran taktyczny, czekając, aż pokaże się na nim obraz aktualnej sytuacji. Po kilku sekundach elektronika pokładowa doszła do ładu po znalezieniu się w nowym miejscu i na ekranie pojawił się symbol oznaczający Gauntleta, ustawiony odpowiednio względem gwiazdy systemowej i większości głównych elementów składowych systemu. Nie czekając na polecenie, Atkins obliczyła pozycję okrętu, podobnie jak Abigail zajmująca zapasowe stanowisko. - Komandor Atkins, ma pani obliczony kurs na Refuge? - spytał kapitan. - Mam, sir. Dotrzemy tam za siedem godzin czterdzieści minut, lecąc z przyspieszeniem czterysta pięćdziesiąt g. - Doskonale. W takim razie w drogę. Oversteegen poczekał, aż okręt znajdzie się na nowym kursie, potem wstał i powiedział: - Proszę przejąć stery, komandor Atkins. - Aye, aye, sir. Przejęłam stery - potwierdziła Atkins. - Komandor Watson, zechce pani przejść wraz z midszypmen Hearns do mojej sali odpraw. I czekał. Abigail drgnęła, nie mogąc opanować zaskoczenia. Od ruchowo uniosła głowę, zobaczyła lekki uśmiech patrzącego na nią Oversteegena i zarumieniła się. Potem szybko odetchnęła i wyrecytowała oficjalną formułę: - Proszę o pozwolenie zejścia ze stanowiska, ma'am. - Pozwolenia udzielam - odparła równie formalnie oficer astronawigacyjna. - Midszypmen Grigovakis? - Tak, ma'am? - spytał pomagający dotąd komandorowi Blumenthalowi wywołany. - Proszę przejąć stanowisko oficera astronawigacyjnego. - Aye, aye, ma'am. Przejmuję stanowisko oficera astronawigacyjnego. Obie, Abigail i Atkins, wstały równocześnie. Atkins zbliżyła się do kapitańskiego fotela, gdyż stała się oficerem wachtowym, Abigail do kapitana. Grigovakis zajął fotel Atkins. Abigail poczekała, aż Oversteegen i pierwszy oficer wejdą do kapitańskiej sali odpraw, i ruszyła ich śladem. - Proszę zamknąć drzwi, midszypmen Hearns - polecił Oversteegen. Wykonała polecenie. Gdy drzwi się zamknęły, kapitan wskazał jej gestem jeden z foteli przy stole konferencyjnym. - Proszę usiąść. Usiadła. - Sądzę, że jest pani zdziwiona moim zaproszeniem - stwierdził i uniósł pytająco brew. - Jestem, sir - przyznała. - Powód jest prosty. Musimy nawiązać kontakt z mieszkańcami planety, a tak jak powiedziałem wcześniej, wyjaśniając powody, dla których przybyliśmy właśnie do tego systemu, uważam, że istotne jest, byśmy zrobili to, nie irytując ich. Równie ważne jest, abyśmy dokonali tego w sposób nienachalny i niezagrażający z ich punktu widzenia. Dlatego zdecydowałem, że to pani będzie dowodziła grupą kontaktową. Powiedział to w zupełnie naturalny sposób, ale Abigail poczuła, jak się wewnętrznie jeży. Po uwadze wygłoszonej w czasie obiadu Oversteegen nie wrócił ani razu do tematu i traktował ją jak każdego innego midszypmena czy oficera, za co była mu wdzięczna. Jej wdzięczność znacznie wzrosła, gdy zrozumiała, że ustawił odpowiednio Grigovakisa. Nie miała pojęcia, jakich argumentów użył, ale okazały się skuteczne, bo od owej rozmowy w cztery oczy zachowanie Grigovakisa wobec niej uległo poważnej zmianie. Jego uprzejmość była wprawdzie wymuszona, ale starał się, jak mógł. Przestał też dogryzać innym członkom załogi i zachowywać się jak półbóg. Nie trzeba było wybitnej zdolności logicznego myślenia, by dojść do wniosku, że to również musiał być wynik pogawędki z kapitanem. Przyznawała, że interwencja kapitana ją zaskoczyła, a zwłaszcza to, że zdecydował się na bezpośrednią ingerencję, nie zlecając tego Watson czy Abbottowi. Doceniała to, bo choć nie wątpiła, że zdoła sobie poradzić z Grigovakisem, jeśli będzie zmuszona, dzięki niemu nie musiała go pacyfikować. Główne źródło tarć w kabinie midszypmenów zwanej też gniazdem zasmarkańców zniknęło. Teraz jednak tę wdzięczność pochłonęła wściekłość, jaką wywołało oświadczenie kapitana. Pomyślała, że skarcił Grigovakisa, gdyż ten powodował niesnaski wśród załogi, ale najwyraźniej podzielał jego opinię odnośnie Graysona - teraz przestała mieć co do tego resztki wątpliwości. Oczywiście - kto najlepiej się nadawał do rozmowy z bandą zacofanych izolacjonistów religijnych niż inny religijny prymityw! - Panie kapitanie - odezwała się starannie kontrolowanym głosem. - Ja naprawdę nic nie wiem o ich przekonaniach politycznych i z całym szacunkiem, sir, ale nie mam pewności, czy jestem najwłaściwszą osobą do wykonania tego zadania. - Sądzę, że nie docenia pani swych możliwości, midszypmen Hearns - odparł spokojnie Oversteegen. - Zapewniam panią, że starannie przemyślałem tę kwestię i uważam, że jest pani najwłaściwszą osobą. - Doceniam pańskie zaufanie do moich zdolności, sir -Abigail zdołała się uśmiechnąć, nie wyszczerzając zębów, na co miała wielką ochotę. - I naturalnie spróbuję jak najlepiej wypełnić pańskie rozkazy, ale mam zaledwie stopień midszypmena. Czy lokalne władze nie poczują się urażone, że wysłano kogoś tak niskiego rangą na rozmowy z nimi? - Taka możliwość oczywiście istnieje - zgodził się Oversteegen. - Uważam jednak, iż jest nader mało prawdopodobna. Co więcej, sądzę, że midszypmen i drużyna Marines zostaną uznani za mniejsze zagrożenie i nachalność niż ktoś wyższy stopniem. A wśród midszypmenów pani jest najlepszą kandydatką. Abigail omal nie zażądała uzasadnienia, ale zdołała ugryźć się w język. W końcu powody były oczywiste. - A ponieważ nie chcę, by mieszkańcy planety uznali nas za groźnych czy nachalnych, lepiej byłoby, gdybyśmy nie znaleźli się na orbicie - dodał, spoglądając na pierwszego oficera. - A przynajmniej nie natychmiast. Wolałbym, żeby kontakt przypominał półoficjalny i mało istotny. Proszę, żebyś dokładnie wytłumaczyła midszypmen Hearns, o jakie informacje nam chodzi. Pani zadaniem, midszypmen Hearns, będzie wytłumaczenie, dlaczego się tu zjawiliśmy, i wyczucie, jaki jest ich stosunek do nas. Wszystkie informacje, jakie uda się pani zdobyć bezpośrednio, będą naturalnie cenne, ale niech pani za ostro nie naciska. Pani głównym zadaniem jest przełamanie lodów i przekonanie ich, że naprawdę mamy przyjazne zamiary. Proszę poczuć się jak ambasador. Jeśli sprawy potoczą się tak, jak mam nadzieję, weźmie pani udział w następnych rozmowach, ale na drugą turę wyślemy już kogoś wyższego stopniem jako dowódcę grupy. - Aye, aye, sir - odpowiedziała Abigail. Bo niby co innego mogła odpowiedzieć. - Linda, zastanów się jeszcze nad tym, ilu Marines posłać na planetę - dodał kapitan pod adresem komandor Watson. - Spodziewa się pan kłopotów, sir? - Nie spodziewam się niczego, ale ponieważ jesteśmy daleko od domu i nigdy nie mieliśmy żadnych kontaktów z mieszkańcami tej planety, będę czuł się znacznie lepiej, jeśli wyślemy tam odpowiednie siły, by midszypmen Hearns była bezpieczna. Nie znaczy to, żebym wątpił w pani umiejętności dbania o własną skórę, midszypmen Hearns, ale nie zaszkodzi mieć kogoś pilnującego pleców, przynajmniej dopóki nie będzie pani pewna, że nic jej nie grozi ze strony tubylców. Poza tym to będzie dla pani dobre doświadczenie. I uśmiechnął się szeroko. - Rozumiem, sir. - Watson uśmiechnęła się znacznie skromniej, przypominając Abigail opiekunkę obiecującą ojcu, że ukochana córeczka nie wpadnie w kłopoty. - Chciałbym też podać jakiś sympatyczny i wiarygodny powód, dla którego nie zostajemy na orbicie. Musi być wiarygodny, żeby nie było oczywiste, jacy jesteśmy uprzejmi, bo to nie zawsze popłaca - dodał Oversteegen. - Cóż, sir... jak pan zauważył, jesteśmy pierwszym królewskim okrętem odwiedzającym ten system - powiedziała z namysłem Watson. - A wszyscy wiedzą, jak namiętnie Royal Manticoran Navy uaktualnia mapy przykażdej nadarzającej się okazji. Jest to jak najbardziej wiarygodny i poważny powód opuszczenia jak najszybciej orbity, sir. Tym bardziej że tym właśnie się zajmiemy, jak sądzę. - Właśnie o to mi chodziło - ucieszył się Oversteegen. -A zajmiemy się tym rzeczywiście. - Wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby zawiadomił pan o tym pisemnie gubernatora planety - dodała z na mysłem Watson. - A dostarczenie tej noty byłoby wówczas oficjalnym powodem wizyty midszypmen Hearns na powierzchni. Ot, taki uprzejmy gest. - Doskonały pomysł - pochwalił Oversteegen. - Wyjaśnię, że współpracujemy z Flotą Erewhon w poszukiwaniach Star Warriora, co da midszypmen Hearns podstawę do drążenia tego tematu. A skoro sporo czasu spędzimy na uaktualnianiu map, wizyta powinna sprawiać wrażenie rutynowej, więc tubylcy będą normalniej traktować naszą tu obecność. Zamilkł, odchylił się na oparcie fotela i przez kilka sekund wpatrywał się z namysłem w Abigail. Po czym wzruszył ramionami i wyjaśnił: - Może pani uważać, że za bardzo przejmuję się uczuciami kolonistów i tym, by ich nie urazić, midszypmenHearns. Całkiem możliwe, że tak jest w istocie. Moja matka mawiała, że używając miodu, złapie się więcej much, niż używając octu. Twierdzę, że miała rację. Niewiele nas kosztuje szacunek dla uczuć tych ludzi. A skoro celowo szukali odosobnienia, nie wypada postępować wobec nich bardziej nachalnie, niż to konieczne. Abigail z najwyższym trudem zdołała zapanować nad sobą na tyle, by nie wybałuszyć na niego oczu. Wydawał się mówić zupełnie szczerze, co już samo w sobie było sporym zaskoczeniem. Natomiast jego wrażliwość na odczucia mieszkańców planety stanowiła dla niej znacznie większy szok. I jeszcze bardziej podkreślała jego gruboskórność wobec niej. Zupełnie nie liczył się z jej reakcją na stereotypowe i głupie zaszufladkowanie. - W każdym razie gdy tylko będzie pani gotowa, wysadzimy panią wraz z obstawą i będzie pani mogła w naszym imieniu zacząć rozmowy - dodał już normalnym tonem Oversteegen. - Cholerny świat! Mówisz poważnie? Krążownik? - Haicheng Ringstorff spojrzał z niedowierzaniem na swego zastępcę Georga Lithgowa. - Wszystkie odczyty pasują do krążownika - potwierdził ten. - Jak na razie mamy tylko ślad wyjścia z nadprzestrzeni i sygnaturę napędu, więc dokładnej identyfikacji nie da się przeprowadzić, ale oba pasują do ciężkiego krążownika. Albo do krążownika liniowego. - Jeszcze lepiej! Ciężki krążownik nam w zupełności wystarczy, George - burknął Ringstorff. - Nie ma co wyolbrzymiać zagrożenia. - Ja tylko przekazuję odczyty sensorów i klasyfikację komputerową. Niczego nie wyolbrzymiam. No i obiekt kieruje się ku planecie, więc nasze platformy wewnątrzsystemowe zdołają go dokładniej namierzyć. Pytam, co robimy dalej? Ringstorff uśmiechnął się krzywo - „my" w tym przypadku oznaczało „ty", bo to on oficjalnie dowodził tym cyrkiem na wrotkach, w jaki zmieniła się cała operacja. Oparł się wygodniej i przeczesał palcami gęste, czarne włosy. Był wysoki jak na mieszkańca Imperium Andermańskiego, miał też szerokie bary i silną budowę, w zachowaniu zaś pozostały ślady sposobu bycia pułkownika Imperialnego Korpusu Marines, którym kiedyś był. To „kiedyś" było dawno, nim na jaw nie wyszły pewne nieścisłości w kasie pułkowej. Ponieważ miał doskonały przebieg służby i mnóstwo medali na piersi, pozwolono mu wycofać się bez oficjalnego śledztwa. Było jednak oczywiste, że jego kariera w siłach zbrojnych Imperium dobiegła końca. Co właściwie wyszło mu na dobre, gdyż przez następnych 25 lat standardowych zarobił nieporównanie więcej, wykorzystując posiadane doświadczenie i umiejętności. Pod wieloma względami obecne zadanie zapowiadało się jako najbardziej dochodowe. I lepiej żeby tak było, biorąc pod uwagę, w co się stopniowo zmieniało i to całkowicie nie z jego winy. - Kiedy powinni wrócić Tyler i Lamar? - spytał. - Skąd mam wiedzieć?! Przecież oni nigdy nie są punktualni. - Wiesz, o co mi chodzi. - Ano wiem. - Lithgow wyjął z kieszeni notes, nacisnął kilka przycisków i wzruszył ramionami, patrząc na wyświetlacz. - Tyler powinien wrócić w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin standardowych. Jeśli działali razem, to i razem wrócą. Jeżeli się rozdzielili, to Lamar powinien przybyć pełną dobę standardową później. - Cholera! Jedynym powodem wybrania tego systemu było to, że nikt tu nie zagląda! - Przynajmniej w teorii. - Właśnie! - skrzywił się Ringstorff i myślał dalej. - Czterech Dupków byłoby łatwiej kontrolować, gdybyśmy mogli im powiedzieć, co tu robimy i dlaczego mają siedzieć na tyłkach - zauważył po chwili Lithgow. - Wiem, ale to nie odemnie zależy - burknął Ringstorff, od dawna przekonany, że Manpower cierpi na manię prześladowczą. Fakt, że czterej silesiańscy piraci, czyli „kapitanowie" określani przez nich obu mianem Czterech Dupków, średnio zasługiwali na zaufanie, ale to, że jedynie on i Lithgow znali cel operacji, było przesadą. Tym bardziej że załoga statku bazy, na którym się znajdowali, należała do pracowników Manpower i też nic nie wiedziała. Ktoś we władzach firmy cierpiał na silną manię prześladowczą - to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Założenie było takie, że jeśli główna część operacji powiedzie się, dowódcy czterech ciężkich krążowników, których baza znajdowała się w zewnętrznym pasie asteroidów systemu Tiberian, nigdy nie dowiedzą się, o co chodziło. Manpower mogłoby wówczas w przyszłości wykorzystać ich i ich okręty przy innej operacji. Gdyby jednak coś poszło nie tak i byliby potrzebni w tej, gdy zrobią, co będą mieli zrobić, Ringstorff najprawdopodobniej otrzyma polecenie zdalnego odpalenia ładunków nuklearnych starannie ukrytych na wszystkich krążownikach. W ten sposób nie pozostanie żaden świadek ani żaden dowód. Ringstorff nie miał nic przeciwko takiemu finałowi, bo wszechświat z pewnością byłby milszym miejscem bez tych czterech kryminalistów. Szkoda mu było okrętów, ale cóż... Natomiast można było wymyślić jakąś wiarygodną legendę, która pomogłaby utrzymać w ryzach dowódców podległych mu okrętów, skoro nie mieli znać prawdy. Tyle że o tym nikt nie pomyślał... - Tak mi właśnie przyszło do głowy - wyjaśnił Lithgow. - Może nie najmądrzej, ale przyszło... - Pomysł niezły, tylko niewykonalny - westchnął Ringstorff. A na pewno mądrzejszy niż zgoda na to, żeby latali się zabawić poza system. - Sądzę, że ten cymbał, który to wszystko wymyślił, doszedł do wniosku, że pirat zawsze zostanie piratem. I pod tym względem ma rację. Oni są niereformowalni. - Owszem, tylko że spuszczenie ich ze smyczy było większym błędem niż trzymanie w stanie ogłupienia. Ja kiemuś teoretykowi w firmie wydawało się, że dobra płaca wystarczy, żeby siedzieli grzecznie i czekali na rozkazy. Może udawałoby mi się jeszcze dłużej to wymuszać, ale gdy ten pasażer wyszedł z nadprzestrzeni prosto na nas... - W tym wypadku nie mieliśmy wyboru - przypomniał Lithgow. - Owszem! - prychnął Ringstorff. - Ale wiesz równie dobrze jak ja, że cały burdel zaczął się właśnie od tego. Lithgow kiwnął głową. Plan przewidywał, że statek baza i cztery krążowniki będą przebywały niezauważone w pasie asteroid, dopóki nie otrzymają informacji, że są potrzebne w systemie, w którym toczyła się właściwa operacja. Niestety w harmonogramie nastąpiły poważne przesunięcia i po czterech miesiącach standardowych bezczynnego czekania załogi złożone z szumowin Konfederacji były tak znudzone, że Ringstorff zmuszony był zgodzić się na serię ćwiczeń. Biorąc pod uwagę, że zwiększało to poziom gotowości bojowej i znajomości okrętów, było to jak naj bardziej sensowne. Tym bardziej że jednostki były nowoczesne i nieporównywalne do przestarzałych gratów używanych przez Marynarkę Konfederacji, z jakimi poprzednio mieli do czynienia. Liczyły sobie ledwie kilka lat standardowych i posiadały najnowsze wyposażenie, jakim dysponowała Liga Solarna. A nie mógł przewidzieć, że ta cała Pritchard zacznie się bawić w organizację charytatywną, jakby nie miała innych zmartwień, i wyśle cały statek pełen kolonistów akurat do tego systemu! Mieszkańcy Refuge byli tak niezainteresowani kontaktami z resztą galaktyki, że ich infrastruktura orbitalna składała się tylko z jednej stacji przekaźnikowej zbudowanej ponad pół standardowego wieku temu. Z tej racji Refuge był całkowicie pozbawiony jakiegokolwiek systemu wczesnego ostrzegania czy choćby obserwacyjnego obejmującego przestrzeń wewnątrzsystemową. Stanowił pod tym względem jeden z nielicznych wyjątków. Ponieważ religijni durnie uparli się żyć zgodnie z własnymi dziwacznymi zasadami, egzystowali sobie pokojowo i prymitywnie na powierzchni jednej planety i byli tym tak zachwyceni, że w całym systemie nie zorganizowali nawet jednej kopalni w pasie asteroidów, o jakimkolwiek sensowym, przemyśle wydobywczo-przetwórczym nie wspominając. To zresztą stanowiło główny powód, dla którego planujący tę operację ludzie z Manpower zwrócili uwagę na system Tiberian. Był on z ich punktu widzenia wręcz idealny - znajdował się blisko głównego teatru działań, więc wsparcie w razie potrzeby szybko dotarłoby na miejsce, i można go było de facto traktować jak system nie zamieszkany, bo tubylcy nie mieli możliwości wykrycia czyjejś obecności w zewnętrznych rejonach systemu. Słowem: wymarzona baza dla operacji pirackich. I był nią do momentu pojawienia się tego kretyńskiego transportowca, który pechowo dla wszystkich wyszedł z nad przestrzeni tak blisko, że nawet jego cywilne sensory nie mogły ich nie zauważyć. A to nie pozostawiło Ringstorffowi żadnego wyboru i polecił Tylerowi jako znajdującemu się najbliżej zdobyć statek, nim ten zdoła wrócić w nadprzestrzeń i uciec. Eliminacja załogi i pasażerów była przykrą koniecznością, która zresztą najbardziej nie spodobała się samym piratom. A to z tego prostego powodu, że za nieboszczyka nie da się wziąć okupu od rodziny. Co prawda byli dobrze opłacani, ale dlaczego mieliby rezygnować z dodatkowych dochodów, skoro okazja sama weszła w ręce. Ringstorff był zniesmaczony, ale przekazał ich zastrzeżenia szefostwu. I wtedy jakiś idiota wymyślił, by udobruchać piratów, pozwalając im sprzedać statek i zatrzymać pieniądze. Naturalnie przy użyciu kontaktów, które mieli w Konfederacji. Jednostka nie była duża - ważyła ze dwa miliony ton, ale i tak warta z miliard solarnych kredytów, które zasiliły pirackie konta. A to z kolei nasunęło im pomysł, na który wcześniej nie wpadli. Uznali mianowicie, że nie ma żadnych powodów, dla których nie mieliby dorabiać na boku, czekając, aż ewentualnie będą do czegoś potrzebni zleceniodawcy. Ten sam geniusz teoretyk, który polecił dać im do sprzedaży transportowiec, zgodził się i na to, byleby tylko mieć spokój i zadowolonych