MacNeill urodził się w Szkocji w 1960 roku. Mając sześć lat wyjechał wraz z rodziną do Afryki Południowej; powrócił do Wielkiej Brytanii w 1985 roku. Od najmłodszych lat interesował się pisaniem; uczestniczył w konkursach literackich. W 1988 roku nawiązał współpracę z wydawnictwem Collins (obecnie HarperCollins); tam zaproponowano mu rozbudowanie pozostawionych przez Alistaira MacLeana scenariuszy filmowych o przygodach agentów fikcyjnej organizacji antyterrorystycznej UNACO do rozmiarów pełnych powieści (dwie pierwsze książki z tego cyklu, "Wieżę zakładników" i Air Force One Is Down, napisał wcześniej John Dennis). MacNeill podjął się zadania. W 1989 roku ukazał się "Pociąg śmierci", a potem jeszcze pięć książek, m.in. "Czas zabójców" (1991), "Śmiertelna pułapka" (1992), "Łamacz kodów" (1993). MacNeill wydał także cztery własne powieści sensacyjne - "Diabelskie wrota" (1994), "Księżycową krew" (1995), "Podwójny kamuflaż" (1997) i "Szwadron śmierci" (Damage Control, 1998). Jego "Szpiegowskie rendez-vous" opublikowane w 1995 roku powstało na podstawie opowiadania Alistaira MacLeana ze zbioru "Bezkresne morze". Pisarz kończy pracę nad kolejną powieścią Counterplot. Alastair MacNeill DIABELSKIE WROTA KSIĘŻYCOWA KREW PODWÓJNY KAMUFLAŻ SZWADRON ŚMIERCI Alistair MacLean & Alastair MacNeill SZPIEGOWSKIE RENDEZ-VOUS Cykl UNACO POCIĄG ŚMIERCI STRAŻ NOCNA CZERWONY ALARM CZAS ZABÓJCÓW ŚMIERTELNA PUŁAPKA ŁAMACZ KODÓW Alistair MacLean & Hugh Miller Cykl UNACO NA CELOWNIKU STAN ZAGROŻENIA Alistair MacLean & Sam Llewellyn PIORUN Z NAWARONY Alistair MacLean & Simon Gandolfi Cykl ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA SIEĆ ZŁOTA ZEMSTA ZŁOTA WYSPA ZŁOTA RZEKA ALASTAIR MACNEILL SZWADRON ŚMIERCI Przełożył PIOTR ROMAN Tytuł oryginału: DAMAGE CONTROL Published by arrangement with Christopher little literary Agency Copyright (c) Alastair MacNeill 1998 Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo ViK 1998 Copyright (c) for the Polish translation by Piotr Roman 1998 ISBN 83-87782-04-1 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOVATOR ul. Cybernetyki 19, 02-677 Warszawa ul. Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22)-843-10-85, (22)-647-38-57 Sprzedaż wysyłkowa dla odbiorców indywidualnych: Księgarnia Wysyłkowa Faktor, skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78 tel. (22)649-55-99 Wydawnictwo VIK Warszawa 1998. Wydanie I Objętość: 14 ark. wyd., 17 ark. druk. Druk: Drukarnia "Delta" Wrocław WSTĘP Jedyne, co musiał zrobić, to pociągnąć za spust. Był ubrany na czarno, twarz miał posmarowaną kremem kamuflującym i leżał bez ruchu na grzbiecie wzgórza, świetnie ukryty w gęstych krzakach. Przymocowany do karabinu snajperskiego TRG 21 celownik noktowizyjny wysokiej klasy był skierowany na mężczyznę w białym płaszczu kąpielowym, który przykucnął na brzegu oświetlonego basenu, znajdującego się w dole; rozmawiał właśnie z kobietą, która trzymała się drabinki i zamierzała wyjść z wody. Mężczyzna był tuż przed czterdziestką, miał bladą cerę i rzadką brodę. Kiedy kobieta wyszła z basenu, rzucił jej ręcznik, podszedł do kompletu tanich plastikowych ogrodowych mebli i usiadł na jednym z foteli. Kobieta - ubrana w źle dobrany jednoczęściowy kostium, który tylko podkreślał jej brzydką, otyłą sylwetkę - podeszła do mężczyzny, mówiąc coś i wycierając włosy. Jej towarzysz sprawiał wrażenie niezbyt interesującego się tym, co mówiła, gdyż nerwowo spoglądał w kierunku domu. Po chwili wykrzyknął ze złością i, nie otrzymawszy odpowiedzi, w geście niechęci wyrzucił w górę ręce, a następnie sięgnął po stojącą na stoliku obok butelkę wina. Strzelec lekko poruszył pokrętłem na celowniku, by wyostrzyć obraz czoła mężczyzny, znajdujący się dokładnie w środku znacznika wskazującego, gdzie uderzy pocisk. Pozostało mu tylko pociągnąć za spust... Nagle kobieta krzyknęła. Mężczyzna spojrzał za siebie i jego usta wykrzywiły się w lubieżnym uśmiechu. Snajper odruchowo przesunął celownik w miejsce, gdzie tamten patrzył, i dostrzegł dziewczynę, która wyszła z domu. Była piękna. Miała osiemnaście, może dziewiętnaście lat, znakomitą figurę i długie czarne włosy, które spływały gęstymi pasmami na szczupłe, opalone ramiona. Podeszła, wzięła od mężczyzny butelkę i przystawiwszy ją sobie do ust, zaczęła zachłannie pić, aż wino wypłynęło z kącików jej warg, spłynęło po szyi i dalej w dół po drobnych piersiach. Mężczyzna złapał dziewczynę i gwałtownym ruchem posadził ją sobie na kolanach. Zachichotała, kiedy zaczął zlizywać wino z jej skóry, zaraz jednak skoczyła na nogi, odsunęła się o krok i zręcznie uchyliła od ręki, którą wyciągnął, by ją złapać i znów posadzić sobie na kolanach. Starsza kobieta podeszła do mężczyzny od tyłu, wsunęła mu ręce pod płaszcz i objęła wokół klatki piersiowej, ale strząsnął je z siebie jednym gwałtownym ruchem. Spróbowała pocałować go w szyję, a wtedy on odwrócił się i zamaszystym ruchem uderzył ją grzbietem dłoni prosto w twarz. Zatoczyła się do tyłu i z niewiarą w oczach przyłożyła dłoń do krwawiących ust. Młoda dziewczyna parsknęła śmiechem, usiadła mężczyźnie okrakiem na nogach, nie robiąc najmniejszego obronnego gestu, kiedy sięgnął za jej plecy i zaczął rozpinać stanik bikini. Strzelec nie czuł sympatii do odtrąconej starszej kobiety ani pogardy wobec rozwiązłej nastolatki. Tak samo jak nie miał współczucia dla mężczyzny, którego zamierzał zabić. To było zlecenie, a on należał do profesjonalistów. Czekał spokojnie na optymalne warunki do strzału - jak na razie mężczyzna pieścił piersi siedzącej okrakiem na jego nogach dziewczyny, która w zachwycie odrzuciła głowę do tyłu i pozwalała mu badać kolejne fragmenty swej skóry. Odpowiedni moment nadszedł, kiedy zeszła z kolan mężczyzny, uklękła przed nim i ściągnęła mu przód kąpielówek. Snajper pociągnął za spust. Pocisk trafił mężczyznę w środek czoła, a impet uderzenia pchnął go tak mocno do tyłu, że razem z fotelem zrobił salto i wylądował twarzą w dół na patio. W jego potylicy, którędy wyszedł specjalny bezpłaszczowy pocisk, ziała wielka dziura. Starsza kobieta, ruchem tak powolnym, jakby nagle wpadła w trans, spuściła oczy, by popatrzeć na swe nogi spryskane krwią i grudkami mózgu. Zaczęła krzyczeć. Nastolatka, też w szoku, odruchowo sięgnęła po stanik i zakryła nim nagie piersi. Dopiero wtedy zmusiła się do spojrzenia na zabitego mężczyznę. Zrobiwszy to, również zaczęła się drzeć jak opętana. Snajper zniknął już w ciemności nocy. 1 Czwartek - Pamiętam, że prosiłaś, by ci nie przeszkadzano, Beth, ale chce z tobą rozmawiać ktoś z policji. - Znowu?! -jęknęła Elizabeth Grant do słuchawki. - Zaprowadź go do mojego gabinetu i powiedz, że zaraz przyjdę - powiedziała sekretarce, odłożyła słuchawkę i popatrzyła na Emmę Kendry, swą wspólniczkę, z którą prowadziły Kendry Grant Associates, elitarną agencję specjalizującą się w "polowaniu" na kandydatów na dyrektorów firm - przede wszystkim w znakomicie prosperującym sektorze bankowym miasta. - Musimy przerwać spotkanie - oznajmiła, zebrała leżące na blacie biurka luźne kartki, włożyła je do teczki, którą przyniosła ze sobą na cotygodniową konferencję w gabinecie Emmy, i wstała. - Wrócili panowie z wydziału oszustw... kolejny raz. A już sądziłam, że kiedy Mark poszedł siedzieć, przestanę ich widywać. - Zatelefonuję, jak wrócę z lunchu, i umówimy się, aby dokończyć rozmowę - zawołała Emma za Beth, która szła właśnie w kierunku drzwi. - I tak już większość spraw załatwiłyśmy. Beth machnęła na pożegnanie dłonią i zamknęła za sobą drzwi. Jej niechęć nie dotyczyła samego spotkania z przedstawicielem wydziału oszustw - po procesie, który odbył się pięć lat temu, miała nadzieję nigdy więcej nie ujrzeć Marka Lee, jeśli jednak szykował się następny i zostanie wezwana na świadka, będzie musiała znów się z nim spotkać. Kiedy go aresztowano, nie była w stanie uwierzyć, jak mogła się w nim tak zadurzyć, ale w końcu każdy jest mądry po szkodzie. "Miłość bywa ślepa", pomyślała z pogardą. Tak ją wzięło, że nie dostrzegała krętackiego charakteru, który (zresztą świetnie) skrywał za doskonałym wyglądem i umysłem przenikliwym w sprawach finansowych. Bardzo z jego powodu cierpiała, zwłaszcza tuż po aresztowaniu, kiedy próbował przedstawić ją jako wspólniczkę w nielegalnych interesach, które robił, wykorzystując zastrzeżone informacje... ta próba zrzucenia na nią odpowiedzialności była desperacka, tchórzliwa... Na szczęście policja nie dała się nabrać i nie wysunięto pod jej adresem żadnych zarzutów. To była już przeszłość. Zaczęła nowe życie. Miała męża i uwielbiała go, miała wspólniczkę, której całkowicie ufała i która była jej najlepszą przyjaciółką. Została nawet matką chrzestną dwuletniej córeczki Emmy. Obecnie życie traktowało ją dobrze i najmniej potrzebowała nieustannego grzebania się w starych błędach... Beth miała trzydzieści cztery lata i świetną figurę, którą utrzymywała dzięki chodzeniu trzy razy w tygodniu z Emmą na aerobik do siłowni znajdującej się jedynie kilka ulic od ich biura w Kensington, pełnego pluszu i antyków. Miała wyraziste, atrakcyjne rysy twarzy, a sięgające ramion naturalne blond włosy związywała zazwyczaj w ogonek. Choć nigdy świadomie nie wykorzystywała swego wyglądu, dawał jej pewność siebie, czasami graniczącą z arogancją. Choć nie zawsze chętnie, musiała się przed sobą do tego przyznać, z drugiej jednak strony doskonale wiedziała, że jest piękna, i nigdy nie stwarzało to większego problemu w kontaktach z ludźmi. Weszła do sekretariatu i wskazała drzwi swego gabinetu, na co sekretarka skinęła głową. Beth szybkim, zdecydowanym krokiem przeszła przez puszysty dywan, pchnęła drzwi i wkroczyła do swego królestwa. Mężczyzna, który siedział w stojącym pod przeciwległą ścianą skórzanym fotelu, wstał. Nie był to oficer, który rozmawiał z nią na początku tygodnia. Tego oceniała na czterdzieści parę lat i od razu zauważyła jego byle jaki garnitur z domu towarowego, w dodatku niezbyt modny. - Detektyw inspektor David Aldrich - przedstawił się gość i pokazał odznakę. - Czy pani Elizabeth Grant? - To ja - odparła niecierpliwie Beth, rzuciła teczkę z dokumentami na biurko i odwróciła się do inspektora. Jej oczy ciskały błyskawice. - Jak już mówiłam pana koledze we wtorek, Mark nic mi nie wspomniał o swoim drobnym oszustwie. Wszystko, co miałam do powiedzenia, jest w aktach z procesu, więc jeżeli komukolwiek z was zechce się je przeczytać, przestaniecie mnie nachodzić i wreszcie pozwolicie mi prowadzić normalne życie. - Obawiam się, że nie wiem, o czym pani mówi, pani Grant - padła odpowiedź jednoznacznie zdziwionego gościa. - Jest pan z wydziału oszustw, prawda? - spytała niepewnie Beth. - Nie, z wydziału kryminalnego komendy stołecznej. - A więc pańska wizyta nie ma nic wspólnego z Markiem Lee? - Nie. Niestety mam dla pani złe wieści. - Wskazał na skórzany fotel stojący za biurkiem Beth. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli pani usiądzie. - Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie! - odparowała mu Beth, a jednak w jej głosie pojawił się ton niepewności, którego nie była w stanie ukryć. - Proszę mówić, po co pan przyszedł. - Proszę, pani Grant - powiedział Aldrich, ponownie wskazując na fotel. Beth powoli usiadła. - Chodzi o Iana? Coś mu się stało? - Niestety tak - odparł Aldrich, wytrzymując jej spojrzenie. - Wczoraj wieczór strzelano do niego. - O mój Boże... - By móc mówić dalej, musiała przełknąć. - Jest poważnie ranny? - Przykro mi, ale nie żyje, pani Grant. Bardzo mi przykro. - Nie żyje? - Pokręciła energicznie głową, jakby słowa, które właśnie wypowiedział policjant, były natrętną muchą i chciała je strząsnąć. - To niemożliwe. Wczoraj wieczór rozmawialiśmy przez telefon. Wczoraj wieczór. Nie ma go w kraju, wyjechał kilka dni temu. To musi być jakieś nieporozumienie. To nie mógł być Ian. - Wypadek zdarzył się w Zurychu, około jedenastej wieczór - wyjaśnił Aldrich i zajrzał do notesu. - Zastrzelono go pod klubem jazzowym o nazwie... Straight... Street. - Ian nie lubił jazzu. Nigdy nie poszedłby do klubu jazzowego. O nie, na pewno nie. Nie Ian. Ian na pewno nie. - Mówiła szybko, niezbyt składnie, jakby chciała sama siebie przekonać, że to, co usiłuje się jej przekazać, jest nieprawdą. - Pani Grant... - Ian nie lubił jazzu, nie rozumie pan, co mówię? - Beth wstała i podeszła w stronę okna. Wbiła wzrok w pełną ludzi ulicę w dole, po jej oczach widać było jednak, że nie widzi tego, na co patrzy. - Lubił muzykę klasyczną. Brahmsa, Beethovena, Mozarta. Nie jazz. Nigdy nie słuchał jazzu. Aldrich lekko położył dłoń na ramieniu Beth. - Pani Grant, proszę usiąść. - Nie jazz - powtórzyła, a po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. - Nie... jazz... Wyglądała, jakby za chwilę miała upaść, i Aldrich ujął ją pod ramię i podprowadził do fotela. Już przedtem zauważył kryształowe karafki na komódce, szybko więc tam podszedł, nalał do szklanki porządną porcję brandy i wrócił do Beth. Drżały jej ręce i nie wiadomo było, czy utrzyma szklankę, dlatego przyłożył ją do jej ust. Wzięła mały łyk i odsunęła naczynie. Chciał, by jeszcze się napiła, ale zakryła twarz dłońmi i zaczęła nieopanowanie szlochać. Zadzwonił telefon i Aldrich natychmiast podniósł słuchawkę. - Czy mogę rozmawiać z Beth Grant? - usłyszał kobiecy głos. - Niestety w tej chwili nie może rozmawiać. - Jestem jej wspólniczką, nazywam się Emma Kendry. Kiedy będzie mogła podejść do telefonu? - Pani Kendry, nazywam się Aldrich i jestem inspektorem policji. Właśnie musiałem przekazać pani Grant bardzo przykrą wiadomość i sądzę, że najlepiej będzie, gdyby przyszła pani do jej gabinetu. Bardzo jej się przyda pani pomoc. Kiedy Emma próbowała przy oknie uspokoić Beth, Aldrich trzymał się dyskretnie z boku. Zauważył, że obejmując przyjaciółkę, sama płakała, nie umiał jednak określić, czy współczuje jej z powodu straty, czy płacze z żalu za Ianem Grantem. Beth uwolniła się z objęć przyjaciółki, miała czerwone oczy, a na policzkach rozmazane smugi tuszu do rzęs. Przeciągnęła grzbietami dłoni po twarzy i jeszcze bardziej rozmazała tusz. Emma wzięła ze stojącego na biurku pudełka papierową chusteczkę i zmoczyła kawałek, kiedy jednak spróbowała dotknąć policzka Beth, przyjaciółka ją powstrzymała. Odwróciła się do Aldricha mówiąc: - Czy mogłabym na chwilę przeprosić? Zaraz wrócę. - Powiedziała to spokojnie i nie czekając na odpowiedź wyszła do sąsiadującej z gabinetem łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Kiedy kilka minut później pojawiła się w drzwiach, miała umytą twarz i świeży makijaż. - Przepraszam, że tak się na pańskich oczach rozkleiłam - stwierdziła, jakby nigdy nic, i usiadła za biurkiem. Poprzednia słabość zniknęła, a w jej głosie słychać było determinację, co dość mocno zaskoczyło Aldricha. - Nie musi pani za nic przepraszać, pani Grant. - Może zechce pan usiąść, inspektorze? - spytała Beth, wskazując na stojącą pod ścianą kanapę. - Może coś do picia? - dodała, kładąc dłonie płasko na blacie biurka. - Herbaty? Kawy? Coś mocniejszego? - Roześmiała się krótko. - Przepraszam, zapomniałam. Nie może pan pić na służbie, prawda? - Nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba. - Aldrich nieraz widywał, jak ludzie, którzy muszą jakoś sobie poradzić z faktem śmierci ukochanej osoby, próbują zanegować ten fakt. Zaraz po tym jak usłyszała od niego złą nowinę, wydawało się, że i ona zachowa się podobnie. Bez trudu by ją zrozumiał, ale jeszcze nigdy nie widział takiej przemiany, jaką zaprezentowała. Po chwilowym rozżaleniu natychmiast zaczęła sprawiać wrażenie osoby całkowicie nad sobą panującej. Tak jakby siedząc w łazience, zdołała uruchomić w sobie jakiś specjalny mechanizm. Denerwowało go to. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Emmę i stwierdził, że uważnie obserwuje przyjaciółkę. W odróżnieniu od policjanta, Emma doskonale rozumiała, co dzieje się z Beth. Okazała słabość, i to na oczach kogoś obcego, więc w dwójnasób starała się odzyskać panowanie nad sobą. Panowanie... Beth zawsze starała się panować nad sobą. Teraz musiało to być dla niej jeszcze ważniejsze niż kiedykolwiek, Ian nie żył, musiało ją to zranić w niewyobrażalny sposób, zaraz jednak tama uczuć została zamknięta. Koncentrowała się wyłącznie na tym, by jej umysł ostygł, by nie myśleć o innych sprawach, aby serce zlodowaciało i emocje nie przeszkadzały. Nie, jej serce nie zlodowaciało... czasami tylko sprawiała takie wrażenie... - Siadaj, Emmo - rzuciła Beth krótko i ostro, jakby wydawała komendę psu. Emma przełknęła odpowiedź, która cisnęła jej się na usta, i usiadła. Kiedy Beth opuściła głowę i popatrzyła na swe zaciśnięte dłonie, Emmie przez chwilę wydawało się, że fasada budowana przez jej przyjaciółkę zaraz pęknie, Beth jednak wzięła kilka głębokich oddechów, podniosła głowę i popatrzyła na Aldricha. - Cieszyłabym się, gdyby mi pan opowiedział, co dokładnie wydarzyło się wczoraj wieczór. - Nie znam jeszcze wszystkich szczegółów, tylko to, co przekazały nam rano szwajcarskie władze - odparł niemal przepraszająco policjant. - Więc niech pan powie to, co wie. - Wygląda na to, że pani mąż był w klubie z pewną Amerykanką... Amy Michaels... - Aldrich przerwał, by sprawdzić, czy to nazwisko coś mówi Beth, ale nijak nie zareagowała. - Zna ją pani, pani Grant? - Nie. A powinnam? - Beth odsunęła z czoła luźny kosmyk włosów. - Nie znam nikogo w Zurychu, inspektorze. Nigdy tam nie byłam, Ian prowadził w Szwajcarii interesy i może ta Amy Michaels była kimś, z kim miał doczynienia służbowo, więc umówili się w klubie. - Nie - odparł bez zastanowienia Aldrich. - Władze szwajcarskie już zdążyły to sprawdzić. Muszę przyznać, że wszystko wygląda dość tajemniczo. Udało im się dowiedzieć, że zameldowała się w tym samym hotelu, w którym zatrzymał się pani mąż, i tego samego dnia. Kilka razy widziano ich razem, ale nikt nie wie, kim ta kobieta jest. - Ona zabiła Iana? Zimna krew Beth Grant znów wytrąciła Aldricha z równowagi. - Kilku świadków widziało tuż po jedenastej, jak pani mąż opuszcza klub. Wyszedł bocznymi drzwiami, prowadzącymi na wąski zaułek, ona wyszła tuż za nim. Szwajcarskie władze nie umieją powiedzieć, czy zdawał sobie sprawę z tego, że ma ją za plecami, w każdym razie tuż potem jeden z pracowników usłyszał w zaułku hałas i kiedy wyszedł z klubu, zobaczył Amy Michaels, klęczącą nad ciałem pani męża. Miała w ręku broń i na widok pracownika klubu uciekła. Od tego momentu więcej jej nie widziano. Policja zaalarmowała lotniska i przejścia graniczne i jest raczej pewne, że pani Michaels pozostaje ciągle w Szwajcarii. To tylko kwestia czasu, by ją znaleźć. - Kto zajmuje się przewozem zwłok Iana do Londynu? - spytała Beth. - Angielska czy amerykańska ambasada? - Sądzę, że amerykański konsulat w Zurychu. - W takim razie, jak tylko skończymy rozmowę, będzie to pierwsze miejsce, dokąd się udam. - Nie ma powodu, by jechała pani do Zurychu, pani Grant. Konsulat wszystkim się zajmie. - Wręcz przeciwnie, panie Aldrich. Uważam, że istnieje wiele powodów, bym udała się do Zurychu. Mój mąż nie żyje, inspektorze. Został zastrzelony pod klubem jazzowym przez tajemniczą kobietę, która uciekła i nie wiadomo, gdzie jest. Ian nienawidził jazzu, pierwsze pytanie brzmi więc: co robił w tym klubie? Jego pobyt tam nie miał sensu - chyba że był z kimś umówiony. Jeżeli tak, to z kim? Kim jest Amy Michaels? Dlaczego go zabiła? Chcę znać odpowiedzi ma te pytania, a jedynym sposobem ich uzyskania jest pobyt w Zurychu. - Szwajcarska policja zbada każdy aspekt sprawy. Jestem całkowicie przekonany, że bardzo szybko aresztują Amy Michaels. - Pozwoli pan, że nie będę się na żaden temat wypowiadać, dopóki nie rozejrzę się na miejscu.-Beth podniosła słuchawkę i poczekała, aż odezwie się sekretarka.-Karen, zarezerwuj mi miejsce w pierwszym samolocie do Zurychu i pokój w ZumStorchen Hotel. W trakcie pobytów służbowych Ian zawsze tam mieszkał. Zadzwoń natychmiast, jak potwierdzisz rezerwacje. - Odłożyła słuchawkę i wstała. - Doceniam, że zechciał pan przybyć osobiście, inspektorze. Wiem, że znacznie łatwiej byłoby przekazać mi wszystko przez telefon. - Pani Grant, w dalszym ciągu odradzałbym wyjazd do Zurychu. Tamtejsza policja nie będzie zachwycona pani mieszaniem się w śledztwo. - Nie zamierzam mieszać się w śledztwo - odparła zaskoczona Beth. - Znałam Iana lepiej niż ktokolwiek inny i sądzę, że moja wiedza może pomóc w prowadzeniu śledztwa. Na pewno w niczym nie mogę zaszkodzić. Aldrich podał jej swą wizytówkę. - Gdyby mnie pani potrzebowała, jest na niej mój numer w Yardzie. Proszę się nie krępować i dzwonić o dowolnej porze. Chciałbym jeszcze raz wyrazić żal z powodu straty, jaką pani poniosła. Beth spuściła wzrok. - Dziękuję... Emma odprowadziła policjanta do drzwi i zamknęła je za nim. - To, co mówił, ma sens, Beth. Nie musisz jechać do Zurychu. Pozwól policji wszystkim się zająć. Beth otarła oczy. - Ian był jednym z najbardziej w tym kraju znanych prawników specjalizujących się w obronie praw człowieka, a to znaczy, że miał mnóstwo wrogów. Potężnych wrogów, dysponujących dużymi pieniędzmi. Nigdy o tym nie zapominał. Skąd mam wiedzieć, że w jego śmierć nie jest w jakiś sposób zaplątany rząd szwajcarski? - Beth, przestań, mówisz jak Ian, przedstawiający kolejną teorię spiskową - powiedziała Emma, zanim zdążyła się ugryźć w język. Natychmiast pożałowała swego nietaktownego wybuchu, nie drgnęła jednak nawet, by jakimś gestem pocieszyć Beth, która się od niej odwróciła. Wiedziała, że jej przyjaciółka uznałaby taki gest za fałszywy. Nie uszło jej uwagi, że Beth otarła policzki. - Przepraszam. To było głupie. Wiem, co się z tobą dzieje. - Naprawdę? - Beth gwałtownym ruchem zwróciła się ku Emmie. Nie próbowała powstrzymywać łez, które płynęły jej po policzkach. - Nie sądzę, byś miała choć blade pojęcie, jak się czuję, Ian nie żyje, Emmo. Mój Ian... - Usiądź - łagodnie powiedziała Emma i zaprowadziła Beth do najbliższego fotela. - Płacz, ile chcesz. Wyrzuć to z siebie, Beth. Wyrzuć wszystko. - Cicho zaklęła, kiedy zadzwonił telefon. Okazało się, że to tylko Karen z potwierdzeniami rezerwacji lotu i hotelu. - Kiedy lecę? - spytała Beth, jak tylko Emma odłożyła słuchawkę. Już nie płakała. - Za dwadzieścia pięć siódma dziś wieczór. Z Heathrow. Możesz odebrać bilet w hali odlotów. - Nie zamierzasz mnie powstrzymywać? Wyglądało na to, że podobnie jak pan Aldrich uważasz, iż nie powinnam lecieć do Zurychu. Naprawdę sądzisz, że mam zachowywać się niczym nieutulona w żalu wdowa i siedzieć grzecznie przy telefonie, czekając na wiadomości, które łaskawie raczy ujawnić Scotland Yard? - Wiem, że jeśli postanowiłaś coś zrobić, nic cię nie powstrzyma. - Muszę tam pojechać, Emmo... choćby tylko po to, by moja dusza zaznała spokoju. Chyba mnie rozumiesz? - Rozumiem. Beth wstała i włożyła płaszcz. - Lepiej pojadę do domu. Muszę przed wyjazdem załatwić kilka spraw. - Odwiozę cię. - Poradzę sobie... a poza tym idziesz na lunch z klientem. - Mogę odwołać spotkanie. - Nie! To ważny klient, Emmo. Musimy wokół niego skakać. - Sądzę, że w tych okolicznościach by zrozumiał. - Nic mi nie będzie. - Beth uśmiechnęła się. - Naprawdę. Nie miałabym jednak nic przeciwko temu, byś odwiozła mnie na lotnisko. Może być wpół do czwartej? - Jestem do twojej dyspozycji. - Jak zawsze, i nie zapominaj, że to czyni z ciebie kogoś dla mnie wyjątkowego. Zawsze o tym pamiętaj. - Beth objęła przyjaciółkę i wyszła. W pełni uświadomiła sobie, że Ian nie żyje, po wejściu do domu. Poczuła się niczym ugodzona kulą armatnią. W biurze umiała się zdystansować od rzeczywistości, bo nie było tam nic, co go przypominało - zdjęć ani pamiątek z jego nie kończących się podróży. Nigdy nie była sentymentalna, ale kiedy otworzyła drzwi domu, zalały ją wspomnienia. Gdziekolwiek spojrzała, gdziekolwiek się odwróciła, było coś, co przypominało Iana. Nawet z jej podświadomości zaczęły wypływać zdawało się dawno zapomniane wspomnienia. Ledwo trzymając się na nogach, przeszła korytarzem, po drodze zrzuciła buty i weszła do salonu, kierując się instynktownie do barku. Drżącymi dłońmi nalała sobie whisky i wypiła ją jednym haustem. Gdyby wierzyła, że to pomoże, bez namysłu upiłaby się do nieprzytomności, doskonale jednak wiedziała, że nie odda jej to Iana ani nie złagodzi bólu płonącego głęboko w jej wnętrzu. Nagle poczuła złość do niego. Jak mógł ją zostawić? Teraz, kiedy tak bardzo potrzebowała płynącego z jego miłości bezpieczeństwa, uciekł. "Wyrzuć to z siebie Beth. Wyrzuć wszystko". Zaczęła niepohamowanie płakać. Była zraniona bardziej, niż do dziś uważała za możliwe. Popatrzyła na butelkę. Miała ochotę na alkohol, co było do niej całkiem niepodobne. Jeszcze nigdy w życiu się nie upiła. No, raz była trochę na gazie, na weselu Emmy... przypominając sobie tę sytuację, uśmiechnęła się przez łzy. Udało jej się zaciągnąć Iana na parkiet, co było wyczynem godnym zapisania białą kredą w kominie, Ian nigdy nie tańczył - z wyjątkiem ich wesela pięć lat temu, po ślubie, który mieli w maleńkim kościele w Dornoch, w głębi szkockich Gór Kaledońskich. Odmówił włożenia spódniczki, a nawet spodni w szkocką kratę, ale taki już był. Nieśmiały, małomówny, czasem nieobecny duchem, lecz na swój cichy sposób pewny własnej wartości, tak jak ona. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej złość zniknęła. Czyżby godziła się z sytuacją? Nie, to chyba przedwczesne. Podeszła ponownie do barku i zakręciła butelkę. Nie będzie potrzebowała więcej alkoholu. Użalanie się nad sobą, złość, gorycz - to było już za nią. Popatrzyła na zegarek na kominku - miała jeszcze kilka godzin do przyjazdu Emmy. Postanowiła wziąć kąpiel, potem się spakować. Poszła do łazienki, odkręciła wodę i kiedy zaczęła się rozbierać, pojawiła się kolejna myśl. Kim była Amy Michaels? 2 Lot z Londynu do Zurychu trwa godzinę i czterdzieści minut, ale z powodu przesunięcia czasu na kontynencie była dwudziesta pierwsza piętnaście, kiedy boeing 757 przyziemił na lotnisku Kloten i kołował w stronę rękawa znajdującego się bardzo blisko terminalu. Beth leciała pierwszą klasą, gdyż tylko tam były wolne miejsca. Normalnie nie pozwoliłaby sobie na taką ekstrawagancję, musiała jednak przyznać, że przypadło jej do gustu czuć się rozpieszczaną przez stewardesy. Poza tym ich ciągła opieka sprzyjała zachowaniu formy, a to najbardziej się liczyło. Udało jej się skoncentrować myśli na Amy Michaels. Jak Ian ją poznał? Dlaczego spotkali się w klubie jazzowym? Czy poszedł tam z własnej woli? Czy się przyjaźnili? Więcej niż przyjaźnili? Sypiał z nią? To ostatnie pytanie wracało do niej bez przerwy, choć za każdym razem odrzucała je jako absurdalne, Ian i inna kobieta? Niedorzeczne. Dlaczego więc tak bardzo ją to dręczyło? Beth zawsze bezwarunkowo mu ufała i nienawidziła się za samą myśl, że mógł być jej niewierny. Wyszła z samolotu jako jedna z ostatnich i po przejściu kontroli paszportowej natychmiast udała się do hali bagażowej. Na karuzelowym taśmociągu przesuwał się samotny obszarpany plecak, własność kogoś, kto przyleciał jednym z poprzednich lotów. Przyglądała mu się i nagle uzmysłowiła sobie, że zaczyna się zastanawiać, do kogo może należeć. Został zapomniany? Właśnie nad tym rozmyślała, kiedy w otworze pojawiły się pierwsze bagaże pasażerów z jej lotu. Nie musiała długo czekać na swoją walizkę, położyła ją na wózek razem z podręczną torbą i przez nikogo nie niepokojona przekroczyła zieloną strefę i wyszła do holu dla oczekujących, Ian, choć bardzo lubił wyprawy do Szwajcarii, nieraz opowiadał, że nie może się przyzwyczaić do tutejszej drożyzny. Szczególnie wygórowane były taryfy taksówek, dlatego zawsze korzystał z pociągu, który w dziesięć minut dojeżdżał do dworca głównego i dopiero tam przesiadał się do taksówki do hotelu. Było to znacznie tańsze, a na dodatek szybsze od jazdy taksówką bezpośrednio z lotniska. Beth właśnie zamierzała wejść na schody ruchome zjeżdżające na peron, kiedy w głośnikach rozległo się jej nazwisko. Proszono ją o podejście do informacji. Zdziwiła się, a nawet trochę zdenerwowała. Nie spodziewała się, by na nią czekano na lotnisku. Nieco zaniepokojona podeszła do odpowiedniego okienka i przedstawiła się, na co urzędniczka wskazała stojącego nieopodal mężczyznę. Miał krótkie blond włosy i proporcjonalną, dobrze utrzymaną sylwetkę, uwagę zwracał jednak jego szary, przyciasnawy garnitur. - Pani Grant? - spytał, kiedy Beth podeszła. - Słucham? - Richard Kerwin z tutejszego konsulatu amerykańskiego. - Mężczyzna wyjął identyfikator i pokazał go Beth. - Chciałbym wyrazić najgłębszy żal z powodu tragicznej straty, jaką pani poniosła. - Dziękuję, ale jeśli mam być uczciwa, nie spodziewałam się powitania na lotnisku. - Z konsulatu brytyjskiego otrzymaliśmy wiadomość, że pani przylatuje. Powiedziano nam, jakim lotem, a ponieważ zajmujemy się formalnościami związanymi z przewiezieniem ciała pani męża do Londynu, wydało nam się naturalne, by po panią wyjść i zaoferować pomoc na czas pani pobytu w Zurychu. - Czy już aresztowano Amy Michaels? - Jeszcze nie, ale wiem już, że szwajcarska policja ma kilka istotnych tropów. Jestem pewien, że niebawem znajdzie się w jej rękach. - Uwierzę, kiedy to nastąpi. - Mam na parkingu samochód, zawiozę panią do hotelu. Pani pozwoli... - Nie czekając, wziął bagaże Beth i ruszył do wyjścia. - Znał pan mojego męża? - spytała Beth, kiedy rozsunęły się automatyczne drzwi i stanęli na ulicy. - Niestety nie. Jestem tu dopiero od tygodnia. - I jako nowy, dostał pan niewdzięczne zadanie towarzyszenia rozpaczającej wdowie. - Wcale tak nie jest. Beth gwałtownie się zatrzymała. - To naprawdę niepotrzebne, panie Kerwin. Nie muszę mieć niańki. Poradzę sobie sama. - Jak wspomniałem, jestem osobą, z którą może pani utrzymywać kontakt, gdyby podczas pobytu w Zurychu potrzebowała pani jakiejkolwiek pomocy ze strony konsulatu. Słabo się uśmiechnęła. - Przepraszam. Wszystko dlatego, że... to był naprawdę długi dzień. - Wierzę - odparł Kerwin i podał bagaże kierowcy, który wysiadł z wielkiego czarnego mercedesa i podchodził do nich szybkim krokiem. Walizka i torba powędrowały do bagażnika i kierowca otworzył tylne drzwi. - Dokąd, proszę pana? - spytał, kiedy usiadł za kierownicą. - Gdzie pani będzie mieszkać, pani Grant? - W Zum Storchen Hotel. Kierowca wcisnął przycisk, który spowodował podniesienie się dźwiękoszczelnej przegrody między nim a pasażerami, uruchomił silnik i ruszył. - Czy wie pani, po co mąż przyjechał do Zurychu? - zaczął natychmiast Kerwin. Pytanie zaskoczyło Beth. Wzruszyła ramionami. - Podejrzewam, że w związku ze swoją działalnością prawniczą. Zajmował się kwestią obrony praw człowieka i często tu przyjeżdżał. Dlaczego pan pyta? - Z tego, co udało mi się dowiedzieć od tutejszej policji, mamy prawo podejrzewać, że ostatnie wizyty pani męża nie miały nic wspólnego z pracą. Przynajmniej nie miały bezpośredniego powiązania. - W takim razie co tu robił? - Dokładnie nie wiemy. Dwa dni temu zatelefonował do konsulatu i rozmawiał z charge d'affaires. Sprawiał wrażenie podnieconego. Powiedział, że ma pewne informacje, które chce przekazać osobiście naszemu ambasadorowi w Bernie. - Jakie informacje? - Tego też nie wiemy. Wiadomo tylko, że znajdowały się na dyskietce. To wszystko, co wtedy ujawnił, zaznaczył jednak, że dziś skontaktuje się ponownie z konsulatem. - Sugeruje pan, że został zamordowany z powodu tej dyskietki? - Niczego nie sugeruję, pani Grant. Przy ciele nie znaleziono dyskietki, nie było jej też w jego pokoju hotelowym. Oczywiście zabójca mógł ją zabrać... wczoraj wieczorem. - Ma pan na myśli Amy Michaels? - Nie dowiemy się tego, dopóki nie zostanie zatrzymana. Rozumiem, że może się to wydać brutalne, ale muszę zapytać: czy w ostatnich kilku dniach otrzymała pani od męża jakąś przesyłkę? - Nie. - Proszę mnie zrozumieć, musiałem o to zapytać. Mógł zostać zabity z powodu dyskietki i dlatego ważne jest, byśmy ją odnaleźli, i to szybko. - Kerwin wyjrzał przez okno, ponieważ mercedes zatrzymał się na wyłożonym kamieniami podjeździe przed hotelem. - O, jesteśmy na miejscu. Zatelefonuję rano i dam znać, czy wydarzyło się coś nowego. - Dlaczego nie da mi pan po prostu wizytówki? Mogłabym wtedy zatelefonować do pana wedle swego uznania. Kerwin zaczął grzebać w kieszeni, po chwili głupkowato się uśmiechnął. - Nie mam przy sobie wizytówki, ale dam pani numer konsulatu i bezpośredni do mnie. Jeśli nie będzie się pani mogła do mnie dodzwonić, proszę zostawić wiadomość telefonistce, a ja skontaktuję się z panią jak najszybciej. - Zapisał w notesie dwa numery telefonów, wyrwał kartkę i podał ją Beth. - Jeszcze raz najszczersze kondolencje. - Dziękuję - powiedziała i wysiadła. Kierowca podał bagaż portierowi i udała się za nim do holu. Podeszła do recepcji, by się zameldować. Kiedy wypełniała formularz, recepcjonistka wyszła na zaplecze swego boksu i połączyła się z kimś telefonicznie. Beth podejrzewała, że dzwoni do swojego szefa. Rzeczywiście po kilkunastu sekundach z windy wysiadł ubrany w czarną marynarkę i spodnie z tenisu mężczyzna w okularach i skierował się w jej kierunku. Przedstawił się jako dyrektor hotelu, złożył kondolencje, po czym oznajmił, że gdyby miała jakiekolwiek życzenia, niech bez wahania kontaktuje się bezpośrednio z nim albo z kimś z kierownictwa. Wszystkie potrzebne numery telefonów są napisane na kartce, która leży obok aparatu w jej pokoju. - Jestem wdzięczna za chęć udzielenia pomocy, ale wolałabym być traktowana jak każdy inny gość - odparła Beth. - Podczas mojego pobytu nie oczekuję ani nie chcę specjalnego traktowania, choć dziękuję za ofertę. - Jak pani sobie życzy - oświadczył dyrektor i popatrzył na recepcjonistkę, która właśnie podawała portierowi klucz. - Zarezerwowaliśmy dla pani pokój z widokiem na rzekę. Jest z niego wspaniały widok na Limmat. Szczególnie zachwycający jest nocą. - Chętnie go obejrzę, teraz jednak chciałabym poprosić o zamówienie taksówki. Muszę pojechać do klubu jazzowego Straight Street. To daleko stąd? - Nie będzie pani potrzebować taksówki, to kilka minut drogi. Zaraz za rzeką. Na Starym Mieście. Pozwoli pani, że pokażę na mapie. - Polecił portierowi zanieść na górę bagaże Beth i poprowadził ją do boksu, gdzie były mapy. Wziął plan miasta, rozwinął go, zaznaczył hotel krzyżykiem, a kółkiem obrysował miejsce, w którym znajdował się klub. - Most Ratuszowy jest zaraz na prawo od wyjścia z hotelu. Przejdzie pani przez niego i znajdzie się w części Starego Miasta zwanej Niederdorf. To centrum nocnego życia miasta, jest tam jednak całkowicie bezpiecznie. Nawet w nocy samotna kobieta nie musi się niczego obawiać. - Wie pan może, kto jest właścicielem klubu? - Mike Novak. - Nazwisko nie brzmi szwajcarsko. - Jest Amerykaninem. Jego żoną była Christina Baumann, może słyszała pani o niej. - Nie wydaje mi się. - W latach osiemdziesiątych zasłynęła jako modelka. Pochodziła z Zurychu i o ile się orientuję, poznali się w Ameryce. Już jako małżeństwo przeprowadzili się tutaj. - Mówi pan o niej w czasie przeszłym. Nie żyje? - Niestety. - Znał pan mojego męża? Kiedy przyjeżdżał do Zurychu, zawsze tutaj mieszkał. - Oczywiście, że go znałem. Czasami zapraszaliśmy się na drinka. Czarujący człowiek, bardzo go lubiłem. - Zna pan Amy Michaels? - Nie, nigdy jej nie spotkałem - odparł zbyt szybko dyrektor. - Sądzę, że był to jej pierwszy pobyt u nas. Starała się nie rzucać w oczy, nasi ludzie wręcz mieli spore problemy z opisaniem policji, jak wygląda. - Wie pan może, czym się zajmuje? Pytania Beth wyraźnie kłopotały dyrektora. - Ma do czynienia z komputerami. Jeżeli się nie mylę, chyba mówi się na to programistka. Przynajmniej tak wpisała na formularzu meldunkowym. Tyle że przecież nie musi to być prawda... - Wyciągnął ku Beth ręce i dodał: - Jeszcze raz moje najszczersze kondolencje. - Dziękuję panu. Dyrektor był już jednak w drodze do windy. Wsiadł i zamknęły się za nim drzwi. Znalazła klub bez trudu, nie tak go jednak sobie wyobrażała. Skarciła się ze skruchą, że chyba ogląda zbyt wiele filmów. Obok wejścia nie umieszczono wielkiego jaskrawego neonu w kształcie instrumentu muzycznego, przy drzwiach nie stali potężni bramkarze, zamiast tego w nijakim, wyblakłym froncie kamienicy były proste drzwi, nad którymi kursywą napisano Straight Street. Na brukowany kocimi łbami zaułek, przy którym znajdował się klub, wychodziło tylko jedno okno - zasłonięte bladobłękitną zasłoną. Tuż obok drzwi wisiała oszklona skrzynka z programem występów na najbliższe miesiące. Była tam także fotografia klubowego zespołu o nazwie Martinique. Beth weszła do środka, gdzie zatrzymała ją siedząca za stolikiem dziewczyna, która kazała zapłacić za wstęp, dała bilet i wskazała na znajdujące się w głębi korytarza podwójne drzwi. Beth zatrzymała się w wejściu na salę i rozejrzała. To, co ujrzała, kolejny raz ją zaskoczyło; miała przed sobą naprawdę duże, choć zadymione pomieszczenie, wzdłuż całej ściany po prawej ręce usytuowany był bar, scena znajdowała się na wprost. Z głośników po obu jej stronach dobiegała muzyka z taśmy. Na scenie stało trzech muzyków (z bębnem basowym oznaczonym napisem MARTINIQUE), jeszcze jeden mężczyzna wchodził znajdującymi się z boku schodkami i coś wołał do kolegów. Siedzący przy stolikach w pobliżu sceny goście roześmiali się. Muzyk na schodkach wyszczerzył zęby w głupim uśmiechu, kiedy przykucnięty obok kolumny głośnikowej gitarzysta machnął, jakby kazał mu odejść. Klub był pełen ludzi i Beth musiała trochę się natrudzić, by dotrzeć do baru. Gdy już się tam znalazła, jeden z barmanów powiedział do niej coś po niemiecku, ale nie zrozumiała go. - Szukam Mike'a Novaka - odezwała się. Barman rozejrzał się po sali i wskazał stolik tuż przy scenie. Spytał, czy zrobić jej drinka, a ponieważ odmówiła, poszedł się zająć innym klientem. Beth chciała jeszcze spytać, który z siedzących tam mężczyzn to Novak, w tym jednak momencie zespół zaczął grać. Podeszła do stolika, gdzie razem z trójką mężczyzn siedziała kobieta - niewiele starsza od niej. By zwrócić na siebie uwagę, położyła dłoń na ramieniu najbliższego mężczyzny i powiedziała mu do ucha: - Szukam Mike'a Novaka. Zapytany wskazał na sąsiada ubranego w białą, rozpiętą pod szyją koszulę i dżinsy, klepnął go w kolano i gestem zwrócił jego uwagę na Beth. - Pan jest Mike Novak? - spytała. - Jestem Beth Grant. Ian Grant był moim mężem. Novak przez chwilę się jej przyglądał, potem przeprosił znajomych i dał Beth znak, by za nim poszła. Poprowadził ją do bocznego wyjścia, przeszli korytarzem i po chwili znaleźli się przed kolejnymi drzwiami. Pchnął je, zapalił światło i ruchem ręki zaprosił do wejścia. Ściany pomieszczenia były pełne elegancko obramowanych zdjęć międzynarodowej sławy jazzmanów, wiele zostało zrobionych w tutejszym klubie, wszystkie miały dedykacje. Beth zauważyła od razu, że na żadnym nie ma Novaka. Zdjął z krzesła plik faktur i położył je na stercie na biurku. Wskazał Beth krzesło, sam usiadł na obrotowym fotelu za biurkiem. Dopiero teraz mogła go sobie dokładnie obejrzeć. Miał jakieś trzydzieści parę lat i wyglądał znakomicie - był opalony, miał przetykane nitkami siwizny dość długie, kręcone czarne włosy. - Przykro mi z powodu Iana - zaczął przerywając ciszę. - Powiedział pan to w taki sposób, jakby go znał. - Beth była zaskoczona, że Novak mówiąc o Ianie, posłużył się jego imieniem. - Oczywiście, że go znałem - odparł gospodarz ze wzruszeniem ramion. - Kiedy był w Zurychu, zawsze do mnie przychodził. Nie wiedziałem jednak, że był żonaty. Z pewnością nigdy o tym nie wspominał. - Musiał pan widzieć obrączkę. Novak zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i oparł stopę o bok biurka. - Podejrzewam, że nie. - Czy to ma znaczyć, że nigdy pan nie widział, by Ian miał obrączkę? Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie, panie Novak. I bez tego zaczynam rozumieć, że świat Iana był znacznie szerszy, niż mi się dotychczas wydawało. Zawsze sądziłam, że nienawidzi jazzu, a tu się okazuje, że nie tylko był w klubie jazzowym w noc swojej śmierci, ale przychodził tu podczas każdego pobytu w Zurychu. - Chyba najlepiej będzie, jeżeli porozmawia pani z inspektorem Stefanem Kesslerem. On prowadzi tę sprawę. Już mnie przesłuchiwał. - Na pewno z nim porozmawiam, teraz jednak chętnie się dowiem, co pan wie o Ianie. Musi pan zrozumieć, że to, co słyszę, odkrywa przede mną nowe strony jego osobowości. Muszę się o wszystkim dowiedzieć, panie Novak. - Wyraźnie widziała w jego oczach niezdecydowanie. - Proszę, choćby tylko dla spokoju mej duszy. - Nie sądzę, by szczególnie lubił jazz - powiedział Novak po dłuższym milczeniu. - Oczywiście nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Przychodził tutaj, gdyż mógł liczyć na dyskrecję. - Dyskrecję? Co chce pan powiedzieć? - Nie sądzę, by... - Co chce pan powiedzieć?! - przerwała ze złością, tym razem podkreślając każde słowo. Wytrzymał jej spojrzenie, nie odezwał się jednak. - Jeśli boi się pan histerycznego płaczu nieutulonej w żalu wdowy, to niepotrzebnie. Wypłakałam się w domu, a jeśli dobrze rozumiem, co chce mi pan zasugerować, to łzy mogą być ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślę. - Ian zwykł przychodzić do klubu z kobietami - przyznał Novak. - Jak powiedziałem, mógł liczyć na dyskrecję. Na piętrze urządziliśmy kilka odosobnionych pomieszczeń, gdzie... sama pani rozumie. Powiedzmy, są bardzo odosobnione. - Kobiety? W liczbie mnogiej?! - syknęła Beth, a jej oczy rzucały błyskawice. - Jakie kobiety, chcę wiedzieć dokładnie. - Nie znałem żadnej - odparł, unikając jej wzroku. - Kiedy zapraszał mnie na drinka, przedstawiał je, ale imiona nigdy nic mi nie mówiły. Wszystkie pochodziły stąd, jeśli nie z Zurychu, to na pewno ze Szwajcarii. Więcej nie wiem. - Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? Tyle że teraz powie mi pan prawdę. Novak opuścił nogę i pochylił tułów do przodu. Ręce położył na blacie biurka. - To prawda, że nie znałem żadnej z nich. Przynajmniej osobiście. Była wśród nich jedna taka... cóż, bywała przedtem w moim klubie. Kilka razy ją widziałem, a zapamiętałem twarz, bo świetnie wyglądała. Pracowała na godziny. Bardzo droga. Z klasą, jeżeli mnie pani rozumie. - Innymi słowy prostytutka. - Nie mówimy o byle jakiej dziwce. Takich jak ona nie widuje się na ulicach. Byłem zaskoczony, że Iana... - Novak, nieco zmieszany, zamilkł. - Było na nią stać? To chciał pan powiedzieć? W takim razie mamy dwie zaskoczone osoby, prowadziłam bowiem wszystkie jego rachunki. Kompletnie się na tym nie znał. Jeżeli więc podczas pobytów za granicą płacił drogim prostytutkom, sądzę, że powinnam była zauważyć nieścisłości w wydatkach, prawda? Pojawia się więc pytanie, kto płacił? - Nie chcę sprawiać wrażenia niedelikatnego, pani Grant, ale naprawdę nie mam z tym nic wspólnego. Chyba nie powinienem był o tym wspominać. - Cieszę się, że pan to zrobił, choć muszę przyznać, że w ten sposób zamiast odpowiedzi nasuwają się kolejne pytania. Tak było już od samego początku, prawda? Co pan wie o Amy Michaels? - Nic. Nigdy jej nie spotkałem. Prawda jest taka, że wczoraj wieczór nawet nie rozmawiałem z Ianem. Mieliśmy taki ruch, że musiałem stanąć za barem. - Jaki więc ona ma z tym wszystkim związek? Nie pochodzi stąd, co by oznaczało, że nie była jedną z jego kurew. Dlaczego więc ją tu przyprowadził? - Już powiedziałem, że najlepiej będzie, jeśli porozmawia pani z inspektorem Kesslerem. Z tego, co wiem, ma największy procent wyjaśnionych spraw ze wszystkich detektywów policyjnych w Zurychu. Będzie w stanie przekazać pani wszelkie nowości śledztwa, a na pewno wie o zdarzeniu znacznie więcej ode mnie. Ja dowiedziałem się o strzelaninie, dopiero kiedy wezwano policję. W czasie tej tragedii stałem za barem. - Czy Kessler wspomniał o dyskietce, którą Ian mógł mieć przy sobie wczoraj wieczorem? - Nie. Dlaczego pani pyta? - Człowiek z konsulatu wspomniał o niej, kiedy odwoził mnie z lotniska do hotelu. Jak on się nazywał? Kerwin. Tak... Richard Kerwin. - Uwagi Beth nie uszedł wyraz powątpiewania, jaki zagościł na twarzy Novaka. - O co chodzi? - Musiała pani źle zapamiętać nazwisko. Dobrze znam wszystkich pracowników konsulatu, często tu przychodzą, by się wyluzować i wypić parę głębszych. Nie ma tam żadnego Richarda Kerwina. - Na pewno tak się nazywał. Nawet pokazywał mi paszport konsularny. Powiedział, że jest tu dopiero od tygodnia... - Słyszałbym o nim, gdybym nawet go nie widział, ale sprawdźmy... - Novak otworzył leżący na biurku notes, poszukał odpowiedniego numeru, podniósł słuchawkę i zaczął kręcić tarczą. Po chwili rozmawiał z oficerem dyżurnym konsulatu. - Cześć, Dan, tu Mike Novak. Co słychać? - Usłyszawszy odpowiedź, roześmiał się. Ani na chwilę nie odrywał wzroku od Beth. - Dan, macie u siebie nowego człowieka? Nazywa się Richard Kerwin. - Tym razem słuchał odpowiedzi z nieruchomą miną. - Tak sądziłem. Nie, nic wielkiego, dotarła tylko do mnie taka plotka. Pomyślałem, że lepiej sprawdzić, czy nie robicie mnie w konia. - Znów zachichotał. - Dzięki, Dan. Zobaczymy się w weekend, tak? Cześć. - Odłożył słuchawkę. - Tak jak sądziłem. W konsulacie nie ma nikogo o tym nazwisku. Beth wzdrygnęła się. - W takim razie kto to był i skąd wiedział, którym samolotem przylecę? Towarzystwo lotnicze nie udziela tego typu informacji. Musiał mieć je z innego, ale też dobrego źródła. - Wygląda na to, że w tej sprawie jest coś więcej, niż się wydaje. To kolejny powód, by jak najszybciej porozmawiała pani z Kesslerem. Proszę mu o wszystkim opowiedzieć. - Oczywiście - spokojnie odparła Beth. Wstała i wyciągnęła do Novaka rękę. - Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas i był szczery. Doceniam to. - Nie ma sprawy - odparł Novak i delikatnym, ale pewnym ruchem ujął dłoń Beth. - Sama znajdę drogę do wyjścia. Wróciła na główną salę, gdzie ciągle jeszcze grał zespół, nie zwracała jednak uwagi na muzykę. Musiała wyjść na świeże powietrze, wziąć kilka głębokich oddechów i poczekać, aż przejaśni jej się w głowie. Wyszła do holu i drżącą dłonią otarła wilgotne czoło. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, odruchowo przyłożyła dłoń do ust i ruszyła biegiem do toalety. Pchnęła drzwi, podbiegła do pustej kabiny, trzasnęła za sobą drzwiami i zaczęła gwałtownie wymiotować. Po kilkunastu sekundach nie miała już nic w żołądku, więc wyprostowała się i oparła ciężko plecami o drzwi. Dygotały jej nogi, cała była zlana zimnym potem, wilgotne pasma włosów poprzyklejały jej się do twarzy. Odsunęła je z czoła, spuściła wodę, opuściła deskę klozetową i usiadła. Chciało jej się płakać, ale nie była w stanie. Miejsce niedawnego wielkiego żalu zastąpiła złość. Jak mogła płakać z powodu mężczyzny, który ją tak okrutnie oszukiwał? Czuła się zdradzona i przepełniało ją obrzydzenie, przede wszystkim jednak czuła się zbrukana. Spała z tym człowiekiem w jednym łóżku. Ile razy zdradził ją w czasie małżeństwa? Nie, liczba się nie liczyła, sam fakt wystarczająco ranił. Tak jakby przez ostatnie pięć lat była żoną kogoś całkiem obcego, gdyż ten Ian Grant, którego tak bardzo kochała jako przyjaciela, zaufaną osobę i męża, nie był tym, za kogo go brała. Ogarniała ją też złość na samą siebie. Przecież nie była głupia, dlaczego więc nigdy nie nasunęło jej się najmniejsze podejrzenie? Minęło kilka minut, zanim była w stanie wyjść z kabiny. Dwie kobiety poprawiały sobie przed lustrem makijaż i kiedy ją zobaczyły, wymieniły ukradkowe spojrzenia. I bez tego wiedziała, że wygląda okropnie. Opryskała sobie twarz zimną wodą, wytarła ją papierowym ręcznikiem, postanowiła jednak nie kłaść świeżego makijażu. Wyszła z toalety i ruszyła ku wyjściu. - Ma pani bilet ważny aż do zamknięcia lokalu - poinformowała ją dziewczyna przy stoliku. - Podobno ma dziś zagrać pan Novak. Ostatnio mało gra, a to wielka szkoda. Jest naprawdę dobry. - Dziękuję, ale chyba mam już dość wrażeń - odparła uszczypliwie Beth i wyszła na uliczkę spowitą ciemnością. Wróciła do hotelu i od razu pojechała na górę. Ciągle jeszcze kotłowało jej się w głowie i choć była zmęczona, wątpiła, czy uda jej się zasnąć tej nocy. Musiała jednak odpocząć, na jutrzejszym spotkaniu z Kesslerem potrzebny jej będzie jasny umysł. Po trudnym dniu w biurze zawsze pomagała gorąca kąpiel, więc już przed wyjściem z windy podjęła decyzję, że wejdzie na długo do wanny. Wysiadła, przeszła kilkanaście metrów do drzwi pokoju, włożyła klucz w zamek i w momencie kiedy naciskała klamkę, doznała wrażenia, że ktoś stoi za jej plecami. Zanim zdążyła zareagować, poczuła w dole pleców ucisk twardego przedmiotu. Odruchowo uniosła dłonie na wysokość piersi, choć gest wynikał nie tyle ze strachu, ile z niepewności. - Opuść ręce, na Boga! Wchodź do środka. - Kobiecy głos był cichy, pozornie łagodny, ale czaiła się w nim groźba. Beth zrobiła, co kazano i drzwi za jej plecami cicho się zamknęły. Dopiero wtedy spojrzała za siebie. Kobieta, która wtargnęła za nią do pokoju, była mniej więcej w wieku Beth, miała krótkie czarne włosy i twarz o ładnych rysach, bez makijażu. Ubrana była w dopasowane dżinsy, białą bluzkę oraz luźną brązową skórzaną kurtkę. - Amy Michaels, prawda? - spytała Beth. - Kim innym mogłabym być? Beth spojrzała na ręce Amy. Były puste. - Gdzie broń? Kobieta lekko się uśmiechnęła i wyciągnęła palec wskazujący. - Trochę improwizacji, to wszystko. Musiałam zmusić panią do wejścia do pokoju. - A co ma mnie powstrzymać przed zatelefonowaniem na policję? - zainteresowała się Beth, patrząc na aparat przy łóżku. - Nic. - Amy usiadła na skraju łóżka, wzięła do ręki telefon, zdjęła słuchawkę i wyciągnęła ją w kierunku Beth. - Proszę dzwonić, jeśli pani na tym zależy. - Jest pani dość pewna siebie - odparła Beth, nie wyciągając jednak ręki po słuchawkę. - Proszę nie mylić pewności siebie z brawurą - łagodnie stwierdziła Amy Michaels i odłożyła słuchawkę. Kiedy podniosła głowę, w jej oczach nie było śladu pewności siebie. Można w nich było dostrzec jedynie strach i niepewność. -Nie zabiłam Iana. Musi pani w to uwierzyć. Zostałam wrobiona, nie jestem morderczynią. - Więc kto to zrobił? - spytała Beth, nie kryjąc sceptycyzmu. - Wczoraj wieczór z Ianem rozmawiał w klubie jakiś mężczyzna, niestety nie wiem, kim był. Nigdy przedtem go nie widziałam. - Amy wstała, podeszła do okna i zaczęła wyglądać na spokojną wodę Limmatu, leniwie pluskającą o fundamenty hotelu. - Pięknie tu, prawda? Tak spokojnie. Cicho... -Odwróciła się, w oczach miała łzy. - Boję się, Beth. Instynkt kazał Beth mieć się na baczności przed tego typu sztuczkami. Sprawa była jasna - Amy Michaels zabiła Iana i należało jak najszybciej oddać ją w ręce policji. A jeśli była niewinna? To pytanie zaskoczyło Beth. Nie, dowody są jednoznaczne: widziano ją na miejscu zbrodni z bronią w ręku, uciekła, kiedy wszczęto alarm. Każda ława przysięgłych skazałaby ją na podstawie tylko tych dwóch faktów, a mimo to w głowie Beth krążyło pytanie: A jeśli jest niewinna? - Ten mężczyzna, z którym Ian rozmawiał wczoraj w klubie... Jak on wyglądał? - Tuż po czterdziestce. Krótkie blond włosy. Dobrze zbudowany, w szarym garniturze, tyle że ewidentnie za małym. Wyglądał w nim tak, jakby się męczył. - Kerwin! - wykrzyknęła Beth i nagle pobladła. - Kto? Beth powoli usiadła. Jej myśli gnały chaotycznie, nie była w stanie zatrzymać ich, zastanowić się. Rozpaczliwie starała się skoncentrować, ale nie udawało jej się to. Czegokolwiek próbowała się uczepić, zamiast odpowiedzi pojawiały się kolejne pytania. Jedyną osobą, która mogła jej w tej chwili cokolwiek wyjaśnić, była... no tak, Amy Michaels. Musiała chwycić się tej szansy. - Słyszała pani, o czym rozmawiali? - Nie, byli za daleko, Ian cały wieczór wydawał się zaniepokojony, czymś zaabsorbowany, kiedy jednak zapytałam go wprost, co się dzieje, zbył mnie. Powiedział, że jestem przewrażliwiona. Od razu jednak wiedziałam, że się nie mylę. - Wiedziała pani, że zamierza spotkać się w klubie z tym mężczyzną? - Nie. Dlaczego mówi pani o nim "ten mężczyzna"? Sądząc po reakcji sprzed chwili, chyba pani wie, kim był ten człowiek. Kto to jest, Beth? - Nie wiem. Naprawdę. - Chyba go pani już spotkała. - Mężczyzna, którego pani opisała, wyszedł po mnie na lotnisko. Przedstawił się jako Richard Kerwin i twierdził, że pracuje w tutejszym konsulacie amerykańskim, tylko że kiedy rozmawiałam dziś wieczór z Mike'em Novakiem, okazało się, że w konsulacie nie ma takiego pracownika. Nawet zadzwonił tam, by to sprawdzić. - Czego chciał ten niby Kerwin? Beth nie do końca wiedziała, ile może powiedzieć Amy Michaels. Nie ufała jej, lecz Amy była jedynym źródłem informacji o tym, co stało się z Ianem. Mogła od niej uzyskać tak'potrzebne odpowiedzi, a to oznaczało qui pro quo. To tylko gra. Powiedziała więc: - Spytał, czy w ostatnich dniach Ian przysłał mi jakąś dyskietkę. Odniosłam wrażenie, że uważał, iż przyjazd Iana do Zurychu miał coś wspólnego z tą dyskietką. - Bo tak było. - Wie pani coś o tej dyskietce? - Wiem. - Powiedziawszy to, Amy wskazała na lodówkę z napojami. - Mogę? - Proszę się nie krępować. No i proszę opowiedzieć mi o dyskietce. - Nie ma o czym opowiadać. - Amy uklękła przed lodówką i wyjęła sok pomarańczowy. Odkręciła zakrętkę butelki, wzięła długi łyk i popatrzyła na Beth. - Nic pani o mnie nie wie, prawda? - Tylko to, że jest pani programistką. Przynajmniej tak wpisała pani w formularzu meldunkowym. Nie wiem, czy to prawda. - Brzmi to bardziej elegancko niż "zawodowy hacker" - powiedziała Amy z drwiącym uśmiechem. -Dzięki temu, że to robię, poznałam Iana. Zatrudnił mnie, bym dostała się do pewnych baz danych, do których nie ma... legalnego dostępu. - Czy miało to związek z jego pracą? - Nie wiem. Nigdy nie powiedział, do czego potrzebuje tych danych, a ja nie pytałam. Tak jest lepiej. - W jakim celu przyjechała pani do Zurychu? - Ian zatelefonował do mnie w zeszłym tygodniu i poprosił o spotkanie. Obiecał zwrócić za bilet i wszystkie wydatki, więcej nie wyjaśniał. Ponieważ nigdy przedtem nie byłam w Europie, z przyjemnością się zgodziłam. Dopiero tutaj powiedział, że chodzi o dyskietkę i że chce uzyskać dostęp do wielu dokumentów, o których wspominają zapisy na niej. Kiedy odparłam, że mogłam to tak samo dobrze zrobić w domu, oznajmił, że zawartość dyskietki jest bardzo delikatnej natury i chce być obecny przy sczytywaniu i kopiowaniu danych, o które mu chodzi. Więcej nie powiedział, a ja nigdy nie ujrzałam tej dyskietki na oczy. - Czy to znaczy, że nie uzyskała pani dostępu do danych, o które prosił? Amy pokręciła głową. - Mieliśmy zająć się dobieraniem do nich w najbliższych dniach. Nie wiem, czemu czekał, ale nie pytałam. Po co miałabym to robić? Dobrze mi płacił za mile spędzany czas. - Dlaczego poszła pani z nim wczoraj wieczór do klubu? - Bo mnie zaprosił. Nie wiem dlaczego. Jak już mówiłam, był czymś wyraźnie zaniepokojony. Cały wieczór prawie się nie odzywał, mniej więcej za piętnaście jedenasta spotkał się z tym Kerwinem. Jakiś czas rozmawiali, potem Kerwin wziął Iana pod rękę, a wyglądało to tak, jakby chciał go wyprowadzić pod swoją ochroną z klubu. Wyszli bocznym wyjściem, Ian nie bronił się, choć nie wydawał się zadowolony z tego, że wychodzi. Wyczułam, że coś jest nie tak, dlatego za nimi wyszłam. Kiedy zbliżałam się do drzwi, słyszałam, że się kłócą. Kerwin chciał dostać dyskietkę, Ian odmówił. Wyszłam na zewnątrz akurat w momencie, kiedy Kerwin wyciągał pistolet z kabury, którą miał z tyłu na pasku. Z tłumikiem. Bez żadnego ostrzeżenia strzelił łanowi w pierś. Wtedy dostrzegłam, że ma rękawiczki. Rzucił pistolet na ziemię i zaczął uciekać. Podbiegłam do lana, ale było jasne, że... nie żył. Musiałam być w szoku, gdyż pamiętam, że nagle zorientowałam się, iż trzymam w ręku pistolet, ale absolutnie nie mogę sobie przypomnieć, bym go podnosiła. W drzwiach stanął barman i zobaczył mnie, jak klęczę z pistoletem w ręku nad Ianem. Co mógł sobie pomyśleć na taki widok? Spanikowałam, rzuciłam pistolet i uciekłam. Tak wygląda prawda, Beth. Domyślam się, jak bym się czuła na pani miejscu, wysłuchawszy tego, co powiedziałam, ale nie zabiłam Iana. Przysięgam, że go nie zamordowałam. - Skąd pani wiedziała, że będę w Zurychu? Którym samolotem przylecę? Że zamieszkam akurat tutaj? - Nie wiedziałam, że pani będzie w Zurychu, dopóki nie przeczytałam tego na liście pasażerów, jeśli zaś chodzi o hotel, to wystarczył jeden telefon. Ten hotel był pierwszym, do którego zadzwoniłam. Poprosiłam, by mnie z panią połączono, i powiedziano mi, że jeszcze pani nie przyjechała. Stąd wiedziałam, gdzie będzie pani mieszkać. - Towarzystwo lotnicze nie udziela informacji umieszczonych na liście pasażerów. - Weszłam do ich bazy danych. Potrzebny był mi tylko komputer podłączony do Internetu, a taki znalazłam w najbliższej bibliotece. To naprawdę nietrudna sprawa. Wiedząc to i owo można dostać się do wielu miejsc. - Po co tu pani przyszła? Czego pani ode mnie chce? - Pomocy w oczyszczeniu się z zarzutów. - Jak mam to zrobić? To pani powinna powiedzieć policji to, co właśnie mi... - Co mam im powiedzieć? Wygląda na to, że nikt nie widział Kerwina rozmawiającego w klubie z Ianem, bo trąbiłyby o tym wszystkie gazety. Szwajcarskie władze są skrupulatne, ale nic poza tym. O nie, jestem uważana za jedyną podejrzaną, Beth, a policji zależy tylko na tym, by jak najszybciej i najzgrabniej zamknąć sprawę. Dlatego tu przyszłam. Jest pani moją jedyną szansą. Musi mi pani pomóc odnaleźć Kerwina, on stanowi klucz do wszystkiego. Beth nie odezwała się. Wiedziała, że Amy Michaels podjęła spore ryzyko, przychodząc do hotelu. Było to jedyne miejsce, gdzie mogła zostać rozpoznana, dlaczego więc miałaby się na to decydować, jeśli chodziłoby jej tylko o odegranie komedii mającej na celu ratowanie własnej skóry? Do tego jeszcze Kerwin. Gdyby nie wyszedł na lotnisko, bez trudu mogłaby włożyć opowieść Amy między bajki i bez najmniejszych wyrzutów sumienia oddać ją w ręce policji. Lecz nie mogło być zbiegiem okoliczności to, że w ciągu doby ten człowiek stanął na drodze Iana, Amy i Beth. Amy miała rację - Kerwin był kluczem. Należało go koniecznie odnaleźć. W co ja się pakuję? Rozległo się pukanie do drzwi. W oczach Amy pojawiło się przerażenie i Beth nagle poczuła, że chce jej pomóc. Znów zapukano, więc chwyciła Amy za ramię, pchnęła ją do łazienki i zamknęła drzwi. Podeszła do wyjścia i spojrzała przez judasza. Mężczyznę na korytarzu widziała po raz pierwszy w życiu - był średniego wzrostu, o byle jakich rysach, mógł mieć od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Miał przerzedzające się czarne włosy i okulary w drucianych oprawkach. - Pani Grant? - spytał i ponownie zapukał. - Kto tam? - krzyknęła Beth, złoszcząc się na siebie za swój strach. - Inspektor Stefan Kessler. - Mężczyzna podniósł do judasza odznakę. - Mogę zamienić z panią kilka słów? Beth popatrzyła na drzwi łazienki. A jeśli Kessler odkryje obecność Amy Michaels? Jak wyjaśni mu fakt ukrywania w swym pokoju hotelowym poszukiwanego przez policję zbiega? Czy stanie się w ten sposób współwinna zamordowania męża? Wiedziała, że pomysł jest niedorzeczny, ale równocześnie wydawał się przerażająco realny. Wpuść go, Beth! - rozkazała sobie. Inaczej będzie to tym bardziej podejrzane. Otworzyła drzwi. - Przepraszam, że zakłócam spokój o tak późnej porze, pani Grant, ale pół godziny temu się dowiedziałem, że jest pani w Zurychu. Mogę wejść? - Oczywiście. Właśnie zamierzałam się wykąpać. To był dla mnie bardzo długi dzień. - Zapewniam, że nie zajmę więcej czasu, niż to absolutnie konieczne. Moje kondolencje. - Brzmiało to obojętnie, jakby załatwiał zaplanowane punkty protokołu. Podszedł do okna i popatrzył na Niederdorf, gdzie spędził niemal całą minioną noc na czynnościach śledczych na miejscu zbrodni. Zaczął mówić, nie odwracając się do Beth. - Wiem, że rozmawiał dziś z panią oficer Scotland Yardu, chciałbym jednak zadać kilka pytań. Zna pani Amy Michaels? - Nie. - Czy mąż kiedykolwiek wymieniał jej nazwisko? - Nie. - Nie wie więc pani, dlaczego był wczoraj w klubie Straight Street? - Nie. - A może wie pani, po co przyjechał do Zurychu? - W sprawach zawodowych. Bywał tu często. Zurych jest siedzibą organizacji Pokój w Europie, jednej z wielu walczących o prawa człowieka. Mąż pracował dla nich jako adwokat i reprezentował je w sądzie. - Niezależnie od tego, jakie sprawy tu załatwiał, nie miały one nic wspólnego z tą instytucją. - Kessler odwrócił się od okna. -Dziś rano rozmawiałem z jej szefem. Nawet nie wiedział, że pani mąż jest w Zurychu. Tak samo jak inni pracownicy. - Nie miałam o tym pojęcia... - Pani Grant, czy mieliście państwo jakieś problemy natury... małżeńskiej? W oczach Beth błysnęła złość. - Dlaczego nie powie pan tego wprost, inspektorze? Czy Ian mnie zdradzał? O to pan pyta? - A zdradzał panią? - zimno powiedział Kessler. - Nie miałam powodów do podejrzeń, ale spędzał bardzo dużo czasu poza domem. Gdyby chciał, miał dowolną ilość okazji i o niczym bym się nie dowiedziała. Jeśli jednak chodzi o to, czy pieprzył się z Amy Michaels, pan musi mi to powiedzieć. Pan jest detektywem. - Widziano ich kilka razy razem w tym hotelu, gdzie teraz jesteśmy, ale to niczego nie dowodzi. Mieliśmy nadzieję, że pani nieco nas w tym zakresie oświeci. - Może tego dokonać jedynie Amy Michaels. Jak podejrzewam, w dalszym ciągu nie macie informacji o miejscu jej pobytu? - Sprawdzamy liczne ślady, sprawa toczy się nawet w tej chwili i nie mam najmniejszej wątpliwości, że Amy Michaels zostanie zatrzymana w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. - Poinformuje mnie pan, kiedy to nastąpi? - Oczywiście. - Kessler ruszył do wyjścia, zatrzymał się jednak przed łazienką i popatrzył uważnie na Beth. - Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić swój czas, pani Grant. Będziemy w kontakcie. -Kiedy popatrzył w szparę między framugą a drzwiami do łazienki, Beth na chwilę stanęło serce. Kąciki ust policjanta uniosły się w wymuszonym uśmiechu. - Nie będę przeszkadzał w kąpieli. Dobranoc. Beth zaczekała, aż inspektor wyjdzie, potem szybko podeszła do łazienki i pchnęła drzwi. Amy stała przyciśnięta do ściany za nimi i było jasne, że Kessler nie miał możliwości jej dostrzec. - Dziękuję, że mnie pani nie wydała - powiedziała Amy, kładąc dłoń na ręce Beth. - Nie zrobiłam tego dla pani - odpaliła i szybko cofnęła rękę. - Jeżeli Kerwin zabił Iana, chcę wiedzieć dlaczego, a gdyby Kessler panią aresztował, nigdy się tego nie dowiem. - Więc mi pani wierzy... - westchnęła Amy z wyraźną ulgą. - Tak powiedziałam? - Beth wzięła z lodówki miniaturową buteleczkę whisky i wlała jej zawartość do szerokiej szklanki. Pociągnęła łyczek alkoholu, potem popatrzyła na Amy stojącą niepewnie przy drzwiach. - Nie może pani tu zostać. Nawet na jedną noc. - Ale nie mam gdzie iść. - Wpadł mi do głowy pewien pomysł, choć nie mam pojęcia, czy wypali. - Beth dopiła whisky, wstała i włożyła żakiet. - Proszę na mnie zaczekać. To długo nie potrwa. - Dokąd pani idzie? - Proszę czekać. Tym razem musi pani mi zaufać. - Idę z panią - buntowniczo stwierdziła Amy i zanim Beth zdążyła odpowiedzieć, uniosła dłoń. - Ufam pani na tyle, na ile pani ufa mnie. W ten sposób będę miała przynajmniej jakąś szansę, jeśli to pułapka. - N ajlepszą możliwością było wydanie pani prosto w ręce Kesslera, ale nie zdecydowałam się na to. Nic to pani nie mówi? Proszę tutaj czekać, inaczej zostawię panią samą sobie. - Beth? Nie spałam z Ianem. Tylko załatwialiśmy interesy. Musi pani w to uwierzyć. Beth zamierzała odpowiedzieć, powstrzymała się jednak. Musiała się także powstrzymać, by nie huknąć drzwiami, wychodząc z pokoju. Zjechała na dół, oddała klucz w recepcji i wyszła z hotelu. Zatrzymała się na chodniku i rozejrzała. Kilka metrów od niej czule ściskała się jakaś parka, poza tym placyk przed hotelem wydawał się pusty. Ruszyła w kierunku Mostu Ratuszowego - kiedy przeszła kilkadziesiąt metrów, z cienia po drugiej stronie placu wysunęła się jakaś postać i zaczęła iść za nią w dyskretnej odległości. 3 - Nie ma mowy! - Tylko do... - Nie! - Novak w zarodku zdusił protest Beth. - Jeśli chce pani chronić Amy Michaels, proszę bardzo, ale nie życzę sobie, aby mnie w to mieszać. Nie chcę o niczym wiedzieć. Siedzieli w prywatnym gabinecie Novaka w jego klubie. Beth powiedziała mu to, co przekazała jej Amy, i spytała, czy nie mógłby jej przez jakiś czas "przechować" -przynajmniej do momentu odnalezienia Kerwina. Jego reakcja nie była zaskakująca, znakomicie zdawała sobie sprawę, że gdyby znalazła się na jego miejscu, zachowałaby się tak samo. Był jednak jedyną osobą, do której mogła się zwrócić o pomoc. - Nie do wiary, że jej pani uwierzyła. Zamordowała pani męża! Musi ją pani przekazać policji, niech oni się wszystkim zajmą. - A jeżeli mówi prawdę? - Droga pani, wystarczy tylko spojrzeć na świadczące przeciwko niej fakty. - Novak prychnął pogardliwie. - W takim razie proszę wyjaśnić, skąd wiedziała o obecności Kerwina? - Nie umiem - stwierdził Novak, niecierpliwie kręcąc się w fotelu. - Co nie znaczy, że chcę być w cokolwiek zamieszany. Ukrywanie osoby poszukiwanej przez policję jest w każdym kraju przestępstwem. Gdyby policja ją u mnie znalazła, nie tylko by mnie aresztowano, ale straciłbym licencję i zamknięto by mi klub. Niech mnie cholera weźmie, jeżeli podejmę takie ryzyko dla kogoś, kogo nie znam. - Dlaczego policja miałaby ją tu znaleźć? To ostatnie miejsce, gdzie będą szukać. - Powiedziałem: nie. Dla pani dobra jestem gotów zapomnieć o tej rozmowie, ale to wszystko, co mogę zrobić. - Novak popatrzył na zegarek i wstał. - Pani wybaczy, niedługo mam występ. Odprowadzę panią do wyjścia. - Poradzę sobie. - Beth wstała, minęła Novaka i ruszyła szybkim krokiem do drzwi. Kiedy miała wyjść na korytarz, gwałtownie się zatrzymała - stał przed nią potężny mężczyzna. Miał około pięćdziesiątki, łysiał, resztka jego włosów była siwa, policzki pokrywał mu całodniowy zarost. Był w okularach i pogniecionym kremowym płóciennym garniturze. - Mogę w czymś pomóc? - spytał Novak. - Ta część klubu nie jest dostępna dla gości. Gdzie chciał się pan dostać? - Tutaj. - Mężczyzna miał twardy, niemiecki akcent. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki skórzany portfelik i wyciągnął rękę do Novaka. - Nazywam się Ralf Jago i pracuję dla Interpolu. - Dla Interpolu? - zdziwił się Novak. Uważnie popatrzył na odznakę. - Cay, wie pan o tym, że jeśli stanie się odpowiednio blisko drzwi, można usłyszeć wszystko, o czym tu się rozmawia? - spytał Jago i postukał w drzwi dla podkreślenia swych słów. - Państwa rozmowa o Amy Michaels była, że tak się wyrażę, oświecająca. - To, kurwa, nie do wiary! - wyrzucił z siebie Novak. Beth wpatrywała się w Ralfa Jago. - W takim razie wie pan także, że pan Novak od początku nie chciał mieć z tym wszystkim nic wspólnego - powiedziała. -Jeżeli ktokolwiek miałby zostać pociągnięty do odpowiedzialności, to wyłącznie ja. Nie on. - Nie zostanie pani pociągnięta do żadnej odpowiedzialności, pani Grant, przynajmniej nie przeze mnie. Zaraz pani zrozumie, że stoimy po tej samej stronie. Też nie sądzę, by Amy Michaels zamordowała pani męża. Beth popatrzyła na Novaka. Czuła tę samą niepewność, którą widziała w jego oczach. - Chyba nie... nadążam - stwierdziła ostrożnie. - Nie jest pan jednym z ludzi badających sprawę śmierci Iana? - Jeżeli pyta mnie pani, czy współpracuję z miejscową policją, to odpowiedź brzmi: nie. Wątpię nawet, czy wiedzą, że tu jestem. Może wejdziemy do środka i spokojnie porozmawiamy? - To mnie nie dotyczy, więc zostawię państwa samych - oznajmił Novak i ruszył do wyjścia. - Mike, niech pan zaczeka - powiedziała Beth i kiedy chciał ją ominąć, położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie chcę być w to zamieszany. - Już pan jest zamieszany - oświadczył Jago. - Mike, niech pan siada - nie popuszczała Beth. - Nie chcę! - krzyknął Novak. - Mam zaraz wyjść na scenę, jeśli państwo wybaczą... - Jeden telefon i klub zostanie zamknięty, panie Novak - rzucił Jago za odchodzącym i jego słowa wywarły zamierzony efekt. Novak zatrzymał się. - Mam w Interpolu kolegów znających wysoko postawione osobistości w rządzie niemal każdego kraju świata, a Szwajcaria nie jest wyjątkiem. Obiecuję, że będę się streszczał, zdąży pan wyjść na scenę. Chyba trudno o uczciwszy układ? - Ma pan pięć minut, Jago - warknął Novak, wrócił do biurka i usiadł w fotelu. - Więcej nie będę potrzebował - zapewnił Jago, z uśmiechem mającym załagodzić sytuację, i usiadł w obitym skórą fotelu stojącym pod ścianą. - Mmm... wygodny. Przydałby mi się taki w biurze. - Skąd pan wiedział, że tu jestem? - spytała Beth. - Śledził mnie pan spod hotelu? - Tak - odparł przepraszającym tonem. - Przyznaję, to trochę jak scena z filmu w stylu płaszcza i szpady, niezbyt mi odpowiadająca, prawda jest jednak taka, że miałem panią pod obserwacją od momentu przylotu do Zurychu. - W takim razie widział pan Kerwina. - Richard Kerwin... tak, to jeden z jego pseudonimów. Nie powiem, bym był zachwycony jego garniturem. - Kim jest naprawdę? - Naprawdę nazywa się Robert Kilgarry. - Co robi? Już wiemy, że nie pracuje w amerykańskim konsulacie. Mike ustalił to od ręki. Jago roześmiał się i zaczął rozwijać celofan z cygara, które wyjął z kieszeni. - Ma pani rację, pani Grant, ten człowiek nie jest w typie ludzi, jakich zatrudnia się w konsulatach. Bob Kilgarry to zawodowy zabójca i, jak mi mówiono, znakomity. Beth wzdrygnęła się. - To on zabił Iana? - Tak twierdzi Amy Michaels. - Jago zapalił cygaro. Zaczekał, aż jego koniec w pełni się rozżarzy, po czym zgasił zapalniczkę i schował ją do kieszeni. - Jeżeli się dowiedzą, że widziała, jak zabijał pani męża, będzie następna na liście. Oni nie biorą jeńców. - Jacy ONI? - rzucił Novak. - Wyjaśnię to w swoim czasie. - Co jest na dyskietce, którą chciał zdobyć Kilgarry? - spytała Beth. - Spokojnie. Postaram się wszystko jak najzgrabniej wyjaśnić. Cztery miesiące temu pani mąż powiadomił dyrektora Interpolu w naszej kwaterze głównej w Lyonie, że nawiązał z nim łączność ktoś, kto chciałby przekazać bardzo ważne wiadomości dotyczące tajnej organizacji o nazwie Cabal. Osoba, która się z nim skontaktowała, twierdziła, że ma dostęp do najtajniejszych informacji tej grupy, mogących doprowadzić do jej zniszczenia. Dyrektor poznał go ze mną, ponieważ od roku bez efektu śledzę organizację Cabal. Zostałem osobą kontaktową Iana w Interpolu, bo niestety jego informator okazał się przewrażliwiony. Chciał rozmawiać wyłącznie z Ianem, z nikim innym. Przez kilka miesięcy udzielił mu wiele ważnych informacji o funkcjonowaniu Cabala, a Ian przekazał je Interpolowi. Nigdy byśmy sami ich nie zdobyli. - Co to jest ten Cabal? - spytał Novak. Jago zaciągnął się cygarem i wydmuchnął dym w kierunku sufitu. - Nie wiem, kiedy dokładnie ta organizacja została utworzona, ale moim zdaniem nie więcej niż pięć lat temu. Jest to wytwór umysłu byłego dyrektora CIA, który w jednym z tak zwanych bezpiecznych mieszkań w Stanach zwołał ściśle tajne spotkanie, zapraszając do uczestnictwa dyrektorów służb wywiadowczych co ważniejszych krajów europejskich. Idea była dość prosta - chciał stworzyć grupę zawodowych zabójców, którzy likwidowaliby międzynarodowych przestępców pozostających poza zasięgiem prawa. Ponieważ organizacja nie miała być związana z jakimkolwiek krajem, uczestniczące w spotkaniu osoby nie musiały się obawiać zdemaskowania, w razie gdyby zdecydowały się zaakceptować projekt. Mam wrażenie, że celem projektodawcy była likwidacja czołowych postaci największych karteli narkotykowych w Ameryce Południowej i Środkowej, a faktem jest, że kilkunastu ich szefów zginęło w ostatnich latach w tajemniczych okolicznościach. Tych zabójstw nigdy do końca nie wyjaśniono. - Popatrzył na Beth. -Wszystko wskazuje na to, że Anglicy zdecydowali się przyłączyć do grupy, gdyż dawała znakomite możliwości dobrania się do aktywistów IRA, ludzi, o których wiadomo było, że dokonali zamachów na wyspie, a których nie udawało się postawić w stan oskarżenia z braku dowodów. Ciche zabójstwo traktowane jest jako rozliczanie się sekciarzy między sobą. W wypadku ludzi IRA to dla Anglików optymalne wyjście. Oczywiście ustalono określone zasady funkcjonowania organizacji. Zabronione zostało ujawnianie faktu utworzenia grupy Cabal jakiemukolwiek rządowi. Każdy wywiad miał wpłacać na nadzorowany przez CIA fundusz określone sumy umożliwiające osiągnięcie postawionych celów. Dla zagwarantowania, by nikt nie użył grupy do nieodpowiednich zadań, akta ludzi, których planowano usunąć, miały być dostarczane wszystkim członkom "zarządu", oni zaś drogą głosowania winni decydować, kto ma być zlikwidowany, a kto oszczędzony. Liczyć się miała opinia większości. Na koniec ustalono, że kandydata na szefa grupy Cabal wyznaczy dyrektor CIA i będzie on znany innym służbom wywiadowczym tylko z pseudonimu. Wszyscy obecni jednogłośnie wyrazili zgodę na propozycję i w ten sposób... - Jago przerwał, gdyż rozległo się pukanie do drzwi. - Co jest?! - niecierpliwie krzyknął Novak. Drzwi się otworzyły i do środka zajrzał perkusista. Skinął głową gościom szefa i zatrzymał wzrok na nim. - Zaraz zaczynamy. Jesteś gotów? Novak spojrzał na Beth, potem na muzyka. - Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Zacznijcie beze mnie, zaraz do was dołączę. - Chyba się nie rozmyśliłeś? Wiem, trochę czasu minęło, odkąd razem graliśmy, ale... - Powiedziałem, że przyjdę, jak tylko skończę - zniecierpliwiony Novak nie pozwolił mu dokończyć. - Świetnie. - Muzyk uśmiechnął się, wycofał i cicho zamknął za sobą drzwi. - Zdawało mi się, że bardzo się panu śpieszy na scenę... - powiedział sarkastycznie Jago. - Proszę mówić dalej. - Na szefa organizacji Cabal wybrano osobę z Langley, o sporym doświadczeniu. Wiem, że mówi płynnie kilkoma językami europejskimi, do dziś jednak nie dowiedziałem się jej prawdziwego nazwiska. Znam jedynie pseudonim - Sammy Kahn. Kazano mu przejrzeć setki teczek i wybrać trzech zabójców, którzy wykonywaliby robotę dla Cabala za pieniądze gwarantujące całkowitą lojalność. Cała trójka pracuje dla tej grupy do dziś. - Jago strzepnął popiół do popielniczki stojącej na biurku Novaka. - Z tego, co powiedział Ianowi jego informator, przez pierwsze kilka lat organizacja funkcjonowała idealnie, tyle że w zeszłym roku były dyrektor CIA, ten, który założył organizację, dostał na polu golfowym zawału serca i zmarł na miejscu. Pozostali szefowie wywiadów mocno się zaniepokoili przyszłością grupy, szybko jednak się okazało, że nikt w Langley nie ma najmniejszego pojęcia, że Cabal istnieje. Wyszło na jaw, że były dyrektor prowadził organizację w zasadzie sam, więc kiedy zmarł, wszelki jej kontakt z CIA został zerwany. Od tego momentu Cabal zaczął żyć własnym życiem. Kahn uznał, że jest wolnym strzelcem, i postanowił wynajmować swoich ludzi temu, kto najwięcej zapłaci. Jeżeli płacono z góry, nikt absolutnie o nic nie pytał. Trochę spraw zostało ujawnionych, kiedy jednego z odchodzących dyrektorów wywiadu ruszyło sumienie i poinformował swój rząd o istnieniu organizacji. Nie chciał obciążać żadnego ze swoich kolegów, więc powiedział, że grupę zorganizował i prowadził były dyrektor CIA. Prezydent USA polecił FBI przeprowadzić śledztwo i nakazał zlikwidować tajną agendę i natychmiast ukarać winnych. Wtedy, zresztą nie bez racji, wściekł się urzędujący szef CIA, nie dano mu bowiem okazji posprzątania we własnym domu, prezydent specjalnie jednak zlecił dochodzenie ludziom nie związanym z agencją. W ten sposób zostałem włączony w sprawę... jako europejski łącznik FBI. I jak już mówiłem, dopóki nie zgłosił się do nas Ian, osiągnęliśmy bardzo mało. - Jago wyjął z kieszeni kopertę i wysunął z niej trzy fotografie. - To są pracujący dla Cabala zabójcy. - Wziął jedno zdjęcie i podał je Beth. - Tego już pani zna. Bob Kilgarry. Były oficer marines, rozwiedziony, obecnie mieszka w Fort Lauderdale. Uważany za najlepszego strzelca z całej trójki, ale być może jest najsłabszym ogniwem łańcucha, wiadomo bowiem, że zdarzało mu się kwestionować sens zabijania osób, które miał zlikwidować. Oczywiście mimo to zawsze wykonywał rozkaz. - Jago dotknął drugiej fotografii. - Alain Racine. Były legionista, pracował także jako najemnik, Ian zwykł był go nazywać "Ładnym chłopcem". Jest czarujący i przystojny, ale kompletnie pozbawiony sumienia. Mieszka w Paryżu. Kawaler. - Podał Beth trzecie zdjęcie. - Ten jest najgorszy z całej trójki i zawsze dostaje najtrudniejsze zadania. Piotr Wosków, były oficer Specnazu. Żonaty, jedno dziecko, miłośnik dyscypliny. Tak jak Kahn, zna kilka języków. - Wiecie, gdzie mieszkają, dlaczego więc ich nie aresztujecie? - Ponieważ nie dysponujemy wystarczającymi dowodami. W tej chwili mamy tak naprawdę tylko wiadomości przekazane przez informatora Iana, a ponieważ Ian nie żyje... straciliśmy jedyny kontakt z Cabalem. Wróciliśmy na pole numer jeden. - Dlaczego po prostu nie zlikwidować tych zabójców? - spytał Novak. - Dać im posmakować tego samego lekarstwa, które tak chętnie rozdawali? - Nie działamy w ten sposób, panie Novak, bez względu na to, co się pokazuje w kinie. Gdyby nawet zdecydować się na tak drastyczne rozwiązanie, Kahn bez trudu odtworzyłby swą organizację i zaczął działać od nowa. Musimy się skoncentrować na nim, jego złapać. Jest fundamentem organizacji i bez niego Cabal przestanie działać. - Macie jego zdjęcie? - Gdybym je miał, już bym pewnie wiedział, kto to jest i jak go znaleźć. Kahn jest jedną wielką zagadką, żaden z zabójców nie widział go nigdy na własne oczy. Jest dla nich jedynie głosem w słuchawce, do tego zniekształconym przez specjalny filtr. W ten sposób, w razie niepowodzenia jakiejś operacji, nie ma możliwości dotarcia do Kahna. Cały Cabal to on i trzech zabójców. Czterech ludzi. - Tylko czterech? - spytała zaskoczona Beth. - Z tego, co pan mówił, można by sądzić, że to potężna organizacja. - Są jej, że tak powiem, "kadrowym rdzeniem" i mają na liście płac nie wiadomo ile osób na najwyższych stanowiskach rządowych, wojskowych i policyjnych w niemal każdym kraju świata. Nie wiemy dokładnie kogo; dane na ten temat znajdowały się na dyskietce. Nazwiska informatorów Cabala. Mając taką listę, moglibyśmy zniszczyć tę grupę. Co prawda informacje na dyskietce - zresztą jak wszystkie ich dokumenty - są zakodowane, ale w centralnym komputerze, z którego korzystają, zainstalowany jest program dekodujący. Informator Iana powiedział mu, jak z niego korzystać, niestety nie powiedział, jak obejść zabezpieczenia komputera, bo sam tego nie wiedział. - Dlatego potrzebował Amy Michaels... - dodała Beth. - Naturalnie. Z tego, co Ian zdążył mi o niej powiedzieć, wiem, że w przeszłości pomagała mu dostawać się do zastrzeżonych dokumentów, lecz dopiero tym razem się spotkali. Myślę, że tak chciała. Lubi samotność. Woli komputery od ludzi. - Czy Ian mówił, kim jest jego informator? - Nie, zawsze starał się go chronić, mogę się jednak domyślać, że musi to być ktoś mający dostęp do komputera centralnego, co zawęża kandydatów do czterech osób. Na pewno nie był to Kahn, więc pozostaje ktoś z tych trzech. - Jago postukał w leżące na biurku fotografie. - Wspomniał pan, że Kilgarry kwestionował jakiś wyrok, który właśnie miał wykonać - przypomniała Beth. - To jeszcze o niczym nie świadczy, a poza tym nie możemy ryzykować, bo jeśli się okaże, że zwracamy się do niewłaściwej osoby, to Kahn się przyczai i nigdy go nie dostaniemy. Jak już mówiłem, pani Grant, Kahn jest kluczową postacią operacji. Zneutralizowanie go to jedyna możliwość rozbicia grupy Cabal raz na zawsze. - Świetnie, opowiedział nam pan o Cabalu - stwierdził Novak - niech pan jeszcze wyjaśni po co. Proszę tylko nie twierdzić, że Beth miała prawo się dowiedzieć ze względu na Iana. Ja tego nie kupię i jestem prawie pewny, że ona też nie. Jago się uśmiechnął. - Są w zasadzie trzy powody. Po pierwsze już jesteście zamieszani w sprawę i poza wami nie mam nikogo, kto tak naprawdę mógłby mi pomóc. To chyba oczywiste, że nie mogę ufać tutejszej policji. Nie twierdzę, że Kessler jest na liście płac Cabala, ale wiemy, że kupili sobie kilku wysokich rangą tutejszych funkcjonariuszy, co oznacza, że mogliby wpływać na przebieg śledztwa. Po drugie, potrzebuję was do ochrony Amy Michaels, dopóki nie odzyskamy dyskietki. Wiem, że są naciski na Kesslera, aby szybko znaleźć winnych, czyli ją. Ludzi tych nie interesują teorie spiskowe, ale wyłącznie skazanie. Uważam, że w areszcie jej życie byłoby zagrożone. Nie możemy pozwolić na dopuszczenie do jej procesu. - Mówiłem już Beth, że nie stać mnie na takie ryzyko - odparł Novak. - Straciłbym licencję i klub... - Niczego pan nie straci - zapewnił go Jago. - Pański klub jest ostatnim miejscem, w którym będą jej szukać, a gdyby nawet coś takiego się zdarzyło, szybko wszystko wyjaśnię z odpowiednimi władzami. Poza tym oboje jesteście teraz znani członkom grupy Cabal i szybko możecie się znaleźć na ich liście likwidacyjnej... - Przerwał, by ostatnie zdanie wywołało porządany efekt, i powtórzył: - Niczego pan nie straci, ani licencji, ani klubu, panie Novak. Ma pan moje słowo. No to co? Pomoże nam pan? Novak popatrzył to na Jago, to na Beth. - Dobrze, niech będzie - powiedział w końcu, z rezygnacją. - Na piętrze jest pokój, z którego korzystam, kiedy uznam, że nie powinienem jechać samochodem do domu. Jest bardzo skromnie urządzony... łóżko, krzesło i stół, umywalka, w pokoiku obok toaleta. To wszystko, co mogę zaoferować. - Sądzę, że po tym, co przeszła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, wyda jej się niczym apartament u Ritza - oświadczył Jago i zgasił w popielniczce cygaro. - Zamykamy o drugiej w nocy, proszę ją przyprowadzić do tylnego wyjścia około trzeciej. Będę czekał. - Novak wstał. - A teraz jeśli państwo pozwolą, mam występ. - Gra pan na saksofonie, prawda? - spytał Jago, kiedy Novak podchodził do drzwi. - Tak, ale po wypadku niewiele. - Zwracając się do Beth, zakończył konwersację: - O trzeciej. Proszę się nie spóźnić, wolałbym nie czekać zbyt długo. - O jakim wypadku mówił? - spytała Beth, kiedy Novak wyszedł. - Wiem tylko tyle, ile powiedział mi Ian - odparł Jago. - Novak był w Stanach muzykiem sesyjnym, zanim jednak udało mu się wydać własną płytę, miał wypadek samochodowy, w którym naderwał kilka ścięgien w prawym nadgarstku. Nie udało się doprowadzić do całkowitego wyleczenia, może więc grać bez bólu najwyżej dwadzieścia minut. Potem musi przerwać. Nigdy nie słyszałem, jak gra, choć nie powiem, bym tego żałował. Nie jestem miłośnikiem jazzu. - Ian też nim nie był... przynajmniej tak mówił. - Jego pasją była muzyka klasyczna. Mogliśmy rozmawiać o niej bez końca, choć nasze gusta dość się różniły - powiedział Jago. - Lubiłem go. Był dobrym człowiekiem. - Jeśli nie lubił jazzu, dlaczego stale tu przychodził i za każdym razem z inną prostytutką? - Skąd pani o tym wie? - Novak powiedział, że rozpoznał jedną z dziewczyn, z którą Ian był w klubie. Pan też o tym wie, tak? Jago skinął głową. - Tak, ale chodziło o coś innego, niż pani myśli, pani Grant. - Oczywiście. Płacił im za błyskotliwą konwersację. - Ian za nic im nie płacił. Pieniądze otrzymywały od jego informatora, a one same były kurierkami, niczym więcej. Fakt, dostawały grubą forsę za swój czas, ale w końcu nie były to dziwki z ulicy, tylko wysokiej klasy dziewczyny na telefon, bardzo dyskretne. Dawał im kopertę z zaszyfrowanymi informacjami dla Iana i instrukcje, o której mają się z nim spotkać w klubie. Zmieniał dziewczyny, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń, łan spotykał się z nimi w odosobnionym pokoiku, odbierał kopertę, wypijali drinka i wychodził. - Jago zaśmiał się sam do siebie. - Nie wierzę, by podejrzewała go pani, że z nimi sypiał. Nigdy by pani nie oszukał i dobrze pani o tym wie. Dopiero kiedy Jago wyciągnął ku niej rękę z chusteczką, zauważyła, że płacze, czuła jednak, że z ramion spadł Jej wielki ciężar. Jak mogła wątpić w Iana? Wytarła oczy i oddała chusteczkę. - Bardzo go pani kochała, prawda? - Wiem, co pan sobie myśli. Nie umie nas pan sobie wyobrazić jako pary. W pana oczach musieliśmy być niczym ogień i woda. Zgadłam? - Jago potwierdził jej przypuszczenie skinieniem głowy. - Wszyscy tak uważali, ale przeciwieństwa często się przyciągają. Moja najlepsza przyjaciółka Emma mówiła na nas "magnesy". I miała stuprocentową rację. - Z oczu Beth polały się kolejne łzy. - Przepraszam... - mruknęła i sięgnęła do pudełka z papierowymi chusteczkami na biurku Novaka. - Niema pani za co przepraszać. Muszę wręcz przyznać, że dzielnie się pani trzyma. - Obawiam się, że maska zaczyna pękać - odparła Beth z ponurym uśmiechem. Wytarła łzy i wsunęła chusteczkę za mankiet. - Nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy. Dlaczego ten człowiek skierował swe kroki do Iana? Dlaczego nie szukał kontaktu z prasą? - Pani mąż był jednym z najbardziej szanowanych adwokatów w Europie, a na dodatek człowiekiem nieprzekupnym. Kiedy prawda wyszłaby na jaw, już samo jego nazwisko wiele by świadczyło o ujawnionych faktach. Tak też się stanie, jak tylko szydło wyjdzie z worka. Gdybym w to wątpił, nie wprowadzałbym pani w tajniki sprawy. - Zebrał fotografie, włożył je do koperty i wsunął ją sobie do kieszeni. - Chyba powinniśmy już iść, muszę jeszcze porozmawiać z panią Michaels. To może zająć trochę czasu. Beth wstała. - Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziemy do hotelu osobno. Nie powinniśmy ściągać na siebie niczyjej uwagi. - Też tak myślę. Niech pani idzie pierwsza i wyjaśni Amy sytuację. Znam numer pani pokoju, przyjdę w swoim czasie. Beth zatrzymała się w drzwiach. - A co z Kesslerem? Był u mnie dziś wieczór. Może kazał obserwować hotel? - Nie widzę powodu. Ściga Amy Michaels, nie panią. Na pewno uważa panią za ostatnią osobę, do której by się zwróciła po pomoc. Mimo to niech pani nie podejmuje niepotrzebnego ryzyka. Kessler to niebezpieczny przeciwnik, proszę o tym pamiętać. - Wiedziałem, że o czymś zapomniałem - powiedział unosząc wzrok, kiedy słońce przebiło się przez chmury i rozświetliło górzystą okolicę. - Zawsze o czymś zapominasz, tato - odparł jego syn. Popatrzył z udawaną dezaprobatą na siedzącego obok chłopca. Andreas miał siedem lat i dziś były jego urodziny. Jechali do Amden, by mały wypróbował nowe narty. To był prezent urodzinowy, tyle że Marthe nie mogła z nimi jechać - musiała w weekend pozałatwiać wiele zaległych domowych prac. Zdawał sobie sprawę, że Andreas jest rozczarowany, iż matka nie jedzie, ale nie dało się na to nic poradzić. Był zdecydowany tak zorganizować synowi weekend, by długo go nie zapomniał. Cała rodzina świetnie jeździła na nartach, a Marthe - choć niechętnie to przyznawał, szczególnie w jej obecności - najlepiej. Andreas też miał talent do nart; raz nawet jeden z instruktorów zasugerował, że może w przyszłości zacznie startować w Pucharze Świata. O mało nie pękł z dumy, jakiego ma syna, lecz Marthe nie była przekonana. Jej brat był znakomitym narciarzem-jeśli wierzyć jej słowom, w wieku Andreasa znacznie od niego lepszym - i mając dwanaście lat został mistrzem młodzików, a jednak kiedy dorósł, nigdy nie osiągnął szczególnych wyników. Po prostu nie był wystarczająco dobry. Czas pokaże... - Tato, dojeżdżamy do stacji - Andreas wyrwał go z zadumy. - Może będą mieli okulary przeciwsłoneczne. Kupisz mi czekoladę? - Piętnaście po dziewiątej? - Przecież mam dziś urodziny... - Nie przesadzaj - odpowiedział z powagą, ale uśmiechnął się. Zjechał z szosy i zaparkował za dystrybutorami. Mogli dojechać do Amden na jednym zbiorniku, a tankował rano, Przed wyjazdem z Zurychu. Przynajmniej o tym nie zapomniał! Wysiedli z samochodu i poszli do sklepu. Uśmiechnął się, kiedy Andreas ruszył prosto do działu ze słodyczami. Popatrzył w kierunku kasy - stała przed nią para odwrócona plecami do niego, ubrana w jakieś brudne i pogniecione łachy. W tym momencie dostrzegł przerażenie na twarzy kasjera. Coś było nie tak. Ruszył do kontuaru, po kilku krokach kobieta musiała go zauważyć, gdyż krzyknęła do stojącego za nią mężczyzny, który gwałtownie się odwrócił. Miał pistolet SIG-Sauer P220. Skoczył w kierunku młodzieńca, wyciągając przed siebie ramię, by odepchnąć w bok broń. Rozległ się wystrzał. Uderzył mężczyznę z taką siłą w nadgarstek, że natychmiast wytrącił mu pistolet. Kobieta rzuciła się na niego od tyłu. Wywrzaskiwała przekleństwa i próbowała wbić mu palce w oczy. Machnął za siebie pięścią i rozległ się trzask pękającej kości nosowej. Kobieta zawyła i zatoczyła się, potykając o stojak z czasopismami; trzymała się przy tym za nos, z którego tryskała krew. Mężczyzna trafił go pięścią w tułów. Zgiął się pod siłą uderzenia i opadł na kolano. Pistolet leżał w zasięgu ręki, ale młodzieniec domyślił się jego zamiaru i odkopnął go w bok. Broń zniknęła pod lodówką. Młody człowiek złapał dziewczynę za ramię i oboje wybiegli ze stacji. Wstał z trudem, ciężko oddychał, zanim jednak ruszył w pogoń, ciszę przeciął przeraźliwy krzyk. Popatrzył na kasjera, który stał za ladą ze zlodowaciałą z przerażenia twarzą. Powoli, niechętnie, powiódł za jego wzrokiem. Andreas leżał bez ruchu na podłodze, przód koszuli miał nasączony krwią. Podbiegł do syna i przytknął palec do tętnicy szyjnej, od razu zauważył, że maleńka dziurka, jaką zrobiła w materiale kula, znajduje się dokładnie na wysokości serca. Z oczu polały mu się łzy i przycisnął do piersi pozbawione życia ciało syna. Wściekły wrzask, który rozległ się w martwej ciszy, wydobywał się z samego dna jego duszy... Stefan Kessler obudził się z dreszczem. Był zlany potem. Oddychał nierówno i z trudem. Potrzebował kilku sekund, by jego oczy przystosowały się do ciemności. Odwrócił głowę i popatrzył na oświetloną tarczę budzika. Była trzecia siedemnaście. Odrzucił kołdrę, usiadł na skraju łóżka i objął dłońmi głowę. Czy krzyczał przez sen, tak jak robił to rok temu, trzymając na stacji benzynowej ciało martwego syna? Nie byłby to pierwszy raz. Początkowo Marthe zawsze go uspokajała, gładziła po głowie i uciszała, tak było jednak tylko do czasu, gdyż ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Teraz spali w osobnych pomieszczeniach. Każde miało swój pokój i swoje życie. Czasami spotykali się jak mąż z żoną, ale od ostatniego razu minęło już kilka dobrych miesięcy. Od czasu kiedy Marthe stwierdziła, że jest w ciąży. Uznała, że ten fakt ich zbliży, ale pomyliła się - powiedział jej prosto z mostu, że nie chce substytutu Andreasa. Została z nim jednak, wierzyła, że rozwijająca się ciąża wpłynie na zmianę jego poglądów. Tak się jednak nie stało i było jasne, że nic z tego nie wyjdzie. Wiedział, że Marthe chce ratować ich małżeństwo, w innym wypadku już dawno wystąpiłaby o rozwód, a miała ku temu uzasadnione powody. Zachowywał się nieracjonalnie, dostawał napadów agresji, miał niemożliwe do przewidzenia zmiany nastroju. Powodem tego wszystkiego było poczucie winy, zżerające go od środka niczym rak. Stefan Kessler obwiniał się o śmierć syna i wiedział, że nic i nigdy nie zmieni tego przekonania. W ciągu ostatniego miesiąca dwa razy wkładał sobie do ust lufę służbowego walthera P88, ale nie mógł się zdobyć na pociągnięcie za spust. Jak miałby w zaświatach spojrzeć Andreasowi w oczy wiedząc, że to jego brawura na stacji benzynowej sprawiła, że stracił syna? Teraz na dodatek okazał się tchórzem i ten brutalny fakt jedynie go dobijał, i tak dość umęczonego poczuciem winy. Włożył szlafrok, przewiązał się paskiem i wyszedł z maleńkiego pokoju, niegdyś sypialni dla gości. Cicho przeszedł ciemnym korytarzem, na chwilę się zatrzymał przy głównej sypialni, uchylił drzwi i zajrzał do środka. Popatrzył na śpiącą żonę. Kołdra nie do końca przykrywała jej nagie ciało - spała zawsze bez bielizny. Był taki czas, kiedy sama myśl, że Marthe leży obok niego, podniecała go, ale dawno to minęło. Teraz była mieszkającą w jego domu obcą osobą. Tolerował ją - ani mniej, ani więcej. Zamknął drzwi i poszedł na dół, do kuchni. Wziął z lodówki pieczoną nogę kurczaka i szklankę mleka i udał się do salonu, by usiąść w ulubionym fotelu, skierowanym ku szerokiemu oknu wychodzącemu na zatokę. Widział stąd cały ogród, oświetlony bladymi promieniami sierpowatego księżyca. Popatrzył na leżące na stoliczku dokumenty. Teczka z aktami Amy Michaels. Przyniósł ją wieczorem do domu. Ile razy czytał zeznania świadków? Ile razy oglądał zdjęcia z miejsca zbrodni? Ile razy musiał mówić szefowi, że nie jest bliżej złapania Amy Michaels niż zaraz po rozpoczęciu śledztwa? Utrudnieniem było oczywiście to, że nie miał jej zdjęcia. Kiedy przeszukał pokój Amy w hotelu, nie znalazł tam żadnych dokumentów. Ponieważ wydawało mu się mało prawdopodobne, żeby nosiła je ze sobą, więc oznaczało to, że po zabiciu lana Granta wróciła do hotelu i zatarła ślady. Było to dokładnie przemyślane i stanowiło kolejną poszlakę. Z jej walizki zdjęto odciski palców i przekazano je Interpolowi, ale nic to nie dało - nie była u nich notowana. Nie miała także twarzy - dysponowali jedynie portretem pamięciowym sporządzonym przez policyjnego specjalistę na podstawie opisu jednego z portierów. Barman, który widział, jak pochylała się nad ciałem, rozpoznał ją na tym rysunku, choć po dłuższym wahaniu. Kessler potrzebował jednak zdjęcia, musiał się czegoś o niej dowiedzieć. Czegokolwiek. Była jedną wielką tajemnicą, a nienawidził tajemnic. Są dobre w kinie, on natomiast potrzebował wyniku i dlatego musiał znaleźć Amy Michaels i uzyskać od niej przyznanie się do winy. Dał portret pamięciowy wszystkim swoim informatorom w mieście - wraz z obietnicą sowitej nagrody za każdą informację, która doprowadzi do aresztowania i skazania sprawcy. Rysunek pokazano także w telewizji, ale nie było to optymalne rozwiązanie. Ludzie znacznie lepiej reagują na fotografię. Fotografia robiła z podejrzanego żywego człowieka, na jej widok więcej się przypominało. Wiedział, że Interpol przekazał rysunek Amy Michaels wszystkim odpowiednim organizacjom w Europie i Stanach Zjednoczonych, a on liczył na Stany. Była Amerykanką i mieszkała tam - choć nie pod adresem, który podała w hotelu. Sprawdzono go od razu i okazał się fałszywy. Ktoś w końcu rozpozna ten rysunek. Wtedy mieliby prawdziwy adres, a adres oznaczał zdjęcia. Każdy ma w domu swoją fotografię. Mógł tylko czekać... i mieć nadzieję, że FBI coś odkryje. Wypił jednym haustem mleko i żując kurzą nogę, wrócił do łóżka. 4 Piątek - Kawy? Piotr Wosków pokręcił głową, nie podnosząc wzroku znad gazety. Siedział przy stole w kuchni i jadł śniadanie. Jego żona dolała sobie kawy i zaczęła obserwować męża siedzącego naprzeciwko. Nie można go było określić jako przystojnego w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ale w jego surowych, ogorzałych rysach, które uważała za atrakcyjne i na których widok czuła się bezpiecznie, kryło się coś charyzmatycznego. Już wtedy gdy się poznali na jego dwudziestych pierwszych urodzinach, miał włosy poprzetykane siwizną; teraz był całkiem siwy. Jej zdaniem nadawało mu to dystyngowanego wyglądu -mimo że strzygł włosy przy samej skórze. Myśląc o tym, dotarło do niej, że nigdy nie widziała go z inną fryzurą. Całe życie był żołnierzem, tylko to umiał. Jako oficer Specnazu walczył w Afganistanie, a w 1984 roku został odznaczony za odwagę przez samego sekretarza generalnego Konstantina Czernienkę. Po upadku komunizmu kręgosłup tak dumnej armii został złamany przez tych, którzy chcieli zmusić kraj do wejścia na drogę demokracji. Choć Piotr należał do partii, nie kierował się określonymi sympatiami politycznymi -jego lojalność dotyczyła jedynie jednostki, w której służył. Z każdym cięciem dokonywanym na organizmie armii tracił jakąś część szacunku do samego siebie. Przestano płacić żołnierzom. Dostawy żywności przychodziły nieregularnie. Nie modernizowano broni. Wszystkie te zjawiska dotykały sił specjalnych w tym samym stopniu jak każdą inną jednostkę. Zaczęło się załamywać morale, narastało niezadowolenie. Co rusz kolejny człowiek szukał nowych źródeł utrzymania rodziny. Wielu znalazło sobie bardzo lukratywne zajęcie, a mianowicie przestępstwo, realnym zagrożeniem stała się anarchia. Oficerowie, którzy starali się walczyć z wszechobecną korupcją, ginęli z rąk tych samych żołnierzy, którzy jeszcze niedawno twierdzili, że ich lubią i szanują. Wtedy jej mąż odwrócił się od armii. Wiedziała, że była to najtrudniejsza decyzja w jego życiu i dużo go kosztowała. Co prawda niczego po sobie nie okazywał, ale on nigdy nie zdradzał emocji - nawet wobec niej. Taki miał charakter i nie było niczego na świecie, co mogłoby to zmienić. Od tego czasu nie miała spokoju, a musiała sobie radzić sama. Wiedziała, że po odejściu ze Specnazu został zrekrutowany przez jakąś tajną organizację jako płatny zabójca - tyle przed nią ujawnił, nic więcej. Powiedziała ich siedmioletniej córce, że tata ma nową pracę i musi często wyjeżdżać za granicę. Szybko się okazało, że nowi pracodawcy świetnie płacą, więc wkrótce zamieszkali w przepięknym domu z ogrodem na przedmieściach Moskwy, a w podwójnym garażu stanęły dwa japońskie samochody. Córka zaczęła chodzić do jednej z najlepszych szkół w kraju. W "nowej", demokratycznej Rosji wielu ludzi żyło znacznie poniżej granicy biedy, oni prowadzili jednak wygodne życie, tylko że za luksusy płacili krwawymi pieniędzmi. Coraz trudniej było jej się z tym godzić. - Tato! Tato! Podniecony głos przerwał potok jej myśli i uśmiechnęła się na widok córki, która wpadła do kuchni, ciągle jeszcze w piżamie. Nie widziała ojca od trzech dni - wrócił dopiero wczoraj wieczorem - rzuciła się więc na niego i przytuliła, obejmując małymi rączkami potężne przedramię. - Jak podróż, tato? - Świetnie - odparł dość formalnie. Wskazał na zeszyt, który dziewczynka trzymała w ręku. - To ten test z matematyki, który robiłaś, kiedy mnie nie było? Mała skinęła głową, otworzyła zeszyt i położyła go przed ojcem. - Zrobiłam źle tylko jedno zadanie - powiedziała z dumą. - Byłam druga w klasie. - To nie dość dobrze - stwierdził i wbił wzrok w jedyny na stronie krzyżyk. Zrobił w pamięci zadanie i z dezaprobatą pokręcił głową, uznał bowiem, że popełniony został podstawowy błąd. - Nie ma nagród za drugie miejsce. Powinnaś już o tym wiedzieć. - Wiem, tato. - Znakomicie. Teraz idź się ubrać, zawiozę cię do szkoły. Mała rozpromieniła się - rzadko odwoził ją do szkoły - i wyprysnęła z kuchni, by się ubrać. - Pomyliła się w jednym zadaniu, Piotrze. Wydaje mi się, że zasłużyła na pochwałę, nie sądzisz? - Jestem pewien, że już ją od ciebie dostała. - Popatrzył na żonę. - Lubisz ją rozpieszczać, prawda? - Ma dopiero siedem lat. Nie jest rekrutem, którego trzeba musztrować na placu. Czasami bywasz naprawdę, zimnym draniem. Wiesz o tym? - Wystarczająco często mi przypominasz. - Pewnego dnia wrócisz z kolejnej zagranicznej wycieczki i okaże się, że nas nie ma. Odłożyłam dość pieniędzy, byśmy mogły rozpocząć nowe życie daleko stąd. - Nigdy nie pozwolę, byś zabrała mi córkę - odparł, wziął do ręki nóż do chleba i wbijając wzrok w żonę, lekko przeciągnął palcem po ząbkowanym ostrzu. - Możesz mi wierzyć... Rzucił nóż na stół, wstał i poszedł na górę do pokoju córki. Właśnie wkładała szkolny mundurek. Usiadł na łóżku i spytał: - Miałabyś ochotę iść po południu do kina? - Do którego? - Do którego zechcesz. - Dziękuję, tato! - wykrzyknęła i pocałowała ojca. - Szybko kończ się ubierać, dobrze? Nie chcesz chyba być w szkole ostatnia. Czekam na dole. Wyszedł z pokoju i właśnie zamierzał zejść schodami, kiedy w znajdującej się na piętrze małżeńskiej sypialni rozległo się terkotanie jego telefonu komórkowego. Tylko jedna osoba znała numer tego aparatu - Sammy Kahn. - Tak długo nie odbierałeś, że już miałem się rozłączyć. - Nie od razu usłyszałem dzwonek - odparł Wosków. - Byłem w pokoju córki. - Co u niej? - Wszystko w porządku, dziękuję. Zabieram ją po południu do kina. Zapadła chwila ciszy. - Przykro mi, Piotrze, ale musisz to odwołać. Potrzebuję cię natychmiast. - Dopiero wczoraj wieczorem wróciłem z Bośni - przypomniał Wosków. - Wiem. Dobra robota. Jednego bośniackiego zbrodniarza wojennego mniej, bezzębna ONZ nie umiałaby sobie z nim poradzić. Chorwaci dobrze zapłacili za to zlecenie. Miałeś jakieś problemy? - Nie, był zbyt zajęty obmacywaniem jakiejś małolaty, aby mnie zauważyć. Co to za ważna sprawa, do której jestem ci natychmiast potrzebny? - Chyba wiesz, że Ian Grant nie żyje? - Czytałem o tym rano w gazecie. Co to ma wspólnego z nami? - Wszystko. Od kilku miesięcy dostawał bardzo istotne informacje o Cabalu. Wiedział za dużo i musiał zginąć, podobno jednak w momencie kiedy go zabijano, miał przy sobie dyskietkę, której nie znaleziono ani przy ciele, ani w jego pokoju hotelowym. Jeżeli ta dyskietka wpadnie w niepowołane ręce, może dojść do katastrofy i upadku Cabala. Z tego powodu zdecydowałem się wezwać ciebie i pozostałych dwóch czyścicieli - zajmiecie się we trzech odnalezieniem dyskietki. - Ale to sytuacja nie mająca precedensu! - ze zdziwieniem wykrzyknął Wosków. - Cała idea polega przecież na tym, by każdy z nas pracował samodzielnie, jedynie to, w razie wpadki, jest w stanie ochronić organizację! - Powinno ci to więc dać do myślenia, jak ważna jest dla nas ta dyskietka. - Nawet nie wiem, jak się nazywają. - Bob Kilgarry i Alain Racine. Już są powiadomieni. Kilgarry jest już na miejscu. Udając pracownika konsulatu, spotkał się wczoraj z wdową po Grancie i wypytał ją, czy nie dostała od męża dyskietki. Nic o niej nie słyszała i jego zdaniem można w to wierzyć. - Jesteś w Zurychu? - Od początku tygodnia. Jeszcze przed południem masz samolot z Moskwy do Zurychu, załatwiłem już rezerwację. Wszystkie potrzebne dokumenty czekają na ciebie na lotnisku w zwykłym miejscu, są tam też akta Racine'a i Kilgarry'ego, musisz je przeczytać w samolocie. Dołączysz do nich, jesteś dowódcą zespołu. - Wiedzą o tym? - Zostało im to przekazane. - Jak przyjęli informację? - To zawodowcy, wiedzą, co znaczy rozkaz. Muszę uczciwie przyznać, że Kilgarry nie był zachwycony, chciał wiedzieć, dlaczego nie on został dowódcą. Taki już jest. Arogancki, ale równocześnie cholernie dobry w robocie. Nie traktuj ich za ostro, Piotrze. Daj im trochę swobody. Nie chcę, byście skakali sobie do gardeł, nie czas na takie rzeczy. - Odzyskanie dyskietki to nie wszystko, prawda? Gdyby tak było, moglibyśmy pracować oddzielnie, nie ujawniając jeden przed drugim swej tożsamości. - Szybko myślisz, Piotrze. Tak, chodzi o to, że informacje, które dostawał Grant, pochodziły od kogoś z Cabala. Sprawdziliśmy daty i dane i jesteś jedynym, który ma pełne alibi. - Słucham? Chcesz powiedzieć, że Racine albo Kilgarry przekazywali informacje Grantowi? To niedorzeczne, Sammy. - Na pewno wiem jedynie to, że ja nie robiłem tego i że nie robiłeś tego ty. Pozostaje więc dwóch podejrzanych. Dlatego chcę, byście pracowali we trójkę. Miej na nich oko. Nie wiedzą, że ich podejrzewam. Poza tą ostatnią informacją dostali takie same instrukcje, jakie otrzymałeś ty. - Mam się bawić w detektywa i odkryć, który jest zdrajcą? - Chcę tylko, byś odzyskał dyskietkę. Resztę pozostaw mnie. - A co z tą kobietą? Amy Michaels. Wie, co jest na dyskietce? - Informacje są zaszyfrowane. Nie umiałaby złamać kodu. Powodem zmartwień może być jedynie to, co widziała w klubie. Mogłaby w trakcie konfrontacji zidentyfikować mordercę Granta, na razie nie stanowi jednak zagrożenia. Oprócz tego wiem, gdzie się ukryła, więc kiedy odzyskamy dyskietkę, będzie ją można dla bezpieczeństwa zlikwidować. Powiem ci, kiedy nadejdzie czas, i zajmiesz się tym osobiście. - Kto zabił Granta? - Masz samolot, Piotrze. Odezwę się po twoim przylocie do Zurychu. Miłej podróży. Przepraszam, że popsułem ci plany na popołudnie, ale twoja córka na pewno to zrozumie. Wosków wyłączył telefon i wstał. Dopiero wtedy zobaczył stojącą w drzwiach żonę. Przyglądała mu się ze splecionymi na piersiach rękami. Jej wzrok był zimny i obojętny. - Interesy? - spytała krótko. - Wyjeżdżam w południe. Za matką pojawiła się córka, ubrana w nieskazitelny szkolny mundurek. Jej wzrok powędrował do telefonu w dłoni ojca. - Znów wyjeżdżasz, prawda? - Doskonale wiedziała, że po każdej rozmowie, którą prowadził z tego telefonu, wyruszał w drogę w ciągu kilku godzin. - Muszę pracować - odparł. - Pójdziemy do kina innym razem. - Rozumiem, tato - powiedziała grzecznie się uśmiechając, choć była wyraźnie rozczarowana. -Jestem gotowa do szkoły. - Mama cię zawiezie, muszę się spakować. Zobaczymy się, kiedy wrócę. - Do widzenia, tato - szepnęła mała i pobiegła na dół, by zaczekać w kuchni na matkę. - Przynajmniej mógłbyś ją odwieźć do szkoły - ze złością w głosie odezwała się żona. - Ty ją zawieź. I nie martw się, nie będzie mnie, kiedy wrócisz. Żona jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego, potem gwałtownie się odwróciła i odeszła. Piotr smutnym wzrokiem patrzył w otwarte drzwi. Po chwili ocknął się z zamyślenia, podszedł