Stuart Woods Krąg strachu 1 Ból pulsował gdzieś w głębi ciała. Stone Barrington miał wrażenie, że przechodzi zawał połączony z ostrym atakiem dyskopatii. Męka zaczęła się po rozmowie telefonicznej zeszłej zimy w czasie której Arrington Carter oznajmiła mu, że to koniec. Jest teraz żoną innego mężczyzny, mieszka w je- go domu i wychowuje jego syna. Stone wiedział, że nie zobaczy jej już wię- cej, chyba że w towarzystwie męża. I wiedział, że nigdy nie będzie mógł o niej myśleć bez bólu. Nie przeczuwał, że udręka potrwa aż do wiosny, a tak się właśnie stało. Ból nie ustąpił, a wręcz przeciwnie – przybrał jeszcze na sile. Stone widy- wał Dina parę razy w tygodniu, zawsze u Elaine. Dino był najlepszym przy- jacielem Stone’a; czasem miał wrażenie, że jedynym. To nieprawda, rzecz jasna. Elaine też była jego przyjaciółką; wieczory w restauracji Elaine, z nią i Dinem, były jedynymi jasnymi chwilami w tygodniu Stone’a. Jego prakty- ka adwokacka stała się ostatnio nieznośnie monotonna: zajmował się spra- wą odszkodowania za obrażenia ciała, która wlokła się w nieskończoność. Kancelaria Woodman & Weld rzuciła mu ją niczym kość, na której nie ma dość mięsa, aby wyżywić trzydziestu udziałowców i setkę współpracowni- ków. Stone był gotów do procesu, a propozycja ugody nadal nie nadchodzi- ła. To stawało się przygnębiające. Właściwie wszystko było przygnębiają- ce. Ból nie ustępował i tylko bourbon mógł go ukoić. Stone zdawał sobie sprawę, że zbyt często sięga ostatnio do tej metody. Usiadł z Dinem przy stoliku numer pięć w restauracji Elaine i zamówił kolejnąporcję znieczula- cza. - Chodźmy na balangę – zaproponował Dino. – Tam wypijesz następ- nego drinka. - Nie mam dzisiaj ochoty na spęd gliniarzy – odparł Stone. 7 - To nie jest policyjna prywatka. – Dino skinieniem ręki poprosił kelne- ra o rachunek. – Znam wielu ludzi. - Wymień trzech, którzy nie są gliniarzami albo mafiosami. - Nie jest to też mafijne przyjęcie – zapewnił Dino. - No to czyje? - Zastępcy prokuratora okręgowego. - Aha. W takim razie trzeba zabrać własne trunki. - On nazywa się Martin B-r-o-u-g-h-a-m. – przeliterował Dino. – Wy- mawiaj „Bruum”. Facet nie narzeka na brak gotówki, o ile wiem. - Czy to nie on prowadzi sprawę Dantego? – spytał Stone. Dante był jednym z bonzów przestępczego świata; jego proces stał się najważniejszym od czasów sprawy Gottiego. - Dzisiaj uzyskał wyrok skazujący. - Nie wiedziałem. - Czy ty już nie oglądasz wiadomości? - Rzadko. - Przyjęcie jest właśnie z tej okazji. - Jak to możliwe, że nie znam tego Broughama? - Bo on obraca się wyłącznie wśród elit, do których ty się nie zaliczasz. Z marnymi adwokacinami spotyka się tylko w sądzie. - Kogo nazywasz marnym adwokaciną? - A ilu prawników siedzi przy tym stole? - Nie jestem marnym adwokaciną tylko biorę marne sprawy. To zasad- nicza różnica. - Powiedzmy. – Dino wstał i sięgnął po płaszcz. – Chodźmy stąd. - Nie chce mi się – burknął Stone. - Nic ci się nie chce, ty sflaczały abnegacie, a ja mam już tego dość. Zakładaj płaszcz i ruszaj tyłek, bo zastrzelę cię tu, przy wszystkich. I nikt nawet nie kiwnie palcem, bo będzie to całkiem usprawiedliwione zabójstwo. - No dobrze już, dobrze – wymamrotał Stone, podnosząc się z trudem. – Tylko na jednego drinka, jeśli ten facet ma coś porządnego do picia, a potem się wynoszę. Apartament znajdował się w szeregowcu w East Sixties, dzielnicy, która z całąpewnościąnie należała do zamieszkiwanych przez zastępców prokura- torów okręgowych. - Miałeś rację – przyznał Stone, podając płaszcz pokojówce. – Facet ma trochę grosza. W tym salonie wiszą obrazy za co najmniej milion dolarów. - A ty co, jesteś jego agentem ubezpieczeniowym? – spytał szeptem Dino. – Myśl o tym, żeby się dobrze zabawić. 8 - Powiedz mi coś więcej o tym Broughamie. - Chodzą słuchy, że ma dostać nominację na pierwszego zastępcę, a potem będzie się ubiegał o stanowisko prokuratora okręgowego, kiedy stary odej- dzie na emeryturę. - Do tego czasu Brougham też się zestarzeje – mruknął Stone. Przystojny mężczyzna koło czterdziestki zauważył nowych gości i ruszył w ich stronę, holując za sobą blondynkę w kostiumie Chanel. - Dino – rzekł, wyciągając dłoń. – Cieszę się, że przyszedłeś. Pamiętasz Dane. Kobieta podała mu rękę. - A to kto? – spytała kierując wzrok na Stone’a. - Stone Barrington – przedstawił Dino. – Stone, poznaj Martina i Dane Broughamów. - Witam – powiedział Stone, machinalnie ściskając dłonie gospodarzy. - Słyszałem o tobie – zaczął Brougham, prowadząc wszystkich w stronę barku. – Byłeś partnerem Dina na dziewiętnastym posterunku, prawda? - Owszem, kiedyś. Po moim odejściu wykopali go na wyższe stanowi- sko, bo nikt nie chciał z nim jeździć samochodem. - Pracujesz u Woodmana i Welda, tak? - Jestem współpracownikiem – odparł Stone – ale Woodman i Weld ra- czej nie ucieszyliby się, że o tym wiesz. Stone nie zrobiłby takiej uwagi, gdyby był całkiem trzeźwy. Brougham parsknął śmiechem. - Czego się napijesz? - Dzikiego Indyka z wodą sodową jeśli masz. Brougham wyjął butelkę, która wyglądała jak kryształowa karafka, i na- lał podwójną porcję. - To jest Dziki Indyk, ale nieco lepszy od zwykłego. Stone spróbował whisky. Facet miał rację: trunek kosztował pewnie ze trzydzieści dolarów za butelkę. Uznał, że chyba polubi Broughama. Dwoje ludzi stanęło w drzwiach. Gospodarz ruszył ich przywitać. - Nie trać czasu, poznaj ludzi – rzucił na odchodnym. Stone rozejrzał się. Salon był pełen gości; ktoś całkiem nieźle przygry- wał na pianinie. - Widzę co najmniej czterech gliniarzy. - No i co z tego? Jest też wielu cywilów – obruszył się Dino. - Jeśli zastępców prokuratora uznać za cywilów. Kim jest ten dryblas koło kominka? - Tom Deacon, szef wydziału śledczego prokuratury. - Nie podoba mi się. - Znasz go? – spytał Dino. 9 - Nie. - Co z tobą, do licha? -Źle mu z oczu patrzy. - W końcu pracuje w prokuraturze, nie? Przyjęcie trwało już chyba dość długo, bo nie zostało nic do jedzenia, a wszyscy wyglądali tak, jakby wypili po kilka drinków. Stone też był lekko podcięty, ale nie tak rozbawiony jak inni. Rozejrzał się za jakimś cichym kątem. Zostawił Dina z Daną Brougham i skierował się do podwójnych drzwi, które prowadziły – jak się okazało - do imponującej biblioteki. Przed komin- kiem stały dwa wysokie fotele. Stone opadł na jeden z nich, rad, że udało mu się wymknąć z hałaśliwego tłumu. Dopiero wtedy zauważył, że drugi fotel jest zajęty. Siedziała na nim z podkurczonymi nogami młoda kobieta o kasztano- wych włosach, ubrana w prążkowany kostium; przy blasku ognia czytała książ- kę w skórzanej oprawie. Zerknęła na Stone’a, unosząc lekko szklankę w ge- ście powitania, po czym wróciła do lektury. - Zepsujesz sobie wzrok – powiedział Stone. Nieznajoma przyjrzała mu się uważnie. - Bardzo się zmieniłaś, mamusiu. - Przepraszam. Co pani czyta? - Kochanka Lady Chatterley. - Nie miałem tej książki w ręku od czasów liceum. - Ja nigdy nie miałam jej w ręku. - Wtedy wydawała się szalenie podniecająca. Ale właściwie wszystko się takie wydawało. Kobieta uśmiechnęła się, lecz nie podniosła wzroku. - Pamiętam. - Gdzie pani była, gdy miała szesnaście lat? - W Spensie. Spence to bardzo modna prywatna szkoła na Manhattanie. - A później? - W Yale. - Prawo? - Tak. Pracuję z Martinem. - Zabawne. Nie wygląda pani na asystentkę prokuratora. - To najmilsza rzecz, jaką usłyszałam od roku. - A więc przebywała pani z niewłaściwymi mężczyznami. - Jest pan nie tylko szarmancki, ale i błyskotliwy. - Mimo to nie potrafię odgadnąć pani nazwiska. - Susan Bean. - Z L.L. Beanów? 10 - Nie. Z firmy Merrill, Lynch, Pierce, Fenner i Bean też nie. Z całkiem zwykłych, szarych Beanów. A pan? - Stone Barrington. - Chyba słyszałam to nazwisko. Z tych słynnych Barringtonów z Mas- sachusetts, jak przypuszczam? Stone potrząsnął głową. - Z tych o wiele mniej słynnych Barringtonów z Massachusetts. - Jak pan trafił do wielkiego miasta? - To było bardzo proste. Urodziłem się tutaj. Po tym, jak moi rodzice wynieśli się z Massachusetts. - Jest pan głodny? Stone zauważył ze zdziwieniem, że rzeczywiście czuje głód; prawie nie ruszył kolacji u Elaine. - Tak. - Kanapek już nie było, kiedy przyszłam. Ma pan ochotę pójść gdzieś na kolację? - Czemu nie. Dziewczyna wstała. Była wyższa, niż się spodziewał. I całkiem ładna. - Ma pani płaszcz? - Tak. - Poszukajmy go. Stone podał jej ramię; przez chwilę zdawało mu się, że ból zniknął. Jed- nak nie – tylko trochę zelżał. Poprowadził Susan do wyjścia, starannie unika- jąc gospodarzy. Dino odprowadził wychodzących podejrzliwym wzrokiem. Po chwili znaleźli się na zewnątrz. - Dochodzi jedenasta – zauważył Stone zerkając na zegarek. – Nie wiem, czy w okolicy znajdziemy jeszcze coś czynnego. - Mieszkam parę przecznic stąd– powiedziała Susan. – Znam dobrą chińską restaurację z daniami na wynos. - Doskonale. - Może nie są doskonałe, ale całkiem niezłe. - Ja nie mówiłem o jedzeniu. 2 Szli bez pośpiechu, gawędząc od niechcenia. Susan miała niski, śpiewny głos, którego Stone słuchał z przyjemnością. 11 - Pamiętam, że jesteś adwokatem, lecz nie przypominam sobie, w jakiej firmie pracujesz. - Prowadzę prywatną praktykę. Susan parsknęła śmiechem. - Jak nas uczono w Yale, „prywatna praktyka” oznacza, że nie możesz dostać pracy w dobrej kancelarii. - To się z grubsza zgadza, ale ja mam wymówkę. Przez czternaście lat byłem gliniarzem, czyli strzegłem prawa, a dopiero później zacząłem je prak- tykować. Jestem współpracownikiem firmy Woodman i Weld, lecz moje biu- ro znajduje się w domu. Susan zmarszczyła brwi. - To dość dziwne, prawda? - Owszem. - Ach, już rozumiem. Odwalasz czarną robotę, której oni woleliby nie ruszać, bo są do wyższych celów stworzeni. - Szybko myślisz. - Tak o mnie mówią w pracy. „Susan Bean szybko myśli”. Oczywiście, nie tylko to mówią. Zatrzymali się na światłach. - A co jeszcze? - Niektórzy nazywająmnie sumieniem prokuratury, a inni cierniem w tył- ku. W sumie wychodzi na to samo. - Czym się teraz zajmujesz? - Byłam asystentką Martina Broughama w sprawie Dantego – odparła Susan. - Gratuluję. To wielki sukces. - Chyba tak. - Jakoś nie wyglądasz na uszczęśliwioną. - Cieszę się ze zwycięstwa. Mniej podoba mi się sposób, w jaki je osiąg- nęliśmy. Stone już miał zapytać, co to znaczy, ale właśnie dotarli do domu. Susan wydobyła z torebki klucz i otworzyła drzwi. Po chwili stanęli przed windą przy nazwisku obok guzika domofonu widniały litery „Dr”. - Mieszkasz w penthousie? – zdziwił się Stone. – Całkiem nieźle, jak na asystentkę zastępcy prokuratora. - Moje mieszkanie jest na dwunastym, ostatnim piętrze. Ale to wszyst- ko, co ma wspólnego z penthousem. Wjechali na górę. Mieszkanie było małe: salonik z aneksem jadalnym, sypialnia i kuchnia. Niewielki balkon wychodził na ulicę. Panoramę miasta przesłaniał wysoki biurowiec po przeciwnej stronie jezdni. 12 Susan otworzyła szufladę w kuchni, wyjęła menu i podniosła słuchawkę telefonu. - Mogę coś wybrać dla nas obojga? – spytała. - Oczywiście, tylko dla mnie nie za bardzo pikantne. Wystukała numer i przeczytała nazwy potraw. - Jak długo to potrwa? – Susan wysłuchała odpowiedzi, po czym zakry- ła mikrofon dłonią. – Chłopak, który rozwozi posiłki, zachorował. Poszedł- byś odebrać? To niedaleko. - Z przyjemnością– odparł Stone. - Jak długo? – spytała jeszcze raz. – Aha, dwadzieścia minut. Odłożyła słuchawkę. - Zrobić ci drinka? Dwadzieścia minut tak naprawdę znaczy pół godziny. - Poproszę lampkę wina. Susan wyjęła z lodówki butelkę chardonnay i podała Stone’owi razem z korkociągiem. - Ty otwórz. Straszna ze mnie niezdara. Stone odkorkował butelkę i napełnił kieliszki. Zarzucił płaszcz na opar- cie krzesła; usiedli na kanapie. - Zamówiłaś chyba pół jadłospisu – zauważył. - Żywię się resztkami tego, co mi dostarczą do domu – wyjaśniła Su- san. – A więc jaką to intrygującą brudną robotę odwalasz obecnie za firmę Woodman i Weld? - Pozew o odszkodowanie za obrażenia fizyczne. Brudna robota nie za- wsze bywa intrygująca. - Czy to jakieś ciekawe obrażenia? - Bynajmniej. Córka klienta Woodmana i Welda padła ofiarą wypadku samochodowego, a firma ubezpieczeniowa kierowcy ociąga się z wypłatą odszkodowania. - To u nich normalne. - A co planuje prokuratura teraz, kiedy Dantego ma już z głowy? Susan westchnęła. - Nie wiem. Zastanawiam się, czy nie odejść. Zaczyna mnie męczyć ta praca. - Chyba rozumiem, ale podobno Broughama czeka wielka kariera. Czy nie pociągnie cię za sobą? - Możliwe, ale ja nie wiem, czy tego chcę. Kiedy zaczynałam pracę w pro- kuraturze, głowę miałam pełną ideałów. Wyobrażałam to sobie jako starcie sprawiedliwych z niegodziwcami, a teraz nie jestem już pewna, czy istnieją jacyś sprawiedliwi. - Życie to szara strefa – zauważył Stone. - Ciemnoszara, z tendencją do ciemnienia. Pytałam cię już, czy jesteś żonaty? 13 - Nie jestem. - Rozwiedziony? - Też nie. - Wieczny stary kawaler? O Boże! A może ty jesteś gejem? - Nie. - Dlaczego się nie ożeniłeś? - Chyba miałem szczęście. – Stone często tak się wykręcał z odpowie- dzi na to pytanie. – A ty? - Stara panna, lat trzydzieści dwa. - Chyba nie z braku propozycji, jak sądzę. - Owszem, miałam swoje wzloty. – Spojrzała na Stone’a dziwnym wzro- kiem. – Czy mogę cię pocałować? Roześmiał się. - Bywałem już całowany, ale nigdy nie pytano mnie o pozwolenie. - Mogę? - Nie musisz pytać. Susan nachyliła się do Stone’a, ujęła jego twarz i przyciągnęła do swojej. Całowała mocno i starannie, raz po raz delikatnie wsuwając język do jego ust. Stone objął ją w pasie, ale Susan odsunęła głowę i zerknęła na zegarek. - Kolacja nam stygnie. – Wstała i rzuciła Stone’owi płaszcz. – Ciąg dalszy nastąpi po jedzeniu. Ja tymczasem nakryję stół i zrobię herbatę. Pospiesz się. Stone założył płaszcz. - I weź mój klucz, żebym nie musiała ci otwierać. Stone wrzucił klucz do kieszeni, pocałował szybko Susan i wyszedł. Restau- racja znajdowała się półtorej przecznicy dalej; musiał poczekać parę minut na zamówienie. Wreszcie podano mu papierowy pakunek; Stone zapłacił i ruszył w powrotną drogę. Otworzył sobie drzwi, podszedł do windy i nacisnął guzik. Kontrolka wskazywała, że winda jest na najwyższym piętrze. Po chwili zaczęła zjeżdżać. Windy w niektórych budynkach są strasznie powolne, pomyślał Stone. Zatrzymała się na szóstym piętrze, lecz po chwili znów ruszyła i dotarła na parter. Stone wszedł, nacisnął guzik i kabina zaczęła sunąć w górę. W mieszkaniu Susan grała muzyka, a z kuchni dochodził głośny gwizd czajnika. Woda musiała się już zagotować. Stone położył paczkę na stole, zrzucił płaszcz i skierował się do kuchni. Światło było zgaszone, a blask lam- py w saloniku tutaj nie docierał. Poszukał ręką włącznika, ale go nie znalazł, więc ruszył niemal po omacku w stronę płomienia gazu. Susan jest pewnie w łazience, pomyślał. Świst czajnika brzmiał z tej odległości jak przeciągły wrzask. Zrobił kolejny krok i nagle pośliznął się. Upadł na łokieć całym ciężarem ciała i jęknął z bólu. Oparł dłoń na podłodze, ale była śliska, więc znów się osunął. Susan pewnie coś niechcący rozlała. Czajnik piał nadal. 14 Stone chwycił za blat kuchni, podniósł się i wyłączył gaz. Gwizd powoli zamarł. Trzymając się blatu, Stone wrócił do drzwi kuchni i znów poszukał włącznika. Tym razem z lepszym skutkiem. Ze zdziwieniem spojrzał na swoje ręce, całe były ubabrane w czerwonej farbie. Nie puszczając blatu, odwrócił się powoli. Wszędzie farba... Tylko że to nie była farba. Susan leżała na plecach pod ścianą w ogromnej kałuży krwi. Nierucho- my wzrok miała utkwiony w sufit. W jej szyi ziała głęboka rana. Stone pod- szedł do niej, przyklęknął i ujął za nadgarstek. Ani śladu pulsu. Nie było na- wet sensu próbować reanimacji. Patrząc z bliska na szyję dziewczyny, uświadomił sobie, że morderca omal nie uciął jej głowy. Stone podniósł się chwiejnie; łapiąc się po drodze każdego oparcia, do- tarł do telefonu. Podniósł słuchawkę i zaczął wybierać numer Dina, ale zaraz zmienił zamiar. - Nie – powiedział głośno i wystukał dziewięćset jedenaście. - Tak, słucham – odezwała się dyspozytorka. - Czy rozmowa jest nagrywana? - Tak, proszę pana. O co chodzi? - Nazywam się Stone Barrington i jestem emerytowanym policjantem. Ktoś popełnił morderstwo na ostatnim piętrze... – Rozejrzał się. Na blacie leżał rachunek za gaz. Odczytał adres. – Biała kobieta w wieku trzydziestu dwóch lat. Nazywa się Susan Bean. Proszę przysłać detektywów z wydziału zabójstw oraz patologa. - Zanotowałam, panie Barrington. - I proszę im przekazać, że sprawca jest prawdopodobnie sam, porusza się pieszo i nadal przebywa w tej okolicy. - Dobrze. Zaraz przyjadą. Stone nacisnął widełki i wybrał numer Dina. - Bacchetti. – Głos Dina z trudem przebijał się przez gwar zabawy. - Mówi Stone. Mam morderstwo trzy przecznice od miejsca, gdzie je- steś. Ponownie odczytał adres z rachunku. - Zadzwoniłeś na numer alarmowy? - Tak. - Będę tam najprędzej, jak się da. - Wydaje mi się, że sprawca był tu jeszcze, kiedy przyszedłem, i na pewno jest ciągle w pobliżu. - Rozejrzę się po drodze. Nie ruszaj niczego, Stone. Zostaw to moim ludziom. - Dobrze. - Jadę do ciebie. 15 Stone odłożył słuchawkę, usiadł na krześle w saloniku i próbował nie myśleć o martwym ciele leżącym w sąsiednim pomieszczeniu. Był roztrzęsio- ny Pracując wiele lat w wydziale zabójstw, zdążył się napatrzeć na trupy Ale nigdy nie widział zwłok kobiety, która kwadrans wcześniej go całowała. 3 yjawiło się dwóch detektywów; Stone wpuścił ich i wskazał kuchnię. Li - Jest tam – powiedział i usiadł przy stole. Policjanci weszli do kuchni i natychmiast wrócili. Jeden był wysoki, około metra dziewięćdziesięciu, a dru- gi znacznie niższy, krępy, o różowej cerze. - Wstań – rzucił niższy funkcjonariusz. - Co? - Wstawaj! Stone wstał. Policjant zamachnął się i uderzył go pięścią trafiając poniżej ucha. Stone zatoczył się na blat stołu. Nim zdążył się wyprostować, policjanci rzucili się na niego z kajdankami. - Co wy robicie, do cholery? Posadzili go na krześle. - Zamordował ją, drań! – warknął wściekle niższy policjant, wymierza- jąc kolejny cios. - Spokojnie, Mick – powiedział jego partner. – Zostawisz na nim sinia- ki, a tego byśmy nie chcieli. Stone milczał. - Dlaczego ją zabiłeś? – spytał niższy. - Nie zabiłem jej. Kiedy wszedłem, już nie żyła – odparł Stone. - To czemu jesteś cały we krwi? – Policjant znów się zamierzył. Wyższy złapał go za nadgarstek. - Mick, nie zmuszaj mnie, żebym założył ci kajdanki – ostrzegł cicho. Tamten zmierzył go wściekłym spojrzeniem. - Tylko spróbuj. - Odsuń się od niego. Niższy niechętnie spełnił polecenie. - Przepraszam pana – zaczął wyższy z policjantów. – Jestem detektyw Anderson, a to jest detektyw Kelly. Wyjął notes. - Jak się pan nazywa? 16 - Stone Barrington. Anderson podniósł wzrok. - Opowie mi pan, co się tutaj stało? – spytał po chwili. - Wyszedłem do chińskiej restauracji po zamówiony posiłek, a kiedy wróci- łem, ta dziewczyna już tam leżała. Pośliznąłem się na podłodze w kuchni i upa- dłem. Dlatego jestem zakrwawiony. Potem zadzwoniłem na numer alarmowy. - Łże jak pies! – wtrącił Kelly i ruszył w stronę Stone’a. Anderson położył mu dłoń na klatce piersiowej i popchnął pod ścianę. - Nie będę ci powtarzał, Mick. Rozległo się walenie do drzwi. - Otwórz – polecił Anderson i pchnął lekko partnera. Kelly otworzył; w drzwiach stanął Dino Bacchetti. Rozejrzał się. - Gdzie zwłoki?– spytał. - Tam, panie poruczniku – odpowiedział Kelly, wskazując kciukiem kuchnię. - Stone, dobrze się czujesz? - Jestem skuty. - Kelly, zdejmij mu kajdanki. - Ależ panie poruczniku... - Zrób to. Kelly wyjął klucz i uwolnił ręce Stone’a. Ten wstał, potarł palcami nadgarstki, a następnie rąbnął Kelly’ego prosto w nos; policjant rozciągnął się jak długi na podłodze. - No dobra, dosyć tego – powiedział Dino. – Uspokójcie się. Kelly pozbierał się i ruszył do Stone’a; z nosa ciekła mu krew. Dino klepnął go otwartą dłonią w czoło. Kelly opadł z powrotem na podłogę. - Powiedziałem spokój. Kelly wstał, ale już wolniej niż za pierwszym razem. Dino zwrócił się do Andersona. - Widziałeś coś, Andy? - Niby co miałem widzieć? Dino podszedł do Stone’a i obejrzał jego szczękę. - W porządku? - Teraz tak. - Jesteś cały we krwi. Masz jakąś ranę? - Nie. - To dobrze. Siadajcie, trzeba się zastanowić. Usiedli. Kelly wydobył chusteczkę i dotknął twarzy. - Chyba mi, kurcze, złamał nos – powiedział, nie zwracając się do niko- go w szczególności. 2 - Krąg strachu 17 - Cieszę się– rzucił Stone. - Andy – zwrócił się Dino do wyższego policjanta. Anderson położył notes na stole. - Zacznijmy od nowa. Proszę mi podać swój adres, panie Barrington. Stone podyktował adres, a potem zaczął opowiadać od samego początku, czyli od przyjęcia u Broughama. Po chwili zjawiło się dwóch mundurowych policjantów, dwóch ludzi z laboratorium kryminalnego oraz patolog. Anderson zerwał rachunek przyczepiony do opakowania z daniem na wynos i podał policjantowi w mundurze. - Idźcie do restauracji i dowiedzcie się, kto zamawiał posiłek, kiedy, i kto go odebrał. Niech podadzą rysopis tej osoby. Policjant wyszedł. Stone dokończył relację. - To wszystko? – spytał Anderson. - Nie. Wydaje mi się, że sprawca był jeszcze w budynku, gdy wróciłem z jedzeniem. - Czemu pan tak sądzi? - Kiedy przywołałem windę, była na ostatnim, dwunastym piętrze, a jest tu tylko jedno mieszkanie. Winda zjechała na szóste piętro, zatrzymała się, i po chwili ruszyła na dół. Gdzie była, kiedy przyszliście? - Na parterze – odparł Anderson. - A więc jeśli jakiś inny lokator lub gość nie korzystał z niej w czasie między moim przybyciem a waszym, morderca zaczekał na szóstym piętrze, aż wysiądę, a następnie przywołał windę i zjechał na parter. - Cwaniak– zauważył Dino. - Tak, cwaniak – zgodził się Stone. Przerwali na widok mundurowego policjanta, który wrócił z chińskiej restauracji. - Posiłek zamówiła przez telefon pani Bean; czas jest odnotowany na rachunku, tutaj. – Położył kartkę na stole. – Jakiś mężczyzna zjawił się po odbiór pół godziny później, zaczekał pięć minut, zapłacił i wyszedł. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, włosy blond. Miał na sobie płaszcz. Anderson zerknął na rachunek i obliczył coś w myślach. - To potwierdza pańską wersję, panie Barrington – stwierdził. - Zagotujcie wodę w czajniku – zaproponował Stone. - Co? - Kiedy wychodziłem, Susan zapowiedziała, że zrobi herbatę. Sprawdźmy, jak długo się gotuje taka ilość wody. To pomoże nam ustalić dokładny czas. - Zrób to, Mick – polecił Anderson. Kelly wstał i udał się do kuchni. Poczekali, aż czajnik zacznie gwizdać. Anderson spojrzał na zegarek. 18 - Jakieś trzy i pół minuty. - Ile wody jest w czajniku? – spytał Stone. - Trochę mniej niż na trzy filiżanki – odparł ponuro Kelly. - A więc było tak – mówił Stone. – Morderca zjawia się w ciągu trzech i pół minuty po moim wyjściu. Zabija Susan, słyszy gwizd czajnika, więc wyłącza gaz. - Po co? – spytał Kelly. - Nikt nie lubi stać w pobliżu gwiżdżącego czajnika – odparł Stone. – Zastanówmy się. Pięć minut idę do restauracji, pięć minut czekam, i pięć mi- nut zabiera mi droga powrotna, co daje jakieś piętnaście do osiemnastu mi- nut. Kiedy wracam, sprawca prawdopodobnie nadal przebywa w mieszkaniu. Co robi przez te piętnaście minut? - Przetrząsa je – rzucił Anderson. – Może chodziło o rabunek? - Zajrzałem do sypialni – wtrącił drugi z mundurowych. – Idealny po- rządek. Na toaletce stoi pudełko z całkiem ładną biżuterią. - A więc to nie był napad rabunkowy – stwierdził Anderson. – Czego więc szukał morderca? - Czegoś, co miało wartość tylko dla niego – odparł Dino. Wstał i pod- szedł do biurka. Wysunął po kolei wszystkie szuflady; zajrzał też do segregato- ra. – Wszystko we wzorowym porządku. Nie da się stwierdzić, czy coś znalazł. - I przed wyjściem włączył z powrotem gaz? – spytał Kelly. – Po co? - Żeby nas wprowadzić w błąd – wyjaśnił Stone. – Chciał, żebyśmy po- myśleli, że zabił ją i od razu uciekł. Wydaje mi się, że albo szedł za mną i Susan od domu Broughama, albo spostrzegł nas gdzieś po drodze i zaczął śledzić. - Zauważyłeś kogoś? – spytał Dino. - Nie, ale wydaje mi się, że przyszedł za nami, zaczekał, aż wyjdę, a po- tem wjechał na górę. - Jak dostał się do środka? – spytał Kelly. - Zadzwonił; może Susan pomyślała, że to ja. Ale przecież dała mi klucz. - I wpuściła go? - Może wdarł się siłą, a może go znała – odparł Stone. - Skąd wiedział, kiedy pan wróci? - Nie wiedział; myślał, że poszedłem do domu. Miał szczęście. Założę się, że wsiadał właśnie do windy, kiedy nacisnąłem guzik. Musiał się wystraszyć. - Możliwe- przyznał Dino. - Andy, roześlij patrole. Majądotrzeć do wszyst- kich mieszkańców; niech pytają, kto wchodził i wychodził, i o której godzinie. - Tak jest, panie poruczniku. Dino zerknął na zegarek. - Zdaje mi się, że czas zbudzić Martina Broughama. - Zastępcę prokuratora? – spytał Kelly. – Po co? 19 - Chcę rozejrzeć się po biurze zamordowanej – wyjaśnił Dino. – Chodź- my, Stone. Odwiozę cię do domu. Nie możesz pokazać się na ulicy w zakrwa- wionych ciuchach. Zaraz by cię aresztowali. Odwrócił się do Kelly’ego. - Przeproś pana Barringtona za swoje zachowanie. Kelly zaczerwienił się jak burak. - Przepraszam. Myślałem, że to pan zabił. - Powinieneś o czymś wiedzieć, Mick – odezwał się Anderson. – Pan Barrington pracował jako detektyw w dziewiętnastym posterunku i był part- nerem porucznika Bacchettiego. Twarz Kelly’ego wydłużyła się. - Jest mi naprawdę przykro – wymamrotał spuszczając wzrok. - A ja przepraszam za nos – powiedział Stone, starając się, żeby nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. 4 Stone’a zbudził dzwonek telefonu. Przewrócił się na drugi bok i jednym okiem zerknął na zegarek na nocnej szafce. Było parę minut po dziesiątej. Uniósł się na łokciu. Leżał z otwartymi oczami co najmniej do czwartej, nie mogąc uwolnić się od widoku martwej Susan Bean. A teraz zaspał. Podniósł słuchawkę. - Halo? - Mówi Dino. - Cześć. - Udało ci się trochę przespać? - Parę godzin. Znalazłeś coś w biurze Susan? - Wszystkie rzeczy są na swoim miejscu, tak samo jak w mieszkaniu. Trudno stwierdzić, czy coś zginęło. Brougham był wstrząśnięty. Wygląda na to, że bardzo na niej polegał w pracy. - Masz coś w związku z morderstwem? - Nie, ale wiem, że ten, kto jechał windą kiedy przyszedłeś, to był mor- derca. Żaden inny mieszkaniec kamienicy nie ruszał się z domu. - Niewiele nam to daje. - Zgadza się. Nie znaleźliśmy żadnych odcisków palców ani innych do- wodów. - Musiał być mocno zakrwawiony – zauważył Stone. - Masz rację, ale patrole nikogo nie spotkały. Aha, jeszcze coś. 20 - Tak? - Gdzie jest Alma? Alma była sekretarką Stone’a, która pracowała z nim niemal od chwili, gdy rozpoczął praktykę adwokacką po odejściu z policji. - Powinna już siedzieć w biurze – odparł Stone. - Przełącz mnie na czekanie i zadzwoń tam – powiedział Dino. Stone nacisnął guzik, a potem wybrał numer. Nikt nie odpowiadał. Połą- czył się znów z Dinem. - Nikt nie podnosi słuchawki. Wczoraj wieczorem pracowała do późna, przepisując moje sprawozdanie, więc może zaspała. - Po północy, kiedy byliśmy w mieszkaniu Susan Bean, w twojej okoli- cy napadnięto kobietę, której rysopis pasuje do Almy. Napastnik zadał jej ciosy w głowę ciężkim przedmiotem. Stone usiadł i postawił nogi na podłodze. - W jakim stanie jest ta kobieta i gdzie się znajduje? - W szpitalu Lenox Hill. A co do jej stanu.... Cóż, nie jest zbyt dobry. Czy Alma ma jakąś rodzinę? - Tylko siostrę w Westchester – odparł Stone. - Nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów, ale miała zegarek marki Cartier, z opisu podobny do tego, który jej podarowałeś. - Jadę do Lenox Hill. - Daj mi znać, jeśli to Alma – poprosił Dino. Stone ubrał się błyskawicznie, dał zakrwawione ubranie gosposi, polecił, żeby zaniosła je do pralni i taksówką pojechał do szpitala. Stanął przed okienkiem w izbie przyjęć. - Nazywam się Stone Barrington. Rano otrzymałem z policji wiadomość, że dziś w nocy przywieziono do szpitala kobietę z ranami głowy, podobną do mojej sekretarki. Chciałbym ją zobaczyć. - Proszę chwilę zaczekać – powiedziała kobieta. Wybrała numer, zamie- niła z kimś parę słów i odłożyła słuchawkę. - Doktor Thompson zaraz do pana zejdzie. Proszę usiąść. Stone chodził nerwowo w tę i z powrotem. Lekarz zjawił się po pięciu minutach. Uścisnęli sobie dłonie. - Chciałbym zobaczyć tę ranną kobietę, którą przyjęliście w nocy – powie- dział Stone. – Wydaje mi się, że to może być moja sekretarka, Alma Hodges. - Proszę ją opisać. - Wzrost sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, nieco po pięćdziesiątce, ciemne, lekko siwiejące włosy, ubrana w prążkowany kostium. Lekarz skinął głową. - To chyba ona. Przykro mi, ale ta pacjentka zmarła dwadzieścia minut temu. Stone patrzył na niego nieruchomym wzrokiem. 21 - Doznała bardzo dotkliwych obrażeń – tłumaczył lekarz. – Uderzono ją co najmniej pięć razy w głowę jakimś tępym przedmiotem, prawdopodob- nie młotkiem. Policja uznała to za napad rabunkowy ponieważ nie znalezio- no przy niej torebki ani żadnych dokumentów. - Chciałbym ją zobaczyć – powiedział Stone. Zjechali windą do podziemia, gdzie znajdowała się kostnica. Lekarz wyciągnął z chłodni ciało na wózku i odsunął płachtę. Twarzy Almy zastygła w wyrazie dziwnego spokoju. Stone pomyślał, że wygląda pięknie. Wolał nie patrzeć na tył głowy. - To Alma Hodges – powiedział. - Czy miała jakąś rodzinę? – spytał lekarz. - Siostrę. Porozmawiam z nią i zajmę się pochówkiem. - Autopsja została wyznaczona na dziś po południu. Myślę, że jutro rano będzie można odebrać ciało. Stone podziękował lekarzowi i wyszedł ze szpitala. Wziął taksówkę i po- jechał do biura. W miejscu pracy Almy wszystko było schludnie poukładane. Na przepisanym sprawozdaniu leżała kartka z trzema słowami: DO ZOBA- CZENIA RANO. Stone opadł ciężko na fotel Almy; odszukał jej notes, a w nim numer telefonu siostry. Przekazał wiadomość najdelikatniej, jak to możliwe; zapro- ponował, że załatwi formalności związane z pogrzebem. Kobieta podzięko- wała i wyjaśniła, że jej szwagier ma przedsiębiorstwo pogrzebowe, więc po- prosi go, żeby się wszystkim zajął. Stone złożył kondolencje; powiedział, że Alma była wspaniałą nieocenioną współpracowniczką i bardzo będzie mu jej brakować. Wreszcie odłożył słuchawkę z uczuciem potwornego zmęcze- nia. Telefon zadzwonił niemal natychmiast. - Stone Barrington. - Cześć, Stone, mówi Frank Maddox. - Był to adwokat reprezentujący firmę ubezpieczeniową przeciwko której Stone prowadził sprawę o odszkodowanie. - Mój klient proponuje pół miliona dolarów. - Nie mogę się na to zgodzić. – Stone miał już zaplanowaną odpowiedź. – Jestem gotów do procesu. Wiedział dobrze, że wcale nie jest gotów. - Przekażę propozycję klientce, ale będę jąnamawiał do odrzucenia oferty. Maddox westchnął. - A więc ile, Stone? Podaj mi jakąś realistyczną sumę, a ja porozma- wiam z moim klientem. - Milion dolarów, plus trzysta tysięcy wynagrodzenia dla adwokata. To moje ostatnie słowo. Nie próbuj się targować. Do zobaczenia jutro w sądzie. - Poczekaj. – Maddox przełączył Stone’a na czekanie. Najwyraźniej naradzał się z klientem. 22 Odezwał się po chwili. - Załatwione– rzekł. - Spodziewam się czeku przed końcem urzędowania – oznajmił Stone. – Nie odwołam terminu rozprawy, dopóki pieniądze nie znajdą się w banku. - Jasne. Wyślę czek do twojego biura dzisiaj po południu. - Wyślij go do Billa Eggersa z firmy Woodman i Weld. Możliwe, że nie będzie mnie dzisiaj w biurze. Mojej sekretarki też. - Jak sobie życzysz. – Maddox odłożył słuchawkę. Stone zadzwonił do firmy i poprosił Billa Eggersa, który był jednym ze wspólników zarządzających. - Zgodzili się na milion plus moje honorarium – powiedział. - Czek ma być dzisiaj po południu. Dasz znać klientce? Zadzwoniłbym do niej sam, ale mam straszny dzień. - Jasne. Myślę, że to świetne warunki. A co się stało? - Alma została napadnięta w nocy po wyjściu z pracy. Zmarła dzisiaj rano. - O Boże, strasznie mi przykro. Wiem, że byliście ze sobąbardzo związani. - Nie mogę się pozbierać. Chyba wyłączę telefony i wezmę sobie wolne. - Tak właśnie powinieneś zrobić. Chcesz, żebym znalazł ci kogoś do pomocy? Mogę porozmawiać z personalnym. - Będę ci bardzo wdzięczny – powiedział Stone. – Ale nie przysyłaj ni- kogo dzisiaj. - Oczywiście. Przykro mi, Stone. Trzymaj się. - Dzięki, Bill. Stone odłożył słuchawkę. Powinien się cieszyć z ugody i dużego honora- rium, ale czuł tylko przygnębienie. Dwie kobiety, które znał – a do jednej z nich był głęboko przywiązany – zostały zamordowane tej samej nocy. Włą- czył automatyczną sekretarkę i nagrał nową wiadomość. „Mówi Stone Barrington. Nie będę dzisiaj odbierał telefonów. Proszę zostawić wiadomość; oddzwonię jutro”. Powlókł się na górę, wyłączył telefon i rzucił się na łóżko, kompletnie wyczerpany. 5 Zbudził się o zmierzchu. Włożył spodnie khaki, koszulę i mokasyny, po- szedł do kuchni i zrobił sobie herbatę z dużą łyżką miodu. Zabrał kubek na dół do gabinetu i usiadł w wysokim fotelu stojącym przy oknie, które wycho- dziło na ogród. Ktoś zadzwonił domofonem. Stone podniósł słuchawkę. 23 - Tak? - To ja, Dino. - Chodź, jestem w gabinecie. Dino wkroczył do pokoju i rzucił płaszcz na kanapę. - Cześć. Chcesz filiżankę herbaty? - Wolę szklankę scotcha – odparł Dino. - Częstuj się. Dino otworzył barek wbudowany w ścianę, nalał sobie whisky z wodą sodową i usiadł na fotelu obok Stone’a. - Może zapaliłbyś światło? – spytał. - Lubię siedzieć w półmroku – odparł Stone. – Niech tak zostanie przez parę minut. - Jak się czujesz? - Jakby mnie ktoś obił kijem baseballowym. - Pojechałeś do szpitala? - Tak. To była Alma. Zapomniałem do ciebie zadzwonić, przepraszam. - Jakiś przechodzień znalazł jej torebkę w koszu na śmieci kilka przecz- nic dalej. Było tam sto dolarów i karty kredytowe. - Niczego nie brakowało? - Na to wygląda. - To bez sensu. - Wiem. - Taka pogodna osoba – rzekł Stone. – Nigdy się nie przejmowała tym, że mam zły dzień, że gderam. I zawsze znalazła sposób, żeby mnie rozweselić. - Tak, Alma była wspaniałą kobietą. Bardzo ją lubiłem. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na ciemniejący ogród; w do- mach po przeciwnej stronie osiedla Turtle Bay zapalały się kolejne światła. - Stone – odezwał się Dino. – Czy widzisz jakiś związek między tymi dwoma zabójstwami? - Myślałem o tym. Jedyne, co je łączy, to moja osoba. - Ja też to zauważyłem. Zastanów się: czy jest ktoś, kto nienawidzi cię tak bardzo, żeby mordować ludzi, których znasz? - O tym też już pomyślałem. Żadne nazwisko nie przychodzi mi do głowy. - Ani mnie. - Tych zabójstw nie da się ze sobą powiązać – stwierdził Stone. – To tylko makabryczny zbieg okoliczności. - Chyba masz racj ę. Ale ja musiałem wziąć pod uwagę również tę drugą możliwość. - Wiem. - Kiedy jesteś gliną, albo nim byłeś, zawsze wisi to nad twoją głową. - Co mianowicie? 24 Dino westchnął. - Ta druga możliwość: że ktoś, kogo wsadziłeś za kratki wróci, żeby wyrównać rachunki. Wydaje mi się, że poza śmiercią na służbie, to najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić gliniarzowi. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Stone, o czym rozmawiałeś z Susan Bean wczoraj wieczorem? Jakoś do tego nie doszliśmy. - Zwykła gadka-szmatka, jak to na pierwszym spotkaniu – odparł Sto- ne. – Co robisz, skąd jesteś. Odniosłem wrażenie, że nie jest zadowolona ze swojej pracy. - A to czemu? - Powiedziała, że zastanawia się nad odejściem z prokuratury. - Z tego, co mówił mi wczoraj Martin Brougham, wynika, że miała duże szanse na awans. - Susan też tak sądziła, ale to już się dla niej nie liczyło. Zdawało mi się, że straciła złudzenia co do wymiaru sprawiedliwości; nie była zachwycona tym, co musiała robić w pracy. - Co to znaczy? - Nie mam pojęcia; tak w każdym razie powiedziała. Nie zdążyliśmy rozwinąć tematu. Sam wiesz, jak to jest, Dino. Niejeden młody idealista roz- czarowuje się, gdy przyjrzy się z bliska, jak działa wymiar sprawiedliwości. Trzeba mieć grubą skórę, żeby znosić to na co dzień. - Wiem, bo sam tego doświadczyłem. - Ty? Zdumiewasz mnie. - Naprawdę? Uważasz, że zawsze byłem twardym, trochę cynicznym, ale uczciwym gliniarzem, jakiego masz przed sobą? Musiałem wyhodować gruby pancerz, tak samo jak ty. - Niech ci będzie. W dużym, balkonowym oknie domu po przeciwnej stronie ogrodu zapa- liło się światło; do pokoju weszła kobieta w eleganckim kostiumie. - Spójrz – powiedział Stone. - Na co mam spojrzeć? - Na tę kobietę, tam, naprzeciwko. - Po co? - Nie pytaj, tylko patrz. Na pewno cię zainteresuje. Wysoka, rudowłosa kobieta zaczęła się rozbierać. - Masz rację – przyznał Dino. – To rzeczywiście ciekawe. - Nic nie mów. Kobieta starannie powiesiła kostium na wieszaku, zsunęła krótką halkę, rozpięła stanik i zdjęła majteczki. Wrzuciła bieliznę do kosza. Stała teraz cał- kiem naga; miała szczupłe, zgrabne ciało i wysoko osadzone jędrne piersi. 25 - Rany – szepnął Dino. - Niezła, co? Kobieta otworzyła szafę, wyjęła odkurzacz, włączyła go i zaczęła sprzą- tać. - Co ona wyprawia, do cholery? - Odkurza. Robi to dwa lub trzy razy w tygodniu. Przychodzi z pracy, rozbiera się i sprząta sypialnię. Potem znika na jakiś czas; podejrzewam, że odkurza wtedy całe mieszkanie. Następnie wraca, chowa odkurzacz do szafy i znowu znika. Czasem macha mi leciutko ręką. - Chcesz powiedzieć, że wie, że na nią patrzysz? - Przypuszczam, że ogląda ją połowa sąsiadów – odparł Stone. Nagle Dino wyprostował się w fotelu. - Patrz. - Przecież widzę. - Ale nie na nią – wyjaśnił Dino. – Tam jest jakiś facet. - Gdzie? - Stoi w drzwiach sypialni. Stone przyjrzał się uważniej. Dino miał rację: na tle pogrążonych w pół- mroku drzwi sypialni rysowały się kontury ludzkiej sylwetki. - Pewnie jej chłopak, co? - Wątpię. Nie stałby w ten sposób. Ona nie wie o jego obecności. - Nie zauważyła, jak wchodzi, i nie mogła nic usłyszeć przez szum od- kurzacza. Kobieta sprzątała dalej, kierując się w stronę okna. Intruz zaczął się do niej zbliżać. Był niski i szczupły; miał bujne, ciemne włosy przypominające fryzurę afro, ale białą skórę. - Cholera, on trzyma nóż – powiedział Dino. Stone też to zauważył. Mężczyzna podszedł do kobiety od tyłu, chwycił ją za szyję i pociągnął do siebie, unosząc podbródek. Dino zerwał się na równe nogi, otworzył drzwi balkonowe i wyszarpnął pistolet spod marynarki. - Nie rób tego, bydlaku! – krzyknął na całe gardło. Stone siedział jak przykuty do fotela. Napastnik stał nieruchomo. Dino podniósł broń i strzelił dwa razy. W górnym lewym rogu okna uka- zały się dwie duże dziury. - Udało ci się zwrócić jego uwagę – powiedział Stone. Mordercy najwyraźniej nie przeszkadzało, że jest obserwowany. Przecią- gnął ostrzem po szyi wyrywającej się kobiety. Krew trysnęła na jej nagie cia- ło. Osunęła się bezwładnie, ale oprawca nadal trzymał ją za podbródek, roz- szerzając ranę w szyi. - Puść ją bo cię zastrzelę, draniu! – krzyknął Dino. 26 Morderca cofnął się do drzwi, zasłaniając się ciałem konającej ofiary jak tarczą upuścił je i zniknął. - Dzwoń na numer alarmowy! – zawołał Dino, łapiąc płaszcz. – Idę tam. Znasz adres? - Nie pamiętam numeru, będziesz musiał znaleźć – odparł Stone, pod- nosząc słuchawkę. - Zaczekaj tu i pilnuj, żeby nie wymknął się przez ogród – rzucił Dino, biegnąc do wyjścia. - Dino! – krzyknął nagle Stone. Policjant stanął jak wryty. - Co? - Ja znam tego człowieka – powiedział Stone. – Znam mordercę. - Później. – Dino zbiegał już po schodach. Stone zawiadomił policję o popełnieniu morderstwa, wyjął pistolet i sta- nął przy oknie, obserwując ogród. Gdyby zabójca próbował tędy uciec, łatwo byłoby go zatrzymać jednym celnym strzałem. Po dwóch minutach w oknie ukazała się sylwetka Dina; zaraz za nim wszedł umundurowany policjant. Porucznik wydał mu kilka poleceń; tamten wyszedł. Dino podniósł słuchaw- kę i wybrał numer. Stone zobaczył kontrolkę zapalającą się na aparacie; odebrał natychmiast. - Przyjdź tutaj – powiedział Dino i rozłączył się. Stone wcisnął broń do futerału po pachą złapał płaszcz i wybiegł z miesz- kania. 6 Biegł szybko, rozglądając się za kędzierzawym mężczyzną który przed chwiląpopełnił morderstwo. Bez trudu rozpoznał dom; zaparkowały przed nim dwa czarno-białe wozy z migającymi kogutami. Na schodach stał umun- durowany funkcjonariusz. Stone mignął legitymacją emerytowanego policjanta i wszedł do środka. Po skrzynkach pocztowych zorientował się, że okazały dom został po- dzielony na apartamenty; drzwi do mieszkania na parterze były otwarte na oścież. W holu natknął się na dwóch mundurowych. - Czy jest tu sierżant Bacchetti? – spytał, pokazując legitymację. - Tak – potwierdził jeden z policjantów. Stone wbiegł po schodach. Minął jeszcze jednego funkcjonariusza w mun- durze i wpadł na dwóch detektywów, których poznał w mieszkaniu Susan Bean: Andersona i Kelly’ego. 27 - A pan czego tu szuka? – spytał podejrzliwie Kelly. Stone zignorował pytanie i skierował się na tyły domu. Znajdował się teraz na piętrze gustownie urządzonego, dwupoziomowego apartamentu. W otwar- tych drzwiach sypialni leżały nie okryte jeszcze płachtą zwłoki kobiety; jej skó- ra pokryła się śmiertelną bladością a w gardle ziała ogromna rana. Dino podniósł wzrok na Stone’a. - W bardzo podobny sposób zginęła Susan Bean. Praworęczny morder- ca, pociągnięcie noża od lewej do prawej, głęboka rana. - Zauważyliście go gdzieś? – spytał Stone. – Bo ja nie; ani w ogrodzie, ani na ulicy. - Nie – odparł Dino, podnosząc z krzesła torebkę ofiary. Przekroczył zwłoki i wyszedł na klatkę, starannie omijając krwawą plamę na jasnym dywanie. - Chodź ze mną– rzucił, kierując się do gabinetu. Jedną ścianę zakry- wał regał z książkami, a na drugiej Stone zauważył kilka wartościowych ob- razów. Naprzeciwko okna wychodzącego na ulicę stało antyczne biurko. - Siadaj – rzucił Dino, otwierając torebkę. - Jak się nazywa ofiara? – spytał Stone. Dino zajrzał do portfelika. - Miranda Hirsch – odparł, podając Stone’owi wizytówkę. – Była wice- prezesem Manhattan Bank, kierowniczką działu kredytowego. - Wysokie stanowisko – zauważył Stone, przyglądając się karcie. - Znałeś ją? - Tylko z okna. - Czy bawiąc się w podglądacza, zauważyłeś kiedyś w jej mieszkaniu mężczyznę? Stone potrząsnął głową. - Dopiero dzisiaj. Po przedstawieniu z odkurzaczem zawsze zaciągała story. - Na parterze też? - Tak. - Ile razy widziałeś, jak się rozbiera? - Dwanaście, może piętnaście. - Masz szczęście, że byłem dziś u ciebie – oznajmił Dino – bo Kelly i Anderson aresztowaliby cię pod zarzutem zabójstwa na tle seksualnym. - To niezły punkt wyjścia w śledztwie – zauważył Stone. – Trzeba prze- słuchać wszystkich mieszkańców mojej strony osiedla; sprawca może tam mieszkać. Poza tym założę się, że byli jeszcze inni świadkowie. - Możliwe, ale jak dotąd nikt nie zgłosił zabójstwa. Zanim wyszedłem, powiedziałeś, że znasz mordercę, tak? - To prawda, ale nie mogę sobie przypomnieć, skąd. - Postaraj się. 28 - Właśnie to robię– odparł niecierpliwie Stone, opuszczając wzrok. – Wydaje mi się, że obaj mamy z tym coś wspólnego. - Z czym? - Ze sprawą tego faceta. Razem go aresztowaliśmy, jestem tego pewien. To było dawno temu. - Podrzuć jakąś wskazówkę. - Jakoś nie mogę tego wszystkiego poskładać. Zaczekaj. Siedzieli chwilę bez słowa. - Mitteldorfer – powiedział nagle Dino. - Co? - Tak się nazywał. Był księgowym, zabił swoją żonę. - Herbert Mitteldorfer! – zawołał Stone. – Jakim cudem przypomniałeś sobie jego nazwisko? - Podciął żonie gardło – wyjaśnił Dino. – Dlatego mi się skojarzył. Kie- dy to się stało? - Jedenaście, może dwanaście lat temu. Nie było wtedy kary śmierci w kodeksie; dostał dożywocie. - Ale było zwolnienie warunkowe. Siedział dość długo, żeby się o nie ubiegać. - W którym więzieniu go zamknęli? - Nie pamiętam. Dannemora, może Attica? - Ja też nie pamiętam. Sprawdź. Dino wyjął telefon komórkowy i zaczął wystukiwać numer. Nagle prze- rwał i spojrzał na Stone’a. - Pamiętasz, jak wyglądał Mitteldorfer? Niech mnie licho, jeśli umiał- bym go dzisiaj rozpoznać. - Wyglądał dokładnie tak samo, jak morderca, którego widzieliśmy. Dino wybrał numer. - Mówi Bacchetti. Poszukajcie akt Herberta Mitteldorfera. – Przelitero- wał nazwisko. – Skazany za morderstwo jedenaście czy dwanaście lat temu. Chcę wiedzieć, w którym zakładzie go umieścili i czy nadal siedzi. Poczekam. Zerknął na Stone’a. - Założę się, że wyszedł na warunkowe w zeszłym tygodniu. - Nie zdziwiłbym się. - Pamiętasz tego faceta? – spytał Dino. - Niezbyt dokładnie. Raczej niski, szczupły, osobowość z pogranicza psychopatii. - Ale co on mógłby mieć przeciwko tobie? - To ja go aresztowałem, nie pamiętasz? - Tak, ale ja też brałem w tym udział, a na razie nie morduje moich znajomych. 29 - Na razie. Twarz Dina wyciągnęła się. - O Boże. Stone wymamrotał coś pod nosem. - Co mówiłeś? – spytał Dino. - Powiedziałem: „przekleństwo gliniarza”. 7 Dino mknął z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzi- nę główną autostradą stanu Nowy Jork, gdy w lusterku wstecznym spo- strzegł migające błękitne światełko. Stone nie od dziś wiedział, że Dino za- wsze prowadzi tak, jakby uciekał przed policją skradzionym samochodem. - Diabli nadali – mruknął Dino. Wydobył ze skrytki koguta, położył na tablicy i wetknął wtyczkę do gniazda zapalniczki. Na widok błyskającego światła policjant z drogówki włączył syrenę. Dino nacisnął hamulec, omal nie doprowadzając do kolizji z wozem patro- lowym; zatrzymał się momentalnie na żwirowym poboczu, wzbijając fontannę pyłu. Wyjął odznakę, spuścił boczną szybę i zaczekał na policjanta. Tamten rozmawiał przez radiotelefon; prawdopodobnie sprawdzał rejestrację wozu. - Dino – odezwał się Stone znużonym głosem. – Na autostradzie obo- wiązuje ograniczenie prędkości do stu kilometrów na godzinę. Czy nie mógł- byś jechać jak człowiek sto dwadzieścia lub sto trzydzieści? - Ty sobie możesz tak jeździć – odburknął Dino. Rosły młody policjant nachylił się do okna. Dino podniósł odznakę. - A ty czego sobie, kurwa, życzysz? – spytał uprzejmie. - Pańskiego prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego – odparł policjant oficjalnym tonem. - Innego dokumentu ode mnie sienie doczekasz. Jeśli umiesz czytać, to wiesz już, że jestem porucznikiem nowojorskiej policji. Jadę do więzienia Sing Sing w sprawie służbowej. - Prawo jazdy i dowód rejestracyjny. I nie będę tego powtarzać – wark- nął tamten przez zaciśnięte zęby. Dino sięgnął do kieszeni po komórkę; policjant cofnął się nieco, kładąc dłoń na kaburze pistoletu. - Słuchaj no, koleś – zaczął Dino. – Zadzwonię teraz do pułkownika Joe O’Briana z komendy w Poughkeepsie i powiem mu, że funkcjonariusz... – 30 zerknął na plakietkę z nazwiskiem – Warkowski utrudnia śledztwo w sprawie trzech morderstw, zachowując się jak zafajdany żółtodziób. Podniósł telefon. - Dobrze już, dobrze. – Młody funkcjonariusz podniósł ręce w pojed- nawczym geście. – Ale proszę jechać wolniej. - Powiem wam coś, Warkowski. Jeśli postoicie tu jeszcze parę godzin, zobaczycie, jak pruję z powrotem na południe sto osiemdziesiąt na godzinę. Dino zatrzasnął drzwi i zostawił policjanta w tumanie kurzu. - Kto jak kto, ale ty potrafisz zjednywać sobie przyjaciół – rzekł Sto- ne. – Zawsze to powtarzam. - Tak, tak – mruknął z przekąsem Dino, zerkając na wskazówkę pręd- kościomierza, która właśnie przekraczała sto pięćdziesiąt. - Naprawdę znasz pułkownika O’Briana z Poughkeepsie? - W zeszłym roku byłem na kolacji, na której przemawiał. Ale nie przed- stawiono nas sobie. W Poughkeepsie ruszyli prosto do więzienia Sing Sing; wylegitymowali się przy bramie i wjechali na parking. - Czy ktoś wie o naszym przyjeździe? – spytał Stone, wysiadając z wozu. - Dzwoniłem do biura naczelnika. Mamy pytać o kapitana straży. Otworzyli drzwi z napisem DLA ODWIEDZAJĄCYCH, pokazali legi- tymacje i spytali o kapitana. - Musicie zdać broń – oznajmił funkcjonariusz w okienku. Dino podał mu pistolet, a Stone rozłożył poły płaszcza, aby pokazać, że nie jest uzbrojony. W dyżurce zjawił się postawny, krótko ostrzyżony, umundurowany męż- czyzna między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką; wskazał przybyszom wejście i zamknął drzwi. - Kogo chcieliście widzieć? – spytał, nie przedstawiwszy się. - Herberta Mitteldorfera, panie kapitanie – odparł Dino, nieco zasko- czony chłodnym przyjęciem. - Zaczekajcie chwilę– powiedział mężczyzna, podnosząc słuchawkę telefonu na ścianie. – Johnson? Przyprowadźcie do dyżurki Herbiego Mittel- dorfera; ma gości. Odłożył słuchawkę i poprowadził ich do następnych drzwi. - Czy Mitteldorfer ma prawo wychodzić na przepustki? – spytał Dino. - Tak. - Czy przypadkiem nie opuszczał więzienia wczoraj wieczorem? Kapitan zatrzymał się przed drzwiami. - Wychodzi tylko po zakupy dla biura i zawsze wraca przed siedemnastą. 31 - Wczoraj też wrócił o tej godzinie? - Tak. Strażnik wpuścił Dina i Stone’a do środka, po czym zamknął drzwi na klucz. Dino usiadł na metalowym krzesełku i oparł łokcie na stole. - Co jest z tym facetem? Tak się tu przyjmuje policjantów z Nowego Jorku? - Nie zauważyłeś znaczka z jego nazwiskiem? – spytał Stone. - Nie. - Nazywa się Warkowski. - Warkowski...? - Będziemy mogli się uważać za szczęściarzy, jeśli nas stąd wypuści. Po dziesięciu minutach otwarły się drzwi i stanął w nich niewysoki męż- czyzna. Za nim ukazał się strażnik. - No to jesteśmy na miejscu, Herbie – rzekł strażnik, podaj ąc więźniowi klucz. – Nie zapomnij później zamknąć za sobą drzwi. Herbert Mitteldorfer miał sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu i ły- sinę na czubku głowy; posiwiałe po bokach włosy były krótko obcięte – w ni- czym nie przypominały kędzierzawej czupryny, którą zapamiętał Stone. - Czemu zawdzięczam taki zaszczyt? – spytał, mierząc przybyszy nieru- chomym wzrokiem. - Siadaj – polecił Dino. – Chcemy ci zadać kilka pytań. - Chyba czytałem gdzieś, że odszedł pan z policji, panie Barrington. Czyżby spędzał pan czas wolny odwiedzając więźniów? - Tylko przy szczególnych okazjach – odparł Stone. – Jak rozumiem, jesteś tu zaufanym więźniem. - Od drugiego roku odsiadki. Widać uczciwy ze mnie gość. - Gdzie byłeś wczoraj wieczorem, Herbert? – spytał Dino. Mitteldorfer parsknął śmiechem; Stone omal nie zrobił tego samego. - Chyba można by powiedzieć, że mam żelazne alibi – odparł Mittel- dorfer. - Tak? Alibi na co? - To wy mi powiecie; nie mam pojęcia, dlaczego tu przyjechaliście. - Opowiedz nam, jak spędziłeś wczorajszy dzień. - Z przyjemnością. Wstałem o szóstej, wziąłem prysznic, zjadłem śniada- nie, a potem poszedłem do pracy. Czterdziestopięciominutowa przerwa na lunch, później znowu praca. Skończyłem o wpół do piątej, napisałem kilka listów, do kolacji o szóstej oglądałem telewizję. Po kolacji przez dwie godziny czytałem w bibliotece, następnie wróciłem do celi i poczytałem jeszcze trochę w łóżku. - Robiłeś jakieś sprawunki poza terenem więzienia? – spytał Dino. - Na to pytanie przed chwilą odpowiedziałem. 32 - Jak długo siedzisz? - Niedawno minęło dwanaście lat. - Czyli wkrótce czeka cię przesłuchanie w sprawie zwolnienia warun- kowego. - Tak. - A więc jeśli nie chcesz, żebym zjawił się tutaj i opowiedział komisji, jakim to niebezpiecznym małym draniem ciągle jeszcze jesteś, radzę ci lepiej przykładać się do odpowiedzi. - Przepraszam. Z chęcią odpowiem na każde pytanie. - Jak często wychodzisz poza teren? - Raz lub dwa razy w tygodniu, w zależności od tego, ile jest zakupów do zrobienia. - Jakie to zakupy? - Głównie materiały biurowe i papier, ale chodzę także do sklepu kom- puterowego; czasem załatwiam też prywatne sprawunki. - Jakiego rodzaju? - Kupuję bieliznę, skarpetki, baterie do mojego radia, szczoteczki do zębów. Od czasu do czasu idę na lody. - Czy masz syna? - Nie. - Jakichś krewnych płci męskiej? - Nie w tym kraju. - A gdzie? - W Niemczech. Mieszka tam mój siostrzeniec. - Ile ma lat? - Wydaje mi się, że około trzydziestu pięciu. Tylko raz go widziałem, kiedy pojechałem odwiedzić siostrę. Był wtedy nastolatkiem. - Jak się nazywa? - Ernst Hausman. - Czy przyjeżdżał kiedyś do Stanów? - Nie. Dostaję wiadomości od siostry kilka razy w roku. Myślę, że dała- by mi znać, gdyby jej syn się tutaj pojawił. - Gdzie mieszka twój siostrzeniec? - W Hamburgu. Nie mam adresu. Pracuje w wytwórni papierosów, o ile mnie pamięć nie myli. - Przyczynia się do poprawy stanu zdrowotnego ludności, co? Mitteldorfer wzruszył ramionami. - Widać nie ma tak rozwiniętej świadomości etycznej, jak ja. - Stone, chcesz mu zadać jakieś pytania? - Panie Mitteldorfer – zaczął Stone. – Czy koresponduje pan regularnie z kimś oprócz siostry? 3 - Krąg strachu 33 Mitteldorfer zawahał się przez chwilę. - Jest pewna kobieta, z którą kiedyś pracowałem. Pisujemy do siebie od czasu do czasu. - Ktoś jeszcze? - Nie. - Czy często przyjmuje pan wizyty? - Tylko tej kobiety. - Jak ona się nazywa? - Mam nadziej ę, że nie chcą panowie wciągnąć jej w tę sprawę – powie- dział Mitteldorfer błagalnym tonem. - Jak się nazywa ta kobieta? – powtórzył Dino pytanie kolegi. - Eloise Enzberg – odrzekł cicho więzień. - Czy ona mieszka tu, w Poughkeepsie? - Tak. - Gdzie? Mitteldorfer podał adres. - Mam nadzieję, że nie uznają panowie za konieczne odwiedzać mojej znajomej. To wyjątkowo przyzwoita osoba; wizyta policji byłaby dla niej wstrząsem. - Jaką pracę wykonuje pan w więzieniu? – spytał Stone. - Jestem szefem biura. Nadzoruję księgowość, wybieram więźniów do pracy w biurze i szkolę ich. - Czy podciąłeś komuś ostatnio gardło, Herbert? – wtrącił nagle Dino. Mitteldorfer przestraszył się. - Ależ panowie, chyba zdajecie sobie sprawę, że popełniłem zbrodnię w afekcie. Nigdy więcej bym czegoś podobnego nie zrobił. - Czy pani Enzberg wie, za co trafiłeś do więzienia? – spytał Dino. - Tak. Przeczytała o tym w gazetach, kiedy mnie aresztowaliście, a po procesie napisała do mnie. Stone zaczął się czuć nieswojo. Mitteldorfer był drobnym, potulnym czło- wieczkiem, całkowicie różnym od tego, którego zachował w pamięci. Wyda- wało się, że odsiadka dobrze na niego wpłynęła, i nie ma powodu go dręczyć. - Ja skończyłem – powiedział Stone. – A ty? Dino zignorował pytanie. - Przypomniałem sobie coś, Herbert. Zabijanie żony sprawiło ci przy- jemność. Ona pieprzyła się z kimś innym, a kiedy się o tym dowiedziałeś, z rozkoszą poderżnąłeś jej gardło, prawda? Mitteldorfer spuścił wzrok. - Proszę – powiedział cicho. - Chodźmy już – zaproponował Stone. - No dobra, zjeżdżaj – rzucił Dino do więźnia. 34 Ten wstał i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Usłyszeli, jak przekręca klucz w zamku. Stone podniósł się i spróbował otworzyć drzwi, którymi weszli. - Zamknięte na klucz – stwierdził. – Ciekawe, kiedy kapitan Warkow- ski przypomni sobie o naszej obecności. Upłynęła prawie godzina, zanim kapitan się zjawił. Stone wiedział, że musi stanąć między nim i Dinem. Kiedy wyszli, Bacchetti wskoczył za kierownicę i przez całą drogę po- wrotną do Nowego Jorku nie zdjął nogi z pedału gazu. 8 Przejeżdżali właśnie przez most na rzece Harlem, kiedy odezwała się ko- mórka Dina. Porucznik wydobył telefon z kieszeni, powiedział „halo” i szybko odsunął go od ucha. Stone usłyszał kobiecy głos, niemal wrzask. - Nie tak głośno! – zawołał Dino do aparatu. - To ja! - Mary Ann? Co się stało? Żona Dina nadal mówiła podniesionym głosem, ale już nie krzyczała; mimo to Stone słyszał wyraźnie jej słowa. - Przed chwilą zostałam napadnięta przez jakiegoś mężczyznę! Strzeli- łam do niego! - Nic ci się nie stało? - Nie jestem ranna, jeśli o to pytasz. - Gdzie to się stało? - Na ulicy, przed domem. - A gdzie teraz jesteś? - W mieszkaniu. - Ja jestem w West Side, dojadę za kwadrans. Każę wysłać do ciebie patrol. Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo oprócz policji. - Dobrze. Dino rozłączył się i poszukał koguta. - Słyszałeś? - Każde słowo – odparł Stone. Porucznik wystukał numer na klawiaturze. - Tu Bacchetti. Kto ma dyżur? – Zamilkł na chwilę. – Anderson? Jedź do mojego mieszkania, natychmiast. 35 Podał detektywowi adres. - Ale najpierw poślij tam patrol. Ktoś napadł na moją żonę. Będę za piętnaście minut. Dino wyłączył telefon i skupił się na prowadzeniu. Pędził jak oszalały ulicą Henry Hudson Parkway wymijając inne wozy niczym tyczki slalomowe. Stone położył dłonie na tablicy i zacisnął zęby. Zawsze całkiem serio brał pod uwagę możliwość, że zginie w samochodzie z Dinem za kierownicą. Za- stanawiał się, czy nastąpi to właśnie teraz. Dino zjechał z trasy w Siedemdziesiątą Dziewiątą ulicę i pomknął dziel- nicą West Side. Skręcił koło Central Parku w Sześćdziesiątą Piątą i przeciął wysepkę, żeby szybciej włączyć się do ruchu. - Przydałaby się syrena w tym gracie – mruknął do siebie. Wyminął pięć samochodów naraz, wymuszając pierwszeństwo na wozach jadących z na- przeciwka i cudem uniknął czołowego zderzenia. Po chwili wjechał pod prąd w uliczkę w swojej dzielnicy, zostawił wóz koło hydrantu i rzucił się w stronę domu. Stone skoczył za nim. Portier zauważył ich z daleka. - Sątam już dwaj mundurowi, panie Bacchetti – zawołał, gdy go mijali, biegnąc do windy. Minutę później byli w mieszkaniu; Dino ściskał w ramio- nach Mary Ann, która do tej pory zdążyła nieco ochłonąć. - W porządku, nic mi nie jest – powiedziała. Dino posadził ją na kanapie. - Opowiedz mi dokładnie, co się stało. - Wysiadłam z samochodu na rogu i szłam w stronę domu. Byłam już prawie przy wejściu, kiedy zobaczyłam tego mężczyznę nadchodzącego z na- przeciwka. Tylko na niego spojrzałam i wiedziałam, że idzie do mnie. Kiedy był kilka kroków ode mnie, zobaczyłam, że wyjmuje z kieszeni nóż spręży- nowy i otwiera go. Ja trzymałam już rękę w torebce. Wskazała leżącą na krześle ręczną torebkę z dużą dziurą o postrzępio- nych krawędziach. - Wystrzeliłam, zanim zdążył się zbliżyć. Trafiłam go; zakręcił się, ale był w stanie biec. - Gdzie go trafiłaś? - Nie miałam czasu wymierzyć, ale celowałam w głowę. Zdaje mi się, że dostał w ucho. - W które? - Chyba lewe. Tak, to było lewe ucho. Uciekając, zasłonił je ręką. Wi- działam krew. - Zejdźcie na dół i sprawdźcie, czy jest krew na chodniku – polecił Dino jednemu z mundurowych policjantów. - Dopilnujcie, żeby nikt nie chodził po plamach. Trzeba wziąć próbkę. 