wykonawców. Choć może powód był inny - jeśli zaszłaby konieczność pozbycia się okrętów i załóg po akcji, wygodniej byłoby, gdyby wszyscy uznali ich za zwykłych piratów. Wtedy eliminacji mogłaby do konać odpowiednio sprowokowana Flota Erewhon czy Ludowa Marynarka. A możliwe, że nawet jednostki całego Sojuszu. Był to plan z rodzaju tych, jakie mógł wymyślić tylko biurowy specjalista teoretyk. Plan ładny, zgrabny i bez sensu choćby z tego powodu, że nie da się zniszczyć czterech okrętów z całymi załogami w czasie walki. A wzięci do niewoli piraci wyśpiewaliby wszystko. Nie wspominając już o takim drobiazgu, że każdy średnio rozgarnięty oficer wywiadu musiałby zacząć się zastanawiać, co też silesiańskich piratów przyciągnęło w ten rejon wszechświata. A przede wszystkim w jaki sposób zdołali wejść w posiadanie czterech prawie nowych okrętów Marynarki Ligi. Ringstorff nie miał zresztą najmniejszej ochoty pozwolić na realizację tego kretynizmu - jeśli piraci będą musieli zginąć, sam odpali ładunki i zyska pewność, że nie żyją, a po okrętach nie zostanie ślad. Chwilowo jednak czuł się jak żongler, któremu pod mieniono w czasie występu piłeczki na granaty. Był pewien, że cała czwórka zdobyła znacznie więcej frachtowców, niż się przyznała. Choćby dlatego, że w okolicy zaginęło znacznie więcej statków, niż wpisali w swój oficjalny „dorobek". A to z kolei powodowało niemiłe zainteresowanie tym rejonem, czego dowodem był wścibski niszczyciel z Floty Erewhon, który nie miał już dokąd lecieć, tylko musiał sobie obrać kurs do granicy wejścia w nadprzestrzeń prowadzący prosto na statek bazę. Na szczęście kapitan niszczyciela wysłał już informację na Refuge, że opuszcza system i niczego nie znalazł. Dzięki temu wyglądało na to, że zaginął gdzie indziej. - Nie sądzisz, że ten krążownik znalazł się tu, bo ktoś na Erewhon w końcu domyślił się, że ich niszczyciel nigdy nie opuścił tego systemu? - spytał Lithgow. Ringstorff mruknął rozbawiony - znów myśleli podobnie. - Raz już sprawdzili, pamiętasz? A gdyby zaczęli coś podejrzewać, wysłaliby większe siły, nawet nie orientując się, czym my dysponujemy. Dzięki temu mogliby nas złapać, gdybyśmy chcieli uciec, co przy jednym okręcie jest raczej niemożliwe. - Więc myślisz, że pojawił się tu przypadkiem? - Tego nie powiedziałem. Myślę, że powodem jest wzmożona aktywność Czterech Dupków. Możesz być pewien, że zdobyli znacznie więcej statków, niż nam powiedzieli. A to mogło wywołać reakcję władz Erewhon czy nawet Republiki; próbują odszukać piratów. W sumie to bardziej by mi to pasowało na jednostkę Ludowej Marynarki. Raz że nikogo od nich tu jeszcze nie było, dwa że niezależne śledztwo w związku z zaginięciem transportowca, który wystartował z Haven, to typowe postępowanie dla Ludowej Republiki. Znacznie prawdopodobniejsze niż trzecie z rzędu sprawdzanie systemu jednym okrętem przez Flotę Erewhon. - Sensowne - zgodził się Lithgow. - Ale nadal pozostaje problem, co z nim zrobimy. - Gdyby to zależało ode mnie, odlecielibyśmy natychmiast, zabierając ze sobą Morakis i Maurersbergera. Niestety nie możemy tego zrobić. To znaczy my sami możemy ukryć się na obrzeżu systemu, by ten krążownik nas nie zauważył. Ale jeżeli Lamar i Tyler wrócą, nim on opuści system, to nie ma siły, by jego sensory nie zarejestrowały śladu wyjścia z nadprzestrzeni. A kiedy to nastąpi, będziemy mieli powtórkę sytuacji z niszczycielem, dlatego chcę mieć wszystkie okręty tam, gdzie będę mógł ich szybko użyć. - Naprawdę sądzisz, że wszyscy będą potrzebni, by załatwić jeden krążownik Ludowej Marynarki? - Prawdopodobnie nie, ale nie mam zamiaru ryzykować. Pamiętaj o jednym szczególe: okręty mamy rzeczywiście doskonałe, natomiast załogi pozostawiają na prawdę wiele do życzenia. A jeśli to krążownik Ludowej Marynarki, to Theisman naprawdę znacznie poprawił wyszkolenie ich załóg ostatnimi czasy. Poza tym zawsze lepiej mieć do dyspozycji zbyt dużą siłę ognia niż zbyt małą. - ...i to byłoby na tyle, midszypmen Hearns - zakończyła komandor Watson, siadając wygodniej i opierając łokcie na poręczach fotela. - Jakieś pytania? - Nie, ma'am - odparła po chwili zastanowienia Abigail. Informacje Watson były zwięzłe, ale dokładne. I choć Abigail nadal nie podobała się decyzja Oversteegena, była pewna, że wie, czego kapitan od niej oczekuje. Komandor Watson przyglądała się jej tymczasem z lekko zmarszczonymi brwiami. - Coś panią niepokoi, midszypmen Hearns? - spytała w końcu. - Niepokoi mnie? - Abigail potrząsnęła głową. - Nie, ma'am. - Nie pytałam o rozkazy, ale o coś bardziej podstawowego. Widać, że coś pani nie daje spokoju, i chciałabym się dowiedzieć, co to takiego, nim stracę panią z oczu. Abigail przyglądała się jej z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu, zastanawiając się, czy przyznać się do prawdziwego powodu, czy zełgać. Zła była na siebie, że coś okazała, i na Watson, że to zauważyła. W końcu wzięła głębszy oddech, spojrzała Watson prosto w oczy i powiedziała: - Przykro mi, ma'am. Nie chciałam wyjść na nadwrażliwą, ale chyba taka po prostu jestem. No cóż... nie podoba mi się, że kapitan nie rozważył wyznaczenia kogoś innego do tego zadania. A przynajmniej wydaje mi się, że nie rozważył. - Chyba rozumiem... Chce pani powiedzieć, że nie podoba się pani fakt, iż kapitan wybrał panią z uwagi na społeczne i religijne predyspozycje. Czy to właściwa ocena, midszypmen Hearns? W głosie Watson nie było potępienia, ale też nie było zachęty. Abigail wzięła kolejny głęboki oddech i przytaknęła. - Może to drobiazg, ma'am. A może nie drobiazg. Wiem, że podczas nauki w akademii zdarzyło się, że reagowałam zbyt emocjonalnie, ale uważam, że tym razem nie przesadzam. Kapitan poczynił pewne założenia odnośnie do mnie i moich przekonań, opierając się wyłącznie na moim pochodzeniu i powszechnej religijności na Graysonie. Uważam też, że wybrał mnie do tego konkretnego zadania częściowo przynajmniej z tego powodu, iż uznał, że najlepszą osobą do nawiązania kontaktu z religijnymi fundamentalistami jest inny religijny fundamentalista. - Rozumiem... - powtórzyła Watson takim samym jak poprzednio tonem, po czym pochyliła się i oparła łokcie o blat biurka. - Wątpię, żeby to wyznanie przyszło pani łatwo, midszypmen Hearns, i doceniam to, że nie próbowała pani unikać odpowiedzi. Nie zauważyłam też, by pani... zastrzeżenia do kapitana czy też jego stosunku do pani wpłynęły w jakikolwiek sposób na wykonywanie przez panią obowiązków. Chciałabym tylko zwrócić pani uwagę na dwie rzeczy i zaproponować, by pani się nad nimi zastanowiła. Kapitan wybrał panią z czterech obecnych na pokładzie midszypmenów, i to nie tylko do skontaktowania się z grupą religijnych fanatyków, jak to pani celnie ujęła, ale też do dowodzenia grupą kontaktową. Oznacza to samodzielne dowództwo pinasy i grupy Marines w czasie pierwszego kontaktu przedstawiciela Gwiezdnego Królestwa Manticore z mieszkańcami planety. Wierzy pani, że podstawą decyzji kapitana jest zaszufladkowanie pani zgodnie z pewnym stereotypem. To możliwe. Ale proszę zauważyć, że jest również możliwe, że kierował się zaufaniem do pani umiejętności i zaufaniem do pani jako osoby. Po drugie, choć jestem pod wrażeniem pani inteligencji, zdolności i dojrzałości, faktem jest, że nadal jest pani młoda i niedoświadczona. Nie będę wygłaszała kazania na temat tego, jak perspektywa, z której patrzy pani na innych, ulegnie zmianie, gdy pani dojrzeje i nabierze doświadczenia. Jest to prawda, ale dość mocno wyświechtana. Proponuję w zamian rozważenie dwóch rzeczy: na ile słusznie ocenia pani opinię, jaką kapitan ma o pani, i czy na pani opinię o nim nie wpłynęły przypadkiem pani uprzedzenia czy osobiste preferencje. Abigail poczuła, że się czerwieni, ale nie drgnęła nawet, spoglądając Watson prosto w oczy. Ta przez długą chwilę rewanżowała się tym samym, po czym uśmiechnęła się z uznaniem. - Chciałabym, aby przemyślała pani obie te sprawy - powiedziała na koniec. - A ponieważ, jak wspomniałam, uważam panią za osobę inteligentną, wiem, że jeśli uzna pani, że w którejś miałam rację, nie będzie się pani oszukiwać. A teraz, midszypmen Hearns, sądzę, że oczekują pani na pokładzie hangarowym. Jest pani wolna. Abigail rozważyła oba problemy w trakcie lotu do miasta o nazwie Zioń, będącego największym skupiskiem ludności na powierzchni. I niechętnie bo niechętnie, ale zmuszona była przyznać, że pierwsza oficer mogła mieć trochę racji. Albo nawet więcej niż trochę. Pozostała co prawda przekonana, że kapitan zaszufladkował ją jako produkt zacofanego religijnego społeczeństwa i że był to najprawdopodobniej główny powód, dla którego wytypował ją do tego zadania. Ale z drugiej strony, jakkolwiek irytujące by były jego sposób mówienia i szyte na miarę mundury, nigdy nie wbił jej z tego powodu żadnej szpilki ani nie poczęstował żadną złośliwością. I z tego co wiedziała, nie miało to także wpływu na jego ocenę jej umiejętności. Uczciwość nakazywała też przyznać, że nie naraziłby misji na fiasko, przydzielając jej dowództwo komuś, kogo nie uważał za najlepszego kandydata. Toteż choćby powodem były uprzedzenia, ostatecznej decyzji na pewno nie podjął bez starannego rozważenia sprawy i wyłącznie w oparciu o nie. Watson miała też całkowicie rację, przypominając jej, że był to pierwszy kontakt Królestwa z mieszkańcami Refuge. O tym zupełnie nie pomyślała, a to stawiało misję w innym świetle. I do dawało prawdopodobieństwa argumentom Watson. Pierwsza oficer nie myliła się także w drugiej sprawie. Uświadomiła Abigail ważną rzecz. Czy Oversteegen był do niej uprzedzony, czy też nie, ona z pewnością była uprzedzona do niego. Pozwoliła również, by te uprzedzenia kształtowały cały jego obraz w jej głowie, co było upokarzające; gorzej - stanowiło dowód, że tego testu nie zaliczyła. Nie znaczyło to naturalnie, że nie miała racji, ale postąpiła nieuczciwie, ponieważ nie wzięła pod uwagę wszystkich aspektów i nie oceniła kapitana obiektywnie, tak jak na to zasługiwał. Ta ocena musiała jednakże poczekać do chwili powrotu na okręt, gdyż teraz miała istotniejsze sprawy do zrobienia. Konkretnie, zadanie do wykonania. Była zdecydowana wykonać je dobrze. Przez okno widać już było niechlujne osiedle zwane Zionem, gdyż zeszli poniżej pułapu chmur. - Lądujemy za pięć minut - rozległ się w słuchaw kach głos pilota. - Dziękuję, macie Palmer - potwierdziła i spojrzała przez ramię na sierżanta Gutierreza. Gutierrez pochodził z planety San Martino, ale do Royal Manticoran Marine Corps wstąpił naprawdę dawno temu, gdyż podobnie jak generał Tomas Ramirez przybył do Królestwa Manticore jako dziecko. Jego rodzice uciekli przed okupantami z Ludowej Republiki, kryjąc się na pokładzie frachtowca zarejestrowanego w Lidze Solarnej. Znaleźli się na Manticore bez grosza przy duszy, ale nie załamali się. Podobnie jak większość uciekinierów z państwa totalitarnego sierżant Mateo Gutierrez i jego rodzeństwo (liczne) byli szczerymi patriotami oddanymi Królestwu, które ich przygarnęło i zapewniło wolność. Gutierrez miał prawie dwa metry wzrostu i ważył z dwieście kilogramów. Na wagę tę składały się kości, ścięgna i mięśnie, jak można się było spodziewać po kimś urodzonym i przystosowanym do życia na planecie o zwiększonej sile przyciągania. Stojąc obok niego na pokładzie hangarowym, Abigail poczuła się tak, jakby znów miała pięć lat, a jego marsowe oblicze i otaczająca go aura kompetentnego profesjonalisty jedynie pogłębiły to wrażenie. Równocześnie sama jego obecność dodawała otuchy, a u obcych wzbudzał respekt. Co prawda Abigail wątpiła, by pacyfistyczne do przesady Bractwo Wybranych miało zamiar wciągnąć ich w zasadzkę, ale nie można było tego wykluczyć. Dlatego Watson po głębokim namyśle przydzieliła do tego zadania dwie drużyny Marines, a dowodzący kontyngentem major Hill wybrał drużynę z plutonu Gutierreza. Abigail dziwnie się czuła, mając jako eskortę 27 zawodowców z lekką bronią wsparcia, ale uznała, że należy to potraktować jako komplement. Nawet jeśli komandor Watson nie była zachwycona jej podejściem do kapitana, to chciała ją widzieć całą i zdrową po wykonaniu zadania. Uśmiechnęła się na tę myśl i wyjrzała przez okno na „lądowisko", na którym siadała pinasa. Lądowiskiem można było nazwać ten kawał ubitej ziemi jedynie z uprzejmości, tym bardziej że było średnio równe, bo upstrzone kałużami. Już w czasie schodzenia do lądowania stało się oczywiste, że tak zwane „miasto" Zioń to właściwie duża wieś albo średnia mieścina złożona z co najwyżej dwupiętrowych domów z kamienia i drewna. A i tych było niewiele - przeważała zabudowa parterowa lub jednopiętrowa. Z góry widać było, że centralna, czyli najstarsza część, miała jeszcze ulice z cerambetu, na obrzeżach zaś nawierzchnię stanowiły kamienie, a jeszcze dalej ubita ziemia. Kolonia najwyraźniej cofała się w rozwoju, a bite, nie utwardzone drogi były tego koronnym dowodem. Powrót do natury powrotem do natury, a niemożność przejechania po błocie to zupełnie co innego. Odpięła uprząż, wstała i obciągnęła kurtkę mundurową, czekając, aż sierżant zorganizuje wyjście na powierzchnię. Wysłał sześciu ludzi, by obsadzili perymetr wokół pinasy, co zrobili szybko, sprawnie i widowiskowo. Abigaile chciała coś powiedzieć na temat tego ostatniego, ale ugryzła się w język - gdyby Watson nie chciała, aby obecność Marines była z dala widoczna, nie wysłałaby ich tylu. Po paru minutach z pobliskiego domku, na dachu którego znajdowały się trzy zwykłe i jedna satelitarna antena, wyszło trzech mężczyzn. Ten niezwykły przejaw techniki musiał oznaczać, że domek był kapitanatem portu i centrum łączności kolonii. Schodząc z Gutierrezem po rampie, Abigail obserwowała mężczyzn dyskretnie. Zgranie czasowe wykazali doskonałe, ponieważ dotarli do podnóża rampy równocześnie. - Nazywam się Tobias - przedstawił się najstarszy ubrany w brązowo-szare szaty. Wszyscy mieli brody, czujne oczy i usztywnioną, niepewną postawę, niemniej mówca uśmiechnął się i dodał: - Witam was w imię wszystkich imion Boga i zgodnie z Jego wolą oferuję wam Jego pokój w duchu i miłość. - Dziękujemy - odparła poważnie Abigail, woląc nie myśleć, jak ktoś w typie Grigovakisa zareagowałby na takie powitanie. - Jestem midszypmen Hearns z okrętu Gauntlet należącego do Royal Manticoran Navy. - Doprawdy? - Tobias przekrzywił głowę, zerknął na Gutierreza i wrócił spojrzeniem do Abigail. - Nie znamy się na sprawach militarnych, panno Hearns, ale jako samotna i niewielka kolonia jesteśmy ostrożni w kontaktach z obcymi; to chyba zrozumiałe. Mamy prawo być nieufni, zwłaszcza jeśli składa nam nieoczekiwaną wizytę okręt wojenny. Dlatego gdy nawiązaliście z nami łączność, pozwoliłem sobie sprawdzić w naszej bibliotece pewne informacje o Gwiezdnym Królestwie Manticore. Nasze dane są nieco przestarzałe, ale pani mundur dość zasadniczo różni się od wzorca, który mamy w bazie. I spojrzał na nią wyczekująco. Abigail uśmiechnęła się, doceniając zarówno przenikliwość gospodarza, jak i formę wypowiedzi. Wychodziło na to, że Oversteegen miał rację odnośnie ostrożności kolonistów. - To prawda. Służę na pokładzie HMS Gauntlet, ale nie należę do Królewskiej Marynarki. Pochodzę z planety Grayson w systemie Yeltsin. Wraz z Królestwem Manticore i innymi państwami tworzymy Sojusz i dlatego, choć oficjalnie jestem członkiem Marynarki Graysona, akademię kończyłam na Manticore. To jest mój pierwszy patrol, a mundur, który noszę, to uniform Marynarki Graysona. - Rozumiem... — Tobias pokiwał głową z zadowoleniem. - Słyszałem o Graysonie, choć nie mogę powiedzieć, abym wiedział o nim dużo, panno Hearns. Spojrzał na nią wyczekująco, ale Abigail nie spytała, co konkretnie wie. Widać było, że wzbudziła tym jego za ufanie, gdyż nieco się odprężył. - Wiadomość od pani kapitana zawiera wzmiankę, że zjawiliście się tu w związku ze śledztwem dotyczącym prawdopodobnego aktu piractwa - odezwał się po chwili. - Obawiam się, że nie całkiem rozumiem, jak możemy wam pomóc. Jesteśmy pokojowo nastawieni. Sądzę też, że dla wszystkich, którzy się tu zjawią, jest oczywiste, iż nigdy nie wyruszamy poza planetę. - Pojmujemy to i może być pan pewien, że... - Proszę - przerwał jej łagodnie. - Proszę mówić mi tak jak wszyscy: bracie Tobiasie. Nie jestem niczyim panem czy zwierzchnikiem. - Dobrze. Otóż bracie Tobiasie, mój dowódca po prostu odtwarza znaną nam trasę poszukiwanych jednostek, które znajdowały się w okolicy. Jedną z nich był niszczyciel Star Warrior, który zjawił się tu jakiś czas temu. Inny transportowiec, Windhouer, który miał tu przybyć... - A tak, Windhouer... - mruknął ze smutkiem Tobias. Jego towarzysze przeżegnali się skomplikowanym znakiem. - Nie sądzę, byśmy mogli wam wiele pomóc, ale podzielimy się dobrowolnie z panią i pani kapitanem posiadaną wiedzą. Jak powiedziałem, jesteśmy pokojową społecznością, która wyrzekła się przemocy w każdej formie, by żyć w zgodzie ze Słowem Bożym. Jednakże krew naszych pomordowanych braci i sióstr woła do nas jak krew wszystkich niewinnie zabitych dzieci bożych. Jeśli w tym, co powiemy, znajdziecie jakąś wskazówkę, dzięki której będziecie w stanie zapobiec kolejnej masakrze, ucieszy nas to, więc możecie liczyć na naszą dobrą wolę. - Doceniam to, bracie Tobiasie. - W takim razie zaprowadzę panią do Domu Spotkań, gdzie czeka brat Heinrich i reszta starszych. - Dziękuję - powiedziała z przekonaniem Abigail i do dała ciszej: - Sierżancie, sądzę że pan i pańscy ludzie możecie tu zostać. Unoszący komunikator do ust Gutierrez zamarł na mo ment. - Z całym szacunkiem, ma'am... - zadudnił, ale nie pozwoliła mu skończyć. - Nie sądzę, by cokolwiek groziło mi ze strony brata Tobiasa i jego współwyznawców, sierżancie. - Nie w tym rzecz, ma'am. Otrzymałem dokładne rozkazy od majora Hilla. - Ja także, tyle że od kapitana Oversteegena - odparowała, dyskretnie wskazując pulser w kaburze na biodrze. - Potrafię o siebie zadbać, a naprawdę wątpię, by zagrażało mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Natomiast tubylcy z całą pewnością poczują się nieswojo w pobliżu tylu uzbrojonych ludzi. Jesteśmy tu gośćmi, więc nie widzę powodu, by ich niepotrzebnie obrażać. - Ma'am, nie sądzę żeby pani w pełni rozumiała... - zaczął ponownie niebezpiecznie spokojnym głosem Gutierrez. I