do komody, wyjął walizkę i zaczął się pakować. Tak jak wielu mu podobnych, którzy udają pobożnych i nigdy nie opuszczą niedzielnej mszy, Jedediah Olsen był bigotem, bał się ludzi, wyznawał rasistowskie poglądy i uważał, że kobiety są jego wrogami. Często wyrażał się wulgarnie, nawet w obecności trójki swych dzieci, szczególnie po wypiciu kilku mocnych piw przed telewizorem. Miał kilkadziesiąt kilogramów nadwagi i nieustannie pocił się jak świnia. Był szeryfem Livingstone Point (pięciuset trzydziestu siedmiu mieszkańców) -maleńkiego, niczym się nie wyróżniającego miasteczka, położonego na brzegach rzeki Yazoo w sercu stanu Missisipi. Nie było tu praktycznie przestępczości - czasami tylko doszło na głównej ulicy do jakiejś stłuczki albo ktoś się upił w piątek wieczór i narozrabiał. Wszystko, co złe, działo się wyłącznie w piątkowy wieczór, kiedy mężczyźni pracujący w papierni pod miastem dostawali tygodniówkę, zawsze wypłacaną w gotówce. Papiernia utrzymywała Livingstone Point przy życiu, a miasteczko było typową dziurą, gdzie za każdymi zamkniętymi drzwiami mnożyły się plotki - szczególnie w salonie fryzjerskim przy głównej ulicy. Tak, plotka nie zna granic... Jak każdego piątku, Jed Olsen wysadził żonę przed zakładem fryzjerskim, potem podjechał kawałeczek do swojego biura i zaparkował jedyny w miasteczku radiowóz na służbowym miejscu przy samych drzwiach. Wylazł z wozu, z szacunkiem dotknął palcami ronda kapelusza, by pozdrowić jednego ze starszych mieszkańców, i poczłapał zakurzonym chodnikiem do wejścia, pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka. - Dzień dobry, Jed. - Dzień dobry, Phyllis - odwzajemnił powitanie siedzącej za ladą kobiecie w średnim wieku. Phyllis Kastner pracowała w biurze szeryfa, odkąd pamiętał, na pewno już w czasach, zanim on został wybrany, jej mąż pracował w papierni. Była telefonistką, maszynistką i kawiarką. Kiedy zasiadał w fotelu, na biurku stał już zwykły kubek z parującą kawą. - Pomyślałam, że może cię to zainteresuje. - Mówiąc to położyła przed nim dwie kartki papieru. - Przyszło w nocy faksem. Od FBI z Waszyngtonu. Nienawidził, jak wtrącała się do jego roboty. Miała siedzieć za ladą, a nie wścibiać nosa w poważne zadania policyjne. Oczywiście nie odezwał się słowem, wiedział, że nie warto denerwować Phyllis. Kiedy ostatnim razem ją zbeształ, wyszła z biura, zalewając się łzami, i nie tylko musiał ją prosić, aby wróciła, ale dać jej też małą podwyżkę. Roczny budżet nie jest z gumy, lepiej więc trzymać gębę na kłódkę. Przyjrzał się górnej kartce: znajdował się na niej portret pamięciowy kobiety w wieku może trzydziestu pięciu lat. Ładnej, krótkowłosej. - Nie mam pojęcia, kto to może być - wydyszał zrozpaczony. - Popatrz na drugą kartkę. Olsen przeczytał znajdujący się tam tekst. - Amy Michaels? Chodzi o tę dziewczynę, która parę lat temu wprowadziła się do domu starego Hemmingsa? Mieszka tam jak pustelnik. Co ona robi w Szwajcarii? - Ponownie przyjrzał się rysunkowi i po chwili pokręcił głową. - Wiek pasuje, ale włosy nie. Do tego ta twarz... nie, to nie ona. - Portrety pamięciowe nigdy nie wyglądają realistycznie, Jed, powinieneś dobrze o tym wiedzieć. - Zabrzmiało to jak oskarżenie. - W faksie piszą, że jest programistką, a słyszałam, że ma w domu masę sprzętu komputerowego. To może być ona, Jed. Olsen nie był przekonany. Napił się kawy i zadumał. - Dalej uważam, że to nie ona, Phyllis. Mogła obciąć włosy, ale twarz jest całkiem inna... - Ile razy widziałeś wyraźnie twarz Amy Michaels? - Widywałem ją na mieście - defensywnie odparł szeryf. - Po tym jak się wprowadziła, pojechałem do niej, by ją powitać w Livingstone Point. Była niezbyt miła, nie chciała mnie zaprosić do środka, więc się nie pchałem. - Znów napił się kawy. - Choć uważam, że to nie ona, oczywiście sprawdzę. Chyba nie chcemy denerwować federalnych w stolicy? - Dam ci jej numer. - Nie, pojadę do niej. Jeżeli jej nie będzie, rozejrzę się po okolicy. - No i? - spytała Phyllis, kiedy godzinę później Olsen wrócił do biura. Wszedł i zaczął wycierać twarz mokrą chustką. - Nie ma po niej śladu. - Opadł ciężko w mocno sfatygowany fotel za swym biurkiem. - Dom jest zamknięty, nikogo nie ma. - W takim razie zadzwoń do FBI i im powiedz - stwierdziła z uśmiechem Phyllis. - Może nawet przyślą do nas agenta. Jeszcze nigdy nie mieliśmy u siebie federalnych. Jestem pewna, że na sam widok rozkręcą się wszystkie jęzory w mieście. - Nie mogę w to uwierzyć... - Mam do nich zadzwonić? - Nie trzeba, na faksie jest ich numer. - Olsen rozejrzał się za przesłanym dokumentem. - Ja go mam - oświadczyła Phyllis, unosząc kartki w górę. - Jak tylko się do nich dodzwonię, przełączę rozmowę na twój aparat. Olsen połknął pojawiającą się powoli złość. Gdy wychodził, faks leżał na jego biurku i wzięła go bez pytania. Nienawidził, kiedy brała coś bez pytania. To podkopywało jego autorytet. - Mam centralę FBI w Waszyngtonie - oznajmiła po chwili Phyllis, zakrywając dłonią mikrofon słuchawki. - Kazałam łączyć z agentem dyżurnym. - Porozmawiam z nimi, Phyllis. Przełącz rozmowę. Zdjęła dłoń z mikrofonu i najelegantszym "telefonicznym" głosem, na jaki ją było stać, powiedziała: - Halo, czy mówię z agentem specjalnym Frankiem pawsonem? Świetnie... Mówię z biura szeryfa w Livingston Point i telefonuję w sprawie faksu, który przysłaliście nam w nocy. Chyba coś dla was mamy. - Phyllis! - Olsen stuknął paluchem w aparat na swoim biurku. - Łączę z szeryfem Olsenem. Sekundę. Olsen zaczekał, aż Phyllis przerzuci dźwignię, podniósł słuchawkę i opadł na oparcie swego fotela. - Agencie specjalny Dawson, mówi szeryf Olsen. Livinstone Point w Missisipi. - Dzień dobry, szeryfie. Podobno ma pan dla mnie coś na temat Amy Michaels. - Mieszka u nas kobieta o tym nazwisku. Ma mniej więcej tyle lat co ta, której szukacie, ale nie jestem pewien, czy tak samo wygląda jak osoba z portretu pamięciowego. Ma długie włosy. - Włosy można szybko obciąć, a jeśli chodzi o rysunek, to powstał na podstawie zeznań świadka z Zurychu. - Byłem przed chwilą w jej domu. Wszystko jest pozamykane, w środku nie ma nikogo, przez okna widać jednak sporo sprzętu komputerowego. - Teraz mnie pan zainteresował, szeryfie. Proszę powiedzieć coś więcej na jej temat. - Nie ma zbyt wiele do opowiadania - przepraszającym tonem oznajmił Olsen. - Sprowadziła się do nas kilka lat temu, podobno z jakiegoś wielkiego miasta na północy. Jej rodzice umarli i zostawili kupę szmalu. Bóg wie, dlaczego postanowiła się przeprowadzić akurat tutaj, może lubi samotność. Zawsze żyła bardzo na uboczu. Nie ma męża, nie udziela się w życiu naszej społeczności. Cholera jasna, to nienaturalne! - Każdy żyje, jak mu się podoba, szeryfie. Jak dobrze ją pan znał? - Rozmawiałem z nią, kiedy się sprowadziła, kilka razy widziałem ją na mieście i to wszystko. Jak powiedziałem, trzyma się na uboczu. Nigdy nie złamała prawa, więc nie miałem okazji oficjalnie z nią rozmawiać. - Proszę opisać komputery, które widział pan w jej domu. - Nie znam się na komputerach. Każdy wygląda dla mnie tak samo. Nie umiem się nimi posługiwać. - Co czyni zbędnym następne pytanie. Nie umiałby pan sprawdzić, jakie zawierają informacje. - Mowy nie ma. Jeśli chce się pan dowiedzieć, co jest w tych komputerach, musi pan przysłać kogoś z Waszyngtonu, kto to sprawdzi. - Przyjadę osobiście. To jak na razie najlepszy trop, jaki mamy. Powinienem być na miejscu późnym popołudniem. Chciałbym, by do tego czasu posprawdzał pan, czy ktoś znał Amy Michaels bliżej. Nawet pustelnik musi jeść. Czy dostarczano jej jedzenie do domu? Jeśli tak, kto to robił? Gdzie kupiła komputery? Kto je serwisował? Czy sprowadzała akcesoria komputerowe pocztą? Jeśli tak, czy listonosz dobrze ją znał? W którym banku trzymała pieniądze? Czy kierownik banku ją znał? Czy znał ją któryś z kasjerów? Muszę zdobyć jak najwięcej danych, które pozwolą stworzyć profil osobowościowy, bo jak na razie gówno mamy. Niech pan rusza, szeryfie, i dowie się czegoś konkretnego przed moim przyjazdem. - Już się zabieram do roboty. - Jeszcze jedno. Czy może u was wylądować mały samolot? - Prawie wszędzie. Nie jesteśmy metropolią z wieżowcami. - To świetnie. Teraz jeszcze niech mi pan powie, gdzie leży Livingstone Point. Maszyna Swissair z Moskwy wylądowała na międzynarodowym lotnisku Kloten w Zurychu w popołudniowych godzinach. Wosków wysiadł jako jeden z pierwszych i natychmiast po przejściu kontroli paszportowej oraz wzięciu bagażu wyszedł na ulicę, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć do małego, nie rzucającego się w oczy hotelu w centrum, gdzie czekali Kilgarry i Racine - pod innymi nazwiskami- Mieli pozostać w tym hotelu do otrzymania kolejnych instrukcji. W czasie lotu Wosków wyuczył się na pamięć danych z akt obu "kolegów" i zdążył już dojść do wniosku, że należy się spodziewać kłopotów ze strony Kilgarry'ego. Kahn miał rację, nazywając go arogantem. Wosków musiał przyznać, że Kilgarry jest znakomitym snajperem - sądząc po faktach ze służby wojskowej, prawdopodobnie lepszym od niego -miał jednak tendencje do gwałtownych reakcji, przez co w trakcie służby w marines popadł w konflikt z przełożonymi. Bez dwóch zdań odbiło się to na jego karierze w wojsku. Oj tak, będzie go musiał pilnie obserwować... ale spotykał podobnych ludzi w Specnazie i wiedział, jak sobie z nimi radzić. Na pewno poradzi sobie także z Kilgarrym, a jeśli nie, trzeba go będzie usunąć dla dobra operacji. Po zameldowaniu się pod fałszywym nazwiskiem na podstawie fałszywego paszportu Wosków dowiedział się od recepcjonistki, gdzie mieszkają Kilgarry i Racine, i poszedł do swego pokoju. Wykąpał się, przebrał, a potem zatelefonował do obu mężczyzn i zaprosił ich do siebie. Pierwszy przyszedł Kilgarry. - Miło cię poznać, Peter - zaczął ciężkim teksaskim dialektem, ściskając dłoń Woskowa. - Piotr. To rosyjskie imię. - Zapamiętam... Wosków nie był pewien, czy Kilgarry powiedział to z ironią, czy poważnie. Nie było sensu się nad tym zastanawiać. - Zakładam, że otrzymałeś wszystkie niezbędne informacje o akcji? - Wiem tylko to, co Kahn raczył ujawnić, choć jestem pewien, że kryje się za tym wszystkim znacznie więcej. Zawsze tak jest - dowiadujemy się koniecznego minimum, o reszcie mówi się później. - Dzięki temu Kahn jest tak skuteczny. - Na pewno. - Nie zabrzmiało to jednak przekonująco. - Czytałem w samolocie twoje akta. Masz za sobą cholernie imponującą karierę w Specnazie. Słyszałem, że w ramach szkolenia przechodziliście sporo psychologicznego hokus-pokus. - Pomaga się skoncentrować. Dlatego Specnaz był w czasie zimnej wojny najlepszą jednostką specjalną na świecie. - Oczywiście, szczególnie sprawdziliście się w Afganistanie, prawda? Mudżahedini skopali wam nieszczęsne dupska, aż dolecieliście do Moskwy. - W czasie konfliktu w Afganistanie Specnaz miał skuteczność osiemdziesięcioprocentową. Nie mogę się wypowiadać o innych oddziałach. Jeśli zaś chodzi o "skopanie nieszczęsnych dupsk", wolę to określać mianem planowanego wycofania się. Jeżeli jednak się dokładniej zastanowić nad sprawą, było trochę podobieństw do tego, co stało się z waszymi nieszczęsnymi dupskami w Wietnamie. Zanim Kilgarry zdążył odparować, rozległo się pukanie do drzwi. Wosków otworzył i kiedy ściskał dłoń Racine'a, przeszło mu przez myśl, że fotografia w aktach nie oddaje dokładnie wyglądu Francuza. Racine naprawdę znakomicie się prezentował: był opalony, miał długie do ramion, niemal zbielałe od słońca włosy, złoty kolczyk w uchu i świecące bielą zęby. Wosków doskonale jednak wiedział, że ten wygląd to tylko pozory; za śliczną fasadą krył się zimny, nieustannie kalkulujący własną korzyść umysł patologicznego mordercy, którego zaangażowanie w "pracę" czasami graniczyło z psychopatią. Z akt wynikało, że przed zabiciem niektóre swoje ofiary torturował, a potem tłumaczył Kahnowi, że tylko dawał im posmakować tego, co sami przez lata robili. Z dwójki Kilgarry/Racine bez dwóch zdań niebezpieczniejszy był Francuz, jednak to na niego Wosków bardziej by liczył, gdyby sytuacja stała się krytyczna. Komfortowe na pewno było to, że Racine'a nie interesowało zdobycie przywództwa. - No to nareszcie razem... trzej muszkieterowie... - stwierdził Racine. Jego angielski był znakomity, choć miał paryski akcent. - Świetnie, i co dalej? - spytał Kilgarry, stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę. - Czekamy - oznajmił zwięźle Wosków. -Kahn skontaktuje się, kiedy będzie trzeba. - Zajebiście pomyślane... - mruknął na to Kilgarry. - Dowodzę tą operacją, a jeśli coś ci się nie podoba, rozmawiaj z Kahnem. Poza tym działamy tak, jak ustalę, dobrze? Pasuje? Kilgarry nie odpowiedział. Racine leżał na szerokim łóżku z dłońmi pod głową. Popatrzył na Woskowa. - No to, Piotrze, opowiedz nam o Specnazie. - Co chcesz wiedzieć? - spytał Wosków i usiadł w fotelu przy łóżku. - Wszystko, przyjacielu - odparł Racine z szerokim uśmiechem. - Absolutnie wszystko. 5 - Mike? Novak, który właśnie zamierzał otworzyć wejście do klubu, gwałtownie się odwrócił. - Beth! Przestraszyła mnie pani. Co tu pani robi? - Musiałam wyjść z hotelu. Leżałam na łóżku i myślałam o Ianie. O dobrych dniach i o złych dniach, choć trudno mi było oddzielić jedne od drugich. Każde wspomnienie boli i robiłam się od nich coraz bardziej przygnębiona. Dlatego przyszłam, ale klub był zamknięty. Czekam od czterdziestu pięciu minut. - Ma pani szczęście. Normalnie przychodzę o szóstej, ale pomyślałem, że lepiej będzie zajrzeć do Amy, zanim zjawi się personel. - Novak otworzył drzwi i dał znak, by Beth weszła przodem. Kiedy byli w środku, pomanipulował coś w skrzynce na ścianie i po chwili hol był skąpany w świetle. - Tak jest milej. Chodźmy, zaprowadzę panią do jej pokoju. - Przepraszam, że pana w to wciągnęłam - powiedziała Beth. - Nie powiem, bym był zachwycony, ale jeśli jest niewinna, a pobyt tutaj może jej pomóc w udowodnieniu tego, niech więc tu pozostanie. Żywię nadzieję, że Jago szybko znajdzie tę dyskietkę. Nie mam nic osobiście przeciwko Amy, ale przez jej obecność w klubie czuję się nieswojo. Pamiętam, jak obiecywał, że może załagodzić wszelkie problemy, gdyby ją u mnie znaleziono, lecz za ukrywanie zbiega zazwyczaj traci się licencję. Ten klub to moje życie, Beth. Nie wyobrażam sobie, bym mógł robić cokolwiek innego. - Dobrze wiem, co pan czuje. Sama w nocy też ledwie zmrużyłam oczy. Myślałam tylko o jednym: czy dobrze zrobiłam. Oczywiście poza wyrzucaniem sobie, że zwątpiłam w wierność Iana. - Doskonale panią rozumiem. Miałem tego rodzaju przeżycia związane z moją żoną, tylko że w drugą stronę... nie mogłem uwierzyć, że mnie zdradzała. Kolejny dowód, jaki jestem głupi, prawda? - Stanął przed drzwiami w głębi korytarza i zapukał dwa razy, chwilę zaczekał i zapukał trzy razy. Przekręcono klucz w zamku i drzwi się otworzyły. - Jak miło widzieć was oboje naraz! - zawołała Amy. - Coś się stało? - spytał zaniepokojony Novak. - Nie, lecz po jakimś czasie gadania do siebie człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby nie zwariował. Beth rozejrzała się po pokoju. Był niewielki, pod jedynym oknem stało wąskie łóżko. Zasłony były zaciągnięte. Beth podeszła do stołu i wzięła do ręki stojącą tam fotografię. - To pańska żona? - Tak, to Christina. - Była bardzo piękna - stwierdziła Beth i odstawiła zdjęcie. - A to kto? - spytała podnosząc inną, stojącą obok. - Mój syn John. Ma dziesięć lat. Zdjęcie zostało zrobione w Interlaken, byliśmy tam w tym roku przez tydzień. - Nie przypuszczałam, że ma pan syna. To jedyne pańskie dziecko? - Tak. Dobry chłopak. Biorąc pod uwagę idiotyczne godziny, w jakich pracuję, musi sporo znosić. Poświęcam mu za mało czasu. Ciągle powtarzam, że muszę coś z tym zrobić, ale prowadzenie klubu to bardzo absorbujące zajęcie... - Są jakieś nowe wiadomości od Ralfa Jago? - spytała Amy, kiedy Beth odstawiła fotografię. - Rozmawiałam z nim po południu - odparła Beth. - powiedział, że sprawdza pewne ślady, ale nie wyjaśnił nic więcej. Obiecał zadzwonić do mnie do hotelu około ósmej, choć pozostaje sprawą otwartą, czy to zrobi. Sprawia wrażenie zagubionego w swym małym światku. - Nie interesuje mnie, co robi, jeśli szybko znajdzie dyskietkę i zdemaskuje Kilgarry'ego jako mordercę - ponuro oświadczyła Amy. - Teraz wyłącznie to się liczy, bo jeśli mu się nie uda, mam marne szanse na szybkie wyjście ze szwajcarskiego więzienia. - Telefonowałam dziś do mojej londyńskiej wspólniczki - oznajmiła Beth. - Na wypadek gdyby Ian przysłał mi dyskietkę albo instrukcje, gdzie ją znaleźć, i poprosiłam, by otworzyła wszystkie listy, które dostarczono do biura i do domu. Nie mówiłam jej oczywiście o zawartości dyskietki... to, czego nie wie, nie może wyrządzić jej krzywdy. Ma natychmiast skontaktować się ze mną, jeżeli cokolwiek znajdzie. - Jest pani głodna? - zwrócił się Novak do Amy, przerywając nieprzyjemną ciszę. - Ostatni mój posiłek to przekąska, którą przyniósł pan wczoraj w nocy. - Mam w biurze trochę dań do odgrzania w kuchence mikrofalowej. Jadam tutaj tylko takie rzeczy. Dać pani coś z tego? - Bardzo proszę, nie należę do wybrednych. - Kiedy Novak wyszedł z pokoju, powiedziała: - Lubię go. Można na nim polegać. Nie ma w dzisiejszych czasach wielu takich mężczyzn. - Skąd ten cynizm wobec mężczyzn? - spytała Beth, siadając na skraju łóżka. - Bywałam tu i ówdzie. - Nic o pani nie wiem poza tym, że zajmuje się pani komputerami. Nie wiem, skąd pani pochodzi, czy jest pani mężatką. - I najlepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Lubię prywatność, swoje sprawy wolę zachowywać dla siebie. W ten sposób nie będzie żadnych nieporozumień. - Zachowywanie obronnych pozycji to pani specjalność, czyż nie? Zabrzmiało to wręcz tak, jakby miała pani coś do ukrycia. - Może i mam? - Amy wytrzymała spojrzenie Beth. Wzięła krzesło i usiadła. - Nauczyłam się nie zdradzać przedwcześnie niczego na swój temat. Proszę mnie źle nie zrozumieć, doceniam to, co robicie dla mnie z Mike'em, nawet bardziej niż jesteście sobie w stanie wyobrazić, ale nie oznacza to, że zacznę się z wami dzielić intymnymi szczegółami. Nie zamierzam wkraczać w wasze życie i w zamian oczekuję tego samego. Przykro mi, jeśli brzmi to niewdzięcznie, ale taka jestem. Zawsze zachowuję dystans. Od dzieciństwa. Ojciec mnie nauczył. O! Zdradziłam fakt z dzieciństwa. Niezbyt fascynujący, prawda? - Ktoś, komu pani ufała, musiał panią dotkliwie zranić. - Proszę nie analizować, Beth. Nie wyjdzie to pani na dobre. - Co się dzieje? Pokazujemy sobie pazury? - Novak stał w drzwiach, z tacą w ręku. - Drobne nieporozumienie, nic więcej - uspokoiła go Amy, uśmiechając się do Beth. - Co pan ma? Pachnie znakomicie. - Ravioli. - Novak postawił tacę na stole. - Zostawię panią samą - stwierdziła Beth. - Zrozumiałam, jak bardzo lubi pani samotność. - Co się z wami dzieje? - spytał Novak po wyjściu Beth. - Już powiedziałam, że to drobne nieporozumienie. Beth lubi, by wszystko odbywało się po jej myśli, a kiedy tak się nie dzieje, czuje się osobiście dotknięta. - Biorąc pod uwagę to, co przeszła w ostatnich dniach, że już nie wspomnę, iż udzieliła pani pomocy, choć mogła panią wydać Kesslerowi, to chyba może pani spróbować być nieco wyrozumialsza. - Mówię, co myślę, Mike. Przykro mi, jeśli trudno jej się z tym pogodzić. - Amy wskazała na tacę. - Mogę zjeść, póki gorące? - Oczywiście. I proszę nie zapomnieć zamknąć za mną drzwi. Novak zszedł na dół, gdzie pod ścianą, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, stała Beth. - Wszystko gra? - spytał podchodząc. Beth odwróciła ku niemu głowę. - Nie wiem, jaka jest, ale na pewno ma gorącą głowę. Może to ja zbyt się narzucam, kto wie... To chyba skrzywienie zawodowe. - Nie mam pojęcia, co pani robi zawodowo. - Niech mi pan postawi kawę, to wszystko wyśpiewam. - Na końcu ulicy jest małe bistro i robią tam najlepszą kawę w Zurychu. Choć muszę się przyznać, że jestem ich cichym wspólnikiem... - Człowiek pełen niespodzianek... Szeryf Jed Olsen zasłaniał dłonią oczy, by dostrzec w promieniach zachodzącego słońca dwuosobową cessnę, podchodzącą do lądowania na skraju miasteczka. Po chwili maszyna przyziemiła, kilka razy podskoczyła na prowizorycznym pasie i podkołowała do radiowozu szeryfa. Olsen wypluł gumę i ruszył energicznie do samolotu, ale po kilku krokach gwałtownie stanął, zobaczył bowiem, że wysiada z niego znakomicie ubrany Murzyn. Z tylnego siedzenia wziął aktówkę i zdradzającą ślady częstego używania płócienną walizkę, machnął pilotowi na pożegnanie, zatrzasnął drzwi i podszedł do szeryfa, który stał jak sparaliżowany. - Agent specjalny Frank Dawson - krzyknął Murzyn, by przebić się przez ogłuszający huk silnika cessny i wyciągnął rękę na powitanie. - Pan jest pewnie szeryfem Olsenem? - Pan jesteś Dawson? - Olsen nawet nie próbował ukryć pogardliwego tonu. Dawson nie był zaskoczony, już nieraz spotykał takich jak Olsen. W prowincjonalnych miasteczkach ludzie mają Prowincjonalną mentalność. Mało go to obchodziło. Przyjechał pracować i był wystarczająco inteligentny, by nie Przejmować się tak nieistotnymi objawami dyskryminacji rasowej. Co nie oznaczało, że nie można dać szeryfowi Prztyczka w nos... - Coś się stało, szeryfie? - spytał. - Odpłynęły panu z twarzy... kolory... - Nie, nic mi nie jest - Olsen skrzywił usta w uśmiechu, który trwał tak krótko, że nie zdążył odbić się w oczach. Z wyraźnym ociąganiem uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. - Witamy w Livingstone Point. - Dziękuję - odparł Dawson, rozglądając się. Wokół nie było żadnego budynku. Jak okiem sięgnąć widać było gęsty las i bujną wegetację. Mógłby się z łatwością przyzwyczaić do życia w takim otoczeniu. Cessna zawróciła, przyśpieszyła i wystartowała w bursztynowe niebo. - Pięknie tu - powiedział, kiedy samolot ucichł w oddali. - Ma pan rację. Jeśli o mnie chodzi, Waszyngton może nie istnieć. Nigdy tam nie byłem i nie wybieram się. Tu jest mój teren i nie oddam go za nic. - Trudno mieć to panu za złe. - Dawson poszedł za Olsenem do radiowozu. - Jesteś pan pierwszym federalnym, którego mamy u siebie - stwierdził szeryf, otwierając bagażnik. - Czuję się zaszczycony - odparł Dawson i włożył bagaże do środka. - Macie coś, gdzie mógłbym się zatrzymać? Hotel? Gospodę? - Taa... - Olsen wzruszył ramionami. -To małe miasteczko. Nie ma u nas turystów. - W takim razie może będę mógł zamieszkać u pana? - spytał Dawson z miną pokerzysty. - Oczywiście moja firma wyrówna wszelkie koszta. Mam ryczałt na noclegi. Dłoń Olsena, który właśnie zamierzał zatrzasnąć klapę bagażnika, zamarła. - W mieście jest hotel. Na pewno będą mieli wolny pokój. Każę Phyllis zarezerwować... to moja telefonistka. - Dziękuję, będę wdzięczny - powiedział Dawson, lekko się uśmiechając. - Szybko pan stwierdzisz, że to cicha, spokojna miejscowość - rzekł Olsen i otworzył tylne drzwi radiowozu. - Wolę z przodu, szeryfie - odparł Dawson, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak Olsen będzie cierpiał, zwłaszcza w miasteczku. - Chyba że ma pan coś przeciwko temu... Olsen uniósł kąciki ust w uśmiechu. - Ależ skądże. - Zatrzasnął tylne drzwi i usiadł za kierownicą. - Chcesz pan od razu jechać do hotelu? - Wolę do domu Amy Michaels. Czegoś się pan o niej dowiedział? - O tak... - Szeryf wrzucił bieg i ruszył wąską polną drogą do głównej szosy. - Słucham - przynaglił go Dawson, szeryf bowiem milczał. - Najwięcej wie na jej temat Lester, syn Dave'a Burmana, który prowadzi sklep spożywczy na głównej ulicy. Dwa razy w tygodniu kazała sobie dostarczać zakupy i zawsze robił to Lester. Pogadałem także z Floydem; to listonosz, który pracuje w okolicy od trzydziestu lat. Powiedział, że rozmawiał z nią kilka razy, ale zawsze bardzo krótko. Do tej pory nie dowiedziałem się, kto serwisował jej komputery ani gdzie je kupiła. - Może się dowiemy, kiedy wejdziemy do jej domu. Muszę porozmawiać z tym Lesterem. Jak najszybciej. - Dom Burmanów jest po drodze do domu starego Hemmingsa. Możemy do nich zajechać. - Dlaczego mówi pan na jej dom "dom starego Hemmingsa"? - Bo od pokoleń należał do Hemmingsów. Ma ze sto pięćdziesiąt lat, może nawet więcej. Oczywiście był modernizowany. Ostatnimi z rodziny byli Albert i Ruth Hemmingsowie. Ich chłopak zginął w Wietnamie, nie mieli więcej dzieci. Albert umarł dwadzieścia lat temu, Ruth z pięć i dom został wystawiony do sprzedaży. Amy Michaels zgodziła się na żądaną cenę... o ile wiem, nikt poza nią nie chciał go kupować. - Nie lubi jej pan, prawda? - Wiem o niej za mało, by mieć jakąkolwiek opinię - odparł Olsen nie odwracając wzroku od szosy. - Jak już mówiłem, nie miewamy wielu gości, nikt się do nas nie sprowadza. Musisz pan zrozumieć, że to mała, blisko się trzymająca społeczność i kiedy przyjeżdża ktoś z zewnątrz, mieszkający tu ludzie oczekują, że włączy się w nasze życie. W Livingstone Point wiele się nie dzieje, ale ona nie zrobiła nic, by z kimkolwiek się zaprzyjaźnić i poczuć członkiem społeczności. Sporo ludzi z miasta było z tego powodu wkurzonych. - Pan też? - Uważam, że mogła spróbować pobyć z nami. - Olsen kątem oka popatrzył na Dawsona. - Te pytania mają na celu sporządzenie profilu jej osobowości, o którym wspominałeś pan przez telefon? - Jak najbardziej. - Przed nami dom Burmanów - Olsen wskazał na ciemną, samotnie stojącą farmę, częściowo ukrytą za drzewami. Zjechał z głównej szosy na wąską, wyboistą dróżkę. - To Lester, jak zwykle majstruje przy swoim gruchocie. - Spod podniesionej maski starego, rdzewiejącego czerwonego cadillaca wystawał odziany w ogrodniczki tyłek chudego jak patyk młodzieńca. - Spędza przy nim tyle czasu, aż trudno uwierzyć, że jeszcze go nie uruchomił. Ale nic z tego nie będzie. To wrak. Odkąd kupił go w zeszłym roku, to pudło nie przejechało ani centymetra. No, taki już jest Lester. Chce dobrze, lecz nie jest nazbyt bystry. Na dźwięk nadjeżdżającego samochodu Lester wyjrzał spod maski i wyprostował się. Wyglądał na dwudziestolatka. Grzbietem dłoni odsunął z czoła długie strąkowate włosy, wyszczerzył się w uśmiechu do szeryfa i wytarł zatłuszczone ręce w wystającą z kieszeni szmatę. Olsen zaparkował, wysiadł i znad dachu samochodu popatrzył na młodzieńca. - To człowiek, o którym ci opowiadałem, Lester. Agent specjalny Dawson. Przyleciał specjalnie z Waszyngtonu. - Naprawdę pracuje pan dla FBI? - spytał z estymą Lester. - Kiedy wylatywałem z Waszyngtonu, jeszcze pracowałem - odparł Dawson z przyjaznym uśmiechem. Od razu poczuł, że Lester się go nie boi ani nie czuje animozji. Może jeszcze istniała nadzieja dla Livingstone Point. Wyjął legitymację i wyciągnął ją w kierunku chłopaka, który z obawą popatrzył na swe brudne ręce. - Weź ją, nie bój się. Trochę brudu jej nie zaszkodzi. - Jadę do domu coś się napić - odezwał się Olsen niewiadomo dokładnie do kogo, choć Dawson podejrzewał, że informacja miała być skierowana do niego. - Chce pan wiedzieć wszystko o Amy, prawda? - spytał Lester i kiedy szeryf odjechał w stronę domu, oddał legitymację agentowi. - Zgadza się. Szeryf powiedział, że woziłeś jej do domu jedzenie. - Dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, przez cały czas. Telefonowała do sklepu i zawoziłem co trzeba jeszcze tego samego dnia. Tata mówił, że może dostać kredyt, ale nie chciała go. Zawsze płaciła gotówką. I zawsze dawała mi napiwek. Policzki Lestera poczerwieniały i spuścił wzrok, wbijając go w zniszczone buty. - Lubisz ją, prawda? - Raz ją spytałem, czy nie pójdzie ze mną na randkę... rok temu, u Hennesseya był wieczór country... to największy bar w mieście. Powiedziała, że nie, ale dodała, że gdyby się wybierała, byłbym jedynym chłopakiem wmieście, z którym by chciała iść. To było takie... no wie pan... może trochę mnie lubiła. - Na pewno, Lester. - Gdzie ona jest? - zapytał nagle. - W tym tygodniu nic nie zamawiała. Pierwszy raz, odkąd się tu sprowadziła. Nie ma... nie ma jakichś kłopotów? Byłbym wściekły, gdyby miała kłopoty. To naprawdę miła pani. Wiem, że ludzie w mieście źle o niej mówią, ale mnie zawsze dobrze traktowała. Wszystko z nią w porządku, prawda? - O ile się orientuję, to tak. - Dawson wyjął z kieszeni kserokopię portretu pamięciowego i pokazał ją Lesterowi. - To ona? - Nie. - Jesteś pewny. - To nie ona. To nie jest Amy Michaels. - Dlaczego tak twierdzisz? - Amy ma długie włosy. Węższą twarz. A jej oczy... - Co jest z jej oczami? - Dawson wziął czarny flamaster i zmienił nieco rysy na portrecie. - Są większe. To dlatego wyglądała... ślicznie. - Śliczne oczy... - Dawson mruknął pod nosem, nie unosząc wzroku znad portretu. - Co jeszcze? - Trudno wyjaśnić... - Lester zaczął się wiercić. - W domu są zdjęcia. Widziałem... - Właśnie tam jadę, więc na pewno obejrzę. - Dawson spojrzał nad ramieniem Lestera, z budynku bowiem wyszedł szeryf Olsen. W jednym ręku trzymał zaczętą kanapkę, w drugim puszkę napoju. Skończył kanapkę, nim doczłapał do radiowozu, wytarł dłonie o tył spodni i usiadł za kierownicą. - Dzięki za pomoc, Lester. - Dawson wyciągnął do chłopaka rękę. Lester ponownie wytarł dłonie w szmatę. Jego twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. - Niech pan tylko zaczeka, aż powiem dziś wieczór chłopakom u Hennesseya, że rozmawiałem z prawdziwym federalnym. Nie uwierzą. Widujemy was tylko w telewizji. - Coś pan się dowiedziałeś? - spytał Olsen, kiedy Dawson wsiadł do radiowozu. - Powiedział to i owo - rzekł Dawson wymijająco - ale najważniejsze, to dostać się teraz do jej domu. Jeżeli mamy znaleźć jakiś ważny ślad, będzie tam. - No to jedźmy. Spokój. Cisza. Łagodność. To były pierwsze określenia, jakie przyszły na myśl Dawsonowi, kiedy zobaczył pomalowane na biało ściany, czarne okiennice, zakurzony, pokryty czerwoną dachówką dach i płynącą za domem rzeczkę, wijącą się tuż za płotem. Nisko nad wodą zwieszały się gałęzie poskręcanej i sękatej starej wierzby. Niemal spodziewał się - wręcz miał nadzieję - ujrzeć nieopodal malarza, siedzącego w zamyśleniu na brzegu i próbującego uwiecznić chwilę dla potomności. Szybko porzucił te marzenia. Olsen zahamował, zgasił silnik i popatrzył na niego. - Pięknie tu, prawda? - spytał Dawson. - Chyba tak, no, widzę to, kiedy pan o tym mówisz - odparł szeryf, ale nie zabrzmiało to szczególnie entuzjastycznie. - Choć muszę przyznać, że nigdy się nad tym zbytnio nie zastanawiałem. Robbie Hemmings i ja byliśmy w dzieciństwie przyjaciółmi. To miejsce było dla mnie drugim domem. Czymś oczywistym. Odkąd pamiętam. Wywołuje miłe wspomnienia. - Chodźmy, przyjrzyjmy się domowi z bliska. - Dawson wysiadł, podszedł do frontowych drzwi i kilka razy zapukał. Nie było żadnej reakcji. - Jest tu alarm? - Żartujesz pan? To nie Waszyngton. W Livingstone Point można spać bez zamykania drzwi. Ostatniego rabunku dokonał głodny szop pracz, który wystraszył na śmierć starą Clemenson, która mieszka przy Union Street. - Olsen roześmiał się i poklepał po wydatnym brzuchu. - Co to był za dzień... największe zamieszanie od lat. - Jego śmiech zamarł, kiedy Dawson wyjął z kieszeni pęk kluczy i zaczął przyglądać się zamkowi. - Co pan tu masz? - Specjalne klucze. Jeszcze nie spotkałem zamka, którego by nie otworzyły. - To niezgodne z prawem... prawda? - Oczywiście, ale jaki mamy wybór? Wybić okno? Po kilku próbach Dawson znalazł odpowiedni klucz, otworzył drzwi i wszedł do środka. Hol wejściowy był skąpo umeblowany - na ścianach nie było zdjęć ani obrazów. Już od wejścia wyczuwało się aurę samotności. Weszli do pokoju, gdzie musiała być pracownia, i poczuli się jak przeniesieni do innego świata. Ściany były jasno wytapetowane - pod jedną stał drogi sprzęt hi-fi, drugą niemal całą pokrywały plakaty filmowe. Na pierwszy rzut oka głównie francuskich film noir. Na ścianie naprzeciwko drzwi wisiał jeden plakat, za to co najmniej trzymetrowy. Ukazywał sfotografowaną na czarnym tle klawiaturę komputerową i opartą o nią mysz. Dawson nic w tym pięknego nie widział, zrozumiał jednak jej miłość do komputerów, kiedy spojrzał na sprzęt, stojący na dwóch prostych stołach pod wychodzącym na rzekę Panoramicznym oknem. Były tam cztery monitory, tyleż klawiatur i dwie drukarki laserowe. Pod stołami leżały dziesiątki teczek z aktami - niektóre tak pękate, że papiery wysypały się na podłogę z surowego drewna. - Boże jedyny! - wykrzyknął od drzwi Olsen. - Niezłe bagno! - Coś w tym stylu. - Dawson podniósł teczkę leżącą obok jego stóp. - Sprawdzi pan resztę domu? - Powiedziawszy to, zaczął obojętnie kartkować zawartość teczki. - Jasne. Nie ma jej tu. - Olsen wszedł do pracowni, rzucił zdziwione spojrzenie na wielki plakat z klawiaturą i myszą, podrapał się po głowie i podszedł do Dawsona. - Co pan tam masz? - Wygląda na pliki z Internetu - odparł Dawson i odłożył teczkę na miejsce. Wyprostował się, odwracając do Olsena, i wtedy zauważył stojącą w drzwiach postać. - Co tu robisz? - Ja... tak sobie pomyślałem, że... może... pomogę... - wydukał Lester. - Nie chciałem nic złego. - Skąd się tu wziąłeś? - ostro spytał Dawson. - Przyjechałem furgonetką taty, rozwożę nią zamówienia. - Nic tu po tobie, Lester - powiedział ze złością Olsen. - To sprawa policyjna. Zmykaj! - Nie jest tu tak, jak było - stwierdził Lester, patrząc na Dawsona. - Co masz na myśli? - Nie ma dywanu - odpowiedział chłopak nieco pewniej, zdając sobie sprawę z tego, że może okazać się potrzebny. Wskazał na środek pokoju. -Tu był dywan. Zawsze tu leżał odkąd zacząłem przywozić zakupy. - Popatrzył na Olsena. - Nie zamykała tylnych drzwi, kiedy na mnie czekała. Zanosiłem zakupy do kuchni i przychodziłem się przywitać. Czasami częstowała mnie kawą, jeśli nie była zbyt zajęta. Próbowała mi pokazać, jak działają komputery, ale nic nie rozumiałem. Jest naprawdę sprytna, niech pan uwierzy. - Opisz dywan - rzucił Dawson. - Był bladobłękitny. Zawsze bardzo czysty. Tak jak cały dom. - Wielkość? - Bo ja wiem... na długość dwa metry, może dwa i pół. Coś w tym stylu. Nigdy mu się nie przyglądałem, po prostu był. - Czy czegoś jeszcze brakuje? - Skąd mam wiedzieć? Nigdy tu nie szpiegowałem. Amy zawsze mnie zapra... - Rozejrzyj się, Lester! Chłopak przeszedł wzdłuż stołów z komputerami. - Tutaj stała fotografia - powiedział po chwili, wskazując na miejsce między dwoma komputerami. - Na pewno. Dokładnie pamiętam. - Jej? - Tak. Bardzo ładne zdjęcie. - Co ze zdjęciami innych ludzi? Rodziców, byłych chłopaków, kogoś jeszcze? - Nigdy nic takiego nie widziałem - odparł Lester. - Nigdy nie mówiła o rodzicach, tylko raz, kiedy powiedziała, że nie żyją. Nie wiem, jak umarli, nigdy o tym nie wspominała. Nie miała rodziny. Rodzice zostawili jej dużo pieniędzy, dlatego mogła kupić ten dom. - Czy bywali u niej jacyś ludzie? - Nie. Lubiła być sama. - Lester oskarżycielsko popatrzył na Olsena. - Wiem, że ludzie w mieście uważają ją za dziwną. Słyszałem nawet, jak niektórzy mówili, że jest... no wie pan... szurnięta. Co oni mogli o niej wiedzieć? Mają w głowie tylko plotki. Dawson kątem oka widział niezadowoloną minę szeryfa. Słowa Lestera były skierowane nie tyle do bliżej nieokreślonych ludzi z miasta, ale konkretnie do niego. Cieszyło go, że szeryf się męczy. - Dzięki, Lester, bardzo nam pomogłeś - stwierdził. - Teraz musisz już jednak iść i dać nam popracować. - Szeryfie, mama kazała przekazać, że jeśli chce pan w drodze powrotnej wpaść, to jest dość gulaszu - oznajmił chłopak. - Pamięta, że dziś pańska żona idzie z koleżankami z Jackson na kręgle. - Powiedz mamie, że... - ...szeryf dość już się najadł, jak był u was poprzednio - przerwał mu Dawson. - Powiedz mamie, że dziękuję, ale będę do późna pracował - dokończył jak niepyszny. Zaczekał, aż Lester wyjdzie, i spytał agenta: - Co sądzi pan o tym dywanie? - Jeszcze nic. Będziemy wiedzieć więcej, kiedy technicy przeczeszą dom. - W Jackson też jest laboratorium. Mogę do nich zatelefonować, przyjadą na rano. - Nie, to jest sprawa federalna, muszę sprowadzić własnych ludzi z Waszyngtonu. - Dawson usiadł przy pierwszym z brzegu komputerze i włączył go. - Ma pan sporo akt do przejrzenia, szeryfie. Jeśli chce pan wrócić na noc do domu, proponuję, by pan zaczął. 