36 Policjant wybiegł z pokoju. - A wy – Dino zwrócił się do drugiego policjanta – zadzwońcie na po- sterunek. Niech przyślą tutaj ludzi z laboratorium. Powiedzcie im, że chodzi o pobranie próbki krwi. Dino zwrócił się do żony. - Jak się czujesz? - Doskonale. - Czy możesz mi odpowiedzieć na jedno ważne pytanie? - Oczywiście. Co chcesz wiedzieć? - Chcę wiedzieć, skąd do jasnej cholery wzięłaś broń?! Mary Ann odwróciła głowę. - Tato mi dał. - Wzięłaś pistolet od ojca? Stone wiedział, że ojciec Mary Ann jest dobrze ustosunkowanym wło- skim dżentelmenem, prowadzącym rozliczne interesy, legalne i mniej legal- ne, i że ma wielu bliższych i dalszych znajomych, którzy posiadają broń. - Tak, wzięłam – odparła. – Wiedziałam, że ty byś mi nie pozwolił. - Fantastycznie – powiedział Dino. – Znając twojego ojca, podejrzewam, że nie zawracał sobie głowy staraniem się o zezwolenie. - A właśnie że tak. Dokumenty są w torebce, jeśli mi nie wierzysz. - Boże drogi, dobrze że się nie postrzeliłaś. Broń to nie jest zabawka dla ciebie. - Jeśli chodzi o posiadanie broni, jestem konserwatywna. Poza tym, gdy- bym jej nie miała, leżałabym teraz na ulicy z nożem w brzuchu. - No dobrze już, dobrze – odrzekł Dino świadom, że nie ma szans w tej potyczce. – Umiałabyś opisać tego mężczyznę? - Wiek około czterdziestki, niski, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Do- brze umięśniony, fryzura afro. - Czarnoskóry? - Nie, chociaż nosił taką fryzurę. Coś w rodzaju żydowskiego afro. - Był Żydem? Skąd wiesz? - Nie, ale w szkole tak nazywaliśmy tę fryzurę u dzieci żydowskiego pochodzenia, które miały kędzierzawe czupryny. - Czy on wyglądał na Żyda? - Raczej nie. Ale miał ciemne, prawie czarne włosy. - Jak był ubrany? - Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, chyba nowy, bo wcale nie pognieciony. Albo dokładnie wyprasowany. - Coś jeszcze? - Nic więcej nie zauważyłam, bo płaszcz dobrze go osłaniał. Zapamięta- łam, że płaszcz był jednorzędowy. 37 Zjawili się Anderson i Kelly; Dino przedstawił im sytuację. - Andy, zadzwoń na komendę, niech roześlą do wszystkich szpitali na Manhattanie portret pamięciowy tego człowieka. Możliwe, że zgłosi się z ra- nąpostrzałową głowy, a dokładniej lewego ucha. Niech ostrzegą, że facet jest uzbrojony w nóż i bardzo niebezpieczny. Nie chciałbym, żeby ucierpiała ja- kaś pielęgniarka. Anderson oddalił się do aparatu; Kelly oparł się o ścianę i milczał. - Bogu dzięki, że mój chłopak był w szkole - rzekł Dino. Napisał coś w note- sie, wyrwał kartkę i podał Kelly’emu. - Jedź tam i odbierz go. Tu masz adres. Kelly wyszedł. - Mary Ann, przez pewien czas ty i dziecko będziecie musieli chodzić wszędzie pod eskortą policjanta. - Daj spokój, Dino – powiedziała Mary Ann. – Przecież on nie pokaże się drugi raz. Żaden uliczny łobuz nie będzie tak głupi. Dino spuścił głowę. - Tym razem zrobisz tak, jak ci mówię, słyszysz? Stone usiadł koło niej na kanapie. Mary Ann – powiedział. – Nie napadł cię zwykły łobuz. O czym ty mówisz? Odwrócił się do Dina. To był on. Tak, wiem – mruknął Dino.- Przekleństwo gliniarza. lVpi 9 elly wrócił z synem Dina, który nosił imię Benedetto. Sześcioletni chło- piec miał czarne oczy i wyglądał jak mały sycylijski książę; także pod tym względem wrodził się w matkę. Dino odprawił Kelly’ego, wziął chłopca na kolana i opowiedział, co się stało. - Dlaczego nie każesz dać mu w czapę? – spytał Benedetto. Dino westchnął bezradnie i spojrzał na Stone’a. - Ben spędził weekend z dziadkiem – wyjaśnił. Odwrócił się do syna. - Dlatego, że jestem policjantem, a my nie mamy zwyczaju dawać komuś tak po prostu w czapę. Aresztujemy bandytów i wsadzamy do więzienia, prze- cież ci mówiłem. Umyj sięteraz i przygotuj do kolacji. Wujek Stone zje z nami. Chłopiec zeskoczył z kolan ojca i popędził do swojego pokoju. Dzięki za zaproszenie – powiedział Stone. 38 - Chodźmy do gabinetu – zaproponował Dino. – Napijemy się czegoś. W wykładanym kasztanową boazerią pokoju Dino nalał Stone’owi jego ulubionego bourbona, a sobie scotcha. Nie był to typowy gabinet nowojor- skiego policjanta: na regałach biografie i tomy poświęcone historii oraz histo- rii sztuki zdradzały zainteresowania właściciela, o których wiedziało tylko niewielu bliskich znajomych. Stone wiedział zaś, że teść Dina wszedł w posiadanie tego mieszkania w okolicznościach co najmniej niejasnych. Apartament znajdował się w ka- mienicy w East Side, gdzie Amerykanie obcego pochodzenia zazwyczaj nie byli mile widziani, a jego wartość na wolnym rynku wynosiła od półtora do dwóch milionów dolarów. Stone wiedział też, że mieszkanie zostało kupione pod przykrywkąjakiejś instytucji, dzięki czemu prawdziwy nabywca nie musiał ujawniać swojej tożsamości. Aż do dzisiaj żaden policjant oprócz Stone nie wszedł do tego mieszkania. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby wydział kontroli wewnętrznej wziął Dina na cel. - Doszedłeś do jakichś wniosków? – spytał Dino. Stone w pierwszej chwili pomyślał, że mowa o mieszkaniu. Zaraz jednak zrozumiał, o co pyta przyjaciel. - Raczej nie. Mitteldorfer ma mocne alibi. Myślę, że należałoby zacząć od sprawdzenia, czy jego siostrzeniec rzeczywiście przebywa nadal w Hamburgu. Warto byłoby też przejrzeć listę osób odwiedzających go w więzieniu. Jeśli kapi- tan Warkowski będzie tak uprzejmy i ją nam udostępni – dodał z uśmiechem. Dino uniósł szklankę. - Odpieprz się. - Dzięki. A ty masz jakieś pomysły? – spytał Stone. Dino potrząsnął głową. - Żadnych. Ale to dziwne, że ten morderca wygląda dokładnie tak samo jak Mitteldorfer. - Tak. Wydaje mi się, że siostrzeniec w Hamburgu to może być dobry trop. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że wyemigrował, albo gdyby jego nazwisko figurowało na liście gości. Chciałbym też wiedzieć, czy Mit- teldorfer ma jakichś innych krewnych w Stanach, zwłaszcza dzieci, o których nie raczył nas poinformować. - Zajmę się tym jutro z samego rana – oznajmił Dino. – Ta sprawa ma także dobrą stronę, dzięki niej przestałeś myśleć wyłącznie o swoim złama- nym sercu. - Daj spokój – odrzekł Stone zrezygnowanym tonem. - A tak w ogóle to chyba dobrze się stało, że Arrington cię zostawiła. - Zdawało mi się, że ją lubisz. - Lubiłem i nadal lubię. Pomyślałem, że gdybyś się z nią ożenił, mogła- by uciec z Vancem Calderem później, a to zupełnie by cię rozłożyło. 39 - Ja jeszcze nie leżęna łopatkach, a ona nie zrobiłaby mi czegoś takiego. Piłeczka była po mojej stronie; nie zadeklarowałem się w porę, a gdy już podjąłem decyzję... - Kiedy ją podjąłeś? - Zamierzałem poprosić Arrington o rękę podczas wycieczki jachtem; postanowiłem tak w drodze na miejsce. A potem burza śnieżna zatrzymała ją w mieście, zjawił się Calder... No cóż, złożył jej atrakcyjną propozycję; Ar- rington pomyślała, że z mojej strony nie może na nic liczyć. - A więc uważasz, że to twoja wina? - Tak. - To jąpowinieneś obwiniać; mniej by bolało. Nie ma to jak wkurzyć się na babę, która cię zostawiła. - Spróbuję wziąć to sobie do serca – odparł z przekąsem Stone. - Sądzisz, że może odejść od Caldera? - Wykluczone. Nie zapominaj, że urodziła mu syna. Jest z nim związana na dobre i złe. - Nie byliby pierwszym małżeństwem z dzieckiem, które się rozwodzi. - Przyszło mi to do głowy. - Dlaczego po prostu nie pojedziesz do Los Angeles, żeby ją stamtąd zabrać? - Miałem swoją szansę. Arrington dokonała wyboru. Teraz będę musiał nauczyć się z tym żyć. - Naprawdę wierzysz, że to dziecko Caldera, a nie twoje? - Arrington zrobiła badania. Nie okłamałaby mnie w takiej sprawie. - Pewnie. Kobiety nigdy nie kłamią. - Pogodziłem się już z tą myślą. Gdyby to było moje dziecko, wróciłaby do mnie. Tak się umówiliśmy. Czemu to drążysz? Dino wzruszył ramionami. - Pomyślałem, że dobrze ci zrobi, jak się wygadasz. - A wiesz, rzeczywiście uświadomiłem sobie, że czuję się znacznie le- piej po wyartykułowaniu swoich emocji. - Gadasz jak jakiś psychiatra. – Dino uznał, że czas zmienić temat. – Postanowiłem przydzielić ci eskortę. - To chyba nie będzie konieczne. - Wręcz przeciwnie. Przecież ten facet śledził cię tego wieczoru, kiedy poszedłeś do Susan Bean. - Zgadza się. - Martwi mnie też, że rozpoznał Mary Ann na ulicy. - Zrozumiałe. - To znaczy, że dobrze się przygotował. Dużo o nas wie. - Straszna myśl. 40 - Obserwował nas, i to Bóg wie jak długo. Może wziął już na cel inne osoby, które znamy. Spotykałeś się z jakimiś kobietami? - Nie. - To zupełnie do ciebie niepodobne, Stone. - Dzięki temu nie muszę teraz wydzwaniać do nich i ostrzegać przed jakimś maniakiem. - Bo on jest maniakiem, prawda? - Zdrowy na umyśle człowiek nie zrobiłby czegoś podobnego, nawet z zemsty. - Przyszło ci do głowy, że jedna z ofiar w ogóle cię nie znała, tylko mia- ła nieszczęście mieszkać w twoim sąsiedztwie? - Tak. Natrafiliście na coś ciekawego podczas sprawdzania moich sąsia- dów? Dino potrząsnął głową. - Sami porządni obywatele. - Musiał zobaczyć tę kobietę przez okno – stwierdził Stone. – Nie wy- brał jej na chybił trafił. - Chciał, żebyś patrzył. Albo raczej, żebyśmy obaj patrzyli. - To była najstraszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. - Wiem, co czujesz. Dino podniósł telefon i nacisnął guzik szybkiego wybierania. - Mówi Bacchetti. Dajcie Andersona. Andy? Chcę, żebyś jutro pogrze- bał w aktach Herberta Mitteldorfera. Zabił żonę dwanaście, może trzynaście lat temu. Jedź do dzielnicy, w której mieszkał; to chyba było w starej części Germantown. Pogadaj z sąsiadami, sklepikarzami, każdym, kto może go pa- miętać. Pytaj, czy miał jakąś rodzinę w Stanach, zwłaszcza synów i siostrzeń- ców. Dowiedz się także o przyjaciół i ewentualnie ich sprawdź. Chcę wie- dzieć o każdej osobie, z którą się widywał. Rozejrzyj się też w jego byłym miejscu pracy. Pracowała tam, albo nadal pracuje, niejaka Eloise Enzberg. Porozmawiaj z nią grzecznie, może się z czymś wygada. Ta kobieta korespon- duje z Mitteldorferem w Sing Sing. Zadzwoń do biura kapitana straży więzie- nia i weź listę odwiedzających z ostatnich dwóch lat. Skontaktuj się ze mną jak tylko skończysz; chcę wiedzieć o wszystkim. Zaczekaj chwilę. Dino zakrył mikrofon dłonią. - Przychodzi ci coś jeszcze do głowy? – spytał. Stone zmarszczył czoło. - Niech sprawdzi, z kim Mitteldorfer koleguje siew Sing Sing i czy któ- ryś z jego kumpli nie wyszedł ostatnio na wolność. - Dobry pomysł. Dino przekazał polecenie Andersonowi i odłożył słuchawkę. - Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić. 41 Stone potrząsnął głową. - Ja też nie. Ale jedno jest pewne: musimy zachować najwyższą ostroż- ność. 10 7 twardego snu zbudził Stone’a dźwięk domofonu. Przewrócił się na drugi A bok i spojrzał na zegarek; była dziewiąta. Podniósł słuchawkę. - Słucham? - Jestem Joan Robertson z firmy Woodman i Weld. Przysłał mnie Bill Eggers; mam zastąpić pańską sekretarkę. - Już panią wpuszczam. Proszę znaleźć kuchnię i zrobić sobie kawy. Zejdę za dwadzieścia minut – powiedział Stone, naciskając guzik. Wygramolił się z łóżka, ogolił, ubrał i zbiegł do kuchni. Przy stole sie- działa i piła kawę schludnie ubrana czterdziestokilkuletnia kobieta; w jej blond włosach wiły się jaśniejsze pasemka. - Dzień dobry. Zaparzyłam więcej. Napije się pan? Stone uścisnął jej dłoń. - Tak, dziękuję. – Nalał sobie kawy i usiadł. – Jest pani podobna do tej aktorki... Jak ona się nazywa? - June Allyson? - O, właśnie. - Wszyscy mi to mówią. - Nawet głos ma pani podobny. Czy to pani matka? - Nie, o ile rodzice nie okłamywali mnie przez czterdzieści pięć lat. - Czy Bob wyjaśnił pani, czego oczekuję? - Powiedział, że przez kilka tygodni będzie pan potrzebował sekretarki. Zaznaczył też, że nie powinien pan za bardzo się do mnie przywiązywać, bo nie pozwoli mnie ukraść. Stone parsknął śmiechem. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Wstał i podszedł do aparatu na ścianie. - Halo? - Stone? Mówi Sara Buckminster. Ucieszył się, słysząc charakterystyczny, brytyjski akcent. - Z pewnością pani się pod nią podszywa – powiedział. – Prawdziwa Sara Buckminster jest teraz w Toskanii i właśnie udeptuje winogrona na przy- szłoroczne chianti. - Była tam jeszcze wczoraj – odparła ze śmiechem Sara. 42 - Naprawdę wróciłaś? - Naprawdę. - Boże drogi, ile to czasu minęło?... - Sześć i pół roku. Jak żyjesz? - Doskonale. - Ja też. Postawisz mi lunch? - Jasne. O pierwszej w Czterech Porach Roku? Trzeba uczcić twój powrót. - Pewnie. Do zobaczenia. - Pa. – Stone odłożył słuchawkę. – Przepraszam. Wróciła stara znajo- ma, i to całkiem niespodziewanie. - Ucieszył się pan– zauważyła Joan. - Nawet bardzo. Ale o czym to mówiliśmy... Przerwał mu dzwonek do drzwi. Stone podniósł słuchawkę domofonu. - Tak? Usłyszał kroki na schodach przed domem. - Halo? – Odłożył słuchawkę. – Sprawdzę, kto to. Otworzył drzwi wejściowe, ale nikogo nie było. Na ulicy też. Zamknął drzwi i odwrócił się. Na podłodze w holu leżała niewielka żółta koperta. Naj- wyraźniej ktoś wrzucił ją przez szparę na listy. Stone podniósł kopertę, która okazała się telegramem nadanym w sieci pocztowej Western Union. Wrócił do kuchni i rzucił kopertę na stół. Kawa zdążyła już trochę ostygnąć. - Telegram. - To dziwne – zauważyła Joan. - Czemu? - Bo coś takiego jak telegramy już nie istnieje. Teraz wiadomości wysy- ła się pocztą elektroniczną. A jeszcze wcześniej zastąpił je faks. Stone otworzył kopertę. Była to staroświecka depesza, z paskami przy- klejonymi do kartki papieru. Przepraszam, że nie było mnie wczoraj wieczorem. To się już nie powtórzy. A propos, czy wiesz, że policja obserwuje twój dom? Twój najgorszy koszmar Stone nie mógł oderwać wzroku od kartki. - Panie Barrington? – odezwała się Joan. – Czy dobrze się pan czuje? Zbladł pan nagle. Stone czuł, że jest blady. - Przepraszam– powiedział. 43 - Jakaś zła wiadomość? - Obawiam się, że tak. Proszę tu na mnie zaczekać, Joan. Pod żadnym pozorem nie wolno pani wychodzić z domu ani nawet zbliżać się do fronto- wych drzwi. Rozumie pani? - Tak – powiedziała, przypatrując mu się badawczo. Stone przeszedł do gabinetu i zadzwonił na prywatny numer Dina. - Dostałem telegram od mordercy. – Odczytał wiadomość Dinowi. – Wrzucił go przez drzwi pięć minut temu. - Zaczekaj. – Dino przełączył aparat na tryb oczekiwania. Stone’owi zrobiło się słabo na myśl, w co wpakował Joan Robertson. - Jesteś tam? – spytał Dino. - Tak. - Posłałem do ciebie jeszcze jeden patrol. Nic więcej chyba nie mogę zrobić. - Nie wiesz jeszcze o czymś. - Wal. - Popełniłem błąd. Kiedy zginęła Alma, Bill Eggers zaproponował, że przyśle mi kogoś do pomocy, póki nie znajdę nowej sekretarki. Na śmierć o wszystkim zapomniałem, a ta kobieta przyszła dzisiaj rano. - O w mordę. - No właśnie. - Trzeba ją będzie stamtąd zabrać – stwierdził Dino. - Co proponujesz? Dino zastanowił się. - Czy w twoim garażu zmieści się samochód? - Tak. Myślałem o kupnie samochodu, więc uprzątnąłem stamtąd trochę pudeł. - Przyślę wóz na cywilnych numerach; poczekaj na moich ludzi i otwórz garaż. Wjadą do środka, ta kobieta wsiądzie z tyłu, a oni ją od ciebie wywio- zą. Każę im się upewnić, że nie są śledzeni. - Powiedz im, żeby zadzwonili, kiedy dojadą do mojej ulicy. - Dobra. Stone odłożył słuchawkę i wrócił do kuchni. - Joan, obawiam się, że nie będę mógł skorzystać z pani usług... Przy- najmniej na razie. - Jak pan sobie życzy – powiedziała, wstając. - Nie, proszę zaczekać. Przyjedzie tu zaraz samochód i odwiezie panią do biura. - To nie będzie konieczne, panie Barrington. To niedaleko; spacer do- brze mi zrobi. - Obawiam się, że to jest konieczne – rzekł z naciskiem Stone. – Przyje- dzie po panią wóz policyjny. 44 - Wóz policyjny? Nie rozumiem. - Nie ma sensu tego wyjaśniać. Musi mi pani zaufać. Wzruszyła ramionami. - Jeśli pan tak uważa. Zadzwonił telefon. Stone podniósł słuchawkę. - Halo? - Mówi Andy Anderson. Jesteśmy na twojej ulicy. - Dzięki; już otwieram. – Odłożył słuchawkę. – Proszę za mną. Joan wstała. - A więc chodźmy. Stone zaprowadził ją przez siłownię do garażu. Nacisnął guzik i wrota powędrowały w górę. Samochód wjechał do środka. Za kierownicą siedział Mick Kelly, zaś Anderson na fotelu pasażera. Stone otworzył tylne drzwi i wpu- ścił Joan. - Niech się pani położy na tylnym siedzeniu i nie rusza, dopóki detek- tyw Anderson nie da sygnału. Joan zaśmiała się nerwowo. - To najgłupsza sytuacja, w jakiej kiedykolwiek się znalazłam. - Proszę mi wierzyć, że to dla pani bezpieczeństwa. Dziękuję, że pani przyszła; dam znać, kiedy sytuacja się poprawi. – Stone zamknął drzwi i mach- nął Andersonowi. – Ruszajcie. Po drodze do kuchni Stone uświadomił sobie, że nie odważy się zjeść lunchu z Sarą. 11 Stone zaczekał do dwunastej trzydzieści, zadzwonił do Czterech Pór Roku i poprosił Aleksa von Biddera, jednego z właścicieli lokalu. - Cześć, Alex, mówi Stone Barrington. - Cześć, Stone. Zarezerwować ci stolik na lunch? - Tak, jestem umówiony na trzynastą z pewną młodą damą Sarą Buck- minster. - Tą malarką? - Tak. - Mam jej dwa obrazy; dziewczyna naprawdę świetnie maluje. - Zgadzam się. Sęk w tym, że nie będę mógł się z nią spotkać; posadź ją w pobliżu kogoś ciekawego, żeby mogła sobie podsłuchiwać... - Zrobi się – odrzekł ze śmiechem von Bidder. 45 - Podaj jej mój numer i powiedz, żeby zadzwoniła. - Jasne. - Sara lubi szampana; zaserwuj jej pół butelki jakiegoś dobrego gatunku i zapisz na mój rachunek. - Osobiście wszystkiego dopilnuję. Stone pożegnał się i odłożył słuchawkę. Burczało mu w brzuchu i był wściekły, że musi sobie odmówić lunchu. Jadł właśnie kanapkę z szynką, gdy odezwał się telefon. - Halo? - Mówi Sara. Rozumiem, że zostałam wystawiona? - Jest mi strasznie przykro. Bardzo chciałem się z tobą zobaczyć, ale coś stanęło na przeszkodzie... - A więc będę musiała sama wypić szampana? - Obawiam się, że tak. - Czy mogę wpaść do ciebie po lunchu? - Nie, to niemożliwe. - A na kolację? Stone zawahał się. - Gdzie się zatrzymałaś? - W mieszkaniu przyjaciół, którzy podróżują po Europie. Stone zamilkł, żeby się zastanowić. - Jesteś tam? - Tak, przepraszam; musiałem pomyśleć. - Czy to taka trudna decyzja? - Ależ oczywiście, że nie, bardzo chcę cię zobaczyć, tylko... - Tylko co? - Nie możemy być razem widziani. - Stone, czyżbyś się ożenił pod moją nieobecność? - Nie, nic podobnego. - Mieszkasz z kimś? - Nie. Chodzi o to, że znalazłem się w strasznie trudnym położeniu, i nie chcę cię w to wplątywać. - A może ja przygotowałabym kolację? Dużo się nauczyłam we Włoszech. - Jesteś pewna, że nie sprawi ci to kłopotu? - Ależ skąd. – Podała Stone’owi adres. - Czy mam coś przynieść? - Mógłbyś kupić wino. - Czerwone czy białe? - Czerwone. Coś włoskiego i mocnego. 46 - O której godzinie? - Może o ósmej? - A więc o ósmej. Jeszcze raz przepraszam. - Dam ci szansę się poprawić – powiedziała Sara i odłożyła słuchawkę. Stone zadzwonił do Dina. - Dino, mam pewien pomysł. - No? - Ten facet mnie śledzi, i nie jest głupi. Już zauważył, że twoi ludzie obserwują dom. - Fakt. - Pamiętasz Sarę Buckminster? - Tę Angielkę, z którą chodziłeś? Jasne. Uciekła przed tobą ze Stanów, o ile pamiętam? - Właśnie wróciła, i umówiłem się z nią na kolację. Mieszka u znajo- mych przy Piątej Alei; mamy się spotkać o dwudziestej. - Dopilnuję, żeby ktoś za tobą pojechał. - Nie, bo on się tego spodziewa. Trzeba będzie obstawić kamienicę. Postaw jednego człowieka w holu. Jeśli za mną pójdzie, nie będzie wiedział, w którym mieszkaniu jestem. Wtedy spróbuje gadać z portierem albo pokręci się w pobliżu. Tak czy inaczej, to może być dla nas szansa. - Jaki jest dokładny adres? Stone podał numer domu i mieszkania. - Dobrze. Zadzwoń do mnie do domu, kiedy już tam dotrzesz. - Jak się czują Mary Ann i Ben? - Sąw domu teścia w Brooklynie. Jeden z jego ludzi codziennie odwozi Bena do szkoły. - W takim razie są całkowicie bezpieczni. - Tak, chciałbym zobaczyć, jak ten drań próbuje przedrzeć się przez ochronę mojego teścia. Czekam na telefon. Stone odłożył słuchawkę i dokończył jedzenie. Po południu zszedł do piwnicy i zgodnie z życzeniem Sary wybrał czer- wone wino; było to masi amarone rocznik dziewięćdziesiąty drugi. W samym końcu regału miał kilka specjalnych butelek. Wybrał szampana krug rocznik sześćdziesiąty szósty, którego oszczędzał na taką okazję; wrócił do kuchni i wstawił butelkę do lodu. O siódmej trzydzieści zapakował obie butelki w ser- wetki i wsadził do torby. Założył sztruksowe spodnie, golf z kaszmiru, mięk- kie mokasyny i tweedową marynarkę; następnie otworzył szufladę, wycią- gnął pistolet kalibru dziewięć milimetrów, umieścił go w torbie i przykrył serwetką. Tak wyekwipowany wyszedł z domu. 47 Rozejrzał się w jedną i drugą stronę. Na ulicy było kilka osób; w wozie po przeciwnej stronie siedziało dwóch policjantów. Stone doszedł piechotą do Trzeciej Alei i zatrzymał taksówkę, stale się za siebie oglądając. Takiego właśnie zachowania spodziewał się morderca. Wsiadł do wozu. - Proszę posłuchać – zwrócił się do taksówkarza. – Skręci pan w prawo w Pięćdziesiątą Dziewiątą ulicę, przejedzie przez most, zawróci, pojedzie Pierwszą Aleją do Siedemdziesiątej Dziewiątej, a potem do Piątej. Później powiem panu, co robić dalej. Zapłacę dziesięć dolarów więcej, jeśli nie bę- dzie pan pytał, dlaczego to wszystko robimy. Kierowca znacząco wzruszył ramionami, zakrył usta dłonią i bezbłędnie pojechał wyznaczoną trasą czym przyjemnie zaskoczył Stone’a. Gdy znaleź- li się na Piątej Alei, Stone wysiadł jedną przecznicę przed domem, gdzie miesz- kała Sara. Wręczył kierowcy hojny napiwek i pomaszerował z torbą zarzuco- ną niedbale na ramię. Ruch samochodowy był duży, a po chodnikach spacerowało mnóstwo ludzi. Stone nie zauważył, żeby go ktoś śledził. Odnalazł kamienicę; drzwi otworzył portier. Za kontuarem w holu stało dwóch policjantów w mundurach. Młodszy z nich nosił nieco za małą mary- narkę z widocznym wybrzuszeniem pod pachą. - Tak, proszę pana? – spytał starszy funkcjonariusz, przyglądając się Stone’owi z zaaferowaną miną. - Nazywam się Barrington. Przyszedłem z wizytą do pani Buckminster. Portier podniósł słuchawkę, zapowiedział Stone’a i skinął głową. Stone rozpoznał windziarza. - Cześć, Andy – powiedział, gdy zamknęły się drzwi windy. – Do twa- rzy ci w tym mundurze. - Wielkie dzięki – odparł Anderson. – Może powinienem zmienić za- wód. - Gdzie Mick? - Siedzi na ulicy i pewnie obżera się pączkami. - Pewnie tak. - Sądzisz, że ten facet cię śledził? - Jeśli tak, to musi być dobry, bo go nie zauważyłem. - Mam nadzieję, że tu przylazł. Marzę o tym, żeby go dostać w swoje łapy. - Oby się spełniło. - Szesnaste piętro. Jesteśmy na miejscu. Drzwi się otwarły; Stone wyszedł na korytarz stanowiący przedsionek mieszkania. - Uważaj na siebie, Andy - rzekł, po czym odwrócił się i nacisnął dzwonek. 48 12 Drzwi otworzył lokaj w czarnym garniturze. – Dobry wieczór, panie Barrington. Mam na imię William. Zechce pan pójść za mną. Poprowadził Stone’a długim korytarzem, na którego ścianach wisiały bar- dzo dobre obrazy. Znaleźli się w pięknie urządzonym przestronnym salonie. - Proszę spocząć - powiedział William. - Panna Buckminster jest w kuchni. Za chwilę tu przyjdzie. Czy mogę podać panu coś do picia? Stone wręczył mu torbę. - W środku jest butelka schłodzonego szampana i druga z czerwonym winem. Proszę otworzyć wino i pozwolić mu trochę pooddychać; tymczasem niech nam pan przyniesie szampana i dwa kieliszki. - Oczywiście, panie Barrington – odparł William, odbierając torbę. Stone przeszedł się wolno po salonie; nigdy nie widział równie znakomi- tej kolekcji w prywatnym mieszkaniu. Większą część jednej ściany zajmowa- ły Lilie wodne Moneta; mniejsze obrazy wisiały w szeregach, zakrywając nie- mal każdy centymetr powierzchni. Stone rozpoznał dzieła Picassa, Maneta, Braque’a, Davida Hockneya i Luciana Freuda. - O rany – mruknął do siebie. – Bogu dzięki, że nie muszę płacić skład- ki ubezpieczeniowej za tych ludzi. Dotarłszy do kominka, stanął jak wryty na widok pejzażu Parku Waszyng- tona, który wyszedł spod pędzla jego matki. Przez chwilę podziwiał fakturę obrazu i światłocień. - Znalazłaś się w nie byle jakim towarzystwie, mamo – szepnął. - Stone! Sara Buckminster ubrana była w doskonale skrojone spodnie i jedwabną bluzkę. Wyciągnęła ręce. Stone objął ją i pocałował. Odsunęła go na odle- głość ramion i przyjrzała mu się. - Jesteś jeszcze przystojniejszy niż kiedyś – oświadczyła. Stone zarumienił się. - Ty też wypiękniałaś. Sara spojrzała na obraz Matyldy Stone. - Byłam pewna, że od razu go zauważysz. - Ostatni raz widziałem ten pejzaż, gdy miałem jedenaście lub dwana- ście lat. – Szerokim gestem wskazał salon. – Do kogo należą te wszystkie skarby? - Do Jacka i Hillary Beacon – odparła Sara. – On jest szefem działu han- dlowego firmy Celltell, operatora telefonii komórkowej. Słyszałeś o niej? Stone skinął głową. 4 - Krąg strachu 49 - Nawet kupiłem akcje. Niezbyt wiele, ale ich wartość giełdowa bez przerwy idzie w górę. - Patrzysz na serce jednej z największych prywatnych kolekcji w tym kraju. Reszta obrazów wisi w pozostałych pokojach, których jest siedemna- ście; część kolekcji została wypożyczona do muzeów. - To niesamowite. William zjawił się z tacą, na której błyszczała butelka kruga, dwa prze- piękne kieliszki do szampana, kilka kanapek oraz jakiś przedmiot zawinięty w serwetkę. - Usiądźmy – zaproponowała Sara, pociągając gościa ku sofie stojącej koło kominka, w którym płonął ogień. William nalał szampana do kieliszków, po czym ruchem głowy wskazał zawiniątko na tacy. - To pańska własność, jak sądzę. Stone skrzywił się. - Coś dla mnie, mam nadzieję – ucieszyła się Sara. - Obawiam się, że nie – ostudził jej zapał Stone. – Dla ciebie jest szampan. - Williamie – zwróciła się Sara do lokaja. – Możecie już z Martą odejść; pan Barrington i ja zajmiemy się sobą przez resztę wieczoru. - Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę zadzwonić - powiedział William. - Na pewno nie będę. Zróbcie sobie dzisiaj wolne. - Dziękuję pani i życzę dobrej nocy. Dobranoc, panie Barrington. - Dobranoc i dziękuję... – Stone skinął głową w stronę tacy. William wyszedł. - Umieram z ciekawości, co jest w tej serwetce – powiedziała Sara. - Czuję się trochę głupio. Zapomniałem, że wsadziłem to do torby ra- zem z winem i szampanem. Sara przysunęła tacę i odwinęła serwetkę. - O Boże! – zawołała, cofając gwałtownie dłoń. – Równie dobrze mógł- byś przynieść grzechotnika! Dwoma palcami ujęła pistolet za lufę i podała Stone’owi. - Schowaj to gdzieś. Stone wziął broń i umieścił w futerale pod pachą. - Pamiętam, że chodziłeś uzbrojony, ale wtedy byłeś policjantem. Jaką wymówkę masz teraz? - Muszę przyznać, że znalazłem się w dość trudnej sytuacji. - Wkurzyłeś męża jakiejś kobiety? - Nic podobnego. Pamiętasz Dina? - Jak mogłabym zapomnieć tego okropnego konusa? - Jakiś czas temu posłaliśmy jednego faceta za kratki i wygląda na to, że postanowił nam teraz za to odpłacić. - Kto to taki? 50 - Prawdę powiedziawszy, nie jesteśmy pewni. Wiemy tylko tyle, że... próbował zrobić krzywdę naszym bliskim. - Czy dlatego nie przyszedłeś na lunch? - Otóż to. Bardzo się ucieszyłem, kiedy zadzwoniłaś, i przez to zapo- mniałem, że powinienem uważać, z kim się widuję. To zaczęło się niedawno, więc nie zdążyłem się jeszcze oswoić z myślą, że narażam ludzi na niebezpie- czeństwo, spotykając się z nimi. - Ależ to szalenie ekscytujące. - Wolałbym, żeby nie stało się zbyt ekscytujące. - Nie uważasz chyba, że narażasz mnie, jedząc ze mną kolację? - Podjąłem pewne kroki, żeby zabezpieczyć się przed śledzeniem; poza tym, na dole jest kilku funkcjonariuszy policji. Jeden z nich zastąpił windziarza. Sara parsknęła śmiechem. - Ależ to istna komedia. O ile pamiętam, jeszcze nigdy nie podano mi szampana razem z pistoletem. Skosztowała trunku. - I do tego krug! Jest cudowny. – Nachyliła się i pocałowała Stone’a. – Taki jak ty. - Kiedy przyleciałaś? - Wczoraj; jeszcze nie całkiem przywykłam do różnicy czasu. Leciałam przez Londyn, dzięki czemu mogłam spędzić kilka dni u rodziców. - Wracasz do Toskanii? - Jeszcze nie podjęłam decyzji. Przyjechałam specjalnie na wernisaż moich prac, który odbędzie się w przyszłym tygodniu. Znajdą się na nim wszystkie obrazy, które namalowałam przez ostatnich sześć lat. - Nie mogę się doczekać – wtrącił Stone. - Pozwolę ci je obejrzeć wcześniej, słowo. Jak już wiesz, przez te wszyst- kie lata żyłam niczym w klasztorze i pracowałam. A ty co porabiałeś? - Przedstawię ci to w wersji skróconej. Pamiętasz, czym się zajmowa- łem, gdy się ostatnio widzieliśmy? - Pracowałeś w policji, chociaż krążyły pogłoski, że zamierzasz odejść; pamiętam też, że odziedziczyłeś po ciotce jakiś śliczny stary dom, i chyba sam zająłeś się remontem. - To była siostra mojej babci. A remontowałem sam, bo policyjna pen- sja nie starczała na wynajęcie robotników. - Potem ktoś cię postrzelił i odszedłeś na urlop. - Zgadza się. - Gdzie dostałeś? - W kolano. - Niezbyt ważne miejsce. Stone roześmiał się. 51 - Odszedłem z policji na emeryturę z powodu utraty zdrowia, która unie- możliwiła mi dalsze wykonywanie pracy Ściśle rzecz biorąc, zasugerowano mi takie rozwiązanie. Nie robiłem postępów w prowadzonym śledztwie, i ktoś uznał, że już się nie nadaję. - Zawsze byłeś dziwny, jak na policjanta – zauważyła Sara z uśmiechem. - Takie samo przekonanie panowało w policji. - Czym się wtedy zająłeś? Żyłeś z pracy na roli? - Miałem dyplom wydziału prawa, więc zrobiłem aplikację adwokacką. Teraz współpracuję z kancelarią Woodman i Weld. - Słyszałam tę nazwę. To zdaje się renomowana firma. Co to znaczy, że z nimi współpracujesz? - Zajmuję się delikatnymi sprawami klientów firmy. Poza tym nie pra- cuję w ich biurze, tylko w domu. - To brzmi frapująco. - Czasami nawet takie bywa. - Dobrze ci się powodzi? - Lepiej niż kiedykolwiek śmiałbym przypuszczać. Dom jest wykoń- czony i umeblowany, a ja niemalże opływam w luksusy. - Z pewnością lepiej się ubierasz – zauważyła Sara, przesuwając palca- mi po marynarce. - Miło byłoby pomyśleć, że nie tylko to robię lepiej. - To się zobaczy – mruknęła Sara z uśmiechem, wstając. – Chodź, po- patrzysz jak kucharzę. - Z przyjemnością – odrzekł Stone. – Mogę najpierw zadzwonić? Umó- wiliśmy się z Dinem na telefon. - Oczywiście, tam jest aparat. Stone wystukał numer Dina, ale nikt nie odbierał. Po chwili włączyła się automatyczna sekretarka. - Dino, tu Stone. Jestem w mieszkaniu Sary. – Powtórzył adres. – Wy- gląda na to, że na dole wszystko w porządku. Anderson bawi się w windzia- rza. Nie dzwoń, o ile nie zdarzy się coś ważnego. Odłożył słuchawkę, zabrał z tacy butelkę szampana i podążył za Sarą do kuchni. 13 Kuchnia lśniła luksusowym wyposażeniem i granitowymi blatami. Sara kazała Stone’owi usiąść na taborecie, skąd mógł wszystko widzieć, a sama 52 podeszła do okazałej kuchenki, nalała do rondelka solidną porcję oliwy, po- stawiła na płycie grzejnej, i zajęła się siekaniem ziemniaków, czosnku oraz liści bazylii. Gdy oliwa zaczęła skwierczeć, włożyła do rondla sześć kromek włoskiego chleba i opiekła z obu stron. Następnie umieściła pieczywo na nie- wielkiej paterze i na każdą kromkę nałożyła pastę z ziemniaków, czosnku i ba- zylii. Wzięła paterę i skierowała się do wahadłowych drzwi. - Chodźmy. Stone zabrał butelkę amerone i poszedł za Sara; po chwili znaleźli się w uroczej małej jadalni, gdzie czekał już stół zastawiony dla dwóch osób. - Tutaj jadają gospodarze – wyjaśniła Sara. Wskazała następne drzwi. – Tam jest druga jadalnia ze stołem na osiemnaście osób. Stone zapalił świece. Usiedli przy oknie wychodzącym na Central Park; dalej błyszczały światła południowej części miasta. Nalał wina i uniósł kieli- szek do toastu. - Za spotkanie po latach. - Za spotkanie – powtórzyła Sara; spróbowała wina. – Mmm. Co to jest? - Amerone. - Wyśmienite. Spróbuj bruscetty. Stone włożył kromkę chleba do ust. - Wspaniały smak. Taka prosta potrawa, ale naprawdę doskonała. - Cieszę się. Mówiłam ci, że dużo się nauczyłam w Toskanii. - Gdzie właściwie mieszkałaś? - W prowincji Chianti, na północ od Sieny, a na południe od Florencji. - Wyobraź sobie, że nigdy nie byłem w Europie. Sara uniosła brwi. - Nie wierze. - Jako policjant nie mogłem sobie na to pozwolić, a teraz ciągle brakuje mi czasu. - Trzeba będzie coś z tym zrobić, jak tylko zacznie się moja wystawa. - To mogłoby być ciekawe – powiedział Stone, przełykając resztę przy- stawki. - I będzie, zapewniam cię. – Sara zabrała jego talerz. – Główne danie jest w piekarniku. Zaraz wracam. Stone napił się wina i zerknął przez okno na park. Uwielbiał swój dom, ale nie miał w nim takich widoków. Sara wróciła z metalowym, nakrywanym półmiskiem. - Cannelloni – wyjaśniła, podając drobne pierożki faszerowane mielo- ną wieprzowiną. Polała je śmietanowym sosem i nałożyła sobie porcję. - Powinnaś rzucić malarstwo i zająć się gotowaniem – oznajmił Stone. Zjedli posiłek i deser, a później napili się wina. Sara ujęła Stone’a za rękę i poprowadziła na górę. 53 - Koniecznie muszę ci pokazać pokój gościnny – szepnęła zmysłowo. Otworzyła drzwi, wprowadziła go do wytwornie urządzonej sypialni i objęła za szyję. - A teraz drugi deser – powiedziała, przyciskając usta do jego warg. Stone uświadomił sobie, że przeżywa cudowne chwile. Wspaniały posi- łek, a teraz Sara oparła się o niego piersiami i wsuwała język w jego usta... Nagle rozległ się głośny dzwonek. - Co to? – spytał Stone. - Domowy telefon – szepnęła Sara. – Nie przejmuj się tym. - Myślę, że powinnaś odebrać. - Zapomnijmy o nim. - Saro, to może być coś ważnego. - No dobrze! – Odsunęła się i podeszła do aparatu. – Halo? Tak, Dan. Nie, teraz nie mogę. To niemożliwe. - O co chodzi? – spytał Stone. Sara zakryła mikrofon. - To portier. Chce, żebym zeszła na dół i porozmawiała z policją. - Powiedz mu, że za chwilę zejdziesz. - Oszalałeś? - Zrób to, proszę. - Zaraz tam będę – powiedziała Sara i odłożyła słuchawkę. – Co tu się dzieje? Czego chce ode mnie policja? - Zostań tutaj; ja zejdę – oznajmił Stone. - Kiedy wrócisz? – spytała Sara miękkim głosem. - Jak tylko będę mógł. Tymczasem nie otwieraj drzwi nikomu oprócz mnie. I to naprawdę nikomu. - Stone, przerażasz mnie. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Zaraz wrócę. Stone zbiegł na dół, wyszedł z mieszkania na korytarz i nacisnął guzik windy. Zerknął na kontrolkę, spodziewając się, że zacznie się przesuwać. Tymczasem światełko tkwiło nieruchomo w miejscu oznaczającym parter. Nacisnął jeszcze raz, ale winda ani drgnęła. Stone otworzył drzwi klatki scho- dowej po lewej stronie i zbiegł na dół. Zeskakując po kilka stopni, wyjął pistolet zza pasa i zabezpieczył. Zej- ście z szesnastego piętra zajęło mu kilka minut. Na parterze zatrzymał się i przyłożył ucho do drzwi. Cisza. Uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie; hol opustoszał. Nikt nie stał w portier- ni, a drzwi windy były otwarte. Stone delikatnie odbezpieczył broń i wysunął się, trzymając ją oburącz przed sobą. Zajrzał za fotele; pusto. Zajrzał za kon- tuar portiera. - Wielki Boże! – powiedział na głos. 54 Podniósł klapę i wśliznął się za pulpit. Policjant i portier leżeli na podło- dze w ogromnej kałuży krwi. Stone sprawdził puls; obaj nie żyli. Wyprostował się. Dopiero teraz zauważył dziurę w oszklonych drzwiach i migające światło przed budynkiem po prawej stronie. Wyszedł na zewnątrz; nie oznakowany wóz policyjny stał kilka metrów dalej z otwartymi drzwiami i włączonym kogutem na desce rozdzielczej. Samochody jechały Piątą Aleją jakby nic się nie stało. Gdzie do licha podziali się Kelly i Anderson? Stone zbliżył się do samochodu, mijając po drodze dwa cywilne pojazdy. - Pan Barrington? Stone odwrócił się raptownie. Drugi portier wychynął spomiędzy dwóch zaparkowanych wozów, gdzie się ukrył. - Panie Barrington, to straszne. - Co się stało? - Jakiś mężczyzna przyniósł paczkę, więc wpuściłem go do środka. Pod- szedł do portierni i bez słowa zastrzelił policjanta. Potem przyłożył lufę pisto- letu do skroni mojego kolegi. Widziałem, jak Dan podnosi słuchawkę. Led- wie zdążyłem wybiec i zaraz usłyszałem strzał. - Co było potem? - Nie upłynęła nawet minuta, kiedy rozległy się kolejne wystrzały. Wte- dy mężczyzna, którego wpuściłem, wyskoczył z budynku, przebiegł przez uli- cę, przesadził mur i zniknął w parku. Kilka sekund później w drzwiach uka- zał się policjant obsługujący windę; rozglądał się, więc krzyknąłem, że morderca uciekł do parku, a wtedy policjant skoczył za nim. W tamtym wozie zapaliło się migające czerwone światło; drugi mężczyzna, chyba też policjant, wysiadł i pobiegł za tamtymi dwoma. - Czy ten w samochodzie dzwonił po pomoc? – spytał Stone. - Nie wiem. Stone podszedł do wozu, wziął mikrofon i nacisnął guzik. - Komisariat? - Tak. Kto mówi? - Nazywam się Barrington, jestem emerytowanym policjantem. – Podał adres. – Mamy dwóch zabitych, policjanta i cywila. Dwaj funkcjonariusze ścigają sprawcę w Central Parku. Chwileczkę. Zwrócił się do portiera. - Jak wyglądał mężczyzna, którego wpuścił pan do środka? - Był niski i miał na sobie kurtkę z podniesionym kapturem. Nie przyj- rzałem mu się zbyt dokładnie. Stone podniósł mikrofon. - Sprawca jest białym mężczyzną niskiego wzrostu, ubranym w kurtkę z podniesionym kapturem. Jest uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Jeden ze ści- gających go funkcjonariuszy ma na sobie mundur windziarza, a drugi cywilne 55 ubranie. Potrzebne będzie silne wsparcie w parku między Siedemdziesiątą Drugą i SiedemdziesiątąDziewiątąulicą; przyślijcie też wóz patrolowy tu, na miejsce. Proszę skontaktować się z porucznikiem Dino Bacchettim z dziewiętnastego posterunku i przekazać mu, żeby przyjechał tu jak najszybciej. - Gdzie pan będzie? - Zabezpieczę hol i tam poczekam. - Przyjęłam i wyłączam się. Stone odłożył mikrofon. - Proszę za mną – powiedział, zwracając się do portiera. – Zaczekamy na policję w holu. - Tak jest. Weszli do środka; Stone zbliżył się do windy. - Ciekawe, dlaczego morderca nie wjechał na górę windą. Portier zerknął na drzwi. - Jest zamknięta na klucz. Pewnie zabrał go ten policjant. - Czy jest gdzieś zapasowy? - W górnej szufladzie biurka – odparł mężczyzna, wskazując miejsce za kontuarem. Najwyraźniej nie miał ochoty tam wchodzić. Stone wydobył klucz i wsadził go do kieszeni. Słyszał już syreny nad- jeżdżających wozów patrolowych. Podniósł słuchawkę, odszukał na liście nazwisko lokatora i wystukał numer mieszkania. Dzwonił raz po raz, lecz Sara nie odbierała. 14 Stone odłożył słuchawkę, sprawdził numer i wybrał ponownie. Bez odpo- wiedzi. Podniósł głowę: z dwóch policyjnych wozów wysypali się poli- cjanci i z wyciągniętą bronią ruszyli biegiem w stronę drzwi. Stone zdał sobie sprawę, że mogągo potraktować jak uzbrojonego cywila. Położył więc pisto- let na blacie, odsunął się od kontuaru, wyjął legitymację i podniósł ręce. - To ja prowadzę śledztwo! – zawołał wiedząc, że to powstrzyma ner- wowego gliniarza, który w przeciwnym razie mógłby strzelić do nieznajome- go. Policjanci stanęli. - Co tu się dzieje? – spytał ten w stopniu sierżanta. - Jestem emerytowanym funkcjonariuszem policji – odparł Stone. – Na blacie leży moja broń. Za kontuarem znajdują się policjant i portier, obaj za- strzeleni. Tamten mężczyzna jest drugim portierem. Sierżant opuścił broń. 56 - Pan się nazywa Barrington, tak? Pracował pan z Bacchettim w dzie- więtnastym posterunku? - Zgadza się. Sierżant zajrzał za kontuar. - Jezu Chryste! Kto ich zabił? - Portier widział, jak sprawca wybiega z budynku, przeskakuje przez płot i znika w parku. Detektywi Anderson i Kelly ruszyli za nim w pościg. Wezwałem posiłki z wozu Kelly’ego i poprosiłem dyspozytorkę o odszuka- nie Bacchettiego i sprowadzenie go tutaj. - A więc nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na patologów? - Niezupełnie. Chciałbym, żeby dwóch ludzi poszło ze mną na górę. Jadłem kolację na szesnastym piętrze, kiedy to się stało; poprosiłem pewną młodą kobietę, żeby tam została, ale ona nie odpowiada na telefon. Sierżant zwrócił się do swoich ludzi. - Garcia, chodźcie ze mną a pozostali niech zabezpieczą dokładnie miej- sce zbrodni. - Mogę zabrać swoją broń? – spytał Stone. - Oczywiście. Stone spojrzał na portiera. - Czy jest zapasowy klucz do apartamentu na szesnastym piętrze? - W szafce na ścianie za kontuarem – odparł mężczyzna. Stone przekroczył zakrwawione ciała, zdjął klucz, wziął pistolet i skiero- wał się do windy. Otworzył drzwi i nacisnął guzik z numerem szesnaście. - Nazywam się McElhenny – przedstawił się sierżant. - Pamiętam was – powiedział Stone. – Zaczynaliście pracować, kiedy ja odchodziłem; widzę, że was awansowali. - Panie Barrington, co się tu dzieje, do licha ciężkiego? - Ktoś zagiął parol na mnie i Bacchettiego; przyszedł tu za mną dzisiaj. Anderson i Kelly zaczaili się na niego, ale nic z tego nie wyszło. - Czy to był ten sam nożownik, który próbował zabić żonę Bacchettiego? - Tak. Winda zatrzymała się; wyszli z windy i znaleźli się w korytarzu. - Niezłe gniazdko – mruknął McElhenny, rozglądając się. - W mieszkaniu powinna być kobieta; została na górze, kiedy ja zsze- dłem na portiernię. Mieszka tu też dwoje ludzi ze służby, mężczyzna i kobie- ta, ale nie wiem, gdzie teraz są Proponuję, żebyście rozejrzeli się tutaj, a ja sprawdzę, co się dzieje na górze. Przyjdźcie do mnie, kiedy upewnicie się, że nikogo tu nie ma. - Dobrze – odparł sierżant. Stone wsunął klucz w zamek i powoli otworzył drzwi. Weszli do galerii bardzo ostrożnie, ale trzy pary butów i tak szurały głośno o marmurową 57 podłogę. Gdy znaleźli się w salonie, Stone wymownym gestem wskazał poli- cjantom pokój, a następnie skierował palec na siebie i schody Policjanci z wyciągniętą bronią przeszukiwali salon. Stone odbezpieczył pistolet i szybko, lecz ostrożnie jął wspinać się po stopniach. Drzwi pokoju Sary stały otworem. Stone wsunął szybko głowę i natychmiast ją wycofał. Zdążył tylko zauważyć przykryte łóżko. Wkroczył do holu na ugiętych nogach, z pistoletem przed sobą. Zdążył zrobić dwa kro- ki, kiedy z lewej strony rozległ się przeraźliwy krzyk. Stone obrócił się gwałtownie i stwierdził, że mierzy z pistoletu prosto w Sarę Buckminster, która stoi kompletnie naga. - Stone! Co ty robisz? Skierował broń na podłogę. - Czy jesteś sama? Czy jest w mieszkaniu ktoś oprócz ciebie? - Oczywiście, że jestem sama. Uważasz, że przez ten czas zdążyłam spro- wadzić innego mężczyznę? Stone odetchnął głośno i zabezpieczył broń. - Co się dzieje, do cholery? – spytała Sara. - Czemu nie odbierałaś telefonu? - Bo byłam pod prysznicem – odparła. – Spociłam się trochę przy goto- waniu i chciałam się odświeżyć. Stone otoczył ją ramieniem. - Wybacz, że cię przestraszyłem. Ubierz się i chodź na dół. Jest tu po- licja. Zostawił ją i zszedł. Funkcjonariusze jednocześnie stanęli w drzwiach dwóch różnych pokoi. - Tu wszystko w porządku – stwierdził sierżant. – A pan coś znalazł? - Kobiecie nic się nie stało; jest na górze. Wydaje mi się, że lokaj i poko- jówka zostali u siebie. Z galerii dobiegł odgłos pospiesznych kroków. Wszyscy trzej podnieśli pistolety i skierowali je w tamtą stronę. W drzwiach stanął Dino. - To ja, Bacchetti! – zawołał, unosząc rękę, w której trzymał broń. Stone rozluźnił mięśnie, tak samo jak dwaj policjanci. – U was wszystko w porządku? - Tak – odparł Stone. – Sara nie podnosiła słuchawki, kiedy dzwoniłem z dołu, więc się zaniepokoiłem. - A co się stało w portierni? – spytał Dino. - Morderca podał się za doręczyciela, więc portier wpuścił go do środ- ka. Wygląda na to, że zabił twojego człowieka, potem przystawił drugiemu portierowi broń do głowy, kazał zadzwonić na górę i poprosić Sarę, żeby ze- szła. Zamiast niej zszedłem ja i znalazłem dwóch zabitych. Portier twierdzi, że Anderson i Kelly pobiegli za mordercą do parku. Zadzwoniłem na poste- runek i wezwałem pomoc. To wszystko. 58 - Twoim zdaniem wiedział, że obserwujemy budynek? – spytał Dino. - Wydaje mi się, że nie. Myślę, że zastrzelił policjanta, aby zastraszyć portiera. Nie wiem, gdzie był Anderson, kiedy sprawca zjawił się w budynku. Drzwi windy były zamknięte na klucz. - Morderca nie dał im żadnych szans. Zamienił nóż na pistolet i stał się jeszcze bardziej niebezpieczny. - Na to wygląda. Dino przeniósł wzrok na klatkę schodową; Stone odwrócił się. - Saro, pamiętasz Dino Bacchettiego. - Oczywiście – odpowiedziała, wyciągając dłoń. - A to sierżant McElhenny. - Czy ktoś powie mi wreszcie, co się tutaj dzieje? - Dzieje się bardzo źle – odparł Stone. – Człowiek, o którym ci mówi- łem, zastrzelił funkcjonariusza i portiera. Policja przeszukuje teraz park. - Zastrzelił Dana? To był taki miły człowiek. - Tak. Przykro mi. Sara opadła na sofę. Stone usiadł obok niej. - Posłuchaj mnie – zaczął. – Musimy cię stąd zabrać, i to natychmiast. Spakuj szybko walizki; Dino nas odwiezie. - Ale dlaczego mam stąd uciekać? Przecież nie grozi mi żadne niebez- pieczeństwo. - To wszystko moja wina, i bardzo cię przepraszam. Powiedziałem ci, że ten człowiek nastaje na ludzi, którzy są bliscy Dino i mnie. Boję się, że teraz, kiedy wie, gdzie mieszkasz, zagraża także tobie. - Stone ma rację– odezwał się Dino. – Musimy cię stąd zabrać. Czy w budynku jest garaż? - Tak – odparła Sara. – Wejście jest za rogiem kamienicy. Wskazała w stronę centrum miasta. - Wjadę tam samochodem i zabiorę was. - Poproś portiera o kartę otwierającą drzwi – powiedziała spokojnym głosem. - Będę tam za dziesięć minut – oznajmił Dino. – Trzeba zabezpieczyć hol. McElhenny, zostańcie tu ze swoim człowiekiem i nie spuszczajcie Sto- ne’a i Sary z oka, dopóki nie wsiądą do mojego wozu. - Tak jest, poruczniku. Sara wstała. - Pójdę się spakować – oznajmiła, kierując się do windy. Stone ruszył za nią. - Zabiorę tylko kilka drobiazgów – mówiła Sara, wrzucając rzeczy do walizki. – Po resztę wrócę później. 59 - Nie chcę, żebyś tutaj wracała, dopóki nie schwytamy tego człowieka – odrzekł Stone. – Spakuj wszystko. Dziesięć minut później wysiedli z windy; policjanci kroczyli przed nimi z wyciągniętą bronią. Dino czekał przy otwartym bagażniku samochodu. Umieścili w nim bagaże Sary i po chwili jechali w stronę zatoki Turtle Bay. - Teraz przynajmniej wiemy, że nie obserwuje domu – zauważył Dino. – Pewnie nadal jest w parku, jeśli go do tej pory nie złapali. - Obyś miał rację – powiedział Stone. 15 Rzucili się do łóżka, wyczerpani, i od razu zasnęli. Stone nie miał ochoty na czułości po wydarzeniach tego wieczoru; myślał, że Sara czuje się tak samo. Przed świtem miał sen erotyczny z Sarą. Był już bliski orgazmu, kiedy dotarło doń, że wcale nie śni. Otworzył oczy. Jasnokasztanowe włosy dziewczyny rozsypały się na jego brzuchu; był w jej ustach i gładził dłoniąjej pośladki. - Jeszcze nie – powiedział – bo nic nie zostanie dla ciebie. - A ja chcę dużo, jak najwięcej – szepnęła, pociągając go na siebie. Stone próbował uspokoić się nieco, całując jej piersi, ale po chwili wie- dział już, że nie wytrzyma dłużej. Osiągnęli orgazm jednocześnie, wśród mi- łosnych westchnień i cichych okrzyków. Sara wtuliła się w ramiona Stone’a; ich pot się wymieszał. - Jesteś taki amerykański – powiedziała. - Jak to? - Robisz dużo hałasu, tak jak ja. Anglicy nigdy nie mówią w łóżku ni- czego podniecającego. - Rach-ciach, łubudubu i dziękuję? - Właśnie tak. Stone roześmiał się. - A Włosi? - Koncentrują się na sobie – odparła Sara. – Jak w tym starym żarcie: dla Włocha sportowy wóz to przedłużenie członka, a dla Anglika – namiast- ka. - Z tego co mówisz, wynika, że najlepszym dla ciebie miejscem są Sta- ny Zjednoczone – zauważył Stone. – A ja nawet nie mam samochodu. - To wiele wyjaśnia – powiedziała Sara z uśmiechem. 60 - Ale już od dawna planuję zakup. W końcu jestem przecież właścicie- lem garażu. - Szkoda byłoby mieć pusty garaż. – Ujęła w dłoń jego penisa. – Chyba powinnam się tobą nacieszyć, zanim zaczniesz wyładowywać energię w szyb- kiej jeździe. - Przybyło mi trochę lat. To może się nie udać tak od razu. - Uda się. – Ścisnęła nieco mocniej. – Widzisz? - Chyba masz rację – przyznał Stone, oddychając głębiej. Sara wtoczyła się na niego. - Tym razem ja poprowadzę. Stone’a zbudziło uporczywe brzęczenie dzwonka u drzwi wejściowych. Przewrócił się na drugi bok i zerknął na zegarek. Było kwadrans po siódmej. Przycisnął guzik domofonu. - Tak?– wymamrotał. - Detektyw Thomas Deacon z biura prokuratora okręgu Manhattan. Stone wiedział, że skądś zna to nazwisko. Po chwili przypomniał sobie, że Dino wskazał mu tego człowieka na przyjęciu u Broughama. Poczuł do niego niechęć od pierwszego wejrzenia. - Chcę z panem porozmawiać – powiedział Deacon. - Czy słyszał pan kiedyś o godzinach urzędowania? - Większość ludzi o tej porze jest już na nogach. - Proszę wrócić po dziewiątej – rzucił Stone. Zerknął na odsłonięte piersi śpiącej Sary. – Albo po dziesiątej. Wyłączył domofon. Dzwonek odezwał się ponownie. - Czego?– warknął Stone. - Chcę z panem mówić teraz, panie Barrington. - Odpieprz się pan – powiedział Stone i wyłączył domofon. Przetoczył się na drugi bok, objął Sarę i zasnął. Po dziewiątej zadzwonił telefon. - Halo? - Mówi Dino. - Cześć. Udało wam się go złapać? - Nie – odparł Dino. – Moi ludzie przeczesywali park przez pół nocy. Facet musiał się wczołgać w jakąś dziurę; może spróbuje wyjść z niej rano. - Czy wiesz już, co się wczoraj stało z Andersonem? 61 - Zamknął windę i poszedł do toalety dla obsługi. Po usłyszeniu strzałów oporządził się błyskawicznie i zbiegł na dół z odbezpieczoną bronią Doszło do wymiany ognia, Andy mówi, że może trafił mordercę, ale tamten wybiegł z bu- dynku i wyskoczył na ulicę. Andy nie mógł strzelać, bo obawiał się, że kogoś zrani. Kelly pewnie drzemał w samochodzie, zbyt wolno zareagował, a potem nie zdążył zadzwonić po wsparcie. Dobrze, że ty o tym pomyślałeś. - Miejmy nadzieję, że to zdarzenie trochę przestraszyło mordercę – po- wiedział Stone. – Może następnym razem zawaha się, nim uderzy. - Zwłaszcza jeśli Andy wpakował w niego kulkę. To już drugi postrzał, który dostał. Pierwszy był od Mary Ann. Jaka szkoda, że nikomu nie udało się trafić go raz, a dobrze. - Pamiętasz, jak na przyjęciu u Martina Broughama pokazałeś mi Dea- cona? - Tak. - Ten facet chciał mnie dzisiaj zerwać z łóżka o świcie. - Po co przyszedł? - Nie mam pojęcia. Posłałem go do diabła. - Pewnie chodzi o zabójstwo Susan Bean. - Jeśli tak, to gość ma słaby refleks. - Na to wygląda. - Dzwonił do ciebie? - Nie. - A więc każę mu zgłosić się na posterunek. - Nie ma sensu irytować go bez potrzeby, Stone. - Dlaczego, skoro on wkurzył mnie? Ani ty, ani ja nie waliliśmy lu- dziom do drzwi o siódmej rano, prawda? - Chyba, że chodziło o aresztowanie. Ten Deacon może wrócić z od- działem szturmowym. A propos, Martin Brougham awansował na pierwsze- go zastępcę prokuratora okręgowego. - Nie wiedziałem. - Nominacja zostanie ogłoszona po południu. Wieść niesie, że stary za- mierza odejść na emeryturę i chce przygotować dobrą pozycję startową dla Broughama w następnych wyborach. - Uwierzę, jak zobaczę – powiedział Stone. – Tylko śmierć może zmu- sić starego do odejścia z urzędu. Ale i za to nie dałbym głowy. - Zjemy dzisiaj razem kolację? - Zadzwonię do ciebie po południu. Czy twoi ludzie nadal mnie pilnują? - W dzielnicy są dwa samochody, jeden na cywilnych numerach. Jeśli ktoś będzie cię śledził, pojadą za nim. - Dzięki, Dino. Nie chcę, żeby coś się stało Sarze. Czy możesz dać jej obstawę na kilka dni? 62 - Jasne. W końcu ten świr poluje na ludzi nam bliskich, a nie na żadne- go z nas. Kelly i Anderson jej przypilnują. - Dziękuję. - Muszę kończyć. Zadzwoń później. - Dobra. Stone wstał i powlókł się do łazienki; Sara nie obudziła się. Ogolił się, ubrał i zszedł do kuchni. Zaparzył kawę, przygotował zapiekankę i otworzył „Timesa”. Redakcja dziennika nie zdążyła jeszcze zamieścić opisu wydarzeń wczorajszego wieczoru, ale dokładne relacje o śmierci Susan Bean i Mirandy Hirsch już były, podobnie jak nekrologi. Zadzwonił domofon; Stone nacisnął przycisk. - Tak? - Thomas Deacon. Czy teraz nie jest dla pana za wcześnie? - Proszę przejść do biura – odparł Stone. – Będę tam na pana czekał. Odłożył słuchawkę, wziął czajnik z kawą i skierował się do schodów, zachodząc w głowę, czego ten człowiek może chcieć. 16 Deacon zjawił się w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Stone wpuścił ich, zaprowadził do biura i wskazał krzesła. - A więc o co chodzi? – spytał siadając. - To jest detektyw Simmons – przedstawił Deacon towarzysza. – Pro- wadzimy śledztwo w sprawie śmierci Susan Bean. - Zdawało mi się, że zajmuje się tym dziewiętnasty posterunek. - Nasze dochodzenie ma priorytet. - Porucznik Bacchetti zdziwiłby się, słysząc to. - Nie obchodzi mnie, co dziwi Bacchettiego – oznajmił Deacon. – Chcę zadać panu kilka pytań, i oczekuję jasnych odpowiedzi. - Posłuchaj pan. Jeśli zależy panu na mojej współpracy, to zabiera się pan do tego w niewłaściwy sposób. Najpierw budzi mnie pan o świcie, a po- tem zjawia się w moim domu i włazi z butami w cudze śledztwo, zachowując się przy tym jak gestapowiec. Jeśli chce pan w ogóle ze mną rozmawiać, radzę nauczyć się manier. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu, rozdzieleni tyl- ko blatem biurka. Deacon odezwał się pierwszy. - Panie Barrington, przepraszam za najście o tak wczesnej porze. Zosta- ła zamordowana pracowniczka prokuratury zajmująca ważne stanowisko. 63 Bylibyśmy wdzięczni, gdyby odpowiedział pan na pewne pytania. Dzięki temu być może uzyskamy lepszy obraz wydarzeń owego wieczoru. Stone uznał, że może zmienić taktykę. - Z przyjemnością udzielę wszelkiej pomocy. - Dziękuję. Czy mógłby nam pan opowiedzieć, co robił tamtego wie- czoru po wyjściu z domu? - Oczywiście. Wyszedłem około ósmej trzydzieści i pojechałem taksówką do restauracji U Elaine przy Drugiej Alei między Osiemdziesiątą Ósmą i Osiemdziesiątą Dziewiątą ulicą. Zjedliśmy kolację z porucznikiem Bacchet- tim. Nieco później, chyba już po wpół do jedenastej, porucznik Bacchetti zaproponował, żebyśmy poszli na przyjęcie do domu Martina Broughama. Dotarliśmy tam mniej więcej za piętnaście jedenasta. Kiedy przedstawiono nas gospodarzom, poszedłem z drinkiem do biblioteki, gdzie zastałem Susan Bean. Rozmawialiśmy przez kilka minut, po czym postanowiliśmy iść gdzieś na kolację. A ponieważ większość lokali w okolicy była zamknięta, panna Bean zaproponowała, żebyśmy poszli do jej domu i zamówili kolację na wy- nos w chińskiej restauracji. Przy zamawianiu okazało się, że dostawa na miejsce nie jest możliwa, więc panna Bean poprosiła, abym poszedł i odebrał zamó- wiony posiłek w lokalu. Tak też uczyniłem. Po powrocie znalazłem pannę Bean zakrwawioną na podłodze w kuchni. Nie żyła. Zadzwoniłem na numer alarmowy i złożyłem meldunek o morderstwie. Potem zaczekałem na przyby- cie policji. Simmons notował sumiennie każde słowo. - Powiedział pan, że zjadł kolację z porucznikiem Bacchettim, zgadza się? - Tak. - A parę godzin później zamówił pan chińszczyznę u panny Bean? - Nie byłem szczególnie głodny, kiedy spotkaliśmy się z porucznikiem Bacchettim u Elaine. Zjadłem tylko sałatkę. - Rozumiem – powiedział Deacon tonem, jakby przechodziło to jego poję- cie. Skinął na Simmonsa, zwracając mu uwagę na sprzeczność w zeznaniach. Stone westchnął, przewracając znacząco oczami. - Gdzie i kiedy poznał pan Susan Bean? - Tego wieczoru, w domu Martina Broughama. - Czy spotkał pan ją kiedykolwiek wcześniej? - Nie. - I nie słyszał pan o niej? - Nie przypominam sobie. - Jako adwokat prowadzi pan od czasu do czasu sprawy karne? - Zdarza się. - Czy podczas którejś z rozpraw nie zetknął się pan z panną Bean? - Nie. 64 - Kilka lat temu, wkrótce po odejściu z policji, reprezentował pan w są- dzie niejakiego Marvina Herberta Van Fleeta. - To prawda. - Czy pamięta pan, kto był oskarżycielem? - Zdaje się, że Paul Haverty. - A czy przypomina pan sobie, kto mu asystował? - Nie. Wiem, że była to młoda kobieta, ale nie pamiętam jej nazwiska. Czyżby Susan Bean? - Przypomniał pan sobie teraz? - Pamiętam dość pulchną, przeciętnej urody młodą kobietę, która rzad- ko się odzywała, przynajmniej do mnie. - To była Susan Bean. - Naprawdę? W takim razie bardzo się zmieniła od tamtego procesu. - A więc znał pan jednak Susan Bean? - Myślę, że zostaliśmy sobie przedstawieni. - Ile razy widział ją pan później prywatnie, po rozprawie? - Ani razu. - Powtórzę pytanie, panie Barrington: ile razy? - A ja powtarzam: ani razu. - Jest pan stałym klientem restauracji U Elaine, prawda? - Bywam tam kilka razy w tygodniu. - Od jak dawna? - Od wielu lat. - Czy zapomniał pan, że Susan Bean też często tam przychodziła? - Nie wiedziałem o tym. - Nie pamięta pan, że ją tam spotykał? - Absolutnie. – Stone zaczął się zastanawiać, dokąd zmierza Deacon. - Przynajmniej raz odprowadził ją pan z lokalu do domu i doszło mię- dzy wami do zbliżenia seksualnego, nieprawdaż? Pytanie zaskoczyło Stone’a; gorączkowo zaczął szukać w pamięci śladu takiego zdarzenia. Poznał w barze U Elaine wiele kobiet, i czasami spotkania takie kończyły się w łóżku, ale nic podobnego nie wydarzyło się, odkąd od- szedł ze służby. - Nie przypominam sobie czegoś takiego – powiedział. - A czy zdziwiłby się pan, gdybym powiedział, że Susan Bean zapamię- tała to zdarzenie? - Owszem. Kiedy miałoby do tego dojść? - Czy pamięta pan, że poznał U Elaine niejaką Jean Martinelli? - Nic mi nie mówi to nazwisko. - Panna Martinelli także pracuje w prokuraturze i bywała w restauracji U Elaine, często w towarzystwie Susan Bean. Pamięta, że spotykała tam pana 5 - Krąg strachu 65 wielokrotnie. Przypomina sobie, że wyszedł pan z lokalu z panną Bean, a na- stępnego dnia panna Bean opowiedziała jej, że poszliście do niej i uprawiali- ście seks. Czy zaprzecza pan temu? - Nie przypominam sobie czegoś takiego – odparł Stone. – Kiedy mia- łoby się to stać? - To nie ma żadnego związku. - Nie ma związku z czym? - Ze śmiercią Susan Bean. - A mnie się zdaje, że ma bardzo duży związek. - Powiedzmy, że wydarzenia te miały miejsce przed sprawą Van Fleeta. - A więc ponad sześć lat temu? - W przybliżeniu. - A jaki związek owo wydarzenie może mieć z morderstwem Susan Bean? - Jeśli nie ma związku, to dlaczego pan kłamał? - Nie kłamałem – odparł nieco już wzburzony Stone. – Twierdzi pan, że ileś lat temu miałem krótki romans z Susan Bean. Powiedziałem, że nie przy- pominam sobie czegoś takiego, i jest to prawda. - Kiedy rozmawialiście z panną Bean w domu Martina Broughama, od- nawialiście starą znajomość, zgadza się? - Nie sądzę. - Gdy przedstawiał się pan Susan Bean, wspomniała zapewne, że już się poznaliście, prawda? - Nie, ani słowem. - Proszę opisać waszą rozmowę. Stone zastanowił się przez chwilę. - Kiedy usiadłem, Susan coś czytała; zdaje mi się, że porozmawialiśmy o tym przez chwilę. Pamiętam, że mówiliśmy też o jej nazwisku. Powiedzia- ła, że asystowała Martinowi Broughamowi w procesie Dantego, więc pogra- tulowałem jej zwycięstwa. To wszystko, co pamiętam. - O czym rozmawialiście po drodze do jej mieszkania? - Nie poruszaliśmy żadnego konkretnego tematu. - Czy opowiadała o swojej pracy? - Chyba coś wspomniała. - Co mianowicie? - Odniosłem wrażenie, że zamierza odejść z prokuratury. - Co dokładnie powiedziała? - Nie pamiętam; wydawało mi się, że jest znużona pracą. Nie była szcze- gólnie uradowana werdyktem w sprawie Dantego. - Wie pan o tym, że była na przyjęciu wydanym na cześć zwycięstwa w tym właśnie procesie? - Tak. 66 - I utrzymuje pan, że nie cieszyła się ze zwycięstwa? - Pamiętam, że podczas przyjęcia nie brała udziału w zabawie, tylko siedziała w czytelni. Nie powiedziałem też, że się nie cieszyła, tylko że nie była szczególnie uradowana. - Czegoś nie rozumiem, panie Barrington. - Mianowicie? - Dlaczego postanowił pan zamordować kobietę, której nie widział pan przez ponad pięć lat. Stone wyprostował się raptownie. - Nie zamordowałem Susan Bean i nie miałem żadnego motywu, aby to zrobić. – Zerknął na pochylonego nad notesem Simmonsa. – Proszę to zano- tować. - Notuję– odparł policjant. Stone wstał. - To wszystko, co miałem panu do powiedzenia – oznajmił, zwracając siędo Deacona. - Przykro mi, że odmawia pan odpowiedzi na moje pytania. - Wprost przeciwnie. Proszę zapisać, że odpowiedziałem na wszystkie pytania pana Deacona. Jeśli chce pan uzyskać dalsze informacje w sprawie śmierci Susan Bean, radzę zwrócić się do detektywów z dziewiętnastego po- sterunku policji. Złożyłem tam wyczerpujące zeznanie. A jeśli ma pan jakieś pytania do mnie, proszę się skontaktować z moim adwokatem Williamem Eggersem z firmy Woodman i Weld. Życzę miłego dnia. Deacon podniósł się. - Woodman i Weld? To niesłychanie ekskluzywna firma. Podejrzewam, że nie będą zachwyceni, kiedy się dowiedzą że jest pan wplątany w taką brudną sprawę. - Powiedziałem miłego dnia – rzekł Stone, otwierając drzwi. Z trudem powstrzymał się, żeby nie dać kopa w tyłek Deaconowi. 