ponownie nie zdołał skończyć. - Sierżancie, zrobimy to po mojemu, bo ja tu dowodzę - oznajmiła Abigail spokojnie, ale i stanowczo. Sierżant spojrzał na nią bykiem, ale nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. - Proszę pilnować pinasy. Komunikator pozostanie włączony, więc będzie pan wiedział, jak się sprawy mają - poinformowała go rzeczowo. Gutierrez już miał zacząć protestować, gdy nagle się rozmyślił. Było oczywiste, że uważał jej decyzję za głupią, a ją samą za lekkomyślną kretynkę, ale postanowił się nie kłócić. On był w razie czego kryty, a dyskusja z durną gówniarą nie miała sensu. Abigail była zresztą pewna, że czeka ją kazanie od komandor Watson, ledwie wrócą na pokład. W tej chwili było to jednak nieważne - dostała od kapitana rozkaz, by zachować się w stosunku do tubylców taktownie i z wyczuciem, i miała zamiar posłuchać. - Aye, aye, ma'am - rzekł Gutierrez. - Dziękuję, sierżancie - odparła Abigail i spojrzała na Tobiasa. - Jestem gotowa do drogi. HMS Gauntlet oddalał się ze stałym przyspieszeniem od Refuge. Przyspieszenie nie było duże, bo czas ich nie naglił. Uaktualnianie map jest czynnością, na którą pośpiech źle wpływa. Tym bardziej że Oversteegen postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i zrobił z tego ćwiczenie dla działu komandor porucznik Atkins. - Jak wam idzie, Valerio? - spytała po paru godzinach komandor Watson, podchodząc do niej. - Całkiem dobrze, ma'am. Co prawda nie wykryliśmy jak dotąd poważnych niezgodności, ale nie ulega wątpliwości, że ten, kto sporządzał istniejące mapy, albo się spieszył, albo nie był dokładny. - O? - zdziwiła się Watson. - Na przykład Refuge ma drugi księżyc. Mały, w sumie to sporej wielkości głaz, najprawdopodobniej niegdyś asteroida, ale na mapie w ogóle go nie było. I inne podobne drobiazgi. Jak dotąd bez znaczenia taktycznego i nawigacyjnego, ale to interesujące ćwiczenie. Zwłaszcza dla zasmarkańców. - To dobrze. Tylko nie daj mu się wciągnąć, bo wątpię, żebyśmy się jeszcze w to bawili po powrocie Hearns na pokład. - Rozumiem - Atkins rozejrzała się i spytała cicho: -To prawda, że zostawiła Marines przy pinasie? - A skąd wiesz? - Palmer miał poczynić po drodze kilka obserwacji dla mnie. Przekazując je Abramsowi... mógł coś wspomnieć. - Aha - uśmiechnęła się Watson. - A teraz już wszyscy na okręcie wiedzą. Cholerne plotki muszą się tu rozchodzić z prędkością światła! No nic, rzeczywiście zostawiła ich na lądowisku. Wątpię, żeby Gutierrez był tym zachwycony. - Uważa, że coś jej grozi? - Na planecie pełnej świątobliwych pacyfistów?! - Watson prychnęła pogardliwie. - Chyba zamodlenie się na śmierć. Gutierrez to Marine, a dobry Marine to nieufny Marine. Ufni żyją znacznie krócej. Natomiast w tej chwili jest raczej zniesmaczony. Sądzę, że uznał Hearns za jedną z tych naiwnych kretynek uważających, że wszechświat zaludniony jest wyłącznie przez miłe i przyjazne istoty. - Proszę?! - zdumiała się Atkins. - Przecież ona jest z Graysona! - Ty to wiesz, ja to wiem, nawet on to wie. Tyle tylko że on wylądował na planecie, z którą nikt z Królestwa nie miał kontaktu, więc o jej mieszkańcach tak na dobrą sprawę nic pewnego nie wiadomo, a dowodząca grupą głupia i niedoświadczona dziewczyna polazła pogawędzić z tubylcami bez obstawy. Żaden normalny Marine nie będzie miał dobrej opinii o kimś, kto się tak beztrosko za chowuje. - Uważa pani, że postąpiła źle? - Nie, choć jak wróci, powiem jej parę słów. W końcu nie po to posłałam tam dwie drużyny Marines, żeby kwitli przy pinasie. Natomiast nie będę zbyt ostra, bo podejrzewam, że wiem, dlaczego tak postąpiła, poza tym to ona dowodzi grupą kontaktową nie ja, a mimo wszystko w sumie mam zaufanie do jej oceny sytuacji. - Cóż... - Atkins spojrzała na wiszący na ścianie chronometr. - Są na powierzchni prawie cztery godziny i nic złego się nie wydarzyło. Sądzę, że wkrótce powinni wrócić. - Tak po prawdzie to Hearns jest właśnie w drodze do pinasy i... - Ślad wyjścia z nadprzestrzeni! - zameldował w tym momencie dyżurny podoficer. - Wygląda na dwie jednostki, namiar 0-3-4 na 0-1-9, ma'am! Watson uniosła brwi i czym prędzej wróciła na kapitański fotel, gdyż to ona była oficerem wachtowym. Przyjrzała się uważnie ekranowi taktycznemu, na którym widniały dwa symbole oddalone od okrętu o szesnaście minut świetlnych. - Proszę, proszę... - mruknęła i wybrała na klawiaturze poręczy kod kabiny kapitańskiej. - Oversteegen, słucham - rozległ się prawie natychmiast głos kapitana. - Mamy nie zidentyfikowany jeszcze ślad wyjścia z nadprzestrzeni w odległości około dwustu osiemdziesięciu ośmiu milionów kilometrów, sir. Wygląda na to, że to dwie jednostki. - No proszę... - w głosie Oversteegena słychać było namysł. - I co ten ktoś może porabiać w takim systemie jak ten, jak pani myśli? A raczej dwa „ktosie". - Cóż, sir. Jeżeli pominąć ewentualność, że porządni i uczciwi tak jak my ludzie przylecieli z jakąś szlachetną misją, należałoby założyć, że to piraci. - Też mi to przyszło na myśl. Proszę ogłosić alarm bojowy, a ja zaraz będę na mostku! - Aye, aye, sir! Abigail rozsiadła się w wygodnym fotelu przedziału pasażerskiego pinasy i od niechcenia spoglądała przez okno, za którym ciemny granat stratosfery przechodził w czerń przestrzeni. Po przeanalizowaniu rozmowy musiała przyznać, że niewiele się dowiedziała od Tobiasa i Heinricha. Prawdę mówiąc, wątpiła, by wyciągnęła od nich cokolwiek, czego nie było w analizie wywiadu przedstawionej przez kapitana. Tyle że przekonała się, że miał zupełną rację w kwestii zirytowania kolonistów przez obie poprzednie grupy z okrętów Floty Erewhon. Żaden z nich tego nie powiedział, ale wynikało to z ich zachowania oraz przemilczeń. Podejrzewała, że podobne nastroje musiały panować wśród części mieszkańców Graysona po pierwszym pojawieniu się w systemie Yeltsin lady Harrington. Nieproszeni poganie panoszyli się po ich systemie, przynosząc nieważne świeckie problemy i gotowość do rozlewu krwi. Najprawdopodobniej obaj kapitanowie niezależnie od siebie wyszli z odwrotnego niż powinni założenia, co wywołało niemalże wrogą reakcję tubylców. Ze swojego punktu widzenia kapitanowie zachowywali się właściwie, ale ich pragnienie odszukania i zniszczenia wrogów było dla rozmówców nie do przyjęcia ze względu na przekonania. Nie była tego zupełnie pewna w odniesieniu do kapitana Star Warriora, ale dowódca szukającego go krążownika był żądny krwi i zemsty. A tych, których wysłał na planetę, zaskoczyło, że mieszkańcy nie podzielali ich chęci zabicia odpowiedzialnych za zniszczenie Star Warriora, i dlatego potraktowali ich z pogardą. Tubylcy tymczasem zdawali sobie sprawę, że choć wyznają pacyfistyczną religię, muszą zapobiec dalszemu mordowaniu bezbronnych ludzi. Dlatego współpracowali, ale z musu, bez zapału; udzielali odpowiedzi, co na niewiele się zdało, bo wiedzieli tyle co nic. Straciła dobrą godzinę na przełamanie lodów i zmuszona była przyznać Overstegeenowi rację - nikt inny z grona midszypmenów nie dysponował odpowiednim połączeniem cierpliwości i wiadomości, choć jej przekonania religijne znacznie się różniły od miejscowej doktryny. Kościół Ludzkości Uwolnionej stał bowiem na stanowisku, że choć przemoc nie powinna być pierwszą reakcją, w razie zagrożenia zło należy zwalczać wszelkimi dostępnymi środkami zgodnie z zasadą, że „kto nie przeciwstawia się złu, staje się jego pomocnikiem". Nie podzielając niechęci miejscowych do działania i nie popierając ich bierności, Abigail potrafiła jednak je zaakceptować i uszanować głębię wiary gospodarzy. Tyle tylko że niewiele z tego wyniknęło, bo nie dowiedziała się niczego, co mogłoby pomóc w odszukaniu piratów, choć tym razem rozmówcy dokładali starań i próbowali być naprawdę użyteczni. Nagrała całe spotkanie - i być może kapitan i pierwszy oficer zauważą coś, co ona przeoczyła, ale naprawdę szczerze w to wątpiła... Głos Palmera wyrwał ją z rozmyślań: - Przepraszam, ma'am. - O co chodzi, bosmanmacie? - Mam na linii kapitana, ma'am. Chce z panią rozmawiać. - Jasna cholera! - wzruszył się Ringstorff. - Powiedz mi, że łżesz, George. - Chciałbym - burknął Lithgow. - Ale to potwierdzone. To Tyler i Lamar, a nasz wścibski przybysz nawet gdyby się starał, nie mógł nie zauważyć ich przybycia. - Kurwa! - ocenił z uznaniem Ringstorff i spojrzał wściekle na ekran interkomu. Nie był zły na Lithgowa, tylko na wieści, które ten mu właśnie przekazał. Po chwili potrząsnął z rezygnacją głową i powiedział ciężko: - Właśnie dlatego chciałem mieć Maurersbergera i Morakis pod ręką. Tyler i Lamar zostali już obwołani? - Nie. Zmienił tylko kurs i ruszył na ich spotkanie, ale jak dotąd nie odezwał się. - To się wkrótce zmieni, jestem pewien - skrzywił się Ringstorff. - A w sumie na to samo wyjdzie: nie możemy mu pozwolić wrócić i opowiedzieć reszcie floty, co zobaczył. - Wiem, że taki jest plan - w głosie Lithgowa słychać było ostrożność. - Ale czy to rzeczywiście najlepszy pomysł? Ringstorff zmarszczył brwi, więc Lithgow wyjaśnił: - Nie chodzi mi o to, że nie zdołamy go zniszczyć, ale nawet wtedy jesteśmy skończeni. Flota Erewhon wysłała go tu w konkretnym celu i jeśli go zaatakujemy, będą wiedzieli, że stało się to tu, a nie gdzie indziej. Następne co zrobią, to wyślą tu eskadrę, i to szybko, w ciągu paru tygodni. A to oznacza, że i tak nie możemy dłużej korzystać z tego systemu i musimy się jak najszybciej stąd wynosić. W tej chwili możemy zrobić to jeszcze po cichu, więc dlaczego tak nie postąpić? - Masz zupełną rację co do tego, że musimy znaleźć inne miejsce na bazę - przyznał Ringstorff. - Natomiast zasady postępowania w przypadku wykrycia zostały dokładnie określone w naszych podstawowych rozkazach. Jak wiesz, uważam, że pisał je półgłówek i cały kretyn, ale czasami miewał przebłyski geniuszu. Jak choćby w tej kwestii. Jeżeli zniszczymy ten krążownik, na Erewhon nadal nie będą wiedzieli o nas nic. Poza tym że właśnie w tym systemie stracili dwa okręty. Ponieważ nikt nie przeżyje, a wrak, jeśli zostanie, rozwalimy ładunkami nuklearnymi, tak jak to zrobiliśmy z niszczycielem, nie będą mogli niczego być pewni. A przede wszystkim tego, czym dysponujemy. Natomiast jeśli pozwolimy im odlecieć, będą wiedzieli, że mamy co najmniej dwa ciężkie krążowniki. A jeśli mają naprawdę dobre sensory, mogą też dojść, że zostały zbudowane w Lidze Solarnej, a to już byłoby groźne. - Fakt. Bo do tego, że mamy coś ciężkiego, i tak dojdą. - Niekoniecznie. Mogliśmy wciągnąć ich okręty w zasadzkę, dysponując wieloma drobniejszymi jednostkami i dobrym pomysłem. Takie rzeczy już się zdarzały. Natomiast tak zupełnie szczerze - chcę go zniszczyć, żeby nasi ludzie nabrali doświadczenia. Widzisz, od początku najmniej podobało mi się to, że nasze okręty mają biernie czekać i nie robić absolutnie nic, dopóki nie nadejdzie wiadomość, że są potrzebne. A potem mają być na gwizdek gotowe do unicestwienia bliżej nie sprecyzowanej liczby lekkich jednostek albo Floty Erewhon, albo Ludowej Marynarki. Uważasz, że te szumowiny w takich okolicznościach miałyby szansę w starciu z okrętami regularnej floty, mając nawet dwukrotną przewagę? - No... - Właśnie. Maurersberger i Tyler omal się nie posrali ze strachu, kiedy musieli zaatakować jeden niszczyciel! Brutalna prawda jest taka, że mogą być najlepsi do atakowania statków, bo te są nieuzbrojone, ale w przypadku okrętów wojennych sprawy mają się dokładnie odwrotnie. Dlatego ten krążownik jest doskonałą okazją, bo powinni go zniszczyć bez większego problemu. W ten sposób druga strona zostanie pozbawiona informacji o nas, a równocześnie nasi „dzielni kapitanowie" i ich załogi zyskają autentyczne doświadczenie bojowe. A przy okazji odniosą zwycięstwo, które poprawi ich morale. A jeśliby się okazało, że nie zdołają zniszczyć jednego ciężkiego krążownika, to lepiej żeby to wyszło na jaw teraz, a nie w sytuacji, gdy powodzenie całej operacji będzie od tego zależało. - Co racja, to racja. - Właśnie. No i jeszcze jedno: cokolwiek by się stało z naszymi okrętami, my jesteśmy na pokładzie nie uzbrojonego statku zaopatrzeniowego, więc nie będziemy zbliżali się do wrogiej jednostki. Gdyby zaszła druga ewentualność, po prostu cichcem się stąd wyniesiemy, używając pełnego maskowania. I powiemy temu idiocie, który rzecz całą wymyślił, co może sobie w przyszłości zrobić z silesiańskimi piratami. - Nie będą zachwyceni, jeśli zameldujesz o klęsce - ostrzegł Lithgow. - Byliby jeszcze mniej zachwyceni, gdybym musiał zameldować o klapie całej operacji z podobnego powodu. A jeśli ci czterej coś spieprzą tym razem, znajdzie się to w moim raporcie, nawet jeśli zniszczą ten krążownik. - A co z pinasą? Właśnie wyszła z atmosfery i goni krążownik. Nie zdąży jednak go dopaść, nim zacznie się strzelanina. Pytanie, co zrobimy z nią i z mieszkańcami planety? - Hmm... - Ringstorff zmarszczył brwi. - Pinasę trzeba będzie zniszczyć. Należy założyć, że kapitan krążownika poinformował jej dowódcę, co zamierza w związku z tym, co odkrył. Co się tyczy mieszkańców, to nie wiem, choć wolałbym ich nie ruszać. Nie mają żadnego systemu obserwacyjnego, więc będą wiedzieć tyle, ile im powiedzą ci z krążownika. A żaden oficer żadnej regularnej floty nie narazi cywilów, jeśli nie będzie musiał, więc najprawdopodobniej nic im nie powie. Naturalnie najbezpieczniej byłoby ich także się pozbyć, a nie jest ich aż tak wielu, by Liga musiała to uznać za naruszenie Edyktu Erydiańskiego. Natomiast na pewno wkurzyłoby to Pritchard, którą już zezłościła utrata tego transportowca. A trzeba pamiętać, że należała do tych zasranych Kwietniowców, toteż nie będzie miała żadnych oporów, żeby wyrównać rachunki. A jeśli władze Republiki i Erewhon zaczną współpracować, nasza sytuacja zrobi się naprawdę nieciekawa... Lepiej w tym wypadku zachować ostrożność. Pinasę niszczymy w każdej sytuacji, i to wraz z załogą. Ale mieszkańców zostawiamy w spokoju, chyba że wszystko będzie wskazywać na to, że nawiązano z nimi łączność. Biorąc pod uwagę poziom ich techniki, zakładam, że niszcząc bank pamięci i system łączności, zniszczymy także treść wiadomości. A zrobimy to, wysyłając tam prom szturmowy; na dokładkę zaprezentujemy „humanitarne podejście". Natomiast jeśli okaże się, że informacja wydostała się poza Zioń, rozwalamy wszystkich. - .. .i dlatego chcę, żebyście zawrócili na planetę. Przylecimy po was, gdy tylko sprawdzimy te jednostki. Twarz Oversteegena na niewielkim ekranie pinasy wyglądała na spokojną, mimo iż miał już potwierdzenie, że obie nie zidentyfikowane jeszcze jednostki wielkością odpowiadają ciężkim krążownikom. Co było dość dziwne - piraci tak wielkich okrętów nie używali, a na frachtowce były zdecydowanie za małe. Żaden pirat co prawda nie mógł nawet marzyć o wyposażeniu czy wyszkoleniu załogi choćby zbliżonym do tych w Królewskiej Marynarce, ale jeżeli to byli piraci, sytuacja nie wyglądała ciekawie... - Rozumiem, sir - potwierdziła. I poczekała kilkanaście sekund - z racji zwłoki komunikacyjnej - aż skinął głową z satysfakcją. - Proszę zachować czujność - zalecił. - W tej chwili wygląda na to, że mamy do czynienia tylko z dwiema jednostkami, i może się okazać, że to są okręty wojenne którejś z flot przybywające do systemu z jak najbardziej legalnego powodu. Dziwny jest kurs, jaki utrzymują od wyjścia z nadprzestrzeni, ale nie musi to oznaczać, że próbują nas uniknąć. Natomiast jeśli okaże się, że to piraci, to przyznać należy, że wyjątkowo bezczelni. Albo też mają do ukrycia coś na tyle ważnego, by ryzykować spotkanie z ciężkim krążownikiem. W tym drugim wypadku nie zawahają się zniszczyć też pinasy. Dlatego powinna pani wykazać daleko posuniętą ostrożność... i spróbować nie mieszać w to mieszkańców planety. Oversteegen, bez odbioru. Ekran pociemniał, Abigail zaś jeszcze przez chwilę spoglądała na niego; wreszcie otrząsnęła się i wzięła w garść. I przeszła ze stanowiska mechanika do kabiny pilotów. - Słyszeliście? - spytała obu pilotów. - Słyszeliśmy, ma'am - odparła pomocnik bosmański Hoskins i wskazała na główny ekran manewrowy skonfigurowany w tej chwili na tryb taktyczny. Widać na nim było oddalający się zielony symbol Gauntleta i dwa czerwone, ku którym się kierował. - Zdaje się, że zostaliśmy sami, ma'am. - Jeśli to piraci, to tym gorzej dla nich, bo będą mieli poważne kłopoty - odparła Abigail, starając się podnieść na duchu nie tylko załogę, ale i siebie samą. – Natomiast póki co sądzę, że powinniśmy postąpić zgodnie z sugestią kapitana i zawrócić. - Aye, aye, ma'am. Na orbitę czy na lądowisko? - Myślę, że lepiej trzymać się z dala od miasta, co kolwiek by się nie wydarzyło - powiedziała z namysłem Abigail. - Teraz wejdźmy na orbitę. Potem zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. - Aye, aye, ma'am. Abigail wróciła do przedziału pasażerskiego i zajęła to samo co poprzednio miejsce, czyli obok Gutierreza, od dzielone od jego fotela przejściem. - Gauntlet poleciał sprawdzić dwie nie zidentyfikowane jednostki, które właśnie wyszły z nadprzestrzeni - poinformowała go. - Rozumiem, a co z nami, jeśli wolno spytać? - Kapitan polecił nam zawrócić w stronę planety. Pinasa ma mniejsze przyspieszenie, a nie chciał opóźniać akcji, czekając na nas. - Rozumiem. - Nie chce także, abyśmy mieszali mieszkańców... w cokolwiek - dodała Abigail. - A mamy podstawy sądzić, że cokolwiek się wydarzy, ma'am? - Z tego co mi wiadomo nie, ale sygnatury tych jednostek odpowiadają sygnaturom ciężkich krążowników. A wiemy, że są dwa... jak dotąd. Gutierrez przyglądał jej się przez chwilę, po czym spytał: - Naprawdę sądzi pani, że gdzieś w systemie jest ich więcej, ma'am? Starał się, ale w jego głosie słychać było niedowierzanie. - Sądzę, że z tego co jest nam wiadomo, Sojusz posiada najlepsze sensory z istniejących, ale system planetarny to naprawdę bardzo duży obszar bardzo pustej przestrzeni. Choć więc nie wydaje mi się prawdopodobne, by znajdowało się tu więcej nie zidentyfikowanych jednostek, nie uznają tego też za niemożliwe. I dlatego wolę być przygotowana na taką ewentualność. - Rozumiem, ma'am - powtórzył po raz kolejny sierżant. Dla Abigail było oczywiste, że Gutierrez nie wierzy jej, a przytakuje jedynie przez uprzejmość. Według niego ktoś, kto zostawia ochronę, gdy może mu grozić realne