6 Sobota - Beth? - Cccooo... - Beth, to ja, Emma! Beth otworzyła oczy i popatrzyła na zegarek. Była ósma czterdzieści osiem - godzinę później niż w Londynie. Podczas gdy ona leżała w łóżku, Emma wstała o piątej, poszła pobiegać, wzięła prysznic i zjadła lekkie śniadanie. Choć była to jej druga bardzo krótka noc, Beth ukłuło poczucie winy. Zaczęła się budzić, energicznie tarła oczy. - Beth, jesteś tam? - Jestem. - Usiadła, wzięła poduszkę i podłożyła ją sobie pod plecy, by było jej wygodniej. - Wybacz, jeszcze na pół śpię. - Lepiej się obudź. Jestem w twoim domu. Otrzymałaś list od Iana. Poznałam jego charakter pisma na kopercie. Natychmiast otrzeźwiała. Ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Podnieciła się na myśl o możliwości rozwiązania tajemnicy zaginionej dyskietki, ale jednocześnie poczuła lęk przed możliwością pogorszenia się już i tak niebezpiecznej sytuacji. Nie miała jednak odwrotu. - Przeczytaj mi go, Emmo. Na chwilę zapadła cisza, słychać było jedynie trzask rozrywanego papieru. - O mój Boże... - westchnęła w końcu Emma. - Co się stało? - Nie mogę... - Emmo, muszę wiedzieć, co jest w tym liście. Przeczytaj mi go. Proszę cię. - "Kochana Beth - zaczęła Emma z wyraźnym trudem. - Kiedy dostaniesz ten list, już będziesz...". - Emmo! Czytaj. Proszę cię! - Przepraszam. "Kiedy dostaniesz ten list, już będziesz wiedziała, że nie żyję. Przekazałem go zaufanemu przyjacielowi w Zurychu, który ma go wysłać, gdyby cokolwiek mi się stało. Przez ostatnie miesiące współpracowałem z Interpolem w tajnym śledztwie - nie miało nic wspólnego z moimi zajęciami prawniczymi - a ponieważ ci, którymi się zajmowaliśmy, dowiedzieli się, że są śledzeni, moja sytuacja zrobiła się niebezpieczna. To bezlitośni ludzie, Beth, i nie powstrzymają się przed niczym, by uniemożliwić ujawnienie faktu, że istnieją. Rozumiem, że to wszystko wydaje Ci się bez sensu, ale nie mogę powiedzieć więcej, by nie narażać Cię na niebezpieczeństwo zemsty z ich strony. Dzięki Tobie staną jednak przed obliczem sprawiedliwości, prawda bowiem wyjdzie na jaw i nie będą mieli odwagi nic Ci zrobić. Dowody, które przeciwko nim zebrałem, znajdują się na dyskietce, którą oddałem do depozytu zuryskiemu prawnikowi Dietmarowi Strohmaierowi. Ma biuro na Beethovenstrasse, tuż obok kawiarni Movenpick. Nie wie o moim śledztwie ani o tym, co zawiera dyskietka, został poinformowany, że w kopercie, którą mu dałem, są dokumenty dotyczące sprawy, w której jestem obrońcą. Kazałem wydać ci je, kiedy przyjdziesz po nie osobiście (tylko osobiście, nie możesz prosić o nie przez telefon). Musisz mieć przy sobie paszport, którym udowodnisz swą tożsamość. Wiem, że brzmi to głupio, ale, jak już wspomniałem, ci ludzie nie cofną się przed niczym, by się uchronić. Kiedy zdobędziesz dyskietkę, porozum się z Ralfem Jago z liońskiej centrali Interpolu. Nie mów nic nikomu innemu, nawet miejscowej policji. Jago będzie wiedział, co robić, i na pewno szybko zorganizuje spotkanie z Tobą, byś mogła mu przekazać dyskietkę. Podkreślam jeszcze raz - nie oddawaj dyskietki nikomu poza Ralfem Jago! Wiem, że mieszam Ci w głowie, ale naprawdę nie mogę powiedzieć więcej. Musisz to zrozumieć. Wszystko stanie się jasne, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Beth, wiem, że nawet w najlepszych chwilach nie umiałem wyrażać swoich uczuć i nie inaczej jest teraz. Jest nawet gorzej. Nie wiem, co napisać poza tym, że kocham Cię nad życie. Zgrana to fraza, ale prawdziwa. Pamiętaj, że gdziekolwiek będziesz i cokolwiek zrobisz, będę cię pilnował. Zawsze twój Ian". - Dziękuję, Emmo - powiedziała Beth z trudem, zalewała się bowiem łzami. Zaczęła płakać już na początku listu i nie próbowała przestać. Sięgnęła po chusteczkę i otarła policzki. - Wszystko w porządku? - Tak. Dziękuję ci. - Coś z tego rozumiesz? - Nie, w zasadzie nie bardzo - skłamała Beth, gdyż nie chciała wciągać przyjaciółki w aferę. - Może coś zrozumiem, kiedy wezmę od prawnika dyskietkę i spotkam się z tym człowiekiem, o którym Ian wspomniał. - Cokolwiek będziesz robić, Beth, bądź ostrożna, Ian napisał, że ci ludzie zrobią wszystko, by zdobyć dyskietkę. Już tego dowiedli, a teraz może ty jesteś ich kolejnym celem. To dość oczywiste... uznać, że Ian zwróci się do ciebie o pomoc, zwłaszcza w tak ważnej sprawie. Byłaś jedyną osobą, której mógł bezwarunkowo ufać. Porozum się z Ralfem Jago i powiedz mu o liście. Spotkajcie się i idźcie razem do adwokata. - Tak, to, co mówisz, ma sens. - Przesłać ci list? - Nie, schowaj go do mojego powrotu. Wszystko będzie dobrze, powinnam być w pracy w poniedziałek. - Nie śpiesz się, Beth. Potrzebujesz więcej czasu. W przyszłym tygodniu nie mamy dużo zajęć i poradzę sobie sama. - Nie przejmuj się. Szybciej się pozbieram, jeśli wrócę do pracy. Łatwiej pogodzę się ze śmiercią Iana pracując, niż snując się po pustym domu. - Porozmawiamy, jak wrócisz - powiedziała dyplomatycznie Emma. - Nie ma o czym mówić. Wracam do firmy w przyszłym tygodniu i koniec. - Aż za dobrze znam ten twój nastrój, Beth. Nie da się wtedy z tobą rozsądnie rozmawiać. Omówimy wszystko w weekend. Trzymaj się. - Nie martw się o mnie, Emmo. Dzięki. Beth rozłączyła się, wybrała numer hotelu, w którym mieszkał Jago, i poprosiła, by ją z nim połączono, ale nikt nie podnosił słuchawki. Wstała więc i poszła wziąć prysznic. Wosków podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. - Tak? - Tu Kahn. Wiem, gdzie jest dyskietka. Grant zostawił ją u prawnika, tutaj w Zurychu, tylko że nie dostaniemy jej bez Beth Grant. Kilgarry i Racine są z tobą? - Nie. - Wstali już? - Tak, jedliśmy śniadanie. - Świetnie. Posłuchaj teraz, co macie zrobić... Mike Novak rzadko budził się przed południem. Nie miał w sypialni telefonu - wszystkie poranne rozmowy nagrywała automatyczna sekretarka i odpowiadał na nie po południu. Tego poranka drzwi sypialni otworzyły się tuż po dziewiątej i do środka wszedł jego syn John. Podszedł do szerokiego łóżka i ściągnął brzeg kołdry, spod której wyjrzała potargana fryzura ojca. Pociągnął dalej, aż zobaczył nieogoloną twarz i nagie ramię. Potrząsnął ojcem. - Tato, obudź się. - Nie było żadnej reakcji, więc szarpnął mocniej. - Tato, obudź się! - powtórzył, tym razem głośniej. Novak zamruczał coś bez znaczenia i odwrócił się. Chłopiec szarpał, aż jego ojciec przewrócił się na plecy i popatrzył na syna przez półprzymknięte powieki. - Tato, obudź się! - Co się stało? Boże, poszedłem spać o czwartej! - To ważne. Dzwoni jakiś pan, który mówi, że musi natychmiast z tobą rozmawiać. Nazywa się Ralf Jago. - Boże, jak to możliwe... - Novak jęknął i z trudem usiadł. - Gdzie jest telefon? - Zostawiłem go w korytarzu - zachichotał John. - Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli nie usłyszy, jak się budzisz. - Przynieś natychmiast telefon, słyszysz? - burknął Novak i machnął ręką, by dać synowi pieszczotliwego kuksańca w ramię, ale John zgrabnie się odsunął i wybiegł z pokoju. Po chwili wrócił z bezprzewodowym telefonem i podał go ojcu. - Jago, co do kur... - Na szczęście Novak w ostatniej chwili się pohamował. - Czego pan chce? Jestem zmęczony. - Właśnie miałem telefon od Amy Michaels. Histeryzowała. Mówiła, że ktoś próbuje się włamać do klubu, potem połączenie zostało nagle przerwane. Telefonuję z komórki, właśnie tam jadę. Kiedy można się pana spodziewać? - Za dwadzieścia minut. Zawiadomił pan policję? - Naprawdę chyba pan jeszcze śpi. Jak miałem dzwonić na policję? Co miałem im powiedzieć? Że ktoś włamał się do pańskiego klubu i porwał poszukiwanego zbiega, którego ukrywał pan u siebie przez dwa dni? Na pewno okazaliby wyrozumiałość. - Zaraz wyruszam - odparł Novak, rozłączył się i wyskoczył z łóżka. - Co się dzieje, tato? Mówiłeś coś o wzywaniu policji. Co się dzieje? - Nic ważnego. - Novak dopiął dżinsy, włożył czysty podkoszulek i zniknął w łazience. Kiedy stamtąd wyszedł, wsunął na nogi tenisówki, wziął kluczyki do samochodu i wyszedł z sypialni. John pobiegł za nim. - Tato? Tato, co się dzieje? - Powiem ci, jak wrócę, dobrze? - Novak wszedł do kuchni, gdzie opiekująca się Johnem młoda kobieta właśnie wyjmowała talerze ze zmywarki. Minął ją bez słowa i udał się do przylegającego do kuchni garażu. Wsiadł do samochodu, przyciskiem na pilocie uruchomił bramę, zapalił silnik i ruszył tyłem na podjazd. Wyjechał szerokim zakolem na ulicę, nie zauważając stojącej kilkadziesiąt metrów dalej furgonetki z dwoma mężczyznami w środku. Wosków obojętnie przyglądał się odjeżdżającemu Novakowi, potem znów popatrzył na dom. Był on z trzech stron otoczony szeregami wysokich topoli, a najbliższy budynek stał o pięćdziesiąt metrów dalej. Idealne miejsce. Skinął głową siedzącemu obok niego Kilgarry'emu. Amerykanin ostatni raz zaciągnął się papierosem i pstryknął niedopałek przez okno. Obaj włożyli czarne kominiarki z otworami na oczy, nos i usta, sprawdzili ostatni raz pistolety SIG-Sauer i wsunęli je do kabur. Wosków włączył silnik i ruszył w kierunku domu. Z Horgen, gdzie znajdował się dom Novaka (malowniczej wioski rozrzuconej na brzegach Jeziora Zuryskiego), jest blisko do przystani promowej. Miał szczęście, bo kiedy dojeżdżał, kursujący co piętnaście minut prom właśnie przybijał. Dziesięć minut później był na drugim brzegu - w Herrlibergu - i jechał wzdłuż jeziora. Minął bogate wsie Kusnacht i Zollikon i po chwili był w Zurychu. Jak zawsze, zaparkował nad brzegiem Limmatu, gdyż plątanina uliczek i zaułków Niederdorfu jest zamknięta dla ruchu samochodowego. Ostatnie kilkaset metrów przeszedł na piechotę. Zdziwił się, widząc przed wejściem Beth. - Co pani tu robi? - spytał, wyjmując klucze z kieszeni. - Zatelefonował do mnie Jago i powiedział, że ktoś próbuje się włamać do klubu. Miał tu czekać, ale nie ma po nim śladu. - Do mnie też dzwonił - stwierdził ze zmęczeniem w głosie Novak. - Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. - Już się rozglądałam. Wszystkie okna wyglądają na nienaruszone, zamek w drzwiach od frontu tak samo. Pukałam dość długo, ale, jeżeli Amy jest w środku, nie reaguje. Trudno jednak oczekiwać od niej, że się odezwie, prawda? - Jest tylko jeden sposób, by sprawdzić, czy jest w budynku. - Novak otworzył drzwi i weszli do klubu. Poszli na górę i kiedy Novak nacisnął na klamkę jej pokoju, okazało się, że drzwi są zamknięte. Był to optymistyczny znak. Zapukał w umówiony sposób, nie było jednak żadnej reakcji. Zapukał znowu. - Amy, to ja, Mike Novak! - Znów nie było żadnej reakcji. - Amy, jest pani tam? W tym momencie drzwi się otworzyły. - Dzięki Bogu, to pan... - wydyszała z ulgą Amy. - Jago zawiadomił nas oboje zaraz po tym, jak dzwoniła pani do niego do hotelu - wyjaśniła Beth. Amy popatrzyła pytająco. - O czym pani mówi? Nie dzwoniłam do Jago. Nawet nie wiem, gdzie mieszka. - Nie dzwoniła pani do Jago z informacją, że ktoś próbuje się włamać do klubu? - Nie dzwoniłam do Jago i kropka. O ile się także orientuję, nikt nie próbował się włamać do klubu. Skąd miałabym to zresztą wiedzieć, zamknięta na górze? - Dlaczego tak więc pani ulżyło na nasz widok? - Przed kilkoma minutami ktoś uparcie dobijał się do drzwi na dole. Słychać było aż tutaj. Pomyślałam, że to może gliny. - To byłam ja - powiedziała przepraszająco Beth. - Przyszłam kilka minut przed Mike'em. Bałam się, że coś się mogło pani stać. - Jak pani widzi, nic mi nie jest. - Zostaliśmy najwyraźniej wyprowadzeni w pole - stwierdził Nowak. - Pytanie tylko dlaczego? - Może ma to związek z listem - odparła Beth, potem popatrzyła na Novaka, następnie na Amy. - Nic wam o nim nie mówiłam, prawda?-Następnie streściła to, czego dowiedziała się rankiem od Emmy. - Przekazała to pani Ralfowi Jago, gdy dzwonił? - spytała Amy. - Oczywiście... -Kiedy do Beth dotarło, co ta sugestia oznacza, odebrało jej mowę. Dopiero po dłuższej chwili powiedziała: - Jeśli to nie Jago telefonował, zdradziłam, że Ian zostawił dyskietkę u Strohmaiera... - Jeżeli to nie Jago telefonował, to już o tym musiał wiedzieć - wtrącił Novak. - Z jakiego innego powodu chciał nas wpuścić w maliny? - Ale skąd mógł wiedzieć? - zastanawiała się Beth. - Pojęcia nie mam. Tak samo jak nie mam pojęcia, po co nas tu ściągnął. Idę na dół i skontaktuję się z nim, zostawił numer na moim biurku. - Uważa pan, że to dzwonił ktoś z... Cabala? - spytała Beth, kiedy cała trójka szła do gabinetu. - Taka wersja wydaje się w tej chwili najprawdopodobniejsza. - Zeszli na dół i udali się do gabinetu, gdzie Novak znalazł karteczkę z numerem do Ralfa Jago. Zatelefonował do hotelu i poprosił o połączenie z jego pokojem. Po kilku dzwonkach odłożył słuchawkę. - Nie ma go. Może też ktoś go posłał nie wiadomo dokąd. W tym momencie zadzwonił telefon. Novak popatrzył na obie kobiety i sięgnął po słuchawkę. - Halo? - Czy mówię z Michaelem Novakiem? - Głos w słuchawce miał rosyjski akcent. - Tak... Kim pan jest? - Proszę przełączyć rozmowę na zestaw głośno mówiący, by wszyscy obecni mogli śledzić rozmowę. - Skąd pan wie, że mam w gabinecie zestaw głośnomówiący? - Niech pan robi, co mówię, panie Novak. Novak wykonał polecenie i ponownie zapytał: - Kim pan jest? - Słyszałem już to pytanie. Nazwiska są nieistotne. Istotne jest jedynie to, że telefonuję z aparatu w pańskim salonie. Pański syn i opiekunka, mademoiselle Perrault, są w kuchni. Z moim kolegą. Proszę się nie martwić, nic im nie jest. Pozostaną cali, dopóki będzie pan współpracował. - Czego chcecie od mojego syna?! - wyrzucił z siebie Novak, wbijając wzrok w aparat telefoniczny. - Jest środkiem do osiągnięcia celu. Niczym więcej. Jeżeli zrobi pan, co każemy, odzyska go pan w ciągu kilku godzin. - Jeśli tylko tkniecie... - Proszę nie robić z tego melodramatu, panie Novak - przerwał Rosjanin. - Jak powiedziałem, będzie pan współpracował, to chłopcu i dziewczynie nic się nie stanie. - Chcę rozmawiać z Johnem. - Novakowi kotłowało się w głowie, musiał usłyszeć głos syna. Przekonać się, że nic mu nie jest. Tylko to się liczyło. - Przyprowadź chłopca - rozległ się w słuchawce głos Rosjanina. Głos był stłumiony, jakby przykryto mikrofon dłonią. - John?! John?! - zaczął wykrzykiwać Novak. - John, jesteś tam?! - Tato? - Nic ci nie jest? Nie skrzywdzili cię? - Nic mi nie jest, ale się boję. Obaj mają broń. I maski... - Dość! - przerwał Rosjanin i znów zakrył mikrofon dłonią, gdyż kolejne słowa były słabo słyszalne: - Zabierz go z powrotem do kuchni i zamknij za sobą drzwi. - Na chwilę zapadła cisza, potem Novak usłyszał: - Przynajmniej wie pan, że jest nas dwóch. Mamy pistolety i broń maszynową. Przy pierwszej próbie szturmu policji na dom zabiję zakładników bez sekundy wahania. Lepiej niech pan w to uwierzy. - Nie wątpię - odparł. W jego głosie nie było już chęci walki. - Teraz rozumiem, dlaczego wysłał pan Mike'a do klubu - powiedziała Beth. - A po co ja tu jestem? - O, pani Grant... - westchnął Wosków. - Jest pani potrzebna do realizacji drugiej części mojego planu. Zanim zapomnę, składam kondolencje. Pani mąż był dobrym człowiekiem. Może głupim, ale mimo wszystko dobrym. - Wsadź sobie gdzieś swoje kondolencje, draniu! - odkrzyknęła Beth i spiorunowała wzrokiem Amy, która położyła jej uspokajająco dłoń na ramieniu. - Chcecie dyskietkę, tak? - Dyskietkę za dwoje zakładników. Prosta wymiana. - Musieliście wiedzieć o dyskietce, zanim zatelefonowaliście do mnie do hotelu. Skąd? - Pani londyńskie telefony, zarówno domowy, jak i w pracy, były przez ostatnie kilka dni na podsłuchu. Podobnie telefon pani wspólniczki. Jeśli już wspomnieliśmy o Emmie Kendry, to być może uważa pani, że nie da nam dyskietki, w końcu nawet pani nie zna syna Novaka... dlatego zleciłem, by zabito córkę pani Kendry, gdyby okazała się pani na tyle niemądra i chciała się porozumieć z władzami. Ile lat ma teraz Jessica? Rok? Jaka śliczna dziewczynka... byłoby tragedią, gdyby cokolwiek jej się stało, prawda? Jej rodzice zostaliby zdruzgotani wiadomością, że mogła pani zapobiec jej śmierci, współpracując z nami. - W słuchawce na chwilę zapadła cisza. - Nie rzucam słów na wiatr, pani Grant. Proszę o tym pamiętać. - Czego od nas chcecie? - spytał Novak. - Niczego skomplikowanego. Pójdzie pan z panią Grant po dyskietkę do biura pana Strohmaiera. Po jej odebraniu zaczekacie przy automacie telefonicznym po drugiej stronie ulicy, tuż przy wejściu do kawiarni Móvenpick. Tam otrzymacie dalsze instrukcje. - Tymi słowami zakończył rozmowę. - To był Wosków, prawda? - powiedziała po dłuższej chwili Beth, przerywając ciszę, która zapanowała w pokoju. - Rosyjski akcent. Któż inny mógłby to być? - odparł Novak, wyłączył telefon, opadł plecami na oparcie fotela i wbił wzrok w sufit. Dopiero zaczynało do niego w pełni docierać, jak bardzo jest bezradny. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli coś pójdzie nie po myśli Woskowa, bez wahania zabije Johna i Marie. Kto zaś mógł być pewien, że nie zrobi tego, kiedy już dostanie dyskietkę? Był człowiekiem pozbawionym sumienia i uczuć - przynajmniej tak przedstawił go Jago- I ten diabeł miał w swoich rękach jego syna! Cała złość Novaka zniknęła. Bał się tak, jak nie bał się jeszcze nigdy w życiu. - Mike, przykro mi. Nie zdawałam sobie sprawy, że do tego dojdzie. - Niech cię cholera weźmie za to, co zrobiłaś! - wykrzyknął wściekle. - Niech cię cholera! - Johnowi nic się nie stanie, jeżeli wykonamy ich polecenia - odparła Beth, w pełni zdając sobie sprawę, jak pusto brzmią te słowa. - Naprawdę? - zjadliwość nie zniknęła z tonu Novaka. - Gdyby nie zamierzali ich wypuścić, nie używaliby masek. Chyba to logiczne, że nie przejmowaliby się zakrywaniem twarzy, idąc tam po to, by zabić. - Cieszę się, że jest pani tego tak pewna. - Novak pchnął do tyłu fotel i wstał. - A co się stanie ze mną, kiedy oddacie im dyskietkę? Beth i Novak popatrzyli na Amy siedzącą w kącie. Na chwilę zapomnieli o jej obecności. - Ta dyskietka stanowi dla mnie jedyną rzeczywistą szansę oczyszczenia nazwiska - wyjaśniła. - Bez niej następne dwadzieścia lat spędzę w szwajcarskim więzieniu. - Zagrożone jest życie mojego syna - odrzekł Novak. - Muszę myśleć przede wszystkim o nim. - Jago obiecał się za panią wstawić - dodała Beth. - Oczywiście, ale dopiero po tym, jak dostanie dyskietkę. Nie przedtem. A co ma go powstrzymać przed rzuceniem mnie wilkom na żer, jeśli jej nie zdobędzie? - Dlaczego miałby tak zrobić? - Ponieważ wstawienie się za mną oznaczałoby publiczne ujawnienie tego, co wie o Cabalu. Jest tego za mało, aby kogokolwiek skazać - może nawet za mało, by kogoś aresztować - w innym wypadku nie potrzebowałby tak rozpaczliwie dyskietki, ale ujawnienie tego, co wie, spowodowałoby, że Cabal dobrze by się zakopał pod ziemię. Prawdopodobnie już nigdy nie złapałby Sammy'ego Kahna. - Nie narażę życia mojego syna, aby bronić pani ani kogokolwiek innego - stwierdził Novak. - Jeśli się to pani nie podoba, radzę uciekać, ponieważ od tej chwili jest pani zdana na własne siły. - On ma rację, Amy - poparła go Beth. - Nie mamy wyboru, musimy robić to, co każe Wosków. Przynajmniej w tej chwili. Zagrożonych jest troje ludzi. Jestem matką chrzestną Jessiki i nie mogłabym żyć ze świadomością, że coś jej się przeze mnie stało. - Mam nadzieję, że będzie pani mogła żyć ze świadomością, że gniję w jakimś szwajcarskim więzieniu, ukarana za przestępstwo, którego nie popełniłam - powiedziała Amy i niemal wybiegła z pokoju. Oboje słuchali tupotu nóg na schodach, zakończonego głośnym trzaśnięciem drzwi na górze. - Co mam z nią zrobić? - spytał Novak. - Nie zostawię klubu nie zamkniętego, by mogła sobie pójść, kiedy nas nie będzie. - Ona nigdzie nie pójdzie - odparła Beth. - Skąd pani wie? - Nazwijmy to kobiecą intuicją. - Beth podeszła do drzwi, odwróciła się i popatrzyła na Novaka. - No to chodźmy. - Przykro mi, ale pana Strohmaiera nie ma. - Kiedy spodziewa się pani jego powrotu? - spytała Beth recepcjonistkę siedzącą za wielkim mahoniowym biurkiem, zdobiącym elegancko urządzoną poczekalnię. - Będzie w biurze w poniedziałek rano. Przez ostatnie trzy tygodnie zajmował się sprawą skomplikowanego oszustwa, wczoraj skończył pracę i chciał mieć kilka dni spokoju. - Czy możemy się z nim skontaktować? - Nie powiedział, dokąd wyjeżdża. Dlatego właśnie zdecydował się na wyjazd, aby nikt mu nie przeszkadzał. Nawet nie zostawił numeru telefonu. Przykro mi. - Recepcjonistka popatrzyła na Beth, potem na Novaka. - Czy mogłabym spytać, o co chodzi? Jeśli to pilna sprawa, może będę mogła poprosić któregoś z jego wspólników, by z państwem porozmawiali. Jeśli nie, to ustalimy termin spotkania z panem Strohmaierem w przyszłym tygodniu. - Mój mąż, Ian Grant, zostawił u pana Strohmaiera dyskietkę, a mnie powiadomił listownie, że będę ją mogła odebrać, jeśli przyjdę osobiście - wyjaśniła Beth. - Jest bardzo ważne, bym dostała ją dziś. - Ian Grant, ten prawnik? - zainteresowała się recepcjonistka, a kiedy Beth potwierdziła skinieniem głowy, dodała: - Bardzo pani współczuję. - Dziękuję. - Pan Strohmaier nie wspominał przed wyjazdem o żadnej dyskietce, ale może zostawił jakieś instrukcje któremuś ze wspólników. Jeśli pani chce, mogę zapytać. Proszę usiąść i zaczekać. Usiedli tak, by nie mogli ich słyszeć siedzący w poczekalni dwaj inni klienci. - To się robi coraz ciekawsze... -mruknął Novak. - A jeśli wspólnicy nic nie będą wiedzieć o dyskietce? Co wtedy? - Zaczekajmy, aż coś będzie wiadomo - odparła Beth, starając się nadać słowom uspokajający ton, ale serce tak jej waliło, że ledwie siedziała, a strach szarpał każdym jej nerwem. Nie miała pojęcia, jak Wosków zareaguje, jeżeli nie zdobędą dyskietki. Mimo że stałoby się to nie z ich winy, Wosków może ich różnie potraktować. Nie była to wesoła perspektywa... - Pani Grant? Beth popatrzyła na recepcjonistkę, wstała i podeszła do jej biurka. Novak kroczył tuż za nią. - No i? Wiedzą coś o dyskietce? - Nie wygląda na to. - Może być w jego sejfie - wtrącił Novak. - Na pewno ktoś jeszcze zna szyfr. Recepcjonistka pokręciła głową. - Jedynie pan Strohmaier ma dostęp do swego sejfu, taka jest polityka naszej firmy. Przykro mi. - A więc nie ma żadnej możliwości odebrania dyskietki przed poniedziałkiem rano? - Obawiam się, że nie - powiedziała z przepraszającym uśmiechem. - Przykro mi, że nie mogę więcej pomóc. Jeżeli sprawa jest pilna, proponuję skontaktować się z policją. Na pewno zrobi wszystko, by odnaleźć pana Strohmaiera. W takich sprawach nasza policja jest bardzo chętna do współpracy. - Popatrzyła na Beth. - A jestem pewna, że odniosą się ze szczególną sympatią do pani. Nie widzę innej możliwości pomocy państwu. - Dziękuję, że poświęciła nam pani swój czas - Beth nieznacznie się uśmiechnęła i wyszła za Novakiem z biura. - I co teraz? - spytał, kiedy dotarli do windy. - Powiemy Woskowowi prawdę. Zrobiliśmy wszystko, co można było. Nie skrzywdzi Johna, bo zależy mu na dyskietce, a chłopiec jest jego ubezpieczeniem. Sprawa tylko trochę się przedłuży. - Chciałbym podzielać pani optymizm. Wsiedli do windy. Beth nie odzywała się. Miała nadzieję, że nie popełnia błędu w ocenie sytuacji, bo jeśli tak... trudno było sobie wyobrazić konsekwencje. Wyszli z budynku i skierowali kroki do wyznaczonego automatu. Beth powoli rozejrzała się wokół. Obserwowano ich? Takie wyjaśnienie wydawało się najrozsądniejsze. W przeciwnym razie w jaki sposób Wosków mógłby się dowiedzieć, że może do nich zatelefonować? Przyjrzała się po kolei stojącym wzdłuż ulicy samochodom, ale wszystkie wyglądały na puste. Zadzwonił telefon, Beth i Novak wymienili się spojrzeniami. Beth podniosła słuchawkę. - Masz dyskietkę? - Akcent był francuski, więc musiał to być Racine. - Nie. - Dlaczego? Powiedziano ci, co się stanie, jeśli... - A dlaczego pan się nie zamknie i nie posłucha, o co chodzi? - Beth przerwała mu z wściekłością, której nie była w stanie pohamować. Natychmiast dotarło do niej, że być może popełniła poważny błąd, wyglądało jednak na to, że na razie jej się udało, gdyż po drugiej stronie zapadła cisza. Zaczęła wyjaśniać sytuację. - I nie ma możliwości skontaktowania się ze Strohmaierem, zanim wróci do Zurychu? - spytał Racine, kiedy skończyła. Udawał spokojnego, ale ton jego głosu świadczył o tym, że jest zaskoczony. Beth przez chwilę doznała wrażenia przewagi i choć trwało to bardzo krótko, odczucie zdawało się przyjemne. - Tak nam powiedziano. Co mamy teraz robić? - Czekać przy telefonie - oświadczył Racine i połączenie zostało przerwane. Beth odwiesiła słuchawkę i pozwoliła sobie na uśmiech. Był słaby, lecz kryła się w nim satysfakcja. - To był Racine. Zaraz odezwie się ponownie. Wygląda na to, że musi się skonsultować z Woskowem. Niech przez chwilę oni się pocą. - Nie do wiary, pani się to podoba... - Tylko to, że przez chwilę muszą powstrzymać swoje zapędy. - Co oznacza, iż mój syn w dalszym ciągu będzie w ich łapach. Niech pani o tym nie zapomina. - Przecież mówiłam już, że nie tkną Johna. Teraz potrzebują go jeszcze bardziej niż przedtem. Bez niego nie dostaną dyskietki. Muszą zrewidować swoją taktykę, a to działa na naszą korzyść. - Skąd ta pewność? Poza tym nic nie zmienia faktu, że musimy zdobyć dla nich dyskietkę. - Zyskujemy jednak na czasie. - I co z tego? - Jeszcze dokładnie nie wiem. - Wręczymy im dyskietkę i niech pani nawet nie marzy o udawaniu bohatera. To zawodowcy. - Nie zapomniałam, że z zimną krwią zamordowali mi męża! - odpaliła Beth gwałtownie. - Umarł z powodu tej dyskietki, a jeżeli ją dostaną, wygrają! Nie dostrzega pan tego? Moim obowiązkiem jest doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości, jestem to winna Ianowi. - Lecz dla mnie to ryzykowanie życia mojego syna. Będzie pani grać wedle ich reguł, Beth... - Novak uniósł ostrzegawczo palec - bo jeśli cokolwiek stanie się Johnowi, osobiście rozliczę się z panią! Nie będę czekał, aż oni to zrobią. Proszę o tym nie zapominać. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. - Wracajcie do domu Novaka. Zaparkujcie w garażu, jak zawsze. Na miejscu dostaniecie dalsze instrukcje. Nie muszę chyba dodawać, że po drodze nie wolno wam się z nikim kontaktować. Jeśli to zrobicie, umowa przestaje obowiązywać i zakładnicy zostaną zlikwidowani. Wyrażam się jasno? - Jak najbardziej - odparła Beth przez zaciśnięte zęby. Po skończonej rozmowie odwiesiła słuchawkę i przekazała Novakowi polecenie Racine'a. Nic na to nie powiedział i poszli w milczeniu do samochodu. Na biurku Stefana Kesslera zawsze stała na honorowym miejscu obramowana fotografia jego syna. Było to ostatnie zdjęcie, jakie zrobiono mu przed śmiercią. Kessler wiedział, że jego żona ma taką samą fotografię w portmonetce. Wbił wzrok w rozpromienioną uśmiechem piegowatą twarz syna i zadumał się nad dzisiejszym incydentem przy śniadaniu. Śniadanie zaczęło się tak samo jak każde inne w ciągu ostatniego pół roku - ledwie się do siebie odzywali, traktowali się jak obcy ludzie - potem jednak Marthe zaczęła mówić. Jeśli miał być uczciwy, musiał przyznać, że próbowała przerzucić pomost nad coraz szerszą przepaścią między nimi, tylko że jemu już na tym nie zależało. Jeżeli o niego chodziło, nie było powrotu. Jak mieli żyć bez Andreasa? Ich małżeństwo umarło wraz z jego śmiercią i Marthe bez Andreasa nic dla niego nie znaczyła. Jak zwykle przeszła od razu do sedna. Czy jeszcze ją kocha? Proste "tak" lub "nie" by wystarczyło, lecz on nie mógł się zdobyć na uczciwą odpowiedź. Zamiast tego uciekł się do gwałtownego, złośliwego ataku, a na koniec stracił panowanie nad sobą i jednym ruchem wywrócił stół do góry nogami. Wszystko poleciało z hukiem na podłogę, a stół upadł o centymetry od Marthe. Kawałek pękniętego porcelitu przeciął jej nogę i choć rana nie była groźna, mocno krwawiła. Przeraził go wyraz jej oczu - strach. Nie o siebie, lecz o bezpieczeństwo nie urodzonego dziecka. Nie istniało nic, co uzasadniałoby takie ryzyko. Marthe zrozumiała, że dotarli do rozstaju i ani dla niej, ani dla niego nie ma powrotu. Ich małżeństwo ostatecznie się skończyło. Zatelefonowała do swojej najlepszej przyjaciółki Bettiny Lehmann, nauczycielki, i umówiła się z nią, że póki nie znajdzie nowego lokum, zostanie u niej. Z jej mężem, Manfredem Lehmannem (świadkiem na ich ślubie), Stefan przyjaźnił się od dzieciństwa, razem służyli w wojsku. Kiedy Stefan postanowił iść do policji, Manfred pozostał w wojsku, gdzie był teraz wysokiej rangi oficerem komandosów. Stefan dotknął zdjęcia. - Przepraszam, mały, ale tak będzie najlepiej. - Co mówisz? - spytał policjant siedzący przy biurku obok. Kessler popatrzył na niego ze zdziwieniem, po chwili dotarło do niego, że musiał głośno myśleć. - Nic takiego - odparł i spojrzał na zbliżającego się funkcjonariusza. - Co macie dla mnie, sierżancie? Mam nadzieję, że coś miłego. Sierżant Hans Matzke podał mu teczkę z aktami. - To człowiek, który naszym zdaniem śledził w czwartek wieczór Beth Grant, kiedy szła do klubu. - Nareszcie! -Kessler otworzył teczkę. - Ralf Jago... z Interpolu? Co on ma do tej sprawy? - Nie wiem, szefie, ale może to wyjaśnia, dlaczego tyle czasu potrzebowaliśmy na zidentyfikowanie go. Musiał pracować niezależnie od nas, inaczej zgłosiłby się po przyjeździe do Zurychu. - Zapewniam, że kiedy z nim porozmawiam, szybko przestanie się wtrącać. Jeżeli dysponuje czymś konstruktywnym, to się dowiem. Mam dość na głowie i nie pozwolę, by jeszcze wtrącał mi się do sprawy Interpol. - Twierdził pan od początku, że Beth Grant coś ukrywa. Może chodzi o to. - Albo tak, albo nie... Jeżeli się spotkali, to dlaczego ją śledził? Dlaczego nie poszedł z nią do klubu otwarcie? Nie, musi się za tym kryć coś więcej. Jak na razie nic na nią nie mamy, ale jeśli tak się sprawy toczą, to każę ją obserwować na okrągło. - Kessler podniósł słuchawkę, wybrał numer hotelu i kazał się połączyć z pokojem Ralfa Jago. Ponieważ nikt się nie zgłaszał, zostawił wiadomość, aby Jago natychmiast po powrocie się z nim skontaktował, a potem odłożył słuchawkę, splótł dłonie na karku i zapatrzył się w ścianę przed sobą. - Dziś rano miałem telefon z FBI. Agent specjalny Frank Dawson. Znaleźli dom Amy Michaels. W maleńkim miasteczku na zadupiu Missisipi. Dawson siedzi tam teraz i przegląda zawartość komputerów. - Komputerów? W liczbie mnogiej? Kessler skinął głową. - Miała kilka. Mam nadzieję, że ich zawartość coś wniesie do śledztwa. Dawson obiecał informować mnie na bieżąco. Zadzwonił telefon. Matzke odebrał, po chwili podał słuchawkę swemu przełożonemu. - Tu Schneider, szefie. Szliśmy z sierżantem Dannhauserem za panią Grant i Novakiem do firmy prawniczej przy Beethovenstrasse. Kiedy stamtąd wyszli, skierowali się do automatu po drugiej stronie ulicy. Odebrali dwa telefony, potem odjechali. Dannhauser pojechał za nimi, ja natomiast porozmawiałem z recepcjonistką z kancelarii. Powiedziała, że przyszli do jednego ze wspólników, Dietmara Strohmaiera, by odebrać dyskietkę komputerową. Wygląda na to, że zostawił ją u niego na początku tygodnia Ian Grant, z zastrzeżeniem, by wydać depozyt Beth Grant. Problem polega na tym, że Strohmaier wyjechał na kilka dni i nie zostawił namiarów. Będzie w Zurychu w niedzielę wieczór. - Czy recepcjonistka wie, co jest na tej dyskietce? - Nie. Powiedziała jednak, że kiedy się dowiedzieli, że będą musieli zaczekać do poniedziałku, mocno się zdenerwowali. - Przekaż Dannhauserowi, że chcę dokładnie wiedzieć, dokąd pojechali - nakazał Kessler i odłożył słuchawkę- Streścił Matzkemu słowa Schneidera, napisał na kartce papieru STROHMEIER i dał ją sierżantowi. -Dowiedzcie się o nim, co tylko się da, i ogłoście ogólnokrajowe poszukiwania. Chcę go mieć jak najszybciej. - Uważa pan, że dyskietka może spowodować przełom w sprawie? - spytał Matzke i sięgnął po słuchawkę. - Będziemy to wiedzieć wtedy, kiedy ją dostaniemy, prawda? - Kessler wskazał na słuchawkę w dłoni sierżanta i stwierdził: - Telefonujcie, Matzke. W drodze do domu Novaka oboje się nie odzywali, każde siedziało zagłębione we własnych myślach. Beth myślała o Ianie - z powodu natłoku spraw, jakie działy się od jej przyjazdu do Zurychu, nie mogła się dotychczas w pełni skoncentrować na jego osobie, ale może tak było lepiej. Dzięki temu ból nie doskwierał tak dotkliwie. Wiedziała, że unika konfrontacji ze swoimi emocjami, ale jednocześnie była pewna, że ją to w swoim czasie czeka - kiedy zakończy się sprawa, w którą była teraz zaplątana. Potrwa długo, nim zdoła się pogodzić ze stratą... choć czasami pytała sama siebie, czy ten argument to nie wymówka. Wiele razy zastanawiała się nad tym, czy jedynie odsuwa w czasie żałobę, czy ucieka od prawdy, i nie umiała sobie na to jednoznacznie odpowiedzieć. Popatrzyła na Novaka. Wpatrywał się nieruchomo w drogę. Postanowiła nie rozpoczynać rozmowy - było jasne, że nie ma na nią ochoty. Skoncentrowała się na wydarzeniach dnia. Najbardziej przerażający był moment, kiedy Wosków zadzwonił do klubu i poinformował, że "w razie potrzeby" pozbawi życia maleńką Jessikę. Wiedziała, że zrobi wszystko, by chronić małą. Była jednak druga strona medalu - Ian zginął dlatego, że chciał, aby dyskietka dostała się do rąk władz. Jeżeli Wosków dopnie swego, całe poświęcenie Iana pójdzie na marne, a przecież tak bardzo chciała dokończyć to, co on zaczął... Jeśli natomiast spróbuje, dojdzie do rozlewu krwi. przez pewien czas próbowała sobie wmówić, że Wosków blefuje ze zleceniem na zabicie Jessiki, szybko jednak - i ze sporym poczuciem winy - pozbyła się iluzji. Jak mogła dopuścić myśl o ryzykowaniu życia maleńkiej? Lecz w ten sposób wracała do punktu wyjścia - nie było żadnego rozwiązania. Przynajmniej na razie... Novak skręcił na podjazd, pilotem otworzył bramę garażu i wjechał do środka. Dopiero kiedy zamknął ją z powrotem, popatrzył na Beth. W jego oczach płonął strach. Chcąc dodać mu otuchy, ścisnęła go za rękę, choć było to szalone, w jej oczach bowiem widać było najprawdopodobniej to samo. Uśmiechnął się słabo, wysiadł z samochodu i podszedł do drzwi, które prowadziły do kuchni. Były uchylone. Pchnął je, stając oko w oko z mężczyzną w wojskowych spodniach maskujących i