17 Stone wyszedł z domu i skierował się do nieoznakowanego policyjnego wozu. - Czy Anderson i Kelly są gdzieś tutaj? – spytał, wsiadając. - Tak. - Możecie nawiązać z nimi łączność nie używając radia? - Mogę zadzwonić na komórkę. 67 - Świetnie. Policjant wybrał numer i podał aparat Stone’owi. - Anderson. - Andy, tu Stone. Jestem w drugim wozie. - Widziałem cię. - My teraz odjedziemy. Za dwie minuty zadzwońcie do moich drzwi trzy razy. Otworzy wam panna Buckminster; wtedy odwieźcie ją do baru U Elaine. Wiesz, gdzie to jest? - Woziłem tam porucznika Bacchettiego – odparł Anderson. - Rozejrzyj się, czy ktoś was nie śledzi. - Dobra. Stone rozłączył się i oddał telefon policjantowi. - Jedziemy do Drugiej Alei między Osiemdziesiątą Ósmą i Osiemdzie- siątą Dziewiątą ulicą. Pokluczmy trochę, a ja będę patrzył, czy nie mamy ogona. - Jasne. Chce pan, żebym włączył koguta? - Nie, wolę żebyśmy nie rzucali się w oczy. Dojechali do Trzeciej Alei i skręcili w stronę centrum; Stone uważnie lustrował każdy jadący za nimi samochód. - Niech pan jedzie do parku, a potem zawróci do Trzeciej. - Jak pan sobie życzy – odparł nieco znudzony detektyw. Dotarcie do Elaine zajęło im pół godziny. Zanim dojechali, Stone jeszcze raz zadzwonił do Andersona. - Anderson. - Andy, kiedy wysadzicie pannę Buckminster, wejdźcie do restauracji i usiądźcie przy barze koło okna. Wiesz, jak wygląda morderca, prawda? - Nie zdążyłem wczoraj przyjrzeć mu się dokładnie – odparł Anderson – ale mam portret pamięciowy. - A więc rozglądaj się. - Jasne. Zatrzymali się. - A wy chłopcy miejcie na oku ulicę – powiedział Stone. - Dobra. Stone wysiadł i wszedł do restauracji. Przywitał się z Elaine i podszedł do stolika, gdzie czekał już Dino. - Sara przyjdzie? – spytał Bacchetti. - Będzie tu za minutę; Anderson jąprzywiezie. Zdarzyło się coś nowego? - Policja hamburska sprawdziła na naszą prośbę miejsce pobytu siostrzeń- ca Mitteldorfera, Ernsta Hausmana. Odwiedzili go w domu i w fabryce; Haus- man był dzisiaj w pracy i od miesiąca nie brał urlopu. - A sąsiedzi Mitteldorfera coś powiedzieli? 68 - Kilku starszych sąsiadów pamiętało Mitteldorfera, ale nic nie wiedzieli o je- go krewnych. Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że Herbie i jego żona byli bezdzietni. - Czy twoi ludzie dotarli do tej kobiety, która koresponduje z Herbim? Zapomniałem jej nazwiska. - Eloise Enzberg. Tak, rozmawiali z nią rano. Chyba się trochę wystra- szyła. O niczym nie wie; pisze do Mitteldorfera raz w tygodniu i odwiedza go co miesiąc. Przynosi mu strucle. - Jak miło z jej strony. - Powiedzmy. Wiesz, że dzielnica Germantown bardzo się zmieniła? - To znaczy? - Nie ma już tylu Niemców, co kiedyś, tylko po prostu starzy ludzie. Pewnie ich dzieci się wyprowadziły. Pamiętasz restaurację Gay Vienna? - Jasne. Podawali tam kalbshax. - Udko cielęce, które wygląda jak ogromna pałka perkusisty. - Dokładnie. - Był tam też muzyk, który grał na cytrze. Podobała mi się ta muzyka. Gdzie właściwie znajdowała się ta restauracja? - Siedzisz w niej – powiedział Dino. - Tutaj? - Kiedy w końcu została zamknięta, Elaine kupiła budynek i otworzyła swój lokal. - A niech to. Jakoś nigdy nie skojarzyłem tych wydarzeń. - Zdaje mi się, że smakosze kalbshax wyprowadzili się lub powymiera- li– westchnął Dino. Zjawiła się Elaine. - Jak leci? - Nieźle - odparł Stone. - Słuchaj, czy mogłabyś dopisać do karty kalbshax? - Co to? Czyżbyś nagle zapałał miłością do szwabskich smakołyków? Do restauracji weszła Sara; Anderson wsunął się za nią i od razu zajął miejsce przy barze. Dino zawołał kelnera. - Widzisz tego dryblasa przy barze? Szepnij barmanowi, żeby podał mu jednego scotcha, i na tym koniec. Kelner poszedł spełnić polecenie. Stone i Dino wstali, żeby przywitać się z Sarą. Dziewczyna pocałowała Dina w policzek. - Elaine, pamiętasz Sarę Buckminster? – spytał Stone. - Jasne, choć dużo wody upłynęło – odparła Elaine. – Słyszałam, co się stało wczoraj w nocy. - Jak to możliwe, skoro jeszcze nie opisali tego w gazetach? – zdziwił się Dino. 69 - Mam swoje wtyczki. - I pewnie wiesz o sprawie więcej ode mnie. - Niewykluczone. - To może powiesz mi, gdzie szukać mordercy? Elaine nachyliła się do niego. - Spróbuj w Central Parku – szepnęła konfidencjonalnie. - Odwiedził mnie dzisiaj w domu niejaki Tom Deacon – oznajmił Stone. - A czego on od ciebie chciał, do cholery? – spytał Dino. - Podobno przejmuje twoją sprawę. - Niedoczekanie – prychnął Dino. - Długo mnie przesłuchiwał, a jego partner wszystko notował. Na ko- niec oskarżył mnie o zamordowanie Susan Bean. - Kim jest Susan Bean? – spytała Sara. - Nieboszczką– odpowiedziała Elaine. - Czemu właściwie ją zamordowałeś? – spytała Sara, spoglądając na Stone’a. - Z nudów. Morduję dwie lub trzy babki miesięcznie, jeśli nie mam nic ciekawszego do roboty. Sara zwróciła się do Elaine. - Sądzisz, że powinnam się od niego wyprowadzić? - Po pierwsze, nie wiedziałam, że się wprowadziłaś – odparła zagadnię- ta. – To miło, że Stone przestał kłaść się do łóżka samotnie. Sara parsknęła śmiechem. - Długo to trwało? - O, tak. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki był upierdliwy. - Nie byłem – sprzeciwił się Stone. - Od razu lepiej wygląda, prawda? – spytała Elaine, zwracając się do Dina. - Jasne. Policzki mu się nawet zaróżowiły. - Wolałabym wierzyć, że jestem jedyną osobą w tym gronie, która oglą- dała „policzki” Stone’a – powiedziała Sara. – Rzeczywiście mają prześliczny różowy kolor. - Twoje również – rzucił Stone, stukając szklanką o szklankę Sary. - Jak sądzisz, czemu Deacon wtyka swój nos w tę sprawę? – spytał Dino. - Może stoi za tym Martin Brougham? W końcu Susan pracowała dla niego. - To niewystarczające uzasadnienie. - Deacon powiedział, że bywała tu regularnie. Pamiętasz ją Elaine? Elaine wzruszyła ramionami. - Któżby znał wszystkich, którzy przychodzą do lokalu. Przychodzą odchodzą ktoś ich morduje. - Przyjaźniła się z niejaką Jean Martinelli. 70 - A, tę znam, i owszem. Wyrzuciłam jąkiedyś, bo upijała się i zaczepia- ła gości przy stolikach. - Podobno ona też pracuje w prokuraturze – wyjaśnił Stone. – Deacon jest przekonany, że znałem Susan wcześniej, i często się z nią widywałem. Powiedziałem mu, że w ogóle jej nie pamiętam. - Ona była kiedyś tęższa – powiedział Dino. - Znałeś ją? - Dwa czy trzy razy zeznawałem w procesach, w których oskarżała. Za- częła nad sobą pracować i zrzuciła dużo kilogramów. Może dlatego jej sobie nie przypominasz. - A pamiętasz Van Fleeta? – spytał Stone. - Zastrzeliłem tego faceta – odparł Dino. – Jak mógłbym go zapomnieć? - Broniłem kiedyś Van Fleeta w jakiejś drobnej sprawie; Deacon mówił, że Susan była drugą oskarżycielką. Asystowała prokuratorowi nazwiskiem Haverty. - Możliwe. Wydaje mi się, że Susan zaczęła pracować w prokuratorze od razu po skończeniu uczelni. - Mógłbyś zadzwonić do Broughama i wyjaśnić mu, że to nie ja ją zabi- łem? - No cóż, pewnie mógłbym, gdybym był o tym całkowicie przekonany. - A więc zrób to jutro, Dino. Nie chcę, żeby ci ludzie powiedzieli prasie, że uważają mnie za podejrzanego. - Mogę zabrać się do tego od razu – rzekł Dino, wskazując drzwi skinie- niem głowy. Stone odwrócił się. W drzwiach restauracji stali Martin i Dana Brougha- mowie. 18 Elaine przeciskała się między stolikami, żeby ich przywitać. Najwyraźniej pytali o wolny stolik, ale wszystkie były zajęte. - Ona chyba zaproponowała, żeby się do nas dosiedli – zauważył Stone. - Ciekawe, jak zareagują. Widzieli, jak Martin Brougham kiwa głową. - A co tam – mruknął Dino. – Powiem mu teraz. - Czemu zgodzili się z nami usiąść, skoro Brougham uważa, że zabiłem Susan? - Zaraz się tego dowiemy. 71 Sara nachyliła się do Stone’a. - Mam nadzieję, że wytłumaczysz mi później, co tu się, u diabła, dzieje. - Oczywiście – odparł Stone, wstając. - Cześć, Dino – powiedział Martin Brougham. – Witaj, Stone. Pamię- tasz Dane? - Ależ tak – odparł Stone. – A to jest Sara Buckminster. Przysiądziecie się? Broughamowie usiedli i zamówili drinki. - Jedliście już? – spytał Brougham. - Jeszcze nie. - Ja stawiam kolację. Mamy okazję do świętowania. - Słyszeliśmy. Gratulacje. Czy to prawda, że stary zamierza odejść na emeryturę i namaścić cię na swojego następcę? Brougham roześmiał się. - On tego nie zrobi, póki nie wyda ostatniego tchnienia. Zerknęli do karty i zamówili posiłek. Stone nie mógł pojąć zachowania Broughama, więc postanowił od razu wziąć byka za rogi. - Deacon odwiedził mnie dzisiaj rano. - Tak? W jakiej sprawie? - Nie orientujesz się, co robi twój człowiek? – spytał Dino. - To chleb powszedni – odparł Brougham, zerkając to na Dina, to na Stone’a. – Czyżbym o czymś nie wiedział? - Deacon stwierdził, że przejmuje śledztwo w sprawie morderstwa Su- san Bean – odrzekł Dino. - Ależ skąd. Zapewniam cię, że nic podobnego się nie stanie. Spytał, czy może rzucić okiem na tę sprawę, a ja się zgodziłem. W końcu Susan była naszą współpracowniczką więc chcemy wyjaśnić okoliczności jej śmierci. - Deacon uważa, że to ja zabiłem Susan – wtrącił Stone. Brougham omal nie udławił się drinkiem. Spojrzał na Dina. - Czy masz jakieś dowody, które by potwierdzały takie przypuszczenie? - Najmniejszych. - Bo jeśli takie posiadasz, nie powinienem siedzieć przy tym stoliku. - Możesz się odprężyć – powiedział Dino. – Oczyściliśmy Stone’a z wszelkich podejrzeń w pół godziny po stwierdzeniu śmierci Susan. Był w chińskiej restauracji, kiedy to się stało. - Słyszałem, że to wykluczyło jego winę. Rozumowanie sprawiało wra- żenie przekonującego. Poza tym, jaki motyw mógłby mieć Stone? - Otóż to – odparł Dino. - Możesz zwracać się wprost do mnie – powiedział Stone. – Jeśli chcesz o coś spytać, z przyjemnością odpowiem. - To znaczy, nieoficjalnie? 72 - Odpowiadałem na wszystkie pytania Deacona, i to oficjalnie, aż do chwili, kiedy oskarżył mnie o morderstwo. Wtedy odesłałem go do mojego adwokata, a potem wyprosiłem z domu. Ale niezależnie od tego, odpowiem na każde twoje pytanie teraz i tutaj, w obecności świadków. Brougham zastanowił się chwilę. - Czy znałeś Susan, zanim spotkałeś ją na moim przyjęciu? - Deacon twierdzi, że tak. Powiedział, że asystowała Haverty’emu w spra- wie przeciwko mojemu klientowi. Przedstawiono mi drugą oskarżycielkę, ale nie zapamiętałem jej. Deacon utrzymuje też, że Susan bywała w tym lokalu, i że któregoś razu poszedłem z nią do jej domu i spaliśmy ze sobą. Tego rów- nież sobie nie przypominam, a wydaje mi się, że zapamiętałbym, gdyby coś takiego się zdarzyło. - Nie pamiętasz, że spotykałeś Susan w tym lokalu? - Nie – odparł Stone. – Jeśli o to chodzi, Elaine także jej nie pamięta, a przebywa tu znacznie częściej niż ja. - Nie wątpię. - Elaine pamięta natomiast Jean Martinelli. Przypomina sobie, że wy- rzuciła jąz lokalu któregoś wieczoru, kiedy tamta się upiła. Wydaje mi się, że to właśnie na podstawie zeznania Jean Martinelli Deacon ukuł swoją hipotezę. - Martinelli nie pracuje u mnie prawie od roku – stwierdził Brougham – ale nie dziwi mnie wcale, że rozmawiała z Tomem. Spotykają się ze sobą od pewnego czasu. Pewnie to ona do niego zadzwoniła. - Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? – spytał Stone. Brougham wzruszył ramionami. - No, Martin. Chcę mieć to z głowy. - Kto zabił Susan, twoim zdaniem? - Stone i ja uważamy, że sprawcą jest ktoś, kogo wsadziliśmy razem dawno temu – wtrącił Dino – Ale na razie nie wiemy kto. Zdarzyły się jeszcze dwa morderstwa. Sekretarka Stone’a, Alma, zginęła tej samej nocy co Susan Bean, a kobieta, która mieszkała po sąsiedzku ze Stonem w Turtle Bay, zosta- ła zabita następnego wieczoru. - Słyszałem o tych morderstwach – powiedział Brougham. – Sądzicie, że mają związek ze śmiercią Susan? - Łączy je tylko osoba sprawcy – odparł Dino. – Podejrzewamy, że tam- tego wieczoru ktoś śledził Stone’a do twojego domu, a potem do mieszkania Susan. Kiedy zobaczył, że Stone wychodzi, wkradł się do budynku. Wiele wskazuje na to, że był tam jeszcze, kiedy Stone wrócił, ale zniknął, zanim przyjechał patrol. Ja dotarłem na miejsce pięć minut potem. To Stone za- dzwonił na numer alarmowy. - Tak, wiem. 73 - Masz jeszcze jakieś pytania, Martin? – spytał Stone starając się, żeby nie zabrzmiało to zaczepnie. - Nic nie przychodzi mi w tej chwili do głowy. - Z chęcią stawię się w twoim biurze z adwokatem i odpowiem na każ- de pytanie. - Dziękuję. - Ale jeśli jutro przeczytam w gazetach, że jestem podejrzany, będę wie- dział, że przeciek pochodzi od Deacona, i pójdę prosto do starego. A znam go nie od dzisiaj. – Była to prawda, choć nie do końca. - Nie sądzę, żeby to było konieczne – odrzekł Brougham. – Ale rozu- miesz, że jeśli Deacon znajdzie jakieś luki w twojej wersji, będziemy musieli porozmawiać. - W mojej wersji nie ma żadnych luk – oznajmił Stone – bo jest praw- dziwa. Podano kolację i wszyscy mogli odetchnąć z ulgą. Dana Brougham zmie- niła temat. - Czy to nie twoje obrazy będą wystawiane w galerii Bergmana? – spy- tała, zwracając się do Sary. - Tak, moje – odparła zagadnięta. – Otwarcie wystawy nastąpi w przy- szłym tygodniu. Wysłać wam zaproszenie? Dana wyjęła z torebki wizytówkę. - Widziałam twoje wcześniejsze obrazy i z przyjemnością obejrzę nowe. Możesz zdradzić coś na ich temat? - Sąpoświęcone Toskanii. Spędziłam tam sześć lat; jest trochę pejzaży, trochę martwych natur i trochę portretów mieszkańców prowincji Chianti. - Uwielbiam ten region Włoch. Zbliżył siękelner i szepnął coś do ucha Dino. Policjant wstał i wyjął tele- fon komórkowy, ale jego twarz niczego nie zdradzała. Wrócił po chwili i usiadł. Wszyscy patrzyli na niego pytająco. - Dzwonili z posterunku – oznajmił Dino. – Mieliśmy podejrzanego, ale jego alibi zostało potwierdzone. - Szkoda – rzucił Brougham. – Co to za jeden? - Niejaki Mitteldorfer. Aresztowaliśmy go ze Stonem dwanaście lat temu za zamordowanie żony. - Czemu go podejrzewaliście? - Razem byliśmy świadkami śmierci kobiety, która mieszkała naprze- ciwko domu Stone’a, po drugiej stronie parku. Morderca wyglądał jak Mittel- dorfer dwanaście lat temu. Ale Mitteldorfer już tak nie wygląda. - Dziwne– zauważył Brougham. - My też tak pomyśleliśmy. Zaczęliśmy szukać jakiegoś krewnego Mit- teldorfera, który mógłby się za niego mścić, ale jak dotąd bez powodzenia. 74 Właśnie się dowiedziałem, że rozmowy ze znajomymi Mitteldorfera z daw- nego miejsca zamieszkania potwierdziły jego niewinność. - Czy on już wyszedł? - Nie, ale niedługo może ubiegać się o zwolnienie warunkowe. - Chcecie, żebym przeszkodził mu w wyjściu na wolność? Dino potrząsnął głową. - Nie przepadam za Herbiem, ale nic na niego nie mam. Jeśli wyjdzie i wtedy znajdziemy jakieś dowody, łatwo będzie unieważnić zwolnienie. Brougham odłożył widelec. - Uważacie, że może wyjść i znów kogoś zabić? Dino wzruszył ramionami. - Nie sposób tego przewidzieć. Mitteldorfera można uznać za jednora- zowego mordercę. Zabił żonę w afekcie, kiedy odkrył, że przyprawia mu rogi. Wydaje się, że ona była jego jedynym wrogiem. - Nie licząc ciebie i Stone’a – zauważył Brougham. 19 Następnego ranka Stone właśnie się ubierał, gdy Sara wysunęła głowę z łazienki. - Nie mógłbyś mnie zabrać w weekend na wieś? - Na jaką wieś? – spytał Stone. - Obojętnie jaką. Nie zapominaj, że jestem angielską różyczką... że się tak wyrażę. – Wytrzeszczyła zabawnie oczy. – Potrzebuję intymnego kontak- tu duchowego z drzewami i trawą żeby uchronić moją subtelną duszyczkę przed niechybnym rozpadem. Przebywanie w wiejskiej gospodzie także do- skonale jej robi. - Wynajmę samochód. - Przecież dostałeś właśnie duże honorarium. - Tak. - A więc kup sobie samochód. Stone wzruszył ramionami. - Czemu nie. - Tylko jakiś ładny. - Tak, proszę pani. - Grzeczny z ciebie chłopiec. - Prawda? - Przecież mówię. 75 Wyszła z łazienki całkiem naga; Stone przestał się ubierać i bezwstydnie wlepił w nią wzrok. - Nic z tego – powiedziała. – Muszę teraz pojechać do galerii i powiesić obrazy, a w garażu już czekają dwaj uroczy policjanci. No powiedzmy że jeden. Stone wrócił do przerwanej czynności. - Rzeczywiście. Kelly’ego trudno uznać za miłego kompana, prawda? - Wstrętny mały drań – powiedziała Sara, zakładając dżinsy i sweter; nie włożyła stanika. - Chcesz, żebym poprosił Dina o przysłanie innego policjanta? - Nie róbmy zamieszania. Dino i tak wyświadcza nam już przysługę. Wytrzymam jakoś z Kellym. Stone objął ją i przytulił. - Wolę, żebyś wytrzymała ze mną. Złapała go za nadgarstki i odsunęła. - O tym pomówimy, kiedy nie będę zmuszona z tobą wytrzymywać. Na jakimś przyjemnym, neutralnym gruncie, gdzie pod ręką nie będzie łóżka. - Zgoda – powiedział Stone, kradnąc pocałunek. - Idź już po ten samochód. Stone wysiadł z policyjnego wozu przy Park Avenue przed salonem Mer- cedesa i rozejrzał się jeszcze raz. - To trochę potrwa – ostrzegł policjantów, którzy go przywieźli. - Tak jest – odparł jeden z nich, salutując służbiście. – Nieustająco po- zostajemy do pańskiej dyspozycji. - Krakauer, pozbędę się was przy najbliższej okazji. Odwrócił się i wszedł do salonu; wystawionych było sześć modeli, mię- dzy innymi najnowszy SLK, śliczny sportowy kabriolet ze skórzanym da- chem; prawdziwe cacko, ale malutkie. Obok stała limuzyna S 600 – ogrom- na, potężna, i piekielnie droga, chyba aż do przesady. Centralną pozycję zajmował jednak średni model niemieckiej firmy, E 320 o ładnym, jasnonie- bieskim metalizowanym lakierze. U boku Stone’a jak spod ziemi wyrósł sprzedawca. - Czy mogę w czymś pomóc? – spytał. - Interesuje mnie ośmiocylindrowa wersja tego modelu – odparł Stone wskazując samochód. - E 430? Wspaniały wóz. Mogę sprowadzić go w ciągu czterech miesię- cy, jeśli dziś złoży pan zamówienie. - Chcę go kupić dzisiaj po południu. - Obawiam się, że to niewykonalne. Popyt jest zbyt duży. 76 Stone skrzywił się. Kilka miesięcy temu wynajął ten model w Los Ange- les i bardzo przypadł mu do gustu. Podszedł do wielkiej limuzyny S 600. - Ile? - Sto trzydzieści siedem tysięcy, plus podatki. Stone uniósł dłoń. - Proszę mi o nich nie opowiadać. - Bardzo roztropnie z pańskiej strony – powiedział sprzedawca. – Mogę załatwić dla pana prawie od ręki S 500, czyli ośmiocylindrową wersję tego wozu. - A ile trwa załatwienie „prawie od ręki?” - W ciągu dwóch tygodni spodziewam się dostawy jednego egzemplarza. - Jest pan mistrzem uprzyjemniania ludziom zakupów – powiedział Stone. - Przykro mi, ale samochodów jest mało, a popyt olbrzymi. Stone wyjrzał przez okno, gdzie zatrzymała się ciężarówka z pokaźną przyczepą. Wrota otwarły się i po chwili czterech mężczyzn zaczęło wpychać do wnętrza salonu jakiś czarny samochód. - A to co? – spytał Stone. - Coś wyjątkowego – odrzekł sprzedawca. – Nazywa się E 55. Jest to model E 430 specjalnie zmodyfikowany przez AMG, niemiecką firmę zaj- mującą się tuningiem wozów Mercedesa. Kolor obsydianowy, pergaminowa tapicerka. Wóz przypominał wystawiony model E 320, ale był niższy i miał bar- dziej drapieżny wygląd. - Jakich zmian dokonała firma AMG w tym samochodzie? Mężczyzna podszedł do biurka i wyjął z szuflady prospekt. - Ten egzemplarz jest naprawdę wyjątkowy. – Rozłożył folder. – Ma ośmiozaworowy silnik w układzie V o pojemności pięciu i pół litra, znacznie potężniejszy niż w modelu S 500. Moc trzysta pięćdziesiąt cztery konie me- chaniczne, przekładnia z S 500. Karoseria została obniżona, a zawieszenie wzbogacone o resory antywstrząsowe, stabilizatory ruchu i sprężyny. Wóz ma osiemnastocalowe koła, opony o profilu Z oraz hamulce z SL 600. Stone wciągnął powietrze. - Szyby są nieco przyciemnione, dzięki czemu z zewnątrz nie widać pasażerów. Już na miejscu, w kraju, posłaliśmy go do specjalisty, który za- opatrzył wóz w lekkie opancerzenie. - Co znaczy „lekkie opancerzenie?” Sprzedawca otworzył drzwi samochodu i nacisnął guzik; szyba obniżyła się do połowy. - Jak pan widzi, szkło jest znacznie grubsze niż w standardowym mode- lu – jego grubość wynosi jeden i dwie dziesiąte centymetra – zaś dach, wszyst- kie drzwi oraz podłoga zostały wzmocnione lekkimi, lecz bardzo twardymi materiałami, takimi jak kevlar. Karoseria samochodu jest w stanie zamortyzować 77 ostrzał z broni ręcznej, a nawet ciężkiej maszynowej; nie wytrzyma salwy z bazooki czy wybuchu miny rzecz jasna. Do tego potrzebna byłaby wersja w pełni opancerzona. Stone wsiadł do wozu i rozejrzał się. - Ma pan tu sportowe siedzenia i specjalne wykończenie, a nawet anty- radar – dodał sprzedawca, rozglądając się badawczo. – Wykrywa i unieszkod- liwia policyjne radary. Urządzenie jest legalne w większości stanów. - Bardzo ładny – powiedział Stone. – Ile kosztuje? - Prawdę powiedziawszy, wóz nie jest naszą własnością. Należy do wdo- wy po naszym kliencie, pewnym dżentelmenie z Ameryki Południowej. - Dlaczego została wdową? - Samochód został dostarczony o kilka dni za późno, aby posłużyć do przewidzianych celów. - Chce pan powiedzieć, że tamten facet siedział w innym wozie, kiedy... - Kiedy potrzebna mu była dodatkowa ochrona, którą zapewnia ten wóz. - Ile życzy sobie za niego wdowa? - W granicach... – sprzedawca wymienił cenę. – Ale odniosłem wraże- nie, że ma silną motywację, żeby sprzedać samochód. - Rozumiem – powiedział Stone, obmacując kieszeń w poszukiwaniu książeczki czekowej. - Wóz ma na liczniku sto dwadzieścia kilometrów, i całe wyposażenie dostępne w modelu S 600 – ciągnął mężczyzna – łącznie z telefonem i osob- ną klimatyzacją tylnego siedzenia. Nawet z dodatkową masą opancerzenia przyspieszy od zera do setki w równe sześć sekund, a jego maksymalna pręd- kość nie jest ograniczona elektronicznie do dwustu kilometrów na godzinę. - A jaka jest ta maksymalna prędkość? - spytał Stone, wstrzymując oddech. - Tego nikt nie jest w stanie powiedzieć – odparł sprzedawca. - Proszę spytać właścicielkę, czy zgodzi się na... – tu wymienił kwo- tę. – I niech pan doda, że to moja pierwsza i ostatnia propozycja. - Proszę chwilę poczekać – powiedział sprzedawca. Zbliżył się do biur- ka i podniósł słuchawkę telefonu. Stone obszedł wóz dookoła, zajrzał do bagażnika, a potem podniósł ma- skę. Zaparło mu dech w piersiach: silnik był najpiękniejszym urządzeniem mechanicznym, jakie kiedykolwiek widział. Pieczołowicie wypolerowany, na pierwszy rzut oka zbyt duży korpus mechanizmu został przemyślnie umiesz- czony w za małej, jak się zdawało, komorze. Stone opuścił maskę i zerknął na koła; o dwa cale większe od standardowych opony miały obniżony profil, a tylne były wyraźnie szersze od przednich. Zjawił się sprzedawca. - Wdowa się zgadza – oznajmił. Na jego twarzy błyszczały kropelki potu. – Zapłaci pan gotówką, czy woli kredyt? 78 - Gotówką– odrzekł Stone, wyciągając książeczkę. – Kiedy mogę go zabrać? - Samochód jest już po dotarciu. Za pół godziny może pan wyjechać na drogę. - Czy załatwi pan w tym czasie numer rejestracyjny? - Chyba pan w to nie wątpi – odpowiedział sprzedawca, oddychając z wi- docznym trudem. 20 Stone jechał nieznośnie powoli w gęstym śródmiejskim ruchu; dwaj de- tektywi trzymali się tuż za nim. Sara czytała specjalną instrukcję dodaną do podręcznika użytkowania samochodu. - Tu jest napisane, że osłona przeciwsłoneczna, elektrycznie uruchamiana, została wykonana ze specjalnego materiału, który może zatrzymać każdy nad- latujący obiekt. – Zawiesiła głos. – Jaki obiekt? - Nadlatujący. Chodzi o pociski i odłamki. - Każdy obiekt, który przebije tylną szybę. – Odnalazła przycisk w pod- łokietniku, nacisnęła i obserwowała, jak ekran przeciwsłoneczny unosi się i opada. – Fajne. Czy to cacko ma też wbudowane w karoserię karabiny ma- szynowe, jak samochody Jamesa Bonda? - Oczywiście, że nie. Żałuję teraz, że powiedziałem ci o opancerzeniu. - A ja się z niego cieszę. Człowiek czuje się trochę przytulniej. Dokąd mnie zabierasz? - To niespodzianka. - Jak długo pozostanie niespodzianką? - Normalnie byłyby to dwie godziny, ale chcę zrobić po drodze krótki postój. - Gdzie się zatrzymamy? - W Ossining w stanie Nowy Jork. - Fuj, nazwa brzmi okropnie. - Większość mieszkańców też tak uważa. - Po co chcesz tam wstąpić? - Muszę zadać pewnemu człowiekowi kilka pytań. – Stone wjechał na autostradę West Side Highway i wydostał się z samochodowego tłoku. Naci- snął pedał i poczuł, że coś wciska go w fotel. - O rany – odezwała się Sara. 79 - No właśnie. – Stone zerknął w lusterko wsteczne, w którym w błyska- wicznym tempie zmniejszał się policyjny wóz. Nacisnął guzik szybkiego do- stępu na klawiaturze telefonu. - Krakauer – odezwał się policjant. - Dzięki, Krakauer– powiedział Stone. – Dalej pojadę sam. Powiedzcie porucznikowi Bacchettiemu, że odprowadziliście mnie żywego poza miasto. - Dobra – rzucił policjant. – Byłoby miło, gdyby pan nie wrócił. Stone przerwał połączenie, włączył antyradar i rozejrzał się za wozami patrolowymi. Dotarł do trasy Saw Mill River Parkway w czasie dwukrotnie krótszym niż normalnie i skierował się na północ. Przejechał rzekę Hudson mostem Tappan Zee i znalazł się na głównej autostradzie stanu Nowy Jork. - Słyszę świst wiatru za szybą– zauważyła Sara. – Zawsze myślałam, że przy prędkości stu dziesięciu kilometrów na godzinę takie zjawisko nie powinno wystąpić. - Jedziemy sto dziewięćdziesiąt – odparł Stone. - Ach, tak. Wobec tego zostaniemy aresztowani, prawda? - Wątpię. Stone zwolnił nieco, widząc wóz patrolowy zmierzający w przeciwną stronę. Samochód policyjny dojechał do najbliższego nawrotu i zakręcił. Za- nim policjant nabrał prędkości, Stone zwolnił do stu kilometrów na godzinę. Widział zafrasowaną minę funkcjonariusza, który majstrował coś przy desce rozdzielczej. Po chwili wóz zawrócił i pojechał na południe. - Załatwiony – powiedział Stone. - Co takiego? – spytała Sara. - Właśnie załatwiłem jego radar. - Myślałam, że to jego radar powinien załatwić ciebie. - Świat się zmienia. Stone zatrzymał się na parkingu więzienia Sing Sing i podszedł do budki strażniczej. - Czym mogę służyć? – spytał strażnik. - Chciałbym mówić z kapitanem Warkowskim. - Proszę zaczekać. – Mężczyzna podniósł słuchawkę, powiedział coś do mikrofonu i podał aparat Stone’owi. – Jest na linii. - Dzień dobry, kapitanie – zaczął Stone. – Mówi Stone Barrington. By- łem tu z porucznikiem Bacchettim. - Jak mógłbym zapomnieć? Co mogę dla pana zrobić tym razem? - Chciałbym się zobaczyć z Herbertem Mitteldorferem. Mam do niego kilka pytań. - Z przykrością zawiadamiam, że pan się spóźnił. 80 - Jak to? Dostał przepustkę, żeby załatwić coś w mieście? - Herbie wczoraj wyszedł. - Rozumiem. – Stone spodziewał się tego. – Czy mogę dostać jego adres? - Obawiam się, że go nie znam. - A czy mogę spytać o nazwisko jego kuratora? - Herbie nie ma kuratora. - Słucham? - Dostał zwolnienie bezwarunkowe. - Bezwarunkowe? Po wyroku za morderstwo? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Rzadko sięzdarza, ale jednak. Herbie był wyjątkowym więźniem, nie- słychanie wartościowym dla całego oddziału i dla mnie osobiście; badanie psychiatryczne nie wskazywało na skłonność do recydywy. - A więc wypuściliście go tak po prostu i liczycie, że wszystko będzie cacy? - Powiedzmy. - I nie wzięliście nawet jego adresu? - Zgadza się. Jest wolny jak ptak. - Dziękuję i przepraszam za kłopot. - Żaden kłopot. Odkładając słuchawkę, Stone słyszał śmiech strażnika. Wrócił do samo- chodu. - Wszystko załatwione? – spytała Sara. - Prawie – odparł Stone. Wyjechał z parkingu i zaczął się rozglądać po ulicach. Po chwili znalazł to, czego szukał; zaparkował wóz. - Muszę tu wejść na minutę. - Kochanie, czy naprawdę czujesz w tej chwili palącą potrzebę zakupu papeterii? - To nie potrwa długo. Stone wysiadł z samochodu i ruszył w stronę sklepu, nad którego drzwiami wisiał szyld z napisem U WILHELMA. Za ladą stała młoda kobieta. - Dzień dobry – powiedział Stone. – Czy mógłbym mówić z panem Wilhelmem? - Niestety, wyjechał na parę godzin z dostawą – odparła ekspedientka. - Ach, tak. – Stone już miał odejść, ale przypomniał sobie o czymś. – Czy Herbert Mitteldorfer zaopatrywał się w tym sklepie? - Herbie? Ależ tak, był jednym z naszych najlepszych klientów. Z pa- nem Wilhelmem rozmawiali dużo po niemiecku. - Jak często tu bywał? - Praktycznie codziennie, nawet jeśli w więzieniu nie wydawano prze- pustek. 6 - Krąg strachu 81 - Przyjeżdżał po zakupy dla więzienia codziennie? – zdziwił się Stone. - Nie, skądże. Z początku odwiedzał pana Wilhelma, a potem zaczął tu pracować. - Pracował dla pana Wilhelma? - Właściwie nie dla niego. Pan Wilhelm wynajmował mu pomieszcze- nie, a Herbie miał tam komputer i resztę sprzętu. Stone zamrugał oczami, jakby nie mógł oswoić się z tą myślą. - Czy wie pani, że Mitteldorfer został wczoraj zwolniony? - Tak. Herbie wpadł do nas zabrać sprzęt i pożegnać się. - Dużo było tego sprzętu? - Regał z kilkoma segregatorami, komputer i drukarka; to wszystko. - Czy mógłbym rzucić okiem na pomieszczenie, gdzie pracował Herbie? - Jest pan jego znajomym? - Przyjechałem do miasta, żeby się z nim zobaczyć; dopiero w więzie- niu dowiedziałem się, że został dzisiaj zwolniony. - A więc proszę za mną. Kobieta prowadziła między regałami pełnymi papieru i sprzętu biurowe- go; po chwili znaleźli się na zapleczu sklepu. - Tutaj pracował Herbie. Stone rozejrzał się po pokoju. Stało tam biurko, krzesło oraz niewielka skórzana leżanka. - Czy wie pani, czym Herbie się tu zajmował? - Wiem, że handlował akcjami – odparła ekspedientka. – Nie wiem, co robił poza tym. Stone popatrzył na nią uważnie. - Chce pani powiedzieć, że obracał akcjami na giełdzie? - Tak, i to z wielkim rozmachem. Spędzał każde popołudnie przy kom- puterze i telefonie, rozmawiając ze swoim maklerem. Dał panu Wilhelmowi i mnie kilka niesłychanie cennych wskazówek; sporo dzięki nim zarobiliśmy. Bardzo żałuję, że Herbie od nas odszedł. - Dziękuję– powiedział Stone. - Proszę nas jeszcze odwiedzić. Czy mam poinformować pana Wilhel- ma o pańskiej wizycie? - Nie, to nie będzie konieczne. A propos, czy Herbie zostawił swój nowy adres? - Przykro mi, ale nie podał go ani mnie, ani panu Wilhelmowi. Powie- dział tylko, że jedzie na zachód. - Jak daleko na zachód? - Tego nie wiem. Zapewnił nas, że da znać, jak tylko gdzieś zamieszka. - Rozumiem. Proszę mi jeszcze powiedzieć, w jaki sposób Herbie za- brał komputer i resztę sprzętu? 82 - Przyjechał po niego jakiś mężczyzna samochodem typu van. Pewnie Herbie wynajął transport. - Czy na samochodzie zauważyła pani nazwę firmy? - Nie. To był czarny van, bez żadnych napisów. - Może pani opisać wygląd kierowcy? - Niestety, nie zwróciłam uwagi. Musiałam zająć się obsługą klientów. - Bardzo dziękuję za pomoc – powiedział Stone. Wracając do wozu, Stone zachodził w głowę, dlaczego zarząd więzienia Sing Sing pozwalał pensjonariuszowi spędzać popołudnia w Ossining, gdzie ten swobodnie obracał akcjami na giełdzie. - Czy teraz już wszystko załatwione? – spytała Sara, kiedy usiadł za kie- rownicą. - Całkowicie – odrzekł Stone. Nie miał zielonego pojęcia, co dalej robić. 21 Wjechali do stanu Connecticut trasą I-84; Stone zjechał z autostrady mię- dzystanowej w Southbury i skierował się na północ. Wóz zachowywał się niczym żywa istota: jak przyklejony trzymał się nawierzchni na zakrętach i przyspieszał na prostych. - Kiedy się dowiem, jaki jest cel naszej podróży? – spytała Sara. - Dopiero, gdy dotrzemy na miejsce – odparł Stone. – Tymczasem po- dziwiaj krajobraz. To przecież dobrze działa na twoją ulotną duchową istotę. - Oczywiście. Nawet w tej chwili czuję, jak się wzmacnia. W Woodbury Stone skręcił na trasę 47 i niebawem wjechali do dystryktu stołecznego Waszyngton. - O, Waszyngton! – ucieszyła się Sara. – Spędziłam tu weekend kilka lat temu. Cudowne miejsce! - Cieszę się, że tak uważasz – oznajmił Stone, skręcając w prawo przed tablicą z napisem MAYFLOWER INN. Okrążył staw i stromo biegnącą szo- są wjechał na wzgórze; tam zatrzymał się przed efektownym budynkiem kry- tym gontem. - Tu jest ślicznie – powiedziała Sara. – Jak znalazłeś taki uroczy zajazd? - To nie było trudne – odparł Stone. – W zeszłym roku w konkursie ja- kiegoś czasopisma ten lokal został uznany za najlepszą gospodę w kraju. Wyciąłem artykuł. - Spryciarz z ciebie. 83 Ktoś z obsługi zabrał bagaże na górę i wprowadził gości do ładnie ume- blowanego apartamentu z widokiem na ogród. - Czy zarezerwował pan stolik? – spytał młody chłopak z obsługi. - Nie. Mógłby pan to zrobić? Chcielibyśmy zjeść kolację o ósmej. - Oczywiście. Będzie panu potrzebna marynarka, ale krawat nie. - Dziękuję – powiedział Stone, wręczając mu suty napiwek. Chłopak ukłonił się i wyszedł z pokoju. - Mamy dwie godziny do kolacji – oznajmił Stone. – W jaki sposób możemy najprzyjemniej spędzić ten czas? Sara podeszła i przytuliła się. - Potrzebuję godziny żeby się wykąpać i przebrać. Pozostanie godzina wolnego czasu... i nikt nie będzie nas obserwował. Stone pocałował ją w usta. - Naprawdę? - No, może niezupełnie – dodała, obejmując go w pasie. – Ja będę ob- serwować ciebie. O dziewiętnastej trzydzieści wykąpani, przebrani i całkowicie zrelakso- wani zeszli do baru i zajęli miejsce przy oknie. - Mogłabym tu mieszkać – stwierdziła Sara. – Wystarczyłby mi ten sto- lik i łóżko na górze. - Niezły pomysł – zgodził się Stone. Do stolika podeszła się młoda kelnerka. - Życzy pan sobie drinka, panie Barrington? Stone skinął głową na Sarę. - Wódka z sokiem z zielonej cytryny, zimna, lekko słodzona. - Dwa razy– dodał Stone. Po chwili sączyli zielonkawy napój. Kelnerka wróciła po chwili. - Panie Barrington, telefon do pana. - Przepraszam – powiedział Stone, wstając z drinkiem. Kelnerka wska- zała mu drogę do aparatu. - Halo? - Tu Dino. Doniesiono mi, że poruszasz się jakimś niebezpiecznym po- jazdem. - Nie inaczej. Pokażę ci go, jak tylko wrócę. - Dobra. Jak poszło z Mitteldorferem? - Nie poszło. - Warkowski nie pozwolił ci się z nim zobaczyć? - Nie było z kim. 84 - Mów jaśniej. - Wyszedł. - Na warunkowe? - Bezwarunkowe. Dino zamilkł na dłuższą chwilę. - A to skurwiel. Pewnie przez dwanaście lat nadstawiał tyłka temu War- kowskiemu. - Nie zdziwiłbym się. Wstąpiłem do sklepu papierniczego, w którym Mitteldorfer robił zakupy. Okazało się, że miał tam swoje biuro. - Biuro? Jakie biuro? – zdumiał się Dino. - Też tak zareagowałem. Ekspedientka wyjaśniła mi, że trzymał na za- pleczu komputer i obracał akcjami. - Chyba nawet wiem, czyimi. - Warkowskiego. - A jakże. I pewnie nie tylko jego. - Ta kobieta powiedziała też, że udzielił właścicielowi sklepu kilku cen- nych wskazówek finansowych. - Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? - Wżyciu. - Gdzie jest teraz Mitteldorfer? - Nikt nie wie, a nawet jeśli wie, to nie puszcza pary z ust – odparł Sto- ne. – Według tej ekspedientki Herbie powiedział, że jedzie na zachód. - Chryste, oby to była prawda. Wolałbym nie oglądać więcej gęby tego małego drania. - Ktoś podjechał pod sklep czarnym vanem po jego komputer i resztę rzeczy. - A więc ma przyjaciół – zauważył Dino. - Przynajmniej jednego, póki żyje Warkowski. Nie zdziwiłbym się, gdyby to sam kapitan pomógł mu w transporcie. A ty czego się dowiedziałeś? - Kazałem dwóm detektywom przejrzeć wszystkie sprawy, przy których razem pracowaliśmy, i niech mnie diabli, jeśli coś znaleźli. Wszyscy, których udupiliśmy, nadal siedzą. - Czy zdarzyło się coś, co wskazywałoby, że morderca nadal jest aktywny? - Nie. Wydaje mi się, że jeszcze nie wylizał się z ran po postrzale od Mary Ann. Rzucałby się w oczy z bandażem na uchu. - Nie zauważyłem, by nas ktoś śledził, kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta. - Krakauer też tak mówi. - A kiedy wjechałem na West Side Highway, nikt nie miał szans mnie śledzić. - Czym ty właściwie jeździsz? – spytał wyraźnie zaintrygowany Dino. - Poczekaj, to zobaczysz. 85 Jak gospoda? Pierwsza klasa. Ale nie powinienem teraz gadać z tobą, tylko z Sarą. To cześć. Cześć. – Stone odwiesił słuchawkę i wrócił do stolika. To był Dino, prawda? – spytała Sara. Tak. A więc on wie wcześniej ode mnie, gdzie spędzę weekend? Rzeczywiście nie był zaskoczony, że tu jesteśmy. No właśnie. Jesteś głodna? I to jak. Proszę pani, czy moglibyśmy prosić o kartę? Pochłonęli słuszne porcje wędzonej szynki i bażanta, popili butelką do- brego caberneta i wrócili do apartamentu. Od razu wskoczyli do łóżka. - Cieszę się, że ze mną jesteś – powiedział Stone. – Chciałbym, żeby tak pozostało na zawsze. - Mam nadzieję, że to nie oświadczyny. – Sara podniosła głowę z jego ramienia. - Jeszcze nie. - I oby jak najdłużej. - Wedle życzenia, ale chciałbym zauważyć, że ściśle rzecz biorąc, jesteś bezdomna. - A czyja to wina? - Niezaprzeczalnie moja. I pragnę ci to wynagrodzić, proponując łóż- ko... a właściwie dom. - I to bardzo ładny – zauważyła Sara. – A przecież, gdy wyjeżdżałam do Włoch, przypominał ruinę. - Sądzisz, że mogłabyś tam czuć się jak u siebie? - Mogłabym się czuć u siebie z tobą. - A więc wszystko jasne. - Niezupełnie. - Jak to? - Powiedziałam ci, że jestem dziewczyną ze wsi i muszę mieszkać poza miastem. - Gdzie dokładnie? - Na pewno nie u Hamptonów; mam dość tabunów gości. - Więc gdzie? - Może tutaj. 86 - Nie sądzę, żeby było mnie stać na kupno tej gospody nawet gdybym wziął kredyt. - Chodzi o zwykły domek, głuptasie, i to nieduży. - Brzmi nieźle. Może rozejrzelibyśmy się jutro za agentem sprzedaży nieruchomości? - Naprawdę chcesz to zrobić? - Myślisz, że mówię to tylko dlatego, że poszłaś ze mną do łóżka? - Tak. - A więc słabo znasz się na ludzkich charakterach. - Zobaczymy jutro rano – powiedziała Sara, wtulając siew niego nagim ciałem. Stone zasypiając, zastanawiał się, gdzie może być Herbert Mitteldorfer. 22 Stone drzemał na przednim siedzeniu czarnego range rovera. Za kierowni- cą siedziała agentka sprzedaży nieruchomości, Carolyn Klemm. Zdążyli już obejrzeć pięć domów, bardzo ładnych, ale żaden nie odpowiadał Stone’owi i Sarze, która przysypiała na tylnym siedzeniu. Stone oprzytomniał, gdy wóz się zatrzymał. - A co pan sądzi o tym? – spytała agentka. Stone skierował wzrok na bardzo duży i piękny, kryty dachówką dwór, stojący w pewnej odległości od drogi. - Mam do niego klucz – dodała. - Carolyn – wymamrotał Stone. – Nie mam ochoty zwiedzać czyichś rezydencji. Chcę zobaczyć dom, na który mnie stać. - Nie mówiłam o tamtym domu, tylko o tym – odparła agentka, wskazu- jąc budynek po prawej stronie. Stone odwrócił głowę i zobaczył znacznie mniejszego krewniaka impo- nującego dworu. - Ten wielki nazywa się Skała – wyjaśniła Carolyn. – A ten mały służył niegdyś jako brama do niego. - Obejrzyjmy go – odezwała się niespodziewanie Sara. Carolyn skręciła na podjazd osłonięty szeregiem wiecznie zielonych krze- wów. Domek zbudowany był w stylu wiktoriańskim, miał dach kryty gontem oraz wieżyczkę stanowiącą połowę frontowej elewacji. - Są tu dwie sypialnie, dwie łazienki, garaż, a na tyłach śliczny mały basenik– mówiła Carolyn. 87 Wysiedli z wozu i po chwili znaleźli się w środku. Stali w salonie znacznie większym, niż można było się spodziewać pa- trząc na domek z zewnątrz. Narożne pomieszczenie zajmowała kuchnia, nie- dawno wykończona, podobnie jak drewniane podłogi. - Budynek wzniesiono w roku 1889, jednocześnie z głównym domem – ciągnęła Carolyn. – Kiedy pierwszy lokator wyprowadził się, sprzedał go osob- no; od tej pory domek dwa lub trzy razy zmieniał właścicieli. - Wejdźmy na piętro – zaproponowała Sara. Agentka poprowadziła ich efektowną klatką schodową do sporej sypialni z nową łazienką oraz drugiej, mniejszej, z samym prysznicem. Stone i Sara otwierali drzwi garderób i wyglądali przez okna. Z sypialni widać było głów- ny budynek, zaś frontowe okna wychodziły na szkołę rusznikarską po prze- ciwnej stronie ulicy. Wrócili na parter. - Cała ta okolica zwana jest Green – wyjaśniła Carolyn. – To najstarsza część miasta, najbardziej atrakcyjna jako miejsce zamieszkania. - Ile właściciel życzy sobie za ten dom? – spytał Stone. - Można powiedzieć, że mają państwo szczęście – odparła Carolyn. – Dom jest własnościąmałżeństwa, które właśnie się rozwodzi, więc ma powo- dy, żeby spieszyć się ze sprzedażą. Chcą dostać pieniądze i podzielić je. Carolyn wymieniła cenę. Stone spojrzał pytająco na Sarę, która prawie niedostrzegalnie skinęła głową. Stone odwrócił się do agentki i zaproponował cenę o dwadzieścia pro- cent niższą. - W takim razie muszę zadzwonić – oznajmiła Carolyn, kierując się do schodów prowadzących na piętro. Kiedy zniknęła z pola widzenia, Sara złapała Stone’a za klapy marynarki. - Gdybyś ty nie zaczął negocjować ceny, ja bym to zrobiła! Ten domek jest przeuroczy, i niedawno był odnawiany. - Pozostało parę rzeczy do zrobienia, ale sam mógłbym się nimi zająć. - I ten śliczny mały ogród z tyłu. Czy rozumiesz, co to oznacza dla An- gielki? - Mogę sobie wyobrazić – odparł Stone. – Ogród należy do ciebie. Carolyn zeszła po schodach. - Zamierzał pan płacić gotówką czy wziąć kredyt? – spytała. - Mogę zapłacić gotówką. - A więc dobrze. Jeśli zgodzi się pan na cenę wyższą o dziesięć procent i sfinalizowanie transakcji w ciągu dwóch tygodni, dom należy do pana. - Zgoda. - Chodźmy zatem do mojego biura spisać umowę – zaproponowała Ca- rolyn, kierując się do samochodu. – Przy następnej wizycie muszą państwo koniecznie przyjść na kolację. Zaproszę kilka osób z sąsiedztwa. 88 Dwie godziny później właściciele przesłali faksem podpisanąumowę; Stone wsunął jądo kieszeni, zostawiając w zamian pokaźny czek jako depozyt. - Czy to naprawdę poszło tak szybko? – spytała Sara. - Naprawdę. - Dlaczego z taką ochotą kupiłeś ten dom? - A ty go nie chciałaś? - Oczywiście, ale... - Wyprzedziłem cię o całą długość. Od pewnego czasu myślałem o kup- nie domku za miastem; parę lat temu spędziłem tu weekend z... pewną oso- bą. - Nazwisko? – spytała szorstkim tonem Sara. - Amanda Dart. - Ta dziennikarka, autorka kolumny plotek towarzyskich, którą zamor- dowano przed wejściem do hotelu Plaza? - Ta sama. - Czy policja ustaliła nazwisko sprawcy? - Nikogo nie aresztowali. - Wiedzą, kto to zrobił? Stone wzruszył ramionami. - Być może, ale sprawa nigdy nie zostanie rozwiązana. - Dlaczego? - Bo ludzie stojący za tym morderstwem mają zwyczaj zabijania tak, żeby nie można było ustalić sprawcy. - Proszę cię, powiedz, że dom, który właśnie kupiłeś, nie należał do Amandy Dart. - Nie należał. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie mieszkała Amanda. Byłem tam parę razy, ale pamiętam tylko, że to przy jakiejś bocznej drodze. - Nie mówiłeś mi, że bywałeś wcześniej w Waszyngtonie. - Bo nie pytałaś. - Czy kiedykolwiek poznam wszystkie zakamarki twojego mrocznego umysłu? - Niech Bóg broni. - Zacznę się rozglądać za meblami i materiałami. - Saro – powiedział Stone – nie zapominaj, że nadal musimy zachować najwyższą ostrożność. - Masz na myśli finanse? - Mam na myśli twoje życie. - Dlaczego? Czy podejrzany nie zniknął ze sceny? - Tak, ale nie wiemy, gdzie się zaszył. Na razie nie wolno ci mówić nikomu o tym domu. I być może pozostanie tak przez dłuższy czas. - Ależ ja chcę mówić. I to wszystkim. 89 - Powiem ci, kiedy będziesz mogła to robić. A jeśli idzie o urządzanie domu, myślę że powinniśmy kupić łóżko i parę innych niezbędnych sprzętów w mieście, a reszty mebli poszukać w okolicznych antykwariatach. Jest ich tu prawdziwe zatrzęsienie. - Nie mam nic przeciwko temu. - I jeszcze jedno. - Co? - Mam obawy w związku z twoim wernisażem. Wiem, że to trudne, ale czy możesz go odwołać, albo chociaż przesunąć termin? - Oszalałeś? Bergman wysłał co najmniej tysiąc zaproszeń. - Przejeżdżałem wczoraj koło galerii. Wychodzi na Madison Avenue; dostęp do niej jest wyjątkowo łatwy. - Stone – zaczęła Sara. – Chcę, żeby to było jasne. Nie pozwolę, aby moim życiem kierował jakiś maniak, który chce nas skrzywdzić. Opowiem ci coś. Mieszkałam w Londynie w okresie szczytowego nasilenia zamachów bombowych IRA. Jedliśmy właśnie kolację z moimi rodzicami, kiedy wybu- chła bomba w samochodzie przed sąsiednim budynkiem. Wszyscy oczywi- ście rzuciliśmy się na podłogę, ale kiedy dym opadł, ojciec zażyczył sobie następną filiżankę herbaty w miejsce tej, która się rozlała. Usiadł i spokojnie ją wypił. „Nigdy, ale to nigdy nie pozwól, żeby tacy ludzie choćby w naj- mniejszym stopniu wpływali na twoje życie”, powiedział. Nigdy do tego nie dopuściłam, i nie zamierzam. Nie wyprowadziłabym się z domu moich zna- jomych, gdybym tak bardzo nie pragnęła pójść z tobą do łóżka. - No cóż, to był bardzo dobry powód – odrzekł Stone. - Rozumiesz więc, że nie odwołam wernisażu. - Rozumiem. I mam nadzieję, że i ty zrozumiesz mnie. Bo ja zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby uczynić tę imprezę bezpieczną. - Z przyjemnością przedstawię cię Bergmanowi. Będziecie mogli to so- bie spokojnie przedyskutować. - A ja z przyjemnością go poznam. Dotarli do gospody i skierowali się wprost do apartamentu, żeby się prze- brać na kolację. - To był fantastyczny dzień – powiedziała Sara, napuszczając wody do wanny. - Dobrze jest oglądać domy z agentką, która zna się na swojej robocie. Sara weszła do wanny. - Wykąpiesz się ze mną? - Już pędzę. – Stone zanurzył się ochoczo w wodzie, ale jego myśli krą- żyły wokół galerii Bergmana. 90 23 Państwo Menzies po raz pierwszy przyjechali do swojego domu przy Park Avenue i wysiedli z taksówki. Pani Menzies była atrakcyjną kobietą tuż po pięćdziesiątce, o siwiejących, starannie uczesanych włosach, ubraną w ko- stium Chanel oraz buty równie znakomitej marki. Pan Menzies, dwa lub trzy lata starszy od żony, miał na sobie szary prążkowany garnitur, który – choć dobrej jakości – był już odrobinę niemodny. - Strasznie się denerwuję – powiedziała pani Menzies. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. - Ależ kochanie – odparł pan Menzies – możesz się uspokoić. Bez resz- ty ufam twojemu gustowi. Portier serdecznie powitał przybyłych. - Jeff– odezwała się kobieta. – Przedstawiam ci pana Menziesa. Prze- bywał za granicą kiedy kupowaliśmy mieszkanie. Zobaczy je dzisiaj po raz pierwszy. - Witam pana – powiedział Jeff. – Jestem pewien, że dom się panu spodo- ba. - Ja również liczę, że tak będzie – odparł Menzies z uśmiechem. - Proszę mnie wezwać, jeśli będę mógł w czymś pomóc. - Kochanie – szepnęła pani Menzies. – Jeff okazał się niesłychanie po- mocny przy przeprowadzce. - Gorąco dziękuję za pomoc, Jeff– powiedział Menzies, wsuwając w dłoń portiera banknot studolarowy. Wjechali windą na swoje piętro i wysiedli. Pani Menzies wcisnęła klucz w dłoń męża. - Ty otwórz– szepnęła nerwowo. - Oczywiście, kochanie. Menzies otworzył drzwi, pchnął je i wpuścił żonę przodem. Przytulność, wygoda i piękno, jakie stworzyła gospodyni, od razu rzucały siew oczy. Prze- chodząc z jednego pokoju do drugiego, podziwiał trafność doboru mebli, a cza- sem rozpoznawał znajomy sprzęt lub obraz, który sam zakupił przed laty. Apartament składał się tylko z sześciu pokoi, ale doskonale spełniał potrzeby bezdzietnego małżeństwa w średnim wieku. Z okien roztaczał się widok na park i ulice. - Musi tu być cudownie w Boże Narodzenie, kiedy śnieg przysypie drze- wa wzdłuż alei – zauważył Menzies. - Tak właśnie mi mówiono. Będziemy musieli poczekać parę miesięcy, żeby się o tym przekonać na własne oczy. Menzies ujął dłonie żony. 91 - Kochanie, nie wyobrażasz sobie, jaki jestem wdzięczny za to, czego dokonałaś. Czuję się, jakbym od zawsze tu mieszkał – powiedział, całując delikatnie żonę. - Zrobiłam to dla ciebie z prawdziwąprzyjemnością. A także wszystkie inne rzeczy, o które prosiłeś. Może przygotuję ci drinka i wtedy porozmawiamy? - Doskonały pomysł – odparł Menzies. – Poproszę o martini. Tak daw- no nie piłem martini. Rozsiadł się na kanapie i odetchnął z zadowoleniem, podczas gdy żona zakrzątnęła się przy barku. Wróciła po chwili z tacą. Stały na niej dwie lampki martini oraz talerz z kilkoma kanapkami, które naszykowała dla męża już wcześniej. Postawiła swojego drinka na stoliku, a następnie wyjęła z szuflady teczkę. - Oto dokumenty – powiedziała. – Wszystkie we wzorowym porządku. Tu jest akt własności mieszkania, a tutaj aktualny stan konta bankowego oraz lokat w papierach wartościowych. A to podania o paszport i prawo jazdy. Egzamin został wyznaczony na jutro o godzinie piętnastej. Menzies przejrzał pobieżnie papiery. - Jesteś nieoceniona! – zawołał. – Wszystko dokładnie tak, jak chciałem. Ujął dłonie żony. - A teraz pomówmy o twoich sprawach. - Zrobiłam wszystko zgodnie z twoim życzeniem. Nie zabrałam nicze- go z mojego starego mieszkania, nawet filiżanki. - I zostawiłaś je w idealnym porządku? - W jak najlepszym. Nie ma tam niczego nowego, tylko stare rzeczy. Zamierzam oddać wszystko Armii Zbawienia. - Teraz rzecz najważniejsza, kochanie. Czy powiedziałaś komukolwiek o tym, że się tu przeprowadzasz? - Absolutnie nikomu. - Czy zrobiłaś coś, co mogłoby nasunąć twoim znajomym lub sąsiadom myśl, że zamierzasz zmienić miejsce zamieszkania? - Nic. Nikt nie wie o mojej przeprowadzce. Mąż poklepał japo policzku i pocałował. - Grzeczna dziewczynka – pochwalił i dopił drinka. – A teraz, jeśli po- zwolisz, chciałbym popracować chwilę w gabinecie. - Zajmę się przygotowaniem obiadu. - Ależ nie trzeba. Już zarezerwowałem stolik w bardzo eleganckiej re- stauracji. To będzie moja niespodzianka dla ciebie. Czy możesz być gotowa o ósmej? - Oczywiście! Już się cieszę na myśl o tym. Popracuj sobie trochę, jeśli chcesz. W telewizji właśnie idzie mój ulubiony serial, a ja nie opuszczam żadnego odcinka. 92 - Dobrze. Menzies zebrał papiery i udał się do gabinetu. Był to elegancki pokój pełen książek, które zbierał przez wiele lat. Zamknął drzwi, złożył dokumen- ty na biurku, usiadł i podniósł słuchawkę telefonu. - Tak, już tu jestem – oznajmił. – Tak, wszystko przebiega zgodnie z pla- nem. Bądź na dole za – zerknął na zegarek – trzy kwadranse. Odłożył słuchawkę i szczegółowo sprawdził wszystkie dokumenty. Nie znalazł najmniejszego uchybienia. Następnie przejrzał wydruki z kont obejmu- jące okres ostatnich siedmiu lat. Wszystkie wpłaty i wypłaty na rachunkach zostały zrealizowane na czas. Zerknął też na stan obrotów giełdowych, choć znał go prawie na pamięć. Bilans na koniec poprzedniego miesiąca wyniósł nieco ponad piętnaście milionów dolarów, a od tego czasu kursy akcji poszybo- wały w górę. Odetchnął z satysfakcjąna myśl o swojej fortunie. Na biurku leżało dzisiejsze wydanie „Wall Street Journal”. Menzies złożył gazetę i otworzył szufladę; koperta znajdowała się dokładnie tam, gdzie polecił jąumieścić. Ta kobieta jest naprawdę świetnie zorganizowana, pomyślał. Wsu- nął gazetę do koperty, zakleił ją a następnie napisał dużymi literami „Pan Smith” i opatrzył adresem. Spojrzał na zegarek i wrócił do saloniku. - Kochanie – zaczął – jest jeszcze jedna sprawa, o której załatwienie muszę cię poprosić, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Ależ skąd, Herbie – odparła. - Uwaga! – zawołał, unosząc palec. - Och, przepraszam... Howardzie. - Teraz lepiej, ale nie wolno ci się zapominać. Zejdźmy teraz na dół. Wszystko ci wyjaśnię po drodze. – Poprowadził żonę do windy. – Weź tę kopertę. - Pan Smith– przeczytała. - Tak. Adres na Long Island. Zamówiłem samochód z kierowcą. Chcę, żebyś dostarczyła kopertę temu dżentelmenowi i wzięła pokwitowanie. Nie zapomnij o pokwitowaniu, jest bardzo ważne. - Jakiej treści? - „Otrzymałem od pani Menzies kopertę z dokumentami”. Musi być podpisane pełnym imieniem i nazwiskiem, które brzmi Franklin P Smith. - Rozumiem. - Czy życzy pan sobie taksówkę, panie Menzies? – spytał portier. - Nie, dziękuję, Jeff Samochód już powinien na nas czekać... Otóż i on! Machnął ręką. Czarny lincoln, model town car, jakich tysiące jeździ po ulicach miasta, zatrzymał się przy krawężniku. Kierowca miał obandażowane lewe ucho. Menzies otworzył żonie drzwi. - Kierowca zna adres – powiedział. – Odprowadzi cię do samego domu. Do zobaczenia za godzinę, moja droga. 93 - Oczywiście, kochanie – odparła. Mitteldorfer, bo był to właśnie on, odwrócił się i wszedł do budynku. W windzie odetchnął głęboko. Teraz, po załatwieniu najpilniejszych drobia- zgów, poczuł się wolny. Mógł się wreszcie zająć kilkoma innymi sprawami, a później rozpocząć nowe życie. A chciał je zacząć od zadania komuś bólu. 24 Wponiedziałek rano Stone zadzwonił do Billa Eggersa. - Cześć, Bill. Czy któryś z twoich asystentów mógłby się zająć sfina- lizowaniem w moim imieniu transakcji zakupu nieruchomości? - Jasne. Lokal komercyjny czy mieszkalny? - Mieszkalny. Kupiłem domek w Connecticut. - Ty, mieszczuch do szpiku kości? - Lubię czasem pobiegać boso po trawie. - Podejrzewam w tym rękę jakiejś kobiety. - Trafiłeś. - Chcę ją poznać. - Poznasz niebawem. Zgodziłem się na dwutygodniowy termin kupna. - Załatwić ci kredyt hipoteczny? - Płacę gotówką. - Adieu honorarium za sprawę Allison Manning, którą wygrałeś w ze- szłym roku. - Nie da się ukryć. - Poproszę Barry’ego Mendela, żeby się tym zajął. Zadzwoni do ciebie; podasz mu tylko nazwisko pełnomocnika sprzedawcy, a dalej sam sobie poradzi. - Wielkie dzięki, Bill. - Spotkamy się na lunchu? - Obawiam się, że w tym tygodniu nie będzie to możliwe; jestem strasz- nie zajęty. Odezwę się. – Odłożył słuchawkę. Ale dopiero, kiedy skończymy z tym sukinsynem, pomyślał. Nie wolno mi narażać kolejnego z moich przyjaciół. Stone stanął w holu galerii Bergmana przy Madison Avenue i spytał re- cepcjonistę o właściciela. Otworzyły się drzwi gabinetu i ukazał się w nich niewysoki mężczyzna o dystyngowanym wyglądzie. - Pan Barrington? 94 - Tak – odparł Stone. – Zdaje się, że Sara Buckminster uprzedzała pana o mojej wizycie. - W rzeczy samej. O ile dobrze zrozumiałem, chodzi panu o kwestie bezpieczeństwa? - Tak. Ostatnio ktoś próbował ją zabić, więc uważam, że nie wolno zlek- ceważyć zagrożenia. - Oczywiście, rozumiem – powiedział Bergman tonem wskazującym, że w ogóle nie rozumie. – Powinien pan wiedzieć, że naszą galerię odwiedza- ją tysiące ludzi, dlatego mamy tu liczne zabezpieczenia. Takie wymagania stawia firma ubezpieczeniowa. - Czy mógłby mnie pan oprowadzić po budynku? Interesuje mnie oso- biste bezpieczeństwo Sary, a nie ochrona przed kradzieżą. - Naturalnie. Proponuję zacząć od tylnego wejścia. Bergman poprowadził na zaplecze galerii, otworzył drzwi i wskazał przej- ście do ulicy. - Sara może wchodzić i wychodzić z budynku tędy – oznajmił. – Kory- tarz przebiega obok butiku; zarówno drzwi zewnętrzne, jak i wejściowe do samej galerii wykonane są ze stali i pancernego szkła. - Miło to słyszeć – powiedział Stone. – Z pewnością wykorzystamy to przejście i postawimy koło niego policjanta. Powinien pan sporządzić listę osób, które mogłyby skorzystać z tego korytarza w dzień wernisażu. - Dobrze. - Czy możemy rzucić okiem na główne wejście? - Oczywiście, proszę za mną. – Bergman zaprowadził Stone’a do holu i wskazał drzwi. Stone zauważył, że są zrobione z nierdzewnej stali. - A okna? – spytał. - Wykonano je z najlepszego szkła, jakie udało mi się znaleźć w tym rozmiarze – odparł Bergman. – Obawiałem się złodziejaszków, którzy wybi- jają po prostu szybę, zabierają jakiś obraz lub rzeźbę i biorą nogi za pas. - Czy szyby są czymś powlekane? - Nie sądzę. Ale prawdę mówiąc, nie jestem pewien, co pan ma na myśli. - Istnieje specjalna powłoka, którą można przyklejać jak tapetę. Jest cał- kowicie przezroczysta i wzmacnia duże tafle szkła, uniemożliwiając ich strza- skanie. Mogę podać nazwisko instalatora, jeśli pan chce. - Z tego, co mi powiedziano podczas montażu, można sądzić, że szyba nawet w obecnej postaci stanowi doskonałe zabezpieczenie. - Jak pan uważa – odrzekł Stone, dotykając palcami grubych stor wiszą- cych na oknach. – Co to za materiał? - Zwykła wełna. Każę je zaciągać na czas aranżacji wystaw. Powstaje wtedy spory bałagan. 