niebezpieczeństwo, a martwi się zagrożeniem, jakie dla całego okrętu mogą stanowić wyimaginowani przeciwnicy, wymagał szybkiej konsultacji u psychiatry, a w najlepszym wypadku miał poważne problemy z odbiorem rzeczywistości i hierarchią zagrożeń. Równie oczywiste było, że głośno tego nie powie. - Jakie przygotowanie ma pani na myśli, ma'am? -spytał po chwili. - Cóż... - odparła Abigail z namysłem i złośliwym błyskiem w oczach. - Kapitan nie chce, byśmy mieszali w cokolwiek mieszkańców planety, co wyklucza powrót do Zionu. W takiej sytuacji zresztą byłoby lepiej trzymać się jak najdalej od wszystkich osiedli. Jeśli bowiem w tym systemie znajdują się inne jednostki pirackie, któraś z nich może zostać wysłana w pościg za nami. Gutierrez nie odezwał się słowem, ale na widok jego miny Abigail z trudem zdołała zachować powagę. Teraz już nie miał wątpliwości, że obcuje z osobą umysłowo niezrównoważoną albo cierpiącą na skrajną postać paranoi. No bo jaki pirat, mając na karku ciężki krążownik Royal Manticoran Navy, martwiłby się pinasą? Z dużym wysiłkiem, ale zdołał nie potrząsnąć głową z politowaniem i za chować poważny wyraz twarzy. - Hoskins jest dobrym pilotem, ale pinasa w żaden sposób nie zdoła w przestrzeni umknąć okrętowi wojennemu - dodała Abigail. - Dlatego też jeśli ktoś zacznie nas ścigać, mam zamiar wylądować po przeciwnej stronie planety niż ta, gdzie znajduje się kolonia. Naturalnie pinasy na powierzchni nie da się ukryć, obojętnie jak byśmy próbowali. Będziemy więc musieli ją opuścić i unikać pościgu pieszo do powrotu Gauntleta. Gutierrez wytrzeszczył na nią oczy i widać było, że chwilowo stracił dar wymowy. Abigail uśmiechnęła się do niego promiennie i dodała z zapałem: - Biorąc to wszystko pod uwagę, sierżancie, uważam, że byłoby dobrze, gdyby zechciał pan sprawdzić, jakie wyposażenie potrzebne do ucieczki i przetrwania ma na pokładzie pinasa, i zdecydował, co z tego może być nam potrzebne. A następnie spakował to w ładunki, które może nieść pojedynczy człowiek. W ten sposób będziemy przygotowani na najgorszą ewentualność. Po Gutierrezie widać było wewnętrzną walkę między tym, co chciałby zrobić, a tym, co powinien. Chciałby jej w prostych słowach wytłumaczyć, że zidiociała do reszty, a powinien wykonać rozkaz. W końcu przełknął z trudem ślinę i powiedział słabo: - Dobrze, ma'am... zaraz się tym zajmę. - Wie pan, kapitanie - odezwał się komandor Blumenthal, nie ukrywając zaskoczenia - oni zdają się mieć zaskakująco dobre środki prowadzenia wojny radioelektronicznej . - Co pan przez to rozumie, komandorze? - Oversteegen obrócił się ku niemu wraz z fotelem. - To właściwie tylko wrażenie, zresztą przy tak dużym dystansie trudno o coś innego, ale mam znacznie większy problem z uzyskaniem namiaru ich sygnatur energetycznych, niż powinienem mieć. Sondy znajdują się mniej niż dwa miliony kilometrów od nich, a nadal nie mają tak czytelnego i pewnego namiaru, jak powinny. Gdyby tamci używali maskowania elektronicznego, byłoby to zrozumiałe. Ale nie używają. Zamiast tego stosują jakąś delikatną formę ogłupiania naszych sensorów pasywnych. Nader skuteczną. Nigdy dotąd nie spotkałem się z czymś podobnym. Oversteegen zamyślił się głęboko. Prawdopodobieństwo, że ma do czynienia z okrętami jakiejś floty, które przybyły tu w oficjalnym i zgodnym z prawem celu, wydawało się coraz mniejsze. Co prawda zwłoka w łączności wynosiła z początku trzydzieści dwie minuty, ale dawno uległa zmniejszeniu, a przybysze w żaden sposób nie odpowiedzieli na jego wezwanie do identyfikacji i próby nawiązania kontaktu. To był zły znak; niestety obecnie obowiązujące w RMN zasady walki czy też prawo międzyplanetarne nie zezwalały na zaatakowanie kogoś tylko dlatego, że nie chciał rozmawiać. Zazwyczaj nie przeszkadzało mu to ograniczenie, jednak tym razem stwarzało całkiem poważny problem. A to dlatego, że choć Gauntlet z braku miejsca nie posiadał wielostopniowych rakiet, które dały Sojuszowi tak decydującą przewagę w ostatniej fazie wojny, był wyposażony w rakiety o większym zasięgu niż krążowniki innych flot. Obie jednostki znajdowały się już w maksymalnym skutecznym ich zasięgu i ciągle się zbliżały. A to oznaczało, że za około dwanaście minut Gauntlet znajdzie się w maksymalnym skutecznym zasięgu ich rakiet. Dlatego właśnie informacja, że mają lepszą elektronikę, niż powinny, nie była miła. - Nadal nie określiliśmy ich przynależności państwowej, sir - dodał oficer taktyczny. - Nie pasuje do niczego, co mamy w bazie danych. - Nie tylko nowa klasa, ale nowa flota w tym rejonie - Oversteegen jakby myślał na głos - nie podoba mi się to... Choć nie było to pytanie, Blumenthal zdecydował się odpowiedzieć. - Mnie też nie. Jak dotąd nic o nich nie wiemy, głównie dlatego, że ich emisje są tak zniekształcone, i to mimo użycia systemu Ghost Rider. To mnie niepokoi, sir. Powinniśmy choć być w stanie stwierdzić, gdzie je zbudowano. Oversteegen kiwnął głową. Sondy zwiadowcze dalekie go zasięgu przekazujące informacje z prędkością większą od prędkości światła dawały Royal Manticoran Navy olbrzymią przewagę taktyczną. W tym momencie Blumenthal bez wątpienia miał więcej informacji o ewentualnym przeciwniku niż ten o Gauntlecie. Tyle że stanowiło to niewielką pomoc, jeśli nie dawało się tych informacji przetworzyć na niezbędne dane. - Można którąś z sond wykorzystać do wizualnej identyfikacji? - spytał w końcu po rozważeniu innych możliwości. - Sądzę że tak, sir. Potrzebuję tylko trochę czasu na zmianę jej położenia. To będzie widok od dziobu, sir, ale z tej odległości nawet okręt Ludowej Marynarki zdołałby ją namierzyć i zniszczyć, sir. - Mówi się trudno. Musimy się im przyjrzeć - zdecy dował Oversteegen. - Wiesz co? - spytał Ringstorff. - Przez ostatnich dziesięć lat standardowych nie brałem udziału w tak totalnie spierdolonej operacji. Krążownik Królewskiej Marynarki. Żeby to najjaśniejsza ciężka cholera! Informacje widoczne na ekranie taktycznym pochodziły sprzed 19 minut, gdyż taka była odległość między statkiem bazą a ciężkim krążownikiem, który na podstawie odczytów sensorów platform zwiadowczych rozmieszczonych i zamaskowanych w przestrzeni wewnątrzsystemowej został zidentyfikowany jako należący do Floty Erewhon. Zapomnieli o drobiazgu, że Flota Erewhon nie była jedyną w Sojuszu używającą sprzętu wyprodukowanego w Królestwie Manticore. Pomyłkę wyjaśniło dopiero nadane przez HMS Gauntlet wezwanie do identyfikacji, które Tyler i Lamar naturalnie zignorowali. Skrzywił się boleśnie, rozważając możliwe konsekwencje tej pomyłki, i kątem oka dostrzegł, że Lithgow jedynie wzruszył ramionami. - Nie mogłeś tego wiedzieć wcześniej - powiedział spokojnie. - Kto mógł się spodziewać samotnego krążownika RMN tak daleko od domu? Od momentu, kiedy Saint-Just wpuścił ich w ten cały rozejm, durna Królewska Marynarka redukuje siły i ogranicza rejony, które patroluje. Prędzej bym się spodziewał krążownika Imperialnej Marynarki. - Może i redukuje, i ogranicza, ale tego tu przysłali. - Przecież to niczego nie zmienia - Lithgow ponownie wzruszył ramionami. - Współpracuje z Flotą Erewhon, bo inaczej by go tu nie było, a to znaczy, że wszystkie twoje argumenty przemawiające za tym, by uniemożliwić mu przekazanie zebranych danych innym, pozostają aktualne i logiczne. Prawda? - Prawda, ale słyszałeś Tylera: już szcza po nogach ze strachu, że ma się zmierzyć z okrętem Królewskiej Ma rynarki. - Niech szcza - zachichotał Lithgow. - Już jest w zasięgu rakiet tego krążownika, więc nie ma wyboru. A poza tym wbrew opowieściom głupków z Ludowej Marynarki w RMN służą ludzie, nie supermani. Nasze Dupki mają najnowszą solarną technikę i jest ich czterech, z czego o dwóch ten cały Gauntlet nie ma pojęcia. - Wiem - Ringstorff wziął głęboki wdech i przytaknął. Niepokoił się o wynik bitwy dużo bardziej niż Lithgow. Lithgow pochodził z Ligi Solarnej. Była to jego pierwsza podróż do sektora Haven, jak w Lidze nadal określano ten obszar przestrzeni, i Ringstorff nie miał cienia wątpliwości, że nie podoba mu się olbrzymi szacunek, by nie rzec strach, jaki u wszystkich wokół wzbudzała techniczną przewagą Royal Manticoran Navy. Nie było go tu, gdy 8 Flota RMN parła do przodu, roznosząc w proch wszystko, co Ludowa Marynarka zdołała jej przeciwstawić. Natomiast głównym powodem było jego niezachwiane przekonanie o supremacji technicznej Ligi jako takiej, a zwłaszcza jej floty nad wszystkimi lokalnymi państewkami. Było to typowe dla wszystkich pochodzących z Ligi, z którymi Ringstorff się w życiu zetknął. Usiłował sobie wmówić, że być może tamten ma rację, a nie on. W końcu sam pochodził z Imperium, a jego mieszkańcy od lat uznawali Królewską Marynarkę za najnowocześniejszą i najgroźniejszą w tym rejonie. Imperialna Marynarka nie cierpiała z tego powodu na kompleksy, jako że Królestwo nie było wrogiem, ale przyznawała, że lepiej nie wchodzić w konflikt z Royal Manticoran Navy, jeśli się nie ma skłonności samobójczych. Była to także żelazna zasada wszystkich piratów i rebeliantów Konfederacji, którzy mieli choćby resztki instynktu samozachowawczego. I to był właśnie główny powód jego niepokoju. Lithgow bowiem miał rację co do tego, że Tyler i Lamar już nie mogli uniknąć walki, choćby bardzo chcieli. I miał także rację co do tego, że techniczne możliwości ich okrętów będą stanowiły dla przeciwnika przykrą niespodziankę, nie wspominając o tym, że nic nie wskazywało, by był on świadomy istnienia dwóch kolejnych krążowników podkradających się od tyłu. Zgodnie więc ze wszelkimi regułami taktyki to krążownik Królewskiej Marynarki znajdował się w tarapatach. Tyle że Cztery Dupki pochodziły z Konfederacji, co oznaczało, że było wysoce mało prawdopodobne, by w ten właśnie sposób oceniali sytuację. - Kim oni są, do cholery?! - zdumiał się komandor Blumenthal retorycznie, spoglądając na obraz widoczny na ekranie. Jego zaskoczenie było tak duże, że zapomniał o obowiązującej w Królewskiej Marynarce zasadzie „niewyrażania się" na służbie, ale miał ku temu powody. Tak jak przypuszczał, sonda została wykryta i zniszczona przez dziobowe stanowiska obrony antyrakietowej. I to znacznie szybciej, niż się spodziewał. Na dodatek nie podobało mu się przyspieszenie, jakie rozwinęła antyrakieta, jak też kolejny dowód, że tak sensory, jak i cała elektronika „piratów" były znacznie, ale to znacznie lepsze, niż powinny być. Przewyższały bowiem o 20 do 30% parametry najnowszych systemów EW posiadanych przez Ludową Marynarkę według informacji z bazy danych uaktualnionej przed odlotem z systemu Manticore. - To całkiem trafne pytanie, komandorze Blumenthal - rzekł stojący za nim i przyglądający się obrazowi ponad jego ramieniem kapitan. Robił to, marszcząc brwi i pocierając odruchowo dolną wargę. Obraz nie był doskonale czysty, a nagranie zrobiono pod złym kątem, ale była to pierwsza okazja do obejrzenia, jak naprawdę wygląda okręt przeciwnika. I w obrazie tym było coś znajomego - tak w kształcie dziobu, jak i w kręcie nachylenia pierścienia napędu... - To krążownik zbudowany w Lidze Solarnej! - oznajmił niespodziewanie. - W Lidze?! - zdumiał się Blumenthal, spoglądając przez ramię. - Proszę spojrzeć na antenę sensorów grawitacyjnych, kształt dziobu i pierścień napędu. - Oversteegen pochylił się, pokazując kolejne detale, które podpowiadała pamięć. - Dlatego mają tak dobrą elektronikę. I dlatego nie mamy ich w bazie danych: jak dotąd nie stykaliśmy się z okrętami solarnej konstrukcji, więc nie było sensu zaśmiecać ich danymi pamięci pokładowych systemów komputerowych. Blumenthal spojrzał na obraz, jakby pierwszy raz zobaczył widoczny na nim okręt. - Może pan mieć rację, sir - przyznał w końcu. - Ale co tu robi ciężki krążownik Marynarki Ligi? - Dwa ciężkie krążowniki - poprawił go Oversteegen. -A co tu robią, nie mam pojęcia. Za to wiem, że nie są to okręty Marynarki Ligi. Już dawno odpowiedziałyby na nasze wezwanie do identyfikacji. To jednostki zbudowane w Lidze, ale kto je obsadza i kto nimi dowodzi, to zupełnie inna kwestia. - Jakim cudem banda piratów zdołała wejść w posiadanie dwóch solarnych ciężkich krążowników i to na dodatek tak daleko od Ligi Solarnej?! A skoro już im się udało, dlaczego tracą czas w takim miejscu, zamiast polować na bogate łupy w Konfederacji? - Dobre pytania - ocenił Oversteegen, prostując się. - To by także tłumaczyło, dlaczego tak odważnie się zbliżają... Naturalnie pozostaje pytanie, dlaczego tak długo czekali, nim zmienili kurs, nieprawdaż? Kołysał się na piętach z nieobecnym wyrazem twarzy świadczącym, że myśli intensywnie. A potem znieruchomiał i powiedział: - Właśnie coś paskudnego przyszło mi do głowy, komandorze Blumenthal. Skoro to okręty solarne, jak dobre mogą mieć systemy maskowania elektronicznego? - Sądzi pan, że jest ich tu więcej, sir? - Skoro są dwa, nie widzę powodu, dla którego nie miałoby ich łącznie być więcej. Posiadanie tych dwóch przez piratów jest teoretycznie nieprawdopodobne, więc nie będę ryzykował kolejnych założeń. Sądzę natomiast, że dobrze byłoby sprawdzić, co jest za nami. - Całkowicie się z panem zgadzam, sir. - Blumenthal spojrzał na pełniącego obowiązki pomocnika oficera taktycznego Karla i polecił: - Proszę wystrzelić cztery sondy Sierra Romeo, panie Aitschuler. I ustawić je tak, by miały w zasięgu sensorów przestrzeń za naszą rufą. - Aye, aye, sir. - Cholera! - warknął Jerome Tyler, kapitan ciężkiego krążownika Fortune Hunter. Żaden okręt, którym wcześniej dowodził czy na którym służył, nie miał na tyle czułych sensorów, by zauważyć sondę zwiadowczą Królewskiej Marynarki. Ani kolejnych, które właśnie zostały wystrzelone za rufę Gauntleta. Nawet systemy Fortune Huntera nie były w stanie utrzymać ich w namiarze, gdy uaktywniły systemy maskowania elektronicznego po wyjściu poza zasięg ekranu krążownika, ale Tyler wiedział, gdzie się kierują i co to oznacza. A oznaczało prawie pewne wykrycie Mórdera dowodzone go przez Dongcaia Maurersbergera i Cutthroata pod Juliette Morakis, zanim oba znajdą się na pozycji umożliwiającej atak. A wszystko z winy tego kretyna Ringstorffa, który ubzdurał sobie, że to musi być kolejny okręt Floty Erewhon. A teraz, kiedy nie mogli już się wycofać, okazało się, że mają do czynienia z jednostką Royal Manticoran Navy. No a wszyscy działający kiedykolwiek na obszarze Konfederacji Silesiańskiej znali podstawową zasadę przetrwania: jeśli już trzeba było zaatakować okręt RMN, to musiał on zostać zniszczony wraz z całą załogą i wszystkimi świadkami tego wydarzenia. Bo Królewska Marynarka zrobi wszystko by dowiedzieć się, kto zniszczył jej okręt, a jeżeli uda się jej to ustalić, nie spocznie, dopóki nie dorwie winnego i nie odpłaci tym samym. Tyler odetchnął głęboko i spróbował zachować resztki spokoju i opanowania. Z Ringstorffem policzą się później, a skoro nie mieli wyjścia i musieli walczyć, to fakt, że mieli do czynienia z królewskim okrętem, jedynie podwyższał stawkę. I równocześnie upraszczał sprawę. To musiała być walka do końca. - Jest, sir! Trzeci krążownik mamy za rufą, sir - zameldował komandor Blumenthal. - Dziękuję, komandorze - powiedział spokojnie Oversteegen, przyglądając się ekranowi taktycznemu fotela. Widać było na nim uaktualnioną sytuację i musiał przyznać, że podobała mu się znacznie mniej od poprzedniej. Zamaskowany krążownik solarny znajdował się bowiem dużo bliżej lewej ćwiartki rufowej jego okrętu, niż miałby prawo niepostrzeżenie podkraść się jakikolwiek okręt Ludowej Marynarki. Z drugiej strony nie był aż tak blisko, jak udałoby się to innej jednostce Royal Manticoran Navy, co sugerowało, że sprzęt, jakim dysponował, nadal pozostawał najlepszy. Lepszy nawet od sprzętu solarnego. Niestety, niewiele lepszy. A miał trzech przeciwników. A raczej jak dotąd wiedział o trzech. Założył nogę na nogę i pogrążył się w analizie sytuacji. Dwa krążowniki znajdowały się prawie na wprost okrętu, ale długo manewrowały ostrożnie wzdłuż granicy wejścia w nadprzestrzeń, pozwalając, by Gauntlet zbliżał się do nich. Dziwiło go to, dopóki nie odkrył trzeciego. Teraz rozumiał, że tak obliczyły kurs, by wmanewrować go w pozycję, w której trzeci znajdzie się dokładnie za jego rufą. Ponieważ prawie im się udało, niedawno zmieniły kursy i skierowały się prosto ku niemu. W tej chwili odległość dzieląca Gauntleta od nich wynosiła nieco ponad 14 milionów kilometrów, a prędkość zbliżania 60 tysięcy kilometrów na sekundę. Biorąc pod uwagę parametry rakiet Ludowej Republiki, bo przeciwnik na pewno nie dysponował niczym gorszym, maksymalny skuteczny zasięg będzie wynosił 15 milionów kilometrów przy przyspieszeniu 42 500 g, co da półtorej minuty lotu z działającym napędem. W tym czasie rakiety Gauntleta mogły osiągnąć 46 000 g, co dawało zasięg 16,5 miliona kilometrów, ale była to czysto teoretyczna przewaga, jako że obie strony miały się już w zasięgu rakiet. Z drugiej strony przeciwnik nie skoordynował dokładnie swoich poczynań, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę zwłokę w komunikacji z użyciem klasycznych sposobów oraz fakt, że maskowanie elektroniczne działało równie skutecznie na sensory własnych okrętów, nie tylko wrogich. Zbliżający się od rufy potrzebował w związku z tym jeszcze jedenastu minut, by mieć Gauntleta w zasięgu skutecznego ognia. Jeżeli naturalnie mu na to pozwoli. - Wygląda na to, że sytuacja się nieco skomplikowała - ocenił spokojnie. Uwaga prawie że odbiła się echem, tak doskonała cisza panowała na mostku. Oversteegen pobębnił palcami po oparciu fotela przez kilka sekund, po czym spytał: - Jakie mamy namiary celów jeden i dwa, komandorze Blumenthal? - Nie tak pewne, jak bym chciał, sir. Przeciwko okrętowi Ludowej Marynarki byłbym pewien, ale oni jeszcze nie włączyli aktywnych ECM-ów, więc nie mogę stwierdzić, jak wpłyną one na nasze namiary. Natomiast to, co już wiemy o ich elektronice, nakazuje dużą ostrożność w ocenie. - Ale jeszcze ich nie uaktywnili... - Na pewno nie na pełną moc, sir. - Panie kapitanie - odezwała się cicho komandor Watson z ekranu łącznościowego fotela, gdyż znajdowała się na zapasowym stanowisku dowodzenia — moim obowiązkiem jest przypomnieć panu, że zgodnie z obowiązującymi zasadami walki okręt Jej Królewskiej Mości może otworzyć ogień tylko do jednostki, która zademonstrowała