opiętym na muskularnym torsie białym podkoszulku. Miał na głowie czarną kominiarkę z otworami na oczy, nos i usta, w ręku trzymał miniuzi, którego lufę kierował prosto w pierś Novaka. W kaburze, przymocowanej do paska spodni od strony pleców, tkwił pistolet SIG-Sauer P225. Mężczyzna zrobił krok do tyłu i dał Novakowi znak, by wszedł. Potem zauważył Beth. - Ty też! - warknął. Beth natychmiast rozpoznała głos. Bob Kilgarry. Nic jednak nie powiedziała, starała się nie dać nic po sobie poznać. Gdyby bandyci domyślili się, że albo ona, albo Novak znają ich tożsamość, byliby mocno zagrożeni. Choć starała się zachowywać spokojnie, na widok Amerykanina poczuła przypływ wściekłości. Jeżeli wierzyć Amy - a nie było już chyba powodu, by nie ufać jej słowom - to on zamordował Iana. Jeszcze do nikogo w życiu nie czuła tyle nienawiści, ile do Kilgarry'ego. Gdyby nagle jakimś sposobem zamienili się rolami i to ona miała w ręku pistolet Maszynowy, bez chwili wahania wpakowałaby w niego zawartość magazynku. Co do tego nie miała wątpliwości. - Gdzie John? - spytał Novak i zrobił krok w kierunku bandyty. Pistolet maszynowy w dłoni Kilgarry'ego zesztywniał. - Masz się, kurwa, nie ruszać bez pozwolenia! Cofnij się, Novak! - Jesteś dość nerwowy jak na człowieka z bronią w ręku - stwierdził Novak. Beth, której złość do Kilgarry'ego zmieniła się w pogardę, wbiła wzrok w Novaka. Nagła zmiana jego zachowania zafascynowała ją bardziej, niż przeraziły groźby bandziora. Zniknęła gdzieś dotychczasowa postawa obronna, spowodowana obawą o Johna. Zaatakował, nacisnął Amerykanina, nie zamierzał okazywać strachu. Najwyraźniej grał, ale nie żałował wysiłku. Robił to dla syna. W tym momencie na zewnątrz rozległ się hałas nadjeżdżającego samochodu. Beth spojrzała za siebie i kątem oka dostrzegła przez okno w kuchni niebieską toyotę. Samochód zatrzymał się tak, że nie widziała kierowcy, kiedy jednak drzwi od garażu zaczęły się otwierać, poczuła w dole pleców gwałtowne pchnięcie i jedynie szybki refleks Novaka uratował ją przed upadkiem. Gdy odzyskała równowagę, kierowca toyoty był już w kuchni. Podobnie jak jego wspólnicy, miał na sobie wojskowy kombinezon polowy, a na głowie czarną kominiarkę z otworami na oczy, nos i usta. Beth zrozumiała, że Kilgarry uderzeniem w plecy odwrócił jej uwagę, nie chciał, aby zobaczyła twarz "kolegi". Nowo przybyły nałożył jednak kominiarkę niedokładnie i z otworów na oczy wystawały końce jasnoblond włosów. To był Racine. Wobec tego Wosków przebywał w salonie i pilnował zakładników. - Następnym razem wkładaj tę zasraną kominiarkę, zanim wysiądziesz z samochodu - warknął Kilgarry. - Oui, mon pere. - Racine rozpiął suwak kombinezonu i wyjął zza pazuchy miniuzi, taki sam jaki miał Amerykanin. - Do salonu! - wrzasnął na Novaka Kilgarry. -Twój chłopak tam jest. Novak niemal pobiegł korytarzem. Wpadł do pokoju, gdzie - naprzeciwko wejścia - siedział w fotelu Wosków, trzymający zakładników na muszce swojej broni. John skoczył na nogi i podbiegł do Novaka, który ukląkł przed synem i wziął go w ramiona. - Co to za ludzie, tato? Po co tu przyszli? Czego chcą? - Później wszystko ci wyjaśnię. Nie martw się, nic ci nie zrobią. - Tobie też nie? - John odwrócił się w kierunku bandytów z przerażeniem w oczach. - Nie. - Novak uspokajająco się uśmiechnął i pogłaskał syna po policzku. - Chcą tylko, bym coś dla nich zdobył. Potem sobie pójdą. - Co masz dla nich zdobyć? - Powiem ci wszystko później. Najważniejsze, że nic ci nie jest. - Novak popatrzył na Marie. - Nie wyrządzili ci krzywdy? - Non, monsieur - odparła dziewczyna, choć widać było, jak się boi. - Weźcie ją i chłopaka do kuchni - Wosków zwrócił się do Racine'a. - Chcę porozmawiać z Novakiem i panią Grant. - Mam zostać? - spytał Kilgarry. - A mówiłem, byś został? - ostro odpowiedział Wosków. - Bierzcie ich do kuchni! Kilgarry dość brutalnie chwycił Johna za ramię i mały zawył. Choć Amerykanin kątem oka dostrzegł ruch, nie zdążył się przygotować i Novak z całej siły huknął go pięścią w policzek. Bandyta stracił równowagę i zatoczył się na ścianę. Pistolet maszynowy wypadł mu z ręki i upadł tuż obok stóp Novaka. Ten popatrzył na broń, ale nie próbował jej podnosić - celował w niego Racine. - Zapłacisz mi za to! - warknął Kilgarry i ruszył do przodu. - Zostaw go! - krzyknął Wosków. - Nikt nie będzie... - Powiedziałem: zostaw go - powtórzył Wosków. Kilgarry wbił wzrok w Rosjanina i wydusił przez zęby: - To się tak nie skończy... zapamiętaj sobie... Racine podał broń Kilgarry'emu i obaj wyszli za Johnem i Marie z pokoju. Wosków starannie zamknął drzwi i wskazał gestem, by Novak i Beth usiedli na kanapie. Sam pozostał przy drzwiach. - Wszyscy jesteśmy nieco podminowani, ale obiecuję, że dopóki będziecie z nami współpracować, pańskiemu synowi nie stanie się krzywda. Ma pan moje słowo. - To ma mnie uspokoić? - rzucił Novak. - Nigdy nie łamię słowa. - I co dalej? - spytała Beth. - Nie zdobędę dyskietki do poniedziałku rano. - No to zaczekamy. W tym momencie zadzwonił telefon Rosjanina, który zaklął pod nosem i odpiął komórkę z paska. - Tu Sammy Kahn - rozległo się w aparacie, tak jak oczekiwał. Wosków popatrzył na Novaka i Beth, zakrył mikrofon dłonią i powiedział bardzo grzecznie: - Przepraszam na sekundę. - Wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi i ponownie przyłożył aparat do ucha. - Przepraszam, ale w pokoju byli Novak i Grant. Teraz możemy swobodnie rozmawiać. - Masz dyskietkę? - Pojawił się problem - odparł Wosków, po czym opowiedział, co się wydarzyło. - Upewniłeś się, że mówią prawdę? - Oczywiście. - Sprawdzę jeszcze to i owo na temat Strohmaiera. Odbiorę stare długi od tutejszej policji. Im szybciej go znajdziemy, tym szybciej zdobędziemy dyskietkę i zakończymy sprawę. Nie chcę, byście tam siedzieli dłużej, niż to konieczne. Z każdą godziną rośnie ryzyko. - Niektórym już zaczynają się przepalać bezpieczniki. - Chodzi o Kilgarry'ego? - A o kogóż by? - Dopieszczaj go. Jest nam potrzebny. - Co z Novakiem i Grantową? Trzymać ich tu, aż zdobędziemy dyskietkę? - Novak musi się zachowywać jak zwykle. W weekend ma iść do klubu. Póki mamy jego syna, nie ma obaw, że się wygłupi, a jeśli chodzi o Beth Grant, to wymelduj ją z hotelu j przenieś wszystkie jej rzeczy do Novaka. - Jago wie, że ona mieszka w hotelu - zauważył Wosków. - Nie będzie niczego podejrzewać, kiedy zniknie? - Nim ja się zajmę. - Co zamierzasz? - Skoncentruj się na Novaku i Beth Grant, a Ralfa Jago pozostaw mnie. Coś jeszcze? - Nie... chyba nie. - Odezwę się po południu. Do tego czasu rozpoczną się poszukiwania Strohmaiera. Mam niezłe układy z tutejszą policją i jestem przekonany, że znajdą go w ciągu najbliższej doby. Wosków wyłączył telefon, przypiął go do paska i właśnie zamierzał wracać do salonu, kiedy ze znajdującej się w głębi korytarza sypialni wyszedł Racine. - Co tam robiłeś? - spytał. Racine przywołał go ruchem ręki i wrócił do sypialni. Żaluzje były tak ustawione, że można było wyglądać na zewnątrz bez obawy, że zostanie się dostrzeżonym. - Niedaleko domu stoi samochód. Biała toyota. Z jednym człowiekiem w środku. Widać ją przez drzewa. - No i co? - Nie było jej, kiedy przyjechałem - odparł Racine. - Śledzili cię? - Skąd! - No to czym się martwisz? - A jeśli gliniarze profilaktycznie śledzą tę Angielkę? - Wtedy zauważyłbyś ich wcześniej. - Na pewno. - Wiesz, co to znaczy, Racine? Że jakiś glina jechał za tobą, a ty go nie zauważyłeś. - To ruchliwa ulica... - Tak ruchliwa, że można było za tobą przyjechać?! To chcesz powiedzieć? - Racine nie odpowiadał. - Jest tylko jeden sposób na sprawdzenie, czy śledzą kobietę. - Jaki? - Dowiesz się w swoim czasie - rzucił Wosków i wyszedł. - Chcę rozmawiać ze Stefanem Kesslerem! Natychmiast! Kessler od razu rozpoznał głos. Kiwnął głową detektywowi, który blokował przybyszowi wejście do pokoju. - W porządku, wpuść go - powiedział i policjant odsunął się na bok. - To nie najlepszy czas ani miejsce, Manny. Jestem zawalony robotą. Pogadamy później. Manfred Lehmann położył wielkie dłonie na biurku i pochylił się do Kesslera. - Nie wyjdę, póki nie powiem tego, co chcę. Możemy porozmawiać tutaj, przed twoimi kolegami, albo w cztery oczy. Jak chcesz, Stefan. Kessler rozejrzał się. Obserwowało ich kilku detektywów. Zamknął teczkę, nad której zawartością pracował, i wstał. Lehmann wyszedł za nim na korytarz. Był kilka centymetrów wyższy od Kesslera, mocniej zbudowany. Miał bardzo krótko przycięte czarne włosy, co sprawiało, że wyglądał nie tyle na wysokiego rangą oficera elitarnej jednostki sił specjalnych, ile na starzejącego się skinheada. Kessler znalazł pusty pokój i zaprosił go gestem do środka. Kiedy weszli, zamknął starannie drzwi i jeszcze nie zdążył się do końca odwrócić, jak Lehmann chwycił go za poły marynarki i huknął nim o ścianę. - Co ty sobie wyobrażasz? Kiedy Bettina przyjechała do Marthe, zastała ją we łzach. Kilka centymetrów i stół wylądowałby na niej. Mogłeś zabić własne dziecko. - To jej dziecko, nie moje - warknął Kessler, wyrwał się z uścisku i zaczął wygładzać sobie przód marynarki. - Tak samo twoje, jak i jej, i doskonale o tym wiesz! - Lehmann ze złości zaciskał pięści. - Najwyższy czas, byś przestał rozmyślać o przeszłości i zaczął czuć się odpowiedzialny za Marthe i swoje dziecko. - To był błąd, chwila słabości, za którą ona także jest odpowiedzialna. Od początku wiedziała, że nie chcę tego dziecka. Nie chcę substytutu Andreasa. Miała dość czasu na usunięcie ciąży, postanowiła ją jednak utrzymać. To była jej decyzja, więc dziecko jest tylko jej. Lehmann z wściekłością walnął pięścią w ścianę i podszedł do zakratowanego okna, gdzie zamarł w bezruchu, by odzyskać panowanie nad sobą. Odwrócił się do Kesslera, kiedy poczuł się trochę spokojniejszy. - Wiesz, co mnie w tym najbardziej denerwuje? To, że Marthe w dalszym ciągu cię kocha. Zawsze cię kochała, bez przerwy miała nadzieję, że wasze małżeństwo da się uratować. Wytrzymywała twoje fochy i małostkowe napady złości. Każda inna kobieta już dawno by od ciebie odeszła. Cierpi nie mniej niż ty, tylko że za bardzo użalasz się nad sobą, by to dostrzec. I wiesz co? W odróżnieniu od ciebie umiała przekształcić swój ból i żal w coś konstruktywnego, próbując spojrzeć w przyszłość. Dlatego zdecydowała się na drugie dziecko. Nie po to, by zastąpiło Andreasa, bo to niemożliwe, ale po to, by do waszego życia wróciło nieco radości. Po tym, co jej fundowałeś przez ostatnie kilka miesięcy, szczególnie na to zasługuje. - Lehmann podszedł do drzwi, odwrócił się jednak jeszcze raz i popatrzył na Kesslera. - Przyszedłem wściekły. Za to, co zrobiłeś dziś rano Marthe, zamierzałem dać ci w pysk, ale już mi przeszło. Teraz jest mi ciebie żal. Straciłeś poczucie własnej wartości, straciłeś godność, przed chwilą straciłeś najlepszego przyjaciela. Nie rozumiem cię już i jeśli mam być uczciwy, to niezbyt chcę cię znać takim, jakim się stałeś. Jesteś głupcem, Stefan. Może któregoś dnia wróci ci rozum i to zrozumiesz. Mam nadzieję, że jeśli to nastąpi, Marthe będzie jeszcze chciała przyjąć cię z powrotem, bo nie zasługujesz na kogoś takiego jak ona. Nie zasługujesz. - Powiedziawszy to, Lehmann wyszedł. Kessler wbił wzrok w poruszające się na zawiasach drzwi, Po chwili z taką wściekłością kopnął w stojące na środku biurko, że się przewróciło. Znajdujące się po obu stronach krzesła też poleciały z łoskotem na podłogę. Po chwili do środka wpadł sierżant Hans Matzke, za nim dwóch innych ludzi. Rozejrzeli się, popatrzyli na siebie i wyszli, zostawiając Matzkego z Kesslerem. - Wszystko w porządku, szefie? - A co miałoby być nie w porządku? - lodowato odparł Kessler. - Pomyślałem, że... no... ponieważ... -Matzke wyraźnie speszony zamilkł. - Pomyślałeś, że wreszcie nie wytrzymałem napięcia, co? To chciałeś powiedzieć? - Choć Matzke nie odpowiadał, po jego zachowaniu Kessler widział, że zgadł. - Nie martwcie się, sierżancie, połowa ludzi uważa, że powinno się mnie szybko i po cichu wysłać na emeryturę, druga połowa jest zdania, że choć się nadaję, to nigdy by ze mną nie chcieli pracować, lecz ja wciąż mam najlepszy ze wszystkich ludzi w wydziale procent rozwiązanych spraw. Dlaczego przydzielono mi sprawę Granta? Ci na górze chcą szybko mieć konkretny wynik i wiedzą, że jestem w stanie im go dać. - Tak jest, panie inspektorze - przytaknął Matzke, ale nie zabrzmiało to przekonująco. - Czy poza niepokojem o moje zdrowie jest jeszcze jakiś powód, dla którego tu przyszliście, sierżancie? - Tak, szefie. Odwiedził nas juge d'instruction i chce się z panem widzieć. - Tego jeszcze brakowało... Gdzie on jest? - W pokoju numer trzy. Powiedziałem, że właśnie przesłuchuje pan świadka, na co odparł, że zaczeka. - W takim razie niech nie czeka dłużej niż konieczne. Sierżancie, posprzątajcie pokój, dobrze? Nie chcemy, by sędzia uważał, że pękam z wrażenia. Śledztwa w sprawach kryminalnych są we wszystkich dwudziestu trzech kantonach (niezależnych, jeśli chodzi o konstytucję, prawodawstwo i wymiar sprawiedliwości) prowadzone przez policję danego regionu. W sprawach o zabójstwo śledztwo rzadko przebiega bez udziału procureur, czyli prokuratora generalnego, albo juge 'd instruction, czyli sędziego nadzorującego sprawę, aby trafiła do sądu odpowiednio przygotowana. Wielu policjantów traktuje udział tych biurokratycznych instancji jako niemile widziane wtrącanie się, mają one bowiem prawo (choć wyjątkowo z niego korzystają) wpływać na tok śledztwa. Specyficzne metody pracy Kesslera czasami powodowały, że popadał w konflikt z przełożonymi i nieraz musiał się tłumaczyć przed juge d'instruction alboprocureur. To nasilało jego niechęć, do, jak się wyrażał, "tych laików". Stanął przed drzwiami pokoju numer trzy, wziął głęboki wdech, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Siedzący za biurkiem sędzia, łysiejący pięćdziesięcioparolatek, który właśnie czytał jakieś akta, uniósł głowę i wskazał gestem na krzesło stojące po drugiej stronie biurka. Kessler usiadł. Juge d'instruction zdjął okulary, wsunął je do kieszonki, odłożył czytany dokument do dość zużytej aktówki, po czym splótł dłonie na biurku. - Dlaczego interesuje się pan Ralfem Jago? Pytanie całkowicie zaskoczyło Kesslera i potrzebował chwili na odpowiedź. - Węszył wokół sprawy Granta i chcę wiedzieć dlaczego. - Skończy pan z tym. - Nie rozumiem... - To proste, Kessler. Ralf Jago to nie pańskie zmartwienie. - Jeżeli wie cokolwiek w sprawie Granta, to tak. A sugeruje to jego obecność w Zurychu. - Pozwoli pan, że ujmę to inaczej - powiedział juge d'instruction, nie odrywając nawet na chwilę wzroku od Kesslera. - Niech pan się trzyma z dala od Ralfa Jago. To polecenie służbowe. - Więc niech mi pan powie, dlaczego Interpol tak się interesuje śmiercią Iana Granta. - Cisza. - Czy ma to związek z dyskietką, którą Grant zostawił przed śmiercią u Strohmaiera? - W dalszym ciągu cisza. - Co jest na tej dyskietce? Niech przynajmniej to mi pan powie. - Do pana należy znalezienie Amy Michaels i oskarżenie jej o zabójstwo Iana Granta. Na pewno ma pan dość dowodów jej winy. Jak na razie nie wypełnił pan tego zadania. Chyba że od naszej ostatniej rozmowy przez telefon zdobył pan coś nowego? - Dyskietka to trop. - Może. - Mam jej szukać, czy nie? - Kessler nie był w stanie ukryć narastającego gniewu. - Gdyby ją pan znalazł, z pewnością dobrze by to wpłynęło na pańskie notowania. Jeżeli się panu uda, proszę mnie natychmiast zawiadomić. W dzień lub w nocy, nieważne o jakiej porze. Przyjadę osobiście i ją od pana odbiorę. - Co pan z nią zrobi? Juge d'instruction wstał, odsuwając krzesło. - Niech pan zapamięta moje słowa, Kessler. Zostawi pan Ralfa Jago w spokoju. Jeżeli się dowiem, że podczas jego pobytu w Zurychu spróbował się pan do niego zbliżyć, ta sprawa natychmiast zostanie panu odebrana. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno. Kessler tak mocno odepchnął swoje krzesło, że uderzyło o ścianę za nim. - Nie lubię być traktowany jak idiota. Mam prawo wiedzieć, co jest na tej dyskietce i jaki może wywrzeć wpływ na wynik śledztwa. To ciągle jeszcze moja sprawa. - Nie został pan do niej przydzielony ze względu na wyjątkowe zdolności, Kessler - powiedział wesoło sędzia. - Kiedyś może by tak było, ale teraz to miniona śpiewka. Brakuje panu jeszcze jednej wpadki do bezterminowego zawieszenia w obowiązkach, a wiem, że przez lata narobił pan sobie dość wrogów, którzy są gotowi się postarać, by nigdy nie odzyskał pan odznaki. Niech pan nie sądzi, że może się rzucać jak w dawnych czasach. Tolerowano to, gdyż był pan znakomitym detektywem, ale to już się skończyło, niech więc pan robi, co się panu każe. Nie podoba się, natychmiast pana zawieszę. O to chodzi? - To przecież całe moje życie... Odkąd mój syn nie żyje, tylko dzięki pracy nie oszalałem. Niech mi pan jej nie zabiera. - To zależy tylko od pana. - Juge d'instruction wziął do ręki aktówkę. - No i nie muszę chyba wspominać, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła. Nieostrożne rozmowy kosztowały już niejedną karierę, a w tym wypadku nie skończyłoby się tylko na panu. Niech pan nie niszczy ludziom przyszłości, Kessler. Poza tym mielibyśmy tylko pańskie słowo przeciwko mojemu, prawda, i, zdaniem pana, komu by uwierzono? - O wszystko pan zadbał, nie mylę się? - Tak lubimy. - Juge d'instruction zamierzał właśnie wyjść, coś mu jednak jeszcze przyszło na myśl. - Miał pan nowe wieści z FBI? Jak nazywał się ten agent specjalny? Dawson? - Frank Dawson. Od poprzedniej rozmowy, w której przekazał, że zlokalizowali dom Amy Michaels, nie zgłaszał się. - Może więc powinien pan do niego zatelefonować. Mam wrażenie, że przyda się panu wszelka możliwa pomoc... - Dzień dobry. - W czym mogę pomóc? - spytała Phyllis Kastner, kiedy Dawson wszedł do biura szeryfa. - Jestem agent Dawson, pani pewnie jest Phyllis. Chcę podziękować za rezerwację hotelu. To było miłe. Dziękuję. - Cóż, żaden problem - powiedziała mięknącym głosem. - Przepraszam, że nie od razu zauważyłam, że to pan. Zdawało mi się, że jest pan... nno... - Uśmiechnęła się, by ukryć zażenowanie. - Zdawało się pani, że jestem...? - spytał udając niewiniątko. - Daj człowiekowi kawy i nie gadaj, dobrze Phyllis? - warknął zza biurka szeryf Olsen. - Oczywiście. - Phyllis spłoniła się, wstała i szybko podeszła do maszynki do kawy. - Kilka minut temu dzwonił inspektor Kessler z Zurychu - poinformował Olsen. - Powiedziałem, że pan się z nim skontaktuje zaraz po przyjściu. Dawson skinął głową i uśmiechnął się do Phyllis, kiedy Podała mu kubek świeżo zaparzonej kawy. - Dobrze pan spał, panie Dawson? - spytała. - Pokój jest wygodny? - Spałem tak krótko, że nawet nie zwróciłem uwagi - odparł Dawson, zdjął z krzesła stojącego przed biurkiem Olsena teczki z aktami i usiadł. - Kiedy pojawił się pan w hotelu? - spytał Olsen. - Ja dotarłem do domu koło drugiej, a pan zamierzał zostać jeszcze kilka godzin i popracować nad komputerami Amy Michaels. - Zdążyłem się przespać kilka godzin. Wystarczy. - Ja bym tak nie mógł. Boże, spałem sześć godzin, a ledwie wstałem - jęknął szeryf i dla podkreślenia swych słów potarł zaczerwienione oczy. - O której spodziewa się pan swoich ludzi? Mówił pan, że będą rano. - Powinni niedługo tu być, a ponieważ lecą większą maszyną, więc wylądują w Jackson. Może nawet już tam są. Wezmą kilka samochodów i przyjadą tutaj. - Znalazł pan w tych komputerach coś, co może się przydać? - Nie, ale przejrzałem je bardzo pobieżnie. Jest w nich takie mnóstwo informacji... Dlatego sprowadzam ekspertów. - Dawson napił się kawy. - Pamięta pan, jak Lester mówił o fotografii, która stała między komputerami i zniknęła? - Jasne. Znalazł ją pan? - Nie. W całym domu nie znalazłem ani jednego zdjęcia. Co prawda nie przeprowadziłem wnikliwego przeszukania, ale dobrze się rozejrzałem. Nigdzie nie było żadnych zdjęć. - Ani jednego? - Szeryf był mocno zdziwiony. Dawson pokręcił głową. - Nie, ale każę moim ludziom przeszukać dokładnie dom, by się upewnić, że niczego nie przeoczyłem. - Myśli pan o tym samym, co ja? - spytał Olsen, marszcząc czoło. - Jak powiedziałem wczoraj wieczór, nie chcę formułować wniosków, dopóki technicy nie przeczeszą dokładnie domu, ale na moje oko Amy Michaels jest w Szwajcarii i ucieka przed policją, która szukają za zabicie Iana Granta. Dotychczas nie znalazłem niczego, co świadczyłoby na jej korzyść. - A co z brakującym zdjęciem? Z brakującym dywanem? Dlaczego nie ma w domu żadnych innych fotografii? Musi pan przyznać, że to podejrzane. - Mogła zabrać to zdjęcie ze sobą, dywan mogła poplamić i wyrzucić do śmieci. Może miała w domu tylko jedno swoje zdjęcie, czy ja wiem? W tej chwili to wszystko spekulacje, szeryfie, a chcę ich za wszelką cenę uniknąć. Jasne? Olsen odwrócił wzrok - w wejściu stał nędznie ubrany mężczyzna. Miał sześćdziesiąt parę lat, był ubrany w wyblakłe ogrodniczki i koszulę, kiedyś zapewne białą, podniszczone sandały i poplamioną potem czapkę baseballówkę. - Co sprowadza cię tak wcześnie, Henry? - On - odparł stary i wskazał na Dawsona. - Pan jesteś tym federalniakiem z Waszyngtonu? - Zgadza się - powiedział Dawson. - No tak, tak sobie pomyślałem. Mówili mi, że na pewno pana poznam. Czarna twarz, dobrze ubrany, eleganckie maniery. To rzadkość w naszej okolicy, panie. - Podobnie jak takt - powiedział Dawson, w jego głosie nie było jednak złości. - To Henry Monroe, parę kilometrów za miastem ma farmę świń - wyjaśnił szeryf, po czym ściszonym głosem dodał: - Od kilku lat jest wdowcem i sporo pije. Nigdy nie wylewał za kołnierz. Mógłbym przysiąc, że ma długi od urodzenia. - Co mówisz, Jed? - spytał Monroe. - Wyjaśniałem agentowi specjalnemu Dawsonowi, kim jesteś - odpowiedział szeryf. - Kawa świetnie pachnie, Phyllis - rzucił Monroe. Phyllis popatrzyła na swego szefa, który kiwnął głową. - A więc czego chcesz od agenta Dawsona, Henry? - spytał. - Szuka pan Amy Michaels, co? - spytał Monroe. - Zgadza się - odparł agent. - Dlaczego pan pyta? Wie pan o czymś, co pomogłoby ją znaleźć? - Może - odparł Monroe, biorąc od Phyllis kubek z kawą. - Henry, nie mamy czasu na zabawy - surowo powiedział szeryf. - Jeśli o czymś wiesz, wypluj to. Nie marnuj naszego czasu. - Mieszkam w Drummond Creek - zaczął Monroe, zwracając się do Dawsona. - Panna Amy jest moją najbliższą sąsiadką. Mam kilka psów i kiedy idę z nimi na spacer nad rzekę, zawsze przechodzimy obok jej domu. Widuję ją. Nieczęsto, raz na jakiś czas. Niektórzy ludzie z miasta uważają, że nie chce się z nimi kolegować, bo ma duże konto i dlatego zadziera nosa, ale to nieprawda. Wcale taka nie jest, panie. Przynajmniej nie dla mnie. Dla mnie zawsze jest miła. - Henry, mógłbyś przejść do sedna? - spytał nerwowo szeryf. - W zeszły weekend, chyba w sobotę, szedłem z psami nad rzeką. Musiała być jakaś szósta wieczór. Przed domem panny Amy stał samochód. Tablice miał spoza stanu. Czerwony hyundai, wypożyczony, a wiem to, bo miał na oknie naklejkę Hertza. Pomyślałem, że to dziwne, bo panna Amy nie miewała gości, ale Jed już to chyba panu mówił. Nie wtykam nosa w nie swoje sprawy, więc szedłem sobie, jak zawsze. Nie była to moja sprawa, w każdym razie kiedy wracałem jakieś dwadzieścia minut później, zobaczyłem tego gościa. On chyba mnie nie widział, bo szedłem po drugiej stronie rzeki. Coś wkładał do bagażnika. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale dziś rozmawiałem z Lesterem, przywiózł mi jedzenie ze sklepu i powiedział, że w mieście są federalni. Nie wiedziałem o tym. Mówił, że pomagał wam wczoraj w domu panny Amy. Sprawdzał różne rzeczy. - Henry, Lester w niczym nam nie pomagał - burknął szeryf. Dawson uniósł dłoń, by go uciszyć. - Proszę kontynuować, panie Monroe. Lester opowiedział panu o tym, jak nam pomagał. Co dalej? - Powiedział o dywanie, który zniknął z domu. On nie zniknął, widziałem, jak tamten facet z wypożyczonym samochodem pakował go do bagażnika. Był zwinięty. i wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? To nie była moja sprawa, ale Lester powiedział mi, że panna Amy zniknęła. Dlatego prosto do pana przyjechałem. Widziałem w telewizji, że jak kogoś zabiją, to czasami zawijają go w dywan i pakują do bagażnika, by gdzieś wywieźć i spalić. Nie myślicie, że... coś takiego się stało? Mam nadzieję. Lubię pannę Amy. - Na pewno jest jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co pan widział, panie Monroe - odparł Dawson z wymuszonym uśmiechem - ale musimy to sprawdzić. Powiedział pan, że czerwony hyundai miał tablice spoza stanu. Pamięta pan, z jakiego? - Z Florydy - bez wahania oznajmił Monroe. - Ale numeru nie pamiętam. Nie zapisałem go, a moja pamięć już nie jest taka jak dawniej... - Co z tym mężczyzną? Dobrze mu się pan przyjrzał? - Na pewno udałoby mi się go rozpoznać, gdybym go znów zobaczył. Wyglądał jak... żołnierz. Krótkie jasne włosy. Dobrze zbudowany. - Panie Monroe, dziś przyjedzie ekipa z Waszyngtonu. Jeżeli zechciałby pan pomóc, to zrobią portret pamięciowy. - Co to jest? - Twarz, którą tworzy się na komputerze - wyjaśnił Dawson. - Coś takiego, co pokazują w programie "Najbardziej poszukiwani przestępcy Ameryki"? - spytał Monroe z uśmiechem, który ukazał jego poplamione nikotyną zęby. - Dokładnie o to chodzi - odparł Dawson. - Czy miałby pan coś przeciwko temu, aby jeden z moich ludzi przyjechał do pana dziś po południu? - Nie. Jak powiedziałem, panna Amy była naprawdę miła i jeśli coś jej się stało, chciałbym pomóc. - Dziękuję, że pan do nas przyszedł, panie Monroe - stwierdził Dawson. - Doceniam pańską chęć udzielenia pomocy. Monroe dopił kawę i postawił kubek na biurku Olsena. - Świetna kawa, Phyllis - mruknął i wyszedł. - W dalszym ciągu uważa pan, że w zniknięciu Amy nie ma nic podejrzanego? - spytał w końcu Olsen. - Prawdę mówiąc, myślałem o czymś innym - powiedział Dawson, rozejrzał się powoli po biurze i zatrzymał wzrok na Olsenie. - Jeśli to nie Amy Michaels ucieka przed szwajcarską policją, któż by to mógł być? 7 Stefan Kessler był do głębi zraniony, zły, zgorzkniały i zdezorientowany. Zraniony, ponieważ przyjaciel, którego znał od trzydziestu lat, odwrócił się od niego plecami, kiedy najbardziej go potrzebował. Nie znaczy to, że byłby w stanie powiedzieć o tym Manny'emu. Marthe zawsze mówiła, że upór doprowadzi go do zguby. Był zły, że juge d'mstruction zagroził, iż w razie prowadzenia śledztwa inaczej niż w narzucony sposób - choć wiązało się to z pomijaniem istotnych śladów - zostanie zawieszony w czynnościach służbowych i uniemożliwi mu się dalszą pracę. Był zgorzkniały z powodu oskarżeń, jakie wysunął wobec niego sędzia. Kessler uważał siebie za świetnego detektywa. Zamierzał to udowodnić. Na swój sposób. Najbardziej był jednak zdezorientowany. Po raz pierwszy odkąd przydzielono mu tę sprawę, zaczął wątpić, czy Amy Michaels zabiła Iana Granta. To prawda, że widziano ją z tym mężczyzną w klubie, widziano, jak weszła za nim w zaułek, widziano ją z narzędziem zbrodni w ręku, czy dowodziło to jednak, że jest morderczynią? Z początku tak uważał, teraz nie był tego Pewien. Dlaczego juge d'instruction tak zależało na tym, by nie zajmować się w śledztwie Ralfem Jago? Dlaczego tak bardzo zależało mu na dyskietce? Co na niej jest? Czy chciał zataić dowody? Jeśli tak, to na czyje polecenie? A może komuś zależało na wrobieniu Amy Michaels, aby przestano zadawać te pytania? Im więcej Kessler nad tym dumał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to dochodzenie ma drugie dno. Jeśli zaś juge d'instruction zamierzał użyć go jako marionetki i pociągać za sznurki, by tańczył, jak mu się każe, to spotka go niespodzianka... Kariera zawodowa była dla Kesslera wszystkim, ale zawsze był dumny ze swej etyki i nieprzekupności. Jeśli chodziło o osiągnięcie wyników, naginał oczywiście przepisy tak samo jak każdy inny detektyw, ale nigdy nie był nieuczciwy. Nigdy nie wziął łapówki. Nigdy nie odwrócił się, by czegoś nie widzieć. Nigdy nie zataił dowodu. Taki miał kodeks i nie zamierzał go łamać. Nawet za cenę utraty pracy. Juge d'instruction wybrał sobie do realizacji swych skorumpowanych sprawek nieodpowiedniego człowieka. Kessler zamierzał znaleźć Amy Michaels, zdobyć dyskietkę i odkryć prawdę. Zadzwonił telefon. Natychmiast podniósł słuchawkę. - Kessler! - Tu sierżant Dannhauser, szefie. Śledziłem Novaka i panią Grant aż do hotelu. Kiedy dojechali, on został w wozie, ona weszła do środka. Pojawiła się po jakichś dziesięciu minutach z walizką i torbą. Właśnie za nimi jadę, wygląda na to, że udają się do jego domu w Horgen. Zadzwoniłem z samochodu do hotelu i powiedziano mi, że się wymeldowała i nie zostawiła nowego adresu. Początkowo miała zamiar zostać do poniedziałku rano. - Wspomniała może, dlaczego wyprowadza się w pośpiechu? - Nie. Czy mam z nią porozmawiać, kiedy dojadą na miejsce? - Jeżeli w ogóle tam jadą. Nie, obserwuj tylko, co robią, i informuj mnie na bieżąco. - Tak jest, szefie. Kessler opadł na oparcie fotela, splótł dłonie na karku i wbił wzrok w telefon. Coś było nie tak... Niestety nie wiedział co. Jeszcze nie wiedział... - Wrócili. Wosków podszedł do okna, gdzie stał Racine i wyglądał przez częściowo zamknięte żaluzje. Nie interesował go wjeżdżający na podjazd samochód Novaka - patrzył na ulicę, by sprawdzić, czy nikt za nimi nie jechał. Chwilę później sprawa się wyjaśniła, do krawężnika bowiem podjechał ten sam samochód, który stał tu przedtem i zniknął, kiedy Novak i Grant pojechali do hotelu. Choć widać było auto, twarz kierowcy była osłonięta zwieszającą się nisko gałęzią. - Myślisz, że to gliny? - spytał Racine. - A któż by inny? - odparł Wosków, odwracając się od okna. - Twoim zdaniem wiedzą, że tu jesteśmy? Wosków westchnął. - Gdyby wiedzieli, próbowaliby coś przeciwko nam robić, a może ujawniliby się, aby negocjować uwolnienie zakładników. Moim zdaniem śledzą Grantową, co nie oznacza, że nie musimy się niczym martwić. Kiedy się dowiedzą, że wymeldowała się z hotelu, będą chcieli poznać przyczynę, a w związku z tym możemy się spodziewać, że niedługo ktoś tu się pojawi i zacznie zadawać dziwne pytania. - Jak masz zamiar to rozegrać? - Po pierwsze chcę, byś wjechał furgonetką i samochodem między drzewa za domem. Nie martw się, nie będziesz widziany z ulicy. I zamaskuj samochody. Racine zawiesił sobie na ramieniu pasek pistoletu maszynowego i wyszedł. Wosków jeszcze raz popatrzył na stojący na ulicy samochód i także opuścił pokój. Wszedł do kuchni, kiedy Novak i Beth wchodzili do niej z garażu. - No i? - spytał. - Wymeldowałam się z hotelu. - Świetnie. Zauważyliście, że was śledzono? - Dzięki wyrazowi zaskoczenia, jaki pojawił się w ich oczach, Wosków zorientował się, że nic o tym nie wiedzieli. - Na wypadek gdyby ktoś zaczął węszyć, kazałem poprzestawiać samochody. Nie zamierzamy roztrąbiać naszej obecności. - Wie pan, kto nas śledził? - spytał Novak. - Najprawdopodobniej miejscowa policja. - Wosków popatrzył na Beth. - Wygląda na to, że postanowili mieć panią na oku podczas pobytu w Zurychu. - Dlaczego? - Nie wiem. Może coś pani zrobiła, co wydało im się podejrzane. Proszę się jednak nie martwić, o nas nie wiedzą. Tego jestem pewien. - A jeżeli przyjdą tu zadawać pytania? - zainteresował się Novak. - To im pan na nie odpowie. Będziemy w pokoju obok, a jeśli powie pan coś nie tak, zabijemy zakładników. Zaczynając od pańskiego syna. O tym może pan być przekonany. - Nie wątpię... - O której wychodzi pan zawsze do pracy? - spytał Wosków. - Codziennie około piątej, w sobotę wcześniej. Dlaczego pan pyta? - Ponieważ dziś wieczór pójdzie pan jak zawsze do klubu. Aby nie wywołać podejrzeń, musi pan zachowywać się normalnie. Oczywiście pani Grant i pański syn zostaną z nami. - Wosków otworzył drzwi kuchni, wyszedł na korytarz i dał znak, by szli za nim. - Chcę wam coś pokazać. Chyba się tym zainteresujecie. Kilgarry pilnował w salonie Johna i Marie. Siedział w fotelu naprzeciwko zasłoniętego okna. Na widok ojca John skoczył na nogi i podbiegł do niego. Kilgarry nie zatrzymywał chłopca. - Wszystko w porządku? - Novak kucnął przed synem. John skinął głową. - Jak Marie? - Nic jej nie jest... chyba... - powiedział chłopiec, patrząc na swą opiekunkę. Uśmiechnęła się do niego. Potem John popatrzył na Kilgarry'ego. - Bez przerwy coś do niej szepcze. Nie wiem co, ale ciągle się śmieje. Wygląda, że to nic miłego, bo Marie się boi. - Kiedy wyjdę, ty będziesz głową rodziny i będziesz musiał o nią dbać. Jeśli znów zacznie do niej mówić, masz o tym powiedzieć temu człowiekowi. - Novak wskazał na Woskowa. Ponieważ John się skrzywił, dodał: - To ich szef. Powie temu drugiemu, żeby dał spokój Marie. - Ale nic mi nie zrobi, prawda? - Nie. Obiecuję ci to. - Novak podszedł do Woskowa i wyjaśnił mu sytuację, na co Rosjanin skinął głową, popatrzył na Kilgarry'ego i spytał: - Działa? - Jasne - odparł Kilgarry, spoglądając na leżące na stoliku obok niego elektroniczne urządzenie. - Kiedy was nie było i, ku naszej wygodzie, zniknął za wami wasz "ogon", poumieszczaliśmy w strategicznych punktach maleńkie kamery i czujniki podczerwieni - wyjaśnił Wosków. - Znajdują się także przy drzwiach i oknach. Przerwanie promienia podczerwieni uruchamia alarm na tym urządzeniu i równocześnie informuje nas, gdzie do tego doszło. Nie chodzi oczywiście o zatrzymanie was w domu, ale o utrzymanie z dala nieproszonych gości. - To znaczy? - spytał Novak. - To znaczy, że jeżeli alarm spowoduje czujnik na obrzeżach działki, któryś z nas pójdzie sprawdzić, co się stało, a jeśli czujnik przy drzwiach albo oknie, uznamy, że dom został zaatakowany i ogłaszamy alarm czerwony. - Czyli zabijecie zakładników? - spytała cicho Beth, by nie mógł jej usłyszeć John. - Czyli dokonam oceny sytuacji i zareaguję adekwatnie do okoliczności - sprostował Wosków. - Co się sprowadza do tego samego. - A może usiądziecie sobie? - spytał Wosków i wskazał na kanapę. Novak usiadł obok syna, Beth na drugiej kanapie, przy Marie. Przedstawiła jej się. - Przykro mi, że została pani w to wszystko wplątana - powiedziała z nadzieją, że jej słowa zabrzmią szczerze. - Stało się, n 'est-ce pas! - odparła dziewczyna z filozoficznym wzruszeniem ramion. - Słyszałam o pani mężu. Bardzo współczuję... - Zamknąć się wy dwie! - wrzasnął Kilgarry. Marie powiedziała do niego coś po francusku i nagle ktoś przy drzwiach wybuchnął śmiechem. Kilgarry popatrzył w tamtą stronę i ujrzał w drzwiach Racine'a. - Co ona, do kurwy nędzy, powiedziała? - Chyba nie chciałbyś wiedzieć. - Racine ciągle chichotał. Kilgarry z wściekłością popatrzył na Marie. - Chcesz coś gadać, dziwko, to po angielsku. Jasne? - I zepsuć sobie przyjemność? - odpowiedziała Marie. - Wolę nie. - Gówno masz do gadania! - warknął wściekły Kilgarry. - Chciałbym z tobą zamienić kilka słów na osobności - odezwał się Wosków i pstryknął w kierunku Kilgarry'ego palcami. Amerykanin nie zareagował. - Natychmiast! Kilgarry wstał i poszedł za Woskowem. Kiedy byli w kuchni, Rosjanin złapał go za podkoszulek na piersi i pchnął na ścianę. - Zostaw tę dziewczynę w spokoju. Koniec z przygadywaniem jej, kiedy nie ma mnie ani Racine'a w pokoju! Nie odzywaj się do niej, jeśli nie ma to bezpośredniego związku z operacją. Wyrażam się jasno? - Skąd wiesz? - spytał zdziwiony Kilgarry. - Aaa... ten zasrany dzieciak. - Trzymaj się od niej z daleka. To rozkaz. - Pierdolę twoje rozkazy. Wosków wbił mu lufę pistoletu w brzuch, a kiedy pozbawiony oddechu Kilgarry zgiął się wpół, złapał go przez kominiarkę za głowę i tak ją odwrócił, że patrzyli sobie prosto w oczy. - Kahn wyznaczył mnie na dowódcę operacji. Racine nie widzi w tym żadnego problemu, ale jeśli ty masz coś przeciwko temu, możesz sobie iść. Nie będę cię powstrzymywał. Mamy dość kłopotów bez ciebie. Współpracujesz z nami albo nie - co wybierasz? - Kahn kazałby mnie zastrzelić w tym samym momencie, w którym wyszedłbym przez te drzwi... - wydyszał Kilgarry, z trudem chwytając powietrze. - To nie moja sprawa. Jesteś z nami, czy przeciwko nam? Co wybierasz? - Dobrze wiesz, że jestem z wami... Jeśli nie znajdziemy tej dyskietki, moje dupsko będzie na odstrzał, podobnie jak twoje... Wosków chwycił go za ramię i pociągnął w górę tak, że Kilgarry się wyprostował. - W takim razie zacznij się zachowywać jak członek oddziału. Wracaj do salonu i koniec z drażnieniem dziewczyny. Kilgarry odwrócił się i wyszedł z kuchni. Minął Racine'a, który ciągle stał w drzwiach salonu, i podszedł do okna. Czuł na sobie wzrok Marie, ale nie spojrzał na nią. Wosków drugi raz go poniżył. Zagryzł język i postanowił czekać. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment - zabije go. Kessler gardził informatorami. Co prawda rozwiązał dzięki nim wiele spraw, ale to jeszcze nie powód, by ich lubić. Byli chciwi, nędzni, nic niewarci i bez żadnych skrupułów wydawali kolegów. Willie Meine okazał się najwstrętniejszym informatorem na liście płac Kesslera. Był jedynym znanym mu człowiekiem, który dosłownie sprzedał matkę za pieniądze. Chroniła jego dwóch braci, po tym jak dokonali śmiałego napadu na jednego z najznakomitszych handlarzy diamentów w mieście, i w efekcie cała trójka poszła siedzieć - a tylko Willie wiedział, kto dał cynk policji. To właśnie czyniło go tak cennym informatorem - umiał ukryć, że jest zdrajcą, nawet przed własną rodziną. Meine telefonował jakiś czas temu do Kesslera i zostawił wiadomość, że coś dla niego ma. Kessler zaparkował nieoznakowany radiowóz przed małym, nie rzucającym się w oczy barem na Graugasse w Niederdorfie - miejscu znanym policji jako punkt spotkań Przestępców. Budynek nie spełniał wielu surowych kantorowych przepisów sanitarnych, lecz władze przymykały oczy na ten fakt; zamknięcie baru spowodowałoby jedynie rozejście się klientów tutejszego przybytku po innych lokalach, co znacznie by utrudniło kontrolowanie ich. Kessler pchnął drzwi, wszedł do środka, stanął i zaczął się rozglądać za Meinem. Wiele twarzy było mu znanych, niektórych tu obecnych osobiście wsadzał do więzienia, innych wsadzi w niedługiej przyszłości. Niektórzy przyglądali mu się jak martwe lalki, inni odwracali wzrok. Rozglądał się, aż dostrzegł obszarpanego Williego. Tak jak się należało spodziewać, siedział sam w jednej z nisz naprzeciwko baru. Praktycznie nie miał przyjaciół i w celu zdobycia towarzystwa wkupywał się w czyjeś łaski stawianiem alkoholu. W ten sam sposób zbierał informacje, które sprzedawał policji. Widząc zbliżającego się Kesslera, Meine nerwowo się uśmiechnął. - Inspektorze Kessler, co za przyjemna niespodzianka... Nie dokończył zdania, Kessler bowiem chwycił go za kołnierz, jednym szarpnięciem wyciągnął z niszy i rzucił na podłogę. Meine spróbował osłonić ramionami głowę, ale Kessler wykręcił mu rękę i zatrzasnął na nadgarstku kajdanki. To samo zrobił z drugą ręką, potem postawił go szybkim ruchem na nogi, złapał w garść długie, brudne włosy Williego i cisnął go twarzą o blat stołu, wylewając na tapicerowaną ławkę niedopite piwo. Kiedy zaczął go przeszukiwać, za jego plecami rozległ się nieprzyjazny pomruk, sprawdził jednak do końca, czy jego więzień nie ma przy sobie broni, po czym odwrócił się i popatrzył uważnie na zapijaczone mordy za sobą. Pomruk natychmiast zamilkł. Większość głów odwróciła się, kolesie nie zamierzali zostać następną ofiarą Kesslera. Twardo przyglądał się tylko jeden. Zebrane przez Kesslera dowody pomogły posłać go do więzienia za napad z bronią w ręku - inspektor nie wiedział, że gość jest na wolności. Prawdopodobnie zwolniono go warunkowo. Gdyby udało mu się sprowokować drania, spowodować, by złamał warunki zwolnienia, w ciągu godziny siedziałby z powrotem... Byłoby to przyjemne zakończenie dnia. - Coś ci się nie podoba? - spytał Kessler, nie odwracając wzroku od mężczyzny. - Jesteś albo odważny, albo głupi, przychodząc tu w pojedynkę - padła bezczelna odpowiedź. - Przyszedłem, by kogoś aresztować. To wszystko. Nie szukam kłopotów, jeśli jednak ty choć na centymetr zejdziesz z drogi cnoty, wrócisz tam, skąd przyszedłeś, szybciej niż zdążysz mrugnąć okiem. To ci się marzy? - Nie bądź głupi - barman złapał bandytę za ramię i powstrzymał go, kiedy ten zamierzał wstać ze stołka. - Dopiero rano wyszedłeś. Dotkniesz go, to wypuszczą cię w wieku emerytalnym. - Przez niego siedzę... - Bandyta strząsnął rękę barmana. - Nie widzisz, że cię prowokuje? - nie popuszczał barman. - Nie jest tego wart. Odpuść. - To będzie samoobrona. Jego słowo na nasze. - I komu, twoim zdaniem, uwierzy sędzia? Gdy mężczyzna z powrotem usiadł, Kessler triumfalnie się uśmiechnął. - Na twoim miejscu postawiłbym barmanowi drinka - powiedział do uziemionego bandziora. -Właśnie cię ochronił przed paroma następnymi latkami. - Idź sobie i zabieraj śmieci - barman zwrócił się do Kesslera. - Z przyjemnością - odparł Kessler, pociągnął Meinego, wyprowadził go na zewnątrz i wepchnął do samochodu. Usiadł za kierownicą, podjechał do głównej ulicy i skręcił na bulwar biegnący wzdłuż Limmatu. - Nie musiał być pan taki ostry, inspektorze - jęknął Meine. - Musiałem, żeby zatrzymanie wyglądało realistycznie. A może wolałbyś, bym się przysiadł, wypił z tobą po piwku i przyjacielsko porozmawiał? - Dobrze pan wie, co mam na myśli. Niech pan zdejmie kajdanki, wrzynają mi się w nadgarstki. - Przeżyjesz. Teraz gadaj, co masz do gadania. - Nic nie powiem, dopóki pan nie zdejmie mi kajdanek. - To będziemy jeździć po okolicy, aż powiesz, po co mnie wzywałeś. Im dłużej będziesz milczał, tym dłużej będziesz miał kajdanki. Jak chcesz, Willie. - Słyszałem coś z pewnego źródła, ale nie wiem, czy ma to jakiś związek ze śledztwem w sprawie śmierci Granta. - Meine próbował usadowić się wygodniej, ale zapięte na Plecach kajdanki jeszcze mocniej się werżnęły i zawył z bólu. - Nie będzie tak cię boleć, jak przestaniesz się wiercić - powiedział Kessler, obserwując Meinego z obrzydzeniem w lusterku. - Co słyszałeś? - Na ulicy mówi się, że na początku tygodnia do miasta przyleciało dwóch fachowców od mokrej roboty. Obaj to byli żołnierze. Profesjonalni jak cholera. - Nazwiska? - Pracuję nad tym. Wiem tylko, że jeden to Francuz, drugi Amerykanin. Powinienem mieć nazwiska do jutra. - Kto jest celem? - To właśnie jest najdziwniejsze. Nikt nic nie słyszał, na kogo jest zlecenie, a dowiadywałem się tu i ówdzie. Nie wiem, po co przylecieli. - To się dowiedz. - Robię, co mogę. - Wątpię. Gdybyś się starał, już byś wszystko wiedział. Teraz tylko zmarnowałeś mój czas. Dasz resztę informacji, pogadamy. I radzę, by to było szybko. - Kessler skręcił w boczną uliczkę, zahamował i wysiadł. Otworzył tylne drzwi, rozpiął Meinemu kajdanki i wyciągnął go na ulicę. - Chcę mieć nazwiska tych zabójców, Willie, i wiedzieć, co tu robią. - Będzie pan miał wszystkie informacje, inspektorze, napewno. - Meine masował nadgarstki. - Teraz niech mi pan zapłaci. - Dostaniesz pieniądze za rzetelne informacje. Za nic nie ma nic. - Mieliśmy umowę... - Została właśnie zmieniona. Dostarczasz gówno, dostajesz gówno. Jeśli chcesz forsy, musisz przynieść mi znacznie lepsze informacje. - To nie fair, inspektorze. Starałem się, powiedziałem wszystko, czego się dowiedziałem. Miałem wydatki... - Jasne, na piwsko w barze. Zadzwoń, kiedy będziesz miał coś wartego mojego przyjazdu. - Jest mi pan winien pieniądze... Kiedy Kessler wyciągnął rękę do klamki, Meine chwycił za nią. Inspektor błyskawicznym ruchem walnął go pięścią w korpus. Meine jęknął i osunął się po murze. Opadł na chodnik, złapał się za brzuch i zaczął gwałtownie łapać powietrze. - Dotkniesz mnie jeszcze raz, to przez pół roku będą cię karmić kroplówką. Rozumiemy się? - Nie musiał pan tego robić - wymamrotał Meine ze zbolałą miną. Kessler kucnął przed nim, złapał go za nieogolony podbródek i uniósł mu głowę tak, że patrzyli sobie w oczy. - Byłeś dobrym źródłem informacji, ale teraz spotykanie się z tobą to strata czasu. Do jutra do jedenastej masz mieć dla mnie nazwiska. Jeśli do tego czasu się nie zgłosisz, puszczam wiadomość, że jesteś kapusiem. A zacznę od twojej rodziny. Twoi bracia z przyjemnością się dowiedzą, kto ich wsadził, więzienie ich wcale nie złagodziło. Wyobraź sobie, co zrobią, kiedy się dowiedzą, że sprzedałeś ich za trzydzieści srebrników... - Nie może pan... tego zro... bić... inspektorze... Proszę... - wymamrotał Meine. - Jedenasta rano, Willie. - Kessler wsiadł do samochodu i odjechał. - Mamy towarzystwo! - zawołał Racine do Woskowa, kiedy na jego urządzeniu zapaliła się lampka. - Zareagował czujnik przy bramie od ulicy. Wosków, który siedział w kuchni, podbiegł do niego i popatrzył na stojący na stole monitor. Zaklął pod nosem, widząc w kamerze, zamontowanej na bramie garażu, człowieka siedzącego za kierownicą samochodu. - To Kessler. Bierz wszystkich do głównej sypialni i dobrze zamknij drzwi. Zaraz tam przyjdę. Novak, pan zostaje tutaj. - Zaczekał, aż jego dwaj "koledzy" wyprowadzą Beth, Marie i Johna, i dopiero potem powiedział: - Musi pan się go pozbyć. W każdym pokoju jest mikrofon, więc będę słyszał, o czym rozmawiacie. Będę was także widział przez kamery, więc niech pan nie próbuje przekazywać ładnych kartek. - Mam was gdzieś, tak samo tę dyskietkę. Interesuje mnie wyłącznie bezpieczeństwo Johna, dlatego może się pan nie martwić. Nie zamierzam wywracać łódki. Na pewno nie dopóki na pokładzie jest mój syn - odparł Novak. - To bardzo mądre. - Wosków wziął urządzenie kontrolujące pracę czujników i monitor i ruszył ku drzwiom. - Niech pan odsunie zasłony. Z podjazdu nie widział okien. Wszystko powinno wyglądać jak najnormalniej. Kiedy zabrzęczał dzwonek u drzwi, Novak był sam. Dla uspokojenia zrobił kilka wdechów i poszedł otworzyć. Sięgając do zamka, aż się zdziwił, że nie drży mu ręka. Wewnętrznie był roztrzęsiony, musiał jednak grać. Tylko przez chwilę. Dla Johna. - Dzień dobry, panie Novak - powiedział Kessler po angielsku, ze specyficznym szwajcarskim akcentem. - Mam nadzieję, że nie obudziłem pana. Wiem, że wrócił pan bardzo późno z klubu. - Nie spałem. - Powiedziawszy to, Novak natychmiast sklął się w duchu za obcesowość. Uspokój się, na Boga. Więcej luzu. - Co pana sprowadza, inspektorze? Przecież już złożyłem oświadczenie w związku z morderstwem. - I to bardzo dokładne. Mam jeszcze kilka pytań, to wszystko. Mogę wejść? - Chyba tak. - Novak odsunął się, wpuścił Kesslera do holu i zamknął za nim drzwi. - Jest pani Grant? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jeśli powie, że tak, Kessler może chcieć się z nią zobaczyć. Czy Wosków pozwoli jej przyjść? Jeśli zaś powie, że jej nie ma, Kessler może nie uwierzyć. W końcu ktoś z jego ludzi śledził ich od hotelu. Nie pozostawało więc nic innego jak powiedzieć prawdę. - Owszem, jest. - Tak sądziłem. Wymeldowała się dziś rano z hotelu. Miała jakiś konkretny powód? - Zaoferowałem jej mieszkanie u siebie. Zdawało mi się, że po tym co przeszła, poczuje się dzięki temu trochę lepiej. - To bardzo miłe z pana strony, zwłaszcza że praktycznie się nie znacie. -Kessler uśmiechał się, ale jego oczy chłodno obserwowały Novaka. - Znałem dość dobrze Iana. Kiedy był w Zurychu, zawsze przychodził do klubu. - No tak, pamiętam to z pańskiego oświadczenia. Jeśli jednak przypominam sobie inny fragment, powiedział pan, że "aż tak dobrze" go nie znał. A może się mylę? - Znałem go wystarczająco dobrze. Poza tym kilka lat temu straciłem żonę i doskonale wiem, co pani Grant teraz przechodzi. - Przepraszam, nie chciałem być niedelikatny. Nie wątpię w pańską dobrą wolę, ciekawiło mnie tylko, dlaczego tak nieoczekiwanie wymeldowała się z hotelu. - Mike uznał, że z nim i jego synem czas będzie mi mijał szybciej niż wtedy, kiedy będę siedziała sama w hotelowym pokoju i czekała na telefon - rozległ się z głębi korytarza głos Beth. - Tym bardziej że telefon ostatnio dziwnie milczał. Ma pan jakiś nowy trop, inspektorze? Przyszedł pan przekazać nowe wieści? Kessler został błyskawicznie zepchnięty do defensywy. - Jest kilka tropów, które sprawdzamy, i zapewniam, że zostanie pani jako pierwsza zawiadomiona o zatrzymaniu Amy Michaels. - Innymi słowy, inspektorze, w dalszym ciągu maca pan w ciemności i nie zbliżył się choć o krok do jej aresztowania. - Beth nie zamierzała oddać inicjatywy nawet na chwilę. - Jeden telefon wyjaśniłby, dlaczego wymeldowałam się z hotelu, a w ten sposób mógłby pan pozostać w biurze, na wypadek gdyby któryś z pańskich ludzi dowiedział się czegoś ważnego i chciał pana o tym zawiadomić... Kessler przez chwilę krzyżował spojrzenia z Beth, po czym zapytał: - Po co pojechaliście państwo dziś do mecenasa Strohmaiera? Beth wiedziała, że nie wolno jej dać się zepchnąć do pozycji obronnej. Mimo że na zewnątrz sprawiała wrażenie pewnej siebie, czuła się naga i bezbronna. Novak nie pomagał jej swym milczeniem. - Skąd pan o tym wie? - spytała. - Śledził mnie pan? - Tak, wydałem polecenie swoim ludziom, by za panią jechali - przyznał Kessler. - Jak pan śmiał? Nie miał pan najmniejszego prawa... - Miałem do tego wszelkie prawo, pani Grant - przerwał jej Kessler. - Jeżeli uznam, że przyniesie to postęp w śledztwie, mogę kazać obserwować panią na okrągło. - Słucham? Chce pan powiedzieć, że jestem podejrzana? Musi pan być naprawdę zrozpaczony, jeżeli sięga po takie metody. - Mam swoje powody - spokojnie odparował Kessler. - Nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Po co pojechaliście państwo do Strohmaiera? - Aby odebrać coś, co mój mąż u niego zostawił. - Co? - Dyskietkę komputerową. - Beth zrozumiała, że nie ma sensu kłamać, bo policjant, który ich śledził, na pewno rozmawiał z recepcjonistką w kancelarii. - I odebraliście ją państwo? - Nie. Strohmaiera nie było. Wróci do pracy w poniedziałek rano. Ale sądzę, że pan o tym wie. Kessler skinął głową. - Nie wiem, co jest na tej dyskietce. - No to oboje jesteśmy w podobnej sytuacji. Mąż wysłał do mojego londyńskiego biura list, w którym poinformował mnie, że gdyby cokolwiek mu się stało, mam odebrać dyskietkę, ale nie napisał, co na niej jest. - Ma pani ten list? - Nie. Nadszedł po moim wyjeździe. Moja wspólniczka go odebrała i przeczytała mi przez telefon. - Ma go jeszcze? - Nie mam pojęcia - odpowiedziała zgodnie z prawdą Beth. - Jeśli to możliwe, chciałbym rzucić na niego okiem. Poproszę kogoś ze Scotland Yardu, aby się do niej w tej sprawie wybrał. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu? - A gdybym miała, czy coś by to dało? - Cóż, dziękuję, że państwo poświęcili mi swój cenny czas - stwierdził Kessler, nie reagując na ironię kryjącą się w ostatnich słowach Beth. - Jeśli pojawi się coś nowego, będę oczywiście w kontakcie. - Czekam z zapartym tchem - oświadczyła Beth. Kiedy Kessler sobie poszedł, wypuściła z ulgą powietrze i pomasowała twarz. - Żołądek podchodzi mi do gardła. Strasznie musiałam dobierać słowa, by się czasami nie wsypać... - Znakomicie sobie pani poradziła - pochwalił ją Novak. Miała na końcu języka: na dodatek bez najmniejszej pomocy z pańskiej strony, lecz on lekko dotknął jej dłoni. W innych okolicznościach gest byłby mało znaczący, teraz jednak okazał się czymś niezmiernej wagi. Pozwolił jej się pozbyć narastającego napięcia. - Muszę zatelefonować do Emmy, by zniszczyła list, zanim zjawi się u niej ktoś ze Scotland Yardu. - Niech pani skorzysta z mojej komórki - zaproponował Wosków, który w tym momencie wyszedł z sypialni. - Kessler mógł założyć podsłuch. Musimy pamiętać o wszystkim. - Trochę was nastraszył, prawda? - spytał Novak z wyraźną satysfakcją. - Trzeba znacznie więcej, niż wypalonego gliniarza, by mnie nastraszyć, Novak. - Wosków podał Beth telefon. - Proszę dzwonić, pani Grant. Szkoda czasu. Novak martwił się, czy to, co się działo w jego domu, nie wpłynie niekorzystnie na Johna. Nie zastanawiał się nad długofalowymi skutkami psychicznymi, lecz jedynie nad tym, czy syn poradzi sobie z narastającym napięciem emocjonalnym. Na razie sprawiał wrażenie nieźle sobie radzącego, to zaś pozwalało mieć jakąś nadzieję. Zostawił Beth z Woskowem w holu i wrócił do salonu. Kiedy Kessler wyszedł, sprowadzono tam z powrotem Johna i Marie i ponownie zaciągnięto zasłony. Novak podszedł do kanapy i przycupnął obok syna. - Kim był ten człowiek? - spytał John. - Gliną? - Tak, bada sprawę śmierci Iana Granta. Tego człowieka, którego zabito pod klubem. Pamiętasz, opowiadałem ci o tym. - Pamiętam. Novak zauważył, że Marie się uśmiecha, i odpowiedział uśmiechem. - Ci ludzie nic nam nie zrobią, John - zapewnił. - Chcą dostać dyskietkę, którą pan Grant zostawił przed śmiercią u pewnego prawnika, niestety wyjechał on na kilka dni z miasta. Pani Grant odbierze ją od niego zaraz po powrocie, da im ją i sobie pójdą. Musimy z nimi do tego czasu wytrzymać. - Skąd wiesz, że nas nie zabiją, kiedy dostaną dyskietkę? - spytał John. - Nie zrobią tego - powiedział Novak, przerażony faktem, że dziecko może zadać takie pytanie. - Uwierz mi, nie zrobią tego. - Ma rację, John - wtrącił Racine, który przysłuchiwał się ich rozmowie. - Gdybyśmy zamierzali was zabić, nie nosilibyśmy tego. - Dotknął kominiarki na swej głowie. - Dzięki temu nie będziecie mogli nas zidentyfikować, kiedy sobie pójdziemy. Pozostaniemy dla was jedynie głosami. Novak zorientował się, że odruchowo zaczął kiwać głową, jakby z wdzięczności wobec Racine'a, że pomaga mu uspokoić chłopca. John spytał jednak: - Ale gdybym próbował uciekać, zabije mnie pan? - Nie - odparł Racine. - Zabiłbym jego. - Mówiąc to, popatrzył na Novaka. - W takim razie obiecuję, że nie będę uciekał - szybko zapewnił John. - Wiem - stwierdził Racine i machnął do chłopca. - Inteligentny z ciebie dzieciak. Dlaczego miałbyś robić coś tak głupiego? - Żeby nie musiał słuchać twojego debilnego pierdolenia - parsknął Kilgarry siedzący w fotelu obok. - Nie życzę sobie, by używać takiego języka przy moim synu - ze złością zareagował Novak. - Pierdol się, facet - odpalił bez wahania Kilgarry. W tym momencie do salonu weszła Beth, Amerykanin odwrócił głowę i zauważył stojącego w drzwiach Woskowa. Kiedy Rosjanin szedł w jego kierunku, opadł na fotel i zacisnął mocno ręce na pistolecie maszynowym. - Koniec z tym - powiedział Wosków, klepnął Kilgarry'ego w ramię i podszedł do okna. - Pani Grant poprosiła swoją wspólniczkę w Londynie o zniszczenie listu od męża. Nie musimy już się nim martwić. - Popatrzył na zegarek. - Novak, dochodzi czwarta. Ile czasu zabiera panu jazda do klubu? Podobno dociera pan tam zwykle o piątej? - To zależy od promu. Zazwyczaj... góra pół godziny. - Novak wstał. - Muszę przedtem wziąć prysznic. Mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić pod okiem pańskich goryli? - Niech pan idzie, ale nie zamyka drzwi do łazienki. Novak już szedł w stronę drzwi, coś mu jednak przyszło do głowy i stanął. - Chyba mi pan nie powie, że zamontowaliście w łazience kamerę. Dlatego pozwala mi pan iść samemu? - Nie ma tam żadnej kamery. Trochę przyzwoitości jeszcze nam zostało. -Wosków pstryknął palcami na Kilgarry'ego. - Zaczekaj na niego pod drzwiami. Jeśli nie będzie gotów w piętnaście minut, wyciągnij go siłą. - Z przyjemnością - rzekł Kilgarry, wstał i wyszedł za Novakiem. Kessler siedział w biurze i dumał. Jak tylko wszedł do domu Novaka, czuł, że coś jest nie tak, nie umiał jednak tego sprecyzować. Nie lubił niepewności. W pokoju hotelowym Beth Grant panowała taka sama atmosfera. Nie było to nic konkretnego, ale intuicyjnie wiedział, że się nie myli. Oczywiście na podstawie intuicji nikt mu nie da nakazu rewizji, zwłaszcza że musiałby o to prosić juge d'instruction, a nie stali po tej samej stronie, wszystko przynajmniej na to Wskazywało. No cóż, będzie musiał rozwiązać tę sprawę . Bez pomocy - ale i bez przeszkadzania - sędziego. W pierwszej chwili pomyślał, że powinien skontaktować się z sierżantem Dannhauserem, obserwującym budynek z ulicy, i poprosić go o obejrzenie domu z bliska, wykorzystując do tego osłonę rosnących tuż przy nim drzew. Zaraz jednak odrzucił pomysł jako mało praktyczny. A jeśli już odkryli obecność Dannhausera? Oznaczałoby to, że obserwują jego ruchy, a rekonesans musiał być przeprowadzony jak najdyskretniej. Nie, Dannhausera należało zostawić tam, gdzie jest. Kessler postanowił, że podkradnie się pod dom sam. Podejście od strony drzew, niewidocznej z okien domu, pozwoli mu na sprawdzenie wszystkiego bez zwracania na siebie najmniejszej uwagi. Co prawda nie miał pojęcia, czego będzie szukać, ale czuł podskórnie, że musi zrealizować ten plan. Właśnie zamierzał wstać, kiedy zadzwonił telefon. Zaklął szpetnie i podniósł słuchawkę. Telefonował juge d'instruction i koniecznie chciał się z nim natychmiast widzieć, by poznać najnowsze szczegóły śledztwa. Kessler próbował wymyślić jakąś wymówkę, kiedy do biura wszedł sierżant Matzke. Oto rozwiązanie. Przywołał sierżanta gestem ręki i zapewnił juge d'instruction, że będzie u niego w ciągu godziny. - Chciał pan ze mną rozmawiać - spytał Matzke, gdy Kessler odłożył słuchawkę. - Sierżancie, potraficie niepostrzeżenie śledzić? Henry Monroe stał po kostki w błocie w zagrodzie na swojej farmie w Drummond Creek i z dwoma wiadrami w ręku przepychał się pośród stłoczonych wokół świń. Popiskiwały podniecone i popychały go mokrymi ryjami, wiedziały bowiem doskonale, że przyszedł czas karmienia. Kilka co bardziej nachalnych próbowało wetknąć ryj do któregoś z wiader, więc Henry odepchnął je zabłoconą nogą. Wysypał niezbyt elegancko pachnącą zawartość jednego wiadra do najbliższego koryta, na co świnie zaczęły się przepychać jedna przez drugą, i omal nie stracił równowagi, kiedy dwie szczególnie nienażarte natarły jak głupie. Henry sklął je i z trudem wyciągając przy każdym kroku stopę z błota, poszedł do drugiego koryta, a za sobą miał wianuszek tych, które nie dorwały się do pierwszego. Właśnie wysypał zawartość drugiego wiadra, kiedy zobaczył chmurę kurzu nad polną drogą, prowadzącą do farmy z głównej drogi. Zbliżał się jakiś samochód. Henry przerzucił oba puste wiadra przez drewniany płot, wylazł z zagrody i przyglądał się samochodowi, który podjechał i stanął kilka metrów od niego. Czarna toyota wyglądała na nową. Szyby były przyciemnione, więc dopóki nie otworzono drzwi, nie widział kierowcy, który po chwili wysiadł. Był przystojny, miał jakieś trzydzieści pięć lat, opaloną skórę, elegancki garnitur. Typowy absolwent drogiej uczelni, pomyślał Henry. - Dzień dobry - zaczął z promiennym uśmiechem przybysz. - Pan jest Henry Monroe? - Jasne. Mężczyzna wyjął z kieszeni marynarki skórzany portfelik i podsunął go Henry'emu. - Agent specjalny Jim Ellis. Należę do zespołu agenta Dawsona. Przylecieliśmy dziś z Waszyngtonu. Chyba panu mówił, że ktoś z nas dziś pana odwiedzi? - Mówił. - Agent Dawson powiedział nam, że może pan pomóc sporządzić portret pamięciowy mężczyzny, którego widział pan pod domem Amy Michaels. Tego, który przyjechał wypożyczonym samochodem z tablicami spoza stanu. - Zgadza się. Widziałem go tak wyraźnie jak pana. Dam panu dobry opis. - To nie będzie konieczne.-Z tymi słowami Ellis szybko wyjął z kieszeni gazowy pistolet i strzelił Henry'emu prosto w twarz gazem z wodórocyjankiem. Sam tuż przed wyjściem z samochodu połknął antidotum, więc gdyby nawet wiatr dmuchnął na niego śmiercionośnym gazem, nic by mu się nie stało. Monroe zatoczył się do tyłu i złapał za gardło, po chwili, kiedy trucizna doprowadziła do zatrzymania pracy serca, padł na kolana. Po kilku sekundach przewrócił się na bok, z otwartymi oczami, martwy. Ellis sprawdził mu puls. Nie dało się go wyczuć. Wkrótce gaz wyparuje z organizmu i wszystko będzie wskazywało na to, że Monroe dostał zawału. Ellis wiedział z doświadczenia, że objawy wywiodą w pole nawet najbardziej doświadczonego patologa. Wyjął ze skrytki w samochodzie telefon i wystukał numer, którego nauczył się w drodze na pamięć. - Biuro szeryfa, Phyllis Kastner. W czym mogę pomóc? - Czy mogę rozmawiać z agentem specjalnym Frankiem Dawsonem? - Kogo mam zameldować? - Agenta specjalnego Jima Ellisa. - Łączę. Po krótkiej chwili w słuchawce rozległ się głos Dawsona. - Rozmawiał pan już z Monroem? - Nie. Chyba lepiej będzie, jeżeli przyjedzie pan tu osobiście. I przywiezie ze sobą lekarza. - Co się stało? Ellis popatrzył na leżące u jego stóp ciało i uśmiechnął się pod nosem. - Henry Monroe nie żyje. - Co? - Wygląda na zawał. Ciało jeszcze jest ciepłe, więc to nie mogło się stać dawno temu. - Już jadę - krótko rzucił Dawson i przerwał rozmowę. 8 - Mamy problem. - Co jest? - spytał Wosków. - Nie co, a kto - odparł Kahn. - Mów! - rzucił Wosków, kiedy Kahn zamilkł. - Dowiedziałem się, że Kessler obiecał wszystkim swoim informatorom nagrodę za wszelkie informacje, które pozwolą na ujęcie i skazanie Amy Michaels. Całkiem niezłą, muszę przyznać, tak więc wszystkie szczury w mieście zaczęły węszyć. Wszyscy poza jednym są kilometry od celu, ale ten jeden natknął się na coś znacznie gorszego. Zadaje pytania na temat dwóch zabójców, którzy ostatnio przylecieli do Zurychu. Jeden ma być Francuzem, drugi Amerykaninem. - Kilgarry i Racine. - A któż by inny? - Co ze mną? - Nikt nie wspomina o trzecim. Ani o Rosjaninie, ani kimkolwiek innym. Widać prześlizgnąłeś się przez sieć. Najwyraźniej wydaje mu się, że przyjechali kogoś "wyjąć". Kessler polecił mu do rana zdobyć nazwiska, inaczej przykręci mu śrubę. Nie ma nic do stracenia, więc chwyta się wszystkiego, co pomoże mu odzyskać zaufanie przełożonych, nawet tego, co wydaje się pozbawione bezpośredniego związku ze sprawą. Jeżeli się domyśli, że to wiąże się z jego śledztwem, wszystko stanie się dla nas znacznie trudniejsze. Mówiłeś, że Kessler był u Novaka. Gdyby miał jakiekolwiek podejrzenia co do któregoś z waszej trójki, spytałby Novaka. Nie możemy dopuścić, by zbliżył się do prawdy. Nie stać nas na błędy. - Zajmę się tym. Jak ten informator się nazywa? - Willie Meine - odparł Kahn, po czym zwięźle scharakteryzował go i dał Woskowowi adres. - To mieszkanie, ale nie zawsze tam bywa. Przychodzi i znika o wszelkich możliwych porach. Poślij Racine'a, to wymarzona robota dla niego. Nie powinien mieć kłopotów z wejściem do mieszkania i niech tam na niego czeka. Tak będzie znacznie lepiej, niż chodzić za nim po mieście, poza tym nie zwróci na siebie uwagi. Wszystko może trochę potrwać, więc powiedz mu, żeby był cierpliwy. - A jeśli Meine pozna nazwiska wcześniej i skontaktuje się z Kesslerem? - Na to liczę. Mój człowiek w Zurychu właśnie krąży po ulicach i jeżeli spotka Meinego, ma mu podać nazwiska Kilgarry'ego i Racine'a, ale te, pod którymi wjechali do Szwajcarii. Wszyscy mieliście fałszywe paszporty, więc nikt nie wie, skąd przybyliście. Meine nie będzie kwestionował nazwisk, z radością je pozna, by mieć z czym polecieć do Kesslera. Jeśli nawet skontaktuje się z nim dziś, jego informacje będą nic niewarte. Kiedy Kessler się o tym dowie, Meine będzie martwy. - Zajmę się tym. - Zatelefonuję późnym wieczorem. Mam nadzieję, że będziesz miał dla mnie jakieś wiadomości. - Na pewno. - Wosków wyłączył telefon i przypiął go do paska. Wrócił do salonu i machnął na Racine'a. - Mam dla ciebie małą robótkę. Chyba ci się spodoba. Sierżant Hans Matzke zaparkował na skraju drzew swój radiowóz. Zapadał zmrok. Z miejsca, gdzie stanął, nie było widać domu Novaka. W uchwyt przy pasku wsunął małą, ale silną latarkę, wysiadł i ostrożnie ruszył pośród drzew, stąpając ostrożnie, by nie nadepnąć na gałęzie, porozrzucane na wijącej się ścieżce. Od kilku miesięcy intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością w policji. Nie miał zamiaru skończyć jak Stefan Kessler. Pamiętał czasy, kiedy każde słowo inspektora było dla niego wyrocznią i z determinacją starał się uczyć od najlepszego detektywa w Zurychu. Koledzy zazdrościli mu, że choć niedawno skończył Akademię, skierowano go do Kesslera, a teraz... człowiek, którego tak podziwiał, był jedynie swoim cieniem. Nikt już mu nie zazdrościł, że pracuje z Kesslerem, raczej wszyscy mu z tego powodu współczuli. Niektórzy wręcz się śmiali z jego nieszczęścia. Znalazł się na krańcu drzew i przykucnął, wykorzystując gęste krzewy jako dodatkową osłonę. Natychmiast zwrócił uwagę na to, że w wychodzącym na polanę oknie są zaciągnięte zasłony. Nie paliło się za nimi, czyżby więc Novak starał się coś ukryć? A może kogoś? W głowie sierżanta zaczęły się pojawiać kolejne pytania, były jednak nie tyle logiczne, ile intuicyjne. Na świeżo skoszony trawnik za domem padał pas światła, prawdopodobnie ze znajdującego się tam okna. Jedynym podejściem do budynku od tyłu było przejście przez polanę, ale w ten sposób by się ujawnił. Już i tak łamał prawo, wchodząc bez pozwolenia na prywatny teren. Nie miał przecież nakazu rewizji. Poza "przeczuciem" Kesslera nie było żadnego uzasadnienia jego obecności tutaj. Kessler i te jego przeczucia... Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi i na trawnik padło kolejne pasmo światła, które zlało się z poprzednim. Zatrzaśnięto drzwi i ledwie Matzke zdążył się schować, zza domu wyszedł mężczyzna. Na ramiona miał zarzuconą kurtkę, w dłoniach trzymał coś, co wyglądało na kominiarkę używaną do zakrycia twarzy. Jasnoblond włosy sięgały ramion. Szedł mocnym, zdecydowanym krokiem - do tego Prosto na niego! Matzke wsunął się głębiej w krzaki. Zaczęły go boleć plecy, ale trwał w bezruchu. Dopiero kiedy mężczyzna go minął, Matzke odważył się powoli podnieść głowę i zdążył zauważyć, że od strony pleców blondyn ma przymocowaną do paska spodni kaburę. Policjant jeszcze chwilę odczekał, wstał i na palcach podkradł się do ścieżki. Mężczyzna zniknął. Matzke ostrożnie ruszył dalej; po tym, co ujrzał, czuł się bez broni jak nagi. Ani on, ani Kessler nie pomyśleli, by poszedł na akcję uzbrojony. W końcu miał wyłącznie obserwować. Zamarł na dźwięk niedalekiego szelestu. Zgiął się wpół i ruszył przed siebie, wymacując dłońmi drogę. Kiedy doszedł do zakrętu ścieżki, zatrzymał się, gdyż znów ujrzał blondyna - tym razem ściągającego gałęzie z fachowo ukrytego w krzakach srebrnego volvo kombi. Mężczyzna nieco się odwrócił, by ściągnąć gałęzie z maski samochodu, i Matzke skulił się, ale tak gwałtownie, że stracił równowagę, pod jego stopą trzasnęła gałązka. W ciszy zabrzmiało to jak grzmot, zanim jednak mężczyzna zdążył podejść do miejsca hałasu i się rozejrzeć, Matzkemu udało się wsunąć w krzaki. Pistolet, który jeszcze przed chwilą tkwił w kaburze, teraz znajdował się w dłoni blondyna lustrującego uważnie krzewy - Matzke zamarł, wstrzymał oddech. W końcu blondyn odwrócił się i odszedł, lecz Matzke nawet nie drgnął - mogła to być pułapka. Nagle rozległ się dźwięk uruchamianego silnika, a po kolejnej sekundzie ciemność przebiły dwa snopy światła. Samochód zaczął zawracać. Matzke wstał. Dostrzegł, że volvo wyjeżdża na drogę, którą sam przyjechał. Pobiegł do swojego auta i wsiadł zastanawiając się, czy śledzić blondyna, czy w dalszym ciągu obserwować dom. Zdecydował się jednak szybko - uruchomił silnik, wyjechał na ulicę i ruszył za oddalającymi się tylnymi światłami volvo. Novak dawno nie czuł się tak źle jak tuż przed wyjazdem do klubu. Myślał jedynie o Johnie i o tym, że musi go zostawić bez opieki. Zanim wyjechał, najpierw Marie, potem Beth zapewniły go, że wszystkim się zajmą. Wiedział, że chcą dobrze, ale niewiele go to uspokajało. Miał wrażenie, że wystawia syna na pastwę losu akurat wtedy, gdy chłopiec najbardziej go potrzebuje. John był całym jego światem-Novak nie potrafił myśleć o tym, co by zrobił, gdyby mu się cokolwiek stało... Odsuwając od siebie dręczące go skojarzenia, zaparkował nad rzeką i poszedł do klubu. Był w Niederdorfie znaną postacią, więc dwa razy zatrzymał się, by zamienić kilka słów ze stojącymi w drzwiach właścicielami sklepów, przyjaźnie go witającymi. Mówienie o niczym przychodziło mu z trudnością, nie miał nastroju do pogaduszek. Rozmówcy musieli to wyczuć i najwidoczniej akceptowali jego gorszy nastrój, gdyż nie próbowali przedłużać konwersacji. Kiedy stanął przed wejściem do klubu i wyciągnął klucze, poczuł, że ktoś czai się za jego plecami. - Musimy porozmawiać - powiedział Ralf Jago, kiedy Novak się odwrócił. - W środku. Był ostatnią osobą, którą Novakmiał ochotę oglądać, nie widział jednak możliwości pozbycia się go. Rozegraj to na spokojnie - powiedział sam do siebie i wszedł do środka. Jago zrobił to samo i zamknął za sobą drzwi. - Kiedy przyjdą pańscy pracownicy? - spytał. - Za jakąś godzinę. Jest sobota, będziemy mieć spory ruch i muszę to i owo zrobić, niech się więc pan streszcza. - Dlaczego nic nie wiem, że Beth Grant wymeldowała się dziś z hotelu? Dowiedziałem się o tym, kiedy chciałem do niej zadzwonić. Gdzie ona jest? - W moim domu. Dowiedziałby się pan, gdyby odbierał telefony. - Mógł pan zostawić dla mnie wiadomość z prośbą o kontakt. - Po co? Odkąd zwalił mi pan na głowę Amy Michaels, nie uważał pan za stosowne dać znaku życia. To miecz obosieczny, Jago. - Jak ona się czuje? - Niech pan zapyta sam. - Novak wskazał kciukiem na schody w głębi korytarza. - Jeśli zechce z panem rozmawiać. - Na pewno zechce. Czy w tym czasie odwiedził pana Kessler? - Był dziś po południu u mnie w domu. Też chciał wiedzieć, dlaczego Beth wymeldowała się z hotelu i mieszka u mnie. - Co mu pan powiedział? - Zbyliśmy go historyjką o tym, że w tak trudnym dla siebie okresie nie chce siedzieć sama jak palec w hotelu. - Kupił to? - Na to wyglądało. - Novak wzruszył ramionami. - Wie pan o tym, że kazał ją śledzić od przyjazdu do Zurychu? W tej właśnie chwili pod moim domem stoi nieoznakowany radiowóz. - Nie zaskakuje mnie to. Wiadomo coś o dyskietce? Pytanie świadczyło o tym, że Jago nie wie ani o liście od Iana, ani o wyjeździe Strohmaiera. Beth próbowała się z nim skontaktować po rozmowie z Emmą, ale nie było go w hotelu. - Jak na razie nic - odpowiedział Novak i smutno pokręcił głową. Miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały przekonująco, bo nie czuł się pewnie. - Ja też nie mam nowych wiadomości - stwierdził Jago. - Sprawdzałem kilka tropów, ale wszystkie prowadziły w ślepą uliczkę. Bardzo chciałbym wiedzieć, co Ian zrobił z tą dyskietką. Bóg z nami, jeśli trafi w ręce ludzi