95 - Rozumiem. Sara mówiła, że rozesłał pan dużo zaproszeń. - To prawda. Zaprosiłem wszystkich z mojej listy A. - Czy odnotowuje pan nazwiska osób, które przyjęły zaproszenie? - Tak, ale musi pan wiedzieć, że na wernisażach zjawiają się czasem także ci, którzy nie odpowiedzieli na zaproszenie. - Czy wobec tego mógłby pan przekazać funkcjonariuszowi przy wej- ściu listę gości, żeby miał możliwość sprawdzenia, kto przychodzi? Bergman zmarszczył czoło. - Wolałbym nie robić niczego, co opóźniałoby wejście gości do środka. Nie chcę, żeby stali na ulicy i czekali, aż ktoś przejrzy listę tysiąca dwustu nazwisk. A jeśli będzie padać? - Rozumiem. Czy któryś z pańskich pracowników zna z widzenia więk- szość gości? - Moja żona – odparł Bergman. – Ja muszę przechadzać się wśród nich, ale ona stoi w pobliżu drzwi, przynajmniej z początku, dopóki goście przyby- wają. Mogłaby dać funkcjonariuszowi znak, gdyby zauważyła obcą twarz, lecz wolałbym, żeby nie spędziła przy wejściu całego wieczoru. - Tak, to dobry pomysł. Policjant będzie znał portret pamięciowy podej- rzanego, ale nie wiemy, czy jest on precyzyjny. - Porozmawiam z żoną. Zakładam, że ktoś będzie koło Sary przez cały czas. - Ja z nią będę – oznajmił Stone. - Czy pan jest policjantem, panie Barrington? Bo nie wygląda pan na policjanta. - Nie jestem, ale kiedyś byłem. Teraz pracuję jako adwokat. Chcę za- znaczyć, że bezpieczeństwo Sary interesuje mnie z przyczyn osobistych. Co znajduje się na piętrze? - Pomieszczenia biurowe – odparł Bergman. – Wyjście ewakuacyjne, tam także wszystkie okna mają solidne zabezpieczenia antywłamaniowe. Stone poczuł sygnał wibracyjny telefonu komórkowego w kieszeni. Wy- ciągnął rękę do Bergmana. - Dziękuję, panie Bergman. Nie będę panu zabierał więcej czasu. - Ależ proszę. Obaj jesteśmy zainteresowani bezpieczeństwem Sary. Miłego dnia. - Nawzajem. – Stone odwrócił się i sięgnął do kieszeni. - Halo? - Dino z tej strony. Musimy pogadać. - Może spotkamy się na lunchu? Jestem niedaleko La Gouloue. - A więc za dziesięć minut. Stone schował komórkę do kieszeni i wyszedł z galerii. 96 25 La Gouloue to modna restauracja przy Madison Avenue, której klientelę stanowią ludzie piękni i bogaci oraz ci, którzy lubią być widywani w ich pobliżu. Stone nie należał do stałych bywalców, ale mimo to dostał dobry stolik. Dino zjawił się po chwili; zamówili posiłek i drinki. Stone spojrzał na strapioną minę przyjaciela. - Co się stało? Dino wypił łyk wody mineralnej. - Pamiętasz Eloise Enzberg? - Kogo? - Kobietę, która korespondowała z Mitteldorferem, a wcześniej z nim pracowała. - Aha, pamiętam. Kazałeś ją wybadać po naszej wizycie w Sing Sing, prawda? - Tak. Nic nam nie powiedziała, tak samo jak jego sąsiedzi. - Co z nią? - Już po niej. - Co takiego? - Dzisiaj rano znaleziono jej ciało w rzece East River. Pracowała kiedyś w administracji państwowej, więc mieli jej odciski palców. - Podejrzewasz kogoś? - Tylko jednego człowieka. - Dlaczego miałby ją zabijać? – spytał powątpiewająco Stone. - Może wykorzystał ją a później nie była mu już potrzebna. - Wykorzystał do czego? Przecież był w więzieniu. - Wiem. Nie potrafię powiedzieć, do czego ją wykorzystał. - Jak zginęła? - Poderżnięto jej gardło – odparł Dino. - Skądś to znamy, prawda? - Aż za dobrze. To nie wszystko. - Mów. - Miała na sobie kostium Chanel. - Może była bogata? Dino potrząsnął głową. - Zdaje się, że w zeszłym roku odeszła na wcześniejszą emeryturę, i to były jej wszystkie dochody. Nie mogła dostać aż takiej emerytury. - A więc wykluczone, żeby mogła sobie pozwolić na kostium Chanel? - Tak, o ile nie kupiła go okazyjnie z drugiej ręki. 7 - Krąg strachu 97 - Nie jest to niemożliwe. Wybacz, ale to byłoby dziwne, gdyby Mittel- dorfer zabił kobietę, która darzyła go sympatią przez długie lata. Poza tym, jeśli nie mylisz się co do jej dochodów, to nie mogło chodzić o pieniądze. Kelner przyniósł posiłek; jedli w milczeniu, pogrążeni w myślach. - Powiedz mi coś o swoim nowym samochodzie – poprosił Dino. Stone opisał wizytę w salonie Mercedesa. Dino parsknął śmiechem. - Nigdy w życiu nie miałeś samochodu, a teraz ni stąd, ni zowąd kupu- jesz takie cudo? Stone wzruszył ramionami. - Sara powiedziała, żebym kupił jakiś ładny wóz. - Ale opancerzony? - Lekko opancerzony. A poza tym, akurat teraz może mi się przydać opancerzony samochód, prawda? - Faktycznie– przyznał Dino. Stone odłożył widelec. - Byłeś już w domu Eloise Enzberg? - Nie, ale odwiedzili go detektywi, którzy znaleźli zwłoki; mówią że to zwyczajne mieszkanie, pasujące do jej stanu majątkowego. - Pojedźmy tam – zaproponował Stone. - Klucz jest w mojej kieszeni – powiedział Dino, przywołując gestem kelnera. Mieszkanie znajdowało się w niepozornym szeregowcu opodal York Avenue, w dawnej dzielnicy niemieckiej, Germantown. Eloise Enzberg miesz- kała na drugim piętrze, w tylnej części budynku. Dino odsunął żółtą taśmę zabezpieczającą i weszli do środka. Stone rozejrzał się. Mieszkanie wyglądało przeciętnie; ciężkie, niemiec- kie meble odznaczały się swoistą elegancją. Stone zbliżył się do niewielkiego biurka i zaczął po kolei wysuwać szuflady. - Książeczka czekowa – powiedział, wyjmując bloczek. Przerzucił wy- rwane kartki; nie było tam nic godnego uwagi: opłaty mieszkaniowe i eksplo- atacyjne, rachunki za produkty żywnościowe, alkohol i naprawy domowe. – Nic ciekawego. Stone przejrzał stare czeki. - Wygląda na to, że miała tylko jedną kartę kredytową z pięciuset dola- rami na koncie. Dino zaglądał do szuflad w sypialni. - Wszystko bardzo schludnie ułożone – powiedział głośno – ale żad- nych ekstrawagancji. 98 Stone wszedł do sypialni i otworzył garderobę. - Walizki poukładane, jakby się nigdzie nie wybierała. W garderobie znajdowało się mnóstwo nieefektownej, wręcz pospolitej odzieży - Nie była wielbicielką fotografii rodzinnych – stwierdził Dino, wska- zując toaletkę z dwoma zdjęciami oprawionymi w ramki. Jedno przedstawia- ło kobietę po trzydziestce, ubraną w surową czerń; na drugim ta sama kobieta trzymała w ramionach dziecko w koronkowym beciku. – Wydaje mi się, że to pani Enzberg w objęciach matki. Stone skinął głową. - Ubrania i buty dosyć kiepskie – zauważył. – Znalazłeś jakąś biżuterię? Dino wyjął z szuflady toaletki satynowe puzderko. - Nie ma żadnych kosztownych rzeczy; to wszystko pochodzi chyba z Eu- ropy. - Pewnie dostała od matki. Dowiedziałeś się, kto był jej najbliższym krewnym? - Siostrzeniec – odparł Dino. – Mieszka w Jersey. Znaleźliśmy listy od niego. Wrócił do domu przed południem; o niczym nie wiedział. Nie odwie- dzał ciotki od miesięcy. - Zerknijmy do kuchni – zaproponował Stone. Pomieszczenie okazało się dobrze wyposażone w garnki, patelnie, noże i inne narzędzia. - Widać, że gotowanie traktowała poważnie – dodał, otwierając szafkę. Wysypał się z niej stos starannie złożonych reklamówek. - Spójrz tylko – powiedział Stone, kładąc torby na blacie. – Chanel, Saks, Bergdorf, Ferragamo. Te marki kłują w oczy w takim otoczeniu, prawda? - Tak – zgodził się Dino. – Czy w książeczce czekowej lub wśród para- gonów za zakupy kartą znalazłeś jakieś rachunki z tych sklepów? - Ani jednego. - A więc płaciła gotówką. - Lub ktoś płacił za nią. - Mitteldorfer? Skąd więzień Sing Sing mógłby mieć tyle pieniędzy? - Dobre pytanie. Pamiętasz, gdzie pracował Mitteldorfer? Dino wyjął notes i przerzucił kilka kartek. - Ginzberg i O’Sullivan, firma buchalteryjna przy Czterdziestej Siód- mej ulicy. - Pogadajmy z nimi. Dino podniósł słuchawkę i, zerkając do notesu, wybrał numer. - Czy mógłbym mówić z panem Ginzbergiem? Aha. A z panem O’Sul- livanem? Rozumiem. Chodzi mi o informację na temat pewnego mężczyzny, który odszedł z firmy mniej więcej dwanaście lat temu. Czy znajdę kogoś, kto 99 pracował tam wtedy? Rozumiem. Mówi porucznik Bacchetti z dziewiętna- stego posterunku policji. Mogę prosić o jego adres i numer telefonu? Zanotował dane i rozłączył się. - Pierwsi właściciele kilka lat temu sprzedali firmę i odeszli na emerytu- rę – oznajmił. – O’Sullivan jeszcze żyje; mieszka w osiedlu East Seventies. Jedźmy tam. Daniel O’Sullivan był trochę nieokrzesanym Amerykaninem irlandzkiego pochodzenia przed siedemdziesiątką. Miał białe włosy i różową cerę; jak na swój wiek trzymał się dobrze. Sprawiał wrażenie zadowolonego z odwiedzin. Wprowadził gości do gustownie urządzonego mieszkania, które zajmowało całe piętro kamienicy. Zaproponował drinka, a gdy odmówili, nalał sobie. - Nieczęsto przyjmuję u siebie policjantów – rzekł, rozsiadając się w wielkim fotelu. – Czym mogę panom służyć? - Panie O’Sullivan – zaczął Dino – czy pamięta pan Herberta Mitteldor- fera? - Herbiego? Jak mógłbym go zapomnieć? Był jedynym z moich pra- cowników – o ile mi wiadomo – który kogoś zamordował. - Proszę powiedzieć, jaką pracę wykonywał Mitteldorfer w pańskiej fir- mie? - Był moim najlepszym księgowym. - Czy mógłby pan opisać, na czym dokładnie polegały jego obowiązki? Zajmował się obsługą firm? O’Sullivan potrząsnął głową. - Nie, my nie byliśmy zwykłą firmą buchalteryjną Zarządzaliśmy fun- duszami ludzi teatru – aktorów, producentów, scenografów, którzy stanowili śmietankę w swoich dziedzinach. Płaciliśmy ich rachunki, inwestowaliśmy pieniądze, załatwialiśmy kredyty, czasem sami pożyczaliśmy im pieniądze, kiedy klientom gorzej się wiodło. - A jaką rolę odgrywał Mitteldorfer? - Herbie zajmował się wszystkim po trosze. Zaczął jako zwykły księgo- wy, ale okazał się tak dobry, tak bystry, że wkrótce zaczął brać czynny udział w zarządzaniu aktywami naszych klientów. Zanim doszło do tego... niefor- tunnego incydentu, Herbie faktycznie kierował działalnością firmy. Ja i mój wspólnik myśleliśmy już wtedy o odejściu na emeryturę i byliśmy gotowi sprzedać mu nasze udziały. A tymczasem on został aresztowany i musieliśmy odłożyć nasze plany na później. Kilka lat zabrało nam przygotowanie dwóch pracowników do przejęcia obowiązków Herbiego. To właśnie im sprzedali- śmy potem firmę. - Czy Mitteldorfer posiadał jakiś majątek? – spytał Stone. 100 - Raczej jego żona – odparł O’Sullivan. – Pochodziła z rodziny przed- siębiorców z Chicago, zajmujących się produkcją opakowań do mięsa. Nie można powiedzieć, żeby była obrzydliwie bogata, ale posiadała niewielką fortunkę, którą Herbie świetnie zainwestował. W chwili jej śmierci mieli zda- je się około dwóch, trzech milionów dolarów; wiem to od Herbiego. Prawni- cy pewnie uszczknęli nieco z tej sumy, ale jestem pewien, że idąc do więzie- nia, ciągle jeszcze miał trochę odłożonych pieniędzy. No i było jeszcze bardzo ładne mieszkanko przy Park Avenue, które ona dostała od rodziny w prezen- cie ślubnym. Wydaje mi się, że zostało sprzedane. - Ale jako zabójca żony, Mitteldorfer nie mógł odziedziczyć jej mająt- ku – zauważył Stone. - Wszystko to było od wielu lat zapisane na nazwisko Herbiego – odparł O’Sullivan. – Już on wiedział, jak to załatwić. - Czy pamięta pan inną pracowniczkę pańskiej firmy, niejaką Eloise Enzberg? - Oczywiście, że tak. Była kierowniczką biura, najlepiej zorganizowaną osobą jaką znałem. To dzięki niej wszystko działało jak trzeba, dzień w dzień. Jeśli otrzymała jakieś zadanie, potrafiła je wykonać lepiej niż ktokolwiek inny, i nigdy nie zdarzyła jej się najdrobniejsza wpadka. Wystarczyło powiedzieć Eloise „Wyjeżdżam na tydzień do Londynu”, a ona w ciągu godziny zdążyła zarezerwować hotel, restaurację i samochód z kierowcą. A kiedy docierało się na miejsce, czekał już odpowiedni apartament, zaopatrzony w dodatkowe ręczniki, a w lodówce stała butelka wina. - Czy wie pan, co łączyło Mitteldorfera i pannę Enzberg? – spytał Stone. - No cóż – uśmiechnął się O’Sullivan – robiła słodkie oczy do Herbie- go, a jakże. Kiedy oskarżono go o zabójstwo żony, nie uwierzyła. Bywała codziennie w sądzie, zanosiła mu różne rzeczy do więzienia, książki, owoce. Ale musicie panowie wiedzieć, że kobiety miały słabość do Herbiego. Nie był szczególnie przystojny, ale umiał się gustownie ubrać, oczarować wdziękiem, inteligencją i nigdy nie zapominał o urodzinach pań. Miał całkiem ładną żonę. Osłupiałem na wieść, że ją zabił. Wszystkich nas to zdumiało. - Mitteldorfera zwolniono z więzienia kilka dni temu – powiedział Dino. – A dziś rano w East River znaleziono ciało Eloise Enzberg z poderż- niętym gardłem. O’Sullivan posmutniał. - Strasznie mi przykro to słyszeć. Eloise była taką dobrąkobietą. – Zamyślił się. – A Herbie jest na wolności? Uważacie panowie, że to ma jakiś związek? - Sądzi pan, że Herbert Mitteldorfer mógł zabić Eloise Enzberg? – spy- tał Stone. - Ależ skąd, to wykluczone – żachnął się O’Sullivan. – Herbie nigdy by czegoś takiego nie zrobił. 101 Zamilkł na chwilę. - Choć z drugiej strony dokładnie to samo mówiliśmy, kiedy zamordo- wał żonę. 26 Howard Menzies wyszedł z mieszkania punktualnie o dziewiątej ubrany w swój najbardziej tradycyjny garnitur. Bezwiednie dotykał palcami bro- dy, którą niedawno zapuścił. Portier przywitał go nadzwyczaj ciepło. - Jak się miewa pan i małżonka? – spytał. - Ja czuję się doskonale, Jeff, ale moja żona niestety zaniemogła podczas wizyty u przyjaciółki i została u niej na noc. Właśnie się do niej wybieram. - Mam nadzieję, że pańska żona czuje się już lepiej – powiedział por- tier. – Życzy pan sobie taksówkę? - Nie, wolę się przespacerować – odparł Menzies. – Ach, byłbym zapo- mniał. Niedługo zjawi się tu kilku ludzi z pakunkami. Będą coś instalować w moim mieszkaniu. Proszę ich wpuścić. - Oczywiście, proszę pana. Menzies raźnym krokiem pomaszerował do Piątej Alei i ruszył jej zachod- nią stroną wzdłuż Central Parku. Dotarł do rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej ulicy i wszedł do hotelu Plaza. Usiadł przy stoliku koło okna w sali edwardiańskiej i zjadł obfite śniadanie. Posiliwszy się, opuścił restaurację, przeszedł na drugą stronę Piątej Alei i znalazł się naprzeciwko magazynu mody męskiej Bergdorf Goodman, który właśnie był otwierany. Menzies zdziwił się, że podczas jego nieobecności w mieście powstało tyle eleganckich sklepów. W salonie Charve- ta nabył kilkanaście koszul i krawatów. Wjechał windą na górę i zerknąwszy na wystawy, wkroczył do sklepu Oxford, gdzie zakupił cztery garnitury, z satys- fakcją konstatując, że rozmiar trzydzieści osiem nadal pasuje na niego idealnie. Tylko nogawki spodni należało odrobinę skrócić. Menzies zażyczył sobie, aby jeden garnitur przygotowano mu natychmiast; przez pół godziny przechadzał się po okolicy, dokonując innych zakupów. Wróciwszy do sklepu, założył nowy garnitur, koszulę, krawat i buty; stare ubranie kazał wyrzucić. Na koniec kupił kapelusz; wychodząc, zauważył staroświecką laskę z kości słoniowej ze srebr- ną rękojeścią która bardzo mu się spodobała. Machając niedbale najnowszym nabytkiem, Menzies poczuł się jak praw- dziwy elegant z innej epoki; przekroczył Piątą Aleję i dotarł do budynku, któ- rego adres znalazł w Internecie. Wjechał windą na najwyższe piętro i znalazł 102 się w komfortowo wyposażonej, choć nieco pozbawionej charakteru pocze- kalni. Podał nazwisko recepcjoniście, który wprowadził go do następnego pomieszczenia i wskazał fotel fryzjerski. Dwie godziny później opuszczał zakład z niewielką, ale świetnie dopa- sowaną do siwych włosów peruczką na głowie; tupecik odsłaniał ponadto dużo czoła, co sprawiało, że wyglądał jeszcze naturalniej. Menzies, w pełni już teraz wyekwipowany, znalazł zakład fotograficzny i zrobił sobie dwa zdję- cia paszportowe. Następnie udał się do firmy usługowej specjalizującej się w szybkim załatwianiu wiz i paszportów; zostawił tam fotografie, wypełnio- ny formularz paszportowy, dokumenty legalizujące zmianę nazwiska oraz opła- tę. Paszport miał otrzymać następnego dnia. Ruszył z powrotem Piątą Aleją; wstąpił po drodze do salonu Cartiera, obejrzał uważnie wystawione zegarki i wybrał złoty model Tank Francais z bransoletą, który natychmiast założył. Kupił jeszcze nową walizkę w skle- pie T. Anthony przy Park Avenue, piżamę w salonie Sulka, mydło i przybory toaletowe w Caswell-Massey, a w Dempsey & Carroll zamówił artykuły pi- śmiennicze oraz wizytówki. Na koniec wkroczył do punktu sprzedaży Merce- desa przy Park Avenue. Zatrzymał się przed srebrzystą limuzyną S 600 obracającą się powoli na okrągłym podeście. - Czym mogę panu służyć? – spytał sprzedawca, dyskretnie zerknąwszy na szykowne ubranie klienta. - Zdaje się, że ten wóz ma dwunastocylindrowy silnik, prawda? – spytał Menzies, wskazując auto laską. - Tak, proszę pana. Można powiedzieć, że to najlepszy samochód na świecie. - A ile kosztuje? Sprzedawca wymienił cenę. - Do tego należy dodać podatki, w tym za wysokie zużycie paliwa oraz od luksusu– dodał. - Biorę– rzucił Menzies. Sprzedawca z trudem opanował przyspieszony oddech. To już druga osza- łamiająca transakcja, jakiej udało mu się dokonać w ciągu tygodnia; jego pre- mia świąteczna rosła w zawrotnym tempie. - Proszę spocząć – powiedział. – Wypełnimy odpowiednie dokumenty i załatwimy rejestrację. Menzies usiadł, podał swoje dane i wypisał czek. W drodze powrotnej do mieszkania przy Park Avenue pozwolił sobie na chwilę upojenia wolnościąi bogactwem. Wiele lat temu nie planował czynu, za 103 który miał trafić do więzienia; tego feralnego dnia stracił po prostu panowanie nad sobą. Kiedy jednak znalazł się w więzieniu, miał dwanaście lat na zaplano- wanie, jak będzie wyglądało jego życie po wyjściu na wolność. Teraz realizo- wał te plany. W ciągu miesiąca pracy w więziennym biurze zdołał wykazać swoją wartość; dwa lata trwało zdobycie namiastki wolności w postaci przepu- stek, a kolejne dwa - zaskarbienie sobie zaufania kapitana straży więziennej Warkowskiego oraz pozostałych urzędników zakładu karnego, którym dora- dzał w sprawach finansowych. Przełomem okazała się jego rada, aby wycofali się z rynku papierów wartościowych tuż przed załamaniem giełdowym w 1987 roku, za prezydentury Reagana. To mistrzowskie posunięcie oraz lawinowy wzrost notowań akcji na giełdzie w latach dziewięćdziesiątych pozwoliły mu dziesięcio- krotnie powiększyć majątek nowych klientów, a przy okazji swój. Siedem lat temu, dzięki pomocy Eloise Enzberg, w całkowicie legalny sposób zmienił na- zwisko. A później, jeszcze zanim gubernator, idąc za radą wdzięcznego naczelni- ka i rady kuratoryjnej, wyraził zgodę na zwolnienie bezwarunkowe, Mitteldorfer stał się najbardziej znanym i lubianym pensjonariuszem Sing Sing. Zbliżając się do domu, Menzies uświadomił sobie, że uniesienie stępiło mu trzeźwość umysłu. Nie powinien pokazywać się portierowi w nowiutkim ubraniu w dniu, w którym jego żona zapadła rzekomo na nagłą chorobę. Za- czekał, aż Jeff wyjdzie z budynku, aby zamówić taksówkę dla któregoś z miesz- kańców, i dopiero wtedy wśliznął się do środka. Komputer czekał już gotowy do pracy, a dokumenty i dyskietki leżały obok w pudłach. Menzies przejrzał je dokładnie, drąc wszystkie papiery pod- pisane nazwiskiem Mitteldorfer i wrzucając do plastikowych toreb. Włączył komputer i z przyjemnością zerknął na notowania akcji, które wciąż rosły. Gdy kończył jeść lunch, zadzwonił domofon. Menzies podniósł słuchawkę. - Mówi Jeff, portier. Pewien dżentelmen przyprowadził pański wóz. - Powiedz mu, że zaraz zejdę do garażu. - Tak, proszę pana. Menzies zjechał windą na dół. Sprzedawca sprawdził wszystkie mecha- nizmy i wyposażenie samochodu. Menzies nie mógł się doczekać chwili, kie- dy usiądzie za kierownicą ale wiedział, że będzie mógł to zrobić dopiero, gdy otrzyma prawo jazdy. Wolał nie narażać się na najmniejszy nawet konflikt z prawem. Podziękował sprzedawcy i wrócił do mieszkania. Zadzwonił przez wewnętrzny telefon do Jeffa. - Parę dni temu kupiłem kilka rzeczy, które zostaną dzisiaj dostarczo- ne – oznajmił. - Oczywiście, proszę pana. Przyniosę je natychmiast na górę. Jak się czuje pani Menzies? - Niestety, okazało się, że miała atak serca. Bardzo się o nią martwię. Za kilka minut pójdę złożyć jej wizytę. 104 - Pomodlę się za zdrowie pańskiej żony. - Dobry pomysł, Jeff– odrzekł Menzies, z uśmiechem odkładając słu- chawkę. Din 27 ino powoli okrążył mercedesa. Boże drogi, aż strach patrzeć na ten wóz. Od standardowego modelu różni się na zewnątrz tylko listwami z bo- ku i listwą aerodynamiczną z przodu – odparł Stone, otwierając drzwi. – No i oczywiście przyciemnioną szybą z tyłu. Ale pod maską to już zupełnie inna historia. Ja poprowadzę – zaproponował Dino. Chyba oszalałeś. Ty zawsze jeździsz, jakbyś ukradł samochód. Jeśli kiedykolwiek usiądziesz za kierownicą tego wozu, to tylko na torze wyścigo- wym, o ile zechcesz się pofatygować. - Aleś ty nieużyty, Stone – mruknął Dino, wsiadając po stronie pasaże- ra. – Wiesz o tym? - Tak. Dojadę do Mostu Brooklińskiego, a potem będziesz musiał mnie pokierować. Nigdy nie zapuściłem się dalej w Brooklyn niż do River Cafe. - Rzeczywiście niedaleko. Jedź, a ja będę się rozglądał, czy ktoś nie siedzi nam na ogonie. Wolałbym, żeby nikt nie zawlókł się za nami do Bianchiego. Stone ruszył. - To będzie ciekawe spotkanie. Nie miałem dotąd okazji poznać twoje- go teścia. - W takim razie szczęściarz z ciebie – stwierdził Dino – bo to kawał skur- czybyka. Nigdy nie przyjmuj od niego żadnego zlecenia; będzie miał cię w kie- szeni, zanim się obejrzysz. Nie pozwala mi zapomnieć, skąd się wzięło nasze mieszkanie. Ile stary ma lat? Nie chce nikomu powiedzieć, ale musi mieć ponad siedemdziesiąt. Wydawałoby się, że całe życie przeżyte w zbrodni powinno zostawić jakiś ślad na twarzy, ale gdzie tam. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. A pro- pos, nie zdziw się, jeżeli wszystko, co tam powiesz, zostanie nagrane na taś- mach jednej lub dwóch agend rządowych. Założyli u niego podsłuch? Pewnie nie, ale stary nie ma co do tego pewności. Ta dokuczliwa wąt- pliwość to chyba jedyna kara, jakiej zazna za życia. 105 - Ale przecież federalni i tak go kiedyś dopadną. Wszystkich wyłapują prędzej czy później, prawda? - Nie liczyłbym na to. Jeden facet z FBI powiedział mi niedawno, że nie są nawet pewni, czy stary należy do mafii. On posiada całą sieć zupełnie legalnych firm, które nigdy nie łamią prawa i sumiennie płacą podatki, więc ma podkładkę na swoje dochody. Prowadzi interesy z miastem i stanem i ni- gdy nie daje łapówek. Wszystkie możliwe urzędy kontroli i nadzoru przetrzą- snęły każde z jego przedsiębiorstw i niczego nie znalazły. Po ostatnim najeź- dzie ekipy z urzędu skarbowego stary dostał pół miliona zwrotu nadpłaconego podatku. Stone parsknął śmiechem. - Wygląda na to, że jest kuty na cztery nogi. - Stary zarobił tyle legalnych dolców, że może sobie żyć jak wenecki książę. Ma tam zresztą pałac, a to przecież daleko od terenów łowieckich mafii. Ma też willę nad samym oceanem w Vero Beach na Florydzie, gdzie mafia się nie zapuszcza. Wątpię, czy kiedykolwiek odwiedził Sycylię, cho- ciaż stamtąd pochodzi jego rodzina. - Jeśli tak dobrze mu się powodzi w legalnych interesach, to dlaczego trzyma z mafią? - Mam na to swoją teorię. Po pierwsze, zaczął dzięki pieniądzom ojca, a ten był jednym z pionierów starej mafii, która rozkwitła za prohibicji. Edu- ardo dostał się na uniwersytet Columbia, gdzie skończył dwa fakultety: pra- wo i księgowość; podejrzewam, że uczył się tam głównie metod ukrywania dochodów. To było za czasów tego palanta J. Edgara Hoovera, który twier- dził, że mafia w ogóle nie istnieje. Po studiach Eduardo unikał jak zarazy wszystkiego, co choćby pachniało mafią. Z wyjątkiem ojca, rzecz jasna, który zmarł w wieku sześćdziesięciu lat, kiedy Eduardo dochodził trzydziestki. Za- nim FBI zwróciło na niego uwagę, zostawił tak daleko za sobą wszystkie ciemne sprawki, że nie znaleźli na niego absolutnie nic. - A więc w jaki sposób rządzi rodziną? - Kiedy chce coś załatwić, szepcze komuś polecenie na ucho, a tamten następnemu i tak dalej, aż źródło rozkazu jest niemożliwe do ustalenia. - Czemu nikt go dotąd nie wydał? - Młodzi z innych rodzin sągłupi, wiedzą tyle co FBI. Jeśli nawet któryś zaczyna zeznawać, to i tak nie ma nic na starego. Niektórzy wiedzą, czym się Bianchi naprawdę zajmuje, ale nie mają dowodów. - A dlaczego nie załatwił go ktoś z najbliższego otoczenia? - Stary jest za sprytny. Płaci im tak, że nie mają na co narzekać. Podej- rzewam, że rozwiązał już problem sukcesji, więc po jego śmierci nie będzie żadnej większej rozróby. O ile w ogóle zamierza umrzeć. - Jak myślisz, po co zaprosił mnie na kolację? 106 - Kto go tam wie? Pewnie usłyszał o tobie od Mary Ann; przecież ona mieszka u niego od pewnego czasu. Poza tym pamięta twoje nazwisko z cza- sów, gdy razem pracowaliśmy No i czyta gazety Przejechali most; Dino zaczął wskazywać drogę. - Coś nowego w sprawie Mitteldorfera? – spytał Stone. - Wiemy że zmył się z powierzchni ziemi. I tyle. - Po co on to wszystko robi? Dostał przecież bezwarunkowe zwolnienie, jest czysty i najwyraźniej nie brakuje mu forsy. Czemu postanowił zniknąć? - Mógł pomyśleć, że zechcemy z nim porozmawiać po śmierci Eloise Enzberg – odparł Dino. - Mitteldorfer jest cwany. Jeśli ją załatwił, to przecież nie powinien zo- stawiać zwłok w rzece, i to ubranych w kostium Chanel. - Wiemy, że ktoś mu pomaga. Może ten drugi nie jest aż tak sprytny? - Na pewno ma pomocnika – zgodził się Stone. – Myślisz, że to jakiś kumpel z Sing Sing? - Sprawdziliśmy nazwiska wszystkich, którzy odsiadywali tam karę w cią- gu ostatnich dwóch lat, i nie znaleźliśmy żadnego związku. A gdzie jest Sara? - Wiesza obrazy w galerii. Są z nią Anderson i Kelly. Jutro wernisaż, zapomniałeś? - A, tak. - Przyjdziesz z Mary Ann, prawda? - Przyjdę sam. Nie pozwolę jej wyjść z domu teścia, dopóki to się nie skończy. O ile kiedykolwiek się skończy. Muszę ci coś powiedzieć, Stone. Po jutrzejszym otwarciu wystawy nie będę mógł dłużej dawać wam obstawy. - To za wcześnie, Dino. - Przecież wiesz, że nie ja o tym decyduję. Tak naprawdę, nikt w wy- dziale nie wierzy, że te morderstwa mają związek z tobą i ze mną. Uważają mnie za wariata. - A napad na Mary Ann? - Mówią że to sprawka jakiegoś przypadkowego bandziora. - Mimo że podała rysopis zgadzający się z portretem pamięciowym mordercy, którego razem widzieliśmy przez okno mojego domu? - Uważają że w jakiś sposób go jej zasugerowałem. Od pewnego czasu nic sienie dzieje, więc wszyscy mają już dość tego śledztwa. I tak długo uda- wało mi się to ciągnąć. Od jutrzejszego wieczora zostajemy z nim sam na sam. Musisz pomyśleć, jak zapewnić ochronę Sarze. - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. - Wiem, że to nie będzie łatwe. Mary Ann i Ben są bezpieczni w domu starego, a ja potrafię się sam upilnować. Ale tobie nie zazdroszczę – będziesz musiał ograniczyć ruchy Sary. A ona nie należy do kobiet, które pozwalają się kontrolować. 107 - To fakt. Próbowałem jąnamówić, żeby odwiedziła rodziców w Anglii, ale tak długo nie była w Nowym Jorku, że chyba się stęskniła i nie chce wy- jeżdżać. - Wyjazd do Anglii to świetny pomysł. Chcesz, żebym z nią pogadał? Sądzisz, że to coś da? - Wątpię – odparł Stone. – Pomyśli, że chcemy jej zrobić wodę z móz- gu, i będzie się stawiać jeszcze mocniej. - Ach, te kobiety – westchnął Dino. - Tak. - No to jesteśmy. – Dino wskazał żelazną bramę z lewej strony. Po pra- wej widać było ocean. Stone skręcił na podjazd i zatrzymał się przed budką strażnika. - Zadzwoń i przedstaw się – powiedział Dino. Po chwili skrzydła bramy rozsunęły się bezszelestnie. 28 Stone spodziewał się ujrzeć dom przypominający siedzibę Don Vita Cor- leone z Ojca chrzestnego – dyskretną anonimową ukrytą przed niepożą- danymi spojrzeniami. Tymczasem zobaczył klasyczny dworek otoczony pię- cioma akrami nienagannie utrzymanego trawnika. - Wydaje mi się, że nie jesteśmy już w Brooklynie. - A jednak – odparł Dino. – Brooklyn niejedną ma twarz. Kręty żwirowy podjazd prowadził do samych drzwi rezydencji. Wysia- dając z samochodu, Stone usłyszał szmer wody dochodzący z fontanny po- środku placu. Drzwi otwarły się, zanim zdążył zadzwonić. - Dobry wieczór, panie Bacchetti – powiedział z włoskim akcentem ni- ski siwowłosy mężczyzna w czarnym garniturze. - Jak się masz, Pete? Tamten spojrzał karcąco na Dina. - Dobry wieczór, panie Barrington. Mam na imię Pietro. Proszę tędy. Przeszli przez wykładany marmurem hol i duży wykwintnie umeblowa- ny salon do drugiego mniejszego saloniku wykładanego piękną boazerią. W narożnym kominku wesoło trzaskał ogień. Obrazy na ścianach przedsta- wiały fantazyjne ruiny pałaców na tle włoskich krajobrazów. - Czy mogę panom podać coś do picia? – spytał Pietro. - Scotcha – odparł Dino. – Ale jakiegoś dobrego, Pete. - Dobrze pan wie, że innych nie posiadamy. A dla pana, panie Barrington? 108 - Strega zlodem. Stone podszedł do fotela przy kominku. - Nie tam – powiedział Dino. – To grzęda starego. Kazałby Pete’owi poderżnąć ci gardło w drodze powrotnej. Stone wybrał inny fotel. - Ten facet najwyraźniej nie lubi, kiedy nazywasz go Pete; czemu to robisz? Dino usiadł. - Dwadzieścia lat temu wołali na niego Mały Pete Drago; był specjalistą od mokrej roboty na usługach szajki z Mulberry Street. Myślę, że zdążył uzbie- rać ze dwadzieścia karbów na kolbie swojej spluwy. Nie chcę, żeby o tym zapomniał. - Dwadzieścia lat temu? Pamiętliwy z ciebie drań, Dino. - Jestem Włochem, to chyba wszystko wyjaśnia. Pietro przyniósł drinki. - Pani Bacchetti jeszcze się przebiera, a pan Bianchi jest w ogrodzie z Benem; wkrótce do panów dołączy. - Dzięki, Pete – odrzekł Dino, próbując scotcha. Pietro wyszedł i zamknął za sobą drzwi. - Uważaj, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów w stronę Eduardo, bo Pete w mgnieniu oka wsadzi ci sztylet między żebra. - Postaram się uważać. Drzwi otwarły się i stanęły w nich dwie kobiety. Pierwsza weszła Mary Ann; za nią ukazała się dziewczyna tak piękna, że Stone zamarł z wrażenia. Dopiero po chwili otrząsnął się, i wstał. Mary Ann zbliżyła się do niego i pocałowała w policzek. - Jak się masz, słonko – szepnęła. Odwróciła się i wskazała swoją towa- rzyszkę. – Przedstawiam ci moją siostrę, Rosarię; w rodzinie nazywamy ją Dolce. Kochanie, to jest nasz przyjaciel Stone Barrington. Dolce Bianchi przepłynęła przez salon i podała dłoń Stone’owi. Była o pół głowy wyższa od Mary Ann; doskonale skrojona czarna suknia świetnie pod- kreślała jej pełne piersi i wąskie biodra. - Cześć, Stone – powiedziała niskim, aksamitnym głosem. Stone zaniemówił. - Cześć – odezwał się po dłuższej chwili. Zdawało mu się, że ma przed sobą sycylijską księżniczkę. Jej włosy opadały ciemnymi falami na ramiona; na szyi nosiła diamentowy naszyjnik, który wyglądał jak zdjęty z wystawy salonu jubilerskiego Harry’ego Winstona. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, w pokoju ukazał się Eduardo Bianchi. Wsunął się cicho, prawie niepostrzeżenie, tak że Stone nie od razu uświadomił sobie jego obecność. Gospodarz okazał się wysokim, przystojnym 109 mężczyzną o stalowoszarych włosach, białych na skroniach, ubranym w dwu- rzędowy prążkowany garnitur, który z pewnością nigdy nie został pognie- ciony - Witam, panie Barrington. Jak się pan miewa? Jestem Eduardo Bian- chi – powiedział. Jego głos był doskonale modulowany, kulturalny, pozba- wiony obcego akcentu. - Dobry wieczór, panie Bianchi – odrzekł Stone. Uznał, że ten człowiek mógłby prowadzić program telewizyjny poświęcony klasyce teatralnej. - Dino – zwrócił się Bianchi do zięcia – możesz teraz powiedzieć do- branoc Benowi; jest w swoim pokoju. Dino wyszedł. Bianchi dał znak, że mogąusiąść. Zajął miejsce i wziął kieliszek stregi ze srebrnej tacy, którą podsunął mu Pietro. Stone ucieszył się, że wybrał ten sam trunek, a jeszcze bardziej z tego, że nie zajął zwyczajowego miejsca gospodarza. Bianchi roztaczał wokół siebie niemal monarszą aurę; Stone czuł, że to spotkanie wymaga najlepszych ma- nier, na jakie go stać. - Mam nadzieję, że droga minęła panu przyjemnie – powiedział Bian- chi. - Ależ tak – odparł Stone. – Nie wiedziałem, że Brooklyn może być tak piękny. - Moja rodzina od lat starała się uszlachetnić tę część dzielnicy. Ojciec pragnął, żeby jego dom stanął w ładnej okolicy. Niestety, zmarł, zanim zdążył go wybudować. Dopiero ja dokończyłem tego dzieła na ziemi, którą on nabył. - Dom jest naprawdę wspaniały. Należą się panu gratulacje. - Dziękuję – odparł Bianchi z lekkim skinieniem głowy. – Miło mi, że pan to docenia. Stone nie wiedział, co myśleć. Czyżby to był ten szkaradny potwór, któ- rego Dino od lat przeklinał przy każdej sposobności? Dino wsunął się cicho do salonu i zajął miejsce. - Mój zięć okazał się oporny na czar tego domu – rzekł Bianchi z żalem w głosie. – Dino woli... Manhattan. Wypowiedział tę nazwę, jakby chodziło o kolonię karnąu wybrzeży Long Island. Dino milczał, co było do niego niepodobne. Stone i Bianchi gawędzili spokojnie przez pół godziny, a pozostali sie- dzieli w milczeniu i słuchali. Wreszcie w drzwiach stanął Pietro i ukłonił się lekko. - A, tak, podano do stołu – powiedział Bianchi. – Kazałeś nakryć w małej jadalni, Pietro? - Tak jest, proszę pana. 110 Bianchi poprowadził do uroczego niewielkiego pomieszczenia, gdzie rozmieścił gości wokół antycznego stołu zastawionego włoskim srebrem, an- gielską porcelaną i francuskimi kryształami. Stone dostał miejsce obok pięknej Dolce, która nie odezwała się od chwili, kiedy do salonu wszedł ojciec. Przemówiła dopiero teraz. - Słyszałam, że jest pan adwokatem, panie Barrington. - To prawda. - W czym się pan specjalizuje? - W tym, czego oczekują ode mnie klienci – odparł Stone. - To bardzo dobrze. Jakże często prawnicy zapominają że to oni mają służyć klientom, a nie odwrotnie. - Przyznaję, że poznałem takich. - Ja również– powiedziała Dolce. Stone, który dawno zapomniał o tym, że Mary Ann ma siostrę, gotów był zgodzić się ze wszystkim, co powie ta zjawiskowa istota. - Moja młodsza córka nie znałaby tak dobrze prawników, gdyby czę- ściej szła za radą ojca – odezwał się Bianchi. - Tak, papo – odrzekła posłusznie dziewczyna. Stone wyczuł, że potulność niezupełnie leży w jej naturze. Postawiono przed nim risotto z grzybami. Starannie wybrawszy widelec, skosztował i po- czuł się, jakby nagle trafił do nieznanej krainy. - Czy był pan kiedyś w Italii, panie Barrington? – spytał Bianchi, jakby czytając w jego myślach. - Z przykrością muszę powiedzieć, że nie – odparł Stone. – Mam przy- jaciółkę, która właśnie wróciła po kilku latach spędzonych w Toskanii i wyra- ża się o niej w samych superlatywach. - Mówi pan zdaje się o pannie Buckminster, tej malarce, prawda? - Tak – potwierdził zaskoczony Stone. - Pamiętam jej prace z czasu, kiedy mieszkała w Nowym Jorku – cią- gnął Bianchi. – Wydawało mi się, że jest obiecującą artystką choć nie do końca ukształtowaną. Rozumiem, że w najnowszych obrazach nadała swoim wizjom jeszcze doskonalszy wyraz artystyczny. - Jest znakomitą malarką– powiedział Stone. - Pan to potrafi ocenić, prawda? Przecież pańska matka była wybitną artystką. - Dziękuję. Być może odziedziczyłem po mamie umiejętność docenie- nia walorów malarstwa, ale nie talent, niestety. - Kilkakrotnie próbowałem kupić obrazy Matyldy Stone, ale zawsze mnie ktoś przelicytował. Stone zdziwił się, że ktokolwiek mógł przelicytować Bianchiego. 111 - Musi pan próbować dalej. - I będę. Za którymś razem na pewno mi się uda. Lokaj zabrał pusty talerz Stone’a i podał główne danie, którym było osso bucco. - Dzisiejszy posiłek zawdzięczamy kuchni mediolańskiej – wyjaśnił Bianchi. – Potrawy z tego regionu należą do moich ulubionych. - Wszystko, co dzisiaj jadłem, było wyśmienite – powiedział Stone. - Przekażę siostrze pańskie pochwały. To ona zajmuje się w domu goto- waniem. - Proszę jej podziękować w moim imieniu za doskonałą kolację. - Będzie pan miał okazję zrobić to sam – odrzekł Bianchi. Nagle Stone doznał dziwnego wrażenia, że coś wspina się po jego nodze. Znieruchomiał z kieliszkiem w dłoni. Bianchi wbił w niego spojrzenie. - Czyżby wino nie przypadło panu do gustu? Stone spróbował trunku i przełknął z trudnością. - Jest doskonałe – odparł. Dopiero teraz uświadomił sobie, że tym, co dotyka jego łydki, jest stopa Dolce Bianchi. - Pochodzi z mojej własnej winnicy w Veneto – wyjaśnił Bianchi. - Znakomite – powiedział Stone, starając się opanować drżenie głosu. Osłonięta pończochą stopa Dolce dotarła do krawędzi jego skarpety i zaczęła ją ściągać powoli, z wyczuciem. - To amerone – ciągnął Bianchi. – Winogrona są suszone na słońcu i do- piero później wyciskane. Dzięki temu aromat nabiera intensywności. - Wspaniałe – zachwycił się Stone, powstrzymując chichot. Dolce łaskotała go teraz w nogę. Ostrożnie odsunął stopę. Kątem oka spostrzegł leciutki grymas niezadowolenia na jej ustach. - Dolce – powiedział Bianchi do córki. – Jesteś dziś wyjątkowo cicha. Powinnaś zabawiać gościa. - Tak, papo – odparła, zerkając spod oka na Stone’a. Skończyli jeść; Bianchi wstał. - Proszę, aby wszyscy wrócili do małego salonu; Pietro poda tam kawę. Goście wstali i skierowali się do wyjścia. Bianchi zwrócił się do Stone’a. - Panie Barrington, zapraszam na drinka. Zanim Stone zdążył odpowiedzieć, Bianchi odwrócił się i ruszył w stro- nę drzwi. Stone pospieszył za nim. 112 29 Bianchi poprowadził Stone’a do wykładanego kasztanową boazerią gabi- netu ze skórzanymi meblami. Półki zapełniały pięknie oprawione tomy; obrazy były nowsze niż w innych pomieszczeniach, lecz bardzo dobre. - Wypije pan ze mną kieliszek porto? – spytał Bianchi. - Tak, bardzo chętnie. Dziękuję. Bianchi podszedł do tacy po przeciwnej stronie pokoju i przeczytał na- zwę na etykiecie otwartej butelki. Stone wykorzystał sposobność, żeby podciągnąć skarpetkę. - Pietro otworzył dla nas Quinto do Noval Nacionale, rocznik sześć- dziesiąty trzeci – oznajmił gospodarz, odkładając butelkę. Z kunsztownie ciętej gruzińskiej karafki nalał dwa kieliszki trunku i po- dał Stone’owi, wskazując mu jeden z dwóch foteli stojących naprzeciwko siebie. Podniósł kieliszek do toastu. - Za przyszłość – powiedział. – Oby było w niej mniej niepewności. Stone zastanowił się, co Bianchi ma na myśli. Posmakował aromatyczne- go wina. - Przedni trunek. Bianchi skinął głową. - Winnica Nacionale w Quinto do Noval jest bardzo mała i rosną tam najstarsze winorośle nie zaatakowane zaraząphylloxera, która spustoszyła większość europejskich winnic w dziewiętnastym wieku. Nie zawsze będzie nam dane rozkoszować się tym napitkiem. Stone jeszcze bardziej docenił smak wina. - Wiele o panu słyszałem przez te lata – rzekł Bianchi. – Od Dina i Anny Marii, która woli amerykańską wersję swojego imienia. Ale nie tylko od nich. - Od kogo jeszcze? – spytał zaciekawiony Stone. - Mamy wspólnych znajomych. - Doprawdy? – Pytanie zabrzmiało nieco zbyt zaczepnie; Stone ugryzł się w język. - Od czasu do czasu zwracam się o poradę prawną do firmy Woodman i Weld, z którą pan współpracuje, o ile mi wiadomo. Stone omal nie zakrztusił się winem. A więc Woodman i Weld zajmują się reprezentowaniem interesów mafiosa? - Jest pan zaskoczony? - Właściwie nie – skłamał Stone. - Rozumiem, że wszystko, co pan o mnie wie, pochodzi od Dina. - No cóż... 8 - Krąg strachu 113 - Mój zięć i ja wyznajemy, rzec by można, odmienne filozofie życia. Dino nie jest tak tolerancyjny w ocenie innych ludzi, jak ja. Dlatego dzieli nas przepaść, której być może nigdy nie uda się zasypać. - Przykro mi. - Mnie również. Mam ogromnie wiele szacunku dla inteligencji i doj- rzałości, z jakimi mój zięć wykonuje swą pracę. Lecz jeśli idzie o jego manie- ry, to już zupełnie co innego. - Dino rzeczywiście bywa czasem zbyt szczery. Bianchi roześmiał się po raz pierwszy, ukazując zęby świadczące o do- skonałych kwalifikacjach dentysty. - Można to tak ująć. Chcę być dobrze zrozumiany: Dino nie okazuje mi lekceważenia, przynajmniej bezpośrednio. Ale jako nowoczesny Ameryka- nin włoskiego pochodzenia nie w pełni potrafi objąć myślą znaczenie historii mojej rodziny. Mój zięć pochodzi z północnych Włoch, my zaś z Sycylii. Nasze zwyczaje są niesłychanie stare i nadal determinują sposób, w jaki na co dzień żyjemy. Dino nie do końca to pojmuje. - Rozumiem. - Może tak, a może nie. To swoisty paradoks, że honor jest tak ważną wartością zarówno dla Dina, jak i dla mnie, a jednak staramy się go zachować w całkowicie odmienny sposób. Dino nadal nie przyjął do wiadomości, że zaakceptowałem jego małżeństwo z Anną Marią. Stone musiał zadać to pytanie. - Zaakceptował pan? Zdawało mi się, że nalegał pan na jego zawarcie. Bianchi znów się roześmiał. - No cóż, może rzeczywiście nalegałem. Śluby pod lufą karabinów nie są zjawiskiem obcym w mojej rodzinie. Tak było na przykład w moim przy- padku. I co? Moja żona i ja cieszyliśmy się wspaniałym wspólnym życiem przez czterdzieści jeden lat, aż do jej śmierci w zeszłym roku. - Wydaje mi się, że małżeństwo Dina i Anny Marii również jest udane – powiedział Stone. - Mam nadzieję, że się pan nie myli. Moja wiedza o ich życiu pochodzi głównie od Anny Marii i czasami nie jestem przekonany, czy nie powoduje nią bardziej lojalność, niż uczucie. - Zapewniam pana, że tak nie jest. - Dziękuję, panie Barrington. Poprawił pan humor staremu człowieko- wi – rzekł Bianchi. Zaraz jednak jego twarz zachmurzyła się. – Córki sąbar- dzo ważne dla mężczyzny – dodał po chwili wahania. – Dlatego, kiedy do- wiedziałem się o zamachu na życie Anny Marii, bardzo się rozgniewałem. - Wyobrażam sobie. - Ponieważ nie mam synów, mój wnuczek jest dla mnie niesłychanie ważnym członkiem rodziny; a teraz nawet nie może chodzić do szkoły. 114 - Wiem. - Jednak powściągnąłem gniew. Rozumiem, że to na moim zięciu spoczywa obowiązek naprawy tej sytuacji – zarówno przez wzgląd na jego pracę, jak i miejsce w życiu mej córki. Sprawiedliwość wymaga, aby otrzy- mał taką możliwość. Ale jak dotąd jego wysiłki okazały się niewystarcza- jące. - To wyjątkowo skomplikowane śledztwo – zauważył Stone. – Dino znalazł się w niesłychanie trudnym położeniu. - Zemsta jest zawsze trudna, a nawet uciążliwa, kiedy trzeba jej doko- nać w granicach prawa tego kraju – westchnął Bianchi. - Rozumie pan jednak, że Dino może działać wyłącznie w ramach pra- wa? - Rozumiem to, i dlatego okazałem tyle cierpliwości. Wszelako moja cierpliwość może się kiedyś wyczerpać, a mnie nie obowiązują takie ograni- czenia, jak Dina. – Zerknął na Stone’a. – Ani pana, jeśli o to chodzi. Stone nie odpowiedział. - Przypuszczam, że pan również, jako były policjant, a obecnie praw- nik, może czuć się skrępowany swoimi doświadczeniami i przekonaniami. - To prawda. - Ale może w mniejszym stopniu, niż Dino. Stone milczał przezornie. Bianchi założył nogę na nogę i napił się wina. - Wiadomo mi, że w zeszłym roku spędził pan kilka dni w Kalifornii. - Tak, to prawda– przyznał Stone, zastanawiając się, o co chodzi go- spodarzowi. - Doszły mnie słuchy, że kiedy poczuł się pan dotknięty przez pewnego człowieka, podjął pan nadzwyczajne kroki i zatopił jego duży, bardzo drogi jacht. Stone zdziwił się. - Czy wie pan to od Dina? Bianchi potrząsnął wolno głową. - Powiedzmy, że pośrednio znam właściciela jachtu. - Rozumiem. Bianchi uniósł dłoń. - Nie ma w tym nic sprzecznego z prawem, proszę mnie dobrze zrozu- mieć. Prowadzę interesy na Zachodnim Wybrzeżu i czasami splatają się one z interesami wspomnianej osoby. Był wszak właścicielem dużego banku– poza tym, że prowadził innego rodzaju działalność. - Oczywiście. - Najbardziej zaskoczyła mnie w tym wszystkim sprawność i starannie przemyślany charakter pańskiej zemsty. 115 Stone zastanowił się, czy federalni podsłuchująrozmowę, ale zaraz przy- pomniał sobie, że przecież wiedzą o incydencie, o którym wspomniał Bian- chi. - Nie mogę powiedzieć, że myślałem wtedy całkiem sprawnie. - A zatem dobrze to świadczy o pańskim instynkcie. Przyjrzał się pan dokładnie temu człowiekowi i wyczuł, że niewiele jest rzeczy, które mogłyby zranić go równie mocno jak utrata ukochanego symbolu pozycji społecznej. - Myślę, że jest w tym sporo prawdy. - Miło mi, że się rozumiemy, panie Barrington. Doprawdy? – pomyślał Stone. - Starał się pan chronić kobietę, która była dla pana wówczas ważna, a teraz chroni pan inną, która zajęła jej miejsce. - Tak– przyznał Stone. - Podobnie jak ja – dokończył Bianchi. – Rozumie pan? - Niezupełnie. - Ale zdaje pan sobie sprawę, że chciałbym pomóc w zakończeniu tej sprawy. - Oczywiście. - I że nie mogę stąpać na paluszkach śladem Dina. - Tak. - Zatem może łatwiej byłoby mi pomóc panu, zamiast zięciowi. - Musi pan pamiętać, że Dino jest moim najbliższym przyjacielem i że zawdzięczam mu życie. - Oczywiście. Wiem o tym i w pełni pana rozumiem. Nie proponuję, aby uczynił pan cokolwiek, co mogłoby zaszkodzić waszej przyjaźni. - To dobrze. - Chcę tylko powiedzieć, że może się pojawić jakaś informacja, której Dino wolałby nie znać, i że nasze czasami odrobinę niezręczne stosunki po- wstrzymują mnie od przekazania mu tejże wiadomości. - Co to za informacja? - A więc przyjmie ją pan ode mnie? Stone poczuł się nieswojo. - Nie jestem pewien, co miałbym przyjąć. - Rozumiem, że ten Mitteldorfer zniknął po wyjściu z więzienia. - To się zgadza. - Chyba mogę panu pomóc go znaleźć. - W jaki sposób? Bianchi wzruszył ramionami. - Powiedzmy, że mam... znajomych, którzy mają znajomych, którzy mogliby mi pomóc, gdybym ich poprosił. - Muszę przyznać, że nie wiem, co o tym myśleć. 116 Bianchi podniósł dłoń. - Doskonale pana rozumiem. – Sięgnął do kieszeni, wyjął wizytówkę i wręczył gościowi. Stone przyjrzał się karcie. Był na niej tylko numer telefonu na Manhattanie. - Gdyby zechciał pan przyjąć moją radę... proszę zatelefonować pod ten numer i nagrać wiadomość na sekretarkę. Ktoś z moich znajomych skon- taktuje się z panem. Stone schował wizytówkę do kieszeni i podał gospodarzowi swoją; zwa- żywszy na okoliczności, był to gest czysto kurtuazyjny. - Zaczekam na wiadomość od pana, zanim zacznę szukać informacji – oznajmił Bianchi. – Dołączymy do towarzystwa? Napełnił powtórnie kieliszki i wolnym krokiem skierował się do drzwi. - Jeśli pan pozwoli, zdradzę pewne nazwisko. Brzmi ono Judson Palmer. - Chyba nie miałem przyjemności. - Pan Palmer jest mało znanym producentem teatralnym – wyjaśnił Bian- chi, ujmując Stone’a pod ramię. - Obawiam się, że nie rozumiem. - To właśnie on romansował z żoną Mitteldorfera przed jej śmiercią. - Czy Mitteldorfer zna tożsamość tego człowieka? - To nie jest pewne. - Dziękuję. Bianchi zatrzymał się. - Stone... Czy mogę zwracać się do pana po imieniu? - Naturalnie. - Proszę mi mówić Eduardo. - Dziękuję. - Wieczór w twoim towarzystwie sprawił mi wiele przyjemności. Nie wychodzę zbyt często z domu od śmierci żony, ale ucieszyłbym się, gdyby zechciał pan przyjąć ode mnie następne zaproszenie na kolację. - Dziękuję, Eduardo. Przyjdę z przyjemnością. Wrócili do saloniku; do towarzystwa dołączyła wysoka kobieta w staro- modnej, czarnej sukni. - Pozwolisz, że przedstawię moją siostrę Rosarię – rzekł Bianchi. Stone podał kobiecie rękę. - Kolacja, którąpani przygotowała, była dla mnie niezwykłym doświad- czeniem. Kobieta zarumieniła się; Bianchi usiadł koło niej. Stone wybrał miejsce jak najdalej od Dolce Bianchi. 117 30 Dino zatrzasnął drzwi samochodu. – No więc gadaj, co się stało w tym pokoju? Wróciliście, prowadząc się z Eduardem pod ramię. Widziałem już takie sceny; to znaczy, że on czegoś od ciebie chce. Czego zażądał? I co dostał? - Dino – odparł Stone, zapalając silnik – nie wiem, o czym mówisz. - O czym rozmawiałeś z Eduardem? To mnie interesuje. Stone wzruszył ramionami. - Odniosłem wrażenie, że chce mnie trochę bliżej poznać. Może dlatego zaprosił mnie na kolację. - Eduardo nigdy, ale to nigdy nie robi niczego bez konkretnego powodu. Odkąd go znam, ty jesteś pierwszą osobą spoza rodziny, która zasiadła przy stole w jego domu. - A propos rodziny, dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że Mary Ann ma taką piękną siostrę? - Wiedziałeś, że ma siostrę. - Ale nie spodziewałem się takiej piękności... - Prawda? Trzymaj się od niej z daleka. Jest niebezpieczna. - Dlaczego? - Po pierwsze, jej były mąż to prawdziwy łobuz. - Jak się nazywa? - Johnny Donato. - Nazwisko brzmi znajomo. - I nie dziwota. Był człowiekiem Wielkiego Paula Castellano, którego wy- kończył Gotti. Podobno miał wieźć Paula samochodem tej nocy, co oznacza, że też gryzłby już ziemię, ale Paul gdzieś go wysłał i dzięki temu Johnny ocalał. Zniknął potem i pojawił się dopiero, kiedy Gotti i Gravano trafili za kratki. Teraz prowadzi ponoć całkiem legalny interes, który przejął po Sammym. - Jak to możliwe, żeby tak śliczna dziewczyna jak Dolce wyszła za ta- kiego łajdaka? - Mniej więcej w taki sam sposób, w jaki Mary Ann wyszła za mnie. Mieszkał w sąsiedztwie, pracował dla bukmachera, a na boku dorabiał drob- nymi wymuszeniami. Próbował wyciągnąć od mojego starego tygodniową opłatę za to, że nie spali mu sklepiku, ale dowiedziałem się o tym i wziąłem go na bok dla przedyskutowania sprawy. - Chcesz powiedzieć, że dałeś mu zdrowy wycisk? - Można to i tak nazwać. - Dlaczego on i jego kumple się nie zemścili? 118 - Poczekałem i dopadłem go sam na sam; to była prywatna sprawa, więc nie musiał ratować swojej dumy Poza tym byłem już wtedy gliną, więc wolał ze mną nie zadzierać. - Dolce sprawia wrażenie zbyt inteligentnej, żeby się z kimś takim za- dawać, nie mówiąc o wyjściu za niego. - Jest inteligentna, ale wtedy miała osiemnaście, może dziewiętnaście lat i była głupiutka. A on elegancko się ubierał, jeździł kabrioletem i szastał pieniędzmi na prawo i lewo. Eduardo trzymał Dolce krótko, co nie było jej w smak. Zanim zdążył opanować sytuację, byli już w podróży poślubnej w Miami. - Eduardo sprowadził ją z powrotem? Dino potrząsnął głową. - To nie w jego stylu. Donato szybko pokazał swoją prawdziwą twarz. Nie minął miesiąc, a on już wskakiwał do łóżka z każdą babką, jaka się nawi- nęła. Dolce się wściekła i wróciła do domu. - I co teraz robi? - Jest prawą ręką Eduarda; mówię to z całą odpowiedzialnością. Ma więcej jaj, niż dwóch facetów razem wziętych. - Chcesz powiedzieć, że Sycylijczyk starej daty, taki jak Eduardo, pro- wadzi interesy wspólnie z córką? - A co mu pozostało? Nie ma syna, a Ben będzie mógł zająć jego miej- sce nie wcześniej niż za piętnaście lat. - Myślisz, że zechce wciągnąć Bena w swoje sprawy? Dino wzruszył ramionami. - Na pewno będzie się starał, ale chłopak ma niezależną naturę. A nawet gdyby staremu się udało, to może Ben nie wyszedłby na tym źle? Do tego czasu Eduardo wyczyści do końca swoje interesy. To coś w rodzaju przemian pokoleniowych: dziadek Eduarda był skończonym łotrem, alfonsem, który zajmował się wymuszeniami, łamaniem nóg i rąk; ojciec siedział po uszy w ma- fii, ale prowadził też legalny handel owocami; poza tym dobrze dbał o swoją rodzinę. Eduardo z kolei skończył uniwersytet Columbia, zasiada w radzie Metropolitan Museum, otrzymał tytuł szlachecki od papieża i ma portfel ak- cji, którego może mu pozazdrościć sam Warren Buffet. Myślisz, że kogoś obchodzi, skąd pochodzą te pieniądze? - Nikogo prócz ciebie. - Tak, ale ja jestem gliniarzem. - Komisarzowi policji to wisi, a tobie nie. - Tak właśnie jest, chociaż to może głupio z mojej strony. No cóż, jakoś nie mogę zapałać uczuciem do Eduarda. - A on cię lubi. - Tak? 119 - Stwierdził, że ma wiele szacunku dla inteligencji i dojrzałości, z jaki- mi wykonujesz swoje obowiązki policjanta. Dokładnie tak się wyraził. - Chyba żartujesz. - Powiedział też, że zaakceptował twój związek z Mary Ann. Dino obruszył się. - Poczęstował cię tym swoim portem Quinto-de-coś-tam, prawda? Po wypiciu tego słyszy się dziwne rzeczy. - Wydaje mi się, że nie doceniasz Eduarda. - I chyba nigdy nie docenię. - Mam na myśli jego jako mężczyznę i ojca. On się starzeje, chce, żeby jego rodzina była szczęśliwa... i bezpieczna. - I uważa, że ja nie potrafię jej tego zapewnić? A to skurwysyn! - Czy Eduardo próbował wtrącać się w twoje śledztwo? - Jeszcze nie, ale trzeba się mieć na baczności! - Może potrafi ci pomóc. - Niech sobie wsadzi tę swoją pomoc. Wolę, żeby trzymał ode mnie z dala swoje brudne łapska. Stone westchnął. - A więc o tym gawędziliście? - Eduardo otwarcie powiedział, że pragnie pomóc, ale nie chce ci wcho- dzić w drogę. Możemy się do niego zwrócić, jeśli będziemy potrzebować pomocy. - Już mówiłem, że jej nie chcę. - On może mieć informatorów, o których nie wiemy. - Jeśli coś wie, niech zadzwoni na posterunek i zgłosi informację. - Nie wydaje mi się, żeby to było w stylu Eduarda. Co ty na to? - Chce pociągać za sznurki z ukrycia, jak to zawsze robił, ale tym razem próbuje manipulować mną i prawem. Ani myślę na to pozwolić. - Dino, gotów byłbyś wykorzystać informację od ulicznego handlarza narkotykami lub alfonsa, a nie chcesz słyszeć o nieoficjalnych kanałach teścia. - Stone, to co mówisz jest całkiem logiczne, ale nie mogę postępować wbrew sobie. Jeśli przyjmę pomoc Eduarda, nie będę w niczym lepszy od niego. Tak to odczuwam, i skończmy już tę dyskusję, dobrze? - Jak chcesz. – Stone prowadził kilka minut w milczeniu. - Wiesz, Dolce pieściła stopą moją nogę. Dino aż otworzył usta. - Przy stole, w obecności Eduarda? Nie żartujesz? - Bynajmniej. Dino parsknął śmiechem. - A nie mówiłem, że ona ma jaja? Niezły z niej numer, co? - Bez wątpienia. 120 - Stone, nie dzwoń do niej, nie daj się wciągnąć w jej grę. - No cóż... - Mówię całkiem serio. Eduardo to szatan, a Dolce jest jego pomagierką. - Dino, gadasz teraz jak typowy Włoch. - Chcesz mieć na karku Johnny’ego Donato? On rozpowiada na wszyst- kie strony, że nadal są małżeństwem. - Czemu Eduardo nie zrobił z nim porządku? Dlaczego Donato – że posłużę się twoim celnym i obrazowym sformułowaniem – nie leży na dnie zatoki Sheepshead Bay ze słupem betonu w dupie? - Tak właśnie skończy, tylko poczekaj. Ale stanie się to w taki sposób, że nikomu nawet nie przyjdzie do głowy łączyć jego śmierć z Eduardem lub Dolce. Tak właśnie działa mój teść. - To oczekiwanie może być frapujące. - A tymczasem omijaj Dolce szerokim łukiem; mówię ci, to trucizna. - Dino, czy zapomniałeś, że mam Sarę? - Ja pamiętam. Obyś ty nie zapomniał. 31 Stone i Sara siedzieli na łóżku, zajadając bagietki z serem i czytając „Ti- mesa”. - O, patrz! – zawołała Sara. – Całkiem ciekawa zapowiedź otwarcia wystawy! Stone przeczytał notkę. - Cieszę się. Dzięki temu inauguracyjny wieczór powinien udać się jesz- cze lepiej. Nie ma to jak kilka ciepłych słów od recenzenta „Timesa”. - Edgar mówi, że otrzymał już ponad dwieście zgłoszeń, a będzie jesz- cze więcej. Do tego sprzedał dwa obrazy i to z tych najdroższych. - Przed otwarciem wystawy? Komu? - Nie chce powiedzieć; podobno jakiemuś kolekcjonerowi z rady Me- tropolitan! Wyobrażasz sobie? - Kiedy to się stało? - Wczoraj. Ten facet zadzwonił i poprosił o prywatny pokaz, mimo że prace nie były jeszcze rozwieszone. - Zdaje się, że wczoraj zjadłem z nim kolację. - Z Edgarem? Przecież on wieszał moje obrazy. - Nie. Z tym kolekcjonerem. - Kto to taki? 121 - Teść Dina. Nazywa się Eduardo Bianchi. - Czy nie wspominałeś, że teść Dina ma powiązania z mafią? - Może i tak, ale poznałem go i wierz mi, że to nie jest jakiś pierwszy lepszy, ordynarny gangster. Ma pierwszorzędną kolekcję sztuki. Wspomniał o tobie, ale nie pochwalił się, że kupił obrazy. Znał twoje prace z czasu, gdy mieszkałaś w Nowym Jorku. - Nie obchodzi mnie, czy on jest drugim wcieleniem Ala Capone, jeśli potrafił docenić moje malarstwo. Tak czy owak, oznacza to prawie dwadzie- ścia tysięcy dolarów w mojej kieszeni, po odliczeniu prowizji Edgara. Odrzuciła kołdrę. - Chodźmy na zakupy! - Co chcesz kupić? - Zapomniałeś, że mamy domek w Connecticut? Trzeba go urządzić. - Nie pozwolę ci wydawać na to pierwszych pieniędzy, jakie zarobiłaś od wielu lat. - W takim razie kupię ci jakiś ładny prezent do nowego domu. Rusz się! Pół godziny później Stone wyjeżdżał mercedesem z garażu. Nagle spo- strzegł czarny samochód typu van zaparkowany po przeciwnej stronie ulicy. - Na co się tak patrzysz? – spytała Sara, oglądając się przez ramię. - Na wóz, którego tu wcześniej nie widziałem. - Co w nim ciekawego? - Federalni słyną z tego, że używają takich do obserwacji i podsłuchu, a ten akurat ma kilka anten. - Założę się, że to ludzie Dina. - Możliwe. FBI nie posiada monopolu na vany – odrzekł Stone, skręca- jąc w Drugą Aleję. - Stone, od jutra nie chcę widzieć kręcących się wszędzie policjantów. An- derson jest w porządku, ale na widok Kelly’ego ciarki chodzą mi po plecach. - Nie musisz się martwić o gliniarzy. Po wernisażu dziś wieczorem Dino i tak będzie musiał wycofać swoich ludzi. Jego przełożeni uznali, że nie ma powodu dłużej nas ochraniać. - Przyszło mi do głowy, że te morderstwa i napady to tylko wyjątkowy zbieg okoliczności. - Może masz rację – odrzekł Stone – ale z mojego doświadczenia wyni- ka, że jeśli takich zbiegów okoliczności jest zbyt dużo, to układają się one w coś więcej: w przeznaczenie. - Teraz przez ciebie chodzą mi ciarki po plecach! - Przykro mi, ale to poważna sprawa, i nie chcę, żebyś zapomniała o bez- pieczeństwie. Trzeba uważać, dopóki nie znajdziemy Mitteldorfera. 