wrogie intencje. - Dziękuję, komandor Watson. - Oversteegen uśmiechnął się krzywo. - Jestem świadom obowiązujących obecnie zasad walki, ale dzięki za przypomnienie. Zostanie to zresztą odnotowane w dzienniku okrętowym. Biorąc jednakże pod uwagę istniejącą sytuację, brak odpowiedzi na nasze wezwania oraz fakt, że ich trzeci okręt próbuje skrycie zajść nas od rufy, uważam, że zademonstrowali aż nadto wyraźnie swoje wrogie zamiary. Przez mostek zdał się przemknąć podmuch lodowatego powietrza, a napięcie odczuwalnie wręcz wzrosło. - A tak w ogóle to całkowicie zgadzam się z pańską oceną sytuacji, sir - dodała Watson. - Miło byłoby, gdybyśmy oboje się mylili - zauważył Oversteegen. - Niestety nie sądzę, by tak było. Komandor Atkins? - Słucham, sir - odezwała się oficer astronawigacyjna. - Jeśli utrzymamy obecny kurs i przyspieszenie, kiedy dotrzemy do granicy przejścia w nadprzestrzeń? - Za około dwanaście minut, sir. - O ile możemy skrócić ten czas? - Moment, sir... - Atkins dokonała błyskawicznych obliczeń. - Jeśli damy całą naprzód, do granicy dotrzemy za dziesięć minut i pięć sekund - jeżeli równocześnie zmienimy kurs o siedemnaście stopni na lewą burtę, sir. - Komandorze Blumenthal? - Słucham, sir. - Kiedy trzeci krążownik będzie miał nas w zasięgu skutecznego ostrzału rakietowego, jeśli utrzyma obecne przyspieszenie? - Zakładając parametry rakiet Ludowej Marynarki, za około dziesięć minut. Ale chciałbym przypomnieć, że nie mamy danych techniczno-taktycznych solarnych rakiet, sir. A jest wysoce prawdopodobne, że wszystkie trzy jednostki w nie wyposażono. - Dziękuję. A jeśli zmienimy kurs na podany przez astro? - Za dziewięć minut trzynaście sekund, ponieważ zbliżymy się do niego. Te obliczenia uwzględniają możliwości kompensatorów bezwładnościowych Ludowej Marynarki, sir. Solarne mogą pozwalać na osiągnięcie większego przyspieszenia. - Rozumiem - potwierdził Oversteegen i umilkł. Milczał może z pięć sekund, choć obecnym na mostku zdawało się to wiecznością. - Sternik, kiedy wydam rozkaz, proszę zmienić kurs zgodnie z obliczeniem oficera astronawigacyjnego - oznajmił energicznie. Kapitan Michael Oversteegen podjął decyzję. - Aye, aye, sir. - Komandorze Blumenthal, natychmiast po zmianie kursu proszę odpalić obie salwy burtowe i wyrzutnie pościgowe, biorąc za cel pierwszy, czyli bliższy wrogi krążownik. Wiem, że będzie to wymagało podziału telemetrii, ale chcę go jak najszybciej wykończyć. Bo coś mi mówi, że każdy z tych okrętów, który tylko będzie w stanie, poleci za nami w nadprzestrzeń. - Aye, aye, sir - potwierdził spokojnie komandor Blumenthal. - Doskonale. Sternik: wykonać! - Co do kur...?! Jerome Tyler zamilkł, gapiąc się z niedowierzaniem w ekran taktyczny, na którym nagle pojawiło się ponad sześćdziesiąt rakiet mknących ku jego okrętowi. Żaden ciężki krążownik nie miał tylu wyrzutni na jednej burcie. Czyżby ten cały czas ciągnął zasobniki holowane? - Uaktywnić ECM-y! Obrona antyrakietowa ognia! - ryknął. - I ostrzelać mi tego skurwysyna! - Uaktywnili ECM-y, sir! - zameldował komandor Blumenthal. Oversteegen kiwnął głową, nie odzywając się. Obraz na ekranie taktycznym nie mógł cieszyć - przeciwnik dysponował lepszymi systemami do prowadzenia wojny radioelektronicznej niż ktokolwiek poza Królewską Marynarką. I uaktywnił je szybciej, niż można się było spodziewać. Cel zmienił się w niewyraźną kulę zakłóceń, równocześnie zaś ożyły złośliwie skuteczne cele pozorne holowane przy użyciu promieni ściągających. Nie stracili namiaru kompletnie, ale stał się on znacznie mniej pewny i przynajmniej jedna czwarta rakiet zamiast celu właściwego wybrała cele pozorne. Tak z powodu ograniczonej liczby łączy telemetrycznych, jak i skuteczności celów pozornych. Gauntlet ustawiony dziobem do celu mógł odpalić salwy z obu burt i dziobowych pościgówek, ale łączy miał na mniej niż połowę z nich i to dało się szybko zauważyć. Jednakże widać też było, że solarne ECM-y nie mają możliwości Ghost Ridera. Oba wrogie krążowniki natychmiast odpowiedziały ogniem, ale zdołały wystrzelić łącznie tylko osiem rakiet, czyli mogły wykorzystać jedynie dziobowe pościgówki. I to była jedyna naprawdę dobra wiadomość, biorąc pod uwagę, jak spisały się pasywne i aktywne środki obrony antyrakietowej HMS Gauntlet. Podobnie bowiem jak systemy obronne, również układy samonaprowadzające rakiet były znacznie lepsze niż ich odpowiedniki znajdujące się na wyposażeniu jednostek Ludowej Marynarki. Dysponowały także lepszymi zagłuszaczami, toteż namiary antyrakiet były znacznie mniej pewne. Dwie z rakiet zdołały wymanewrować po trzy antyrakiety każda i zostały zniszczone dopiero przez sprzężone działka laserowe. W su mie ani jedna nie dotarła w zasięg detonowania głowicy, ale przy tak małej ich liczbie nie było to żadne osiągnięcie. - Dwa trafienia w cel, sir! - zameldował Blumenthal, ledwie ostatnia z nadlatujących rakiet została zniszczona. Naprawdę przykry wynik, ale i tak lepszy niż ten, który osiągnął przeciwnik. Fortune Hunterem wstrząsnęły dwa trafienia. Promienie laserowe trafiły prosto w dziób, gdzie nie było osłony burtowej, prując pancerz i sięgając w głąb okrętu. Zniszczone zostały cztery stanowiska sprzężonych działek laserowych, wyrzutnia torped, stanowisko sensorów grawitacyjnych wraz z anteną, magazyn artyleryjski numer 2 utracił hermetyczność. Zginęło 17 osób, a 6 zostało rannych. Tyler zaś poczuł pierwszą falę paniki. I wtedy zdał sobie sprawę, że przeciwnik zmienił kurs. Nadal co prawda nie miał pojęcia, jak tamten zdołał kierować równocześnie rakietami z obu burt, ale przynajmniej domyślił się, skąd ich się tyle wzięło. A co ważniejsze teraz, nie ulegało żadnej wątpliwości, że przeciwnik ucieka ku granicy wejścia w nadprzestrzeń. Nie było w tym nic dziwnego - Tyler na jego miejscu prysnąłby już dawno, mając za przeciwnika dwa okręty tej samej klasy co własny, ale jak na okręt Królewskiej Marynarki było to nie typowe. Zwykle jej jednostki inaczej zachowywały się wo bec piratów... - Ucieka! - wymamrotał i powtórzył głośniej, unosząc głowę znad ekranu. - Ucieka! - Może i ucieka, ale daje nam bardziej popalić niż my jemu! - skomentował pierwszy oficer. - I co z tego? Gdybyśmy mogli wystrzelić tyle rakiet co on, też byśmy go trafili! Zobacz, jak blisko dotarły te dwie, nim je zniszczyli! - Cóż... Byli razem od prawie czterech lat standardowych i Tyler zauważył, że pierwszy ma skłonność do bycia mądrzejszym od niego. Także pochodził z Konfederacji, więc czuł prawie wrodzony respekt dla Royal Manticoran Navy. Teraz jednakże wydawał się powoli go przezwyciężać, widząc, co się dzieje. - Zatkało cię! - ucieszył się Tyler. - Sternik, ostro na prawą burtę! Chcę lecieć tak równolegle do niego, jak tylko się da! - Pierwszy cel zmienia kurs, by móc oddać salwę burtową, sir - zameldował Blumenthal prawie równocześnie z odpaleniem trzeciej salwy z obu burt. - Jedyne, co mu pozostało — ocenił spokojnie Oversteegen. - Dzięki temu nie powinien być w stanie lecieć za nami w nadprzestrzeń. Mimo to proszę go nadal ostrzeliwać, panie Blumenthal. - Aye, aye, sir. Jerome Tyler doszedł do tego samego wniosku co Michael Oversteegen - ani on, ani Predator Samsona Lamara nie zdołają doścignąć Gauntleta, gdy ten wejdzie w nadprzestrzeń, ale dzięki zmianie kursu zdążą oddać osiem lub dziewięć pełnych salw burtowych. Uśmiechnął się na tę myśl, ukazując zęby - żaden silesiański pirat nigdy by się nie odważył zaatakować krążownika Królewskiej Marynarki, ale wielu marzyło o dziwnym zbiegu okoliczności, który by umożliwił zniszczenie takiej jednostki. Co prawda do podjęcia walki zmusiło go jedynie to, że okręt RMN musiał zostać zniszczony, ale nie zmieniało to w niczym satysfakcji, jaką czuł na myśl o zrealizowaniu tego marzenia. - Gdy tylko będziemy w pozycji, otworzyć ogień z całej burty! - polecił. - Rina, złap Mórdera i dowiedz się, gdzie on dokładnie jest! Joel Blumenthal poświęcał ekranowi taktycznemu więcej uwagi niż czemukolwiek dotąd w życiu. Zmienne projekcje kursów, wzorce ostrzału, analizy możliwości ECM-ów przeciwnika - ogarniał to wszystko plus dziesiątki innych informacji, analizował i dostosowywał własne rozkazy. Obaj przeciwnicy zmienili kursy tak, by móc ostrzeliwać Gauntleta pełnymi salwami burtowymi. W ten sposób z jednej strony uniemożliwili mu ostrzeliwanie ich własnych, pozbawionych osłon dziobów, a z drugiej utrudnili życie obronie antyrakietowej, gdyż znacznie większa liczba nadlatujących rakiet wyposażonych w tak dobre systemy zagłuszające i samonaprowadzające bardzo utrudniała ich zniszczenie. Natomiast sondy systemu Ghost Rider dawały mu możliwość rejestrowania z bliska i w czasie rzeczywistym działania sygnałów radioelektronicznych obu przeciwników, dzięki czemu tak komputery taktyczne, jak i operatorzy mieli o wiele szybciej znacznie pełniejszy obraz możliwości przeciwnika niż przeciwnik ich możliwości. I wniosek, jaki się z tego obrazu wyłaniał, był coraz bardziej jednoznaczny - sprzęt był tak dobry, jak początkowo sądził, natomiast obsługującym go ludziom brakowało umiejętności i dlatego całość znacznie wolniej adaptowała się do zmian niż system, którym sam dysponował. Dotyczyło to tak celów pozornych, jak i pokładowych systemów blokujących sensory sond zwiadowczych Ghost Ridera. A te spisywały się coraz lepiej, przekazując z nadświetlną szybkością dane na okręt macierzysty. Blumenthal podejrzewał, że piraci nie wiedzieli ani o tym, jak blisko znajdują się te sondy, ani o szybkości przesyłania przez nie danych. Danych, które pozwalały na uaktualnianie parametrów celu, jego położenia i systemów obronnych komputerom rakiet, które już ku temu celowi leciały. - Jest! - ryknął zachwycony Tyler, waląc dłonią w poręcz fotela. A przez mostek Fortune Huntera przetoczył się pełen tryumfu pomruk, gdy dwie rakiety przedarły się wreszcie przez obronę Gauntleta. Osłona burtowa krążownika co prawda wygięła promienie laserowe i częściowo przechwyciła ich niszczycielską moc, toteż uszkodzenia nie mogły być duże, ale w drodze były już następne salwy. - Mam Mórdera i przekazuję jego pozycję na ekran taktyczny - zameldowała oficer łącznościowy. Tyler gestem dał znać, że usłyszał, i spojrzał na ekran taktyczny fotela. Kilka sekund później pojawił się na nim symbol okrętu Maurersbergera i Tylerowi zaświeciły się oczy. Mórder zbliżał się do Gauntleta prawie dokładnie od rufy i prawie miał go już w zasięgu. A większe przyspieszenie Gauntleta nie było w stanie zrównoważyć przewagi prędkości, jaką miał Mórder... - Dwa trafienia w pobliżu grodzi sześćdziesiątej - zameldował komandor Tyson z kontroli uszkodzeń. - Straciliśmy ósme i dziesiąte stanowisko sprzężonych działek laserowych i zapasową antenę lidaru, ale bez strat w ludziach. Trzecie trafienie za grodzią sto dziewięć, zniszczony graser dwadzieścia cztery i wyrzutnia dwudziesta. Obsługi wybite lub ciężko ranne. - Rozumiem - potwierdził Oversteegen, cały czas spoglądając na ekran taktyczny. Kolejna salwa właśnie dolatywała do celu i choć ECM-y przeciwnika były naprawdę dobre, Blumenthal najwidoczniej znalazł na nie sposób, gdyż mało który pocisk padł ofiarą antyrakiet, a działka laserowe odezwały się dziw nie późno... - Cholera jasna! Laser numer siedem i wyrzu... – głos dowodzącego kontrolą uszkodzeń zamilkł nagle, a okrętem zatrzęsło. Jerome Tyler przestał się uśmiechać. Szary jak popiół trzymał się kurczowo poręczy, gdy jego okręt szarpał się obłąkańczo. Zawył alarm uszkodzeniowy, a światło przygasło na moment. Zarejestrował co najmniej cztery trafienia i nie potrzebował kontroli uszkodzeń, by wiedzieć, że Fortune Hunter ma kłopoty, i to poważne. - Spada przyspieszenie, sir! - zameldował sternik. Tyler spojrzał na ekran przedstawiający plan okrętu i stłumił przekleństwo - cztery węzły z rufowego pierścienia napędu były zniszczone. - Straciłem kontakt z wyrzutniami siedem, dziewięć, jedenaście i trzynaście, sir - zameldował oficer taktyczny. - Wyrzutnie antyrakiet od pięć do piętnaście nie odpowiadają i straciliśmy lewoburtowy cel pozorujący. - Obrót na lewą burtę! - warknął Tyler. - I ognia z prawej burty! - Seria trafień w pierwszy cel, sir - zameldował radośnie Blumenthal. - Co najmniej sześć, sir. Jego ekran traci stabilność. - Dobra robota - pochwalił Oversteegen. Prawie w tym samym momencie obrona antyrakietowa Gauntleta unieszkodliwiła wszystkie rakiety kolejnej salwy. Trafiony natomiast przez niego krążownik nie tylko, że leciał znacznie wolniej, ale ciągnął za sobą strumień krystalizującego powietrza i rozmaitych szczątków, a jego ogień ustał zupełnie. Co było zrozumiałe, gdyż właśnie robił obrót, chcąc się ustawić nieuszkodzoną burtą i dalej kontynuować walkę. Wyglądało jednak na to, że rozpoczął manewr zbyt późno, by uniknąć kolejnej salwy Blumenthala. - Ile zostało do granicy przejścia? - spytał Oversteegen. - Cztery minuty, sir - odparła Atkins natychmiast. - Komandor Cheney, proszę przygotować się do nagrania wiadomości dla midszypmen Hearns - polecił Oversteegen. - Jestem gotów, sir. - Początek wiad... - Rakiety za rufą! Namiar 1-7-5, trafienie za dziewięćdziesiąt sekund! Mają namiar! Oversteegen spojrzał na ekran taktyczny fotela i zaklął w duchu. Tych rakiet nie mógł wystrzelić trzeci krążownik piracki, co oznaczało, że był jeszcze czwarty, którego przeoczył! - Osłona rufowa! - warknął. - Natychmiast! Tyler wpatrywał się z chorobliwą fascynacją w ekran taktyczny, na którym widać było wrogie rakiety przelatujące przez zmasakrowaną obronę antyrakietową jego okrętu. Zarówno bierne jak i czynne środki obrony robiły, co mogły, ale wiedział, że to nie wystarczy. A mimo to nie mógł oderwać wzroku od ekranu... Rakiety wystrzelone przez HMS Gauntlet dotarły na zaprogramowaną odległość dziesięciu tysięcy kilometrów od celu i detonowały równocześnie. Potężne promienie indukcyjnych głowic laserowych, w znacznej części nie natrafiając na osłonę burtową, której większość generatorów została zniszczona, trafiły w pancerz, rozpruły go i zaczęły szerzyć śmierć i zniszczenie wewnątrz okrętu. Cięły wręgi, grodzie i ściany niczym nóż masło, dehermetyżując przedział za przedziałem. Stanowiska dział energetycznych wraz z załogami przestały istnieć, napędy wyrzutni rakiet eksplodowały, powiększając zniszczenia, atmosfera wylatywała w próżnię razem z rozmaitymi szczątkami, a cały okręt trząsł się i kołysał. A potem jeden z promieni dotarł do reaktora numer dwa i w oślepiającym rozbłysku dziób wraz z jedną trzecią kadłuba przestał istnieć. Fortune Hunter pozbawiony sterowności przekoziołkował, jego ekran zaczął pulsować niekontrolowanie, a potem jego kompensator bezwładnościowy przestał działać. Gdy pięć sekund później wrak przełamał się na dwie części, na pokładzie nie było już nikogo żywego. Michael Oversteegen zdał sobie sprawę ze spektakularnego końca wrogiego okrętu niejako mimochodem, po nieważ całą uwagę skupił na 23 rakietach mknących prosto ku rufie jego okrętu. Jego twarz zastygła w kamienną maskę, ale w duchu klął samego siebie za nadmiar pewności i niedopatrzenie. Zdawał sobie sprawę, że niesłusznie, bo po odkryciu trzeciego przeciwnika nie sposób było podejrzewać, że jest jeszcze kolejny, a Blumenthal i tak spisał się doskonale, odnajdując tamtego przy tak skutecznych systemach maskowania elektronicznego. Ale przecież on powinien był to przewidzieć. Przyspieszenie Gauntleta spadło do zera, gdyż inaczej nie dałby rady uaktywnić rufowego ekranu, tak iż okręt poruszał się jedynie siłą rozpędu. Gauntlet należał do pierwszej klasy ciężkich krążowników Royal Manticoran Navy wyposażonych w generator osłony rufowej i był pierwszym okrętem, który miał sprawdzić skuteczność tego wynalazku w walce. W przypadku kutrów rakietowych rzecz sprawdziła się nadspodziewanie dobrze, ale to co było skuteczne przy tak małej jednostce, nie musiało okazać się skuteczne przy tak dużej. A co ważniejsze, potrzebny był czas, by osłona uzyskała pełną moc, a czas był tym, czego nie mieli Samson Lamar gapił się z przerażeniem na strzaskany wrak, który jeszcze przed chwilą był siostrzanym okrętem Predatora. Szybkość, z jaką Fortune Hunter został zmieniony w dwa oddalające się kawałki złomu, była szokująca. A dokładnie wiedział, kto będzie następnym celem krążownika Królewskiej Marynarki. Otworzył już usta, by polecić sternikowi obrócić okręt o dziewięćdziesiąt stopni, tak by zwrócić się ekranem do przeciwnika i zmienić kurs, by się od niego oddalić, gdy rakiety wystrzelone przez Dongcaia Maurersbergera detonowały dokładnie za rufą Gauntleta. Rufowe stanowiska obrony rakietowej Gauntleta zniszczyły dwanaście rakiet, a boje odciągnęły pięć następnych. Natomiast sześć pozostałych dotarło na wyznaczoną odległość od celu i detonowało 18 tysięcy kilometrów od jego rufy. Gdyby nie osłona rufowa, HMS Gauntlet zostałby zniszczony; gdyby osłona miała pełną moc, zdołałaby znacznie zmniejszyć siłę skoncentrowanych wiązek energii. Ponieważ jednak nie osiągnęła jeszcze pełnej mocy, nie była w stanie zatrzymać żadnego, a jedynie ugiąć i w pewnej mierze je zneutralizować, toteż uszkodzenia były groźne. - Straciliśmy rufowy pierścień napędu! - głos Tymona przebił się przez wycie alarmów uszkodzeniowych. - Grasery trzydzieści dwa, trzydzieści trzy i trzydzieści cztery nie istnieją. Rufowa obrona antyrakietowa poza dwoma stanowiskami działek też. Nie odpowiada maszynownia numer dwa i centrala podtrzymania życia numer cztery! Oversteegen zacisnął zęby. Bez rufowego pierścienia napędu nie było co marzyć o wejściu w nadprzestrzeń, a to oznaczało szybki koniec. A z tak zmasakrowaną rufową obroną antyrakietową nie był w stanie wyłączyć rufowej osłony, by zmienić kurs i nie wystawić najbardziej zniszczonej części okrętu na dalszy ogień. - Rufowy pierścień został zniszczony w całości? - spytał z niedowierzaniem. - Nie sądzę, sir. Wygląda na to, że pierścień jako taki w ogóle nie został uszkodzony, tylko nie ma z nim połączenia. Drużyna awaryjna jest już w drodze do maszynowni, sir - odparł Tyson, nie przestając sprawdzać meldunków wyświetlających się na ekranie. - Nie mam w zwyczaju poganiać swoich oficerów, panie Tyson, ale byłoby naprawdę dobrze gdyby napęd jak najwcześniej wrócił do normy. - Wiem, sir. Pracujemy nad tym, sir. Oversteegen podniósł głowę znad ekranu łącznościowego fotela i polecił: - Sternik, proszę uruchomić silniki manewrowe. Zwrot o dziesięć stopni na prawą burtę i przegłębienie na dziób o piętnaście stopni. - Aye, aye, sir!... Jest dziesięć na prawą burtę, piętnaście na dziób. - Komandorze Blumenthal, musimy znaleźć tego czwartego - dodał Oversteegen. - Prawie go mamy, sir. Wiemy, skąd wystrzelono rakiety, a ich maskowanie nie jest tak dobre, żebyśmy nie znaleźli okrętu, wiedząc, w którym rejonie go szukać. - To dobrze. Komandor Atkins, proszę przeliczyć nasz kurs do granicy przejścia, biorąc pod uwagę ostatnią zmianę, i podać sternikowi. A potem proszę wygenerować przypadkową zmianę kursu, gdy tylko wejdziemy w nadprzestrzeń. Wygląda na to, że będziemy tam mimo wszystko mieli towarzystwo. - Aye, aye, sir. - Komandorze Blumenthal, proszę chwilowo zapomnieć o okręcie numer dwa, i tak przeleci obok i nie będzie w stanie nas ścigać. Proszę skoncentrować ogień na trzecim i czwartym, kiedy pan go znajdzie. - Aye, aye, sir. Oversteegen spojrzał na oficera łącznościowego i po wiedział z lekkim uśmiechem: - Komandorze Cheney, sądzę, że mieliśmy nagrać wiadomość dla midszypmen Hearns. - .. .i dlatego sprawy się nieco skomplikowały - zakończył wyjaśnienia kapitan Oversteegen. Abigail spoglądała na jego niewiarygodnie spokojną twarz widoczną na niewielkim ekranie i nie mogła wyjść z szoku. Słyszała w tle przyciszone głosy typowe na mostku w czasie walki, ale głos kapitana był jak zwykle opanowany, a on sam jak zwykle irytująco przeciągał słowa. - Jeżeli uda się uruchomić rufowy pierścień napędu, wejdziemy w nadprzestrzeń, ale dwa wrogie okręty zdołają podążyć naszym śladem. Jeżeli zrobią to osobno, nie powinniśmy mieć problemów. Jeśli razem, trochę nam to skomplikuje życie, ale niezależnie od wszystkiego wrócimy po was najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Tymczasem jednak krążownik, który nie zdoła lecieć za nami, prawdopodobnie zainteresuje się pinasą. Biorąc pod uwagę, że zaatakowali nas, choć nie musieli, sądzę, że mają w tym systemie coś, co za wszelką cenę chcą utrzymać w tajemnicy. Nie mogę pani niczego doradzić, jedynie przypomnieć, że jesteście zdani na własne siły do chwili naszego powrotu. Ma pani wolną rękę, midszypmen Hearns, z jednym zastrzeżeniem: proszę starać się unikać wplątania w to mieszkańców Refuge. Naszym zadaniem jest ochrona ludności cywilnej, nie zaś narażanie ich na niebezpieczeństwo. Powodzenia. Oversteegen bez odbioru. Ekran ściemniał, Abigail zaś odetchnęła głęboko, i to parę razy. Miała wrażenie, że nie robiła tego w ciągu ostatnich paru minut. Gdy wstała, jej umysł zaczął ponownie funkcjonować. Oversteegen nadał tę wiadomość ponad piętnaście minut temu, gdyż pinasa nie miała sprzętu umożliwiającego łączność z prędkością większą od prędkości światła. A to oznaczało, że w tej chwili Gauntlet może już być zniszczony, a cała załoga martwa... Zdusiła tę myśl. Jeśli to była prawda, nic, co wymyśliłaby do spółki z Gutierrezem, i tak nie zakończyłoby się sukcesem. Natomiast jeśli to nie była prawda, a ona by niczego nie zrobiła sparaliżowana strachem, wtedy dobrowolnie wyrzekłaby się szans na przeżycie. Wyprostowała się i przeszła do kabiny pilotów, gdyż wiadomość jak zwykle przesłuchała na stanowisku mechanika pokładowego. - Słyszeliście? - spytała. - Słyszeliśmy, ma'am - potwierdzili chórem Palmer i Hoskins. Po czym Hoskins dodała, odwracając się przez ramię: - I nie powiem, żeby mi się to podobało, ma'am. - Mnie też - zapewniła ją Abigail. - Ale wygląda na to, że nie mamy wyboru. - W takim razie co robimy, ma'am? - spytał bosmanmat Palmer. - Na pewno nie będziemy próbowali uciec krążownikowi w przestrzeni - Abigail uśmiechnęła się słabo. - Bo i tak się nie uda. Nie zdołamy też ukryć się przed jego sensorami. Nie wspominając już o tym, że na pewno ma na pokładzie z dziesięć pinas, kutrów czy promów, których może użyć do pomocy w poszukiwaniach. - Fakt — zgodziła się Hoskins. - A jakie w takim razie mamy szanse ukrycia się na powierzchni? - Na Refuge jest sporo gór, wąwozów i innego poszarpanego terenu. A my mamy sierżanta Gutierreza i jego ludzi wyszkolonych w wykorzystywaniu każdego terenu do rozmaitych celów. Naturalnie najlepiej byłoby doprowadzić do sytuacji, w której napastnicy w ogóle nie szukaliby nas na powierzchni. - Byłoby, ma'am - zgodził się Palmer. - Cóż, w takim razie zobaczmy, czy da się to zrobić... - Jest pani tego pewna, ma'am? - spytał sierżant Gutierrez tak cicho, jak to było możliwe, by w zatłoczonym przedziale pasażerskim ograniczyć krąg słyszących do minimum. Co nie miało najmniejszego wpływu na fakt, iż nie był zachwycony planem. - Jeżeli pyta pan, czy jestem pewna sukcesu, sierżancie, to odpowiedź brzmi nie - odparła spokojnie. - Natomiast jeśli pyta pan, czy uważam, że to nasza najwięk szaszansa na przeżycie, odpowiedź brzmi tak. A dlaczego pan pyta? - Bo... bez obrazy, ma'am, ale zrobienie tego, co pani wymyśliła, byłoby trudne, nawet gdybyśmy wszyscy byli wyszkolonymi Marines. - Zdaję sobie sprawę, że personelu floty nie uczy się metod ucieczki i ukrywania się na powierzchni planety, podobnie taktyki walki w takim terenie jak ten, w sposób, w jaki szkoli się Marines. I gdybym miała inną możliwość, wybrałabym ją, może mi pan wierzyć, sierżancie. Ale nie mam innej możliwości, bo sensory krążownika odkryją tę pinasę albo w przestrzeni, albo na powierzchni. Nie zdołałamy im uciec. Co oznacza, że jeśli pozostaniemy na jej pokładzie, zginiemy na pewno. Daję panu na to swoje słowo, a w tych sprawach flota jest lepiej przygotowana niż Marines. Wobec tego zostaje nam tylko schować się na powierzchni planety. Zgadza się pan z moją oceną sytuacji? - Zgadzam się, ma'am. Gutierrez nie był uszczęśliwiony i jak podejrzewała, nie miał zbyt wysokiego mniemania o jej zdolnościach przywódczych, ale nie mógł nic zarzucić logice jej argumentów. - Cóż - uśmiechnęła się Abigail. - Przynajmniej wszystko, co może nam się przydać, mamy już odszukane i spakowane. - Ano mamy, ma'am - roześmiał się Gutierrez, potwierdzając w ten sposób, iż domyślił się powodu wydania mu tego rozkazu. Abigail także się roześmiała ale szybko spoważniała. - W porządku, sierżancie Gutierrez, wyjaśnijmy sobie jedno, póki jest czas i spokój. Od chwili opuszczenia pinasy zamierzam polegać na pańskim doświadczeniu, więc proszę nie wahać się z komentarzem i sugestiami, jeśli coś przyjdzie panu do głowy. Wiem, co chcę osiągnąć, ale nie mam stosownego wyszkolenia, by wybrać najlepszą metodę, jak to osiągnąć. - O to proszę się nie martwić, ma'am. Zna pani za sadę Korpusu: „Da się zrobić!" Każdym problemem zaj miemy się po kolei, czyli gdy się pojawi. - Dziękuję, sierżancie - powiedziała. I była mu szczerze wdzięczna za próbę wzmocnienia jej wiary w sukces, choć oboje zdawali sobie sprawę, jak nikłe będą szanse na powodzenie, jeśli piraci wezmą się do dzieła z przekonaniem. Posłała mu przelotny uśmiech i przeszła do kabiny pilotów. - I jak, panie Palmer? - spytała. - Prawie skończyliśmy, ma'am. Szkoda tylko, że nie mamy gotowych programów na taką okoliczność. - A szkoda. Ale sir Horace też ich nie miał, kiedy przygotowywał swoją pinasę do akcji. Wy przynajmniej macie do czynienia z własnym sprzętem i programami, a nie z wyposażeniem wroga. - Prawda, ma'am - przyznał podoficer. Abigail uśmiechnęła się zachęcająco i wróciła do przedziału pasażerskiego. - Za dwanaście minut powinniśmy znaleźć się na orbicie Refuge - oznajmił komandor Thrush, oficer astronawigacyjny Predatora. Samson Lamar skwitował to kiwnięciem głowy, starając się nie okazać tego, co myśli. Czyli tego, że polowanie na pinasę było śmieszne. I niepotrzebne. Wątpił, by kapitan Gauntleta miał czas i głowę do tego, by przesłać pinasie dokładne odczyty sensorów i analizę przeprowadzoną przez komputery oraz sekcję taktyczną. Na karku siedziały mu dwa ciężkie krążowniki, jego okręt doznał poważnych uszkodzeń w części rufowej, a poza tym musiał mieć świadomość, że Cutthroat i Mórder będą go ścigały w nadprzestrzeni, a są na tyle blisko, że nie zdoła im uciec. A kiedy Gauntlet zostanie zniszczony, będą mieli aż za dużo czasu, by zająć się pinasą. Jeśli jednak jakimś cudem Gauntlet zdołałby uciec, zniszczenie pinasy niczego by im nie dało. Polowanie na nią było więc bezsensem. Ale Ringstorff się uparł, a ponieważ Lamarowi nie przyszły na myśl żadne logiczne argumenty, stanęło na tym, że musiał ustąpić i wykonać polecenie. Z drugiej strony nie było sposobu, by zdążył wytracić prędkość i zmienić kurs tak, by wziąć udział w pościgu za Gauntletem. A na dodatek Predator leciał kursem prowadzącym prawie dokładnie na Refuge. I w ten sposób ciężki krążownik polował na pinasę. Było to jego zdaniem równie sensowne co wysłanie tygrysa, by ścigał wyjątkowo złośliwą mysz. - Sensory coś wykryły? - spytał bez nadziei Lamar. - Nic, sir, ale jeśli wyłączyli napęd, to z tej odległości stanowią naprawdę mały cel - odparł Al Ranabe, oficer taktyczny Predatora. - Wiem, ale Ringstorff twierdzi, że platformy straciły pinasę w pobliżu planety, więc musi gdzieś tu być. - Może musi, ale gdybym ja nią leciał i wiedział, że poluje na mnie ciężki krążownik, za cholerę bym nie siedział grzecznie na orbicie. - Tak? A co byś zrobił? - zaciekawił się Lamar. - Planeta ma dwa księżyce, a raczej jeden i coś. Poszukałbym ładnego krateru i ukrył się w cieniu jego brzegu - odparł Ranabe. - Albo w miłej, głębokiej rozpadlinie na samej planecie. Na pewno nie tkwiłbym na orbicie. - Mądrze gadasz - pochwalił Lamar. - Ale od czegoś musimy zacząć, więc zaczniemy od sprawdzenia orbity. Potem zobaczymy co dalej, bo Ringstorff nie da nam spo koju. - Imperialny zasraniec! - mruknął Ranabe, nieświadom że powtórzył głośno prywatną opinię kapitana. I wrócił na swoje stanowisko. Lamar uśmiechnął się i czekał. Piętnaście minut później Predator zawisł nieruchomo na wysokiej orbicie nad planetą Refuge, a jego aktywne sensory zaczęły przeszukiwać systematycznie przestrzeń wokół planety, poszukując jakichkolwiek sztucznych obiektów. Nie musiały szukać długo. - No to cześć! - mruknęła Hoskins, patrząc na ekranik przenośnego komunikatora. Urządzenie zostało zablokowane, by przypadkowo czegoś nie nadało, zdradzając w ten sposób ich pozycję, ale to nie przeszkadzało w czystym odbiorze sygnału z orbitującej pinasy. Była to zresztą jedynie krótka, kodowana transmisja wielokierunkowa, dzięki której nie sposób było wyśledzić lokalizacji odbiorcy, nawet gdyby została przechwycona. Wystarczyła jednak, by wiedzieli, co się dzieje. Pinasa, która zgodnie z ułożonym przez Palmera i Hoskins programem wróciła na orbitę parkingową i czekała tam sobie spokojnie, została oświetlona radarem krążownika. W tym momencie autopilot, rozpoznając sygnał, włączył napęd i uruchomił kolejny program załadowany do pamięci komputera pokładowego. Pinasa ruszyła z pełnym przyspieszeniem, manewrując gwałtownie i oddalając się od planety w desperackiej próbie ucieczki. Z góry naturalnie skazanej na fiasko, gdyż ledwie uruchomiła napęd, kontrola ogniowa Predatora uzyskała jej namiar, którego nie straciła mimo rozpaczliwych uników pinasy. Lamar nie trudził się nawet z nadaniem wezwania do kapitulacji. Zgodnie z jego wcześniejszymi poleceniami jeden graser kierowany przez kontrolę artyleryjską oddał jeden strzał. Po pinasie pozostała szybko stygnąca i rozchodząca się kula plazmy. - Proste, łatwe i przyjemne - skomentował z satysfakcją Lamar. - Sądzę, że Al ma rację, Sam - rozległ się trzeci głos: Tima St. Claire'a, pierwszego oficera. Lamar zmarszczył brwi i spojrzał na niego. - Czego się złościsz? - spytał uprzejmie St. Claire. - Ja tylko mówię, że tylko kompletny idiota siedziałby na orbicie parkingowej, czekając na śmierć. Uważam, że zgłupieli ze strachu, gdy zobaczyli, jak ich okręt zmiata z systemu poganiany przez dwa nasze. Panika potrafi robić z ludźmi najdziwniejsze rzeczy, ale istnieje szansa, że nie spanikowali, a wtedy byłoby to rzeczywiście zbyt głupie. Lepiej się upewnić, bo jeśli nie zrobimy tego teraz, Ringstorff każe nam tu wrócić. A tak na dodatek załoga będzie miała jakieś zajęcie, czekając na powrót Morakis i Maurersbergera. - No dobra - westchnął Lamar. - Przygotować promy szturmowe do startu i do roboty! - Nie kupili tego, ma'am - oznajmił cicho Palmer, spoglądając na ekranik pokazujący informacje ze zdalnie sterowanego zestawu sensorów umieszczonego na szczycie położonym kilkanaście kilometrów od ich pozycji. Zestaw był mały, głupi i miał słabiutki nadajnik, ale źródła napędu rozpoznać potrafił, toteż grzecznie zameldował, że od dużego odłączyło się kilka małych. Co oznaczało, że krążownik wysłał pinasy lub, co bardziej prawdopodobne, promy w celu sprawdzenia powierzchni planety. - Przynajmniej nie całkiem - dodała Hoskins w nieudanej próbie poprawienia nastroju. Niespodziewanie zawtórował jej głęboki bas Gutierreza: - Jest szansa, że uważają, iż nas dostali, i traktują to jako formalność. W najgorszym wypadku mają wąt pliwości, a to już jest dużo. Zobaczymy, czy będą się przy kładali do poszukiwań. - Jeśli tak, to wiadomo, jak się one skończą - pod sumowała Abigail. Zapadał zmierzch, co w zimie zawsze następowało wcześnie, a na półkuli przeciwnej do tej, na której znajdował się Zioń, panowała teraz zima. Starannie wybrali kryjówkę w wąskiej, krętej dolinie skalnej o poszarpanych i usianych jaskiniami ścianach. Było szaro, zimno i ponuro. Abigail trzęsła się mimo kurtki z zapasów awaryjnych pinasy. Podejrzewała, że bardziej z nerwów niż z zimna — wychowana na Graysonie, nie była przyzwyczajona do spędzania nocy na zewnątrz i to w dodatku w zimie, a szkolenie w akademii w tej kwestii także było niezbyt pomocne. Wybrali góry, gdyż było w nich wiele kryjówek, a przed sensorami pracującymi w podczerwieni, które wykrywały ciepłotę ciała, chroniły ich koce termiczne. Niestety w pinasie znaleźli tylko piętnaście; nie starczyło dla wszystkich, mimo że pod niejednym kryły się dwie drobniejsze osoby. Co gorsza koce nie były w stanie zamaskować źródeł energii, a tych mieli sporo. Broń, dwa komunikatory dalekiego zasięgu, bez których nie byliby w stanie nawiązać kontaktu z Gauntletem po jego powrocie, i przynajmniej z dziesięć innych urządzeń niezbędnych do przetrwania dłuższego czasu w tych warunkach. Nie mieli ich jak zamaskować i jedyne, co mogli zrobić, to liczyć, że warstwa skały nad jaskinią, w której się ukryli, jest wystarczająco gruba, by sensory promów ich nie namierzyły. Prawdę mówiąc, jeśli któryś przeleci bezpośrednio nad nimi, szanse na to będą marne. - Tak zasranie nudnego zajęcia jeszcze w życiu nie miałam - przyznała Serena Sandoval, kładąc ciężki i mało zwrotny prom szturmowy w kolejny zakręt przed następnym przelotem. - Tak? - burknął drugi pilot Dangpiam Kitpon. - Wolę się nudzić, niż nie żyć tak jak ci z Huntera. Sandoval prychnęła z irytacją. A on roześmiał się kwaśno i dodał: - Jak jest nudno, jest bezpiecznie. Zastanawia mnie, na ile „interesująco" ostatnie godziny upłynęły Morakis i Maurersbergerowi. Cutthroat i Mórder weszły w nadprzestrzeń ładnych parę godzin temu. Gdyby Gauntlet był tak ciężko uszkodzony, jak na to wyglądało, już dawno powinny dobić go i wrócić. Gdzie więc się dotąd oba podziewały? Skupiła się na przyrządach, próbując zignorować zarówno bezksiężycową noc za oknem, jak i coraz większy niepokój. Fakt, Gauntlet był okrętem Royal Manticoran Navy, i to uszkodzonym, a miał przeciwko sobie dwa w pełni sprawne ciężkie krążowniki. Ale szybkość, z jaką zniszczył Fortune Huntera... Dalsze rozmyślania przerwał jej cichy sygnał na tablicy kontrolnej. Spojrzała na ekran, ale Dangpiam był pierwszy: - Proszę, proszę, co za miła niespodzianka! - Pobudka, ma'am. Dłoń, którą Abigail poczuła na ramieniu, miała gabaryty sporej łopaty. Tylko była od niej cięższa i bardziej energiczna. Łopaty nie potrząsają człowiekiem tak, jakby chciały mu wyrwać ramię ze stawu... Usiadła gwałtownie i otworzyła oczy, przytomniejąc. Śpiwór zapewniający dotąd miłe ciepło teraz stał się kokonem-pułapką, złośliwie nie chcąc jej wypuścić, choć dokładała starań. - Tak? Jestem już przytomna, sierżancie. - Mamy kłopoty, ma'am - poinformował ją cicho Gutierrez. - Prom przeleciał nad nami z pięć minut temu, a przed chwilą wrócił na mniejszej wysokości. Musieli zauważyć coś, co wzbudziło ich podejrzenia. - Rozumiem... - Abigail wciągnęła głęboko w płuca zimne, świeże powietrze i oprzytomniała do reszty. - Lepiej poczekać czy już się stąd wynosić? Gutierrez podrapał się w podbródek, myśląc intensywnie. - Na dwoje babka wróżyła, ma'am - odparł po chwili. - Wiemy, że musieli coś dostrzec, ale nie wiemy co. Może przy drugim przelocie sondy niczego nie wykryły i uznali to za błąd sprzętu. Wtedy ten rejon będzie najbezpieczniejszy, bo już został sprawdzony i uznany za czysty. Poza tym ludzie poruszający się zawsze są łatwiejsi do zauważenia niż leżący w kryjówce. Proponuję zostać, dopóki... Nie dokończył, bo nagle rozległo się dochodzące zewsząd i znikąd równocześnie wycie turbin, które przeszło w ryk, gdy prom przeleciał nad nimi. A potem nocny mrok widoczny przez szeroki wylot jaskini rozświetlił jakiś błysk. - Tu! - krzyknął Dangpiam, wskazując na ekran przełączony na tryb wizualny. Widać było na nim obraz z kamer noktowizyjnych, ale Sandoval nie miała czasu, by nań patrzeć, gdyż całą uwagę musiała poświęcić instrumentom, lecąc tak nisko nad górzystym terenem. - Wierzę ci na słowo! - oznajmiła. - Połącz się z Predatorem i powiedz, że ich znaleźliśmy, a potem każ Merrivellowi przygotować ludzi do desantu. Zostaniemy w powietrzu, żeby dać im wsparcie ogniowe na wsze... Urwała w pół słowa, gdzieś w dole bowiem coś błysnęło. Drużyna Royal Manticoran Marine Corps składała się z sierżanta i dwóch zespołów ogniowych liczących po sześcioro ludzi każdy. Drużyną dowodził kapral, a w jej skład wchodził strzelec karabinu pulsacyjnego, najcięższej organicznej broni wsparcia, trzech uzbrojonych w karabiny pulsacyjne Marines osłony i jeden grenadier wsparcia mający granatnik rakietowy. Sierżant Mateo Gutierrez rozmieścił swoje dwie drużyny tak, by kryły ogniem całą dolinkę z jaskinią, w której znaleźli schronienie. Przekazał, by nie otwierano ognia bez polecenia jego lub Abigail, jak długo nie będzie oczywiste, że zostali odkryci. W takim wypadku oczekiwał, że zgodnie z odwieczną tradycją Korpusu Marines wykażą inicjatywę. I wykazali. I dlatego wszystkie cztery karabiny plazmowe wystrzeliły prawie równocześnie, gdy prom przeleciał nad nimi trzeci raz. Serena Sandoval zapomniała bowiem, że tym razem nie poluje na jakichś uzbrojonych w byle co i przerażonych cywilów, ale na Royal Manticoran Marines, i leciała za nisko. Prom szturmowy to jednostka atmosferyczna, duża i dobrze opancerzona, ale żaden pojazd zdolny do lotów atmosferycznych nie posiada pancerza zdolnego wytrzymać cztery trafienia plazmą z odległości trzystu metrów. Śnieżnobiałe kule energii przebiły pancerz, kadłub i zbiorniki paliwa, zmieniając prom, Sandoval, Dangpiama i 76 uzbrojonych piratów w oślepiającą kulę błękitnego ognia wodorowego. - Kurwa! - Lamar walnął pięścią w poręcz fotela. -Co ci idioci myśleli, że robią?'