122 - Ale on przecież był jeszcze w więzieniu, kiedy popełniano te morder- stwa; jak mógł to zrobić? - Nie wiem, ale obaj z Dinem jesteśmy przekonani, że to on. Nie mówi- łem ci o tym, ale kilka dni temu została zamordowana przyjaciółka Mitteldor- fera, która korespondowała z nim, kiedy siedział. - A więc wyszedł z więzienia i od razu zabił kobietę, która do niego pisała? Czemu miałby to robić? - Tego też nie wiemy, ale to kolejny zbieg okoliczności, prawda? Sara zamilkła na chwilę. - Stone, czy istnieje jakiś powód, dla którego nie moglibyśmy polecieć jutro do Anglii? Po otwarciu wystawy kończą się moje zobowiązania wobec galerii Bergmana; nic nie będzie mnie tu dłużej trzymać. Co ty na to? - Nie chciałbym zostawiać Dina sam na sam z tym koszmarem. - Jakim koszmarem? Przecież od dawna nic się nie wydarzyło. Weź so- bie urlop. Stone zastanowił się. - Otwórz schowek; jest tam notes z adresami. Sara spełniła prośbę. - Znajdź numer telefonu do firmy American Express Platinum Travel Service. Zadzwoń i zarezerwuj dla nas dwa bilety pierwszej klasy na lot do Londynu jutro wieczorem. - Już się robi! – zawołała Sara, podnosząc słuchawkę. Stone poczuł, jakby zrzucił z barków wielki ciężar. Sara miała rację: po- trzebował odpoczynku. Znalazł parking przy Broadwayu i zamknął wóz; skierowali się do sklepu meblowego ABC. W ciągu dwóch godzin kupili łóż- ko, kanapę, pościel i ręczniki, dwa krzesła, kilka dywaników i lamp, stół do jadalni i parę innych mebli. Stone zamówił transport do Connecticut i zosta- wił kartkę z poleceniem, żeby kierowca udał się po klucze do agencji sprze- daży nieruchomości Klemm. Następnie poszukali sklepu z artykułami gospo- darstwa domowego, gdzie nabyli garnki i patelnie, srebrną zastawę stołową czajnik do kawy, naczynia, szklanki i mnóstwo innych drobiazgów, które im wpadły w oko. W drodze powrotnej na parking Stone spostrzegł czarnego vana po dru- giej stronie ulicy; nie był to jednak ten sam wóz, który stał przed domem. - Zdaje się, że dostajesz uczulenia na widok czarnych samochodów – zauważyła Sara. - Przecież ich nie wymyślam, prawda? - Ale nie przejmuj się nimi aż tak bardzo. Świat pełen jest czarnych vanów. - Masz rację – przyznał Stone, wciągając głęboko powietrze. – Jutro wy- jedziemy z tego miasta, a po powrocie będzie na nas czekał dom w Connecticut 123 i fura mebli do ustawienia. Zadzwonię do Billa Eggersa i poproszę, żeby wy- słał dokumenty transakcji zakupu do Anglii. Gdzie się zatrzymamy? - Prawdopodobnie w wiejskim domku moich rodziców w Hampshire, ale mają też dom w mieście. Zatelefonuję do nich później i spytam, gdzie będą. Stone z przyjemnościąmyślał o swej pierwszej podróży za granicę. Mimo to jego wzrok co chwilę wędrował w stronę lusterka. 32 C tone i Sara przygotowywali się do wyjścia na wernisaż. ^ - Rozmawiałam po południu z mamą – powiedziała Sara. – Zapropono- wała, żebyśmy przyjechali prosto na wieś. Myślę, że tak byłoby najlepiej, co ty na to? Będziemy mogli odpocząć i trochę pożeglować. - Brzmi obiecująco – odparł Stone, zawiązując krawat. – O jakim że- glowaniu mówisz? - Dom jest nad morzem, w pobliżu wyspy Wight. Tato ma jacht zacu- mowany u ujścia rzeki Beaulieu. Umiesz żeglować? - Żeglowałem trochę jako chłopiec podczas wakacji w domku kolegi na Martha’s Vineyard. Pływałem też wynajętą łódką po Morzu Karaibskim, ale ostatnio nie miałem czasu. - Będzie cudownie – zapewniła Sara, odwracając się, żeby Stone mógł jej zapiąć sukienkę. – Nie byłam w tym domu trzy lata, a tak kocham Hamp- shire. Na wodzie czuję się wspaniale. - Ja też bardzo się cieszę, że tam jedziemy. - Jak wyglądam? – spytała. - Wystrzałowo – odparł Stone. – Sukienka jest fantastyczna. - A pan wygląda jak książę – powiedziała Sara, poprawiając mu kra- wat. – Jeszcze nigdy nie widziałam cię w smokingu. - Nawet nie miałem czegoś takiego, kiedy poprzednio mieszkałaś w No- wym Jorku. - Powinieneś go nosić stale; jesteś jeszcze przystojniejszy niż zwykle. Stone wziął ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. - Ktoś nas dzisiaj podwiezie. - Wynająłeś szofera? - Niezupełnie. To były policjant nazwiskiem Bob Berman, który czasem mi pomaga. - I pewnie będzie uzbrojony – skrzywiła się Sara z niesmakiem. 124 - Oczywiście. - Jakie jeszcze kroki podjąłeś? - Anderson i Kelly będą siedzieć w samochodzie na ulicy; Bob popilnuje tylnego wejścia, z którego skorzystamy Dino zostanie z nami w środku. - Naprawdę uważam, że to wszystko jest niepotrzebne. - Jutro nie będziesz już musiała o tym myśleć. - Cieszę się. W garażu Stone przedstawił Sarze Boba Bermana – niskiego, mocno zbudowanego mężczyznę przed pięćdziesiątką. Po chwili Bob wyjechał sa- mochodem na ulicę. - Wyszliśmy z domu wcześniej; mamy trochę wolnego czasu. Pojedź okrężną drogą żeby chłopcy z tyłu upewnili się, że nikt nie wlecze się za nami– powiedział Stone. - Jasne. Kluczyli wolno ulicami miasta w tę i z powrotem. Po upływie pół godziny dotarli na tyły galerii, punktualnie na czas. Berman wysiadł z wozu i odszedł parę kroków, żeby się rozejrzeć po okolicy. Po chwili wrócił i otworzył drzwi. - Teren czysty– oznajmił. Stone szybkim krokiem poprowadził Sarę do drzwi, w których stał Edgar Bergman, właściciel galerii. Bob Berman tymczasem zwolnił słupek blokują- cy zarezerwowane miejsce na parkingu, postawił tam wóz i ustawił się koło drzwi galerii. - Czy stało się dzisiaj coś ciekawego? – spytał Stone. Bergman potrząsnął głową. - Nie. Przyjęliśmy tylko mnóstwo zgłoszeń po wczorajszym artykule w „Timesie”. - Czy zna pan wszystkich ludzi, którzy się zapowiedzieli? - Większość to ci, którym wysłaliśmy zaproszenia; przyjdzie też kilku mar- szandów. Wydaje mi się, że kilku gości nie znam i nigdy o nich nie słyszałem. - Będziemy musieli zwrócić na nich szczególną uwagę. - Porozmawiam z recepcjonistką – oznajmił Bergman. Weszli do sali wystawowej; w galerii jeszcze nikogo nie było. - Ekspozycja prezentuje się doskonale – rzekł Stone zwracając się do Sary. – Przepraszam na chwilę. Muszę porozmawiać z Edgarem i portierem. Podeszli do kontuaru, za którym siedziała młoda kobieta. Edgar przed- stawił Stone’a recepcjonistce i żonie. - Oto mój plan – zaczął Bergman. – Moja żona i ja będziemy witać go- ści przy wejściu. Jeśli zjawi się ktoś mi nieznany, odwrócę się i skinę panu głową. Może tak być? - Oczywiście – zgodził się Stone. – Będę stał w pobliżu. - Już zaczynam się denerwować. 125 - Jestem pewien, że wszystko skończy się pomyślnie – uspokoił go Sto- ne. – Na ulicy czuwa dwóch policjantów, a mój człowiek pilnuje wyjścia. Rzucił okiem na wystawione obrazy i podszedł do jednego, który mu się szczególnie spodobał. - Jaka jest cena obrazu numer trzydzieści sześć? – spytał, zwracając się do Bergmana. Właściciel galerii zerknął do katalogu. - To jeden z mniejszych; sześć tysięcy dolarów. - Proszę zaznaczyć, że jest sprzedany – rzekł Stone, podając recepcjonist- ce kartę kredytową. - Z przyjemnością. - Które zakupił pan Bianchi? - Skąd pan wie?... – Bergman był wyraźnie zakłopotany. – Transakcja została objęta tajemnicą. Pan Bianchi byłby zły, gdyby się dowiedział, że ko- muś powiedziałem. - Ja tylko zgadywałem; jadłem z nim wczoraj kolację; w pewnym mo- mencie wspomniał o pracach Sary. - Rozumiem – uspokoił się Bergman. – Kupił numer sześć – ten obok kwiatów – oraz numer czternaście, ten duży na środku północnej ściany. - Ma dobre oko – zauważył Stone, spoglądając na obrazy. - Rzeczywiście. Mam nadzieję, że zachowa pan transakcję w tajemnicy. Pan Bianchi jest od dawna jednym z moich najlepszych klientów i wolałbym go nie zrażać. - Ależ oczywiście – zapewnił go Stone. Obejrzał się i zobaczył Dina w smokingu. - Elegant z ciebie – zauważył Stone. - Daruj sobie. Rozmawiałem z Andersonem i Kellym. Czy ktoś jest przy tylnym wejściu? - Bob Berman. Przywiózł nas tutaj. - W porządku. Stone poinformował przyjaciela, że Bergman będzie wskazywał niezna- nych gości. - No to wszystko załatwione – powiedział Dino. – Denerwujesz się? - Tak. - Ja też. Potrzebne nam to zbiegowisko jak umarłemu kadzidło. A zapo- wiedź wystawy we wczorajszym „Timesie” tylko pogorszyła sprawę. - To prawda. Zrobiliśmy wszystko, co można, więc spróbujmy się od- prężyć i trochę zabawić. - No to baw się – rzucił Dino. – Ja i tak nie przestanę się denerwować. Zjawili się pierwsi goście; z początku wchodzili małymi grupkami, po- tem nieprzerwanym sznurem. Stone obserwował Bergmanów; co jakiś czas 126 któreś z nich dawało znak skinieniem głową. Wtedy do akcji przystępował Dino, sumiennie sprawdzając tożsamość nowo przybyłych; widać było, że z trudem powstrzymuje się, aby ich nie rewidować. Goście przyjmowali to nad podziw spokojnie. Kiedy galeria się zapełniła, Stone podszedł do Dina. - Jeśli tu wszystko w porządku, pójdę zerknąć, co się dzieje na zewnątrz. - Dobra, idź. Stone wyszedł na ulicę i rozejrzał się. Nie zauważył niczego podejrzanego; Anderson i Kelly siedzieli spokojnie w samochodzie. I wtedy zobaczył vana. Samochód nie był czarny, jak ten, który stał koło domu, tylko niepozor- nie szary, bez żadnych znaków i napisów. Stone zajrzał na przednie siedze- nie: leżała tam mapa miasta. Szyby okien w tylnych drzwiach zostały całko- wicie zamalowane białą farbą, tak że nie można było zobaczyć, co znajduje się w środku. Stone zapisał numery rejestracyjne wozu, przeszedł na drugą stronę ulicy i zapukał w okno policyjnego samochodu. Kelly spuścił szybę o kilka centymetrów. - Tak? Stone wyrwał kartkę z notesu i podał mu przez okienko. - Sprawdź te numery. - Co to za wóz? - Szary van naprzeciwko galerii. - Stał już tam, kiedy przyjechaliśmy – powiedział Kelly. – Nie widzę potrzeby. - Zrób to, Kelly. Anderson wziął kartkę od Kelly’ego i połączył się przez radiotelefon. Minutę później otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. - To buick century z 1966 roku, skradziony dziś po południu w Queens. - Dzwoń po saperów – zawołał Stone i biegiem skierował się na drugą stronę ulicy. W tym momencie zmieniły się światła i samochody ruszyły, zmu- szając go do cofnięcia się. Zniecierpliwiony Stone przemknął między jadący- mi pojazdami i wpadł do galerii. Bergman z żoną opuścili już posterunek przy wejściu, a recepcjonistka zajęła się przyjmowaniem płatności za obrazy. - Przepraszam – zwrócił się do niej Stone – ale będzie pani musiała odejść z tego miejsca. - Nie rozumiem. – Kobieta rozglądała się za szefem. – Pan Bergman nie mówiłnic o tym,że... - Proszę to zrobić – ponaglił Stone zdecydowanym tonem. Podszedł do niego Dino. - Co się dzieje? - Naprzeciwko galerii stoi skradziony van; trzeba wyprowadzić stąd gości tylnym wyjściem. 127 Dino skinął głową. - Zróbmy to najspokojniej, jak się da. Podszedł do grupy ludzi i zagadnął ich, wskazując drogę na tyły galerii. Stone już miał do niego dołączyć, kiedy zauważył, że recepcjonistka na- dal obsługuje dwoje gości. Wziął mężczyznę pod ramię. - Przykro mi, że przeszkadzam, ale wszyscy muszą opuścić galerię tyl- nym wyjściem. Proszę tędy. Słychać już było syreny radiowozów nadjeżdżających Madison Avenue. - Nie rozumiem – obruszył się tamten. – Nie chcę, żeby ktoś podkupił mi obraz. - Proszę się o to nie martwić. Musimy podjąć pewne środki ostrożności. Mężczyzna niechętnie ujął żonę pod ramię i skierował się do wyjścia. Zbliżył się Bergman; w jego oczach czaiło się przerażenie. - Co się stało? - Na zewnątrz stoi podejrzany samochód; proszę pomóc policji wypro- wadzać gości. - W samym środku wieczoru? Oszalał pan? - Panie Bergman, to nie są żarty. Nie wolno tracić ani sekundy. I proszę zabrać stąd tę kobietę – dodał, wskazując recepcjonistkę. Bergman spełnił polecenie. Zjawiła się Sara. - Stone, co się tutaj dzieje? - Zagrożenie wybuchem bomby – odparł szeptem. – Saperzy już jadą chodźmy stąd. Ruszył w stronę tylnego wyjścia, ale nagle odwrócił się, podszedł do frontowego okna i zaciągnął ciężkie wełniane story. - Chodźmy – powiedział, biorąc Sarę pod ramię. W tej samej chwili rozległ się potężny huk. Szyby pękły, a zasłony wydę- ły się do środka pod naporem fali uderzeniowej. 33 Siła wybuchu cisnęła Stone’a na marmurową podłogę; mimo to nie wypu- ścił Sary. Gdy się ocknął, dziewczyna próbowała się spod niego wydostać. Przetoczył się na bok. - Nic ci nie jest? – spytał słabym głosem. Sara wstała i z krzykiem rzuciła się przed siebie, nie odpowiadając na pytanie. 128 Stone pozbierał się i niepewnie stanął na nogach; nadbiegł Dino i objął go ramieniem. Rama okna ziała pustką cała podłoga zasłana była odłamkami szkła. Z wełnianej story zostały tylko strzępy wiszące u karnisza. W miejscu, gdzie stał szary van, czernił się w asfalcie niewielki krater. Samochody obok płonęły. Panował nieopisany tumult: kobiety i mężczyźni w galerii wrzesz- czeli, przepychając się bezładnie do tylnego wyjścia. Wyły syreny. Dino wyjął z kieszeni chusteczkę i przyłożył do głowy Stone’a. - Krwawisz, stary. Trzymaj to. - Nic mi nie jest. Znajdź Sarę, dobrze? I zaprowadź jądo mojego samo- chodu; to w tej chwili najbezpieczniejsze miejsce. - Dobrze, ale nie wychodź frontowymi drzwiami; stanowiłbyś łatwy cel. Stone słaniał się nieco na nogach, trzymając chusteczkę z tyłu głowy; rozejrzał się po galerii. Większość obrazów wisiała na ścianach, a tylko jeden lub dwa były poważniej uszkodzone. Zerknął na okno i zauważył, że nie zaj- mowało całej ściany: po bokach był jeszcze metr muru. Podmuch zmiótł okno, ale cegły wytrzymały. Nie zważając na radę Dina, podszedł do frontowych drzwi, otwartych na oścież siłą eksplozji; szkło pozostało nietknięte. Stone schylił się i podniósł odłamek. Zdziwił się, wyczuwając palcami tępe krawędzie. Nagle jak spod ziemi wyrósł Andy Anderson. - Nic ci nie jest? - Chyba nie – odparł Stone. – Widziałeś, co się stało? - Zadzwoniłem po saperów i odjechałem kilkadziesiąt metrów, żeby im nie przeszkadzać. Szliśmy właśnie, żeby zatrzymać ruch, kiedy wybuchła bomba. Było akurat czerwone światło, dzięki temu żaden samochód nie prze- jeżdżał przed galerią; zapaliły się tylko te, które stały zaparkowane. Na ulicy nikt nie ucierpiał. A wewnątrz? - Przejdź na tyły i sprawdź, czy wszyscy są cali. Pokieruj karetkami, kiedy przyjadą. - Dobrze. - Gdzie Kelly? - Nie mam pojęcia. Zniknął mi z oczu. Stone rozejrzał się po ulicy. Witryny pobliskich sklepów przy Madison Avenue popękały, z niektórych samochodów wyleciały szyby, ale poza tym nie było widać żadnych poważniejszych zniszczeń. Odwrócił się; główna sala galerii całkowicie opustoszała. Doszedł korytarzem do tylnego wyjścia i zna- lazł się na ulicy. Dino stał, otaczając ramieniem Sarę, która pochyliła głowę i łkała; podobne obrazki widać było wszędzie, ale na szczęście nikt nie leżał ani nawet nie opierał się o maskę samochodu. Dino zamachał ręką. Stone położył dłonie na ramionach Sary i spojrzał jej w oczy. - Jesteś ranna? 9 - Krąg strachu 129 Dziewczyna powoli wracała do siebie. - Chyba nie. - Masz drobne skaleczenia na nogach – zauważył Dino. – Chodźcie, odwieziemy was do szpitala. Zjawił się Bob Berman. - Nieźle łupnęło. Czy ktoś jest ranny? - Lekko – odparł Dino. – Podrzuć Sarę i Stone’a na pogotowie przy szpi- talu Lenox Hill. - Może zabierzemy kogoś jeszcze? – spytał Stone. - Wydaje mi się, że to wy najbardziej ucierpieliście; ty stałeś najbliżej okna, a Sara przed tobą. To ty zaciągnąłeś story? - Tak, chyba tak. - Osłabiły siłę podmuchu i zatrzymały szkło. Wygląda na to, że urato- wałeś wielu ludzi, być może siebie też. Wsiadajcie już. Berman włączył silnik. Wycofał do Piątej Alei, migając światłami. - Trzymajcie się – ostrzegł. – Pojadę pod prąd. Skręcił, uciekając przed nadjeżdżającymi z naprzeciwka samochodami; dwie przecznice dalej odbił na wschód. - Dobrze to wykombinowałeś, Bob – pochwalił Stone. – Nie przejechał- byś przez Madison do centrum. Wybuch sprawił, że ulica jest zakorkowana na przestrzeni kilku kilometrów. Sara siedziała sztywno, ściskając dłoń Stone’a. - Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - Czuję się dobrze– odparła cicho. W szpitalu zdjęto ze Stone’a marynarkę i koszulę; młody praktykant ka- zał mu się położyć na brzuchu, zrobił znieczulenie miejscowe i zaczął wycią- gać z głowy odłamki szkła. - Nie jest pan ciężko ranny – zauważył. – Przywieźli dużo osób z po- dobnymi obrażeniami. Co się stało? - Wybuch bomby – odparł Stone. Poczuł, że ktoś goli mu włosy z tyłu głowy; dotknął tego miejsca palcami. - Nie obawiaj się, przystojniaku – uspokoiła go pielęgniarka. – Nie zgo- lę więcej, niż potrzeba. Nadal będziesz wyglądać szałowo. - Głowa mnie boli. Mogę dostać aspirynę? - Za chwilę, jak oczyścimy rany. Trzeba będzie pana zszyć tu i ówdzie. Stone leżał nieruchomo, poddając się zabiegom. Wreszcie kazali mu usiąść; pielęgniarka podała biały fartuch. - Proszę to założyć. Marynarka i koszula nie prezentuj ą się wyj ściowo – powiedziała, podając Stone’owi podarte ubranie. – Może pan iść. To znaczy, zawiozę pana na fotelu, zgodnie z regulaminem. - Gdzie jest Sara Buckminster? 130 - Ta kobieta, która z panem przyjechała? Zaszyliśmy kilka drobnych ran na jej nogach; jest w samochodzie z mężczyzną, który pana przywiózł. Zatrzymała się przed drzwiami. - Dziękuję. Jak długo tu byłem? – spytał Stone. - Nie wiem dokładnie, ale wydaje mi się, że nieco ponad godzinę. Stone dotarł do samochodu. - Odwieź nas do domu, Bob. Pół godziny później wjechali do garażu. Stone nie wypuścił Sary z wozu, czekając aż klapa się zamknie. W ostatniej chwili wsunął się pod nią Dino. - Jakie twarzowe białe wdzianko – zauważył. – Lepiej ci w nim niż w smokingu. Dobrze się czujecie? - Boli mnie głowa – mruknął Stone. – Zapomnieli mi dać aspirynę. - Chodźmy na górę – zaproponował Dino, biorąc przyjaciela pod ramię. - Daj spokój. Nie jestem ranny. Poszli prosto do saloniku. Sara skierowała się do łazienki. - Biorę tabletkę nasenną– oznajmiła. – Jeśli ktoś chce ze mną rozma- wiać, to teraz, bo później odpłynę w krainę snu. Stone położył ją do łóżka, a następnie połknął cztery aspiryny. W gabine- cie Dino nalał dwa drinki. - Jakie były straty?– spytał Stone. - Parę samochodów, parę witryn, parę obrazów, kilkoro wystraszonych ludzi. Saperzy orzekli, że to był zwykły ładunek dynamitu rzucony na siedze- nie vana – żadnych ustrojów strumieniowych, żadnych gwoździ czy innych odłamków, poza fragmentami samochodu. Ale nic sienie przedostało do wnę- trza galerii. Eksplozja rozeszła się równomiernie we wszystkie strony. Samo- chód rozleciał się w drobny mak, okno poszło w diabły, uzbrojona szyba za- mortyzowała siłę podmuchu, a zasłony przyjęły jej resztkę. Szkło zostało zaprojektowane tak, aby wytrzymać pewne naprężenie i rozpaść się na tępe kawałki. Zanim bomba wybuchła, większość gości przeszła już na tyły gale- rii. Mieliśmy sporo szczęścia, bo to mogło zakończyć się jatką. Anderson i Kelly powinni byli sprawdzić rejestracje wszystkich wozów w pobliżu, ale nikt im tego nie powiedział – moja wina – a wybuchu bomby się nie spodzie- wali. - Przeczuwałem, że coś się stanie, ale nie coś takiego. - Najedliśmy się trochę strachu, ale dzięki temu przynajmniej śledztwo pozostanie otwarte. Będą o tym trąbić w dzisiejszych wiadomościach, a czo- łówki jutrzejszych wydań gazet można sobie wyobrazić. Najlepiej byłoby, gdybyście wynieśli się z Sarą z miasta. 131 - Zamówiliśmy już bilety na samolot do Londynu – odrzekł Stone. – Poradzisz sobie beze mnie? Dino zmierzył go wymownym spojrzeniem. - No cóż, będę się starał. 34 Stone obudził się z bólem głowy. Sara już wstała i brała prysznic; jej wa- lizki leżały po drugiej stronie łóżka. Wróciła z łazienki, owinięta tylko ręcznikiem. Uniosła rękę. - Nie patrz tak na mnie. Musimy zdążyć na samolot. Nie czas na figle. Stone usiadł i postawił nogi na podłodze. - Z mojej strony nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Głowa mi pęka. - Chcesz coś lepszego od aspiryny? Jestem chodzącą encyklopedią le- ków. - Wezmę wszystko, co zaordynujesz. Sara zniknęła w łazience; po chwili wróciła z pastylką i szklanką wody. - Tylko nie pij wina do śniadania. Zwaliłoby cię z nóg. Stone połknął tabletkę. - Która godzina? - Wpół do ósmej, a nasz samolot odlatuje o dziesiątej. Spakuj się; for- malności na lotnisku potrwają tyle, że nie mamy nawet czasu na śniadanie. Podadzą nam coś do jedzenia po starcie. - Dobrze. Stone wziął prysznic i zanim wyszedł z łazienki, ból minął; nadal jednak kręciło mu się lekko w głowie. Spakował się, zaniósł bagaże do windy, z któ- rej rzadko korzystał, i posłał je do piwnicy. - Dino odwiezie nas na wszelki wypadek na lotnisko – oznajmił Stone. - Nie mam nic przeciwko temu – odrzekła Sara. – Zmywajmy się stąd. Jechali policyjnym wozem Dina; za kierownicą siedział początkujący funkcjonariusz. Nie mówili wiele, dzięki czemu Stone miał czas pomyśleć. Doszedł do wniosku, że nie jest zbyt uszczęśliwiony takim rozwojem sytu- acji. Gdy zatrzymali się przed budynkiem portu lotniczego, Sara wręczyła mu bilety i swój paszport. - Zajmiesz się odprawą? Muszę iść do toalety, i to nieodwołalnie. 132 Dino dał jej eskortę w postaci młodszego stopniem kolegi. Stone zawołał bagażowego i polecił wnieść walizki do budynku. - Dzięki za odwiezienie – rzekł, podając przyjacielowi rękę. - Nie myśl za dużo o tym, co się tutaj dzieje. Ja się wszystkim zajmę. - Powinieneś zwrócić się do FBI w związku z zamachem bombowym. Może oni by coś wywęszyli? - Już to zrobiłem; przekazałem im wszystko, co zostało z tego vana. - Słuchaj, Dino. Nie wiem, czy o tym pomyślałeś. Mary Ann i Ben są w Brooklynie, Sara i ja wyjeżdżamy. Zostałeś jedyną osobą którą ci szaleńcy mogą wziąć na cel. Musisz naprawdę na siebie uważać. - Zawsze uważam – odparł Dino. – Wyluzuj się i dobrze się baw. Jak zadzwonisz, powiem ci, czy stało się coś nowego. - Zadzwonię. Uściskali się mocno. Po chwili Stone odwrócił się i wszedł do budynku. Przed okienkiem obsługującym pierwszą klasę nie było kolejki, więc szybko załatwił odprawę. Położył na wadze bagaż Sary, ani na chwilę nie przestając intensywnie myśleć. - Czy to już wszystko? – spytała kobieta za kontuarem. – Pan nie ma bagażu? Stone podjął decyzję. - Poleci tylko jedna osoba. Czy mogę zostawić tu na chwilę walizki? Wrócę po nie, kiedy pożegnam się z przyjaciółką. Kobieta oddała bilety i paszporty. - Oczywiście, będę na nie uważać. Stone wsadził bilety do kieszeni; w tej samej chwili wróciła Sara. - Wszystko załatwione?– spytała. - Tak. Chodźmy do poczekalni dla pierwszej klasy. Wypili kawę i zjedli spaghetti; Stone zerknął na „Timesa”. - I w ten sposób udało nam się trafić na pierwszą stronę. - Nic nie mów – powiedziała Sara. – Chcę zapomnieć o tym, co się wczo- raj stało, i błagam cię, żebyś nie wspominał o wybuchu moim rodzicom, bo narobią strasznego lamentu. - Dobrze. Zapowiedziano lot; ruszyli wolno w stronę przejścia. Stone zatrzymał Sarę przed schodami prowadzącymi na pokład. - Nie mogę z tobą lecieć – rzekł. – Nie wolno mi opuszczać Dina w ta- kiej sytuacji. Jeśli wyjadę, on pozostanie jedynym celem dla morderców. - Dino potrafi o siebie zadbać – odparła Sara. - Gdyby go dopadli, nigdy bym sobie nie wybaczył. 133 Sara patrzyła na niego chwilę w milczeniu. - Stone, ja już nie wrócę do Nowego Jorku. - To szaleństwo musi się kiedyś skończyć. Zostań u rodziców, dopóki nie załatwimy tej sprawy a potem wróć. - Nie, mam już dość tego miasta. Wyjechałam poprzednim razem, bo nie byłam tu szczęśliwa. Teraz to miasto chce mnie zabić. Nie wrócę. Przykro mi. - A co z zasadą, żeby nie pozwolić terrorystom sobą sterować? - spytał Stone. - Skorygowałam ją. - Wiesz, że nie mogę mieszkać poza Nowym Jorkiem. - Wiem. – Objęła go. – Jesteś najmilszym mężczyzną, jakiego znam, ale sam powiedziałeś, że zbyt wiele zbiegów okoliczności układa się w przezna- czenie. Ono jest przeciwko nam. - Przykro mi – powiedział Stone. - Mnie też – odparła Sara, całując go. Podał jej bilet i paszport; dziewczyna weszła na schody i po chwili znik- nęła w drzwiach samolotu. Stone powlókł się z powrotem do budynku; zwrócił bilet i odebrał bagaż. Zdziwił się na widok samochodu Dina, który stał dokładnie w tym samym miejscu. Wrzucił walizki na tylne siedzenie i wsiadł. - I tak oto wróciłem z Anglii – oznajmił. - Jak to? - Nie odpowiadała mi pogoda. - Pozwoliłeś tej dziewczynie wyjechać? - Obawiam się, że tak. - Wróci, kiedy to wszystko się skończy? - Nie. Odwieź mnie do hotelu; jeśli ktoś widział, jak przyjeżdżam na lotnisko, niech myśli, że poleciałem. Dino dał podwładnemu znak, żeby ruszał. - To nie była pierwsza lepsza dziewczyna – powiedział. - Wiem. - Ale z ciebie fujara. - Wiem. 35 Stone zameldował się w hotelu Carlyle i polecił w recepcji, żeby potwier- dzać jego obecność tylko wówczas, jeśli dzwoniący spyta o Elijaha Sto- ne’a; było to imię dziadka ze strony matki. 134 - Oczywiście, proszę pana – powiedział recepcjonista. Znalazłszy się w pokoju, Stone zadzwonił na swoją automatyczną sekre- tarkę. Była jedna wiadomość, od Billa Eggersa. Postanowił oddzwonić od razu. - Mówi Stone. - Czytałem „Timesa”. Jak się czujesz? - Nic mi nie jest. - Zrobili z ciebie bohatera. - Nie wierz w to. Co słychać? - Jesteśmy gotowi do zamknięcia transakcji zakupu domu. - Świetnie. Dzisiaj? - Tak – odparł Eggers. – Sprzedawca już wszystko podpisał. Teraz po- trzebny jest tylko twój podpis, potwierdzenie u notariusza, oraz czek na sumę zakupu i koszty obsługi prawnej; jeśli chcesz, możesz mi wystawić prywatny czek, a my zapłacimy z funduszu powierniczego. Podał sumę. - Wyślę ci czek faksem – odrzekł Stone, zapisując numer konta firmy - Chcesz zajrzeć dzisiaj? - Ukryłem się w Carlyle i na razie wolałbym się stąd nie ruszać. Mógł- byś przyjechać do mnie? - Jasne. O której? - Powiedzmy w południe; zamówię lunch do pokoju. - Dobra, będę. - Pokój 1550, wynajęty na nazwisko Elijah Stone. - Do zobaczenia o dwunastej – powiedział Bill i rozłączył się. Stone zadzwonił do swojego pełnomocnika finansowego i poprosił o prze- kazanie pieniędzy z konta na rachunek funduszu powierniczego firmy Wood- man i Weld; następnie zatelefonował do sklepu ABC i polecił zawieźć meble do domu w Connecticut. - Nasza ciężarówka będzie przejeżdżać tamtędy jutro – poinformowała kobieta. - Świetnie się składa – ucieszył się Stone. Zadzwonił do sklepu ze sprzę- tem gospodarstwa domowego i poprosił o dostawę nazajutrz. Wreszcie wy- brał numer Boba Bermana. - Myślałem, że lecisz właśnie nad Atlantykiem – zdziwił się Berman. - Zmiana planów. Wolałem nie wracać do domu; mieszkam w hotelu Carlyle. Chciałbym cię prosić o dużą przysługę. - Mów. - Pojedź do mojego domu w nocy – w środku nocy – upewnij się, że nie jest obserwowany, i wejdź do środka. Masz jeszcze klucz? - Tak, chociaż nie jest mi właściwie potrzebny. Zapomniałeś, że to ja zakładałem ci system alarmowy? 135 - Pamiętam. Wejdź do mojego gabinetu i otwórz schowek na broń pod regałem. Poradzisz sobie z zamkiem? - A czy papież jest Polakiem? - Weź walthera kaliber 7,67 z futerałem na ramię i zapasowy magazy- nek, wyprowadź samochód z garażu i przyjedź do hotelu Carlyle; jest otwarty non stop. Powiedz parkingowemu, że to dla Stone’a z pokoju 1550. Zamknij broń w schowku przy tablicy rozdzielczej. - Załatwione – powiedział Berman. - Dzięki, Bob. Jestem twoim dłużnikiem. - Czy to pierwszy raz? - Jasne, że nie. - No właśnie. Powodzenia. I nie daj się zabić. Stone zadzwonił do biura agencji Klemmów w Waszyngtonie; spytał o kontakt do służb miejskich i firmy telekomunikacyjnej. Przed wizytą Billa Eggersa zdążył załatwić podłączenie wody, elektryczności i telefonów w no- wym domu. Bill zjawił się w towarzystwie Joan Robertson, która miała kiedyś zastą- pić sekretarkę Stone’a; kobieta przywitała go z uśmiechem, jak gdyby zapo- mniała o tym, że omal nie naraził jej na śmiertelne niebezpieczeństwo. - Może od razu zamówimy lunch i załatwimy wszystkie formalności, czekając na posiłek? – zaproponował Stone. - Joan, zje pani z nami? - Dziękuję, ale jestem już umówiona na lunch. Moja mama przyjechała w odwiedziny. Stone i Eggers zamówili posiłek, a potem zabrali się do roboty. Eggers rozpostarł na stole plik dokumentów, Stone złożył podpisy, a Joan potwier- dziła notarialnie. Wszystko trwało trzy kwadranse. Na koniec Bill wręczył Stone’owi teczkę. - Oto twoja umowa. Chcesz, żebyśmy zatrzymali ją w naszym archi- wum? - Tak, bardzo proszę – odparł Stone. – Niech leży tymczasem w sejfie. - Gratulacje. W ten oto sposób zostałeś właścicielem domku na wsi. Przedstawię dokumenty sprzedawcy dziś po południu. Rozległ się dzwonek do drzwi i kelner wtoczył do pokoju wózek z zamó- wionym posiłkiem. - Muszę uciekać – powiedziała Joan. – Jeśli pan chce, mogę po drodze zawieźć dokumenty do kancelarii. - Bardzo pani dziękuję, Joan. Kiedy to wszystko się skończy, z przyjem- nością skorzystam z pani usług. Sekretarka wyszła; Stone i Eggers usiedli do lunchu. - Chcę ją mieć – oznajmił Stone. - Mało ci kobiet? 136 - Chcę, żeby była moją sekretarką; lojalnie cię ostrzegam. - W takim razie będziesz musiał złożyć jej propozycję nie do odrzucenia. - Tak zrobię. A propos, słyszałem, że macie w firmie klienta, który od czasu do czasu składa takie propozycje. - Nie wiem, o kim mówisz. - Nigdy nie wspominałeś, że reprezentujecie Eduarda Bianchiego. Ręka Eggersa znieruchomiała z nożem nad kromką chleba. - Skąd się o tym dowiedziałeś? - Z najlepszego źródła. - Jakiego źródła? - Od Bianchiego. - Znasz go? - Znam wielu ludzi. - Znasz go osobiście? - Wczoraj wieczorem jadłem z nim kolację – odparł Stone z szelmow- skim uśmieszkiem. - Bianchi nie rusza się z domu, odkąd zmarła jego żona. - Jedliśmy u niego. - Chcę, żeby to było jasne: nie reprezentujemy Eduardo Bianchiego, tyl- ko jego fundację dobroczynną. - I to niby znaczy, że macie czyste ręce? - Wszystko jest całkowicie legalne. Robimy to pro publico bono. Stone parsknął śmiechem. - Jak to się stało, że poznałeś Bianchiego? – spytał Eggers. - A ty nigdy się z nim nie spotkałeś? - Ależ tak, i to wielokrotnie, od kiedy zgłosił się do nas w sprawie funda- cji. No, może zgłosił się, to za dużo powiedziane. Odebrałem telefon od kogoś, kto odebrał telefon od kogoś innego, a ten od jeszcze kogoś innego. Bianchi bardzo nie lubi, kiedy mu się odmawia ze względu na reputację jego rodziny. Jest na to uczulony. Zawsze bada dokładnie grunt, zanim ujawni swoje inten- cje. Dzięki temu oszczędza obu stronom nieprzyjemnych rozczarowań. - Rzeczywiście sprawia wrażenie przezornego. - Wreszcie zjawił się osobiście; utworzyliśmy fundację, której preze- sem została jego córka. Prawdę powiedziawszy, facet zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jego córka też – dodał Eggers, unosząc znacząco brwi. - Nie dziwię się. - Znalazłoby się w firmie paru facetów, którzy byliby gotowi dorabiać na boku jako egzekutorzy mafii, byleby tylko powąchać jej majtki. - Czy ona często przychodzi do biura? - Siedziba fundacji znajduje się piętro wyżej. Wynajęliśmy im pomiesz- czenia. 137 - Czym właściwie zajmuje się ta fundacja? Eggers odłożył widelec. - To musi pozostać między nami, dobrze? - Jasne. - Bianchi jest bardzo wyczulony na punkcie dyskrecji, a należy do lu- dzi, których nie wolno denerwować. - Będę milczał jak grób. - Fundacja sponsoruje sztukę. Wypłaca stypendia kilkunastu młodym artystom, poza tym utrzymuje własną kolekcję obrazów, które wypożycza czasem muzeom. Przeważnie arcydzieła dawnych mistrzów. - Jak się nazywa ta fundacja? - Briarwood. - Widziałem tę nazwę w telewizji, jako sponsora rozmaitych imprez. - Tym też się zajmują. W zasadzie dają pieniądze na wszystko, co inte- resuje starego. No dobra, teraz twoja kolej. Jak poznałeś Bianchiego? - On jest teściem Dino Bacchettiego. - Że co?! - Nie żartuję. Dino ożenił się z jego starszą córką jakieś siedem, osiem lat temu. Eggers potrząsnął głową. - To mi wystarczy. - Ta wiadomość też musi zostać między nami. - Jak sobie życzysz. Dopili kawę; Eggers zerknął na zegarek. - Muszę iść do sądu. - Dziękuję, Bill. - Nie ma za co. Kiedy się wybierzemy do twojego domku w Connecticut? - Daj mi trochę czasu. A propos... – Stone zapisał na swojej wizytówce numery i podał Eggersowi. - Tu sąnumery telefonów i faksu. Powinny działać już jutro, ale na razie zachowaj je dla siebie. - Do zobaczenia. Uścisnęli sobie ręce; Eggers wyszedł. Stone wypchnął wózek na kory- tarz, usiadł i otworzył „Timesa”. Przeczytał gazetę dokładnie jak zawsze; w ko- lumnie poświęconej sztuce jego uwagę zwrócił tytuł recenzji teatralnej: „Jud- son Palmer przedstawia Pogrzebacz w oku”. Nazwisko przypomniało Stone’owi o sytuacji, w jakiej się znalazł. A co mi tam, pomyślał. Sam do niczego nie dojdę. Odszukał w portfelu wizytów- kę, którą dostał od Eduarda Bianchiego i wybrał numer telefonu. Aparat prze- stał dzwonić, odezwał się sygnał; właściciel nie nagrał swojego głosu na se- kretarce. 138 - Mówi Stone Barrington. Można się ze mną skontaktować w hotelu Carlyle, numer 744-1600. Zameldowałem się pod nazwiskiem Elijah Stone, pokój 1550. Odłożył słuchawkę. Przyszło mu na myśl, że być może w ten sposób zrobił pierwszy krok na drodze do utraty prawa wykonywania zawodu. 36 Stone nie miał co ze sobą zrobić przez cały dzień; nie mógł bezpiecznie wrócić do domu, a ten w Connecticut nie był jeszcze umeblowany. Przeczy- tał całego „Timesa”, potem znudził się przy lekturze „Wall Street Journal”. Nie zamierzał zniżać się do oglądania oper mydlanych, a w telewizji nie było żad- nego dobrego filmu. Wstał i przespacerował się; nadal dokuczał mu ból po wczorajszym upadku. Podniósł słuchawkę i połączył się z recepcją. - Słucham, panie Stone? - Czy mógłby mi pan zorganizować masaż w pokoju? - Oczywiście. Kiedy pan sobie życzy? - Jak najszybciej. - Kobieta czy mężczyzna? - Kobieta. - Szwedka czy Japonka? - Szwedka. - Proszę chwilę zaczekać; sprawdzę, jakie są możliwości. – Recepcjoni- sta zamilkł na chwilę. – Sheila zjawi się u pana za godzinę. - Dziękuję. Stone odłożył słuchawkę, obejrzał dwa odcinki Starej chaty, poszedł do łazienki, rozebrał się i włożył szlafrok. Niebawem rozległo się pukanie; do pokoju weszła ładna dziewczyna i rozstawiła w sypialni stół do masażu. - Proszę się położyć na brzuchu – poleciła. Stone zrzucił szlafrok i rozciągnął się na blacie; masażystka zakryła mu pośladki niewielkim ręcznikiem. - Ma pan rany na plecach– zauważyła. - Wypadek; nie będą pani przeszkadzać? - Ależ skąd. Proszę powiedzieć, jeśli pana zaboli. Zaczęła ugniatać plecy; Stone z przyjemnością poddał się jej zabiegom. Wkrótce pogrążył się w drzemce. Przerwał mu ją dzwonek do drzwi. - Czy mogłaby pani otworzyć? – poprosił. – To pewnie pokojówka; za- pomniałem wywiesić kartkę z napisem NIE PRZESZKADZAĆ. 139 - Oczywiście. Zaraz wracam - powiedziała masażystka i wyszła z sypialni. Stone usłyszał otwieranie drzwi i jakieś szepty; po chwili drzwi się za- mknęły i dziewczyna wróciła. - Wywiesiła pani kartkę? - Aha – odparła, masując mu kark. Stone znów zapadł w drzemkę; przebudził się na chwilę, żeby odwrócić się na plecy, kiedy poprosiła. Zakryła mu oczy woreczkiem wypełnionym fa- solką i położyła ręcznik na brzuchu; Stone rozluźnił się całkowicie. Gładziła szyję i twarz, a potem przesunęła dłonie w dół. Zatrzymała się na chwilę na jego sutkach; pomyślał, że to trochę dziwne, ale było mu zbyt dobrze, więc nie zamierzał protestować. Poczuł, jak masażystka zdejmuje ręcznik. Cóż, jeśli jej to nie przeszkadza, to mnie też nie, pomyślał. Gładziła mu brzuch i uda; od czasu do czasu niby przypadkowo muska- jąc dłonią członek. Nagle stało się jasne, że to nie przypadek. A więc hotel zapewnia również tego rodzaju usługi? Stone usłyszał, jak dziewczyna sma- ruje sobie ręce jakimś płynem; po chwili dotknęła go w sposób, który nie budził żadnych wątpliwości. Tego się nie spodziewał. Otworzył oczy, ale woreczek nadal leżał na jego twarzy, więc zamknął je z powrotem. Masażystka robiła swoje delikatnie, lecz zdecydowanie; Stone poczuł, że dostał pełnej erekcji. Instynkt podpowiadał mu, żeby objąć dziew- czynę, ale powstrzymał się. Po kilku minutach doprowadziła do wytrysku, a później pieściła delikatnie jeszcze przez chwilę, aż oddech Stone’a wrócił do normy. Wytarła go i pocałowała lekko w usta. - Idę umyć ręce – szepnęła. – Proszę się zrelaksować; zaraz wracam. Stone usłyszał, że dziewczyna zamyka drzwi łazienki. Usiadł i włożył szlafrok. Co to ma znaczyć? Coś takiego przydarzyło mu się pierwszy raz w życiu. Przypuszczał, że masażystka oczekuje wyjątkowo hojnego napiwku, jeśli nie czegoś więcej. Zsunął się ze stołu, żeby wyjąć portfel; drzwi otwarły się i stanęła w nich uśmiechnięta Dolce Bianchi. Stone otworzył szeroko usta; nie mógł wydobyć głosu. - Czy podobał się panu masaż? – spytała. - Ależ ja... - Myślę, że tak. Napiłabym się czegoś. Przygotować coś panu? - Wszystko jest w barku – powiedział Stone. – Poproszę to samo, co pani. Odwróciła się i wyszła do salonu; Stone gorączkowo próbował zebrać myśli. Wróciła z wypełnioną do połowy butelką szampana i dwoma kieliszkami. - Proszę usiąść i odprężyć się – poleciła, stawiając kieliszki na stole i wy- ciągając korek z butelki. – Nie powinien pan się forsować zaraz po masażu. Stone usiadł w fotelu; dziewczyna podała mu szampana. - Jak pani?... 140 - Przesłuchałam pańską wiadomość i natychmiast wsiadłam w samo- chód – odparła. – Nie zatrzymałam się przy recepcji, tylko od razu weszłam na górę. Masażystka otworzyła drzwi, a kilka banknotów studolarowych prze- konało ją, żeby wyjść nieco wcześniej, niż planowała. Stone z wolna odzyskiwał zimną krew. Podniósł kieliszek. - Za nieoczekiwane przyjemności. Dolce roześmiała się. - One są najlepsze – odrzekła, podnosząc szampana do ust. - Jest pani kopalnią niespodzianek – powiedział Stone, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. - O, tak – zgodziła się Dolce. – Proszę o tym zawsze pamiętać. Jestem też bardzo przedsiębiorcza. I nigdy sienie waham, kiedy mi na czymś zależy. - Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Ale skąd pani wiedziała, że nie zeskoczę ze stołu? - W tych sprawach polegam na swoich zdolnościach parapsychicznych. - Ja też je mam – oznajmił Stone. – Powróżyć pani? - Czemu nie? Ujął jej dłonie i przyjrzał się liniom. - Widzę, że pani ręce są obdarzone wyjątkowym talentem. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Też mi wróżba. - Była pani naiwna za młodu, ale teraz zmądrzała. - Dino musiał powiedzieć panu o moim małżeństwie, to nie ulega wąt- pliwości. - Widzę też, że wykonuje pani pożyteczną pracę – ciągnął Stone. – Jest pani osobą która lubi dawać. Na tym właśnie polega pani praca. Spojrzała na niego dziwnie. - Proszę mówić dalej. - Pani praca ma związek ze sztuką; pani sama nie jest artystką lecz po- maga artyście... widzę nawet, że niejednemu. O, jakieś pieniądze... To one pozwalają tym młodym ludziom iść za swym powołaniem. Czarne oczy Dolce zwęziły się; była wyraźnie zaskoczona. - Dino nie mógł panu tego powiedzieć. - Widzę obrazy, mnóstwo obrazów; są wystawione w wielu miejscach, być może w muzeach. Dostrzegam też związek z telewizją z programami poświęconymi sztuce... Dolce próbowała wyrwać ręce, ale Stone nie wypuszczał ich. - Wyczuwam nazwę, która kojarzy się z kolczastym krzewem*. * Nazwa fundacji, briarwood to po angielsku wrzosiec (Erica arborea) – krzew, z które- go wyrabia się fajki (przyp. tłum.). 141 Uwolniła dłonie. - Proszę przestać, zaczyna mnie pan przerażać. Stone wzruszył ramionami. - Każdy ma jakiś dar. Nie ma się czego bać. - Skąd pan to wszystko wie? - Wyczytałem z dłoni. Dolce roześmiała się. - Przez chwilę udało się panu mnie nabrać. – Wypiła łyk szampana, na- chyliła się do Stone i pocałowała go. – Zdaje mi się, że jest pan moim dłużni- kiem. - Chyba ma pani rację – przyznał Stone. - Nie mam zwyczaju czekać na zapłatę i zawsze naliczam odsetki. - To całkowicie uzasadnione. Dziewczyna wstała, sięgnęła dłońmi za plecy i odsunęła zamek. Suknia opadła na jej stopy. Nie nosiła stanika, tylko pończochy z podwiązkami i maj- teczki. Zrzuciła je i zbliżyła się do Stone’a. Chciał się podnieść, ale Dolce popchnęła go i usiadła okrakiem na jego kolanach. Przyciągnęła jego głowę do piersi; poczuł jej zapach. - To będzie pierwsza rata – szepnęła zmysłowo. Stone zapłacił uczciwie. Przez chwilę zastanawiał się, w co się pakuje, ale nie trwało to długo. 37 Kelner nakrył stolik, otworzył dwie butelki wina i oddalił się. - Kolacja gotowa – zawołał Stone w stronę łazienki, gdzie Dolce popra- wiała sobie makijaż. Wróciła i usiadła przy stole. Stone spróbował wina i napełnił kieliszki. - Wydaje mi się, że po raz pierwszy jem kolację z kobietą ubraną w poń- czochy, podwiązki i szpilki. Dolce podniosła kieliszek. - Za kolejne nowe doświadczenie. - Za to wypiję z chęcią – odparł Stone. Na pierwsze danie jedli makaron z sosem z homara. – Jesteś niezwykle piękną kobietą. - Wiem. Być może moje słowa zabrzmiały arogancko, ale mówiono mi o tym wiele razy, więc wiem, że to prawda. Pewnie kiedyś przestaną być prawdziwe... 142 Nie sądzę– zaoponował Stone. – Kiedy zaczniesz się starzeć – a do tego czasu upłynie jeszcze wiele lat – nadal będziesz doskonale wyglądać. Zdejmij szlafrok – poprosiła Dolce. – Lubię patrzeć na twojąnagość. Boję się, że rozleję sos. Jest gorący. Tchórz. O tak, jeśli w grę wchodzi gorące jedzenie i czułe miejsca. Masz rację. Chcę cię nienaruszonego. A dlaczego mnie w ogóle chcesz? – spytał Stone. – Tylko nie wciskaj mi pochlebstw. Po prostu jestem ciekaw. - Po pierwsze, jesteś tak samo piękny jak ja – odparła Dolce. – Piękni mężczyźni nie należą do rzadkości, ale piękni i interesujący, tak. A ty dlacze- go mnie chciałeś? - Nie wiedziałem, że mam wybór. Roześmiała się dźwięcznie. Chyba nie miałeś. Czy moja pewność siebie zraziła cię? A wyglądałem na zrażonego? Ani trochę – odparła Dolce ze śmiechem. – Ale wracając do twojego pytania, wiele o tobie słyszałam od Mary Ann przez te lata; spodobało mi się to, co opowiadała. A Dino z pewnością by nas sobie nie przedstawił. Myślę, że Dino chciał uniknąć komplikacji. To nie po włosku unikać komplikacji – stwierdziła Dolce. – On po prostu chce żyć z dala od ojca i ode mnie i trzymać swoich przyjaciół jak najdalej od nas. Dino nie akceptuje naszej rodziny. Odmienne filozofie życia, jak to ujął twój ojciec. Papa cię polubił. Takie odniosłem wrażenie. Ja też poczułem do niego sympatię. Nie da się nie lubić papy, jeśli on chce, żeby się go lubiło. To chyba rodzinne. A jakie jest twoje pochodzenie etniczne? – spytała. Angielskie, z obu stron, jeśli można je nazwać etnicznym. Tak, Barrington to rzeczywiście brzmi z angielska. – Przechyliła nieco głowę. – Jakoś nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek byłeś gliniarzem. - Policja też miała z tym trudności. Niezbyt do nich pasowałem. Dino powiedział kiedyś, że nowojorska policja to loża braterska, a ja nigdy do niej nie wstąpiłem. Opowiedz mi o swojej rodzinie. Moi przodkowie z obu stron, Barringtonowie i Stone’owie, przybyli ze środkowej Anglii do Massachusetts na początku osiemnastego wieku i za- łożyli tkalnię. W dziewiętnastym wieku firma rozrosła się. Wiodło im się cał- kiem dobrze. Mój ojciec nie chciał pracować w rodzinnym przedsiębiorstwie; uwielbiał dłubać w drewnie. Jednak dziadek nalegał, żeby poszedł do Yale. 143 Moją matkę rodzice posłali do Mount Holyoke na studia plastyczne. Kiedy w 1929 roku doszło do krachu na giełdzie, obie rodziny podupadły Ojciec porzucił Yale i osiadł w Nowym Jorku; tam poznał moją matkę, która miesz- kała w Greenwich Village i malowała. Znali się jako dzieci, a kiedy się spo- tkali po latach, zapałali do siebie uczuciem. Ojciec zaczął chodzić od domu do domu z narzędziami, szukając dorywczych prac. Wreszcie udało mu się otworzyć warsztat stolarski; z czasem zyskał sobie reputację wytwórcy pięk- nych mebli. Mieli wielu lewicujących przyjaciół, a mój ojciec wstąpił nawet do partii komunistycznej w czasie wielkiej depresji. - Wyliczyłam, że musieli być dość zaawansowani wiekiem, kiedy się urodziłeś. - Tak, zrobiłem im niespodziankę. - Co się stało z rodziną w Massachusetts? - Zubożała i rozpadła się, jak przypuszczam. Ojciec został wydziedzi- czony za komunizm, a matka za to, że go poślubiła. Jedyną osobą z rodziny jaką poznałem, była siostra mojej babki ze strony mamy. Okazała się tak wiel- koduszna, że przed śmiercią zapisała mi w spadku dom w Turtle Bay. - Możesz być dumny ze swojej rodziny – powiedziała Dolce – z wyjąt- kiem tego romansu ojca z komunizmem. Ale w latach trzydziestych wielu ludzi zbłądziło w ten sposób. - Ojciec nigdy nie robił sobie wyrzutów z powodu poglądów politycz- nych. Żałował tylko, że partia okazała się... – Stone spojrzał na nią zwężony- mi oczami. – Czyżbym był przesłuchiwany w jakimś konkretnym celu? - Być może, ale nie w tym, o którym myślisz. Jestem katoliczką, a mój ojciec to głęboko wierzący katolik. Wolno mi mieć tylko jednego męża. - Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić ciebie z mężem. - Całkiem jak on zaraz po ślubie. - A więc w jakiej sprawie jestem przesłuchiwany? - Jeszcze nie wiem – odparła Dolce. – Dlaczego nie spytałeś mnie o moją rodzinę? - Mówiłem ci, że jestem jasnowidzem. Wiem już to, co chciałem wiedzieć. - Nie wolno ci żartować z takich rzeczy z włoską dziewczyną; dla nas to poważne sprawy. - Zawsze będę o tobie wiedział więcej, niż byś sobie życzyła – odrzekł Stone licząc, że Dolce mu uwierzy, choć nie była to prawda. Zdawało mu się, że dostrzegł w jej oczach niepokój. - Przestań, proszę cię. Dokończyli jeść pierwsze danie; Stone nałożył na talerze pieczoną barani- nę, która czekała w zakrytym półmisku. Spróbował wina i napełnił kieliszki. - To nie jest włoskie wino – zauważyła Dolce, przesuwając kieliszek pod nosem. 144 - Kalifornijskie, być może tłoczone przez Włochów; nazywa się Far Niente. - Dolce Far Niente – sprostowała dziewczyna. – Słodkie nic. Skosztowała. - Jest wyśmienite, mimo że nie włoskie. - Czy wszystko musi być włoskie? - Nie wszystko, ale papa uważa, że Włochy to najważniejszy kraj na świecie, choć nasza rodzina mieszka w Stanach od czterech pokoleń. Jego zdaniem, wszystko, co nie włoskie, jest mniej ważne. - Ty też tak sądzisz? - Jestem bardziej amerykańska, ale rozumiem jego przekonania. - We mnie nie ma nic włoskiego. Co na to twój ojciec? - Nie jesteś winem, potrawą, sztuką ani zabytkiem architektury. - Nie jestem też katolikiem. - Papa nie przykłada do tego aż tak wielkiej wagi. Na swój sposób uwa- ża, że mój rozwód chroni rodzinę. - Wdowieństwo dałoby ci wolność, prawda? Dolce uśmiechnęła się nieznacznie. - Jesteś domyślny. Jedynym powodem, dla którego mój były mąż jesz- cze żyje jest to, że papa nie chce, abym ponownie wyszła za mąż. - Rozumiem. - Dlaczego zadzwoniłeś? - Twój ojciec podał mi ten numer na wypadek, gdybym potrzebował jego pomocy. - A potrzebujesz jej? - Tak. - Czy Dino o tym wie? - Dino nie chce wiedzieć. - Wczorajszy zamach skłonił cię do wykonania tego telefonu? - Tak. - A gdzie się podziewa piękna malarka? - Wróciła do swej zamorskiej ojczyzny, Anglii. Nie przyjedzie więcej do Nowego Jorku. - Smutno ci? - Znacznie mniej niż rano. - Jakiej pomocy oczekujesz od ojca? - Słyszałaś, że Mitteldorfer zniknął? Dolce skinęła głową. - Papa powiedział mi, co wie o tej sprawie. - Dino zadarł z dowódcą straży w Sing Sing, dlatego nie mogę zdobyć z więzienia informacji, które mogłyby mi pomóc ustalić jego miejsce pobytu. 10 - Krąg strachu 145 Poza tym, Mitteldorfer zarządzał aktywami kapitana i dyrektora więzienia, czym zasłużył sobie na ich... przychylność. - Chodzi ci o informacje z więzienia? - Tak. Niektórzy więźniowie musieli utrzymywać bliższe kontakty z Mit- teldorferem, przecież spędził tam dwanaście lat. Może któryś z nich wie coś na temat jego planów po wyjściu na wolność. - To jest do zrobienia– oznajmiła Dolce. – Zajmie to parę dni, może tydzień. Myślisz, że pożyjesz tak długo? - Postaram się. - A więc omówiliśmy interesy i skończyliśmy kolację. Czy możemy te- raz iść do łóżka? - Nie zjedliśmy deseru – odparł Stone. - Właśnie ci go proponuję. 38 Zbudził się około siódmej; mało spał tej nocy. Dolce już nie było. Na toa- letce leżała kartka. „Dziękuję za interesujący wieczór. Daj znać, kiedy będziesz potrzebował więcej informacji lub zechcesz spędzić ciekawie czas. Dolce”. Poniżej zapisała numery telefonów do biura i do domu. Stone zamówił śniadanie i przeczytał „Timesa”. Ponownie rzuciło mu się w oczy ogłoszenie teatralne Judsona Palmera; wyciął je i włożył do portfe- la. Wymeldował się z hotelu o dziewiątej i poprosił o sprowadzenie samo- chodu z garażu; sprawdził, czy pistolet jest w schowku. Zerknął na ogłosze- nie teatralne; teatr Palmera znajdował się na Czterdziestej Czwartej Zachodniej, na zachód od Szóstej Alei. Zostawił wóz na parkingu hipodromu na rogu Czterdziestej Czwartej i Szóstej Alei, a później pieszo ruszył do teatru. Por- tier zamiatał podłogę w holu. - Dzień dobry – odezwał się Stone. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę Judsona Palmera? - Tędy – odparł portier, wskazując klatkę schodową. – Na pierwszym piętrze. Wspiąwszy się po schodach, Stone znalazł siew dość obskurnej pocze- kalni; za biurkiem siedziała młoda kobieta i jadła śniadanie. - Dzień dobry. Kobieta przełknęła kęs bułki i popiła kawą. - Witam. Czym mogę panu służyć? - Chciałbym się zobaczyć z panem Palmerem. 146 - Czy jest pan aktorem? Role już obsadzone. Premiera w tym tygodniu. - Nie, chodzi o sprawę osobistą. - Jest panu winien pieniądze? - Nie, nic podobnego. Stone usłyszał kroki na schodach; obejrzał się i ujrzał pięćdziesięciokil- kuletniego mężczyznę w wytartej marynarce z brązową teczką pod pachą. Przybysz miał nadwagę i wyglądał na skacowanego. - Pan Palmer? - Mamy pełną obsadę – rzucił Palmer, otwierając drzwi biura. – Zosta- wi pan dziewczynie zdjęcie i życiorys. Wezmę pana pod uwagę przy obsadzie następnego przedstawienia. - Nie jestem aktorem – odrzekł Stone. – Nazywam się Stone Barrington. - Aktorskie nazwisko. Czego pan sobie życzy? - Chcę spytać o Herberta Mitteldorfera. Palmer skrzywił się. - Jest pan dziennikarzem? - Nie, i myślę, że powinien mnie pan wysłuchać. - Dobrze, proszę wejść. Pomieszczenie zdobiły plakaty wcześniejszych przedstawień teatru Pal- mera. Biuro wyglądało na tymczasowe; Stone pomyślał, że Palmer przenosi je z teatru do teatru wraz z kolejnymi premierami. Palmer wskazał gościowi krzesło, po czym wyjął z torby kawę i bagietkę. - Nie słyszałem jego nazwiska od wieków – powiedział. – Co ja mam wspólnego z tym człowiekiem? Stone usiadł. - Wiem, że miał pan romans z żoną Mitteldorfera; właśnie dlatego ją zamordował. - Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam – odparł Palmer. – Jest pan ad- wokatem? - Tak, ale nie przychodzę w związku z wykonywanąpracą Byłem policjan- tem i to ja aresztowałem Herberta Mitteldorfera za zabójstwo żony. Nie wiedzie- liśmy wówczas, z kim romansowała, dlatego nie skontaktowaliśmy się z panem. - Więc dlaczego teraz pan do mnie przyszedł? Przecież Mitteldorfer sie- dzi w więzieniu, prawda? - Nie. Palmer znieruchomiał z bagietką w dłoni. - W takim razie nie żyje. - Też nie. Parę dni temu został zwolniony. - Jezu Chryste – jęknął Palmer. – Zdawało mi się, że nigdy nie wyjdzie. - Wtedy dożywocie niekoniecznie oznaczało spędzenie za kratkami ca- łego życia. Każdy taki wyrok mógł zostać skrócony. 147 Palmer odłożył bułkę i napił się kawy; był wyraźnie poruszony. - Proszę mi powiedzieć, panie Palmer, czy Herbert Mitteldorfer wie- dział, z kim spotyka się jego żona? - Tego nie mogę stwierdzić na pewno – odparł Palmer, z trudem przełyka- jąc ślinę. – Arlene uważała, że ją podejrzewa, ale nie była pewna, czy wie, że chodzi o mnie. Byłem klientem firmy, w której Herbie pracował. Arlene pozna- łem pewnego dnia podczas wizyty w ich biurze. Było to przypadkowe spotka- nie. To Herbie nas sobie przedstawił. Coś wtedy między nami zaiskrzyło; po- czekałem na nią na zewnątrz. Kiedy wyszła, zaprosiłem ją na drinka. - Jak długo trwał wasz romans? - Cztery czy pięć miesięcy... aż do jej śmierci. - Czy pisał pan do niej? - Nie. - Czy mogła mieć pańską wizytówkę? - Jeśli się pieprzy z cudzą żoną nie daje się jej takich rzeczy. Trzeba zachować ostrożność. - Czy był pan ostrożny? - Bardzo. Nigdy nie odwiedziłem Arlene w domu, ani ona nie przyszła do mnie. Miałem wtedy biuro w Schubert Building, gdzie się widywaliśmy. Była tam niewielka sypialnia i prysznic. Mieszkałem z żoną w Scarsdale i dwa lub trzy razy w tygodniu zostawałem w mieście. - Kochał pan Arlene Mitteldorfer? - Chyba nie. Ale bardzo ją lubiłem. Była miłą dziewczyną która wpa- kowała się w nieudane małżeństwo. - A czy ona pana kochała? - Kochała myśl o wyzwoleniu się ze swojego związku – odparł Palmer. – Wiedziała, że jestem żonaty, ale wiedziała również, że moje małżeństwo też się wali, i że mam go dość. - Zatem widziała w romansie z panem szansę ucieczki? - Być może, choć próbowałem ją do tego zniechęcić. Miałem świadomość, że rozwód będzie mnie kosztować większą część majątku. I nie myliłem się. - Czy dużo mówiła o swoim małżeństwie? - Trochę. Wie pan, jak zachowują się kobiety w podobnych sytuacjach, prawda? - Niezupełnie. Proszę mi opowiedzieć. - Skarżyła się na niego, jaki jest we wszystkim pedantyczny, jak wy- brzydza na temat mieszkania, ubrań... jej ubrań. Ponoć nie czepiał się o wy- datki, ale Arlene narzekała, że nie może decydować o pieniądzach, które wniosła do ich małżeństwa; a było ich sporo, jak mi się zdaje. Obawiała się, że jeśli się rozwiedzie, nie będzie w stanie ich odzyskać, a nic poza tym nie miała. Jej rodzice nie żyli. To wszystko, co mi powiedziała o Mitteldorferze. 148 - Czy rozmawiała z adwokatem? - Tak, dzień czy dwa przed śmiercią. - Zna pan jego nazwisko? Palmer zmarszczył czoło. - Pamiętałem je... Jużwtedy był znanym specjalistą od spraw rozwodowych, a później nie spoczął na laurach. Od czasu do czasu czytam o nim w prasie. - Bardzo by pomogło, gdyby je pan sobie przypomniał. - Komu? Jaki pan ma interes w tej sprawie? - Mitteldorfer zniknął po wyjściu z więzienia. Próbuję go odszukać. - Dlaczego? - Chcę go z powrotem wsadzić za kratki. - Goldsmith – powiedział Palmer. - Bruce Goldsmith? - Ten sam. Pierwszorzędny specjalista od rozwodów, zgadza się? - Tak. – Stone był z nim na jednym roku. - Niech mi pan powie, co się właściwie dzieje? - Wiele wskazuje na to, że Mitteldorfer mści się na tych, którzy jego zdaniem wyrządzili mu krzywdę. Palmer ukrył twarz w dłoniach. - O Boże, nie mogę dać się w to wplątać. I tak trudno znaleźć sponso- rów, a jeśli moje nazwisko pojawi się w gazetach... - Mitteldorfer być może ma już na sumieniu śmierć kilkorga ludzi, w tym funkcjonariusza policji, który wszedł mu w drogę. Wydaje się, że bierze na cel tych, których uważa za wrogów oraz... ich bliskich. Czytał pan w „Timesie” reportaż o wybuchu bomby koło galerii w środę podczas otwarcia wernisażu? - Rany boskie. Jutro moja premiera. Stone zapisał nazwisko oraz numer Dina na swojej wizytówce i podał Palmerowi. - Ten detektyw prowadzi śledztwo; był moim partnerem w sprawie Mit- teldorfera. Proponuję, żeby się pan z nim skontaktował, opowiedział o związ- ku z żoną Mitteldorfera i poprosił o pomoc. - A jeśli Mitteldorfer nie wie, kim jestem? - Wtedy nie będzie pan miał powodów do zmartwień. - Ale jeśli wie?... - Wówczas, oprócz wezwania porucznika Bacchettiego, wynająłbym prywatnego detektywa na wieczór premiery. - O mój Boże – jęknął Palmer, opuszczając głowę. - Na wizytówce jest też mój numer. Byłbym wdzięczny za telefon, gdy- by przypomniał pan sobie cokolwiek, co pomogłoby mi ustalić miejsce poby- tu Mitteldorfera. Życzę powodzenia. Palmer nie odpowiedział. Stone wyszedł z biura. 149 - Może powinien pan zostać aktorem – rzuciła recepcjonistka. – Ma pan odpowiednią aparycję. - Pani również – odrzekł Stone. W 39 yjechał z parkingu i zadzwonił do informacji, żeby zapytać o numer telefonu Bruce’a Goldsmitha. Przypomniał sobie, że rywalizowali kie- dyś o względy pewnej dziewczyny i Goldsmith wyszedł z tej potyczki poko- nany. Wybrał numer. Firma Goldsmith, Craven i Moyle – odezwał się kobiecy głos. Poproszę z Brucem Goldsmithem. Moje nazwisko Stone Barrington. Czy jest pan klientem firmy, panie Barrington? Nie, jestem starym znajomym pana Goldsmitha. Proszę mu przekazać, że chcę z nim mówić, i to jak najszybciej. To pilne. - Chwileczkę. Zapadła dłuższa cisza; Stone zdążył dojechać do West Side Highway, zanim Goldsmith się odezwał. - Cześć, Stone. Co mogę dla ciebie zrobić? – spytał tonem człowieka, który bardzo się spieszy. Stone przypomniał sobie, że Goldsmith zawsze się dokądś spieszył. Cześć, Bruce. Jak się miewałeś przez te lata? Nie narzekam. Co mogę dla ciebie zrobić? Ja też nie mogę narzekać. Stone, nie mam wiele czasu. O co chodzi? Jakieś dwanaście lat temu kobieta nazwiskiem Arlene Mitteldorfer zwróciła się do ciebie w sprawie rozwodu. Pamiętasz ją? Milczenie. Jesteś tam, Bruce? Stone, co to ma znaczyć? A więc kojarzysz ją. Pamiętasz też pewnie, że została zamordowana dwa lub trzy dni po wizycie u ciebie. Skąd o tym wiesz? Zadręczam różnych ludzi pytaniami. Chcę wiedzieć, co powiedziała ci wtedy o swoim mężu. - Pamiętam, że aresztowałeś mordercę. Wiesz dobrze, że nie wolno mi o tym z tobą mówić. To była prywatna rozmowa, w przeciwnym razie za- dzwoniłbym wówczas do ciebie. 150 - Ona nie żyje od dwunastu lat. Poufność informacji nie jest już prze- szkodą. - Moje zapiski z tamtego okresu leżą w archiwum w Queens. Odszuka- nie ich może potrwać około dwóch tygodni. - Nie chodzi mi o twoje notatki. Chcę tylko wiedzieć, co pamiętasz z tam- tego spotkania. Mitteldorfer wyszedł z więzienia, a ja próbuję go znaleźć. Mam nadzieję, że powiesz mi coś, co pomoże mi wpaść na jego trop. - Niewiele pamiętam. - Ona była piękną kobietą Bruce. Jestem pewien, że zapamiętałeś to spotkanie. - Nie rozumiem, dlaczego miałbym łamać zasadę poufności w kontak- tach z klientem, żeby ci pomóc. - A więc podam ci powód: Herbert Mitteldorfer jest w Nowym Jorku i mor- duje ludzi, którzy w jakikolwiek sposób zaleźli mu za skórę, a czasem też ich bliskich. Mamy już sześć trupów, a to może być dopiero początek. Jeśli udzie- liłeś Arlene porady, która mogłaby okazać się dla niego niekorzystna, a tak zapewne było, wówczas i ciebie Mitteldorfer zaliczałby do swoich wrogów. Tym razem cisza trwała krótko. - Zabrałem tę kobietę na lunch. Naprawdę wyglądała olśniewająco, więc nie miałem nic przeciwko temu, żeby nas razem widziano. Opowiedziała mi, że mąż przywłaszczył sobie pieniądze zostawione jej przez ojca. Chciała się z nim rozwieść i odzyskać forsę. Spytała, czy to możliwe, a ja odparłem, że z całąpewnościątak. O ile mnie pamięć nie myli, w grę wchodziły jakieś trzy czy cztery miliony dolarów, plus mieszkanie podarowane im przez ojca w pre- zencie ślubnym. Bała się, że mąż gotów jest posunąć się do przemocy. Pora- dziłem jej, żeby niezwłocznie się wyprowadziła i złożyła pozew o rozwód. Obiecałem, że szybko odzyskam mieszkanie, i że będzie się mogła do niego wprowadzić jeszcze w czasie trwania rozprawy. Powiedziała, że zadzwoni. Ale nigdy więcej z nianie rozmawiałem. - Poszedłeś z nią do łóżka, Bruce? - To nie ma nic do rzeczy. - Ma, jeśli powiedziała o tym mężowi. Małżonkowie wyrzucają z siebie takie rzeczy podczas domowych sprzeczek. - Tak, pieprzyłem się z nią. Zjedliśmy lunch w hoteliku w dzielnicy Six- ties. Wynajmowałem tam wtedy pokój. - Czy powiedziała ci coś jeszcze o swoim małżeństwie? Goldsmith zastanowił się. - Tak. Uważała, że jej mąż ma drugą żonę, że jest bigamistą - Czy powiedziała, kim jest ta kobieta albo gdzie mieszka? - Nie... Zrobiło się intymnie i nie było już czasu... Oczywiście zapytał- bym o to, gdyby zadzwoniła. 151 - Nie wątpię. - Stone? - Tak? - Czy powinienem na siebie uważać? - Bruce, na twoim miejscu wyjechałbym z miasta. Ja tak właśnie zamie- rzam postąpić. - Zaczekaj. – Goldsmith zwrócił się do sekretarki. – Millie, powiedz Moyle’owi, że pojadę na tę rozmowę z klientem do San Francisco, i przepisz bilet na mnie. Lot o czternastej, tak? Nie obchodzi mnie, co on powie, po prostu zrób, o co proszę. Goldsmith odsłonił mikrofon. - Dzięki za ostrzeżenie, stary. - A ja dziękuję, że sobie to wszystko przypomniałeś – odrzekł Stone. Czuł się dziwnie zbrukany, wysłuchawszy wspomnień Goldsmitha. Roz- łączył się i wybrał numer Dina. Kierował się na północ ulicą Saw Mill River Parkway. - Bacchetti– odezwał się Dino. - Mówi Stone. Być może zadzwoni do ciebie niejaki Palmer, który... - Właśnie przed chwilą dzwonił. - A więc już wiesz? - No masz, pewnie. Wygrzebałeś coś jeszcze? - Owszem. Arlene Mitteldorfer tuż przed śmiercią zgłosiła się do adwo- kata od rozwodów. Powiedziała mu, że jej zdaniem jest drugą żoną Herbiego. - To znaczy, że wcześniej miał inną żonę? - Nie. Miał dwie żony naraz. - Herbie bigamistą? - Całkiem możliwe. Nie jestem pewien, czy w tamtych czasach małżeń- stwa były rejestrowane elektronicznie, ale może warto poszukać. Chętnie bym pogadał z drugą panią Mitteldorfer. Może to ona go ukrywa. - Wchodzę w to– rzucił Dino. - Jadę teraz do Connecticut. Podam ci od razu numery telefonów; będą czynne już dziś po południu. Stone podyktował też nowy numer telefonu w samochodzie. - Jeszcze półtorej godziny spędzę w wozie, gdybyś chciał się skontaktować. Drzewa rosnące przy Saw Mill zieleniły się już świeżymi, wiosennymi liśćmi. Przyjemnie się jechało krętą szosą. Wybrał numer swojego telefonu domowego i wystukał kod automatycznej sekretarki. Masz dwie wiadomości, oznajmiła maszyna. Pierwsza wiadomość: „Cześć, tu Dolce. W hotelu powiedzieli, że się wyprowadziłeś. Nie wiem, czy masz jakieś plany na weekend. Jeśli nie, zadzwoń. Na pewno ciekawie spędzimy razem czas”. 152 Druga wiadomość: „Stone, tu Vance Calder. Mam nadzieję, że dobrze się miewasz. Arring- ton i ja wybieramy się na weekend na Wschodnie Wybrzeże. Chcielibyśmy żebyś zjadł z nami kolację, jeśli będziesz wolny. Z przyjemnością się z tobą spotkamy, a ty przy okazji zobaczysz dziecko. Zadzwoń do mnie”. Podyktował numer telefonu. Stone’owi zaparło dech w piersiach. Wie- dział, że w końcu musi do tego dojść, ale nie spodziewał się Arrington i Van- ce’a w Nowym Jorku tak szybko. Nie był pewien, czy zniesie to spotkanie; poza tym zaplanował, że weekend spędzi w nowym domu, więc miał wy- mówkę. Wybrał numer. Połączenie przeniesione, odezwała się automatyczna sekretarka. Stone usłyszał kilkakrotny sygnał, a potem głos kobiety. Nie była to Arrington. - Halo? - Czy mogę prosić Vance’a Caldera? - Kto mówi? - Nazywam się Stone Barrington. Miałem do niego zadzwonić. - Chwileczkę. Kilka sekund później zgłosił się Vance. - Jak się masz, Stone? – spytał wesoło. Stone spróbował odpowiedzieć tym samym tonem. - Doskonale. A wy? - Świetnie. Czy możemy zjeść razem kolację w weekend? - Naprawdę bym chciał, Vance, ale właśnie w tej chwili jadę na wieś. - Dokąd? - Kupiłem domek w Waszyngtonie, w stanie Connecticut. - Co za zbieg okoliczności. Jesteśmy w mojej willi w Roxbury; to takie osiedle pod Waszyngtonem. Stone nie wiedział, że Vance ma dom w Connecticut. - Ja właśnie się wprowadzam, więc... - Więc jutro wieczorem będziesz potrzebował odpoczynku i gorącej kolacji. Podaj mi adres, to przyślę po ciebie samochód. - Mogę sam przyjechać. Daj mi tylko namiary. Stone wyłowił ze schowka notes i zapisał adres. - A więc jutro około siódmej? - Dobrze, o siódmej. - To nie będzie żadne oficjalne spotkanie; jeśli chcesz, możesz kogoś zabrać. - Dzięki, Vance. Do zobaczenia. No cóż, w końcu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, jakoś to przeżyjemy pomyślał Stone kończąc połączenie. Nagle przyszło mu do głowy, że wolałby nie składać tej wizyty sam. Zadzwonił do Dolce. 153 Cześć – mruknęła dziewczyna zmysłowym głosem. Cześć. Przesłuchałem wiadomość od ciebie. Zaplanowałeś coś na weekend? Tak, ale mimo to możesz mnie odwiedzić. Chciałem cię zaprosić rano, ale kiedy się zbudziłem, już cię nie było. Co masz na myśli? Kupiłem niedawno domek w Connecticut i dziś po południu będę się wprowadzał. Do jutra trochę to wszystko ogarnę, więc może byś przyjechała? Poza tym, jestem umówiony jutro wieczorem na kolację z pewnym gwiazdo- rem filmowym. - Którym? - To będzie niespodzianka. Weź długopis, to podam ci dokładne namiary. Dolce zapisała adres. Ile czasu zabierze mi dojazd? Z centrum miasta nieco mniej niż dwie godziny. Myślę, że uda mi się wyjechać przed drugą. A więc do zobaczenia około czwartej – powiedział Stone. Myśl o jutrzejszym wieczorze nie przerażała go już tak bardzo. 40 Bruce Goldsmith zaczął pakować walizkę. Millie, pozwól tutaj! – zawołał. Sekretarka zjawiła się z notesem. – Gdzie Moyle miał się zatrzymać? - W hotelu Ritz-Carlton. Ma zarezerwowany pokój na tym samym pię- trze, co sala klubowa. - Zamień to na apartament, duży. Klienta na to stać. I niech czeka na mnie samochód na dworcu. Mercedes, nie lincoln. - Dobrze – odrzekła sekretarka, błyskawicznie notując polecenia. Drzwi biura otworzyły się i stanął w nich wspólnik Goldsmitha, Lester Moyle. Co się dzieje, do ciężkiej cholery? Jadę spisać oświadczenie klienta z San Francisco – odparł Goldsmith. Akurat. To mój klient. A kto ci go dał? Słuchaj, Bruce, nie wiem, o co chodzi, ale zachowujesz się jak pan i władca, a ja nie zamierzam tego tolerować. - Les, zamknij się i przekaż Millie swoje notatki. Gówno mnie obcho- dzi, czy ci się to podoba, czy nie. Jadę po to oświadczenie. 154 - Uważam to za koniec naszej współpracy – oświadczył Moyle. – Mam dość twoich manier primadonny. Chcesz wykupić moje udziały w firmie? - Nie mam nic przeciwko temu, ty mały ćwoku – warknął Goldsmith. – Znasz procedurę na pamięć, więc policz wartość swoich udziałów i przygotuj umowę. Wyślij mi faksem do San Francisco. Podpiszę od razu. - Zabieram moich klientów. - Chyba ci się przyśniło; przeczytaj naszą umowę. Jeśli odchodzisz, odcho- dzisz sam. Jak spróbujesz zabrać chociaż jednego klienta, wytoczę ci sprawę, która udupi cię na długie lata. Wiesz, że mogę to zrobić. A teraz znikaj stąd. Moyle trzasnął drzwiami z przekleństwem na ustach. - Coś jeszcze? – spytała Millie. - Tak. Pamiętasz nazwisko tej kobiety, której parę lat temu załatwiłem rozwód z właścicielem winiarni? Panieńskie nazwisko, bo po rozwodzie do niego wróciła. - Madeleine Cochran. - No właśnie. Połącz mnie z nią. Millie wróciła do swojego biurka; po chwili zadzwonił telefon w gabine- cie Goldsmitha. - Jest na linii– oznajmiła Millie. Goldsmith podniósł słuchawkę. - Maddy? No co tam u ciebie słychać? - W porządku, Bruce. Co za niespodzianka. - Cóż, nie byłem na Zachodzie od dłuższego czasu, ale zostałem wro- biony w spotkanie z klientem w San Francisco, i w związku z tym muszę tam lecieć dziś wieczorem. Może spotkalibyśmy się na kolacji i pogadali. Co ty na to? - Ty nadal jesteś żonaty, Bruce, prawda? - Tak, ale to wisi na włosku. Zakładam sprawę o rozwód zaraz po po- wrocie. To było piekło; opowiem ci, jak się spotkamy. - Nie lubię kłusować na cudzym terenie. Nadal mam wyrzuty sumienia z powodu tego jednego razu podczas mojej sprawy rozwodowej. - Powtarzam ci, że moje małżeństwo jest skończone. Naprawdę chcę się z tobą zobaczyć, Maddy. - No dobrze. Kiedy i gdzie? - O dziewiętnastej trzydzieści w hotelu Ritz-Carlton. - W której restauracji? - Wynająłem apartament. Zamówimy kolację do pokoju. - Jesteś niepoprawny, Bruce. - Numer apartamentu podadzą ci w recepcji; do zobaczenia, maleńka. – Goldsmith odłożył słuchawkę. – Millie, połącz mnie z żoną. Telefon zadzwonił po kilku sekundach. 155 - Ellen? To ja. Słuchaj, mam tu straszne urwanie głowy. Les Moyle odcho- dzi z firmy i zostawił mi bardzo ważnego klienta, z którym muszę się spotkać. - Bruce, nie chcesz chyba wymigać się od dzisiejszego przyjęcia? – spy- tała kobieta z przerażeniem w głosie. – Zorganizowałam je specjalnie dla cie- bie, nie dla mnie. - Kochanie, wiem, i naprawdę mi przykro, ale Les zostawił mnie na lo- dzie. Nikt nie może spisać tego oświadczenia, tylko ja. Ale znajdziesz chyba parę godzin dla gości? Słonko, przed wieczorem muszę być w San Francisco. O Boże. Ile czasu tam spędzisz? Co najmniej tydzień. To duża sprawa, poważne pieniądze. Bruce, Willardowie przyjeżdżają do Easthampton na weekend! Miałeś się nimi zająć osobiście. - Zadzwoń do nich i wszystko wytłumacz, dobrze? Przez cały tydzień będę pracował z klientem. Muszę dużo nadgonić w tej sprawie. To wszystko wina Moyle’a, niech go szlag! Co ja powiem gościom dziś wieczorem? Poradzisz sobie, cukiereczku. Jesteś najlepszą gospodynią w całym Nowym Jorku, przecież wiesz. - Ale wrócisz na szkolne przedstawienie, prawda? Helen gra główną rolę i bardzo na ciebie liczy. - Poruszę niebo i ziemię, żeby tylko zdążyć. Spakuj mi walizkę, dobrze? Włóż garnitur i smoking. Smoking? Zdawało mi się, że masz spisywać zeznanie? Klient chce, żebym poznał w przyszłym tygodniu kilka ważnych osób. To może mi bardzo pomóc w interesach. Jesteś okropny. Maleńka, wiem, co czujesz, i obiecuję ci wszystko wynagrodzić. Poje- dziemy latem do Toskanii? I proszę cię, zostaw bagaże u portiera. Będę pę- dził na lotnisko i nie znajdę czasu, żeby wejść na górę. - Jak sobie życzysz! – krzyknęła Ellen, rzucając słuchawką. Goldsmith zadzwonił po sekretarkę. - Millie, zatelefonuj do klubu Pebble Beach i zamów mi pole golfowe na jutro o drugiej po południu. Zarezerwuj też apartament w Holiday Inn z widokiem na ocean. Pogadaj z kierownikiem, jeśli będzie trzeba; powiedz, że to dla mnie. Zadzwoń do szofera i przypomnij mu, żeby sprawdził, czy kije golfowe są w bagażniku. Jeśli ich tam nie będzie, zamów w Pebble Beach zestaw kijów Calloway – ze stopu wolframu, żelaza i tytanu, żadnych innych. Przygotowałam panu walizeczkę z dokumentami. Coś jeszcze? Myślę, że to wszystko. – Goldsmith rozłączył się i wybrał numer swo- jego urologa; odebrała jego sekretarka. – Jak się miewasz, kochanie? 156 - Doskonale, panie Goldsmith. - Chcę cię prosić o wielką przysługę; jedziemy dzisiaj z żoną do San Francisco. To będzie coś w rodzaju powtórki miesiąca miodowego. Czy mo- głabyś zadzwonić do hotelu Ritz-Carlton, spytać o numer apteki i zamówić dla mnie trochę viagry? - Oczywiście. Ile? - Myślę, że kilka tuzinów powinno wystarczyć, ha ha ha! Niech dostar- czą do mojego apartamentu. - Zajmę się tym. Mam nadzieję, że spędzą państwo razem wspaniałe chwile. - Jasne. Z twoją pomocą na pewno. – Goldsmith zamknął walizkę, zła- pał marynarkę i skierował się do drzwi. – Czy Mike już przyjechał? - Tak, czeka na dole. Kije są w wozie. - Nie będzie mnie przez tydzień, może dwa. Odwołaj wszystko, co może poczekać, a czego nie da się załatwić za pomocą telefonu i faksu; resztą niech się zajmie Craven. Powiedz mu o odejściu Moyle’a, a kiedy Les wyjdzie na lunch, uprzątnij wszystko z jego biurka i walizki, zamknij szafkę na klucz i schowaj w sejfie wszystkie wizytówki jego klientów. Jasne? Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z biura. - Jasne, ty szmato – mruknęła pod nosem Millie. Goldsmith zjechał windą na parter; czuł się wspaniale. Za jednym zama- chem pozbył się partnera, który bez przerwy truł o etyce zawodowej, wyłgał się z nudnego przyjęcia i jeszcze nudniejszego weekendu, obstalował dwuty- godniowe wakacje w ulubionym mieście w hotelu Pebble Beach, a do tego załatwił sobie prześliczny tyłeczek, którego nigdy nie było mu dość. Miał powody do satysfakcji. Mike czekał koło otwartych tylnych drzwi BMW 750; Goldsmith wrę- czył mu dwie walizki i wsunął się na siedzenie. Szofer zamknął drzwi i skie- rował się do bagażnika wozu. Goldsmith odwrócił głowę w prawo i z przerażeniem spostrzegł czarne- go lincolna, który zaparkował o centymetry od jego nowiutkiej limuzyny. Nacisnął guzik zwalniający szybę okna; twarz kierowcy lincolna znajdowała się tuż, tuż. - Jak zrobisz choćby rysę na karoserii, zawlokę cię za dupę do sądu! – wrzasnął. Tamten zwrócił nań spokojne spojrzenie i uniósł coś, co z perspektywy Goldsmitha wyglądało jak kawałek czarnej rurki. Adwokat nawet nie zdążył się cofnąć. Ciche pff! było ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał. 157 41 Biuro agencji nieruchomości Klemm znajdowało się w dzielnicy handlo- wej Waszyngtonu zwanej Depot, położonej o milę od Zielonego Waszyng- tonu. Stone wpadł tam na chwilę, żeby odebrać klucze do swojego nowego domu. Carolyn Klemm przywitała go z radością i obdarowała butelką dobrego, schłodzonego szampana oraz listą ogrodników i rzemieślników, którzy mogą się przydać każdemu właścicielowi domu. Stone zatrzymał się na rynku, gdzie zrobił sprawunki na weekend. W skle- pie monopolowym kupił skrzynkę win różnego rodzaju, kilka butelek moc- niejszego alkoholu i napoi do drinków. Podekscytowany wjechał na wzgórze, skręcił w lewo koło kościoła, minął szereg wiecznie zielonych drzew i wresz- cie dotarł do swojego nowego domu. Pierwszego, jaki w życiu kupił. Pomieszczenia wydawały się sterylnie czyste i przerażająco puste. Wyła- dował zapasy żywności i trunków, włożył białe wino do lodówki, a następnie wniósł walizki na górę. Rozpakował je od razu, umieszczając swoje rzeczy w mniejszej z dwóch garderób. Chwilę później dostawca z firmy UPS wtaszczył do kuchni kilka pudeł, poprosił o podpis i zniknął. Stone zabrał się do rozpakowywania naczyń, garn- ków i rondli, które kupili razem z Sarą. Ledwie zaczął, na podjeździe zaparko- wał van z firmy ABC. Następne dwie godziny Stone spędził, rozmieszczając sprzęty we właściwych pomieszczeniach domu i porządkując kuchnię. Był na piętrze, zajęty układaniem pościeli na łóżku, gdy zjawił się przedsta- wiciel firmy telekomunikacyjnej. Stone wskazał mu odpowiednie punkty i zajął się swoimi sprawami. Właśnie kończył porządkowanie sypialni i łazienki, kiedy instalator oznajmił, że skończył robotę. Stone wypróbował wszystkie aparaty, podziękował pracownikowi i pokwitował wykonanie zlecenia. Poprawił ustawienie mebli, z żalem skonstatował brak obrazów na ścianach i wreszcie postanowił ura- czyć się piwem. Ledwie zdążył usiąść, zadzwonił telefon. - Halo? - Tu Dino. Próbowałem się do ciebie dodzwonić. - Właśnie podłączyli telefon. Co nowego? - Podobno rozmawiałeś z adwokatem Arlene Mitteldorfer, jej pełnomoc- nikiem w sprawie rozwodowej? - Zgadza się. - Nazywał się Bruce Goldsmith? - Tak. Jak to, nazywał się? - Ktoś go rozwalił około południa, niecałą godzinę po waszej rozmowie. - Jak to się stało? 158 - Właśnie wychodził z biura, miał lecieć do San Francisco. Kiedy wsiadł do samochodu, obok zaparkował czarny lincoln i ktoś wpakował Goldsmithowi kulę w łeb z bezpośredniej odległości. Nie było huku, pewnie sprawca użył pistoletu z tłumikiem. Tylne siedzenie ślicznego nowego BMW trochę się zabrudziło. - O Boże, zasugerowałem mu, żeby wyniósł się z miasta; chyba zabrał się do tego za późno. - Raczej tak. - Nie mów nikomu, gdzie jestem, dobrze? - Kto jeszcze wie? - Jedna dziewczyna, która tu jutro przyjeżdża, Bill Eggers, Vance Cal- der iArrington. - Są w mieście? - Nie, tu w okolicy; Vance ma willę niecałe pięć mil od mojego domku. Jutro wieczorem jestem z nimi umówiony na kolację. Dino zachichotał. - Arrington nie może bez ciebie wytrzymać, co? - Nic podobnego: Vance chce, żebyśmy zostali przyjaciółmi. O ile pa- miętam, ona też powiedziała coś podobnego podczas naszej ostatniej rozmo- wy w zeszłym roku. - Jesteś odważniejszy ode mnie, jeśli chcesz wybrać się do ich domu w pojedynkę. - Nie idę sam. Będę uzbrojony w piękną kobietę. - Znam ją? - Nie, to nowy nabytek – odparł Stone. Był niemal pewny, że Dino przy- łapie go na tym kłamstwie. - To dla mnie zbyt wysoki poziom dobrych manier. - Co chcesz zrobić z jutrzejszą premierą w teatrze Palmera? - Wszystko, co się da. Szefostwo wreszcie mi łaskawie uwierzyło, że zagrożenie rzeczywiście istnieje. - Najwyższy czas. Udało ci się rozesłać list gończy za Mitteldorferem? - To na razie niemożliwe, bo nie mamy przeciwko niemu żadnych dowo- dów rzeczowych. Nic nie łączy go z morderstwami oprócz naszych podejrzeń. - Myślę, że powinieneś umieścić w niedzielnych gazetach jego najnowsze zdjęcie z więzienia oraz portret pamięciowy wspólnika. Możesz ogłosić, że Mit- teldorfer jest w niebezpieczeństwie, i że chcesz się z nim spotkać. W ten sposób opublikujesz jego rysopis i może zgłosi sięjakiś przypadkowy świadek. - Dobry pomysł. Chyba ominę drogę służbową i zwrócę się bezpośred- nio do prasy. Mam znajomego w „Timesie”. Jak dom? - Dowieźli wszystko, co kupiliśmy z Sara; spędziłem całe popołudnie, starając się zaprowadzić tu jaki taki porządek. Brakuje jeszcze obrazów, lamp i wielu innych rzeczy. 159 - Baw się dobrze w weekend. Kiedy wracasz? - Nie wiem. Może w ogóle nie wrócę, przynajmniej dopóki Mitteldorfer cię nie wykończy. Wtedy sam zajmę się poszukiwaniem go. - Na to nie licz, chłoptasiu. Ten drań nie dopadnie starego Dina. Dosta- łem z wydziału specjalny wóz, trochę podobny do twojego. - Mercedesa? - Nie. To crown victoria, model, który może wytrzymać salwę z czołgu. Używają takich do przewożenia dygnitarzy z ONZ. - To świetna wiadomość. - Pewnie. Muszę kończyć. - Dzwoń, jak się czegoś dowiesz. Rozłączyli się. Telefon rozdzwonił się ponownie niemal w tej samej chwili. - Halo? - Stone? Mówi Carolyn Klemm. Jak sobie radzisz w domu? - Wygląda nie najgorzej, jak na pierwszy dzień. - Jedziemy z moim mężem coś przekąsić w pewnej tutejszej knajpie, która nazywa się Tawerna Jerzego Waszyngtona. Może byś zjadł z nami? Pa- nuje tam miła, luźna atmosfera i zjeżdża się mnóstwo ludzi z okolicy. - Dzięki, myślę, że mi się spodoba. - Podjechać po ciebie? - Daj mi tylko namiary. Znajdę was. - Dojedziesz do Waszyngton Depot, przeskoczysz rzekę, a potem skrę- cisz w prawo na skrzyżowaniu. Knajpa jest po lewej stronie, widać ją z dale- ka. A więc około siódmej? - Tak, do zobaczenia – odparł Stone rad, że nie będzie musiał spędzać samotnie pierwszego wieczoru w Connecticut. Szkoda Bruce’a Goldsmitha, pomyślał. Ale bez przesady. 42 Stone z trudem znalazł wolne miejsce na parkingu koło restauracji. Caro- lyn Klemm zamachała do niego z miejsca koło kominka. - To jest mój mąż, David. Stone podał mężczyźnie rękę. - Witaj w Waszyngtonie – powiedział David Klemm. – Na pewno ci się tu spodoba. Zamówili drinki i poprosili o kartę. Stone, który siedział na wprost wej- ścia, ze zdumieniem ujrzał kapitana Warkowskiego, dowódcę straży więzie- 160 nia Sing Sing, wchodzącego do lokalu w towarzystwie kobiety w średnim wieku. Warkowski skinął głową; Stone odpowiedział na powitanie. Kelner zaprowadził oboje do oddzielonego przepierzeniem stolika w głębi restau- racji. - Jakiś znajomy?– spytała Carolyn. - Niezupełnie. Spotkałem go tylko raz i to przelotnie. - Mieszka tutaj? - Nie, pochodzi ze stanu Nowy Jork. Tam go w każdym razie poznałem. - Czytaliśmy w gazecie o wybuchu bomby w czasie otwarcia wystawy Sary – powiedziała Carol. – Jak ona się czuje? - Dobrze. - Kiedy ją zobaczymy? - Sara wróciła do Anglii. Chce tam zostać. - Przykro mi to słyszeć. Myślałam, że razem zamieszkacie w tym domku. - Tak zamierzaliśmy, ale incydent w galerii skłonił ją do zmiany planów. - W takim razie będziemy musieli zaprosić na kolację kilka samotnych kobiet – oznajmiła Carolyn. – Nie ma ich tu zbyt wiele, ale znam parę miłych rozwódek. - Ależ nie trzeba – odparł Stone. - Naprawdę chcemy cię zaprosić. Przychodzi do nas wielu ludzi. Chęt- nie zobaczymy cię wśród gości. Zamówili posiłek. Koło stolika co chwilę ktoś się zatrzymywał. Klem- mowie przedstawili Stone’owi kilkanaście osób. Większość przyjechała na weekend z Nowego Jorku, tak jak on. - Znasz kogoś w tej okolicy? – spytała Carolyn. - Tylko jedną parę z Kalifornii, która ma willę w Roxbury. - Pewnie mówisz o Calderach. - Tak. Skąd wiedziałaś? - Sprzedałam Calderowi dom około czterech lat temu. Przez ten czas zburzył go i zbudował od nowa. To czarujący mężczyzna, prawda? - Tak. - Skąd ich znasz? - Wspólny znajomy przedstawił nas sobie kilka lat temu na kolacji. Po- tem widziałem ich parę razy w Los Angeles. - A ja nie poznałam jeszcze pani Calder. Ma na imię Arrington, prawda? - Zgadza się. Podano kolację. - Słyszałam, że jest urocza. Była podobno pisarką zanim się pobrali. - Tak. Pisała dla kilku magazynów. - Przeczytałam w gazecie, że urodziło im się dziecko. - Znów trafiłaś. Nic ci nie umknie, Carolyn. 11 - Krąg strachu 161 - Można by rzec, że Carolyn jest nieoficjalnym kronikarzem hrabstwa Litchfield – zauważył David. - Spodoba ci się dom Vance’a – powiedziała Carolyn. – Jest naprawdę jedyny w swoim rodzaju. - Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę – odparł Stone. Skończyli jeść pierwsze danie; Stone zauważył, że towarzyszka Warkowskiego wyszła, prawdopodobnie do toalety. Wstał. - Przepraszam was na chwilę. Zaraz wracam. Zbliżył się do stolika kapitana. - Czy mogę usiąść na chwilę? - Jeśli taka wola– odparł Warkowski. Stone usiadł naprzeciwko. - Mieszka pan w tej okolicy? Warkowski potrząsnął głową. - Weekendowy wypad z żoną – odparł. - Przykro mi, że nie udało mi się zobaczyć z panem, kiedy ostatnio przy- jechałem do więzienia. - Byłem zajęty. - Rozumiem, że Dino zachował się trochę niezręcznie, ale dzieje się coś poważnego, dlatego potrzebujemy pańskiej pomocy. - My? - Obaj jesteśmy w to zaangażowani, Dino i ja. - W co? - Musimy jak najszybciej znaleźć Herberta Mitteldorfera. - Nie mam pojęcia, gdzie on jest – odparł Warkowski. – Nie zostawił adresu korespondencyjnego. - Czy zna pan kogoś, kto wie, jak się z nim skontaktować? Warkowski potrząsnął głową. - Nie. - Dziwię się, że tak szybko stracił pan z nim kontakt. W końcu łączyła was pewna zażyłość. - Nie. W mojej pracy nie ma miejsca na bliskie kontakty z więźniami. - Tak mogłoby się zdawać, ale z moich informacji wynika, że Mitteldor- fer przez kilka lat zajmował się pana sprawami finansowymi. Kapitan spojrzał na niego spode łba. - Skąd się pan tego dowiedział, do cholery? - Niech pan posłucha, kapitanie, podejrzewamy, że Mitteldorfer jest zamie- szany w siedem morderstw, których dokonano po jego wyjściu z więzienia. Warkowski roześmiał się. - Chyba pan sobie kpi! Herbie Mitteldorfer nie skrzywdziłby muchy! - Zabił swoją żonę, prawda? 162 - To było zabójstwo w afekcie; trudno go winić, biorąc pod uwagę oko- liczności. - Jakie okoliczności? - Jego żona rżnęła się z połową facetów w Nowym Jorku. - Z kim dokładnie? - Nie znam szczegółów. - Proszę posłuchać uważnie, kapitanie. Informacja, że seryjny morderca świadczył osobiste usługi dla urzędników wiezienia nie wyglądałaby zbyt dobrze w gazecie. - Straszy mnie pan? – spytał Warkowski. – Bo jeśli tak, to lepiej, żeby miał pan jakieś dowody. - Nie straszę pana. Chcę tylko powiedzieć, że potrzebujemy pańskiej pomocy w znalezieniu Mitteldorfera. - Co znaczy „my”? Pan nie jest policjantem, a Bacchetti nie zwracał się do mnie o pomoc. Jeśli zwróci się do mnie oficjalnie nowojorska policja, odpowiem. Panu nie mam nic więcej do powiedzenia, poza tym, że nie znam miejsca pobytu Mitteldorfera. Herbie Mitteldorfer to łagodny, uroczy czło- wiek, który zasługuje na to, żeby spokojnie spędzić resztę życia. Nie wierzę, że mógł mieć cokolwiek wspólnego z jakimiś morderstwami, i jeśli będzie trzeba, poświadczę to w sądzie. Stone zauważył kątem oka wracającą żonę Warkowskiego. - Przepraszam, że pana niepokoiłem, kapitanie. Mam nadzieję, że krew ofiar nie spadnie na pańskie ręce. Wrócił do swojego stolika. Drugie danie stało już na stole. - Jeszcze chwila i kolacja by wystygła – upomniała go Carolyn. - Chyba jeszcze nadaje się do jedzenia – odrzekł Stone, podnosząc wi- delec. - Wszystko w porządku? Wyglądasz na wzburzonego. - Ależ nie. Przypomniałem sobie o czymś, co dzieje się w Nowym Jor- ku. Wyśmienita potrawa. - Grasz w golfa? – spytał David. - Trudno grać w golfa, kiedy mieszka się na Manhattanie. - Mamy tu piękne pole z dziewięcioma dołkami. Gdybyś miał ochotę zagrać, po prostu zadzwoń. - Dziękuję – odrzekł Stone, zerkając w bok. Warkowski z żoną właśnie opuszczali lokal. - Twoi znajomi nie zabawili długo – zauważyła Carolyn. - Pewnie jedno z nich straciło apetyt. 163 43 Stone spał dobrze, ale obudził się nieco zdezorientowany. Usiadł i zamru- gał oczami, zastanawiając się, gdzie jest. Po kilku sekundach przypomniał sobie, że znajduje się w nowym domku w Connecticut i że nie ma obrazów na ścianach. Wstał, wziął prysznic i przygotował sobie coś do zjedzenia; brakowało mu „Timesa”. Zerknął na listę przedsiębiorstw usługowych, którą dostał od Caro- lyn Klemm i znalazł firmę doręczycielska Postanowił, że oprócz „Timesa” za- prenumeruje również lokalny dziennik „Litchfield County Times”. Przypomniał sobie spotkanie z Warkowskim. Podniósł słuchawkę i wybrał numer Dina. - Tak? – odezwał się senny głos. - Obudź się, Dino. Już prawie dziewiąta. - Obudziłem się. Jesteś głupim palantem, wiesz o tym? - Dlaczego? Nie podoba ci się, że wcześnie wstaję? - Mówię o Dolce. - Co mianowicie? - Ostrzegałem cię, a ty oczywiście... - Daj spokój. To miła dziewczyna. - To za głębokie wody dla ciebie, stary. - Dino, ona jest piękną i inteligentną kobietą. - Ma do ciebie dzisiaj przyjechać, tak? - Skąd to wszystko wiesz? - Dolce ma siostrę. I rozmawia z nią. - Ach, tak. – Stone uświadomił sobie, że nie prosił Dolce, aby nie mówiła o nich Mary Ann. – Słuchaj, wpadłem wczoraj wieczorem na Warkowskiego. - Byłeś w Sing Sing? - Nie, Warkowski przyjechał z żoną na kolację do Mayflower Inn. To popularny lokal w okolicy. Tam go spotkałem. - Świetnie. Co jadł na kolację? - Dino, musisz zwrócić się do niego z oficjalną prośbą o udzielenie in- formacji o miejscu pobytu Mitteldorfera. - Nie zamierzam prosić tego buraka absolutnie o nic. Niby dlaczego uważasz, że mógłby nam pomóc? - Nawet jeśli cię zignoruje, prośba zostanie na piśmie i być może uratu- je twój tyłek. - A wart jest tego. Masz rację, puszczę faks do tego drania. Rozmawia- łeś z nim? - Tak. Spytałem, czy wie, gdzie przebywa Mitteldorfer; zaprzeczył. Nie chciał pomóc, ale stwierdził, że odpowie, jeśli dostanie oficjalną prośbę. 164 - I nawet wiem, jak. Co jeszcze mu powiedziałeś? - Że Mitteldorfer inwestował jego pieniądze. - Zaprzeczył? - Nie, ale nie potwierdził. - Podsumujmy twoje osiągnięcia. Po pierwsze, Warkowski dowiedział się wszystkiego, co my wiemy. Po drugie, jeśli Warkowski kontaktuje się z Mit- teldorferem, to Herbie wie, że go poszukujemy. - I tak się o tym dowie z „Timesa”. Ale masz rację, nie powinienem mówić, że wiemy o inwestowaniu pieniędzy. Zdawało mi się, że w ten sposób odświeżę mu pamięć, lecz nic z tego nie wyszło. - To nie wszystko, mądralo. Jeśli Mitteldorfer dostaje informacje od Warkowskiego, dowie się, że mieszkasz w Waszyngtonie. Zdawało mi się, że nie było to twoim celem. Stone żachnął się. - No dobrze, byłem głupi. - Chyba już ci o tym wspominałem. - Nie dobijaj mnie. - Mitteldorfer zrobi to za mnie, jeśli cię znajdzie. Powinieneś uważać. - Będę. Warkowski nie wie, że mam tu dom. Może sądzić, że przyjecha- łem zjeść kolację w gospodzie, tak jak on. - Obyś się tylko nie mylił, stary. I mam nadzieję, że przeżyjesz weekend z Dolce. - Czy jest coś jeszcze, co powinienem o niej wiedzieć? - Powiedziałem ci wystarczająco dużo, żebyś się zastanowił i nie pako- wał w tarapaty. Reszty będziesz się musiał dowiedzieć sam. - Dobra, Dino. Zadzwonię później. - Powodzenia. Będzie ci potrzebne. Stone zaprenumerował telefonicznie prasę, ubrał się i pojechał do dziel- nicy Waszyngton Depot. W sklepie żelaznym kupił skrzynkę z narzędziami. - Pan chyba nazywa się Stone Barrington – powiedział nagle sprzedawca. - Tak– odparł zaskoczony Stone. - Będzie pan pewnie potrzebował otwartego rachunku. - Przydałby się. Mogę prosić o formularz? - To zbędne. - A mój adres? - Znam go. Stone wziął jeszcze mapę hrabstwa, podpisał rachunek i wrócił do samo- chodu. Przyszło mu na myśl, że wiele jeszcze musi się nauczyć o małych miasteczkach Nowej Anglii. 165 Rozłożył mapę i natychmiast spostrzegł znajomą nazwę: New Preston. Stone pamiętał, że można tam kupić antyki. Drogą prowadzącą między dwo- ma wzgórzami przejechał na drugą stronę autostrady i dotarł do niewielkiej, całkiem ładnej wioski. Kupił dwie lampy, trzy obrazy – pejzaże okolicy – i mnóstwo drobiazgów, które wypełniły torbę. Tą samą drogą dotarł do jeziora o nazwie Waramaug. Pełną zakrętów szosą okrążył je, podziwiając odblask słońca na wodzie i kontury wzgórz; po pewnym czasie znalazł się w miejscu, z którego wyruszył. Wrócił do Wa- szyngtonu i zjadł lunch w restauracji Pantry, gdzie znajdował się też sklep z artykułami gospodarstwa domowego i żywnością. Kupił kilka drobnych sprzętów i parę rodzajów sera. Po powrocie do domu Stone zawiesił obrazy, podłączył lampy i rozejrzał się, co by tu naprawić świeżo zakupionymi narzędziami. Niewiele znalazł. Dom został niedawno odnowiony i wydawało się, że poprzedni właściciele pomyśleli o wszystkim. Zjadł parę kanapek z serem i rozciągnął się na kanapie w salonie. Teraz pozostało tylko czekać na przybycie owianej złą sławą Dolce. 44 Zbudził go hałas przypominający start samochodów wyścigowych na to- rze Indianapolis. Usiadł i zaczął pocierać oczy, nie wiedząc, co się dzieje. Hałas zamarł, trzasnęły drzwi wozu. Kiedy Stone zdążył dobiec i otworzyć frontowe drzwi, stała już w nich Dolce z naręczem pakunków. Obok swojego wozu Stone zauważył jaskrawoczerwone ferrari. - Czy to dwór Barringtonów? – spytała, zerkając do środka. - Tak – odparł Stone. – Zechce pani wejść, madame? - Mademoiselle zabrzmiałoby lepiej – zauważyła Dolce. – A najlepiej signorina. Stone odebrał paczki; Dolce wróciła do samochodu. Po chwili zjawiła się z bukietem kwiatów i pokaźnym wazonem. - Spodziewałam się, że trzeba trochę rozjaśnić ten dom – powiedziała, wręczając gospodarzowi wazon. – Napełnij go w dwóch trzecich letnią wodą. Spełnił polecenie; Dolce ułożyła kwiaty i postawiła na stoliku w salonie. - Od razu inaczej, prawda? - Rzeczywiście. Co jest w tych paczkach? - Różne drobiazgi, dzięki którym w domu zrobi się przytulniej – odpar- ła. – Otwórz. 166 Stone zrobił, co kazała. W środku znajdowały się dwa przepiękne obrazy olejne: wenecka scena rodzajowa oraz pejzaż z wyeksponowanymi ruinami rzymskiego pałacu. - Cudowne – zachwycił się Stone, całując dziewczynę. – Co przedsta- wia ten pejzaż? - Sycylię, a cóżby innego? - Obydwa są wspaniałe. Przyniosę narzędzia i od razu je zawiesimy. Po chwili obrazy wisiały w odpowiednich miejscach. Teraz, gdy ściany przestały świecić pustką a lampy ożywiły wnętrze, dom nabrał charakteru. Dolce rozejrzała się. - Podoba mi się – oznajmiła. – Pasuje do klimatu tego regionu i na swój sposób do ciebie. - Będziesz musiała częściej tu zaglądać – odrzekł Stone. - Taki mam zamiar. Przynieś torbę z samochodu, a potem zaprowadź mnie na górę. Stone’a zdziwiły niewielkie rozmiary torby leżącej na przednim siedze- niu ferrari, ale też w wozie nie było za dużo miejsca. Wrócił i zaprowadził Dolce na piętro. - Ile tu jeszcze do zrobienia– zauważyła. – Ładna garderoba. Trzeba będzie rozejrzeć się za jakąś tapetą. Wyjęła z torby sukienkę i zawiesiła na wieszaku. - Nie trzeba jej prasować. - Gospodarz mówił, że to nieoficjalna kolacja. - O, tak – roześmiała się Dolce. – Dla mężczyzn na pewno. Stone objął ją i przyciągnął. - O rany – szepnęła, trzepocząc rzęsami. – Jesteś gotów, co? - I to jak. Uwolniła się z uścisku. - Będziesz musiał poczekać. Muszę ci zadać parę pytań. Zeszli do salonu i usiedli na kanapie. - No więc mów. Co to za gwiazdor filmowy? - Vance Calder. Skinęła głową jakby kolacje z gwiazdorami były dla niej chlebem po- wszednim. - Jego żona ma na imię Arrington? Stone zamrugał oczami. - Wyprzedzasz mnie o milę. - Musisz się do tego przyzwyczaić. - Aha, zapomniałem o Mary Ann. - Najlepsząprzyjaciółką dziewczyny jest jej siostra, zapamiętaj to. - Na pewno zapamiętam. 167 - A pozostali goście? - Nic mi o nich nie wiadomo, ale mogą się jacyś zjawić. - Dziewczyny lubią wiedzieć, jakiej konkurencji się spodziewać. - Konkurencji? - Innych kobiet. Ale ponieważ jesteś w tych sprawach ignorantem, po- wiedz mi tylko, w co się ubierze Arrington. - Chryste, skąd miałbym wiedzieć? - Co zakładała na takie spotkania, kiedy mieszkaliście razem? - Wydaje mi się, że ubierała się z prostotą, ale elegancko. - Jesteś niezwykle pomocny. Po prostu będę musiała włożyć coś umiar- kowanego. Czy nosi dużo biżuterii? - Niewiele, o ile pamiętam. - Ale wtedy nie była żoną Vance’a Caldera, prawda? - Tak. - Jej pudełko z błyskotkami będzie teraz znacznie lepiej zaopatrzone. Czy odzyskała figurę po urodzeniu dziecka? - Nie mam pojęcia. Nie widziałem jej od tego czasu. - Jest żoną z Beverly Hills. Spodziewam się najgorszego. - Że jest gruba? - Nie, że jest szczupła i w doskonałej formie. A włosy i paznokcie? - Posiada jedno i drugie. - Pytam, ile włosów, głuptasie, i czy lakieruje paznokcie? - Ma mniej więcej tyle włosów, co ty. A paznokcie... Ostatni raz, kiedy ją widziałem, miała długie; ale maluje tylko na specjalne okazje. - A więc dziś wieczorem na pewno będą pomalowane – stwierdziła Dolce. – Przepraszam cię na chwilę. Wyszła do samochodu; po chwili wróciła z małą walizeczką. Stone zachodził w głowę, gdzie ją zmieściła. - W wozie jest niewielki bagażnik– wyjaśniła Dolce, jakby czytając w jego myślach. – O której godzinie mamy tam być? - O siódmej. Zerknęła na zegarek. - A więc czas zacząć się ubierać – oznajmiła. - Dopiero piąta – zaoponował Stone. – Może byś się czegoś napiła? - Nie ma czasu – odparła Dolce, znikając na schodach. Po chwili Stone usłyszał szum wody napuszczanej do wanny. Dolce wychyliła się zza poręczy. - Możesz się wykąpać o wpół do siódmej – oświadczyła. – Nie chcę cię tu widzieć przed tą godziną. - Tak jest, madame. - Słucham? 168 Chciałem powiedzieć, signorina. Uczysz się – mruknęła, chowając głowę. 45 Oosiemnastej trzydzieści Stone zajrzał do łazienki. Była pusta; Dolce pew- nie ubierała się w sypialni. Ogolił się i wykąpał; kiedy wyszedł, nie zastał Dolce w pokoju. Założył beżowe spodnie, brązową koszulę w kratkę, jasną tweedową marynarkę i mokasyny ze skóry aligatora; tak ubrany zszedł na dół. Dolce stała na wprost łukowatych okien w salonie z rękami skrzyżowa- nymi na plecach. Miała na sobie prostą sukienkę z czarnego jedwabiu, buty na dość wysokich obcasach i cieniutki diamentowy naszyjnik. Na ramiona zarzuciła czerwony sweter z kaszmiru dopasowany do barwy paznokci; jej czarne jak atrament włosy opadały łagodnie na plecy. - Dobry wieczór – powiedziała. Stone stanął jak wryty na jej widok; nigdy nie widział tak pięknej kobie- ty. Subtelny, prawie niewidoczny makijaż sprawiał, że jej oczy wydawały się jeszcze większe. - Dobry wieczór, signorina. Jest pani bardzo piękna. - A pan wyjątkowo spostrzegawczy. - Napijesz się czegoś przed wyjściem? - Jest siódma; napijemy się przy kolacji. Na wsi jada się wcześniej niż w mieście. Stone podał jej ramię i poprowadził do mercedesa. Odjechali. - Tutaj jest bardzo ładnie – zauważyła Dolce, gdy mijali biały kościółek z wieżyczkami w dzielnicy Green. - Tak, to prawda. - Jak to się stało, że kupiłeś tu domek? - Spędzałem weekend w gospodzie Mayflower Inn – tam, za tym wzgó- rzem – i przyszedł mi do głowy taki pomysł. - Tobie czy pannie Buckminster? - Zdaje się, że Sara pierwsza powiedziała o nim głośno, ale ja myślałem o tym już wcześniej. Nikt z moich znajomych, z wyjątkiem Dina, nie spędza weekendów w mieście. - Słusznie. Jechali krętą szosą powoli, napawając się widokiem drzew i kwiatów. Vance dał Stone’owi dokładne wskazówki. Wkrótce dotarli do nieoznaczonej zamkniętej bramy. Stone wysunął rękę za okno i zadzwonił. 169 - Tak? - Moje nazwisko Stone Barrington. Wrota otwarły się i Stone ruszył powoli wysadzaną pięknymi drzewa- mi, wijącą się aleją Za jednym z zakrętów ukazał się zielony trawnik, a za nim szary, kryty gontem dworek z białymi wykończeniami i okiennicami. Stone zaparkował wóz przed frontowymi drzwiami; wysiedli i stanęli na obszernym ganku z bujanymi fotelami. Zadzwonili do drzwi. Mężczyzna w białym garniturze otworzył i wprowadził gości do salonu, gdzie pyszniły się wielkie, miękkie kanapy i przepiękne antyki. Vance Calder stał przy ko- minku z kieliszkiem w dłoni; miał na sobie błękitną bluzę, białe spodnie, jedwabną koszulę i apaszkę. Stone wyciągnął rękę, ale Vance minął go, jak- by nie zauważywszy. - Dolce! – zawołał, biorąc dziewczynę w ramiona.– Co za cudowna nie- spodzianka! Nie wiedziałem, że znasz Stone’a. - Poznaliśmy się niedawno – odparła Dolce. – Jak się masz, Vance? - Doskonale! A Eduardo? - Jest w dobrej formie. Vance odwrócił się w końcu i podał Stone’owi rękę. - Miło cię znowu widzieć, Stone. - Ja też się cieszę, Vance – wydusił zaskoczony Stone. – Nie wiedzia- łem, że się znacie. - Vance towarzyszył mi podczas przyjęcia z okazji szesnastych urodzin – powiedziała Dolce. – Był najlepszym tancerzem na sali. - Znam jej ojca od dawien dawna. Zrobiliśmy razem kilka interesów. Arrington kładzie dziecko spać; zaraz zejdzie. Napijecie się czegoś? Lokaj przyjął od gości zamówienia i po chwili wrócił z drinkami. W tym samym momencie na schodach ukazała się Arrington z dzieckiem na ręku. Ten widok zbił Stone’a z tropu; nie spodziewał się zobaczyć chłopca tak nagle. Arrington schodziła powoli. Jasnowłosa, w sukni z białego jedwa- biu, wyglądała jak przeciwieństwo Dolce. Podała maleństwo Vance’owi i ob- jęła Stone’a z czułością większą niż się spodziewał. Stone kątem oka zobaczył wzrok Dolce; z jej oczu biły pioruny. - Jak się masz, Arrington? – spytał szeptem. - Dobrze – odpowiedziała cicho. Odsunęli się na długość ramion. - Arrington – odezwał się Vance – chcę ci przedstawić Dolce Bianchi, córkę mojego przyjaciela Eduarda. Wspominałem o nim. - Ależ oczywiście - odparła chłodno Arrington, podając dziewczy- nie dłoń. - Witaj, Dolce. Starzy przyjaciele Vance’a zawsze są miłymi gośćmi. - Dziękuję, ja też się cieszę, że tu jestem. 170 Kobiety zmierzyły się wzrokiem od stóp do głów. Stone zauważył, że paznokcie Arrington są pomalowane, i że ma na szyi cienki naszyjnik z dia- mentów i rubinów. - A to jest Peter – oznajmiła, zerkając na maleństwo. Stone spojrzał po raz pierwszy na chłopca, który mógł być jego synem. Dziecko miało spokojną niemal poważną twarz, i było podobne do Vance’a jak dwie krople wody. Jeśli kiedykolwiek miał wątpliwości co do wyniku badania krwi, teraz pozbył się ich raz na zawsze. Dolce zaszczebiotała coś do małego, jak nakazuje zwyczaj w takich sytuacjach; po chwili nie wiadomo skąd zjawiła się młoda niania i zabrała dziecko. Lokaj podał Arrington kieliszek martini na srebrnej tacy. - Może wyjdziemy na taras – zaproponowała gospodyni. – Wieczór jest taki piękny. - To prawda– przytaknęła Dolce. Vance poprowadził gości na patio, gdzie stały ogrodowe meble pokryte białą tapicerką Usiedli. Na dworze panował przyjemny chłód; świerszcze dotrzymywały im towarzystwa. - Betty kazała cię serdecznie pozdrowić – odezwał się Vance, spogląda- jąc na Stone’a. Betty była sekretarką Vance’a, z którą Stone nawiązał przelotny romans rok temu podczas pobytu w Los Angeles. Dolce zerknęła w jego stronę, za- ciekawiona. - Pozdrów ją ode mnie – odrzekł Stone. - Nadal dzielnie strzeże mojego biura. Pamiętasz Lou Regensteina, pre- zesa wytwórni Centurion? - Oczywiście. - On też zje z nami kolację– oznajmił Vance, zerkając na zegarek. – Posłałem po nich samochód na lotnisko w Oxford. Powinni tu być lada chwi- la. Lotnisko znajduje się o parę mil stąd i ma pas wystarczająco długi dla samolotu Lou. - Chętnie zobaczę Lou – powiedział Stone. Gawędzili swobodnie przez parę minut. Lou zjawił się w towarzystwie ślicznej rudowłosej dziewczyny, młodszej od niego o trzydzieści lat. - Dolce! - zawołał, obejmując towarzyszkę Stone’a. - Co za niespodzianka! Najbardziej zdumioną osobą z całego towarzystwa był Stone. Miał wra- żenie, że świat kurczy się z każdą chwilą. Podał rękę Lou, który przedstawił mu rudowłosą piękność; miała na imię Lola. - Chcesz się odświeżyć? – spytała Arrington. - Nie, przebraliśmy się do kolacji w samolocie – odparł Lou. Stone leciał kiedyś tym samolotem i pamiętał, że jest w nim prysznic. Ucie- szył się, że na przyjęciu jest jeszcze jedna para; pomyślał, że dzięki temu nieco 171 łatwiej będzie znieść uciążliwe napięcie. Od czasu do czasu kątem oka zerkał na Arrington, która rzeczywiście była szczupła i zgrabna, zgodnie z przewidy- waniami Dolce. Wytężał słuch, żeby uchwycić ton jej głosu. - To niesamowite, że ty i Dolce się znacie – oznajmił Lou, który siedział obok Stone’a. - No właśnie – wtrącił Vance. – Jak się poznaliście? - Dino Bacchetti, mój były partner z policji, ożenił się z siostrą Dolce, Mary Ann. - A jak się miewa Mary Ann? – spytali jednocześnie Vance i Lou. - Doskonale – odparł Stone. Gdy wszyscy zajęli się rozmową, Lou nachylił się do Stone’a. - Kiedy Oney Ippolito trafił w zeszłym roku za kratki, Eduardo wykupił należące do niego akcje wytwórni. Przyjąłem to z ogromną ulgą. Inwestor jego kalibru to gwarancja stabilizacji. Kazirodztwo, pomyślał Stone. Wszyscy ci ludzie śpią ze sobą w jednym łóżku. Po chwili dotarło doń, że ta myśl może być czymś więcej aniżeli metaforą. W tym momencie wszedł lokaj i oznajmił, że podano kolację. 46 Zasiedli przy okrągłym stole z drewna orzechowego w uroczym pokoju z wykuszowym oknem, które wychodziło na ogród skąpany w promie- niach gasnącego słońca. W kominku wesoło błyskał całkiem zbędny ogień. Stone doznał nagle wrażenia deja vu. - Vance, kiedy w zeszłym roku odwiedziłem cię w studiu Centuriona podczas kręcenia zdjęć do filmu, czy nie byłem w tym właśnie pokoju? - Jesteś bardzo spostrzegawczy – pochwalił gospodarz. – Większość dekoracji filmowej chaty została zaprojektowana na podstawie zdjęć tego domu. Potem, kiedy zobaczyłem, jak scenografowie urządzili jadalnię, kupi- łem wyposażenie i sprowadziłem tutaj. Pewnie czujesz się tak, jakby ktoś przeniósł cię w inną rzeczywistość? - Tak, to niesamowite. Stone siedział pomiędzy gospodynią a szałową Lolą. Uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie znalazł się przy stole w towarzystwie tak pięknych ko- biet. Dolce usadowiła się między Vancem i Lou, czarując obydwu mężczyzn. Tym razem niczyje stopy nie harcowały pod stołem. - Czytałem w „Timesie” o wybuchu w galerii. Mógłbyś nam o tym opo- wiedzieć? – poprosił gospodarz, spoglądając na Stone’a. 172 Ten poczuł sięnieswojo; wolałby uniknąć wtajemniczania obecnych w tę sprawę. - Na szczęście nikt nie został poważnie ranny FBI zajęło się ekspertyzą ładunku wybuchowego i samochodu, a Dino nadzoruje śledztwo prowadzo- ne przez miejscową policję. - Podobno ocaliłeś życie kilku ludziom – powiedziała Arrington. - Tak się złożyło, że zauważyłem samochód parę minut przed wybu- chem, dzięki czemu wszyscy znaleźli się w bezpiecznej odległości od okna. - Wszyscy z wyjątkiem Stone’a – wtrąciła Dolce, zerkając na Arring- ton. – Szkoda, że nie widzieliście ran na jego plecach. - To naprawdę nic poważnego – wyjaśnił pospiesznie Stone. - Ale kto stoi za tym zamachem? – spytał Lou. - Jak dotąd policja nic nie ustaliła. - Stone, jesteś przesadnie skromny – odezwała się znów Dolce. – Pe- wien człowiek, aresztowany przez Stone’a za morderstwo, wyszedł niedawno z więzienia i od tego czasu nieszczęścia przytrafiają się tym, którzy przyczy- nili się do jego skazania... – Zawiesiła głos. – Oraz ich bliskim. Wszyscy przestali jeść. - Zamordowano sekretarkę Stone’a, a potem ktoś napadł na moją sio- strę, która od tej pory nie rusza się z dzieckiem z domu ojca. - Alma nie żyje? – spytała Arrington. - Niestety– potwierdził Stone. - Oprócz tego sąsiadka Stone’a, portier w domu jego znajomych oraz policjant, który się tam znajdował. - Dolce, to taki przykry temat – powiedział Stone. - Co robicie z Dinem, żeby złapać tego człowieka? – spytała Arrington. - Wszystko, co się da; jak dotąd udawało mu się wymknąć, ale jutro jego zdjęcie ukaże się w „Timesie”. Mamy nadzieję, że ktoś pomoże nam wpaść na ślad tego człowieka. - Który na dodatek zabił wczoraj pewnego adwokata w Nowym Jorku – wpadła mu w słowo Dolce. - Skąd o tym wiesz? – spytał zaskoczony Stone. – Dowiedziałem się o morderstwie dopiero wczoraj późnym popołudniem, a policja nie ujawniła dotąd informacji o związku tego morderstwa z poprzednimi. - Mam swoje źródła. - Znowu Mary Ann – westchnął Stone. Dolce wzruszyła ramionami. Lola odezwała się po raz pierwszy; miała zaskakująco cichy głos. - Czy to znaczy, że wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie? - Ależ nie – odparł Stone. – Gdyby taka myśl przyszła mi do głowy, nie byłoby mnie tutaj. 173 - Czuję się uspokojony – oświadczył Vance. - Bardzo niewiele osób wie, że kupiłem tu dom – ciągnął Stone, zerka- jąc na Dolce – choć niektóre z nich są wyjątkowo gadatliwe. Dziewczyna posłała mu kwaśny uśmiech. Wrócili do jedzenia, ale rozmowa jakby przygasła. - Prowadzisz ciekawe życie, Stone – zauważył Lou. – Dochodzę do wniosku, że przypadkowe uwikłanie w nasze drobne nieszczęście w zeszłym roku było dla ciebie tylko mało znaczącym epizodem. - Lou, nie zapominaj, że to my wciągnęliśmy w to Stone’a, i że wiele mu zawdzięczamy – przypomniała Arrington. - Oczywiście, oczywiście – przytaknął skwapliwie Lou. – I czuję się jego dłużnikiem. - Pierwszy raz słyszę, że to mówisz – zauważyła Arrington. - O jakim nieszczęściu mowa? – spytała Lola. - Później ci wyjaśnię – odparł szybko Lou. Zamilkli na dłuższą chwilę. - Opowiedz nam o swoim nowym domu, Stone – poprosiła Arrington. Stone ucieszył się, że zmieniła temat. - Budynek służył niegdyś jako brama do sąsiedniej posiadłości, która nosi nazwę Skała. - Znam tę rezydencję – wtrącił Vance. – Carolyn Klemm pokazała mi ją, kiedy szukałem domu w tej okolicy. - Jak wygląda ten dom-brama? – spytała Arrington. - Sątam dwie sypialnie, dwie łazienki, toaleta, salon, jadalnia i kuchnia. Ma dach kryty gontem, podobnie jak dwór, i śliczną wieżyczkę. - Musi być uroczy – powiedziała Arrington. – Bardzo chciałabym go zobaczyć. - Zaczekaj, aż uporam się z urządzaniem; wtedy zaproszę was oboje z Vancem na kolację. - Z największą przyjemnością– ucieszył się Vance. – Czy wiesz, kto kupił Skałę? - Nie poznałem jeszcze właścicieli. - Ale poznasz, jeśli Carolyn Klemm będzie miała w tej sprawie coś do powiedzenia. Ona jest tutaj sprężyną kontaktów towarzyskich; niesamowite, jak potrafi kojarzyć ze sobą ludzi. - Była tak miła, że zaprosiła mnie na kolację – powiedział Stone. - A więc zrobiłeś początek. Niebawem poznasz wszystkich w okolicy. Ponownie zapadła kłopotliwa cisza. - Świetnie urządziłaś ten dom, Arrington – pochwalił Stone. - Jestem tu pierwszy raz. Zakłopotany Stone nie wiedział, jak zareagować. 174 Arrington pospieszyła mu z pomocą. - Vance ma wyjątkowy smak, jeśli chodzi o meble i antyki. Kiedy we- szłam do środka, poczułam się jak w domu. - Skąd taki dar u syna wikarego z południa Anglii? – spytał Lou. Vance wzruszył ramionami. - Z obserwacji starszych i lepszych od siebie, jak sądzę. Matka potrafiła sprawić, że kolejne plebanie, na których mieszkaliśmy, nabierały charakteru prawdziwych domów, co nie zawsze było łatwym zadaniem. Mieszkaliśmy w najrozmaitszych domostwach, od zniszczonej chaty krytej strzechą poczy- nając, a na zapuszczonym wiktoriańskim dworze kończąc. Wiele się też na- uczyłem, oglądając filmy Kino było moim drugim domem i uniwersytetem. Vance zaczął snuć wspomnienia z dzieciństwa. Stone słuchał z wdzięcz- nością uradowany, że ktoś odwrócił od niego uwagę. Kolacja dobiegła końca. Lou i Lola powiedzieli dobranoc i zniknęli na piętrze, Dolce wyszła do łazienki, a Vance udał się do kuchni, żeby zwolnić na noc kucharza i lokaja. Stone został na ganku sam na sam z Arrington. - To był uroczy wieczór– powiedział. - Tak się cieszę, że mogłeś przyjechać – odrzekła Arrington. – Stone... - Tak? Zdawało mu się, że chce coś powiedzieć. - Jesteś szczęśliwa, Arrington? Skinęła głową. - Na swój sposób. Byłabym szczęśliwsza, gdyby... - Idziemy? – spytała Dolce, stając w drzwiach. – Od tego wiejskiego powietrza strasznie chce mi się spać. Wrócił Vance; zaczęli się żegnać. Arrington trzymała Stone’a w ramio- nach odrobinę dłużej, niż powinna, ale wydawało się, że mąż tego nie zauwa- żył. W przeciwieństwie do Dolce. - Miło było, prawda? – spytała w drodze powrotnej. – Zobaczyłeś swo- ją ukochaną. Sprawiło ci to przyjemność? - Dolce – odparł Stone – znamy się dopiero od kilku dni, dlatego może cię dziwić, że miałem jakieś życie, zanim się poznaliśmy. Nadal je mam, a twoje miejsce w nim nie jest jeszcze ustalone. Wprawiłaś mnie dziś w zakłopotanie i przestraszyłaś moich znajomych. Niepotrzebnie drążyłaś moje problemy. - Tak mi przykro, Stone – powiedziała potulnie Dolce. – Przepraszam. To się już nigdy nie powtórzy. Tej nocy nawet się nie dotknęli. Myśli Stone’a krążyły wokół innych spraw. 175 47 Stone miał erotyczny sen. Nagle otworzył oczy i okazało się, że wcale nie śni. Promienie słońca sączyły się przez okna sypialni. Stone oderwał gło- wę od poduszki i ujrzał czubek głowy Dolce. Westchnął głośno, żeby zwrócić jej uwagę. Dziewczyna uniosła się, wsunęła go w siebie i pochyliła się, całując ko- chanka w usta. Blask słońca rozproszył się w jej włosach; Stone poddał się chwili, która rozkosznie się przeciągnęła. Tego ranka ochrzcili dom. Leżał na plecach, spocony, oddychając ciężko; Dolce wyszła do łazienki. Wróciła po chwili z rozgrzanym ręcznikiem, którym otarła twarz Stone’a. - Dzień dobry – powiedziała. - O, tak – odparł Stone. – Zdaje mi się, że stracony. Jestem wyczerpany i chyba w ogóle nie ruszę się z łóżka. - Odpocznij sobie, a ja przygotuję śniadanie – zaproponowała Dolce, wychodząc. Stone zapatrzył się w sufit i po chwili zapadł w drzemkę. Obudziła go Dolce wdrapująca się na łóżko; w powietrzu unosiły się apetyczne zapachy. Stone usiadł i ułożył poduszki jednana drugiej. Dolce postawiła na jego kola- nach tacę z jajecznicą, kiełbaskami, bułkami, sokiem pomarańczowym i ter- mosem kawy. Na pościeli obok leżał „Sunday Times”. - Chętnie bym się do czegoś takiego przyzwyczaił – powiedział Stone, smarując bułkę masłem. Zerknął na Dolce popijającą melona kawą. – Masz jakiś cel w tym, żeby mnie utuczyć? Spróbował jajecznicy; była pyszna. - Ty w ogóle nie przybierasz na wadze – odparła. – Wiem o tobie wszyst- ko: jesz i jesz i ciągle wyglądasz tak samo. Jak ci się to udaje? - Dobrze wybrałem rodziców. Oboje byli szczupli przez całe życie. - Gdybym jadła wszystko, co stawia przede mną ciotka Rosaria, waży- łabym ze dwieście kilo. - Czy ona jest twoją jedyną krewną poza ojcem? - Większość mojej rodziny nie żyje. Mama zmarła w zeszłym roku, a obaj bracia papy umarli dawno temu, zanim skończyli trzydziestkę. - W tak młodym wieku? Na co? - Znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. - Ach tak. - Papie nawet nie pozwolono pójść na pogrzeb. Ojciec posłał go na Uni- wersytet Columbia i rozpowiedział wszystkim, że syn wyjechał na studia do Europy. Przez trzy lata miał surowy zakaz pokazywania się w Brooklynie. Był jedynym studentem prawa, który chodził na wykłady uzbrojony. 176 - Trudno wyobrazić sobie twojego ojca strzelającego z pistoletu. To zbyt pospolite. - Nigdy też do tego nie doszło, ale mimo to można powiedzieć, że nale- ży do ludzi, którzy musieli walczyć o życie. Gdyby jednak zaszła taka ko- nieczność, na pewno zrobiłby, co trzeba – dodała Dolce, spoglądając na Sto- ne’a. – To cecha rodzinna. - Znałaś dziadka? - Nie. Zmarł na długo przedtem, zanim się urodziłam. Papa miał wtedy dwadzieścia kilka lat, więc na jego barki spadł ogromny ciężar. Nie żenił się przez wiele lat z obawy, żeby nie uczynić żony wdową. Długo trwało, zanim zdołał zapanować nad sytuacją którą zastał. To było straszne bagno. - Ale już nie jest? - Nie. Papa poświęcił całe swoje życie, aby zdobyć szacunek dla rodzi- ny. Dlatego tak się załamał, kiedy wyszłam za Johnny’ego. - Czemu to zrobiłaś? Dolce roześmiała się. - Byłam dziewicą. Papa nie spuszczał mnie z oka, więc to był dla mnie jedyny sposób, żeby pójść z kimś do łóżka. - Musiał być jeszcze jakiś powód. Roześmiała się ponownie. - A jednak nie. Kiedy wychodziłam, papa zawsze posyłał kogoś za mną. Gdybym doprowadziła do tego, że jakiś chłopak zrobi fałszywy ruch, obe- rwałby, a ja nie chciałam mieć nikogo na sumieniu. - Miło słyszeć, że posiadasz coś takiego jak sumienie. - Oczywiście, że je mam! – niemal krzyknęła Dolce. – Czy myślisz, że jestem taka sama jak ojciec? - Właściwie nie wiem, jaka jesteś. Znam cię tylko z łóżka, a tam nie masz sobie równych. - To wrodzony talent – odparła. – Jak umiejętność śpiewania. - Wierzę ci. – Stone odsunął tacę i zaczął kartkować „Timesa”. Znalazł to, czego szukał, w części zwanej Metro. - Oto on. Pokazał Dolce fotografię. - To ma byćMitteldorfer? - Tak. - Wygląda jak niepozorny kurdupel. - Ale jest bardzo niebezpieczny. - Gdzie się twoim zdaniem ukrywa? - Mam zgadywać? W East Side na Manhattanie i dobrze sobie żyje. Dla- tego mam nadzieję, że ktoś z sąsiadów rozpozna go na zdjęciu. - A ten mężczyzna na rysunku? Jest podobny do Mitteldorfera. 12 - Krąg strachu 177 - To portret pamięciowy sporządzony na podstawie relacji Mary Ann. Tak opisała mężczyznę, który ją napadł. Są do siebie łudząco podobni, praw- da? – Stone spojrzał na zdjęcia. – O cholera! - Co się stało? Stone podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer Dina. - Halo? - Właśnie przeglądam „Timesa”. Porównałeś zdjęcie Mitteldorfera i por- tret pamięciowy? - Jasne. Są do siebie podobne. Pamiętasz faceta, który poderżnął gardło twojej sąsiadce? Wyglądał jak Mitteldorfer z czupryną. Dlatego sprawdzili- śmy, czy ma dzieci, i nic z tego nie wyszło. Okazało się, że ma tylko sio- strzeńca mieszkającego w Niemczech. - Dino, jeśli Mitteldorfer miał drugą żonę, jak twierdziła Arlene, to ta kobieta mogła mu urodzić dziecko. - Słusznie. - Wygrzebałeś coś w archiwach urzędu stanu cywilnego? - Jeszcze nie. Dane zapisane w komputerze sięgajątylko kilka lat wstecz, ale zaprzągłem paru żółtodziobów do przeglądania starszych dokumentów na mikrofilmach. - To właściwy trop, jestem pewien. Jeśli znajdziemy pierwszą panią Mitteldorfer, znajdziemy też jej syna, a on zaprowadzi nas do Mitteldorfera. Może sprawdziłbyś wszystkie osoby o tym nazwisku zamieszkałe na terenie stanu? Albo nawet całego kraju; to nie jest przecież pospolite nazwisko. - Wyznaczę do tego ludzi jutro z rana. Jak tam wczorajsza kolacja? - Opowiem ci później. Zadzwoń, jak tylko coś znajdziesz. Ach, prawie bym zapomniał. Co z wczorajszą premierą w teatrze? - Nic się nie stało. - Może Mitteldorfer nie zna nazwiska Palmera. - Tak mi się wydaje. Kiedy będziesz z powrotem w mieście? - Nie jestem pewien. Nie mogę wrócić do mieszkania. - No dobra, zadzwonię później. Stone odłożył słuchawkę. - Zdaje się, że wasze śledztwo w więzieniu Sing Sing nie przyniosło jak dotąd rezultatów? – zwrócił się do Dolce. - Chwileczkę. - Dolce podniosła słuchawkę telefonu po swojej stronie łóżka i wystukała numer. - Wiesz, kto mówi? - Czego się dowiedziałeś? – spytała. Dała Stone’owi znak, żeby podał jej papier i długopis. - Tak, przeliteruj. Masz adres? Jak się nazywa kurator? Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i oddała Stone’owi notes z trzema nazwiskami. – Dwaj pierwsi siedzieli razem z Mitteldorferem, a trzeci to ich wspólny kurator. Obaj 178 wyszli przed Mitteldorferem. Mój informator nie mógł zdobyć ich adresów, ale twierdzi, że utrzymywali bliskie kontakty z człowiekiem, którego szukasz. - Jest od czego zacząć – powiedział Stone. – Ale dopiero jutro. Ubierz- my się i pojedźmy gdzieś. Jest piękny wiosenny dzień, a gdzieś w okolicy na pewno odbywa się wyprzedaż. Jaka? Wiejska. Ale czego? Antyków, mebli, obrazów, bibelotów. Nie mogę, muszę wracać do miasta. Przecież jest niedziela. Jutro mam zebranie zarządu; trzeba przeczytać ponad sto podań o sty- pendia. Ach tak. Poza tym, za dużo tu tlenu w powietrzu jak na płuca miejskiej dziew- czyny. Powiedziałeś, że nie chcesz wracać do domu? Na razie nie. Czemu nie zamieszkasz ze mną? W Brooklynie? Oczywiście, że nie. Mieszkam w dzielnicy East Sixties. Jesteś pewna, że znajdzie się tam dla mnie miejsce? Nie zajmujesz go aż tak dużo. Może przyjadę dziś wieczorem. Chcesz? Pewnie. – Zapisała adres. – Zadzwoń z samochodu, kiedy dojedziesz do mojej ulicy. Otworzę ci garaż. - Chyba jesteśmy jedynymi mieszkańcami tego miasta, którzy mająga- raże. - Możliwe – przytaknęła Dolce. Wstała, wrzuciła ubrania do torby, po- całowała Stone’a i wyszła. Silnik ferrari zawył na wysokich obrotach. Po chwili Stone zasnął. 48 W yrwało go ze snu głośne dzwonienie. Przez chwilę zdawało mu się, że śni, ale dzwonek odezwał się ponownie. Nie był to telefon. Czyżby ktoś dzwonił do drzwi? Stone uświadomił sobie, że jeszcze nie słyszał dzwonka w tym domu. Wstał, zarzucił na siebie szlafrok i poczłapał na dół. Na ganku stała Arrington. 