. - Sądzę, że wydawało im się, iż znaleźli uciekinierów - odparł zgryźliwie St. Claire. — Nie patrz się tak na mnie, jakbyś chciał mnie zastrzelić! I nie pozwól, żeby zaślepiła cię wściekłość. Wygląda na to, że Al miał rację: pinasa była pusta i miała odwrócić naszą uwagę. Ringstorff będzie zadowolony, że ich rzeczywiście odnaleźliśmy. I uśmiechnął się kwaśno. - Cieszę się jak cholera! Skoro ta idiotka dała się zestrzelić, to kogo tam mamy, żeby się nimi zajął? - Lamar najwyraźniej trochę się uspokoił. - Chwilowo nikogo - przyznał spokojnie St. Claire. W końcu promów jest ograniczona liczba, a planeta to duży obszar. Ale w ciągu dwudziestu minut będzie tam drugi prom i mogę się założyć, że jego załoga zachowa się ostrożniej. - Ruszać się! Ruszać! - krzyknął sierżant Gutierrez, poganiając członków załogi pinasy. Po bokach biegli jego Marines nie wymagający żadnej zachęty. Na szczęście wszyscy mieli noktowizory, gdyż inaczej bieg po skalistym terenie w bezksiężycową noc byłby niemożliwy. Tak był tylko piekielnie trudny, co Abigail odkryła doświadczalnie. Podobnie zresztą jak i to, że tor przeszkód na wyspie Saganami jedynie wydawał się ciężki do przebycia. Gdyby nie Gutierrez, przynajmniej raz rozciągnęłaby się na ziemi jak długa. Sierżant złapał ją i ustawił do pionu jedną ręką. Mimo drobnej budowy nie mogła być aż tak lekka, jak sugerowało to jego zachowanie, zdawał się bowiem zrobić to zupełnie bez wysiłku. - Następny przyleci tu tak szybko, jak tylko będzie mógł - podoficer oddychał prawie normalnie mimo tempa, jakie narzucił. - Płonący wrak ogłupi ich sensory podczerwone przynajmniej w pewnym stopniu, ale jeśli nie trafimy wcześniej do kryjówki, źródła energii odkryje bez trudu. Abigail kiwnęła głową zbyt zdyszana, by podjąć rozmowę. Ciążenie panujące na Refuge dla niej było normalne, a o połowę niższe od tego, w którym on się wychował. Dlatego wystarczająco wiele wysiłku i skupienia wymagało od niej uważanie na to, gdzie stawia stopy. No i na turalnie nie miała kondycji Marines... - Tu! W lewo! - rozległ się głos dowodzącej drugą drużyną sierżant Henrietty Turner. Abigail uniosła głowę i zobaczyła, jak Turner dosłownie wpycha bosmanmata Palmera w wąski żleb. Gutierrez wysłał ludzi na rozpoznanie, nim wybrał pierwszą kryjówkę. Na ten wybór spory wpływ miało bliskie sąsiedztwo kilku innych, niewiele gorszych. To była właśnie jedna z nich. Żleb był tak wąski, że Abigail ledwie mogła uwierzyć, że Gutierrez zdołał się przez niego przecisnąć. Zrobił to jednak bez trudu, cały czas depcząc jej po piętach. Północna ściana żlebu prawie stykała się z południową w połowie długości rozpadliny, tak że został między nimi z metr odstępu. Przez lata zbierała się tam ziemia i odłamki skał, zmieniając rozpadlinę w obszerną jaskinię, tyle że długą i wąską. Uciekinierzy z ulgą zwalili sprzęt na ziemię, potem usiedli i gorączkowo łapali oddech. Było tu zaciszniej niż w pierwszej kryjówce, ale sklepienie gorzej ekranowało źródła energii, a najgorsze było to, że wejście było tylko jedno. A więc także tylko jedna droga ucieczki. - Niech pan sprawdzi nasz sensorek, bosmanmacie - wysapała Abigail. - Aye, aye, ma'am. Palmer zsunął z ramion plecak, z bocznej kieszeni wyjął komunikator. Na jego ekraniku ukazało się podejście do ich poprzedniego schronienia. - Cholera! - westchnął z uczuciem zaglądający Abigaile przez ramię Gutierrez. - Miałem nadzieję, że zjawią się później niż po dwudziestu trzech minutach. Na ekranie widać było prom szturmowy lądujący obok płonącego wraku poprzednika. Abigail tylko kiwnęła głową, nie ufając własnemu głosowi. Ona też miała nadzieję, że piraci zjawią się znacznie później, i szybkość ich reakcji odebrała jej resztki nadziei. Zajęcia z taktyki w akademii nie przygotowały jej na rozwiązywanie podobnych problemów. Planując całą akcję, założyła, że będą mieli dość czasu na przejście z jednej kryjówki do drugiej. Poklepała Palmera po ramieniu, oddała mu komunikator i gestem poleciła Gutierrezowi, by poszedł za nią. W milczeniu podeszli do wylotu żlebu i przykucnęli. Sierżant odruchowo spojrzał za siebie, ale nikt nie ruszył za nimi. Mieli więc jedyną w tych okolicznościach okazję do rozmowy w cztery oczy. Tylko jakoś żadne nie kwapiło się do jej rozpoczęcia. - Szybcy są - oceniła w końcu Abigail. - Ci, którzy latają, zawsze są szybsi od tych, którzy chodzą - stwierdził filozoficznie. - Za to ci na nogach mogą dostać się tam, gdzie ci pierwsi nie zdołają. - Ale jeśli przygwożdżą nas tutaj, nie będą wcale musieli tu wchodzić, prawda? - Nie będą. - A dotarcie tu nie zajmie im zbyt wiele czasu - dodała takim samym spokojnym głosem. - Więcej niż pani sądzi, ma'am - zapewnił zupełnie poważnie Gutierrez. Zaskoczył ją. - Dlaczego znacznie więcej? - Przelecieć nad nami mogą w ciągu paru minut, mogą też odkryć źródła energii, ale zobaczyć nas nie będę w stanie. Żeby nas odnaleźć, będą musieli wysłać ludzi pieszo. My, wiedząc, dokąd idziemy, szliśmy tu dobry kwadrans ostrym tempem. Im zajmie to znacznie więcej czasu, bo raz że nie znają terenu, po drugie nie wiedzą, gdzie jesteśmy, a po zestrzeleniu promu będą się spodziewać, że do nich także otworzymy ogień. Abigail kiwnęła głową, przyznając mu rację. W sumie niewiele to zmieniało, bo za dwie, najdalej trzy godziny piraci dotrą do wylotu rozpadliny i odkryją ich schronienie. - Musimy zyskać na czasie - stwierdziła. - Słucham pomysłów, ma'am. - Jak skutecznie te koce termiczne blokują sensory? - Cóż... podczerwone i noktowizyjne nie są w stanie wykryć leżącego pod takim człowieka. Trochę ekranują odczyty pozostałych, ale tylko trochę. Dlaczego pani pyta, ma'am? - Nie mamy ich tyle, by dało się okryć wszystkich, a nawet gdybyśmy mieli, badając tę rozpadlinę na piechotę, muszą nas znaleźć. Któryś po prostu nadepnie na kogoś z nas, a wtedy... Zamiast kończyć, wzruszyła wymownie ramionami. - Trudno się z tym nie zgodzić - przyznał powoli Gutierrez tonem człowieka pewnego, że to, co za chwilę usłyszy, zupełnie mu się nie spodoba. - Uważam, że jeśli tu zostaniemy, wybiją nas wszystkich i to bez większego problemu - powiedziała spokojnie Abigail. - Zmasakrujecie pierwszy atak, a drugiego nie będzie: rozstrzelają nas i rozpadlinę z pokładowej broni promu szturmowego. Mam rację? Gutierrez kiwnął głową. Abigail zaś wzruszyła ramionami i oceniła: - W takim razie nasza jedyna szansa to odciągnąć ich stąd. Jeśli część z nas użyje kocy termicznych w czasie ruchu, możemy niepostrzeżenie opuścić rozpadlinę, potem pokazać się piratom i pociągnąć ich za sobą. Jest wysoce prawdopodobne, że albo zaprzestaną dalszych poszukiwań i skupią się na pościgu, albo będą je prowadzić pobieżnie i przeoczą resztę naszych ludzi przekonani, że ścigają wszystkich. Gutierrez przez kilkanaście sekund w milczeniu przetrawiał to, co usłyszał. - To niegłupi pomysł, ma'am - przyznał w końcu. - Ale zdaje pani sobie sprawę, że ci, którzy pójdą na wabia, nie przeżyją? - Zdaję sobie sprawę. Podobnie jak i z tego, że jeśli zostaniemy tutaj, zginiemy wszyscy - odparła rzeczowo. - A istnieje szansa, że z tych, którzy pójdą na wabia, jak pan to ujął, część przeżyje. Wiem, że to mało prawdopodobne, i przyznam szczerze, że nie wierzę, by tak się stało, ale jest to teoretycznie możliwe. Natomiast pozostanie tu całej grupy oznacza pewną śmierć dla wszystkich... chyba że jakimś cudem Gauntlet zdąży przybyć, nim nas rozstrzelają i zasypią skałami. Chyba że nie zgadza się pan z moją oceną sytuacji? - Zgadzam się. W zupełności. - Cóż, w takim razie... - zaproponowała z dziwnym półuśmiechem, którego Gutierrez nierozumiał - ...zróbmy to, co musimy. Sprawa okazała się nie całkiem tak prosta, jak mogło by się wydawać. Zwłaszcza od momentu, w którym sierżant Gutierrez dowiedział się, kto według Abigail ma dowodzić grupą odciągającą pościg. - To jest robota dla Marines, ma'am! - oświadczył stanowczo. - Sierżancie - odpaliła równie stanowczo. - Pomysł był mój, ja tu dowodzę i jak powiedziałam, to moja sprawa! - Nie jest pani odpowiednio wyszkolona do tego zadania! - Nie jestem, ale bądźmy uczciwi: w tych okolicznościach to nie jest aż tak ważne, prawda? - Ale... - I jeszcze jedno - dodała zniżając głos tak, że tylko on mógł usłyszeć. - Jeżeli... a raczej kiedy dopadną w końcu wabiki i obejrzą ciała, jeżeli zobaczą samych Marines, zrozumieją, że dali się wyprowadzić w pole. W pinasie musiał być ktoś z floty, co najmniej jedna osoba, czyli pilot. Jeżeli nie znajdą choćby jednego trupa w mundurze Royal Manticoran Navy albo którejś z flot Sojuszu, zorientują się, co zrobiliśmy, i zaczną szukać reszty. A wtedy poświęcenie tych ludzi pójdzie na marne. Gutierrez spojrzał na nią, a z jego twarzy nie sposób było wyczytać czegokolwiek. Z jej słów wynikało bowiem jasno, że od samego początku wiedziała, że ci, których wyśle, by odciągnęli piratów, zginą... i że planowała, całkiem zresztą sensownie, użyć własnych zwłok, by ochronić znajdujących się pod jej rozkazami podoficerów RMN. - W tej ostatniej kwestii może pani mieć rację - przyznał niechętnie - ale nie ma pani ani wyszkolenia, ani kondycji. Będzie nas pani opóźniać. - Jestem najmłodsza i w najlepszej kondycji ze wszystkich obecnych członków personelu floty. Może i będę was opóźniać, ale mniej niż ktokolwiek inny. - Ale... - Ale nie ma więcej czasu do stracenia na bezsensowne pogaduszki, sierżancie. Liczy się każda minuta, więc proszę zająć się wyborem pozostałych. I przyjąć do wiadomości, że idę z wami. Wyraziłam się jasno? Gutierrez przyglądał się jej jeszcze przez może dwie sekundy, po czym niechętnie, ale kiwnął potakująco głową. - To za długo trwa - ocenił Ringstorff. - To duża planeta - odparł Lithgow. - Nie o tym mówię, tylko o nieobecności Morakis i Maurersbergera. Już powinni wrócić. - Minęło dopiero czternaście godzin - zaprotestował Lithgow. - Walka w nadprzestrzeni bywa długa. - Ale nie aż tak, jeśli informacje Lamara o uszkodzeniach Gauntleta były prawdziwe. - Gdyby były, to Gauntlet nie wszedłby w nadprzestrzeń, więc wiemy, że nie do końca oddawały stan rzeczy. W takiej sytuacji trudno określić, jaką prędkość tak naprawdę mógł rozwinąć, a więc ile trwał pościg. Ale bez obaw: dogonić go musieli, nawet jeśli zajęło im to więcej czasu, niż sądzili. Gdyby im się nie udało, już dawno by wrócili z podkulonymi ogonami. - Może... - Ringstorff nie był do końca przekonany. Przespacerował się tam i z powrotem po mostku, pogrążony w myślach. Nie przyznał się do tego, ale szybkość, z jaką Fortune Hunter został zniszczony, wstrząsnęła nim. Pomimo całego wpojonego szacunku do Królewskiej Marynarki nie wierzył, by jeden należący do niej krążownik miał cień szansy w starciu z czterema solarnymi krążownikami, nawet obsadzonymi przez silesiańskie załogi. Tego także nie powiedział głośno, ale doszedł do przekonania, że gdyby nie salwa burtowa Mórdera, która była dla Gauntleta całkowitym zaskoczeniem, ten ostatni najprawdopodobniej zniszczyłby wszystkie trzy okręty, o których wiedział. I to był główny powód jego nerwowości i niepokoju. Bo jeżeli nieuszkodzony Gauntlet mógł zniszczyć trzy, było całkiem prawdopodobne, że uszkodzony pokona dwa. A Lamar najwyraźniej przesadził w ocenie odniesionych przez Gauntleta uszkodzeń. - Uruchomić napęd! - polecił niespodziewanie. Lithgow spojrzał na niego zaskoczony, ale zignorował to. - Chcę znaleźć się przy granicy wejścia w nadprzestrzeń, ale dotrzeć tam z taką szybkością, żeby nic nie przeciekło przez maskowanie elektroniczne. Proszę zająć się obliczeniami, astro - oznajmił. - Rozumiem, sir - odrzekł oficer astronawigacyjny. Ringstorff zaś bez słowa podszedł do fotela kapitańskiego i usadowił się w nim. Lithgow mógł sobie być zaskoczony, ale ponieważ istniała szansa, że z nadprzestrzeni wróci Gauntlet, a nie jego krążowniki, Haicheng Ringstorff nie miał najmniejszego zamiaru spotkać się z nim na pokładzie nieuzbrojonego statku bazy. Jeżeli znajdzie się przy granicy przejścia w nadprzestrzeń, będzie w stanie w każdej chwili niepostrzeżenie w nią wejść. - A co z Lamarem? - spytał Lithgow boleśnie wręcz neutralnym tonem. Ringstorff uniósł głowę i przyjrzał mu się z namysłem. - Lamar potrafi dbać o własną skórę. Ma w pełni sprawny okręt i jest daleko od granicy przejścia w nadprzestrzeń, więc powinien bez trudu zauważyć ślad wyjścia z nadprzestrzeni i uciec, jeśliby się okazało, że to Gauntlet. Tym bardziej uszkodzony Gauntlet. - Chyba coś mam... - odezwał się sierżant Howard Cates. - Co? - spytał nerwowo major George Franklin. Franklin nie był tak naprawdę majorem, podobnie jak Cates nie był sierżantem, ale Ringstorff dla własnej przyjemności zorganizował piratów wchodzących w skład oddziałów desantowych w coś przypominającego z grubsza wojskową strukturę. - Nie jestem pewien... - powiedział powoli Cates. - Wygląda na zasilacz... tam... Wskazał kierunek, unosząc równocześnie głowę znad ekranu przenośnego zestawu sensorów dokładnie w momencie, w którym rozległo się głośne trzaśniecie i lecący z prędkością ponaddźwiękową ładunek wystrzelony z karabinu pulsacyjnego trafił go w czoło. W czole powstał niewielki otworek, za to tył czaszki zniknął w eksplozji krwi, odłamków kości i drobin mózgu. Franklin zaklął cienko, opryskany ciepłą jeszcze fontanną pomieszanych ze sobą czerwono- biało-szarych drobin, a potem umilkł na zawsze trafiony w czoło takim samym ładunkiem. Mateo Gutierrez uśmiechnął się z mściwą satysfakcją, obserwując przez ustawiony na snajperski system celowniczy swego karabinu wyniki strzałów szeregowego Wilsona i kaprala Harrisa. - No to teraz wiedzą, że tu jesteśmy - ocenił. Leżąca obok Abigail przytaknęła. Sama była zaskoczona, że widok tylu precyzyjnych egzekucji nie wywarł na niej większego wrażenia. Być może ostatnie cztery czy pięć godzin uodporniło ją na podobne obrazy. A być może po prostu nie miała na to czasu. - Zaczynają nas oskrzydlać od zachodu – powiedziała spokojnie. Tym razem Gutierrez przytaknął bez słowa. Z niezrozumiałych dla niej powodów wyznaczył jej funkcję operatora sensorów, przeciwko czemu nie protestowała. Mieli mniej niż tuzin małych, zdalnie sterowanych sensorów, które rozmieścili strategicznie wzdłuż drogi, którą przeszli otuleni kocami termicznymi. Była zaskoczona zarówno dokładnością, jak i ilością danych dostarczonych przez tak niewiele prostych na dodatek urządzeń. Tyle że niewiele z uzyskanych dzięki temu informacji było dobrych. Ścigało ich dwustu piratów - desanty z trzech promów szturmowych. A przynajmniej tylu ich było na początku. I choć z pewnością umiejętnościami żaden do pięt nie dorastał Marines, bo byli powolnymi amatorami, czego piękny dowód stanowiła właśnie odstrzelona para, było ich naprawdę dużo i znajdowali się już w miarę blisko. Oparła czoło o odłam skalny, za którym oboje zajęli stanowiska, i westchnęła. Gutierrez miał rację co do jej braku kondycji i wyszkolenia. Mimo noktowizora upadła kilkakrotnie, próbując dotrzymać kroku Marines, i gdyby nie blokada przeciwbólowa, i tak by jej się to nie udało. Ostatni upadek bowiem skończył się solidnym rozbiciem prawego kolana. Opuchnięte i pokrwawione zakryte było co prawda przez podartą nogawkę, ale bez blokady nie byłaby w stanie chodzić, nie mówiąc o bieganiu. Ale i tak była w nieporównanie lepszej kondycji niż szeregowi Tillotson i Chantal oraz kapral Seago. Przynajmniej jeszcze żyła. Chwilowo. Nigdy sobie nawet nie wyobrażała, że można czuć się tak zmęczonym i wyczerpanym, i jakaś część jej była wdzięczna losowi, że ta mordęga dobiega końca. Gutierrez przerwał staranne studiowanie drogi, którą przeszli, i przyjrzał się dziewczynie. I uśmiechnął się przelotnie. W ciemnych oczach błysnęła aprobata zmieszana z żalem. A potem wrócił do lustrowania pogrążonej w nocnym mroku doliny. Nie sądził, że Abigail zdoła wytrzymać tempo, jakie narzucił, a zdołała. Poza tym mimo młodego wieku miała stalowe nerwy. Pierwsza dopadła Tillotsona zastrzelonego niespodziewanie i wpierw wciągnęła go za osłonę głazu, potem sprawdziła puls, a na koniec spokojnie zabrała mu broń i amunicję. A gdy trzej piraci przyszli sprawdzić, kogo jeden z nich zabił, otworzyła ogień, gdy znaleźli się mniej niż dwadzieścia metrów. Następnie wyczołgała się tyłem spod silnego ostrzału osłaniana przez zespół ogniowy Harrisa i dołączyła do Gutierreza. Objechał ją naturalnie za niepotrzebne narażanie się, ale bez przekonania. I wiedziała o tym. Wysłuchała jego zwięzłej i obrazowej opinii, jakiego to stopnia skretynienia wymaga podobnie idiotyczne zachowanie rodem z tandetnych holodram. A potem uśmiechnęła się do niego, pozbawiając go na dłuższą chwilę mowy. Nie był to szczęśliwy uśmiech. Był to prawie tragiczny uśmiech - uśmiech kogoś, kto dokładnie wie, dlaczego Gutierrez go ruga. Tylko w ten sposób mógł zachować pozory i udawać, że być może pożyją na tyle długo, by ta lekcja na coś jej się przydała. Od tej pory zabiła jeszcze co najmniej dwóch piratów, w obu przypadkach z taką samą zimną krwią jak za pierwszym razem. - To byłoby trzydziestu trzech potwierdzonych - odezwał się po chwili. - Trzydziestu czterech - poprawiła go, nie podnosząc głowy. - Jesteś pewna? - Jestem. Templeton dostał jednego na wschodniej flance, gdy sprawdzałeś, co z Chantal. Przeszli na „ty", nie bardzo zdając sobie sprawę, jak i kiedy, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało. - Aha... - mruknął Gutierrez i znieruchomiał. Abigail natychmiast zajęła pozycję strzelecką obok. - Dwóch z prawej - poinformował ją cicho. - I jeden z lewej, koło tego pnia na zboczu. - Załatw go, ja się zajmę tamtymi. - Daj sygnał - powiedziała zupełnie spokojnie. - Teraz! Oboje wystrzelili równocześnie. Pierwszy cel Gutierreza padł natychmiast, drugi ostrzeżony losem towarzysza skrył się za skałką i sierżant trafił go dopiero trzecim strzałem. Abigail wypaliła tylko raz, po czym zaczęła przepatrywać otoczenie, czekając, aż Gutierrez wykończy drugiego przeciwnika. - Czas się ruszyć - poinformował ją, gdy to zrobił. - Dobra! Popełzła na pewniaka, gdyż kolejne dwa stanowiska ogniowe wybrali na spokojnie, nim zajęli to, które właśnie opuściła, toteż wiedziała, dokąd zmierza. Nim tam dotarła, usłyszała, że Gutierrez ponownie otworzył ogień. Ten odłam skalny nie zapewniał tak dobrej osłony, ale był najlepszy w sąsiedztwie i można było w jego zagłębieniu położyć broń. Przeturlała się na brzuch i spojrzała przez noktowizyjny celownik ustawiony tak, by działał jak luneta snajperska. Na całe szczęście w akademii przeszła obowiązkowy kurs strzelania z karabinu pulsacyjnego oraz plazmowego prowadzony przez instruktorów z Korpusu. Dzięki temu znała broń i jej możliwości, a że miała dobre oko i pewną rękę, teraz to procentowało. Szybko odnalazła trójkę przeciwników ostrzeliwujących sierżanta, po czym sprawdziła zbocze za nimi. Było tam co najmniej trzydziestu następnych posuwających się powoli do przodu. A jeszcze dalej, na dnie doliny, zbita masa ich towarzyszy czekała, aż szpica oczyści im drogę. Gutierrez przygwoździł czołową trójkę, tak że żaden nie mógł się ruszyć, ale oni odpłacili mu tym samym. A zajęli pozycje pod takim kątem, że nie był w stanie ich trafić. Za to ona mogła. Przyłożyła broń staranniej do ramienia, wycelowała i nacisnęła spust. Karabin kopnął leciutko, a głowa pirata zmieniła się w fontannę szczątków. Jego towarzyszka dostrzegła, skąd padł strzał, i chciała odpowiedzieć ogniem, ale przesuwając broń, uniosła się za bardzo, ukazując Gutierrezowi głowę - i to wystarczyło. Rozległ się kolejny strzał i zaraz potem następny, gdy Abigail załatwiła trzeciego. - Czysto - oznajmiła, uaktywniając komunikator; woleli ich nie używać, dopóki nie mieli pewności, że piraci ich dogonili. - Ale się pospiesz, bo ściągnęli kolegów. - Żeby ich najjaśniejsza krew zalała i kulawy pies obsrał! - eksplodował Lamar po wysłuchaniu najnowszego meldunku z planety. Oddział desantowy dopadł w końcu Marines, ale wyglądało to tak, jakby wpadł w starą, dobrą maszynkę do mielenia mięsa. Lamar ani przez moment nie wierzył, że zabili przynajmniej czterdziestu przeciwników, natomiast nie wątpił, że straty własne podali zgodnie z prawdą. A wynosiły one 43 zabitych. - Kogo ma krew zalać i pies obsrać? - spytał ostrożnie St. Claire. - Wszystkich! Ci kretyni na dole własnej dupy po ciemku nie potrafią znaleźć, i to oburącz! - Ale przynajmniej dopadli ich w końcu - zauważył St. Claire. - No, dopadli. I to tak skutecznie, że nie możemy użyć promów do wsparcia ogniowego, bo wybijemy połowę własnych ludzi, tak blisko są Marines! Ci idioci tańczą tak, jak oni im zagrają! - Problem, jak sądzę, tkwi w tym, że jeśli pozostaną z tyłu na tyle, by umożliwić ostrzał promom, Marines znów im uciekną. Już trzy razy tak było. - To wychodzi na to, że czas na ofiary od własnego ognia! - warknął Lamar. - Albo czas dać sobie z tym spokój - dodał cicho St. Claire. Lamar spojrzał na niego ostro. - Nie podoba mi się, że od paru godzin Ringstorff się nie odzywa - wyjaśnił St. Claire. - I nie podoba mi się, że siedzimy tu, a nasi ludzie ganiają po skałach paru Marines. Lepiej odwołać polowanie, zabrać ludzi i zmywać się stąd. A jeśli Ringstorffowi na nich zależy, to niech tu przyleci i sam ich sobie łapie. Pinasę zniszczyliśmy, więc nigdzie nie odlecą. - Naprawdę kusząca propozycja - przyznał Lamar. -Ale to on tu rządzi. Jeśli chce mieć ich martwych, to musimy mu ich takich dostarczyć. - No to dostarczmy wreszcie. Albo tak, albo siak. Wycofaj ludzi i zbombarduj cały teren. Promy mają bomby kasetonowe. Albo każ temu, co tam dowodzi, przestać się guzdrać i skończyć, co zaczął! - Straciliśmy Harrisa - w głosie Abigail oprócz zmęczenia słychać było ból i poczucie winy. Z czternastu Marines zostało czterech, w tym Gutierrez... i jedna midszypmen Królewskiej Marynarki. - Przynajmniej udało nam się wykonać twój plan - uśmiechnął się Gutierrez. - Tak ładnie za nami pogonili, że resztę przeoczyli. A skoro uznali teren za sprawdzony, już tam nie wrócą. - Wiem. Ponieważ nasunął gogle noktowizyjne na czoło, a był w stanie dostrzec rysy jej twarzy, oznaczało to, że zaczyna świtać. Gdy spojrzał na wschód, zobaczył, że niebo powoli robi się jaśniejsze. I ze zdziwieniem stwierdził, że udało im się przeżyć noc. Prawie. Czterej pozostali przy życiu ludzie z 1 drużyny Marines byli na tym samym wzgórzu co oni. I nie mieli już drogi odwrotu. Zbocze opadało przed ich stanowiskami przez około kilometr, dając doskonałe pole ostrzału, natomiast za plecami mieli kanion bez wyjścia i na dodatek o prostych, nie dających osłony ścianach. Ponieważ nie mieli dokąd uciekać, pozostało im tylko jedno - bić się do końca. Zsunął gogle na oczy i rozejrzał się uważnie. Dostrzegł w dole ruch i uśmiechnął się z mściwą satysfakcją. Piraci mieli zamiar atakować, zamiast cofnąć się i wezwać wsparcie lotnicze. Co w sumie niewiele zmieniało, bo czekał ich taki sam koniec, ale dzięki głupocie przeciwnika będą mieli okazję zabrać ze sobą do piekła znacznie liczniejsze towarzystwo. Zmieniało to tylko jedno. Będzie musiał zrobić coś, z czym liczył się od samego początku, ale na co nie miał żadnej ochoty. Odruchowo dotknął kolby pulsera w kaburze na biodrze. Walczył już z piratami, widział zdobyte przez nich statki, jak i osady. I dlatego przyrzekł sobie, że Abigail Hearns nie wpadnie żywa w ich łapy. - Dobrze się spisałaś - pochwalił miękko. - Przepraszam, że nie zdołaliśmy cię z tego wyprowadzić. - Nie twoja wina, Mateo - spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - To ja to wymyśliłam. I dlatego musiałam być tutaj. - Wiem - położył jej delikatnie dłoń na ramieniu i westchnął. A potem dodał już rzeczowym tonem: - Biorę prawe skrzydło. Wszystko, co się ruszy na lewym, jest twoje. - Najwyższy, kurwa, czas! - warknął Lamar do widocznego na ekranie łącznościowym dowódcy desantu. Trzeciego z kolei jak dotąd. - Posłuchaj mnie uważnie: mam tego, kurwa, dość! Albo w ciągu najbliższych dziesięciu minut zabijecie tych gnojków, albo przysięgam, że osobiście rozwalę was wszystkich. Jasne? - Jasne i... - Rakiety! Lamar odwrócił się ku głównemu ekranowi taktycznemu i zamarł z opuszczoną szczęką na widok czerwonych symboli zbliżających się ku Predatorowi wrogich rakiet. To, co widział, było niemożliwe. Michael Oversteegen miał przekrwione oczy i szarą, zapadniętą ze zmęczenia twarz. Ale w oczach widać było mściwą satysfakcję, gdy obserwował rakiety, które kazał wystrzelić, zbliżając się do ostatniego pirackiego krążownika. Ta banda kretynów, która stanowiła jego załogę, siedziała sobie na orbicie parkingowej z napędem przełączonym na tryb pogotowia. Co oznaczało, że ich okręt nie ma ekranu. Mógł się też założyć o każdą kwotę, że stanowiska obrony antyrakietowej nie zostały obsadzone. Rozejrzał się po mostku, jakby podliczając cenę, jaką okręt i ludzie zapłacili za ten ostateczny tryumf, choć znał ją aż za dobrze. Kontrola uszkodzeń, zapasowe stanowisko dowodzenia, połowa systemów podtrzymywania życia, główne stanowisko łączności wraz z modułem łączności nadświetlnej i rezerwowy pokład hangarowy przestały istnieć. Z dziobowego uzbrojenia pościgowego pozostały dwie wyrzutnie rakiet i jeden graser. Z rufowego nic. Ponad trzydzieści przedziałów straciło hermetyczność, w ocalałych magazynach zostało 15% zapasu rakiet, a reaktor numer 2 w ostatnim momencie załoga maszynowa zdążyła awaryjnie zamknąć. Komandor porucznik Abbott, komandor Tyson i ponad dwadzieścia procent załogi było martwych. Linda Watson i Shobhana Korrami należały do kolejnych ponad 30%, którymi opiekowała się w izbie chorych i przyległych po mieszczeniach Anjelike Westman. Napęd był w opłakanym stanie - prowizorka, która umożliwiła Gauntletowi wyjście z nadprzestrzeni, przestała działać prawie natychmiast po znalezieniu się w normalnej przestrzeni, sprawna pozostała ledwie czwarta część węzłów rufowego pierścienia napędu oraz mniej niż połowa dziobowego. Łącznie dawało to przyspieszenie rzędu 200 g. Dziewięć wyrzutni rakietowych, osiem graserów i cztery generatory osłon burtowych zostały zniszczone na obu burtach. Fizyczną niemożliwością było, by Gauntlet zdołał wygrać pojedynek z czwartym, nieuszkodzonym ciężkim krążownikiem, o czym wiedzieli wszyscy na pokładzie, a najlepiej Oversteegen. A musiał go zniszczyć, podobnie jak poprzednie trzy, bo na Refuge byli członkowie jego załogi i nie mógł ich zostawić na pewną śmierć. Dlatego z nadprzestrzeni HMS Gauntlet wyszedł w od ległości dwudziestu minut świetlnych od planety, czyli daleko poza zasięgiem sensorów pirackiego krążownika. A potem używając wszystkich sprawnych systemów maskowania, leciał ze stałym przyspieszeniem, tak manewrując, by zawsze być zwrócony dziobem ku Refuge, gdyż wtedy stanowił najtrudniejszy do wykrycia cel. Lot trwał naprawdę długo, ale dzięki temu okręt osiągnął prędkość równą prawie połowie prędkości światła, gdy znalazł się na tyle blisko, że Oversteegen dał komendę otwarcia ognia. Wystrzelono rakiety ze wszystkich sprawnych wyrzutni, a że przeciwnik został całkowicie zaskoczony, ta jedna salwa wystarczyła do całkowitego zwycięstwa. - O kurwa! Gutierrez nie miał najmniejszego pojęcia, który z jego czterech podkomendnych to powiedział, i nie miał zamiaru sprawdzać. To pełne podziwu westchnienie oddawało bowiem dokładnie jego własne uczucia wywołane widokiem serii jaskrawych rozbłysków prawie dokładnie nad ich głowami. Niebo jeszcze nie pojaśniało całkowicie, gdyż słońce dopiero zaczynało wschodzić, toteż detonacje impulsowych głowic laserowych na orbicie były wyraźnie widoczne. A oślepiający błysk, który nastąpił zaraz potem, byłby widoczny i w samo południe. Niepotrzebne było wieloletnie doświadczenie, by wiedzieć, że właśnie przestał istnieć jakiś ciężki krążownik. Pytanie było tylko jedno: który. Choć wszystko wskazywało na to, że skoro była tylko jedna salwa, atak stanowił całkowite zaskoczenie. Skoro na orbicie był piracki okręt, atakującym z zaskoczenia musiał być Gauntlet. Logika podpowiadała więc, że to nie on zmienił się w supernową. - Atakują! Okrzyk ten wyrwał Gutierreza z radosnych rozmyślań i zmusił do przeniesienia uwagi z niebios na ziemię. Piraci rzeczywiście ruszyli do ataku osłaniani ogniem wielolufowych działek i granatników, o karabinach pulsacyjnych nie wspominając. Chcieli przydusić obrońców, ale Marinę starannie wybrali stanowiska ogniowe i mieli dość czasu, by uszczelnić przedpiersia większymi i mniejszymi odłamkami skał. - Ognia! - krzyknął Gutierrez. I pięć karabinów pulsacyjnych oraz jeden plazmowy przemówiło prawie ogniem ciągłym. Dotąd oszczędzali amunicję, a i tak im wiele nie zostało, ale teraz oszczędzać nie było już po co, za to celów pojawiło się na zboczu tyle, że przy wyszkoleniu Marines wycelowanie, naciśnięcie spustu, wycelowanie do następnego napastnika i kolejny strzał trwały prawie tyle samo co strzelanie seriami. Karabin plazmowy miał większą szybkostrzelność, za to znacznie większą siłę rażenia - każdemu rozbłyskowi ognia na zboczu towarzyszył huk pękających od żaru skał, wycia rannych i eksplozje amunicji. Liczba atakujących dosłownie topniała w oczach w tym krzyżowym ogniu, ale nadal nie przerywali natarcia. Zupełnie jakby nie uświadamiali sobie, że i tak przegrali, bo ich okręt został zniszczony. Być może uznali, że jeśli wezmą któregoś Marines żywcem, będą mogli negocjować i załatwić sobie wolność. A być może była to czysta desperacja ludzi zbyt zmęczonych i zbyt wściekłych, by trzeźwo myśleć. Albo też zwykła głupota. Powód w sumie i tak nie był istotny. Marine Justinian zginęła, gdy piracki granat wybuchł jej nad głową. Marine Williamson miał więcej szczęścia - odłupany bliską eksplozją kawał skały wielkości ludzkiej głowy rąbnął go w pierś, powalając na ziemię. Na szczęście kuloodporna kamizelka pancerna zamortyzowała cios i z trudem, ale zdołał wciągnąć się z powrotem na stanowisko i kontynuować ostrzał. Gutierrez zobaczył, jak Abigail odrzuca karabin - naj wyraźniej skończyła się jej amunicja. Wyrwała z kabury pulser, złapała go oburącz w klasycznym chwycie strzeleckim i zaczęła metodycznie strzelać, nadal wybierając starannie, ale nie poddając się odruchowi, by serią kłaść atakujących. A potem nagle atakujących już nie było. Może czwarta część napastników zdołała się wycofać ze zbocza i głównie byli to ci, którzy znajdowali się z tyłu i mieli naprawdę dużo szczęścia. Te mniej niż pół setki, które przeżyło, przekonało się właśnie namacalnie o czymś, o czym zawodowcy tacy jak Gutierrez doskonale wiedzieli. Mianowicie o tym, że nie atakuje się frontalnie piechoty wyposażonej w nowoczesną broń, jakąkolwiek by się miało przewagę liczebną, jeśli nie posiada się zbroi czy wsparcia ciężkiej broni piechoty. Gutierrez ostrożnie wyjrzał ponad przedpiersie stanowiska. Zbocze usłane było ciałami i ich fragmentami. Niewielu rannych dawało oznaki życia. Oprócz ciał widać było kratery po plazmie i płonące zarośla, stopione skały i dymiące, trudne do zidentyfikowania szczątki. Stwierdził z niedowierzaniem, że przeżyli. Naturalnie mogło się to zmienić przy kolejnym ataku, ale... - Uwaga na planecie! - nagle ze wszystkich komunikatorów rozległ się głos nadawany na wszystkich częstotliwościach. - Mówi kapitan Michael Oversteegen dowodzący ciężkim krążownikiem Royal Manticoran Navy Gauntlet. Każdy pirat, który natychmiast rzuci broń, będzie miał zagwarantowany uczciwy proces. Wszyscy, którzy natychmiast się nie poddadzą, zostaną zastrzeleni na miejscu. To jest pierwsze i jedyne ostrzeżenie! Gutierrez wstrzymał oddech. Jako pierwszy podniósł się jakiś mężczyzna, za nim pojedynczo i parami zrobili to pozostali obojga płci. Wstawali bez broni lub też odrzucali ją, już stojąc, i unosili ręce, po czym łączyli dłonie na karku. I czekali w promieniach wreszcie wschodzącego systemowego słońca. Było ich mniej, niż się spodziewał, bo około trzydziestu. - Cóż, sierżancie Gutierrez - rozległ się obok melodyjny głos mówiący z graysońskim akcentem. - Skoro się poddają, wypadałoby ich wziąć do niewoli. - Aye, aye, ma'am! Gutierrez zasalutował niczym na paradnej musztrze, co wyglądało zupełnie naturalnie, mimo że miał brudny i w paru miejscach podarty mundur. Jej uniform zresztą wyglądał jeszcze gorzej, bo był zakrwawiony, ale odsalutowała mu z równą precyzją. - No dobra, chłopaki! - polecił trzem pozostałym przy życiu Marines nieco łamiącym się, pewnie ze zmęczenia głosem. - Słyszeliście panią midszypmen Hearns. Bierzemy tę bandę do niewoli! - A, midszypmen Hearns! - Chciał mnie pan widzieć, sir? - W rzeczy samej chciałem, proszę wejść. Abigail weszła do kabiny, drzwi zamknęły się za nią, a ona przyjrzała się siedzącemu za biurkiem gospodarzowi. Wyglądał dokładnie tak jak wtedy, gdy ujrzała go pierwszy raz, czyli jak młodsza wersja High Ridge'a w nieco nieregulaminowym, ale doskonale skrojonym mundurze. Nadal mówił w ten sam sposób i był święcie przekonany o własnej wyższości z racji urodzenia. I wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia. - Za około dwie godziny zacumujemy do Hephaestusa - poinformował ją Oversteegen. - Zdaję sobie sprawę, że wolałaby pani pozostać na pokładzie, póki nie przekażemy okrętu stoczniowcom, i prawdę mówiąc, zwróciłem się do Admiralicji z prośbą, bym mógł panią do tej pory zatrzymać na okręcie. Niestety nie otrzymałem zgody, zostałem natychmiast poinformowany, że za czterdzieści minut przyleci po panią i pani kolegów prom, by przewieźć was prosto na wyspę Saganami. - Wszyscy chcielibyśmy pozostać na pokładzie, sir - zaprotestowała. - Wiem - powiedział zaskakująco łagodnie. - I naprawdę chciałbym, by to było możliwe. Ale jak wiem, czeka na panią sporo ludzi. W tym, jeśli źródła moich informacji nie zostały wprowadzone w błąd, patron Owens. Abigail wytrzeszczyła oczy, a Oversteegen roześmiał się. - Tradycja wymaga, by najbliżsi członkowie rodziny byli obecni, gdy ktoś otrzymuje Conspicuous Gallantry Medal, midszypmen Hearns. Naturalnie jestem pewien, że ten zwyczaj jest jedynym powodem, dla którego pani ojciec zdecydował się jako pierwszy urodzony na Graysonie patron odwiedzić wyspę Saganami. Jestem też przekonany, że słyszałem coś o tym, iż Królowa ma zamiar się zjawić. I jeżeli dobrze rozumiem, krążą wieści, że przysięgę oficerską od pani ma przyjąć patronka Harrington jako osobista przedstawicielka Protektora Benjamina. Na twarzy Abigail wykwitł głęboki rumieniec. Nie mogła słowa wykrztusić. A w oczach Oversteegena błysnęło coś dziwnego, ale spokojnie poczekał, aż odzyska dar wymowy i zapanuje nad sobą. - Będzie pan obecny, sir? - spytała. - Może pani być tego pewna - odparł poważnie. - Co prawda będę miał sporo obowiązków rodzinnych po tak długiej nieobecności, a przekazanie Gauntleta stoczniowcom też zajmie trochę czasu, ale na pewno zdążę na uroczystość. - Miło mi to słyszeć, sir - powiedziała i choć kiedyś by w to nie uwierzyła, mówiła całkiem szczerze. - Za nic w świecie bym tego nie opuścił, pani Hearns - powiedział, wstając. - Niektórzy z moich rodaków uważają za stosowne wyrażać pogardę dla Graysona i jego mieszkańców. Wydaje im się, że tak prymitywna i zacofana planeta nie może niczego zaoferować tak zaawansowanej technicznie i tak nowoczesnej nacji jak nasza. Tak się składa, że nigdy nie zgadzałem się z tą opinią, a gdybym nawet przejawiał ku temu niegdyś skłonności, z pewnością teraz nie pozostałoby po nich śladu. Zwłaszcza że miałem honor i przyjemność zobaczyć na własne oczy, jakie niewiasty graysońskie wstępować będą na Służbę Miecza. I dlatego mam szczery zamiar być obecny, gdy pierwsza z nich otrzyma dowód uznania, na który w pełni zasłużyła.