179 - Dzień dobry – wymamrotał zaspanym głosem. – Wejdź. Arrington była ubrana w wyblakłe dżinsy i cienką lnianą koszulę zawią- zaną w supeł pod biustem; nie miała makijażu. Stone pomyślał, że jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Objęła go w pasie i przytuliła głowę do jego ramienia. - Dzień dobry – powiedziała. - Napijesz się kawy? - Tak, chętnie. Stone odwrócił się i wszedł do kuchni; zaparzył kawę. Arrington usiadła na taborecie koło blatu oddzielającego kuchnię od sa- lonu. - Rozumiem, że minęłam się z panną Bianchi? - Tak. - Widziałam, jak odjeżdża. Stone odwrócił się. - A ona widziała ciebie? - Nie. Odetchnął z ulgą. - Podoba mi się ten domek. Pasuje do ciebie. - Dziękuję. - Wybierałeś go z panną Bianchi? - Nie – odparł Stone. Wolał nie rozwijać tego tematu. - A więc podoba mi się jeszcze bardziej. - Miło mi. Musisz odwiedzić mnie kiedyś z Vancem i Peterem. Nie odpowiedziała. - Co cię do mnie sprowadza w niedzielę rano? - Zamierzałam wybrać się na wiejską wyprzedaż, ale przejeżdżałam w po- bliżu i pomyślałam, że wolę zobaczyć się z tobą. - Aha – Stone napełnił filiżanki. – Jadłaś już śniadanie? - Tak. Jeśli mieszka się z Vancem Calderem, zawsze znajdzie się pod ręką jakiś służący, gotów przybiec na każde skinienie. Powiedziała to bez szczególnego zachwytu. - Jak się mieszka w Los Angeles? Podoba ci się tam? - Może być, o ile nie jestem porywana. - Mam nadzieję, że nie weszło ci to w krew. - Nie. Byłeś na tyle miły, żeby położyć temu kres. Zawsze będę ci za to wdzięczna – dodała, kładąc ręce na ramionach Stone’a. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Wiem, że nie przepadasz za wyrazami wdzięczności, ale musiałam to powiedzieć. Vance czuje to samo. On cię bardzo lubi. - Ja jego też. 180 - Usiądźmy w saloniku – zaproponowała Arrington, podnosząc filiżan- kę i kierując się do kanapy. Stone usiadł koło niej, zachowując odpowiednią odległość. - Co porabiałeś od czasu, gdy się ostatnio widzieliśmy? – spytała. Wspomnienie tamtych chwil wróciło jak fala. Sypialnia w apartamencie hotelu Bel-Air, naga Arrington na tle okna. - Trochę pracowałem, trochę się bawiłem. - Jak się miewa Dino? - Jest wściekły; nie znosi, kiedy jego rodzinie zagraża niebezpieczeństwo. Arrington skinęła głową. - A Elaine? - Bardzo dobrze. - Pozdrów ich ode mnie. - Oczywiście. Zamilkli. Stone usilnie myślał, co by tu powiedzieć. - Piszesz jeszcze? – spytał w końcu. - Zaczęłam powieść, ale po kilku rozdziałach dałam za wygraną. - Nie rezygnuj. Możesz napisać dobrą książkę; stać cię na to. - Nie jestem pewna, czy nadaję się na powieściopisarkę. - Dlaczego? - Wydaje mi się, że aby napisać dobrą powieść, trzeba umieć stawić czoło rzeczywistości, a ja nie jestem w tym dobra. - Co takiego jest w rzeczywistości, z czym nie potrafisz się zmierzyć? - Rzeczywistość jest taka, że chcę być z tobą. Stone’owi zaparło dech w piersi. Milczał. - Myślę o tobie bez przerwy, o kolacjach z tobą o Dinie i Elaine, o miesz- kaniu w twoim domu, kochaniu się z tobą. Zwłaszcza o tym nie mogę prze- stać myśleć. Stone odstawił filiżankę i potarł skronie. Jeszcze do niedawna i on nie myślał o niczym innym. A teraz ona tu siedzi. Co robić? - Czy ty też o mnie myślisz? – spytała Arrington. - Tak. Przysunęła się bliżej. - Czy wspominasz, jak się kochaliśmy? - Tak. Usiadła mu na kolanach i przesunęła dłonią po jego włosach. Drugą ręką rozwiązała pasek szlafroka. Stone zatrzymał jej rękę. Potem wziął ją w ramiona i pocałował. - Nie – powiedział. – To zbyt bolesne. - Chcę, żeby przestało boleć. Chcę ciebie. - Wiesz doskonale, że ja też cię pragnę. 181 - A więc jestem twoja. Stone zaczerpnął powietrza. - Nie jesteś. - Chcę znowu być twoja. - Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby cię pragnąć. - Dlaczego nie? Możemy znowu należeć do siebie. - Nie, nie możemy – odparł Stone, sam nie wierząc, że to mówi. - Wrócę do Nowego Jorku, wezmę rozwód. Nie powinnam była wycho- dzić za Vance’a. - Ale zrobiłaś to. - Popełniłam głupi błąd – powiedziała Arrington. – Czy mam za niego płacić do końca życia? - Oboje musimy płacić. - Chcę do ciebie wrócić, Stone. - Nie możesz odbierać Vance’owi syna. Nie przyłożę do tego ręki. - A więc zostawię mu Petera. Będę mogła go widywać. - Arrington, widziałem cię wczoraj z dzieckiem. Doskonale się czujesz w roli matki; gdybym wszedł między ciebie i małego, znienawidziłabyś mnie wcześniej czy później. - Ciebie potrzebuję bardziej. - To nieprawda. Wyprostowała się i rozsunęła szlafrok Stone’a. - Kochaj się ze mną. – Przesunęła dłońmi po jego plecach, pocałowała w szyję i ramiona. – Tylko ten jeden raz. Potem, jeśli każesz mi odejść, odejdę. Stone położył ręce na jej ramionach i odsunął. - Posłuchaj mnie. Uczyniłem w życiu różne rzeczy, z których nie jestem dumny, ale nigdy nie cudzołożyłem, i nie zamierzam robić tego teraz, nawet z tobą mimo że kochałem cię bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę. Nie po- trafię. Po twarzy Arrington płynęły łzy. - Kocham cię, Stone. - Ja zawsze będę cię kochał częścią mojej duszy. - A więc, dlaczego nie możemy być razem? - Oboje dokonaliśmy wyborów, z którymi musimy nauczyć się żyć. - Udawało mi się to, dopóki cię wczoraj nie zobaczyłam – zaszlochała Arrington.– Naprawdę. - W takim razie możesz to robić dalej. – Stone wstał. – Musisz teraz wracać do domu. Objął ją ramieniem i odprowadził do drzwi. Arrington ciągle płakała. Stone chwycił garść chusteczek higienicznych z pudełka na stole. W drzwiach odwróciła się do niego. 182 Nie każ mi odchodzić, proszę. Nie rób tego. Musisz odejść. Przecież nie chcesz, żebym odeszła – powiedziała przez łzy. Stone otarł jej oczy chusteczką. - To, czego ja chcę, już się nie liczy. Arrington wzięła chusteczki i głośno wytarła nos. - Pocałujesz mnie na pożegnanie? Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie pocałował w usta. - Żegnaj, moja słodka. Odwróciła się i pobiegła do range rovera zaparkowanego na podjeździe. Stone wszedł do domu i zamknął drzwi; coś ściskało go w gardle. Nagle usłyszał trzaśniecie drzwiczek samochodu. O Boże, ona wróciła, pomyślał. Drugi raz nie potrafię jej odepchnąć. Otworzył drzwi, gotów wziąć Arrington w ramiona. Na ganku stał Vance Calder. Cześć. Cześć – odparł Stone słabym głosem. – Wejdziesz do środka? Nie. Przyszedłem tylko spytać, czy mam się czego obawiać z twojej strony. Stone potrząsnął głową. - Nie, Vance. Nie masz się czego obawiać. Calder zaczerpnął głęboko powietrza. Dziękuję ci. Postaraj się, żeby była szczęśliwa. Vance skinął głową ścisnął lekko ramię Stone’a, wrócił do samochodu i odjechał. Stone wszedł do domu. Mógł tylko mieć nadzieję, że nie każdy poranek w Connecticut będzie równie trudny. 49 Zamknął drzwi na klucz, wsiadł do wozu i ruszył. Nie był pewien, czy postąpił słusznie, odpychając Arrington, i ta myśl napełniała go udręką. Nie mógł przestać wyobrażać sobie, jak byłoby, gdyby wróciła. Zaraz jednak przypominał sobie o synu Arrington. I tak w kółko. Wyjeżdżając z Pleasant- ville, zadzwonił do Dina. Halo? Cześć, tu Stone. 183 - Gdzie jesteś? - Na autostradzie Saw Mill Parkway. Możesz spotkać się ze mną w ba- rze PJ. Clarke za godzinę? - Co się stało? - Mam trop. - Skąd? - Nie pytaj. Czekaj tam na mnie i na miły Bóg sprawdź, czy nie jesteś śledzony. - Dobra, za godzinę w Clarke. Dojeżdżał do Yonkers, kiedy odezwał się telefon samochodowy. - Halo? - Mówi Bill Eggers. - Cześć, Bill. - Musimy porozmawiać, ale nie przez telefon. - Co się stało? - Spotkajmy się; kiedy będziesz z powrotem w mieście? - Jestem umówiony z Dinem za pół godziny w barze Clarke. Przyłą- czysz się? - Tak. Dina to też dotyczy. Do zobaczenia. Odłożył słuchawkę. Stone wyłączył telefon. Co to wszystko znaczy? Znalazł miejsce na parkingu koło baru i wszedł do środka. Dino zdążył już wypić pół szklanki scotcha. - Hej– rzucił na powitanie. - Jak minął weekend? – spytał Stone. - Parszywie. A twój? - Nie pytaj. - Co to za trop? Stone wyjął z kieszeni zwitek papieru. - Mam nazwiska dwóch kumpli Mitteldorfera z Sing Sing – oznajmił, po- dając kartkę Dinowi. – Obaj sana zwolnieniu warunkowym i majątego samego kuratora na Manhattanie. Jutro rano możesz zadzwonić do tego faceta i dowie- dzieć się, gdzie przebywają ci goście. Razem pójdziemy z nimi pogadać. - Jasne. Najwyższy czas, żebyśmy pchnęli to śledztwo do przodu. - Idzie Bill Eggers – powiedział Stone, wskazując skinieniem głowy drzwi. – Chce z nami o czymś porozmawiać. Nie mam pojęcia, o czym. Bill podszedł i przywitał się. - Zbliża się pora kolacji – zauważył. – Może usiądziemy przy stoliku? - Czemu nie. 184 Zajęli miejsca. Po chwili zjawił się kelner; zamówili steki z frytkami i piwo. - Co się stało, Bill? Miałeś strapiony głos, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. - I nie bez przyczyny. Po południu zadzwonił znajomy z prokuratury rejonowej. Martin Brougham chce w tym tygodniu wnieść sprawę morder- stwa Susan Bean do wielkiej ławy przysięgłych. - A więc musi mieć podejrzanego. - Ma. Ty nim jesteś. Dostaniesz wezwanie. - Śledztwo prowadzi mój posterunek, a ja pierwsze słyszę o oskarżeniu Stone’a – wtrącił Dino. – Coś mi tu śmierdzi. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie wezwali – oznajmił Stone. – Złożę zeznanie dobrowolnie. Mówiłem to już Broughamowi. - Stone, nie mogę pozwolić, żebyś stanął przed wielką ławąprzysięgłych. - Mam się powołać na piątą poprawkę? Jak to będzie wyglądać? - Właśnie dlatego martwi mnie cała ta sprawa – oświadczył Bill. - Przepraszam, ale czegoś tu nie rozumiem – powiedział Dino. – Znam dość dobrze to śledztwo, bo przyjechałem na miejsce pół godziny po zabój- stwie i słyszałem, jak Stone składał zeznanie przed moimi detektywami. Co Marty wie, czego ja nie wiem? Stone, czy coś przede mną ukryłeś? - Ależ skąd – odparł Stone. – O wszystkim ci powiedziałem. - W takim razie on musi mieć świadka – stwierdził Bill. – Bo inaczej jak mógłby prowadzić dochodzenie przeciwko tobie? - Świadka czego?– spytał Stone. - Słuchajcie – rzekł Dino. – Chętnie stanę przed wielką ławą przysię- głych i zeznam, że mój zespół przeprowadził gruntowne śledztwo, które oczy- ściło Stone’a z zarzutów. - Wtedy Martin zakwestionuje twoje zeznanie ze względu na dawną współpracę i łączącą was długoletniąprzyjaźń. Poza tym i tak cienie powoła, bo to z jego punktu widzenia mijałoby się z celem. - To wszystko nie ma sensu – żachnął się Stone. – Marty musi wiedzieć, że nie uda mu się postawić mnie przed sądem. - Dobry prokurator może uzyskać od wielkiej ławy przysięgłych wszyst- ko, co zechce – zauważył Bill. - Ale nie wyrok skazujący, więc po co mnie oskarżać? - Są dwie możliwości – odparł Bill. – Pierwsza to taka, że Brougham może mieć świadka, który podważy twoj awersję, albo nawet przedstawi cię jako mordercę. - To musiałoby być krzywoprzysięstwo lub spisek – stwierdził Stone. – Albo jedno i drugie. - Prawda – zgodził się Bill. – Druga możliwość jest taka, że Brougham zakłada, iż sprawa nie zostanie w ogóle rozwiązana, więc chce kogoś rzucić 185 prasie na pożarcie. Już widzę pierwszą stronę „Wiadomości” nazajutrz po two- im zeznaniu. I artykuł, z którego wynika, że jesteś głównym podejrzanym, ale nie ma wystarczających dowodów, żeby cię postawić przed sądem. Jak dotąd. - O kurna– jęknął Dino. - Dobrze, że przynajmniej ty czujesz bluesa – powiedział Bill. - Ale przecież ludzie tego nie kupią – zaoponował Stone. - Kupi wystarczająco wielu, żebyś nie miał czego szukać w tym mie- ście – stwierdził Dino. - I nie będzie dla ciebie miejsca w firmie Woodman i Weld – dodał Bill. – Nie pozwolą sobie na korzystanie z usług, choćby sporadycznie, adwokata podejrzanego o dokonanie krwawego mordu. Dino odstawił szklankę. - Zostałbyś drugim OJ. Simpsonem. Stone stracił zainteresowanie dla stojącego przed nim talerza z kolacją. - Nie wydaje mi się, żeby Martin Brougham był takim podstępnym dra- niem. A jeśli nie on, to kto? - To mi śmierdzi Tomem Deaconem – oświadczył Dino. - Kto to jest Deacon? – spytał Bill. - Szef wydziału śledczego prokuratury rejonowej – wyjaśnił Dino. – Nie cierpi Stone’a i mnie. - Aha. - Nie zapominajmy, że Martin Brougham chce być nowym prokurato- rem. Może uznał, że taka głośna sprawa pomoże mu utrwalić swoje nazwisko w pamięci wyborców. - To niewykluczone – zgodził się Bill. – Myślicie, że ten Deacon próbu- je tylko pokazać się w dobrym świetle? - Takie działanie pasuje do jego charakteru – odparł Dino. – Zna paru dziennikarzy, może się dobrze zaprezentować, a jednocześnie ochlapać bło- tem Stone’a. To byłoby proste. - Już mu powiedziałem, że jeśli coś takiego zrobi, oskarżę go o zniesła- wienie – oznajmił Stone. - Może do tego dojść – ocenił Bill. – Czy Brougham ma duże zaufanie do Toma Deacona? - Ogromne – odparł Dino – skoro chce wpakować Stone’a w bagno tyl- ko dlatego, że Deacon ma takie widzimisię. - Potrzebujemy innych świadków z policji oprócz ciebie, Dino. Czy oso- biście prowadzisz śledztwo w sprawie morderstwa Susan Bean? - Nie – odrzekł Stone. – Tym zajmują się Andy Anderson i Michael Kelly. Dino potrząsnął głową. - Kelly już nie. - Wyrzuciłeś go? – spytał Stone. 186 - Nie, odszedł na własną prośbę. - Gratuluję. Chyba nie będziesz tęsknił za tym małym zasrańcem. - Przeniósł się do wydziału śledczego prokuratury – odparł Dino. – Za- czyna od jutra. - A więc może się okazać, że jeden z detektywów śledczych zeznaje przeciwko Stone’owi? - Co może powiedzieć? – spytał Stone. – Poza tym, Dino i Andy Ander- son zaprzeczą każdemu kłamstwu. - Nie podoba mi się to – powiedział Eggers. – Spróbuję ukręcić sprawie łeb, póki się na dobre nie wykluła. - W jaki sposób? - Odwiedzę Martina Broughama dzisiaj wieczorem, jeśli zastanę go w do- mu, i postaram się wszystko wyprostować. Czy przychodzi wam do głowy coś, co mogłoby mi pomóc? Stone w zamyśleniu wypił łyk piwa. - Pamiętam, że Susan Bean coś mi powiedziała. Wtedy nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. - Co mówiła? – spytał Eggers. - Szliśmy Madison Avenue i gawędziliśmy. Pogratulowałem jej zwy- cięstwa w sprawie Dantego. - Tego mafiosa? - Tak. Zdziwiło mnie, że nie wygląda na szczególnie podekscytowaną. Przecież naprawdę miała powody do radości. - Co ci dokładnie powiedziała? - Stwierdziła, że cieszy się ze zwycięstwa, ale nie podoba jej się sposób, w jaki je osiągnęli. - To wszystko? - Tak. Eggers zastanowił się. - Czy to może znaczyć, że prokuratura dopuściła się jakiegoś nadużycia w czasie procesu? - Niewykluczone, że właśnie to miała na myśli Susan. - Domyślasz się, co to mogło być? - Nie, ale sama wzmianka o tym może zrobić wrażenie na Broughamie. - Owszem – przytaknął Eggers. – Jeśli dowie się, że coś takiego zeznasz przed wielką ławą przysięgłych, być może zastanowi się dwa razy, zanim cię wezwie. To niewiele, ale zawsze coś. - Nic więcej nie wiem – powiedział Stone. Zwrócił się do Dina. – W wy- dziale śledczym prokuratury pracują policjanci, prawda? - Tak, Deacon jest policjantem. - Czy znasz kogoś w wydziale wewnętrznym, kto mógłby się zaintere- sować materiałem dowodowym w sprawie Dantego? 187 - Znam paru chłopaków, ale raczej wątpię, żeby kwapili się otworzyć tę pusz- kę Pandory. Zwłaszcza po skazaniu człowieka, którego policja ścigała od lat. - A może masz tam kogoś, kto nie lubi Toma Deacona? - To już bardziej prawdopodobne. Wielu go nienawidzi. Spróbuję. Eggers zerknął na zegarek. - Idę teraz do Martina Broughama. Tylko nie pobijcie się o to, kto ma zapłacić rachunek. – Rzucił serwetkę na stół i wstał. – Stone, powinieneś się gdzieś zamelinować na dzień lub dwa, żebym miał czas to załatwić. - Jasne. Będę w... - Nie chcę wiedzieć, gdzie będziesz – przerwał mu Eggers – bo ktoś może mnie o to zapytać. Zadzwoń rano, a jeśli mnie nie zastaniesz, dzwoń dalej do skutku. Nie zostawiaj numeru. - Dobrze. Eggers pożegnał się i wyszedł. Stone wyjął kartę kredytową i zawołał kelnera. - Gdzie pojedziesz? – spytał Dino. - Chyba też wolałbyś tego nie wiedzieć – odparł Stone. – Jeśli będziesz się chciał skontaktować, zadzwoń na telefon w samochodzie lub na komórkę. - Dam znać, jeśli uda mi się coś zdziałać w wydziale wewnętrznym – obiecał Dino. Stone podpisał rachunek, pożegnał się i wsiadł do wozu. Przyszło mu do głowy, że jest inny sposób, aby dowiedzieć się więcej o procesie Dantego. 50 Skręcając w ulicę, przy której mieszkała Dolce, wybrał jej numer na kla- wiaturze telefonu samochodowego. Po chwili minął dość wiekową limu- zynę marki mercedes. - Halo? - Mówi Stone. Jestem na twojej ulicy. - Otworzę ci drzwi garażu. Zaparkuj koło mojego wozu i wjedź windą na piętro. Zostaw bagaże w samochodzie – poleciła Dolce. A więc nie będzie mógł zostać u niej na noc. Stone rozejrzał się za nume- rem domu Dolce. Znalazł go na dużej, pięknej willi z czerwonej cegły. Wje- chał na niewielką platformę prowadzącą do garażu. Wrota zamknęły się. - Tędy - powiedziała Dolce, zapraszając go gestem do obszernego gabinetu. Na fotelu koło kominka siedział Eduardo Bianchi. Wstał, żeby przywitać się z gościem. 188 Miło pana znów widzieć – rzekł, wyciągając dłoń. Wskazał Stone’owi miejsce naprzeciwko. Dolce podała mu drinka i usiadła na szezlongu. Jak rozumiem, kupił pan domek na wsi – zaczął Bianchi. Tak. W Connecticut. Doskonały pomysł. Trzeba od czasu do czasu wyrwać się z tego miasta. To prawda – przytaknął Stone, zastanawiając się, czy Bianchi wie, że jego córka spędziła w tym domku noc. - Domyślam się też, że zna pan moich przyjaciół, Lou Regensteina oraz Vance’a Caldera. A więc wie. - To prawda. W zeszłym roku spędziłem trochę czasu w Los Angeles. Dzięki Vance’owi mogłem tam polecieć z Lou jego samolotem. Bianchi skinął głową. - Uważam ten samolot za ekstrawagancję, lecz Lou twierdzi, że nie mógłby chodzić po Hollywood z podniesioną głową, gdyby go nie miał. No cóż, przy- puszczam, że takie rzeczy majątam znaczenie. – Rozłożył bezradnie ręce i zmie- nił temat. – Czy informacja, którą przekazała panu Dolce przydała się na coś? - To się okaże dopiero jutro – odparł Stone. – Ale jestem wdzięczny za każdą wiadomość, która może nas naprowadzić na trop Mitteldorfera. Jeśli mogę jeszcze w czymś pomóc, proszę mówić. Chyba jest coś takiego. Słucham. Słyszał pan pewnie o tym, że prokurator okręgowy doprowadził ostat- nio do skazania pewnego mężczyzny nazwiskiem Dante. - Salvatore Dante? Tak, chyba sobie przypominam. Stone miał wrażenie, że wyczuł nutkę ironii w głosie Bianchiego. - Otóż asystentka prokuratora w tym procesie, Susan Bean, została za- mordowana. Przed śmiercią zasugerowała mi, że być może prokurator dopu- ścił się jakiegoś nadużycia. Bianchi uniósł brwi. - Doprawdy? Stary wyraźnie się zainteresował. - Właśnie wracam z kolacji z Billem Eggersem z kancelarii Woodman i Weld. Bill poinformował mnie, że główny oskarżyciel w procesie Dantego chce wszcząć przeciwko mnie śledztwo w związku z morderstwem Susan Bean, mimo że policja oczyściła mnie z wszelkich podejrzeń. Bill nie obawia się, iż prokuratura może udowodnić mi winę, ale że wezwanie przed wielką ławę przysięgłych zrujnuje mi opinię. - Co nie byłoby dobre dla firmy Woodman i Weld – dodał Bianchi, ki- wając głową ze zrozumieniem. 189 - Ani dla mnie jako adwokata. - Rozumiem. Zakłada pan, że gdyby pan wiedział, kto kombinował przy sprawie Dantego, pańska pozycja przetargowa w rozgrywce z prokuraturą byłaby mocniejsza? - Tak. Pomyślałem, że jeśli na przykład sfabrykowano jakieś dowody, Dante wiedziałby o tym. Jego obrońcy także, rzecz jasna. - Słuszne założenie. Dolce, może zaprosiłabyś gościa do kuchni i poda- ła mu coś do jedzenia? - Oczywiście, papo – powiedziała dziewczyna, wstając. Wzięła Stone’a za rękę i zaprowadziła go do kuchni. - Papa chce zatelefonować – wyjaśniła. – Jadłeś już kolację, może w ta- kim razie skusisz się na deser? - Chętnie. - Może kawałek smakowitego włoskiego sernika? Stone uniósł brwi. - Z przyjemnością. Dolce roześmiała się. Wyjęła sernik z lodówki, ukroiła kawałek i podała gościowi. - Inny włoski specjał dostaniesz później. Stone zjadł ciasto i napił się kawy. Po trzech kwadransach w drzwiach kuchni stanął Eduardo Bianchi. - Smakował panu sernik? - Wyśmienity – odparł Stone. - Rosaria piecze doskonałe ciasto. Ale do rzeczy. Rozmawiałem z pew- nym... z pewnymi osobami i chyba czegoś się dowiedziałem. Wydaje się, że oskarżyciel pana Dantego przedstawił taśmy z podsłuchu, które zdobył wy- dział śledczy prokuratury. Dziwne jest tylko to, że Dante zaprzecza, jakoby wypowiedział słowa, które zostały z nich odtworzone w sądzie. - A więc taśmy zostały spreparowane? - Adwokaci pana Dantego poddali je badaniu przez biegłych, ale ci nie znaleźli żadnych dowodów świadczących o sfałszowaniu taśm. Obrońcy za- mierzają przeprowadzić jeszcze jedną ekspertyzę. Zakwestionowana część nagrania, choć trwa niewiele ponad minutę, odegrała kluczową rolę w skaza- niu pana Dantego, który nadal twierdzi, że nigdy nie wypowiedział tych ob- ciążających go słów. A ponieważ pan Dante nie wystąpił jako świadek w swojej sprawie, nie był w stanie oświadczyć tego przed ławą przysięgłych. Choć należy wątpić, czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie. Stone skinął głową. - Czy mogę zatelefonować? - Proszę skorzystać z aparatu w gabinecie – odrzekł Bianchi. – Ja tym- czasem skosztuję sernika. 190 Stone miał nadzieję, że telefon Broughama nie jest zastrzeżony. Na szczę- ście nie był. Słuchawkę podniosła kobieta; Stone poprosił do telefonu Billa Eggersa. - Halo? - Tu Stone. Bill, słuchaj uważnie: taśmy, które Martin wykorzystał w pro- cesie Dantego, zostały w jakiś sposób spreparowane przez Deacona lub ko- goś innego z prokuratury. Wiem to z bardzo wiarygodnego źródła. - Dziękuję – odparł Bill. – To szalenie ciekawe. - Jak idzie? - Zadzwoń jutro – powiedział Bill i odłożył słuchawkę. Stone wrócił do kuchni. - Czy informacja okazała się pomocna? – spytał Bianchi. - Wydaje mi się, że tak. Ale dopiero jutro będę wiedział na pewno. - Jestem ciekaw, jak zakończy się ta sprawa. - Nie omieszkam pana zawiadomić – obiecał Stone. - To straszne, że urzędnicy państwowi nadużywają władzy – stwierdził z zadumą Bianchi. – Pomyśleć, że ktoś taki jak Brougham może zrujnować czyjeś życie dla politycznych profitów. Ten człowiek chce objąć urząd po odejściu obecnego prokuratora na ze wszech miar zasłużoną emeryturę. - Słyszałem o tym. - Może byłoby dobrze dla społeczeństwa, gdyby ktoś temu zapobiegł – zastanawiał się głośno Bianchi. - Być może. - Pomyślę nad tym – oświadczył ojciec Dolce, zerkając na zegarek. – Cóż, późno już. Czas na mnie. Zostawiam was młodych samym sobie na resz- tę wieczoru. Bianchi podał Stone’owi rękę; Dolce odprowadziła ojca do drzwi. Stone nalał sobie kawy. Dziewczyna wróciła po chwili. - Teraz możesz przynieść bagaże – oznajmiła, całując go. Stone poszedł do garażu. - Twój ojciec wie, że byliśmy razem w Connecticut – rzekł po powrocie. - Rozmawiał dzisiaj rano z Lou, więc szydło wyszło z worka. Mimo to wydaje mi się, że wolałby nie widzieć, jak wchodzisz z bagażami. – Pocało- wała go jeszcze raz. – Co powiesz na większy kawałek włoskiego serniczka? - Umieram z głodu. Pół godziny później Dolce pogłaskała Stone’a po twarzy. - Co się stało? - Nie wiem; chyba jestem po prostu przemęczony. 191 Właśnie przekonał się, że nie może myśleć o Arrington i kochać się z Dolce. - To przejdzie – szepnęła mu do ucha. Stone udał, że śpi. 51 łody funkcjonariusz zaparkował wóz i zdjął czapkę. - To ten warsztat– oznajmił Dino. – Wolisz wejść od frontu czy od zaplecza? - On nie będzie uciekał – odparł Stone. – Został legalnie zwolniony i nic od tego czasu nie przeskrobał. Dino zerknął w notatki. - Eliot Darcy. Zabił żonę, tak jak Mitteldorfer, tyle że prawie dwadzie- ścia lat wcześniej. - Chodźmy – rzucił Stone, otwierając drzwi. Był to warsztat szewski, nieco większy od tego rodzaju zakładów, z krze- słami, aby klienci mogli przymierzyć obuwie lub podstawić do czyszczenia. Za kontuarem dwóch mężczyzn obsługiwało jakąś maszynę. - Pan Darcy? – spytał Dino, zwracając się do starszego mężczyzny. Darcy zerknął na przybyłych, nie wyłączając maszyny. - Zgadza się – odparł. – Czym mogę służyć? Dino wyjął odznakę. - Czy możemy porozmawiać? Darcy podniósł ruchomą część blatu i dał znak, żeby poszli za nim. W ma- leńkim pomieszczeniu na zapleczu znajdowało się tylko jedno krzesło dla klienta; Dino usiadł na nim, a Stone oparł się o ścianę. - O co chodzi? – spytał Darcy. - Jak się panu powodzi po wyjściu na wolność? Ile to już? - Dziewięć miesięcy – odparł Darcy. – A powodzi mi się dobrze, nie narzekam. Nie wiedziałem, że policja interesuje się, czy byłym pensjonariu- szom zakładów karnych dobrze się wiedzie. - Policja ma wielkie i czułe serce. - Czym sobie zasłużyłem na wizytę pana porucznika? - Nie śmielibyśmy wysyłać szeregowego funkcjonariusza do szefa pręż- nej firmy rzemieślniczej – odparł Dino. – Bo to pańska firma, prawda? - Tak. - Proszę powiedzieć, skąd pan wytrzasnął kapitał na rozpoczęcie dzia- łalności? To przecież bardzo ekskluzywna lokalizacja. 192 M - Nie byłem bankrutem, kiedy poszedłem siedzieć. Przyznałem się, więc adwokaci nie zagarnęli wszystkiego. - Ile pan miał na koncie, kiedy zaczął odsiadywać karę? - Nie tak wiele. Parę tysięcy dolarów i trochę osobistych rzeczy: samo- chód, meble i tym podobne. Wszystko sprzedałem. - I pieniędzy przybyło, kiedy odbywał pan karę? - Tak. - Czy Herbie Mitteldorfer był pańskim doradcą inwestycyjnym? - Pomagał mi, to prawda. - Jak pan go poznał? - Pracowaliśmy w tym samym oddziale. - W jakim oddziale? - W biurze więzienia. Później zająłem się prowadzeniem warsztatu; Herbie załatwił mi przeniesienie. - Mógł to zrobić? - Potrzebował kogoś z umiejętnością obsługi komputera. - On potrzebował? - Można powiedzieć, że Herbie zarządzał biurem. - Gdzie jest teraz Herbie? - Nie mam zielonego pojęcia. Widziałem jego zdjęcie w gazecie. Nie wierzę w ani jedno słowo. Herbie nikogo by nie skrzywdził. - Zabił swoją żonę. Darcy wzruszył ramionami. - Tak samo jak ja, a też mogę powiedzieć, że nikomu innemu nie zrobił- bym krzywdy. Nie ma pan pojęcia, do jakiego szaleństwa może doprowadzić kobieta. - Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z Mitteldorferem? – spytał Stone. - Tego dnia, kiedy wychodziłem na wolność. - Darcy – powiedział Dino – chcesz wrócić do Sing Sing? Mogę to zała- twić. - Nie zrobiłem niczego, za co mógłbym tam wrócić. - A ja i tak mogę ci to załatwić. - Dobrze, rozumiem, że może pan zrobić wszystko, co chce, ale powta- rzam, że nie wiem, gdzie jest Mitteldorfer. Herbie i tak by się ze mną nie skontaktował. - Dlaczego nie? - Uważa mnie za gorszego od siebie – odparł Darcy. – W końcu jestem tylko szewcem. Herbie nie zadawałby się ze mną. Straszny z niego snob. - Więc dlaczego pomagał panu inwestować pieniądze? – spytał Stone. - Bo oddawałem mu pewien procent zysku. Tak samo jak inni. - Jacy inni? 13 - Krąg strachu 193 - Wiem o pięciu czy sześciu więźniach, którzy mieli pieniądze w banku. - Którzy to? Darcy zaczął odliczał na palcach. - Middleton, Schwartz, Alesio, Warren i ja. - To pięciu. - No więc pięciu. Nie licząc personelu więzienia, oczywiście. - Oczywiście. Ile to osób? - Też pięć albo sześć. - Kto wyszedł oprócz pana i Alesia? – spytał Stone. - Alesio wyszedł? Nie wiedziałem. To chyba wszyscy. Pozostali nadal siedzą. - Utrzymuje pan kontakt z którymś z nich? - Dostałem kilka listów od Schwartza; chce się przyłączyć do interesu, kiedy wyjdzie w przyszłym roku. - Co napisał o Mitteldorferze? - Tylko tyle, że nie dostał od niego żadnej wiadomości od dnia, kiedy Mitteldorfer wyszedł. Herbie zrobił podobno coś w rodzaju obchodu więzie- nia, pożegnał się ze wszystkimi i zapowiedział, że nigdy więcej nie będzie się z nikim kontaktował, że od tej pory muszą liczyć na siebie. Kazał im poszu- kać sobie maklera. - A kto był maklerem Mitteldorfera? - Nie jestem pewien, czy Herbie w ogóle miał maklera. Wydaje mi się, że w jakiś sposób handlował akcjami za pomocą komputera. Mógł to robić nawet z biura więzienia, ale potem zaczął pracować na zewnątrz. Kiedy wy- szedłem, okazało się, że moje oszczędności zostały przeniesione do tutejsze- go banku. Nie mam pojęcia, jak mu się to udało. Zatrzymał dla siebie dwa- dzieścia pięć procent jako wynagrodzenie. - Z kim jeszcze Mitteldorfer przyjaźnił się w więzieniu? – spytał Stone. - Przyjaźnił się? On nie przyjaźnił się z nikim. Przecież powiedziałem, że to snob. To znaczy był grzeczny na swój sposób, ale nie mógł ścierpieć głupszych od siebie, nawet Warkowskiego. Miał celę, w której siedział sam. Oprócz niego nie znałem w Sing Sing nikogo, kto miałby własną celę. W samochodzie Dino podał kierowcy następny adres. - Złóżmy wizytę Alesio. - Czuję, że nie pomoże nam bardziej niż Darcy – powiedział Stone. – Mitteldorfer jest za sprytny, żeby utrzymywać kontakt z kimkolwiek, kto sie- dział z nim w więzieniu. Darcy słusznie zauważył, że Herbie to snob. Nie będzie się zadawał z byłymi więźniami. - Musimy spróbować – odparł Dino. 194 Alesia nie zastali pod adresem zamieszkania; portier skierował ich do domu spokojnej starości. Był to starszy mężczyzna; Stone ocenił, że zbliża się do siedemdziesiątki. Gdy weszli, podniósł głowę znad szachownicy i roze- śmiał się. - Spodziewałem się was – powiedział. - Naprawdę? Jak to? – spytał Dino. - Od chwili, gdy zobaczyłem zdjęcie Herbiego w gazecie. Nigdy go nie znajdziecie. - A to dlaczego? - Bo nie jest głupi, dlatego. Wydaje mi się – powtarzam, wydaje mi się, bo nie wiem na pewno – że Herbie załatwił sobie nową tożsamość jeszcze przed wyjściem z więzienia. - Jeśli pan nie wie na pewno, to dlaczego pan tak sądzi? – spytał Stone. Alesio wzruszył ramionami. - Herbie przypominał dobrego szachistę. Zawsze planował kilka ruchów naprzód. Widać to było po sposobie, w jaki traktował personel więzienia. Kiedy prosił o coś i tego nie otrzymywał, miał już przygotowaną drugą proś- bę, a jeśli i ta nie poskutkowała, zwracał się o coś innego, aż wreszcie dosta- wał to, czego chciał. Po jakimś czasie spełniali wszystkie jego życzenia. W koń- cu zarabiał dla nich pieniądze. Wrócili do samochodu. - Wzywają nas z posterunku – poinformował młody funkcjonariusz. Dino podniósł słuchawkę. - Gdzie? Kiedy? – Po chwili odwrócił się do Stone’a. – Mamy go. - Nikt, ale to nikt nie może z nim rozmawiać, dopóki nie przyjadę– nakazał stanowczo. – Będę za dwadzieścia minut. Odłożył słuchawkę. - Mitteldorfer? – spytał Stone. - Nie, ten drugi. Rozpoznał go ktoś z pralni chemicznej przy Trzeciej Alei. Mężczyzna z połową ucha. 52 wydziale zabójstw Andy Anderson siedział przy komputerze na środ- Mów – rzucił Dino od drzwi. 195 - Poszukiwany przyniósł rzeczy do pralni chemicznej przy Trzeciej Alei w dzielnicy Seventies; szef zakładu skojarzył go z portretem pamięciowym za- mieszczonym w „Timesie” i od razu zadzwonił. Akurat przejeżdżał w pobliżu radiowóz z dwoma funkcjonariuszami; dopadli faceta, kiedy wychodził. Miałprzy sobie pistolet kalibru dziewięć milimetrów i duży nóż sprężynowy, więc w razie czego możemy go zatrzymać pod zarzutem bezprawnego posiadania broni. Gdzie on jest? Odpoczywa w areszcie. Zorganizuj przesłuchanie z nagraniem na taśmy wideo i audio – pole- cił Dino. Już to zrobiłem. Czy ktoś odczytał mu jego prawa? Policjanci z patrolu. Dobrze, przeczytaj mu jeszcze raz i powiedz, że przesłuchanie będzie nagrywane. Panie poruczniku. Co? Jest pewien problem: on nie powiedział ani słowa od chwili areszto- wania. Niemowa? Nie wiem. Zrób, jak ci mówiłem. Dino - odezwał się Stone - musimy najpierw zorganizować konfrontację. Dobrze, sprowadzę Mary Ann. Nie, to my obaj musimy go zidentyfikować, zanim go zobaczymy na przesłuchaniu. To się przyda w sądzie. Obaj byliśmy świadkami jednego z mor- derstw. - Masz rację. Dzięki – odparł Dino. – Andy, zbierz grupę więźniów oraz innych mężczyzn, których Stone i ja nie znamy z widzenia. Żadnych niedoró- bek, to musi być przekonujące dla sądu. Anderson wyszedł spełnić polecenie. - To musiało się tak skończyć – powiedział Stone. – Ktoś zadzwonił i po wszystkim. - Nie będzie po wszystkim, dopóki nie przymkniemy Mitteldorfera i nie zbierzemy mocnych dowodów przeciwko niemu. Dino wkroczył do sali obserwacyjnej pierwszy. Po chwili wyszedł drugi- mi drzwiami. Stone rozpoznał mężczyznę natychmiast. Dino czekał na ze- wnątrz. Miałeś jakieś wątpliwości? – spytał Dino. 196 - Żadnych. To on. - Przyjrzyjmy mu się dokładniej, zanim zaczniemy przesłuchanie. Stone wszedł do sali obserwacyjnej, sąsiadującej z pokojem przesłuchań. Rozdzielała je jednostronnie przezroczysta szyba, nieprzejrzysta od strony sali przesłuchań. Anderson siedział naprzeciwko mężczyzny, który palił pa- pierosa. - Mary Ann powiedziała prawdę – stwierdził z satysfakcją Dino. – Rze- czywiście przestrzeliła mu ucho. - Zdumiewające podobieństwo do Mitteldorfera – zauważył Stone. – To musi być jego krewny. - Dobra, wchodzę– oznajmił Dino. – Ty musisz tu zostać. Nie chcę, żeby obrona miała się do czego przyczepić podczas procesu. - Ja też chcę go przesłuchać. Czy adwokat miałby jakieś podstawy do zgłoszenia sprzeciwu? Dino zastanowił się. - Dobrze, ale nie odzywaj się, dopóki nie uznasz, że coś pominąłem. Zostaw przesłuchanie Andy’emu i mnie. - Zgoda. Dino wszedł pierwszy; Stone postawił krzesło nieco z boku za areszto- wanym, tak aby nie rzucać mu się w oczy. Dino usiadł obok Andersona, na- przeciwko podejrzanego. - Odczytałeś mu jego prawa? - Tak. - Czy wie, że przesłuchanie jest nagrywane? - Powiedziałem mu, ale nie wiem, czy zrozumiał. Dino zwrócił się do mężczyzny. - Słyszy mnie pan? Zapytany skinął głową. - Rozumie pan po angielsku? Tamten skinął jeszcze raz. - Jak się pan nazywa? Mężczyzna siedział nieruchomo. - Sprawdziłeś jego odciski palców w bazie danych? - Tak, ale na razie nic – odparł Anderson. - Dowiemy się, kim pan jest, jak tylko zidentyfikujemy odciski. Podejrzany pokazał na migi, że chce coś do pisania. Anderson podsunął mu notatnik i długopis. - Będzie pan zapisywał odpowiedzi? – spytał Dino. Mężczyzna skinął głową. - Jak się pan nazywa? Brak reakcji. 197 - Pójdę zobaczyć, co z odciskami – oznajmił Anderson. Dino przyjrzał się podejrzanemu. - Dlaczego zabiłeś tych wszystkich ludzi? – spytał niespodziewanie Dino. Mężczyzna napisał coś na kartce i odwrócił ją, żeby Dino mógł przeczytać. - Wydawało ci się, że to dobry pomysł? Podejrzany potwierdził energicznym skinieniem głowy. Anderson wrócił na swoje miejsce. - Nic? – spytał Dino. Anderson potrząsnął głową. Dino skierował wzrok na podejrzanego. - Proszę zapisać nazwiska ludzi, których pan zabił. Mężczyzna napisał coś i pokazał kartkę. Dino odczytał. - Trzy kobiety, portier, policjant, adwokat. - W jaki sposób zabił pan te kobiety? – spytał Dino. Mężczyzna wykonał ruch uderzania w głowę, a następnie przeciągnął palcem po szyi. Stone podniósł cztery palce; podejrzany nie mógł tego widzieć. - Były cztery kobiety – powiedział Dino. – Jak pan zabił czwartą? Mężczyzna powtórnie zamarkował cios z góry. Dino potrząsnął głową. Stone wpadł na pomysł. - Herr ober! – odezwał się gardłowym głosem. Mężczyzna odwrócił się raptownie. - Wiemy o tym, że mówi pan z niemieckim akcentem – oznajmił Sto- ne. – Nie ma powodu milczeć. Podejrzany zastanowił się przez chwilę. - Ach– rzekł cicho. 53 Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Dino jakby nie mógł oswoić się z myślą, że podejrzany przemówił. Stone pierwszy przerwał milczenie. - Herr Mitteldorfer? Mężczyzna roześmiał się. - Nein – odparł. – Sprechen Sie Deutsch? - Nie. Ale pan nazywa się Mitteldorfer, prawda? 198 - Nie. - A więc jak? - Nie potrzebujecie wiedzieć – odrzekł mężczyzna z twardym niemiec- kim akcentem. - Ale jest pan jego synem, nieprawdaż? Tamten uśmiechnął się, ale milczał. Dino podsunął mu notatnik. - Proszę napisać nazwiska ludzi, których pan zabił. - Ja nie znam wszystkich nazwisk. - Proszę napisać te, które pan zna. Mężczyzna zaczął coś pisać, potem przestał i odczytał z kartki. - Sekretarka – ja nie znam nazwiska; pani Hirsch, naga, z maszyną... do sprzątania. - Z odkurzaczem – podpowiedział Dino. - Ja. Tak – potwierdził podejrzany. – Frdulein Enzberg, człowiek przy drzwiach na Piątej Alei i policjant, i adwokat, Herr Goldschmidt. - Goldsmith. - Tak. - Dlaczego pan zabił Frdulein Enzberg? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Była przyjaciółką Mitteldorfera. Czemu chciał jej śmierci? - Kim jest ten Mitteldorfer co pan ciągle powtarza? – spytał podejrzany z nieznacznym uśmiechem. - Doskonale pan wie, kim on jest – stwierdził Dino. - To pański ojciec – dodał Stone. - Jestem sierotą – odparł mężczyzna z uśmiechem. Stone chciał wymienić jeszcze jedno niemieckie nazwisko, ale nie mógł go sobie przypomnieć. - Dlaczego pan zabił Susan Bean? – wtrącił Anderson. Mężczyzna wyglądał na szczerze zdziwionego. - Bean to osoba*? - Kobieta mieszkająca na ostatnim piętrze domu w dzielnicy East Six- ties – ciągnął Anderson. – Poszedł pan tam za panem Barringtonem i zabił ją kiedy jego nie było. Dlaczego pan to zrobił? - Ja nic o tym nie wiem. Stone przypomniał sobie nazwisko. - Herr Hausman – powiedział – czy chce nam pan powiedzieć, że nie wie, kim była Susan Bean? Mężczyzna odwrócił się do Stone’a z bezradnym wyrazem twarzy. * Bean znaczy po angielsku fasola (przyp. tłum.). 199 - Ja nie wiem... Nie dokończył zdania. - Ale nazywa się pan Hausman, prawda? Tamten roześmiał się. - Teraz rozumiem – powiedział Dino. – Siostrzeniec z Hamburga, ten, który pracuje w fabryce papierosów. Podejrzany potrząsnął głową. - Nie – zaprzeczył. – Ernst przebywa ciągle w Hamburgu. - Pańska matka też jest w Hamburgu, prawda? – spytał Stone. Mężczyzna odwrócił się i wbił w niego wzrok, ale nie odpowiedział. - Wróćmy do sprawy Susan Bean – odezwał się Anderson. Odczytał z kartki nazwę ulicy i numer domu. – Zna pan ten adres? - Nie – odparł Hausman. – Ja nie znam tego miejsca. Stone wziął ze stołu notes, wyrwał kartkę i napisał: „Sprawdź, czy Ernst Hausman jest nadal w Hamburgu. Znajdź adres i nazwisko matki. Dowiedz się, czy ma rodzeństwo”. Podał kartkę Dinowi, który zerknął i przekazał ją Andersonowi. Ten wstał i wyszedł. - Nie pojmuję– powiedział Dino. – Przyznaje się pan do zamordowa- nia tych wszystkich osób, ale wypiera się zabójstwa Susan Bean. Dlaczego? - Panu trzeba lepiej słuchać – odparł mężczyzna. – Ja nie znam tej pani. Anderson wrócił. - Zabrali się do tego – oznajmił wręczając Dino jakąś kartkę. Ten przeczytał i podał Stone’owi. Stone odczytał na głos. - Brak zapisu odcisków palców w Stanach Zjednoczonych. Wysłano do Interpolu. - Od jak dawna przebywa pan w Ameryce? – spytał Dino. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Kilka tygodni, zdaje mi się. - Czy przyjechał pan tu legalnie? - O, tak. Ja zawsze wszystko robię legalnie. - Z wyjątkiem mordowania ludzi. - Z wyjątkiem – potwierdził Hausman z uśmiechem. - Dobrze się pan bawi, prawda? – spytał Dino. Podejrzany wzruszył ramionami. - Muszę pana zapoznać z pewnym paragrafem kodeksu karnego stanu Nowy Jork– rzekł powoli Dino. – Istnieje tu kara śmierci. Rozumie pan, 0 czym mówię? Niemiec wzruszył ramionami. - Biorą igłę – ciągnął Dino, wskazując ramię – i wbijajątutaj, w tętnicę. 1 koniec, gaśnie światło, kaput. 200 - W Deutschland nie mamy kara śmierci – odrzekł mężczyzna. – Deutsch- land cywilizowany kraj. - A my nadal pozostajemy barbarzyńcami – odparł Dino. – Morderców skazujemy na śmierć, a pan jest mordercą. Przyznał się pan do zabicia sied- miu osób. - Tylko sześciu – sprostował Hausman. – Nie tej pani Bean. - No cóż, sześć morderstw to aż nadto, żeby zasłużyć na karę śmierci. Ale zanim to nastąpi, spędzi pan wiele lat w ciasnej celi, gdzie nie będzie do kogo otworzyć ust. W tym kraju są takie więzienia. Ludzi niebezpiecznych, takich jak pan, osadza się w specjalnych celach, w których nikogo nie widu- ją i z nikim nie mogą rozmawiać przez dwadzieścia trzy godziny na dobę. Jedna godzina przeznaczona jest na ruch, też w samotności. Raz w tygodniu można wziąć prysznic. Potem, po kilku latach, kiedy człowiek jest już bli- ski szaleństwa, biorą go do niewielkiego pomieszczenia i wbijają igłę. Zro- zumiał pan? Mężczyzna nic nie odpowiedział, ale jego twarz wyraźnie się zmieniła. - Być może jednak jest sposób, żeby ocalił pan życie – ciągnął Dino. – Wiemy, że zabił pan tych wszystkich ludzi na polecenie Mitteldorfera. Bo przecież pan nie miał nic przeciwko nim, prawda? To Mitteldorfer wydawał panu polecenia. Jeśli nam pan o tym opowie, jeśli zezna pan to przed sądem, to może zwrócimy się do prokuratora, żeby nie domagał się kary śmierci. - Ale ja będę w tym miejscu sam? Ja nie będę z nikim rozmawiać? Ja nie będę nikogo widzieć? - Jeśli naprawdę nam pan pomoże, to spróbujemy i z tym coś zrobić. - Ja nie wierzę panu – powiedział mężczyzna. – Ja będę w tym pokoju siedzieć cały czas. - Proponuję panu układ – odparł Dino. – Rozumie pan, co to takiego? - Nie. - Pan pomaga mnie, ja pomagam panu. - Jak ja pomagam? - Mówi mi pan, gdzie jest Mitteldorfer, i dlaczego chciał, żeby pan zabił tych wszystkich ludzi. I zeznaje pan to w sądzie. Mężczyzna potrząsnął głową. - Jak pan mnie nie zabije, to on zabije. - Nie – odparł Dino. – Zapewnimy panu ochronę przed Mitteldorferem. Stone zdumiał się, widząc, że Niemiec płacze. Dino aż otworzył usta ze zdziwienia. Hausman wstał. - Muszę wyjść do ubikacji. - Później – powiedział Dino. Tamten zaczął rozpinać spodnie. 201 - Dobrze, już dobrze. – Dino wstał i założył mu kajdanki z przodu, tak żeby mógł skorzystać z toalety - Chodźmy – zakomenderował. Wyszli z pomieszczenia; Stone podążył za nimi. Korytarz był wąski i do- syć zatłoczony. Dino przytrzymał podejrzanego przy ścianie, robiąc miejsce dwóm przechodzącym policjantom. Stone w mgnieniu oka zrozumiał, co się święci. Otworzył usta, żeby krzyknąć, lecz było za późno. Mężczyzna wyszarpnął pistolet zza pasa prze- chodzącego funkcjonariusza, odepchnął Dina łokciem i wymierzył w Sto- ne’a. - Uwaga! – krzyknął Stone, rzucając się na podłogę. Usłyszał dwa strza- ły. Kiedy podniósł głowę, Niemiec leżał obok niego z odstrzeloną połową głowy. Andy Anderson stał jeszcze w pozycji strzeleckiej z bronią wymierzo- ną w martwego Hausmana. - O kurwa! – zaklął Dino. 54 Wwąskim korytarzu rozpętało się prawdziwe piekło. Policjanci jak je- den mąż dobyli broni i mierzyli we wszystkie strony. Andy Anderson stał oparty o ścianę, wymiotując. Policjant, któremu zabity wyrwał pistolet, wrzeszczał raz po raz: „To nie moja wina, to nie moja wina!” Dino zerwał się na równe nogi. - Nie strzelać! – krzyknął. – Cisza! Hałas stopniowo ucichł. - Aresztowany nie żyje. Wszyscy schować broń, natychmiast. Stone podniósł pistolet Andersona, podał Dinowi i pchnął Andy’ego do łazienki. - Spryskaj sobie twarz zimną wodą. - Uwaga– mówił głośno Dino, wskazując dłonią kolejnych policjan- tów. – Ty sprowadź patologa, ty przynieś koc i przykryj ciało. Wszyscy inni natychmiast siadają do komputerów i zapisują dokładnie, co widzieli. Korytarz opustoszał. - Jezu Chryste, ale spieprzyłem sprawę – powiedział Dino. – Mieliśmy go. - W porządku, Dino – uspokoił go Stone. – On i tak nie wydałby nam Mitteldorfera. Tylko bawiłby się z nami w kotka i myszkę. - Ale przynajmniej mamy jego zeznanie na taśmie. To już coś. 202 Po chwili zjawił się patolog, obejrzał zwłoki i kazał swoim ludziom za- brać je do kostnicy; woźny sprzątnął z podłogi krwawą miazgę. Dino zapro- wadził Stone’a do swojego oszklonego gabinetu i zaciągnął zasłony - I tak wróciliśmy do punktu wyjścia – oznajmił. - Niezupełnie. Ten, który dokonywał zbrodni, nie żyje, więc nie musi- my dłużej żyć w strachu. Nie wydaje mi się, żeby Mitteldorfer był zdolny sam mordować. - Myślisz, że ten facet był jego synem? - Wygląda na to, że miał ich dwóch: Ernsta, który pracował w fabryce papierosów, i tego. Przypomnij mi, żebym podziękował Andy’emu Anderso- nowi. Błysnął refleksem. Tamten nawet nie zdążył pociągnąć za spust. - Przedstawię go za to do odznaczenia. - Jeśli będziesz potrzebował poparcia, podpiszę się obydwiema rękami. Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Anderson i położył na stole kilka kartek papieru. - Oto mój raport, panie poruczniku. - Andy – odezwał się Stone. – Dzięki twojej błyskawicznej reakcji jesz- cze żyję. Chcę ci podziękować. - Miło mi – odparł Anderson. – Co mam teraz robić? - Pewnie nie dostałeś jeszcze odpowiedzi z Hamburga? – spytał Dino. - Nie. Zadzwonię drugi raz. - Andy, kiedy przywiozłeś tu tego człowieka, opróżniłeś mu kieszenie, prawda? – spytał Stone. - Tak. Wszystko zostawiłem u dyżurnego sierżanta. - Przynieś te rzeczy. Zobaczymy, co facet miał przy sobie. Anderson wyszedł. - Co teraz zrobimy? – spytał Dino. - Pojedziemy do pralni i będziemy pokazywać ludziom zdjęcia tego Niemca. Jeśli dowiemy się, gdzie mieszkał, może znajdziemy u niego coś, co nas naprowadzi na ślad. - Dobry pomysł. Andy zaraz się do tego zabierze. Anderson wrócił z szarą kopertą i podał Dinowi, który rozdarł jąi wysy- pał zawartość na biurko. Cała trójka pochyliła się nad blatem. - Nieco ponad sto dolarów amerykańskich i trochę niemieckich marek – powiedział Dino. – Żadnego portfela, dwa kluczyki na kółku. - Drzwi zewnętrzne i wewnętrzne – zauważył Stone. Rozłożył zwitek papieru. – I rachunek za czynsz wystawiony na Erwina Hausmana. Odczytał adres. - To niedaleko pralni, tuż za rogiem – powiedział Andy. - Jest od czego zacząć – dodał Stone. – Jedźmy tam. 203 Spojrzał na Andersona. - Dopilnuj, żeby prasa nie wywęszyła, co tu się stało. Nie chciałbym, żeby Mitteldorfer dowiedział się o wszystkim z gazety. - Już chyba za późno, panie poruczniku – odrzekł Anderson. - Mów. - Kiedy policjanci z patrolu aresztowali Hausmana, w okolicy kręcił się akurat zespół telewizyjny z programu czwartego. Mieli kamerę i wszystko zarejestrowali. - Wiedzą, kim on jest? – spytał Stone. - Nie mam pojęcia. Dino zerknął na zegarek. - Mamy czas do piątej. Wtedy nadająwiadomości. - Chyba że wcześniej puszczą zapowiedź. - Andy, zadzwoń do Czwórki i załatw, żeby poczekali dwadzieścia czte- ry godziny. Zaproponuj im wyłączność, jak będzie trzeba. - Oni już mają wyłączność, panie poruczniku. - Powiedz im, że udzielę im wywiadu, jeśli poczekają do jutra. - Nie wiem, czy uda się wstrzymać emisję chociaż do dwudziestej pierw- szej – odparł Anderson. - Postaraj się. Chodźmy, Stone. Kamienica wyglądała jak kupa popękanych cegieł z wyjściem przeciw- pożarowym z przodu. Na żadnej ze skrzynek pocztowych nie znaleźli nazwi- ska Hausmana, ale jeden z kluczy pasował do zamka w drzwiach wejścio- wych. Dino zapukał do dozorcy. Okazał się nim niewysoki Latynos. - Tak? Dino pokazał odznakę. - Ma pan tu lokatora nazwiskiem Hausman. Pod którym numerem mieszka? - Ja nic nie wiem– mruknął mężczyzna. Dino podsunął mu rachunek za czynsz. - No więc jaki jest ten cholerny numer? - Sąw 3D. - Są? To znaczy kto? - Pan Hausman i ten drugi. - Mężczyzna? - Tak. - Jak wygląda? Stróż wzruszył ramionami. - Podobny do pana Hausmana, tylko że z bardzo krótkimi włosami. - Czy ten mężczyzna jest teraz w mieszkaniu? 204 - Nie wiem. Oni często wchodzą i wychodzą. - Proszę wrócić do mieszkania i zostać tam, dopóki pana nie zawołam. Dozorca spełnił polecenie. Dino zwrócił się do Stone’a. - Jesteś uzbrojony? Stone pokazał pistolet. Dino wezwał wsparcie przez telefon komórkowy. - Chodźmy. Po cichu wspięli się po schodach. Dino przyłożył ucho do drzwi. - Telewizor jest włączony – szepnął. Stanęli po obu stronach drzwi. Dino zapukał energicznie. - Halo? – powiedział, naśladując głos dozorcy. – To ja, dozorca. Cisza. Stone wytężał słuch, lecz nie słyszał nic oprócz telewizora. Dino zapukał jeszcze głośniej. Bez odzewu. Wsunął klucz w zamek i prze- kręcił bardzo ostrożnie. Dźwięk telewizora przybrał na sile. - Halo? – zawołał Dino. – Tu dozorca. Przyprowadziłem hydraulika, żeby sprawdził instalację. Dino skinął na Stone’a. Wkroczyli tak samo, jak to robili wcześniej setki razy: na ugiętych nogach, z bronią w wyciągniętej ręce. Obeszli wszystkie pomieszczenia. Były tylko trzy, więc nie trwało to długo. - Buty w dwóch różnych rozmiarach – odezwał się Stone z sypialni – i dużo pustych wieszaków w szafie. Wszedł Dino. - Co jeszcze? - Górna szuflada toaletki otwarta i pusta. - Sądzisz, że ten drugi czmychnął? Przeszli do pokoju stołowego akurat, gdy zaczynały się skrócone wiado- mości. - Podamy teraz dalsze informacje o aresztowaniu dokonanym dzisiaj przez policję przy Trzeciej Alei – zapowiedział spiker. – Oto relacja naszej wysłan- niczki Marii Jones, która znajduje się na miejscu wydarzenia. Na ekranie ukazała się młoda kobieta stojąca przed pralnią. - Dziękuję, Bob. Udało mi się dowiedzieć od właściciela zakładu, że areszto- wanym mężczyzną jest ten sam, którego portret pamięciowy policja opublikowała w niedzielnym wydaniu „New York Timesa”. Ma on ponoć coś wspólnego z Herber- tem Mitteldorferem, byłym więźniem poszukiwanym przez policję w związku z co najmniej pięcioma morderstwami i zamachem bombowym na gości wernisażu w ga- lerii przy Madison Avenue w zeszłym tygodniu. Udam się teraz na posterunek, żeby porozmawiać z policją. Bob, oddaję ci głos. 205 - Jeśli to była druga relacja, to nasz człowiek pewnie widział pierwszą i dał nogę. - I pierwsze, co zrobi, to zadzwoni do Mitteldorfera – powiedział Dino. Stone rozejrzał się. - Nie widzę tu telefonu. - O cholera. Usłyszeli ciężkie kroki policjantów biegnących po schodach. W drzwiach stanął Andy Anderson. - Andy, zabezpieczcie to miejsce. Przetrząśnijcie wszystko bardzo do- kładnie. Oprócz Hausmana mieszkał tu jeszcze ktoś; szukajcie czegoś, co mogłoby doprowadzić nas do niego i do Mitteldorfera. - Tak jest. - Masz jakieś wiadomości z Hamburga? - Nie, panie poruczniku. Z Interpolu też na razie nic. - Utrzymuj z nimi kontakt – polecił Dino. - Musimy pogadać, Dino – rzekł Stone. – Chodźmy do wozu. 55 Jeff Banion, portier z kamienicy przy Park Avenue, pełnił właśnie dyżur, kiedy podjechała taksówka. Pospieszył, żeby otworzyć drzwi, ale wnet za- uważył, że mężczyzna, który płacił taksówkarzowi, raczej nie skieruje się do jego kamienicy. Jeff nie zamierzał zamykać za niego drzwi samochodu. Od- wrócił się i wszedł do budynku. Tymczasem mężczyzna, ku zaskoczeniu Jeffa, ruszył w jego stronę. Był niski, miał bardzo krótko obcięte włosy i nosił niechlujne, za szerokie ubra- nie oraz ciężkie buty z cholewami. W rękach trzymał zwiniętą w rulon folię. - Czym mogę panu służyć? – spytał Jeff, nie usuwając się z drogi. - Mam się zobaczyć z kimś w tym budynku– oznajmił nieznajomy z twardym akcentem. - Z kim mianowicie? - Z panem Howardem Menziesem. Jeffowi wydało się to podejrzane. - W jakiej sprawie? - Prywatnej – odparł mężczyzna. - Pańska godność? - Peter Hausman. Jeff zlustrował go od stóp do głów. 206 - Proszę tutaj zaczekać. Wszedł do środka i zwrócił się do Ralpha, nowego recepcjonisty. - Przyszedł jakiś podejrzany typ, który chce się widzieć z panem Men- ziesem. Czy lokator jest w domu? Ralph zerknął na listę mieszkańców. - Tak, o ile nie wyszedł przez garaż. - Połącz mnie z nim. Ralph wybrał numer i przystawił słuchawkę do ucha. - Pan Menzies? Portier chce z panem mówić. Przekazał słuchawkę Jeffowi. - Pan Menzies? - Tak, Jeff. O co chodzi? - Przy drzwiach stoi pewien mężczyzna, który chce się z panem widzieć. Wolałem jednak zadzwonić do pana, zanim go wpuszczę. - Kto to taki? - Przedstawił się jako Hausman, Peter Hausman. Menzies zamilkł na dłuższą chwilę. - A, tak. To mój siostrzeniec. Przyjechał do miasta na pogrzeb mojej żony. Proszę go wpuścić. - Przepraszam, ale czy mógłby pan opisać swojego siostrzeńca? Chcę mieć pewność, że wpuszczam właściwą osobę. - Mniej więcej mojego wzrostu, bardzo krótkie włosy, dość dziwacznie ubrany. - Czy mówi z obcym akcentem? - Tak– odparł Menzies. - Już go wpuszczam na górę – powiedział Jeff. Wrócił do drzwi i otwo- rzył. – Proszę wejść i wjechać windą na szesnaste piętro. Pan Menzies ocze- kuje pana. Hausman nic nie odpowiedział; skierował się prosto do windy i nacisnął guzik. Jeff uznał, że spełnił swój obowiązek, ale mimo to nie podobało mu się, że ktoś taki przebywa na terenie kamienicy. Pozostali mieszkańcy też nie by- liby tym zachwyceni. - Jeff– powiedział Ralph. - Tak? - Carlos zadzwonił, że jest chory, a dzisiaj jest dzień usuwania śmieci do recyklingu. Czy mógłbyś wynieść pojemniki i gazety? - Jasne – odparł Jeff. Nie miał na to szczególnej ochoty, ale nie było nikogo innego, kto mógł- by się zająć odpadami. Zjechał drugą windą na poziom garażu, gdzie w kącie leżały worki śmieci i paczki gazet. Zawiesił mundur i czapkę na haku, wcisnął 207 guzik otwierający drzwi garażu i zabrał się do roboty. Wyniósł na ulicę worki, po cztery naraz, i wrócił po ciężkie paczki gazet. Mieszkańcy kamienicy czy- tali mnóstwo prasy, Jeff zauważył to już dawno. Jego gazety nigdy nie cieka- wiły. Czasami oglądał lokalne wiadomości w telewizji, ale na ogół niewiele go to wszystko obchodziło. Przenosząc ostatni pakunek, Jeff był już spocony. Kiedy układał go na wierzchu, coś zwróciło jego uwagę. Na stronie zatytułowanej Sunday Metro widniała podobizna człowieka przypominającego tego, który przed chwilą wszedł do budynku. Była też fotografia innego, nieco starszego mężczyzny. Jeff wyciągnął część gazety i przeczytał artykuł towarzyszący wizerun- kom. Młodszy z mężczyzn miał bujną czuprynę, ale poza tym był podobny do Petera Hausmana jak dwie krople wody. Ci dwaj wyglądali jak bracia, a star- szy przypominał nieco Howarda Menziesa, który jednak miał włosy na gło- wie i nosił brodę. Łysiejący mężczyzna na zdjęciu nie mógł więc być panem Menziesem. Jeff wyrwał kartkę z gazety, złożył, wsadził do kieszeni i umieścił gazetę z powrotem w paczce. Nagle usłyszał, że ktoś uruchamia silnik samochodu; odwrócił się. Na platformie ukazał się mercedes pana Menziesa. Prowadził Hausman, a pan Menzies siedział po stronie pasażera. Uśmiechnął się do Jef- fa i pomachał mu ręką. Jeff odpowiedział takim samym gestem. Portier wrócił do garażu, zamknął drzwi, włożył mundur i czapkę, po czym wjechał na górę; jak się okazało, w samąporę, aby pomóc starszej pani w przenoszeniu pakunków. Gdy skończył, wyjął skrawek gazety i powtórnie przeczytał reportaż. Siedem morderstw. Jeff aż się wzdrygnął. Pomyślał, że gdyby nie znał osobiście pana Menziesa, zadzwoniłby pod numer policyjny podany w gazecie. Ale przecież dżentelmen, taki jak pan Menzies, nie może być zamieszany w tak straszną sprawę. Jednak co do sio- strzeńca Jeff miał poważne wątpliwości. Trzeba to będzie przemyśleć. Ktoś stanął przed drzwiami wejściowymi. Jeff schował kawałek gazety do kieszeni i poszedł otworzyć. 56 Po powrocie na posterunek Stone natychmiast zadzwonił do Billa Egger- sa. Telefonował już wcześniej do firmy, ale Eggersa jeszcze nie było w pracy. - Halo? - Mówi Stone. - Cześć. 208 - Jak poszło wczoraj z Martinem Broughamem? - Niewiele wskórałem. Wydaje mi się, że nadal zamierza cię wezwać. - Czy wspomniałeś o spreparowanym nagraniu w procesie Dantego? - Nie miałem okazji. Już zbierałem się do wyjścia, kiedy jego żona po- prosiła mnie do telefonu, a gdy skończyłem rozmawiać, Marty był już w wan- nie. Teraz zamierzam do niego zadzwonić. Widziałem w telewizji, że złapali- ście tego faceta. To jego podejrzewałeś o zamordowanie Susan Bean, prawda? Ta wiadomość powinna zastopować Martina. - Przykro mi, ale to niezupełnie tak. Podejrzany nazywa się Hausman; przyznał się do sześciu morderstw, ale zaprzeczył, jakoby wiedział cokolwiek o śmierci Susan. Nie bardzo wiem, co o tym myśleć. - Po prostu musicie nad nim trochę popracować. Jeśli będzie w nastroju do wyznań, to może cię całkowicie oczyścić z wszelkich podejrzeń. - Obawiam się, że facet nie będzie już w żadnym nastroju, ponieważ nie żyje. Na korytarzu w komendzie wyrwał policjantowi pistolet, a inny funk- cjonariusz położył go trupem na miejscu. - Ale klapa. - No właśnie. - Słuchaj, mam pomysł. Czy nadal jesteś zdecydowany zeznawać, jeśli cię wezwą? - Tak. Nie zrobię niczego, co mogłoby zasugerować, że jestem winny. - W takim razie pojedźmy jutro rano do sądu, pokażmy się przed saląposie- dzeń wielkiej rady przysięgłych i zażądajmy, żeby pozwolili ci zeznawać. Stone zastanowił się. - Sprytnie pomyślane. Zabijemy Broughamowi ćwieka. - Zjawi się też paru dziennikarzy, więc twoje wejście zrobi jeszcze więk- sze wrażenie. Pokażą cię w wieczornych wiadomościach. - Powiem przy okazji Martinowi, co wiemy o procesie Dantego; niech pamię- ta o tym, kiedy będzie ci zadawał pytania przed ławą a jeśli nas wkurzy, możemy po przesłuchaniu wspomnieć o tych taśmach dziennikarzom - dodał Eggers. - Dobrze – zgodził się Stone. - Spotkajmy się jutro o dziewiątej rano. Nie mów mi, gdzie będziesz do tego czasu. Jeśli spróbują doręczyć ci wezwanie, będę mógł powiedzieć, że nie znam twojego miejsca pobytu. - Do zobaczenia o dziewiątej – powiedział Stone i rozłączył się. - Co nowego? – spytał Dino. Stone zrelacjonował mu rozmowę. - Chciałbym, żeby udało nam się zamknąć sprawę, zanim staniesz przed wielką ławąprzysięgłych. - Ja też bym chciał. Wszedł Andy Anderson. 14 - Krąg strachu 209 - Siadaj i mów, co się dzieje – rzucił Dino. Anderson wyjął notes. - Po pierwsze, mieszkanie. Przewróciliśmy wszystko do góry nogami, ale niewiele tam było: jeszcze jeden kwit za czynsz na nazwisko Hausmana, żadnych świadectw tożsamości ani notatek. Zebraliśmy też dwa rodzaje odci- sków palców, Erwina i kogoś innego. - Nic, co pomogłoby nam znaleźć Mitteldorfera? - Absolutnie nic. Gdyby był telefon, moglibyśmy sprawdzić, do kogo dzwonił. - Dlatego nie było telefonu– zauważył Stone. – Mitteldorfer jest nie w ciemię bity. - A teraz o odciskach palców – ciągnął Anderson. – Interpol ma w swo- im archiwum odciski Erwina, ponieważ był kilka razy aresztowany za udział w burdach na meczach piłkarskich w całej Europie. Należał do licznej rzeszy recydywistów. Potwierdziła to hamburska policja, a co więcej, okazuje się, że Erwin miał młodszego brata, wielokrotnie aresztowanego za takie same wy- kroczenia. Nazywa się Peter Hausman. Wysłałem do Interpolu drugi zestaw odcisków, zakładając, że należą do Petera. Trzeci z braci, Ernst, pracuje w fa- bryce papierosów i jest ponoć uczciwym obywatelem. Ich matka ma na imię Helga i wyrzekła w obecności policji tylko kilka słów. Nie chciała odpowia- dać na żadne pytania o ojca jej dzieci, który nie mieszka z rodziną. - Nareszcie coś wiemy – ucieszył się Dino. - Co wiemy? – spytał powątpiewająco Stone. – Czy przez to łatwiej nam będzie znaleźć Mitteldorfera, Hausmana czy jakkolwiek on się nazywa? - Sprawdziłem nazwisko Hausman w archiwach miejskich – wtrącił Anderson. – W Nowym Jorku mieszka tylko dwóch Hausmanów: jeden to starszy, emerytowany maszynista z Queens, a drugi od szesnastu lat pracuje jako taksówkarz. - A więc pozostaje nam publikowanie zdjęć w prasie – stwierdził Sto- ne. – Jak dotąd mieliśmy tylko jeden pozytywny odzew. - I dotyczył Hausmana, a nie Mitteldorfera – zauważył Dino. – Andy, zadzwoń do lokalnych stacji telewizyjnych i przekaż im zdjęcie Mitteldorfera oraz portret pamięciowy Hausmana, ale z krótkimi włosami. - Jasne. To wszystko? - Skup się na tym. Mamy mało czasu. - Jest jeszcze coś, o czym chcę panu powiedzieć, poruczniku. - Wal. - Chodzi o morderstwo Susan Bean. Do tej pory nie wydawało mi się to ważne, a poza tym Mick Kelly prosił, żeby o tym nie wspominać. Nie było powodu, więc nie mówiłem. - Ale o czym? – spytał Dino. 210 - Kiedy doszło do trzech morderstw w bardzo krótkich odstępach cza- su – Susan Bean, sekretarki Stone’a i panny Hirsch – myślałem, że sąze sobą powiązane. - Wszyscy tak myśleliśmy – wpadł mu w słowo Dino. - Teraz wydaje mi się, że śmierć Susan Bean nie ma związku z pozosta- łymi dwiema. Po pierwsze, Hausman zaprzeczył, że ma z nią coś wspólnego, a biorąc pod uwagę, że przyznał się do sześciu morderstw, jego zeznanie wy- daje się wiarygodne. - Słusznie – zauważył Dino. – Masz innego podejrzanego? - Oby nie mnie – wtrącił się Stone. - Ależ skąd – odparł Anderson. – Powiedzcie mi, czy istnieje jakiś po- wód, dla którego ktoś w prokuraturze chciałby zamknąć usta Susan Bean? Stone wyprostował się. - To bardzo możliwe. Dlaczego pytasz? - Pamiętacie pewnie, że Mick i ja dotarliśmy wtedy do mieszkania pan- ny Bean niemal natychmiast? - Tak. - Dlatego, że kiedy odebraliśmy wezwanie, byliśmy na rogu tej ulicy. - Czemu? – spytał Dino. - Mick chciał się z kimś spotkać w barze przy Lexington. Zawiozłem go na miejsce, wysiadł i wszedł do środka. Był w barze może ze trzy minuty, kiedy złapał mnie skurcz nogi, więc wyszedłem, żeby ją rozchodzić. Wiecie, że prawo wymaga, aby w każdym lokalu znajdowało się małe okienko, przez które kobiety mogą sprawdzać, czy ich mężowie są w środku. - Tak, oczywiście. - No więc zajrzałem, żeby sprawdzić, czy Mick już skończył, i zobaczy- łem, że z kimś rozmawia. - I któż to mógł być? – spytał Stone, który domyślał się odpowiedzi. - Tom Deacon z prokuratury rejonowej – odparł Anderson. - A mieszkanie Susan Bean znajduje się o pół minuty drogi od baru? - Tak– potwierdził Andy. – Bardzo przepraszam, że wcześniej o tym nie mówiłem, panie poruczniku, ale wtedy to wydawało się bez znaczenia. Spytałem Micka, po co spotkał się z Deaconem. Odparł, że stara się o pracę w wydziale śledczym prokuratury, i poprosił, żebym nie wspominał o tym nikomu, bo głupio by wyglądało, gdyby wszyscy się dowiedzieli, że ledwo dostał pracę w naszym posterunku, a już chce uciekać. - Dino – zaczął Stone – nie wiesz jeszcze o czymś. Kiedy szliśmy tego wieczoru z Susan do jej mieszkania, powiedziała, że nie jest zachwycona sty- lem, w jaki wygrali sprawę Dantego, i że zastanawia się nad odej ściem z pro- kuratury. - Pamiętam, że wspominałeś o tym. 211 - Nie miałem okazji ci o tym opowiedzieć, ale dowiedziałem się z pewnego źródła, że być może Deacon sfabrykował dowód w postaci nagrania magnetofonowego, które Martin Brougham wykorzystał przeciw- ko Dantemu. - Sądzisz, że Brougham wiedział? - Może wiedział, a może nie – odparł Stone. – Ale wydaje mi się, że jutro poznam odpowiedź na to pytanie. Dino zwrócił się do Andersona. - Zbadaj, czy da się załatwić nakaz rewizji w mieszkaniu Deacona. - Będę musiał powiedzieć sędziemu, czego szukamy. - Narzędzia zbrodni albo czegokolwiek innego. Wiem, że to cienka spra- wa. Spróbuj u sędziego Havermana. On zawsze szedł nam na rękę. - Już się robi – powiedział Anderson, wychodząc. - W życiu nie dostaniesz tego nakazu– oznajmił Stone. – Nie lepiej byłoby sprowadzić tu Deacona i przycisnąć go? Nie domyśla się, że wiemy, że był w pobliżu miejsca zbrodni. Może popełnić błąd. - Teraz jestem już gotów na wszystko – rzekł Dino. 57 Stone wrócił do mieszkania Dolce i spakował swoje rzeczy. Skończyły mu się czyste ubrania, a poza tym doszedł do wniosku, że po śmierci Erwina Hausmana może bezpiecznie wrócić do domu. Zostawił list do Dolce, ale po chwili namysłu zachował klucz, który mu dała. Dotarłszy na swojąulicę, przejechał kilka razy w tę i z powrotem, rozglą- dając się za podejrzanymi samochodami. Otworzył pilotem drzwi garażu, wjechał do środka, wyjął rzeczy z bagażnika i wszedł na górę. Zastał wszystko na swoim miejscu. Wyglądało na to, że Helen nadal przy- chodzi regularnie do pracy. Zaniepokoiła go myśl, że być może naraził ją nie uprzedzając o grożącym niebezpieczeństwie. Wrzucił brudne rzeczy do kosza i schował walizki. Zamierzał odłożyć pistolet do schowka, ale zreflektował się, że ktoś – być może Peter Hausman – nadal gdzieś się czai, więc nie zrobił tego. Zszedł do biura i sprawdził nagra- nia na automatycznej sekretarce. Było ich kilkanaście, ale niezbyt ważnych. Po zakończeniu sprawy o odszkodowanie Stone nie miał wiele pracy. Zanie- pokoiło go jednak, że ktoś zadzwonił trzy razy i nie zostawił żadnej wiado- mości. Wszystkie trzy pochodziły z numeru w Brooklynie, którego nie znał. Przy- szło mu na myśl, że to mógł być Eduardo Bianchi, ale przecież on wiedział, gdzie 212 szukać Stone’a. Uspokoił się, mówiąc sobie, że jeśli to była ważna sprawa, zainteresowana osoba znowu zadzwoni. Tymczasem zadźwięczał dzwonek domofonu. Stone już podnosił słuchaw- kę, żeby odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili wstrzymał się. Otworzył drzwi biura i zerknął na schody. Stał tam po szpanersku ubrany mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, niecierpliwie przytupując nogą. - Halo – powiedział Stone. – Czym mogę panu służyć? - Stone Barrington? – spytał tamten. - Tak. Nieznajomy podszedł do drzwi biura. - Próbowałem dodzwonić się do ciebie parę razy, ale nie odbierałeś. Nazywam się John Donato. Mówi ci to coś? - Nie sądzę– odparł Stone i w tej samej chwili przypomniał sobie, że zna to nazwisko. - A powinno, bo rżniesz moją żonę. - Rozumiem. Wiem, kim pan jest, ale radziłbym nie wyciągać tak dale- ko idących wniosków. - Znam Dolce i to nie są żadne tam wnioski. Rżniesz ją więc chcę cię ostrzec, zanim wsadzę ci do ucha pistolet i przestrzelę mózg. Stone miał dość. Postanowił odłożyć na bok prawniczą powściągliwość. - A więc słuchaj, ty tępa łajzo – wycedził. – Dobrze wiem, coś ty za jeden: tani opryszek, były mąż dziewczyny, której nie dorastasz do pięt. W cza- sie waszego małżeństwa szlajałeś się ze wszystkim zdzirami, jakie się nawi- nęły, więc nie truj mi o swoich prawach małżonka. Donato cofnął się o krok i rozpiął marynarkę, ukazując kaburę z pistole- tem pod pachą. - Widzisz to?– spytał. - Tak, widzę – odparł Stone, rozkładając poły marynarki. – A ty widzisz? Donato zamrugał oczami i cofnął się jeszcze o krok. Stone wyjął z kieszeni odznakę i podsunął intruzowi pod nos. - A to widzisz? Ta blaszka znaczy, że wystarczy jeden mój telefon, a zwali ci się na kark tuzin policjantów. Co ty na to? A może wolisz, żeby federalni przyjrzeli się dokładniej twoim interesom w branży budowlanej? To też mogę ci załatwić. Rozjaśniło ci się we łbie? Donato był wyraźnie zbity z tropu. Odwrócił się. - Pamiętaj pan tylko, że dopóki żyję, Dolce jest mężatką. Przeszedł na drugą stronę ulicy, wsiadł do samochodu i odjechał. Stone wrócił do biura, zatrzaskując za sobą drzwi. Z daleka słyszał dzwo- nek telefonu. - Halo?– rzucił wzburzonym głosem. - Tylko mnie nie pogryź – powiedziała Dolce. 213 - Przepraszam. - Przeczytałam twojąkartkę i jest mi smutno. Chciałam cię zastać w do- mu po powrocie. - Dolce, ja naprawdę musiałem wrócić do siebie. Mam dobre wieści: mężczyzna, który próbował zabić Dina, mnie i naszych znajomych, nie żyje. Został zastrzelony w areszcie. - To naprawdę wspaniała wiadomość – odrzekła Dolce. – A więc już po wszystkim? - Nie, ponieważ nie mamy Mitteldorfera; poza tym wydaje się, że jesz- cze jeden człowiek jest zamieszany w te morderstwa. Oglądaj wiadomości o osiemnastej. - Czy mogę je obejrzeć u ciebie? – spytała melodyjnym głosem. - Kochanie, naprawdę powinienem odpocząć chociaż jedną noc. Jutro z samego rana muszę stanąć przed wielką radą przysięgłych, więc potrzebuję trochę czasu, żeby przemyśleć swoje zeznanie. - Stone – zamruczała Dolce – to, że nie wyszło ci wczoraj w nocy nie znaczy, że dzisiaj też nie wyjdzie. Może zrobiłabym coś do jedzenia? Na wzmiankę o jedzeniu Stone zmiękł. - Dobrze, podam ci adres. - Nie trzeba, wiem, gdzie mieszkasz. Ja przyniosę jedzenie, a ty pomyśl o winie. - Kiedy przyjedziesz? - Daj mi godzinę albo trochę więcej. - Nie musisz się spieszyć. Nigdzie się nie wybieram. - Wiem o tym. Stone odpowiedział na kilka telefonów, następnie zszedł do piwnicy i wy- brał wina. Wrócił na górę, przebrał się w wygodniejsze rzeczy i włączył tele- wizor w sypialni. Głównym punktem wiadomości była relacja o śmierci Er- wina Hausmana, uzupełniona fotografią Mitteldorfera i skorygowanym portretem pamięciowym drugiego Hausmana. Stone gotów był się modlić, żeby tym razem odzew był większy. Zadzwonił telefon. - Halo? - Mówi Dino. Wróciłeś do domu? - Tak, pomyślałem, że po śmierci Erwina i pokazaniu zdjęcia Mitteldor- fera w telewizji nasi prześladowcy znaleźli się w odwrocie. - A ja się cieszę, że opuściłeś łoże tej wiedźmy i wróciłeś do swego. - Dolce jest właśnie w drodze do mnie; wolałbym, żebyś przestał wyra- żać się o niej w taki sposób. - Nie powiedziałem niczego, co nie byłoby prawdą. - Dino, ja ją lubię. Przyznaję, że Dolce czasem bywa nieco niesforna, ale to nic nie zmienia. Lubię też jej ojca. I powiem ci jeszcze, że to on dowie- dział się o sfabrykowaniu taśm użytych w procesie przeciwko Dantemu. 214 - Nie chcę mu niczego zawdzięczać – zaperzył się Dino. - No cóż, to już się stało, a ja uważam, że każda pomoc się przyda, nawet od niego. Chcę, żeby moje życie wróciło wreszcie do normy, rozumiesz? - Jasne, jasne. Właśnie główkuję, czy przywieźć z powrotem do domu Mary Ann i Bena. - Na razie nie; zachowajmy ostrożność jeszcze przez parę dni. Może tym razem ktoś zadzwoni po obejrzeniu wiadomości telewizyjnych. - Jeszcze jedno, dostaliśmy zezwolenie na rewizję w mieszkaniu Dea- cona. Andy pojedzie tam jutro rano, jak tylko Deacon wyjdzie do pracy. - Co spodziewasz się znaleźć? - Prawdopodobnie nic. Facet nie jest tak głupi, żeby trzymać nóż w domu. Ale trzeba spróbować. To, że znajdował się w pobliżu domu Susan, kiedy została zamordowana, nie wystarczy. - Można by też dobrać się do tyłka Mickowi Kelly’emu. - Dobry pomysł. Zgarnę go jednocześnie z Deaconem. - Jutro rano zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz coś wiedział. Chcę mieć jak najwięcej amunicji, kiedy zacznę zeznawać. - Jasne. - Ach, zapomniałbym. Odwiedził mnie dziś po południu Johnny Donato. - O rany– jęknął Dino. – Widzisz, jak to jest, kiedy nie słuchasz moich rad? - Powiedz mi lepiej, co o nim wiesz. - No cóż, facet nie jest ani zwykłym żołnierzem, ani ojcem chrzestnym. Ale podobno ma szanse kiedyś nim zostać, jeśli go ktoś wcześniej nie sprzątnie. - Czy jest niebezpieczny? - Kto to wie? Może napuścić na ciebie jakichś zbirów, jeśli będzie pe- wien, że mu to ujdzie na sucho. Według mnie nie miałby odwagi sam cię zabić. - Pokazał mi broń, a ja mu pokazałem swoją. Dino parsknął śmiechem. - To sprawi, że będzie się trzymał z dala. Tacy jak Donato nie zadzierają z ludźmi uzbrojonymi równie dobrze jak oni sami. Powinieneś być mu wdzięczny, Stone. On jest buforem między tobą i Dolce. Dopóki żyje, ona nie może podjąć żadnych decyzji o nieodwracalnych skutkach. - Czemu uważasz, że Dolce mogłaby mieć wobec mnie jakieś zamia- ry? – spytał Stone. - Nie wiem. Wygląda na to, że Eduardo wysoko cię ceni, a nigdy wcześ- niej nie zdarzyło mu się darzyć sympatią wybrańców Dolce. - Skąd to wszystko wiesz? - Od Mary Ann, a od kogóżby innego? - Dino, za daleko posuwasz się w swoich przypuszczeniach. - Tylko uważaj, żeby nie zastrzelić Donato. To nie leżałoby w twoim interesie. 215 - Cześć – powiedział Stone, odkładając słuchawkę. Po chwili odezwał się dzwonek u drzwi. - Tak? - Przyjechała kolacja – oznajmiła Dolce. 58 Weszła z dwiema dużymi torbami pełnymi wiktuałów. Pocałowała Stone’a w usta, wręczyła mu torby i rozejrzała się po mieszkaniu. - Ładnie tu– oceniła po chwili namysłu. – Chociaż odrobinę ponuro. Przydałoby się więcej barw, ale ogólnie może być. - Pokażę ci kuchnię – powiedział Stone. To pomieszczenie spodobało się Dolce znacznie bardziej. - Są wszystkie sprzęty, jakich potrzebuje dziewczyna w kuchni. Znasz się na gotowaniu? - Owszem, czasem trochę kucharzę - odparł Stone, odkładając torby. – Napijesz się czegoś? - Lampkę strega poproszę. - Przykro mi, ale tego akurat nie mam. - Stone, spotykasz się z Włoszką; czas się odpowiednio zaopatrzyć. - Ale mam za to trochę dobrej oliwy z oliwek. - Tylko jej nie wypij. A może kieliszeczek dobrego scotcha? Czy kupi- łam dość chleba? - Mam laphroaig – odparł Stone, zerkając do barku – glenlivet i dalwhin- ney. - Poproszę laphroaig. Bez lodu, z odrobiną zimnej wody. Stone napełnił kieliszek. Dolce skosztowała drinka i przytuliła się do Stone’a. - Bardzo dobre – powiedziała. – Kiedy zobaczę sypialnię? - Najpierw jedzenie, potem miłość – odparł Stone i zastanowił się, dla- czego użył słowa „miłość”, a nie „seks”. - Słusznie – zgodziła się Dolce, zdejmując fartuch z wieszaka. – A pro- pos, miałeś jakąś wiadomość od Johnny’ego Donato? - Czemu pytasz? - Naprzykrzał mi się, ale chyba jest zbyt cwany, żeby niepokoić ciebie. To mój mąż. - Niepokoił mnie, i to dziś po południu. Przyszedł tutaj. Dolce zamknęła oczy i zacisnęła zęby. 216 - Dopilnuję, żeby to się nie powtórzyło. - Nie przejmuj się – uspokoił ją Stone. – Chyba się przestraszył, kiedy wspomniałem o policji i FBI. On czuje, że to dla niego zbyt głęboka woda. Dziewczyna nalała wody do garnka, postawiła na kuchence i zajęła się siekaniem czosnku. - Johnny zawsze wypływał na zbyt głęboką wodę po tej stronie East River – oznajmiła Dolce. – To chłopak z Brooklynu i nigdy nie powinien się stamtąd ruszać. - Przystojniak z niego – zauważył Stone. – Rozumiem, że mógł ci za- wrócić w głowie, kiedy miałaś dziewiętnaście lat. - Sęk w tym, że Johnny nadal ma dziewiętnaście lat – mówiła Dolce, siekając prosciutto. – Wyczynia straszne rzeczy, a potem domaga się, żeby mu wybaczyć. To szczególny przypadek rozdwojenia jaźni: raz jest kocha- nym, słodkim chłopcem, a po chwili zamienia się w rozwrzeszczanego ma- niaka. - Jak długo z nim mieszkałaś? - Niecały miesiąc. Ostatniego dnia walnęłam go w głowę ciężkim ron- dlem i zostawiłam na podłodze w kuchni przekonana, że nie żyje. Okazało się, że ma twardszy łeb, niż przypuszczałam. - Przypominaj mi stale, żebym cię nie denerwował – poprosił Stone. Dolce posłała mu słodkie spojrzenie. - No więc przypominam – powiedziała. – Nigdy mnie nie denerwuj. Stone odkorkował butelkę białego wina, nalał sobie i powąchał. - Mogę spróbować? – spytała Dolce. Podał jej lampkę. Zakręciła kieliszkiem, powąchała i upiła mały łyk. - Doskonałe wino. Włoskie? - Mondavi reserve chardonnay, rocznik dziewięćdziesiąty czwarty. Nie wszystko, co dobre, musi być włoskie. - Mondavi to włoska nazwa – odparła pewnie Dolce. – A skoro mówi- my o Włochach, papa chce, żebyś przyszedł jutro wieczorem na kolację. - Z przyjemnością. Kto jeszcze będzie? - Mary Ann, ale nie jestem pewna, czy Dino też. Przyjedziesz po mnie o szóstej? - Tak, oczywiście. - O co chodzi z tą wielką ławą przysięgłych? Co masz zeznać? - Że nie zabiłem pewnej młodej kobiety. - A czy to prawda? - Tak. - Cieszę się. 217 Kolacja składała się ze spaghetti z sosem zprosciutto, groszku i śmietan- ki. Stone’owi smakowały potrawy przygotowywane przez Dolce; coraz bar- dziej lubił też ją samą. Czasem sprawiała wrażenie twardej jak stal, ale teraz, w kuchni, była delikatna, zabawna i urocza. A jak gotowała! - Masz ochotę na kawałek ciasta od cioci Rosarii? – spytała, gdy skoń- czyli jeść. - Tak, ale najpierw wezwij karetkę – odparł Stone. – Po takiej kolacji i de- serze równie dobrze mógłbym sobie wstrzyknąć w żyłę dawkę cholesterolu. Po kolacji weszli na górę. Dolce obejrzała sypialnie równie dokładnie jak wcześniej salonik. - Panuje tu bardzo męski klimat. - Mieszka tu osoba płci męskiej – przypomniał jej Stone. - Ani przez chwilę o tym nie zapominam – zagruchała Dolce, rozpina- jąc mu pasek. Spodnie opadły na podłogę. - Chyba zostałem bez portek – zauważył Stone. Dolce ściągnęła jego slipy aż do kostek. Stone uwolnił z nich stopy. - Dzisiaj chyba nie grożą nam żadne... rozczarowania – powiedział, rozpinając bluzkę Dolce i całując jej piersi. - Wiem – szepnęła. 59 Nazajutrz rano Stone spotkał Billa Eggersa na stopniach budynku sądu; razem weszli do środka i stanęli na korytarzu przed salą posiedzeń wiel- kiej ławy przysięgłych. - Tutaj zaczaimy się na Martina Broughama – powiedział Eggers. Usiedli na ławce pod ścianą. - Jesteś pewien, że to najlepszy sposób załatwienia sprawy? – spytał Stone. - Nie odbierał mojego telefonu wczoraj wieczorem – odparł Eggers – a więc moim zdaniem, jedyny. - Trudno, niech tak będzie. - Jadłem wczoraj kolację z Eduardem Bianchim – oznajmił Eggers. – Dużo o ciebie wypytywał. - Naprawdę? Co chciał wiedzieć? - To co zwykle przyszły teść. Stone nic nie odpowiedział, ale poczuł się nieswojo. 218 - Pytał o twoje wychowanie i wykształcenie, sprawy finansowe i per- spektywy - I co mu powiedziałeś? - Prawdę, oczywiście. Takim ludziom jak on się nie kłamie. - Jak zareagował? - Znam Eduarda od dość dawna, i dopiero wczoraj wieczorem po raz pierwszy usłyszałem z jego ust przychylną opinię o kimkolwiek. Rzecz jasna, Bianchi jest niesłychanie skrytym człowiekiem i bardzo rzadko wypowiadał się o ludziach źle. Muszę jednak przyznać, że byłem zaskoczony. - Tym, że ktoś ma o mnie dobre zdanie? Eggers parsknął śmiechem. - Nie ktoś, tylko Eduardo. Na nim naprawdę trudno zrobić wrażenie. Stone zamierzał zadać kolejne pytanie, kiedy z głębi korytarza dobiegły odgłosy jakiegoś poruszenia. Martin Brougham przesuwał się wolno w tłu- mie reporterów. Na jego widok Eggers wstał; Stone nie zmienił pozycji. - Dzień dobry, Marty – powiedział Eggers głośno, jakby nie zauważył obecności dziennikarzy. Wyciągnął dłoń i Brougham, chcąc nie chcąc, musiał ją uścisnąć. - Dzień dobry, Bill. Wybacz, ale... - Marty, słyszałem, że zamierzasz wezwać Stone’a przed wielką ławę przysięgłych, więc postanowiłem oszczędzić ci kłopotu i przyprowadziłem go tutaj. Od razu może odpowiedzieć na pytania sędziów – oznajmił Bill, dając ręką znak Stone’owi. Stone wstał i podał Broughamowi rękę. - Dzień dobry, panie Brougham – powiedział głośno, tak aby zarejestro- wały to mikrofony reporterów. – Przybyłem tu dobrowolnie, żeby odpowie- dzieć na wszelkie pytania, które zechce pan zadać na temat moich kontaktów z Susan Bean oraz tego, co robiłem owego wieczoru, kiedy zginęła. Czy może pan poświęcić mi czas w pierwszej kolejności? Brougham był wyraźnie zmieszany, chociaż starał się tego nie okazywać. - Postaram się, panie Barrington. Doceniam to, że dobrowolnie zgodził się pan zeznawać. - Bardzo mi na tym zależy – dodał Stone, nie puszczając ręki prokurato- ra. – Pamięta pan pewnie, że już wcześniej deklarowałem gotowość wszel- kiej współpracy w tej sprawie. - Tak, oczywiście – odrzekł Brougham, wyrywając wreszcie dłoń z uści- sku Stone’a. – Proszę zaczekać, panie Barrington. Postaram się poprosić pana jak najszybciej. - Marty, czy moglibyśmy porozmawiać chwilę na osobności? – spytał Eggers. – Posiadam pewne informacje, które mogą mieć znaczenie dla tej sprawy, i chciałbym się nimi z tobą podzielić, zanim rozpoczniesz posiedze- nie wielkiej ławy przysięgłych. 219 - Przykro mi, Bill, ale w tej chwili nie mam czasu; może później. – Brou- gham odwrócił się i wszedł do sali. - Wczoraj wieczorem próbowałem się do ciebie dodzwonić – zawołał Eggers. Brougham zamknął drzwi. Reporterzy skupili się wokół Eggersa. - Jakie informacje ma pan dla prokuratora? - Będzie lepiej, jeśli przekażę je najpierw panu prokuratorowi, a dopie- ro później państwu – odparł Eggers. – Proszę wybaczyć. Usiadł obok Stone’a. - Teraz musi cię wezwać – szepnął – bo jeśli nie, prasa rozerwie go na strzępy. Stone siedział w milczeniu. Na korytarzu pojawili się inni świadkowie, któ- rzy mieli zeznawać przed wielką ławą przysięgłych. Stone skinął głową sierżan- towi Timowi Ryanowi z dziewiętnastego posterunku, którego znał od lat. Zdążyli zamienić parę słów, gdy przerwał im sygnał telefonu komórkowego Stone’a. - Przepraszam – powiedział Stone. Oddalił się na koniec korytarza i wyjął aparat. - Halo? - Mówi Dino. Stone niemal słyszał jego śmiech. - Co się stało? - Godzinę temu weszliśmy do mieszkania Deacona i zgadnij, co znaleź- liśmy. - Mam nadzieję, że narzędzie zbrodni. - Aż tyle szczęścia nie mieliśmy, ale wpadł nam w ręce dziennik Susan. - Świetnie! Zdążyłeś go przeczytać? - Oczywiście. Jest bardzo lakoniczny, ale można wyczytać o spreparo- waniu taśm w procesie Dantego. - Czy zapiski Susan wskazują na udział Broughama? - Nie wprost, ale skoro Susan Bean wiedziała o taśmach, trudno uwie- rzyć, że Marty był nieświadomy manipulacji. Tak czy owak, wszystko to kie- ruje podejrzenie na Deacona; sam fakt posiadania pamiętnika go obciąża. Staje się naszym głównym podejrzanym. Można też zakładać, że Mick Kelly pomagał mu po fakcie. Mogę wyrzucić Kelly’ego z policji choćby za to, że nie zawiadomił o pobycie Deacona w pobliżu miejsca zbrodni. - Aresztowałeś już Deacona? - Jeszcze nie, ale szukamy go; Kelly’ego też. Nie rozesłałem jeszcze listu gończego, żeby ich nie wystraszyć. - To wspaniała wiadomość, Dino. I trudno o lepszy moment. - Czy już zeznawałeś? - Właśnie czekam na korytarzu. 220 - Daj Broughamowi popalić ode mnie. - Załatwione. Czy mogę wykorzystać to, co mi właśnie powiedziałeś? - Z moim błogosławieństwem. Do zobaczenia później. - Przychodzisz dzisiaj na kolację do Bianchiego? - Zostałem zaproszony – odparł Dino. - A więc tam się spotkamy. – Stone odłożył słuchawkę i wrócił na miejsce. - Co nowego? – spytał Eggers. - Nie uwierzysz, ale... W tej samej chwili otwarły się drzwi sali posiedzeń wielkiej ławy przy- sięgłych. Woźny wytknął głowę. - Zawołajcie Stone’a Barringtona! – krzyknął. - Tu jestem – odpowiedział Stone, podnosząc się. Mężczyzna otworzył do końca drzwi i wprowadził go do środka. Stone szybkim krokiem zbliżył się do miejsca dla świadka i usiadł na- przeciwko przysięgłych, grupy zwyczajnie wyglądających ludzi, którzy sie- dzieli w dwóch długich ławkach. Martin Brougham skrzyżował ręce na pier- siach i rozglądał się z buńczuczną miną. Woźny zaprzysiągł Stone’a. - Proszę podać nazwisko i imię – powiedział Brougham. Stone przedstawił się, po czym dodał: - Proszę zanotować, że nie zostałem tu wezwany, lecz stawiłem się przed tym zgromadzeniem dobrowolnie. - Tak, tak – rzucił zniecierpliwiony Brougham. – Panie Barrington, czym się pan zajmuje? - Jestem adwokatem. - Kiedyś pracował pan w policji, prawda? - Tak. Służyłem w nowojorskiej policji czternaście lat. Zakończyłem służ- bę w stopniu starszego detektywa. - W jakich okolicznościach odszedł pan ze służby? Dlaczego nie docze- kał pan emerytury? - Zostałem ranny podczas pełnienia obowiązków i zwolniony z przyczyn zdrowotnych. Otrzymałem pełną emeryturę i wszelkie inne świadczenia. Ta odpowiedź zaskoczyła Broughama. Widać nie był na to przygotowany. - Rozumiem – powiedział prokurator, zebrawszy myśli. – Czy znał pan Susan Bean przed jej śmiercią? - Tak. Poznałem ją u pana w domu. Stone podał datę przyjęcia. Brougham skrzywił się. Najwyraźniej wolał, żeby nie trafiło to do steno- gramu. - Ale znał pan ją już wcześniej? - Broniłem kiedyś w procesie, w którym panna Bean była asystentką prokuratora, lecz bardzo słabo ją zapamiętałem. Kiedy spotkałem pannę Bean 221 w pańskim domu, nie wiedziałem, że poznaliśmy się wcześniej. Ona również nie wspomniała o tym w rozmowie. - Czy nie jest prawdą, że kilka lat temu spotkał pan pannę Bean w barze, zaprowadził ją do domu i uwiódł? - Przedstawiłem już wszystkie fakty dotyczące mojej znajomości z pan- ną Bean. Nie mam nic do dodania. - Czy uwiódł ją pan? - Odpowiedziałem już na to pytanie. Brougham zwrócił się twarzą do wielkiej ławy przysięgłych. - Czy nie jest prawdą, że zamordował pan Susan Bean w ataku wście- kłości? - Nie jest to prawdą. Nie zabiłem Susan Bean ani nie wyrządziłem jej żadnej innej krzywdy – odparł spokojnie Stone, zwracając się do przysięgłych. Brougham zaczerpnął głęboko tchu, uniósł się na palce i podniósł głos. - Czy nie jest prawdą że... - Prawdą jest natomiast – przerwał mu Stone – że kilka minut temu po- rucznik Bacchetti, szef wydziału śledczego dziewiętnastego posterunku policji poinformował mnie telefonicznie, iż znane jest nazwisko głównego podejrza- nego w sprawie morderstwa Susan Bean. Policja już rozpoczęła poszukiwania. Martin Brougham wypuścił powietrze z gardłowym charkotem. - Co pan?... - Porucznik Bacchetti stwierdził, że owym podejrzanym jest niejaki Tho- mas Deacon, zwierzchnik departamentu śledczego prokuratury rejonowej. Broughamowi odebrało głos. Stał na wprost przysięgłych blady jak ścia- na, z otwartymi ustami. Zaczerpnął tchu. - Jest pan wolny, panie Barrington. - Czy nie zechce pan zapoznać się z dowodami świadczącymi przeciw Deaconowi, panie Brougham? - Jest pan wolny! - krzyknął Brougham. Stone wstał i wyszedł z sali. Bill Eggers czekał na korytarzu. - Szybko to załatwiłeś. Jak poszło? Stone otworzył usta, żeby odpowiedzieć. W tej samej chwili ujrzał zbli- żających się Toma Deacona i Michaela Kelly’ego. - Przepraszam cię na chwilę – powiedział, odwracając się do Tima Ry- ana. – Mogę pożyczyć twoje kajdanki? Ryan bez słowa sięgnął za pas. - Zamierzam dokonać aresztowania obywatelskiego – oznajmił Stone. – Pomożesz mi? - Jasne, stary – odparł Ryan. - Znasz Deacona i Kelly’ego? - Tak. 222 - Ja wezmę Deacona, a ty uważaj, żeby Kelly nie strzelił mi w plecy. - Dobra. Stone schował lewą rękę z kajdankami za siebie. Z wyciągniętą prawą dłonią ruszył naprzeciw Deacona. - Cześć, Tom. Deacon zrobił zdziwioną minę, ale wyciągnął rękę. Stone przytrzymał ją i błyskawicznym ruchem zapiął kajdanki. - Jesteś aresztowany za zamordowanie Susan Bean – oświadczył. Nim Deacon zdążył zareagować, Stone wykręcił mu ramię, popchnął do ściany i skuł ręce za plecami. Następnie obrócił go, wyrwał pistolet z futerału i wy- jął z wewnętrznej kieszeni marynarki odznakę policyjną. - Nie będzie ci już potrzebna. Stone usłyszał odgłos upadającego ciała; obejrzał się. Mick Kelly leżał brzuchem na marmurowej podłodze, a Tim Ryan siedział na jego plecach i zakładał kajdanki. - Zabierz mu broń i odznakę – polecił Stone – i odczytaj prawa areszto- wanego. Ja zadzwonię na policję. Popchnął Deacona na ławkę, wyciągnął telefon i wybrał numer Dina. - Halo? - Mówi Stone. Właśnie dokonałem obywatelskiego aresztowania. 60 Jeff Banion czuwał na swoim posterunku przed kamienicą gdy w blasku latarni ujrzał nadjeżdżającego wielkiego mercedesa Howarda Menziesa z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach. Wóz zatrzymał się pod markizą. Sylwetka kierowcy, który właśnie wysiadł, wydała się Jeffowi zna- joma. Po chwili rozpoznał siostrzeńca Menziesa, Petera Hausmana, mimo że na jego jeszcze rano niemal łysej głowie piętrzyła się teraz burza włosów. - Zaraz wracam – oznajmił z gardłowym niemieckim akcentem. – Nie ma potrzeby zapowiadać. Pan Menzies mnie oczekuje. - Dobrze – odparł Jeff. Zerknąwszy w bok, spostrzegł umundurowane- go strażnika miejskiego wypisującego mandaty za niewłaściwe parkowanie. Otworzył drzwi mercedesa i wsiadł. - Przepraszam pana – zwrócił się do nieznajomego mężczyzny. – Mu- szę przestawić samochód, bo za chwilę pan Menzies dostanie mandat. - Oczywiście – odparł tamten. – Niezła bryka, co? Jeff odjechał kilka metrów dalej. 223 - Fakt. Zaczekajmy, aż ten gliniarz przejdzie. - Kupiłby pan ten wóz? - Jasne – roześmiał się Jeff. – Zaraz wypiszę czek. - Nie rozumiem tego Menziesa – mówił nieznajomy. – Nabył u nas ten samochód niecałe dwa tygodnie temu i już go odsprzedał. - Naprawdę? - Tak. Mam go odwieźć na lotnisko Kennedyego, a potem odprowa- dzić wóz. Pozbycie się go kosztowało Menziesa tyle, ile taka limuzyna traci rocznie na wartości. Strażnik zniknął za rogiem. - Cóż, ludzie robią czasami dziwne rzeczy – zauważył filozoficznie Jeff. Wrócił na swój posterunek zastanawiając się, dlaczego Menzies postano- wił sprzedać nowy samochód. Zadzwonił wewnętrzny telefon. - Tu Jeff. - Mówi Howard Menzies. Jeff, czy mógłbyś wejść na górę i pomóc mi w przenoszeniu bagaży? - Oczywiście, panie Menzies. Zaraz tam będę. – Jeff zwrócił się do Ral- pha. – Przypilnuj drzwi. Muszę pomóc panu Menziesowi. Wjechał windą na szesnaste piętro. Drzwi mieszkania Menziesa stały otwarte. - Halo?– zawołałportier. - Wejdź, Jeff– odezwał się Menzies. – Jestem w gabinecie. Peter Hausman minął Jeffa z dwiema walizkami w dłoniach, kierując się do windy. Jeff wszedł do gabinetu. - W sypialni zostało jeszcze kilka bagaży – powiedział Menzies. - Wybiera się pan w podróż? – spytał Jeff. - Tylko na kilka dni – odparł Menzies, dźwigając ciężką walizę. – Od- wozimy z Peterem prochy mojej żony do ojczyzny. Niewesoła misja. - Rzeczywiście. Strasznie mi przykro z powodu jej śmierci. Wezmę po- zostałe walizki. Jeff wszedł do pokoju; na łóżku leżały dwa niewielkie nesesery. Schyla- jąc się po nie, uderzył w coś stopą. Pochylił się, żeby zobaczyć, co to takiego. Uniósł brzeg pościeli – na podłodze leżał pistolet w kaburze z uprzężą. No cóż, niektórzy ludzie mająprzesadne wyobrażenie na temat niebezpieczeństw życia w Nowym Jorku. Dźwignął walizeczki i zaniósł do windy. Zjechał na dół razem z Menziesem i jego siostrzeńcem, którzy nie ode- zwali się ani słowem. Jeff zamierzał spytać o sprzedaż mercedesa, lecz przy- szło mu do głowy, że to nie jego sprawa, więc zrezygnował. Gdy winda dotar- ła na parter, załadował walizki do bagażnika, tak wypełnionego, że trzeba było poprzekładać bagaże, aby domknąć klapę. 224 Menzies wyciągnął rękę. - Dziękuję ci za wszelką pomoc, Jeff. Do zobaczenia... za parę dni - powiedział Menzies, podając dłoń portierowi. - Przyjemnej podróży, panie Menzies – odparł portier. Zdziwił się, gdy otworzywszy po chwili dłoń, ujrzał dwa zwinięte banknoty studolarowe. Mer- cedes ruszył Piątą Aleją i po chwili zniknął za rogiem, kierując się na wschód. Jeff wrócił do budynku, rozmyślając o tym, czego był świadkiem. To wszystko do siebie nie pasowało: czupryna Hausmana, sprzedaż mercedesa, hojny napiwek. Portier nie mógł się uwolnić od przeczucia, że już nigdy nie zobaczy Howarda Menziesa. Po raz dziesiąty wyjął z kieszeni skrawek gazety i przeczytał artykuł. Sie- dem morderstw, napisał autor. Portier schował papier i podjął decyzję. - Ralph, czy mógłbyś jeszcze przez chwilę zerknąć na drzwi? Muszę skorzystać z telefonu na zapleczu. Jeff nie był wprawdzie pewien, czy postępuje słusznie, ale musiał to zro- bić. 61 rezydencji Bianchiego Stone’a przywitał lokaj Pietro; zaprowadził go wprost na taras wychodzący na rozległy ogród. Eduardo Bianchi cze- kał na wyściełanym fotelu z kutego żelaza. Wstał, aby przywitać gościa. - Dobry wieczór, Stone – rzekł ciepłym głosem, podając mu dłoń i wska- zując sąsiedni fotel. – Kobiety gawędzą o swoich sprawach, a my tymczasem możemy wypić razem aperitif. Wieczór jest dzisiaj taki piękny. - Czego się pan napije, panie Barrington? – spytał Pietro. - Poproszę o lampkę strega, jeśli można. Pietro pokraśniał na znak aprobaty dla gustu gościa, ukłonił się i wyszedł. - Doprawdy piękny wieczór – powiedział Stone. Promienie zachodzą- cego słońca i długie cienie układały się w kobierzec światła przeplatany ciem- nymi plamami. – Pański ogród również jest niezwykłej urody. - Dziękuję – odrzekł Bianchi. – Sądzę, że ze wszystkiego, co posiadam, właśnie on sprawia mi najwięcej radości. Starzeję się, dlatego kojąca byłaby świadomość, że ten dom oraz ogród przejdą w ręce kogoś, kto doceni ich wartość. - Doskonale rozumiem. Odnoszę wrażenie, że jest pan dziś w refleksyj- nym nastroju. - Zdarza mi się to coraz częściej. To przywilej starości, jak sądzę. W 15 - Krąg strachu 225 - Ależ pan nie wygląda staro. Bianchi uśmiechnął się wyrozumiale. - Kiedy będzie pan w moim wieku, pojmie pan, że starość to coś więcej aniżeli kondycja ciała – to stan umysłu. Choćbym starał się ze wszystkich sił, nie potrafię już myśleć tak jak młody mężczyzna, albo nawet mężczyzna w średnim wieku. Jasność umysłu wieku dojrzałego to wielki dar od Boga; dzięki niemu mogę bez końca zadawać sobie pytania: Czy dobrze wykorzy- stałem swoje życie? Czy dałem szczęście bliźnim? Czy moje grzechy zostały przebaczone? Stone słuchał w milczeniu. - Odbyłem wczoraj dłuższą rozmowę z Billem Eggersem– oznajmił Bianchi, zmieniając nagle temat. – Dotyczyła głównie pana. - Bill wspominał, że zjedli panowie razem lunch. - Kłopoty, które spotkały pana ze strony prokuratury rejonowej, to już przeszłość, jak mniemam. - Można tak powiedzieć. Nie rozmawiałem z Dino od rana; jest zajęty przesłuchiwaniem Toma Deacona w sprawie morderstwa Susan Bean. Mam nadzieję, że dobrze mu idzie. - O tak, z całą pewnością – rzekł Bianchi tonem, który wskazywał, że wie na ten temat coś więcej. – Sądzę, że ten Brougham nie będzie się już panu więcej naprzykrzał. - Jestem pańskim dłużnikiem – oznajmił Stone. Bianchi machnął ręką. - Nie życzę sobie, żeby moi przyjaciele poczuwali się do wdzięczności wobec mnie. Jeśli udaje mi się wyświadczyć komuś przysługę, to samo to jest wystarczającą nagrodą. Tak powinien myśleć każdy mężczyzna. - Poza tym – ciągnął Bianchi – nie powinien pan czuć się moim dłużni- kiem. Musi pan zachować niezależność, zwłaszcza ode mnie. Stone nie wiedział, co o tym myśleć. - Bill Eggers opowiedział mi o panu niemało. Dzięki temu mogłem od- powiedzieć sobie na wiele pytań oraz stworzyć na swój użytek pełniejszy obraz pańskiej osoby. I muszę powiedzieć, że to, co usłyszałem, w pełni po- twierdziło moją pierwszą intuicyjną ocenę. Stone słuchał z rosnącym zaciekawieniem. - Z przyjemnością dowiedziałem się, że jest pan uczciwym człowiekiem, lojalnym przyjacielem i posiada rozwinięte poczucie sprawiedliwości. Jestem przekonany, że mężczyzna taki jak pan byłby mi bardzo pomocny w wielu moich interesach. - Eduardo – odezwał się Stone. – Pańskie zaufanie bardzo mi pochle- bia, ale wolałbym być pańskim przyjacielem niż pracownikiem. 226 Bianchi uśmiechnął się szeroko. Stone po raz pierwszy zobaczył radość na jego obliczu. - W ten sposób potwierdza pan, że się nie myliłem – oświadczył Bian- chi. – Z pewnością ma pan świadomość, jak ważna jest dla mnie Dolce. - Oczywiście – odparł Stone, zastanawiając się, dlaczego rozmowa kie- ruje się na córkę Eduarda. - Jej szczęście, jej bezpieczeństwo stanowią dla mnie najwyższą war- tość. Wnuk jest równie ważny, lecz Dolce zajmuje w mym sercu specjalne miejsce. Jest do mnie tak podobna, tak wiele rozumie – moralną dwuznacz- ność życia w bogactwie, to, że sprawiedliwość jest koniecznym warunkiem sukcesu, sens właściwego korzystania z majątku. Bardzo pragnę, aby stała się kobietą w pełnym znaczeniu tego słowa. Rzecz jasna, przez pewien czas było to niemożliwe, lecz teraz... W tym momencie zadzwoniła komórka Stone’a. Zakłopotany, wyjął tele- fon z kieszeni. - Proszę wybaczyć, Eduardo. Niewielu ludzi zna mój numer, więc to musi być coś ważnego i powinienem odebrać. - Ależ oczywiście, proszę. - Halo? - Mówi Dino. Jesteś z Eduardem? - Tak. - A więc dobrze, że zadzwoniłem. - O czym mówisz? - Wyjaśnię ci wszystko za minutę. Tyle mi zajmie dotarcie do drzwi jego domu. Czekaj tam na mnie. Nici z dzisiejszej kolacji. - Dino, o czym ty mówisz, do cholery? - Mitteldorfer się pokazał. - Zaraz tam będę. – Stone zamknął klapkę telefonu i wstał. – Eduardo, jest mi bardzo przykro, ale nie będę mógł zostać na kolacji. Właśnie dzwonił Dino. Mężczyzna, którego szukamy, ten, który zagrażał Mary Ann i Benowi, właśnie się gdzieś pojawił. Dino już po mnie jedzie. Bianchi wstał. - Rozumiem, Stone. Bardzo mi przykro, że przerwano nam rozmowę. Ufam, że niebawem będziemy mogli ją dokończyć. - Proszę przekazać moje przeprosiny Dolce i Mary Ann. - Oczywiście. Podali sobie dłonie; Stone pospieszył do wyjścia; Pietro otworzył mu drzwi. Wycie policyjnych syren rozległo się ze zdwojoną siłą. 227 62 Stone ledwie zdążył wsiąść do samochodu, który prawie się nie zatrzymał. Jeszcze nie zdążył zapiąć pasa, a Dino już przycisnął pedał gazu. Fontan- ny żwiru wystrzeliły spod kół wozu. - Mów – poprosił Stone, gdy tor jazdy ustabilizował się nieco. - Zadzwonił portier z kamienicy przy Park Avenue – zaczął Dino wy- przedzając kolejny samochód. Jechali z migającym kogutem, a zawodzenie syreny mieszało się z wyciem silnika pracującego na najwyższych obrotach. – Rozpoznał Petera Hausmana z portretu pamięciowego, ale nie od razu zdobył się na to, żeby zatelefonować. Mitteldorfer mieszkał w tym domu pod nazwi- skiem Howard Menzies. - Zachował inicjały – zauważył Stone. - Tak, może kazał je sobie kiedyś wyhaftować na ręcznikach. W każdym razie, Hausman zjawił się w kamienicy zaraz po tym, jak aresztowaliśmy jego brata. Wieczorem Mitteldorfer sprzedał z dużą stratą nowiutkiego mercedesa z powrotem do salonu, spakował manatki i ruszył prosto na lotnisko Kenne- dyego. Powiedział, że chce odwieźć prochy żony do ojczyzny. - Prochy Eloise Enzberg, jak rozumiem? - Zgadłeś. Portier rozpoznał ją na zdjęciu, które pokazał mu Anderson. - A więc leci do Niemiec? - Nie dałbym za to głowy. W ciągu jednej godziny odlatują samoloty do Londynu, Paryża, Rzymu i kilku innych stolic, nie licząc czterech miast w Niemczech. Kazaliśmy szukać nazwisk Menziesa i Hausmana na wszyst- kich listach pasażerów. Andy czeka już na lotnisku; dowiemy się więcej po dotarciu na miejsce. Dino aż się przechylił w prawo, wyprzedzając ciężarówkę. - Jeśli dożyjemy – wtrącił Stone, zaciskając zęby. Dino jeździł bardzo szybko w normalnych warunkach, a teraz, gdy sytuacja wymagała pośpiechu, przechodził samego siebie. – Wyciągnąłeś coś z Deacona? - Nie powiedział ani słowa. Jest na to zbyt cwany. - Niech to szlag! Dino uśmiechnął się przebiegle. - Ale złamałem Micka Kelly’ego. Dobiłem z nim targu. - Czy Kelly może pogrążyć Deacona? - I to jak. Deacon miał krew na rękawach koszuli, kiedy Kelly spotkał się z nim po morderstwie. Zaszantażował Deacona, żeby ten załatwił mu ro- botę w prokuraturze. Miał szczęście, że Deacon nie poderżnął mu gardła. - Dobra robota, Dino! A co z Broughamem? 228 - Musiał wiedzieć o przekręcie z taśmą, ale nie dostaniemy go, jeśli Deacon nie zacznie przeciwko niemu zeznawać. Na razie Brougham ustąpił ze stanowiska. Dino pojechał skrótem: zamiast skierować się na trasę Long Island Express- way, przemykał uliczkami w dzielnicach mieszkalnych i przemysłowych. Stone zauważył, że strzałka prędkościomierza ani przez chwilę nie opa- dła poniżej stu kilometrów na godzinę, a czasami przekraczała sto trzydzie- ści. Jeszcze nigdy nie jechał tak szybko w terenie zabudowanym. - Jak tam rozmowa z Eduardem? – spytał Dino - Trzymaj kierownicę i nie gadaj – burknął Stone. - Lepiej mi się prowadzi, kiedy z kimś rozmawiam – odparł Dino. Wła- śnie ściął zakręt obok domu na rogu ulicy, podskakując na krawężniku. Led- wo uniknął zderzenia z ciężarówką dostawczą. – Co ci powiedział? - Że Brougham nigdy więcej nie sprawi kłopotów. - To będzie mu na rękę, co? Proces Dantego zostanie powtórzony, a Edu- ardo zbierze laury od kumpli z ferajny. - Nie powinieneś zapominać, że nie ugryźlibyśmy tej sprawy bez jego pomocy. - Ta świadomość odbiera mi trochę satysfakcji – stwierdził Dino, wpa- dając jak wariat na sześciopasmową trasę dojazdową do lotniska, zatłoczoną samochodami. – Czy Eduardo zdążył ci zaproponować? - Niby co? - Małżeństwo. - O czym ty bredzisz, Dino? – spytał Stone, zaciskając powieki. O cen- tymetry wyminęli zepsuty samochód stojący na poboczu. - Chyba wiesz, o co mu chodzi? Eduardo próbuje załatwić męża dla Dolce. - Dolce jest już mężatką, Dino. - Nie mówiłem ci? Dzisiaj po południu ktoś załatwił Johnny’ego Donato. Stone znieruchomiał. - Żartujesz. Powiedz mi, że to żart. - Nie żartuję. - Kto to zrobił? - Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, ale nie padłbym trupem ze zdziwienia, gdyby mi ktoś powiedział, że zrobiła to sama Dolce. Klasycz- ne zabójstwo mafijne: dwa pociski w tył głowy. Dino zachichotał. - Nie widzę w tym nic śmiesznego – żachnął się Stone. - A ja owszem – odparł Dino, wjeżdżaj ąc na drogę dojazdową do termi- nalu międzynarodowego lotniska; po chwili wóz zatrzymał się z piskiem opon. Do samochodu podbiegł Andy Anderson. - Zaalarmowałem służbę ochrony lotniska – oznajmił. – Oto jej szef. 229 Do wozu zbliżył się mężczyzna w ciemnym garniturze. - Porucznik Bacchetti? Jestem Sam Warren. Dowodzę tu ochroną. Jak mogę pomóc? - Widział pan zdjęcia? Warren skinął głową. - Moi ludzie właśnie je oglądają ale z tego, co się orientuję, poszukiwa- ni przeszli już przez bramki kontrolne i znajdują się w poczekalni w strefie odlotów. Bramek jest dwadzieścia pięć, a do północy z każdej z nich odleci co najmniej jeden samolot. - Zamknijcie je – powiedział Dino. - Słucham? - Żadnych odlotów, dopóki nie przeszukamy wszystkich poczekalni. - Rany boskie, poruczniku, nie mogę zatrzymać dwudziestu pięciu sa- molotów. Pan sobie wyobraża, co by się stało z rozkładem? Pasażerowie spóź- niliby się na połączenia w całej Europie. To wykluczone. - A co robicie, kiedy pada śnieg? - Wtedy zdarzają się opóźnienia, to jasne. Dino skierował palec w niebo. - Patrz pan, jaka śnieżyca! Prawdziwa zamieć! - Poruczniku... - Posłuchaj, Sam. Na terenie lotniska znajduje się dwóch morderców, którzy mają na sumieniu śmierć sześciu osób. Chcesz wziąć na siebie odpo- wiedzialność za wypuszczenie ich z kraju? Warren milczał; niemal widać było myśli kłębiące się w jego głowie. - Andy, ilu ludzi tam mamy? – spytał Dino. - Około dwunastu. Dalszych pięćdziesięciu jest w drodze, ale ruch taki, że... - Wiem. Najpierw obskoczymy loty do Niemiec. Sprawdziliście rezer- wacje? - Na liście nie było żadnych Menziesów ani Hausmanów - odparł Anderson. - A więc mają paszporty na inne nazwiska. Będzie trudniej. - Andy, szukaj inicjałów H. M. – wtrącił Stone. – Zacznij od lotów do Niemiec. - Niezły pomysł – powiedział Dino. – Do roboty, Andy. Daj znać, jak będziesz coś miał. - No więc dobrze – oznajmił Warren. – Zrobię to. Przystawił do ust mikrofon radiotelefonu. - Baza, tu Warren. - Tak, szefie? - Czerwony kod dla wszystkich odlatujących samolotów. Nic nie odry- wa się od ziemi, dopóki nie dam zezwolenia. - Przyjąłem. Co z samolotami, które kołująna pas startowy? 230 - Zatrzymaj wszystkie międzynarodowe na moją odpowiedzialność. Odezwę się później. - Idziemy– rzucił Dino. Cała czwórka ruszyła biegiem w stronę bramek. Anderson skręcił po chwili w stronę telefonu alarmowego. - Gdzie reszta moich ludzi? – spytał Dino. - Przeczesują poczekalnie z fotografiami w dłoniach. Warren przeprowadził grupę przez bramkę bezpieczeństwa; znaleźli się w strefie odlotów. - Chodźmy prosto do wyjść – zaproponował Stone. - Postawiłem już ludzi na bramkach – oznajmił Warren. – Jeśli ci dwaj tam są mogą się wydostać tylko do samolotów, a te już zatrzymaliśmy. Pasa- żerowie lecący do Niemiec przechodzą przez cztery następne bramki; jeśli ci dwaj nie weszli na pokład do tej pory, przeszukamy poczekalnie. Wkroczyli do pierwszej poczekalni, gdzie spikerka właśnie zapowiadała wejście na pokład. Warren wziął mikrofon od umundurowanej kobiety i ogło- sił, że lot opóźni się o pięć minut. - Dino, daj mi swoją zapasową broń – poprosił Stone. Porucznik sięgnął do paska na kostce i wyciągnął krótki pistolet kalibru trzydzieści osiem; Stone wetknął go sobie za pas. Szybkim krokiem przecho- dzili wzdłuż oczekujących pasażerów. Stone spoglądał na każdą męską twarz; szukał wzrokiem krótkowłosego mężczyzny i Herberta Mitteldorfera. Nagle do Dina podbiegł zdyszany Andy Anderson. - Poruczniku, niejaki Heinz Muller znajduje się na liście pasażerów, któ- rzy przechodzą do strefy odlotów dwie bramki dalej. To jedyny mężczyzna o tych inicjałach lecący do Niemiec. Dino złapał za ramię Sama Warrena, po czym skinął na Stone’a. 63 Cała czwórka rzuciła się pędem przed siebie, łokciami torując sobie drogę wśród pasażerów. Poczekalnia okazała się pusta. Jedyną osobą, którą tam znaleźli, była młoda kobieta w punkcie rejestracji biletów. Warren skoczył prosto do niej. - Kiedy ruszył ten samolot? – spytał, migając odznaką. Dziewczyna zerknęła na zegarek. - Dwadzieścia minut temu. - O, nie– jęknął Stone. 231 Warren złapał słuchawkę telefonu i wystukał numer. - Wieża? Mówi Sam Warren z ochrony. Dajcie mi szefa. – Poczekał chwi- lę. – Tu Sam Warren. Stoję przy bramce numer osiemnaście; samolot do Ber- lina, lot numer sto cztery, zaczął kołować spod tej bramki dwadzieścia minut temu. Czy jest jeszcze na ziemi? Warren zamilkł. - Świetnie! Zawróćcie go do rękawa. Niech pilot ogłosi, że ma jakiś drobny defekt techniczny, którego usunięcie potrwa kilka minut. Pasażerowie muszą wysiąść, ale mogą zostawić bagaże na pokładzie. Odłożył słuchawkę. - Samolot już kołuje z powrotem do rękawa. Wszyscy pasażerowie wy- siądą a my będziemy mogli ich wtedy sprawdzić. Zwrócił się do kobiety w okienku. - Proszę sprawdzać wszystkie nazwiska na liście – polecił. – Nikogo nie wolno pani przepuścić bez odnotowania. - Zrozumiałam. Czas oczekiwania wykorzystali na złapanie oddechu. Dino kazał Ander- sonowi sprawdzić listy pasażerów innych lotów do Niemiec. - Modlę się do Boga, żeby oni byli w tym samolocie – powiedział Dino, maszerując w tę i z powrotem. - Do tej pory Mitteldorfer trzymał się inicjałów, więc czemu miałby je teraz zmieniać? – spytał retorycznie Stone. Mijały kolejne minuty. - Jest samolot – oznajmił Warren, wskazując okno. Wrócił Anderson. - Na listach pozostałych lotów nie ma nikogo o takich inicjałach – stwier- dził. – Jeśli to nie on, będziemy musieli sprawdzić wszystkie samoloty mię- dzynarodowe. Warren połączył się przez radio. - Baza, możecie puścić wszystkie loty do Niemiec z wyjątkiem lotu nu- mer sto cztery. Właśnie go sprawdzamy. Zjawiało się coraz więcej policjantów; od razu zajmowali miejsca przy bramkach. Stone i Dino zbliżyli się do trapu i stanęli po obu stronach. Ste- wardessa otworzyła drzwi samolotu. Stone zaczął się wpatrywać w twarze wychodzących pasażerów. Ode- tchnął głęboko; wiedział, że musi szukać wśród młodych mężczyzn z krótko obciętymi włosami oraz tych w średnim wieku. Czuł, że Mitteldorfer jest gdzieś blisko. Starał się znaleźć w twarzach oznaki napięcia, ale na większości wi- dział tylko zmęczenie i złość. Nagle spostrzegł młodego mężczyznę, niskie- go, barczystego, w luźnym czarnym ubraniu. Niestety, chłopak miał długie włosy. Odwrócił obojętne spojrzenie od Stone’a i poszedł dalej. 232 Stone skierował uwagę na innych pasażerów, gdy nagle usłyszał za sobą przeraźliwy kobiecy krzyk i odgłosy szamotaniny Odwracając się, poczuł sil- ne uderzenie w lewy bark. W pierwszej chwili zdumiał się, że cios sprawił tak wielki ból. Odwróciwszy głowę, ujrzał mężczyznę w czarnym ubraniu z wy- soko uniesioną pięścią. Spróbował zasłonić się lewą ręką, ale nie mógł. To było dziwne. Wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Stone widział teraz, że napastnik trzyma w dłoni krótki nóż i kieruje go wprost na jego twarz. Nie zdołał jednak dokończyć ruchu, bo drgnął i zato- czył się w bok, jakby coś targnęło nim gwałtownie. Z szyi trysnęła krew. Do- piero wtedy Stone usłyszał wystrzał. Odwrócił się. Dino stał w pozycji strze- leckiej z pistoletem w wyciągniętych dłoniach. Pasażerowie podnieśli nieopisany krzyk; niektórzy rzucili się na podło- gę, inni skoczyli przed siebie. Dino z bronią w ręku przebił się przez ludzki gąszcz do młodego mężczyzny, który skulił się na podłodze z twarzą wykrzy- wioną grymasem. Obok niego, w przejściu między rzędami foteli, leżał za- krwawiony nóż kuchenny. - Zabierzcie stąd tych ludzi! – krzyknął Dino do Warrena. – I sprowadź- cie lekarza! Gdy ostatni pasażerowie zdołali przedrzeć się do wyjścia, Dino stanął obok Stone’a. - Usiądź– nakazał. - Co? - Usiądź na fotelu. Zostałeś pchnięty nożem. Zdejmij marynarkę. Stone ściągnął marynarkę i zdumiał się, widząc, że cały lewy rękaw na- siąknął krwią. Nie poczuł ukłucia nożem, tylko cios w ramię. - Skąd wziął nóż? Jak przedostał się przez wykrywacz metalu? - Z tacy – odparł Dino. – Widziałem, jak się na ciebie zamierza, ale nie mogłem oddać strzału. Zbyt wielu ludzi stało między nami. Zbliżyła się pierwsza stewardessa. - Wezwaliśmy pomoc. Przykro mi z powodu noża. Kroiłam właśnie cy- trynę w pierwszej klasie, gdy... - To nie pani wina – przerwał jej Stone. Zwrócił się do Dina. – Widzia- łem go, kiedy przechodził, ale te włosy... Dino podszedł do leżącego mężczyzny i pociągnął za czuprynę. Peruka została mu w ręku. Sprawdził puls. - Nie żyje. Czy nie powiedziałem ci o peruce? - Nie. - Portier zawiadomił nas, że Hausman zapuścił przez noc włosy. Przepra- szam, zapomniałem cię ostrzec. Byłem zajęty prowadzeniem samochodu. - Nieważne – odrzekł Stone słabym głosem. Stewardessa przyniosła czysty ręcznik i przycisnęła do ramienia rannego. 233 - Proszę się oprzeć o fotel – poleciła. – W ten sposób ręcznik się nie wysunie. - Poradzisz sobie? – spytał Dino. – Ja przeszukam kabinę samolotu. - Dobrze. Dino skinął na Sama Warrena. Ruszyli powoli między rzędami foteli, zaglądając wszędzie, nawet do toalet. Po chwili Dino wrócił. - Jak się czujesz? - Jakoś żyję. Kiedy będziemy mogli stąd pójść? - Ciebie odstawimy prosto do ambulatorium – odparł Dino. - Nie chcę jechać karetką. Ty mnie odwieź. - Oczywiście. Dino zwrócił się do stewardessy. - Czy może pani sprowadzić dla nas fotel na kółkach? - Nie potrzebuję fotela – zaprotestował Stone. – Mogę chodzić. - Zapomnij o tym. Nie będziesz paradował zakrwawiony przez całe lot- nisko. - Złapałeś Mitteldorfera? - Nigdzie go nie widziałem – odparł Dino. – Andy i jego ludzie prze- czesują w tej chwili poczekalnie i korytarze. Drań mógł się wymknąć w cza- sie tego zamieszania. Dwaj mężczyźni ze służby ochrony lotniska wynieśli na noszach ciało Hausmana. Stone i Dino zostali sami na pokładzie samolotu. - Siedź i nie ruszaj się – polecił Dino – a ja poszukam fotela. Zaraz cię stąd zabierzemy. Wyszedł; Stone był teraz sam w kabinie. Oprzytomniał już z szoku wywołanego świadomością że został pchnięty nożem. Od tej chwili upłynęło dwadzieścia minut; teraz tylko kręciło mu się lekko w głowie. Naciśnięciem guzika opuścił siedzenie fotela, który znaj- dował się w końcowej części kabiny pierwszej klasy, i wsunął sobie po- duszkę pod głowę. Pomyślał, że przynajmniej odpocznie, zanim go stąd zabiorą. Prawie już usypiał, kiedy usłyszał odgłos przypominający chrapanie. Ze zdziwienia otworzył oczy. Jak może chrapać, skoro nawet nie śpi? Pochrapy- wanie nie ustawało. Nacisnął guzik i fotel wrócił do pierwotnej pozycji. Od- głos chrapania dochodził gdzieś z tyłu. Stone podniósł się na nogi i nasłuchując, niepewnym krokiem ruszył przej- ściem w stronę ogona samolotu. Chrapanie przybrało na sile. Dotarł do klasy turystycznej, zatrzymał się i spojrzał w górę. Po lewej stronie, nad siedzenia- mi znajdował się obszerny luk. Stone otworzył klapę, wyciągnął zza pasa pistolet Dina i cofnął się o krok. 234 Chrapanie dobiegało spod płaszcza upchniętego w luku. Lufą pistoletu Stone odsunął płaszcz. Na półce spał mężczyzna w średnim wieku z siwymi włosami i niewielką brodą. W pierwszej chwili Stone go nie rozpoznał. Dino wszedł na pokład, popychając przed sobą fotel. - Hej! – zawołał. – Co ty tam robisz? Nie powinieneś wstawać! - Chodź tutaj – odrzekł Stone. – I przygotuj kajdanki. Mitteldorfer poderwał się, obudzony głosem Stone’a. Poznał go natych- miast i wykrzywił twarz. - Ty!– krzyknął z nienawiścią. - Tak, to ja!– odparł Stone. 64 Była pierwsza w nocy, kiedy Dino zatrzymał samochód przed domem Sto- ne’a; padał deszcz. W ambulatorium Stone przeszedł istne piekło: zrobili mu znieczulenie miejscowe i zastrzyk przeciwtężcowy, zszyli ranę, podali antybioty- ki, i na koniec wręczyli buteleczkę środków przeciwbólowych. Stone długo mu- siał przekonywać lekarza, że lepiej będzie mu w domu niż w szpitalu. - Dzięki – powiedział Stone. - Nie ma za co. Było po drodze – odrzekł Dino. - Za to, że zastrzeliłeś Hausmana. Gdyby nie ty, pewnie oberwałbym gorzej. - Żałuję, że nie mogłem strzelić od razu. - To nareszcie koniec, prawda? - Tak, to koniec. - Nie ma już nikogo, kto chce nas wykończyć? - Dzisiaj możesz spać spokojnie – odparł Dino. – Ja zresztą też. Mary Ann i Ben wrócili już do domu. - Cieszę się. Wiem, że za nimi tęskniłeś. - Tak, to prawda. Życie kawalerskie nie jest taką sielanką jak się niejed- nemu zdaje. - Nie jest też takie straszne. Chyba, że ktoś próbuje cię zabić. - Co powiesz Eduardowi? - Spróbuję go przekonać. - Może ci się uda, ale uważaj, żeby nie zranić uczuć starego. Sycylijczy- cy widzą obrazę nawet tam, gdzie jej nie ma. - Będę go przekonywał bardzo ostrożnie. - Postaraj się. Jesteś moim przyjacielem, ale nie mogę powiedzieć, że chcę mieć w tobie szwagra. 235 - Ranisz mnie, Dino. - Dolce też będziesz przekonywał? - Nie jestem pewien, czy z nią można dyskutować. - A więc jednak zaczynasz coś kumać. - Jestem teraz zbyt zmęczony, żeby trzeźwo myśleć. Środki znieczulają- ce zaczynają robić swoje. Mam nadzieję, że uda mi się wdrapać na górę, zanim zasnę. - Chcesz, żebym ci pomógł? - Nie, dam sobie radę. – Stone otworzył drzwi wozu i wyszedł w siąpią- cy deszcz. – Dobranoc, Dino. - Cześć, stary. Zadzwonię jutro i opowiem, co zdziałaliśmy z Mitteldor- ferem. - Będę czekał na telefon. Stone zatrzasnął drzwi samochodu i powoli wszedł po schodach. Otworzył drzwi wejściowe i wjechał windą na piętro; nie miał ochoty zmagać sięze stop- niami. W głowie szumiało mu już mocno od środków znieczulających. Zapalone światło w sypialni trochę go zaniepokoiło. Wsunął się ostroż- nie do pokoju. Dolce spała nago w jego łóżku, częściowo tylko przykryta kołdrą. Na jej twarzy malował się wyraz słodkiej, dziecięcej niewinności. Stone uwolnił rękę z temblaka, rozebrał się po cichu, zgasił światło i wśli- znął się pod kołdrę obok dziewczyny. Dolce poruszyła się w mroku i oparła dłoń na jego piersi. Ciemność rozpraszała tylko słaba poświata księżyca w dru- giej kwadrze, przesłoniętego do połowy chmurami. - Wszystko w porządku? – spytała dziewczyna prawie przez sen. - Tak. Jak weszłaś? Dolce zmarszczyła leciutko czoło. - Przyprowadziłam twój samochód i otworzyłam drzwi garażu pilotem. Co się stało na lotnisku? Zaczynała się budzić, a to nie było Stone’owi na rękę. Pogładził dziew- czynę po twarzy; usnęła. - Jutro ci wszystko opowiem – szepnął, zamykając oczy. Gdyby tylko wiedział, co jej powiedzieć. 236 Podziękowania Pragnę podziękować mojej redaktorce, a zarazem wiceprezesowi wydaw- nictwa Gladys Justin Carr, jej personelowi, drugiemu redaktorowi Erinowi Cartwrightowi, asystentce wydawcy Deidre O’Brien oraz wszystkim osobom w wydawnictwie HarperCollins, które włożyły tyle pracy w to, aby wprowa- dzić moje książki na rynek. Chcę również wyrazić wdzięczność memu agentowi Mortonowi L. Jan- klowi oraz jego głównej asystentce Ann Sibbald, a także personelowi firmy Janklow & Nesbit za wytrwałe kierowanie moją karierą pisarską i przyjaźń, którą mnie darzą Pragnę też podziękować mojej żonie Chris, pierwszej czytelniczce mo- ich książek, za łatanie w nich dziur oraz gładzenie po ramieniu, dzięki które- mu znacznie lepiej znoszę siedzenie przy komputerze. 237 Od Autora Zawsze z przyjemnością czytam listy od Czytelników, lecz muszę uprze- dzić, że te, które są wysyłane do mnie na adres wydawcy, wędrują od trzech do sześciu miesięcy, a kiedy już docierają jest ich tak wiele, że nie na wszyst- kie udaje mi się odpowiedzieć. Jeśli jednak posiadacie, drodzy Czytelnicy, dostęp do Internetu, możecie odwiedzić moją stronę. Oto jej adres: www.stuartwoods.com. Można tam wysyłać pocztę elektroniczną. Jak dotąd udawało mi się odpowiedzieć na wszystkie listy. Jeśli ktoś napisał do mnie e-mail i nie otrzymał odpowiedzi, stało się tak dlatego, że znalazł się wśród zatrważającej liczby osób, które: 1. Nie znają swojego internetowego adresu zwrotnego. 2. Nie potrafią go poprawnie zapisać. 3.Nie posiadajątakowego. Jeśli nie macie komputera, możecie wysyłać do mnie e-maile z bibliotek, sklepów, komputerów swoich dzieci lub przyjaciół. Zapamiętajcie więc, drodzy Czytelnicy: e-mail – odpowiedź; list nade- słany pocztą – brak odpowiedzi. Ci, którzy chcą wskazać błędy drukarskie i redaktorskie w moich książ- kach, powinni kontaktować się z wydawnictwem HarperCollins Publishers, 10 East 53rd Street, Nowy Jork, NY 10022-5299. Zaś te przedsiębiorcze i ambitne osoby, które pragną wykupić prawa au- torskie - teatralne, filmowe i telewizyjne - do moich utworów, powinny zwra- cać się do Matthew Snydera z firmy Creative Artists Agency, 9830 Wilshire Boulevard, Beverly Hills, CA 90-212-1825. 238 Ci natomiast, którzy zainteresowani są współpracą literacką, mogą kon- taktować się z Anne Sibbald z firmy Janklow & Nesbit, 598 Madison Ave- nue, Nowy Jork, NY 10022. Jeśli chcecie, abym przyjechał podpisać egzemplarze moich książek, pro- szę zwrócić się do swojego księgarza o skontaktowanie się z przedstawicie- lem wydawnictwa HarperCollins. Jeśli ktoś ma ochotę wziąć udział w moich spotkaniach z Czytelnikami, ich program można znaleźć na stronie internetowej. Wszystkie moje powieści nadal są w druku w miękkiej oprawie i można je zamówić w księgarni. Jeśli interesuje Państwa nabycie egzemplarzy w twar- dej oprawie moich wcześniejszych powieści bądź książek niebeletrystycz- nych, proszę zwracać się do dobrych antykwariatów, których właściciele są w stanie przeprowadzić poszukiwania na terenie całego kraju.