z grupy Cabal... - Może już ją mają - zasugerował Novak, aby podtrzymać konwersację. Nie wiedział, czy to prawidłowa taktyka, ale nie miał pojęcia, co robić, by nie zagrozić bezpieczeństwu zakładników, zwłaszcza Johna. Nie mógł powiedzieć Ralfowi Jago prawdy. Nikomu nie mógł jej powiedzieć. - Nie sądzę - odparł Jago. - Dlaczego? - Nie mogę panu tego wyjaśnić, przynajmniej na razie. -W jego tonie było coś przepraszającego. -To element śledztwa, które prowadzę, i nie mogę ujawnić tego, co wiem, nikomu poza moim bezpośrednim przełożonym. Kiedy będzie po wszystkim, przedstawię szczegóły. Obiecuję, proszę tylko o nieco cierpliwości. - My jednak powinniśmy informować pana o wszystkim, tak? - To ja prowadzę śledztwo i daje mi to prawo ustalania zasad. - Z czego chętnie pan korzysta. - Zobaczmy może teraz, jak się czuje pani Michaels, dobrze? - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wejdę pierwszy - powiedział Novak. - Dlaczego? - Bo może nie zechce pana oglądać. Kiedy widziałem ją ostatni raz, była dość podenerwowana. Ledwie się odzywała, spytała tylko, czy nie mogę jej przynieść telewizora, by czas się tak nie dłużył. Musiałem iść pożyczyć aparat. - Myślę, że ucieszy ją towarzystwo. - Nie jestem pewien. Proszę zaczekać, najpierw sam z nią porozmawiam. Novak wszedł po schodach i zapukał umówionym kodem w drzwi. Po chwili usłyszał trzask odsuwanej od środka zasuwki. - Boże, cywilizacja... - westchnęła przy drzwiach Amy, wróciła do łóżka, poprawiła poduszkę i znów się położyła, by dalej oglądać w telewizji jakiś program przyrodniczy. - Jago jest na dole. Chce z panią rozmawiać. - To niech go pan tu przyśle - odparła, nie odwracając wzroku od ekranu. - Przyda mi się nieco towarzystwa, jeśli nawet to tylko on. - Powiedziałem mu, że kiedy ostatni raz z panią rozmawiałem, była pani nieco podenerwowana. - Amy spojrzała na niego pytająco, więc szybko dodał: - Wiem, że tak nie było, ale chciałem porozmawiać z panią sam na sam. On nic nie wie o Woskowie i pozostałej dwójce w moim domu ani o tym, że próbowaliśmy z Beth odebrać dyskietkę od Strohmaiera. Tak naprawdę to wygląda na to, że nic nie wie nawet o Strohmaierze. - I chce pan, bym mu tego nie zdradziła, tak? - Amy przekręciła się, spuściła nogi na podłogę i oparła łokcie na kolanach. - Nic na tym nie stracę, mówiąc mu prawdę, raczej zyskam. Jeśli chodzi o mnie, to im szybciej dostanie dyskietkę, tym prędzej oczyszczę swoje nazwisko i bętę mogła jechać do domu. - Jeżeli on odbierze dyskietkę, oni zabiją Johna, Marie i Beth. Doskonale pani o tym wie. - A jeśli oni dostaną dyskietkę, pójdę do więzienia. Powiedziałabym, że mamy konflikt, zgadza się? - Wie pani tak samo dobrze jak ja, że kiedy ta sprawa się zakończy, Jago zrobi wszystko, by panią oczyścić. Ma znajomości. Nie pójdzie pani do więzienia, Amy. - Już to przerabialiśmy. Jago nic dla mnie nie zrobi, nie mając dyskietki. Nie będzie mógł sobie pozwolić na ujawnienie tego, co wie o Cabalu. - Błagam panią, Amy, niech mu pani nic nie mówi. Dla dobra Johna. Proszę... Amy właśnie zamierzała odpowiedzieć, kiedy na schodach rozległy się kroki i po chwili w drzwiach stanął Jago. Zapukał pro forma we framugę. - Dobry wieczór, pani Michaels - powiedział przyjaźnie. - Pomyślałem, że wpadnę zobaczyć, jak się pani wiedzie. Amy strzeliła oczami w kierunku Novaka. - Wiedzie mi się świetnie, dziękuję. Nie sądzę jednak, że Mike był z panem do końca szczery... - Co ma pani na myśli? Na twarzy Novaka pojawiło się przerażenie, dłonie zacisnął w pięści. - Nie powiedział panu, że nie życzę sobie gości. Jestem szczęśliwa, zwłaszcza że mam telewizor. Właśnie przeszkodziliście mi w oglądaniu ciekawego programu. - Położyła się z powrotem na łóżku i splotła dłonie na karku. - I proszę nie zapomnieć zamknąć za sobą drzwi. - Jasne... oczywiście. - Novak bezgłośnie poruszył ustami, przekazując jej "dziękuję", i wypchnął Ralfa Jago z pokoju. Amy nawet nie drgnęła powieka i jeszcze zanim wyszli, była ponownie skoncentrowana na ekranie. Choć musiał korzystać z planu miasta, Racine bez trudu znalazł podany przez Woskowa adres. Okazało się, że jest to kamienica w kiepsko oświetlonej uliczce Starego Miasta, w części trochę oddalonej od kosmopolitycznego Niederdorfu, a więc nie wymienianej w przewodniku dla turystów. Zaparkował volvo po drugiej stronie ulicy i wysiadł. W plamie światła rzucanego przez jedną z niewielu latarni stały dwie młode kobiety... sądząc po ubraniu - prostytutki. Obie paliły papierosy i były tak czymś zajęte, że nie odwróciły się w jego stronę. Z otwartego okna kilka budynków dalej dobiegł jazgotliwy głos, wykrzykujący coś, co zostało skwitowane hałasem przypominającym tłuczenie szyby. Potem zapadła cisza. Racine przeszedł przez ulicę i na chwilę stanął przed prowadzącymi do ciemnego holu schodkami. Wyjął berettę z kabury przy pasku, wsunął ją do kieszeni kurtki i pchnął drzwi wejściowe. Jeszcze nie zrobił dwóch kroków, jak kątem oka dostrzegł ruch. Nie zdążył się odwrócić, kiedy czyjaś dłoń chwyciła go za rękę. - Masz fajkę? - usłyszał drżący głos. W tym momencie hol rozświetliły światła przejeżdżającego ulicą samochodu, ukazując brudnego, nieogolonego starego włóczęgę w zniszczonym ubraniu, wczepiającego się błagalnie w jego ramię. Racine strząsnął z siebie żebraczą dłoń, ale zanim skierował się do schodów wiodących wokół szybu zepsutej windy, dziad złapał go za skraj kurtki. Racine wyciągnął z kieszeni pistolet i z całej siły spuścił go na głowę włóczęgi. Stary zawył, przycisnął rękoma ranę na skroni i zatoczył się do tyłu, w ciemność. Próbował odzyskać równowagę, kiedy Racine doskoczył do niego i zdzielił pistoletem w potylicę. Pobity kloszard zwalił się na podłogę. Racine przewrócił go pchnięciem stopy na plecy i stwierdziwszy, że jest nieprzytomny, schował pistolet do kieszeni i ruszył na drugie piętro. Na górze zatrzymał się na chwilę, Przypatrzył numerom i poszedł w głąb korytarza, do mieszkania Meinego. Kilka pomieszczeń sprawiało wrażenie nie zamieszkanych, o czym świadczyły pootwierane drzwi i niemożliwie zagracone pokoje. Racine doszedł do mieszkania Meinego i - po nałożeniu rękawiczek - zapukał w niemalowane drzwi. Nie było odpowiedzi. Znów zapukał i znów nie było odpowiedzi, więc otworzył wytrychem zamek i wślizgnął się do środka. Wewnątrz śmierdziało odchodami, aż zbierało się na wymioty, więc jak najszybciej podszedł do okna i je otworzył Zlokalizował, skąd dolatuje smród, podszedł do drzwi, które najwyraźniej prowadziły do łazienki, i nie zaglądając tam, zamknął je. Jak można tak żyć? Było to dla niego niepojęte. Potem rozejrzał się za czymś, na czym dałoby się usiąść i zaczekać na Meinego. W pokoju było tylko jedno krzesło i wąskie łóżko, ale kiedy je obejrzał, postanowił czekać na stojąco. Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer Woskowa. - Jestem w mieszkaniu. Nie ma go. - No to czekaj, aż wróci. - Trzeba będzie. - Racine z odrazą rozejrzał się wokół. - Zadzwoń, kiedy skończysz robotę - powiedział Wosków i skończył rozmowę. - Im szybciej, tym lepiej... - mruknął pod nosem Racine. Ze sterty w kącie wyjął gazetę, rozłożył ją na stojącym pod oknem krześle i ostrożnie usiadł. Pozostawało tylko czekać. Matzke zaparkował samochód w przecznicy, ale tak, by widzieć volvo, zaczekał, aż Racine wysiadł i wszedł do kamienicy, po czym zachowując odpowiedni dystans, ruszył za nim. Właśnie zamierzał wejść do ciemnego holu, kiedy gdzieś w głębi budynku usłyszał jęk. Znowu pożałował, że nie jest uzbrojony. Wszedł do holu i natychmiast dostrzegł postać na podłodze, opartą plecami o ścianę. - Moja głowa... -jęknął mężczyzna, trzymając się za skroń. - Pomóż mi... moja głowa... Kiedy Matzke ukląkł obok mężczyzny, dostrzegł, że po policzku spływa mu krew. - Co się stało? - Poprosiłem go tylko o papierosa... - Twarz starego włóczęgi była skrzywiona bólem. - Uderzył mnie. Dwa razy. Najpierw tu, potem z tyłu głowy, aż odjechałem. - Kto cię uderzył? - Nie wiem. Nigdy przedtem go tu nie widziałem. - Dokąd poszedł? - Skąd mam wiedzieć? Przecież mówiłem, że odjechałem. - Mieszkasz tutaj? - Nie. - To co tu robisz? - Chciałem się przespać na korytarzu... to przecież nie przestępstwo... - Wchodzenie bez pozwolenia na cudzy teren to przestępstwo. Zwiewaj stąd. - A jak się nie zgodzę? Zawołasz gliny? - Nie ma potrzeby - odparł Matzke i pokazał odznakę. - Hej moment, nie chcę mieć kłopotów... -jęknął stary i zaczął się podnosić. - Chciałem się tylko przespać. Rano już by mnie nie było. Słowo. - Poszukaj sobie innego noclegu. - Matzke pchnął włóczęgę w stronę wyjścia. Mężczyzna zatrzymał się u stóp schodów i na odchodnym spytał: - Nie masz fajki? - Kiedy dostrzegł, jak Matzke krzywi się ze złości, szybko dodał: - Tylko pytam - po czym zniknął. Matzke rozejrzał się wokół. Szukanie blondyna nie miało sensu. Po pierwsze mógł być w każdym z mieszkań, po drugie miał broń. Nie, najlepiej będzie złożyć raport i zaczekać na rozwój sytuacji. Wrócił do samochodu, ledwie jednak usiadł za kierownicą, jedna z prostytutek znalazła się przy aucie i zamierzała wetknąć głowę w okno - na widok odznaki szybko się jednak wycofała. Ze strachu, że może trafić na policję, uniosła ręce w górę. - Spadaj i zabieraj stąd tę drugą dziwkę - warknął na nią Matzke. - Nie chcę was tu obu dziś więcej widzieć, albo spędzicie resztę nocy w celi. Prostytutka szybko podeszła do koleżanki i obie kobiety natychmiast odeszły. Matzke zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Trzeba było złożyć raport... ale nie Kesslerowi. Kessler był skończony. Było to jasne od rozmowy, na którą - po przydzieleniu inspektorowi sprawy - wezwał go juge d'instruction. Wezwanie było dla Matzkego kompletnie nieoczekiwane, ale sędzia szybko go uspokoił i wyjaśnił, dlaczego życzył sobie z nim rozmawiać. Matzke doskonale pamiętał jego słowa: "Jeżeli mam być całkiem szczery, sierżancie, mam poważne wątpliwości co do inspektora Kesslera. Bez wątpienia już nie jest tym, kim był kiedyś. Odkąd stracił syna, jego praca pozostawia wiele do życzenia. Nie umie sobie poradzić z tą stratą i niestety pozwala na to, by emocje związane z życiem osobistym przenosiły się na pracę. Doszedł do punktu, w którym staje się ciężarem dla swego otoczenia. Jeszcze jedna wpadka i zostanie zawieszony. Martwi mnie w tej sytuacji jedno: kiedy do niej dojdzie - specjalnie nie powiedziałem "jeśli", bo jestem pewien, że to jedynie sprawa czasu - nie tylko on na tym ucierpi, ale także ci, którzy z nim pracują. Jak na razie ma pan czyste akta, sierżancie, i wiem, że jest pan przewidziany do awansu w ciągu roku, nie powinien pan więc dopuścić do tego, by inspektor Kessler pociągnął pana za sobą w przepaść. Z tego powodu chciałem rozmawiać z panem w cztery oczy, dać panu szansę odcięcia się od Kesslera, gdyby miał w trakcie tego śledztwa zostać zawieszony w obowiązkach. W związku z tym chcę, by przed składaniem raportów inspektorowi Kesslerowi informował pan o wszystkim mnie - bez względu na to, jak pozornie nieważny będzie to fakt. W ten sposób nie uda mu się zrzucić na pana winy za jakikolwiek swój błąd, gdyż będę znał prawdę i wystąpię w pana obronie, gdyby taka potrzeba się pojawiła. Rozumiem, że może się to panu wydać nielojalne wobec bezpośredniego przełożonego, i ma pan pełne prawo mi odmówić, sierżancie. Jeżeli tak pan zrobi, nie będę miał pretensji. Sami decydujecie, sierżancie...". Podjęcie decyzji nie było trudne, zwłaszcza że towarzyszyła temu wizja awansu. Kessler był na wylocie i Matzke nie zamierzał polecieć za nim w niebyt. Musiał myśleć o przyszłości i od dnia spotkania przekazywał wszystkie szczegóły śledztwa juge d'instruction. Wyjął ze schowka telefon i wystukał dobrze znany numer. Kiedy odebrano, streścił wydarzenia popołudnia i wieczora, kończąc na rozmowie z włóczęgą. - Jest pan pewien, że blondyn nie wie, że pan go śledzi? - spytał na koniec juge d'instruction. - Nie, proszę pana, na pewno nie. Byłem ostrożny. - To świetnie. Wygląda na to, że coś się szykuje w tym domu, pytanie tylko, co to będzie? - Czuję się dość niepewnie bez broni. - Nie potrzebuje pan broni, sierżancie, gdyż nie wolno panu do niego się zbliżać. Chcę, by pan został, gdzie jest, i pojechał za nim, kiedy wyjdzie. Dość prawdopodobne, że wróci do domu Novaka. Wtedy zrobimy nasz ruch. - Co pan planuje? - Sprowadzę oddział specjalny. Zajmie się rozwiązaniem sytuacji. Proszę się jednak nie martwić, panu nic nie grozi. Pańskie zadanie to obserwacja podejrzanego. Kiedy dotrze, gdzie zmierza, proszę mnie zawiadomić. - Co mam powiedzieć inspektorowi Kesslerowi? Spodziewa się ode mnie raportu. - Proszę mu powiedzieć, że jest pan pod domem Novaka, rozejrzał się pan i nie zauważył niczego podejrzanego. Ważne, by odsuwał go pan od sprawy, jak długo się da. Jeżeli się dowie, gdzie pan naprawdę jest, być może zechce zacząć przeszukiwać mieszkania w kamienicy, spod której pan dzwoni, choć nie wiadomo, w którym mieszkaniu jest podejrzany. Wie pan, jaki potrafi być gwałtowny, a przecież nie możemy dopuścić do strzelaniny w miejscu, gdzie mogą zostać ranni niewinni mieszkańcy. Przed wkroczeniem do akcji oddziału specjalnego okolica domu Novaka musi zostać dyskretnie ewakuowana, więc niepotrzebny mi tam Kessler. - Rozumiem. - Proszę informować mnie o rozwoju sytuacji. Jestem cały czas w domu. - Tak jest! - Matzke wyłączył telefon i sięgnął po mikrofon policyjnego radia, by złożyć raport Kesslerowi. W najniższej szufladzie biurka w swym klubowym gabinecie Novak trzymał butelkę bourbona. Było to dość idiotyczne, tuż obok miał bowiem bar zaopatrzony we wszystkie możliwe alkohole, ale twierdził, że to na "nieoczekiwane wypadki". Prawda była taka, że zawsze po zamknięciu klubu, kiedy zostawał sam i liczył wpływy, lubił się napić nieco bourbona. Tylko szklaneczkę. Często był to jego pierwszy alkohol, gdyż podczas kręcenia się wśród klientów lubił mieć jasną głowę - co bywało ważne szczególnie wtedy, kiedy nagle decydował się wejść na scenę i trochę poimprowizować z zespołem. Nie było dla niego nic bardziej nieprofesjonalnego - i bardziej niewybaczalnego - od grania pod wpływem alkoholu. Nawet jeden, dwa drinki były nie do przyjęcia, uważał bowiem, że jako muzyk ma wobec słuchaczy obowiązek grać najlepiej, jak umie. Uważał tak od wczesnej młodości, a dokładnie od czasu, gdy musiał obserwować na scenie wygłupy pijanego ojca, perkusisty jednego z zespołów w ich rodzinnym Seattle. Ileż to razy był świadkiem - zwłaszcza w ostatnich latach życia ojca - jak pijany nie nadążał za zespołem, bębnił coś, zmuszając kolegów do wyczyniania cudów, by słuchacze się nie połapali? Było to tym bardziej nieprzyjemne, że Bili Novak miał wielki talent i gdyby nie alkohol, bez trudu odnosiłby podobne sukcesy, jak najlepsi podówczas perkusiści sesyjni, tacy jak: Philly Joe Jones, Billy Higgins czy Max Roach. Pokonały go trzy rzeczy: alkohol, brak ambicji i żona. Novak popatrzył na wiszące na ścianie czarno-białe zdjęcie rodziców. Była to jedyna ich wspólna fotografia, co dość dokładnie odzwierciedlało jakość ich małżeństwa. Tym bardziej dziwiło, że na tym zdjęciu tak miło się do siebie uśmiechali. Novak nienawidził matki i nie krył się z tym, że obwinia ją o śmierć ojca. Matka nigdy nie mogła zrozumieć miłości ojca do jazzu ani zrekompensować mu licznych miłostek, w które popadała przez ponad dziesięć lat. A ponieważ Billie Novak był słabym człowiekiem, zaczął szukać pocieszenia w butelce, nie mógł bowiem poradzić sobie z poczuciem poniżenia, a powszechnie wiedziano o zdradach żony. Mike miał dwanaście lat, kiedy matka poznała Johnny'ego Barensa, miejscowego gangstera, z niezłą przeszłością. Oszalała na jego punkcie i poprosiła męża o rozwód. Odmówił, więc następnego wieczora przed klubem, gdzie grał ojciec, czekał Barens i doszło do bójki. Bili Novak został pchnięty nożem w brzuch i zmarł w drodze do szpitala, garens powiedział policji, że wrobiła go Ellie Novak. Matka została aresztowana, po jakimś jednak czasie oczyszczono ją z zarzutu udziału w zabójstwie. Barensa skazano na dożywocie. Rodzice Billa Novaka musieli twardo walczyć w sądzie ze swoją synową, by przyznano im prawo do opieki nad Mike'em. Matka, o której w okolicy bez przerwy plotkowano, wkrótce po tym wyjechała z Seattle i osiadła w Tacomie, gdzie ponownie wyszła za mąż i znalazła ukojenie w religii. Mike zawsze podejrzewał - nieco cynicznie - że zwróciła się do Boga tylko po to, by nie cierpieć z powodu poczucia winy. Od jej wyjazdu z Seattle nie rozmawiali ze sobą ani razu i uważał, że udało jej się uniknąć sprawiedliwości w związku z popełnionym morderstwem. Wiedział, że do końca życia jej nie wybaczy - ani nie zapomni tego, co zrobiła. Nie próbował ukrywać prawdy przed Johnem - kiedyś o wszystkim mu opowiedział, choć, pomimo niechęci, jaką w dalszym ciągu czuł wobec matki, starał się zrobić to jak najobiektywniej. Martwił się tylko, że John zechce kiedyś korespondować z babcią, której nigdy nie widział, mimo że chłopiec nigdy o niej nie wspomniał. Jakby rozumiał, że spowodowałoby to jedynie rozdrapanie starych ran ojca. Myśl o synu wyrwała Novaka ze wspominek i ze zdziwieniem stwierdził, że stoi przed nim butelka bourbona. Nie pamiętał, kiedy ją wyjmował. Przez chwilę się zastanawiał, czy łyknąć sobie na uspokojenie, doszedł jednak do wniosku, iż w obecnym stanie nerwów nie ma gwarancji, że jak zacznie, to nie wypije całej flaszki. Co by to dało? Odstawił butelkę na miejsce i opadł na fotel. Popatrzył na zegarek - właśnie minęła siódma i wkrótce zaczną się schodzić goście. Zespół miał zacząć grać o ósmej. Wszystko było mu obojętne, nie czuł nawet krztyny zwykłego entuzjazmu przed rozpoczęciem wieczoru. Pragnął, aby już było po wszystkim, gdyż mógłby wrócić do domu. Powinien być w domu, a nie w klubie. I tak do niczego się tu nie przyda. Dotychczas tylko raz wyszedł z gabinetu, aby otworzyć drzwi Bernhardowi, głównemu barmanowi. Dał mu klucze i pozwolił wziąć z piwnicy tyle alkoholu, ile uzna za stosowne. Wyraźnie zaniepokojony Bernhard dwa razy zaglądał do niego, lecz Mike odsyłał go twierdząc, że jest po prostu zmęczony. Bernhard znał go jednak na wylot. Choć nie miał oficjalnie takiej funkcji, był jego zastępcą i prawą ręką we wszystkim. Nie bał się pracy, okazał się wyjątkowo lojalny i bardzo uczciwy. Niejednokrotnie zastępował Novaka, dlaczego więc nie miałby tego zrobić także dziś? Novakowi nie chciało się nawet myśleć o tym, że ma chodzić wśród gości i wymieniać nic nie znaczące kwestie przyjaznej konwersacji. Musiał jechać do domu - choćby na chwilę. Zadzwonił więc do baru i poprosił Bernharda do siebie. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. - Tak? Do gabinetu zajrzał Bernhard. - Chciałeś mnie widzieć, szefie? - Wejdź, Bernhard, i zamknij drzwi. - Coś jest nie tak, prawda? Ledwie wyjrzałeś z gabinetu. Normalnie już dawno byś był na sali i rozmawiał ze stałymi gośćmi. Niektórzy już o ciebie pytali. Powiedziałem, że jesteś zajęty. - Dziękuję ci. Wiem, że zachowuję się nieco dziwnie, i co prawda mówiłem, że nic mi nie jest, ale to nie do końca prawda. Chodzi o Johna. Leży w łóżku z wysoką gorączką. Kiedy wychodziłem z domu, zaczynał majaczyć. Telefonowałem do Marie, ale powiedziała, że stan się nie poprawił. Martwię się. - Widział go lekarz? - Tak. Uważa, że John się czymś zaraził. Dał mu antybiotyki. Chciałem, by wzięto go do szpitala, ale doktor powiedział, że tam zastosowano by tę samą terapię. Jeśli gorączka do rana nie spadnie, to zabierze go na badania. Wiem, że nic nie zagraża jego życiu, doktor od razu mnie o tym zapewnił, ale mimo to się martwię. John jeszcze nigdy tak nie chorował. - Dlaczego więc nie pojedziesz do domu, szefie? Zajmę się wszystkim. - Zastanawiałem się, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu. Dlatego chciałem z tobą porozmawiać. - Wszystkim się zajmę, szefie - zapewnił Bernhard. - Jedź do domu i nie martw się o gości. - Wiem. Dziękuję ci, Bernhard. - Dziś nawet myślałem o Johnie - powiedział Bernhard od drzwi. -Kiedy przestanie gorączkować, powiedz mu, że oferta pójścia na mecz Grasshoppers jest w dalszym ciągu aktualna. To mecz o Puchar Europy. Stadion na pewno będzie wypełniony. - Ucieszy się - odparł Novak i lekko się uśmiechnął. - Zawsze sądziłem, że mój syn będzie tak jak ja kibicem baseballu, a okazuje się, że ma hyzia na punkcie piłki. To twoja wina. Ty go wciągnąłeś. - Biorąc pod uwagę możliwości, przynajmniej tyle mogłem dla niego zrobić - odparł Bernhard z uśmiechem, po czym wyszedł. Novak wbił wzrok w drzwi. Czuł się podle, że musiał okłamać Bernharda, ale nie mógł powiedzieć prawdy. Nie mógł jej zdradzić nikomu. Ludzie okupujący jego dom byli zawodowcami i nawet przez chwilę by się nie wahali zabić zakładników, gdyby uznali, że próbuje się ich wyprowadzić w pole. Włożył marynarkę, wziął klucze i dyskretnie, bocznym wyjściem, opuścił klub. Ruszył szybkim krokiem do samochodu. - Bez dwóch zdań to zawał. Sam Arbuther był od czterdziestu lat lekarzem w Livingstone Point i ostatnio przyjął wspólnika, gdyż pod koniec roku pragnął wycofać się z czynnego wykonywania zawodu. Jak na razie czuł się jednak odpowiedzialny za okolicę, więc Po telefonie szeryfa Olsena osobiście pojechał na farmę Henry'ego Monroe. Całe życie - z wyjątkiem studiów - sPędził w Livingstone Point i nigdy nie miał serca do obcych, czemu szybko dał wyraz na widok węszących wokół agentów federalnych, ubranych w ciemne garnitury. Nie podobali mu się, szczególnie ten Frank Dawson. - Kiedy dostanę wyniki sekcji? - spytał Dawson. - Jutro, jeśli będzie miał pan szczęście - zwięźle odpowiedział Arbuther i pochylił się nad ciałem Henry'ego. - Gdzie jest najbliższy patolog? - spytał Dawson Olsena. - W Jackson? - Aha - mruknął Olsen, nieobecny duchem. - Jak szybko możemy go sprowadzić? - Dawson nie dawał za wygraną. - Jutro, jeśli będzie miał pan szczęście - powtórzył Arbuther. - To za późno! Arbuthera zaskoczył ton Dawsona. - Powiedziałem panu, że Henry umarł na zawał. Miał siedemdziesiąt sześć lat. Nie ma tu nic podejrzanego i patolog nie rzuci tego, czym się zajmuje, tylko po to, by potwierdzić zgon z powodu niewydolności serca. Jeśli pan chce, mogę od ręki podpisać akt zgonu. - Chcę mieć tu patologa dziś wieczór! - stwierdził Dawson. Arbuther złapał wyciągniętą do niego rękę Olsena i wstał. Popatrzył na Dawsona z pogardą. - Nie słuchasz mnie, chłopcze. Patolog nie przyjedzie wcześniej niż jutro rano. Tutaj sprawy załatwia się inaczej. Lepiej będzie, jeśli się do tego przyzwyczaisz. - Powiem panu, jak tutaj będzie się załatwiać sprawy - wtrącił się agent Jim Ellis, który bezgłośnie podszedł i stał obok doktora. - To jest śledztwo federalne, co oznacza, że agent specjalny Dawson dowodzi wszystkim. Jeśli się to panu nie podoba, proszę porozmawiać ze swoim kongresmanem na najbliższym spotkaniu Ku-Klux-Klanu. - Wypraszam sobie insynuację... - A ja wypraszam sobie pańską dwulicowość. - Ellis podniósł z ziemi torbę doktora i dość energicznie pchnął go nią w brzuch. - Jim, wystarczy - wtrącił się Dawson. - Pozwól doktorowi zająć się swoją robotą. - Spróbujemy jeszcze dziś ściągnąć patologa z Jackson - odezwał się Olsen i popatrzył na Arbuthera. - prawda Sam? - Jeśli tak mówisz... - mruknął doktor i poszedł do swojego samochodu. - Uważa pan, że za śmiercią Henry'ego coś się kryje? - Olsen zwrócił się do Dawsona. - Jeszcze nie wiem, co o tym sądzić - powiedział Dawson patrząc, jak Ellis przykrywa zwłoki plastikową płachtą. - Był jedyną osobą mogącą opisać człowieka, który pod domem Amy Michaels chował dywan do bagażnika. Jak już wczoraj mówiłem, może to nic nie znaczyć, ale z drugiej strony był to nasz jedyny przyzwoity trop. - Szeryfie, wiadomość do pana przez radio! - zawołał któryś z federalnych. - Boże drogi, co jeszcze?! - wykrzyknął szeryf, idąc do radiowozu. - Musimy pójść na kompromis, Jim - szepnął Dawson do Ellisa. - To małe miasteczko na dalekim Południu. Obaj wiemy, że to teren Klanu, jak mają, twoim zdaniem, reagować na moją obecność? - Wszystko rozumiem, tylko kto tu daje, a kto bierze? - odparł Ellis, patrząc lodowato na Arbuthera. - Zostaw im trochę luzu, Jim, o więcej nie proszę. W końcu to ja jestem ich tarczą strzelniczą i radzę sobie, więc ty też spróbuj. Potrzebujemy tych ludzi i spory do niczego nie doprowadzą. Oni przejdą tylko do większej defensywy. Dyplomatyczne podejście najbardziej pomoże. - Chciałbym mieć twoją cierpliwość, Frank - rzekł Ellis. - To wynik gorzkich doświadczeń. Wychowywałem się w dziurze niewiele różniącej się od tej. Człowiek uczy się być ponad otaczającymi go uprzedzeniami. Musi, gdyż to jedyna droga, by do czegoś dojść. - Sam?! - krzyknął Olsen, widząc, że doktor zamierza odjeżdżać. Kiedy ten mimo wszystko ruszył, szeryf wybiegł przed samochód. - Sam, zaczekaj! - Dlaczego wydaje mi się, że ma złe wieści? - mruknął Ellis patrząc, jak Olsen coś mówi do doktora Arbuthera przez opuszczone okno od strony kierowcy. Po chwili doktor zgasił silnik. Szeryf podszedł do obu agentów. - Dzieciaki bawiły się na polu za miastem i odkryły wystające spod ziemi ręce i nogi nagiej kobiety. - I sądzi pan, że to Amy Michaels? - spytał Ellis. - Nie wiem. Głowa została odcięta i nie ma jej w pobliżu, przynajmniej tak twierdzą dzieciaki. Choć nie rozglądały się za bardzo. Myślę, że są przestraszone. Muszę tam jechać. - Jedziemy za panem - powiedział Dawson. - A co z Henrym? - spytał Olsen, patrząc na ciało przykryte plastikiem. - Zostawię tu jednego z moich ludzi, aż do przyjazdu ambulansu. - Cóż, szeryfie, wygląda jednak na to, że będzie pan musiał ściągać patologa w przyśpieszonym trybie - stwierdził Ellis z uśmiechem. Olsen otworzył usta, by coś powiedzieć, zmienił jednak zdanie i poczłapał do radiowozu. 9 - Piwo! - Masz pieniądze, by zapłacić, Willie? - podejrzliwie spytał barman. - Wiesz, że zapłacę - pisnął Willie Meine i poklepał się po kieszeni płaszcza. - Zapłacę ci na początku tygodnia. Obiecuję. Tylko jedno piwo. Nic więcej. - Nie potrzebuję twoich obietnic, Willie, ale pieniędzy. I to od razu, inaczej nie ma rozmowy. - Ja płacę - odezwał się osobnik obok Meinego, położył na kontuarze dwudziestofrankowy banknot i pchnął go w kierunku barmana. - Dla mnie też piwo. - Dwa piwa - powiedział barman i wziął banknot. Willie popatrzył na swego sponsora i wyszczerzył zepsute zęby w uśmiechu. - Oliver Strauss... Co cię sprowadza, przyjacielu? - Daj se siana, Willie. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Mam ci do zaproponowania interes. Inaczej by mnie tu nie było. - Co mam zrobić? - spytał Meine, bez przerwy się szczerząc. - Jak zwykle prosto z mostu, co? - Biznes to biznes. - Meine wziął kufle od barmana. - Reszta dla ciebie! - rzucił wielkopańsko. - Zawsze hojny cudzymi pieniędzmi, prawda? Barman podał Straussowi kilka monet, ten chwycił Meinego pod ramię i poszedł z nim do wolnego stolika przy męskiej toalecie. Rozejrzał się. Na szczęście najbliższa grupka pijących była tak zajęta wymienianiem sprośnych uwag na temat siedzących trochę dalej dwóch kobiet, że na pewno nie usłyszy ich rozmowy. Zadowolony popatrzył na Meinego. - Mówiono mi, że Kessler chwycił cię za jaja. Meine, który właśnie przykładał kufel do ust, zamarł. - Nie... nie wiem, o czym mówisz... - Zaśmiał się, ale przypominało to raczej jęk bólu. - W takim razie nie interesują cię nazwiska dwóch zabójców, którzy przylecieli na początku tygodnia do Zurychu... A myślałem, że zrobię ci przysługę... No to cześć, Willie. - Zaraz, czekaj! - Meine złapał Straussa za rękaw, a ponieważ ten akurat wstawał, oblał ich obu piwem. - Pieprz się, Willie - burknął Strauss i strzepnął dłonią piwo z koszuli. - Chcesz powiedzieć, że znasz ich nazwiska? - Może. Ale jeśli nie wiesz, o czym mówię, to nic ci nie dadzą. - Dobra, Kessler mnie ciśnie. Skąd wiesz? - Mam swoje źródła, tak jak i ty. Ile te nazwiska są dla ciebie warte? - Przecież wiesz, że nie mam pieniędzy... - Nie pieprz, Willie. Chcesz nazwiska, musisz zapłacić. Kropka. - Jestem w tej chwili spłukany... -jęknął Willie, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kilka drobnych monet. - To wszystko, co mam... - Wierzę ci. Dobrze, dam ci te nazwiska. - Dasz mi je? - Meine podejrzliwie zmarszczył czoło. - Jaki w tym hak? - Żaden. Będziesz mi winien pieniądze i na pewno się po nie zgłoszę. - Oczywiście. Wiesz, że można na mnie liczyć. No? - Richard Kane i Albert Ronet. - Po co przyjechali? Ktoś ma zostać zdjęty? - Nie wiem, Willie, ale gdybym nawet wiedział, nie usłyszałbyś ode mnie słowa. Nie jestem organizacją dobroczynną. - Jasne, jasne. Słuchaj, dzięki za nazwiska, Oliver. Kiedy tylko będziesz chciał pieniądze, przyjdź, zapłacę. - Mam nadzieję. Strauss dopił piwo, wetknął pusty kufel Meinemu w rękę i wyszedł. Udał się do najbliższego automatu, podniósł słuchawkę i wybrał numer. - Sammy Kahn prosił, bym zadzwonił, kiedy spotkam się z Meinem. Połknął haczyk. Jest twój. - Powiedziałeś przez telefon, że masz dla mnie nazwiska, Willie - przypomniał Kessler i wysiadł z samochodu. - Zgadza się, inspektorze - Meine wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie oszukałbym pana. Można na mnie zawsze polegać. Jestem rzetelny i dobrze pan o tym wie. - Mam wiele określeń twojej osoby, Willie, ale "rzetelny" do nich nie należy. Mów. - Ma pan pieniądze? - Nazwiska. Twarz Kesslera skrzywiła się ze złości, Meine cofnął się o krok. - Nazwiska za pieniądze. Tak się umawialiśmy. Kessler wyjął z kieszeni kopertę, nie podawał jej jednak Meinemu. - Nazwiska, Willie. - Richard Kane i Albert Ronet! - wyrzucił z siebie Meine, nie spuszczając wzroku z koperty w dłoni Kesslera. - Od kogo to wiesz? - Wie pan lepiej ode mnie, że nie należy pytać o źródło, inspektorze. Jestem jak ksiądz. Nie mogę zawieść zaufania. - No to się módl, by były prawdziwe, Willie. - Kessler klepnął Meinego kopertą w pierś. - Bo jak nie, to jutro z samego rana zadzwonię tu i ówdzie i spotkasz się ze swoim Stwórcą szybciej, niż się spodziewasz. - To bardzo rzetelne źródło, facet nie wykiwałby mnie - upewnił Meine, ale w jego głowie było sporo niepewności, którą próbował ukryć pod uśmiechem. - W takim razie nie masz się czym denerwować, prawda? Meine zaczekał, aż inspektor odjedzie, potem rozerwał kopertę i przeliczył pieniądze. Było tyle, na ile się umówili. Bez względu na to, co można powiedzieć o Kesslerze, gość był uczciwy. Dlaczego jakoś sceptycznie myśli o tych nazwiskach? Może Strauss wpuścił go w kanał? Ale w jakim celu? Co by mu dało wystawianie go do wiatru? Nie, to było bez sensu... lecz jeśli go wrobił, nic na to nie poradzi. Nie miał dokąd uciec. Odsunął więc od siebie tę myśl, wsunął kopertę do kieszeni i ruszył w stronę najbliższego baru. Novaka zaskoczyła tolerancyjna reakcja Woskowa na jego wcześniejszy powrót. Przypuszczał, że Rosjanin będzie się wściekać, że może nawet zaatakować, a jednak, kiedy zapewnił go, że nikt w klubie się nie domyśla, iż coś jest nie tak u niego w domu, zachował się całkiem spokojnie. Novak miał wręcz wrażenie, że Wosków jest zadowolony, mając wszystkich zakładników pod jednym dachem. Oczywiście nic takiego nie powiedział. Niemal się nie odzywał - kiwnął jedynie głową i kazał iść do salonu, gdzie John na widok ojca o mało nie zwariował z radości. Zachowanie syna było dla Novaka wystarczającym potwierdzeniem słuszności podjętej decyzji. Od tego czasu minęło kilka godzin, w trakcie których niewiele się wydarzyło. John zasnął może dwadzieścia minut temu, z głową na nodze ojca, a Wosków pozwolił Marie rozłożyć na podłodze trochę rzeczy do spania. Wyszła po nie z Kilgarrym. Wrócili po kilku minutach, niosąc dwa materace, poduszki i kilka koców. Marie przygotowała jedno posłanie dla Johna, sama zaś położyła się na drugim, leżącym obok. Wzięła sobie tylko poduszkę, ale położyła się tak, jakby chciała zasłonić chłopca przed spojrzeniami obu uzbrojonych mężczyzn. Novak doskonale rozumiał jej zachowanie, gdyż z miejsca, gdzie siedział, widział wszystko-Co prawda Kilgarry kilka razy rzucał Marie ukradkowe spojrzenia, ale było jasne, że po reprymendzie od Woskowa nie spróbuje się do niej zbliżać, dopóki Rosjanin będzie w salonie. Nie wiedział, gdzie jest Racine, ale niewiele się tym przejmował. Dla niego ważne było jedynie to, że może osobiście doglądać syna. - To twoja żona? Novak, zaskoczony pytaniem, spojrzał na Kilgarry'ego. powiódł wzrokiem tam, gdzie patrzył Amerykanin - ku obramowaniu kominka. Odpowiedział skinieniem głowy. - Jak ma na imię? - Christina - odparł, choć nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać z Kilgarrym o swoim małżeństwie. - Jesteście rozwiedzeni? - Nie żyje. - Naprawdę? - odparł Kilgarry obojętnym tonem. - Co za marnotrawstwo urody. Założę się, że tęsknisz za dymaniem się z taką lalką. Novak skoczył na nogi, lecz tak samo szybka była Beth. Złapała go za rękę i powstrzymała przed rzuceniem się na Kilgarry'ego, który stał w wyczekującej, bojowej postawie. Szukała wzrokiem Woskowa, ale akurat przed chwilą wyszedł z pokoju. - Daj spokój, Mike - powiedziała. - Nie warto. - Ułatwię ci sprawę, Novak - oświadczył Kilgarry i odłożył miniuzi na fotel. - Poprzednim razem udało ci się mnie zaskoczyć, może teraz sprawdzimy, kto naprawdę jest lepszy? Potrzebujesz baby do obrony? - Puść mnie, Beth - syknął Novak, nie odwracając wzroku od Kilgarry'ego. - I co wtedy? - spytała. - Chcesz, by John patrzył, jak rozwala ci łeb? Inaczej się to przecież nie skończy. Nie jesteś żołnierzem ani bokserem. Daruj to sobie. - Mądre słowa - dobiegł od drzwi głos Woskowa. Podszedł do Novaka i popatrzył mu w oczy. - Niech pan siada, zanim coś się panu stanie. A z tobą - odwrócił się do Kilgarry'ego - chcę zamienić słówko na korytarzu. Natychmiast! Kilgarry wziął broń i wyszedł z salonu. Wosków wskazał na kanapę i Novak z ociąganiem na niej Usiadł. Beth zajęła miejsce obok niego. Wosków wyszedł za Kilgarrym i choć stali za otwartymi drzwiami, w salonie nie było słychać, o czym rozmawiają. - To rozkaz! - syknął Wosków. - Masz iść się przespać! Obudzę cię, jak zacznie się twoja warta. - Zaczekał, aż Amerykanin zniknie w gościnnej sypialni i zamknął za nim drzwi. Wrócił do salonu i zapytał: - Co się stało? - Ten półgłówek obraził... - zaczęła Beth. - Nic się nie stało - przerwał jej Novak. - To było drobne nieporozumienie. - Dziwne, on powiedział to samo... - stwierdził Wosków. - Kazałem mu iść się przespać. Niech nieco ostudzi zapał. - Mam nadzieję, że weźmie go pan na krótką smycz, kiedy się obudzi - powiedziała Beth. - Mogę tylko przeprosić za jego zachowanie - oświadczył Wosków ku ich zaskoczeniu. Zabrzmiało to tak, jakby naprawdę miał wyrzuty sumienia. Następne słowa wypowiedział jednak twardszym tonem. - Jest zawodowcem i powinien lepiej sobie radzić, ale ta klaustrofobiczna sytuacja różnie wpływa na różnych ludzi. - W takim razie może nie powinien pan go w ogóle wybierać do tej... akcji - stwierdził Novak. - Nie wybierałem go - rzucił Wosków i usiadł. Popatrzył na śpiącego Johna. - Przynajmniej nie obudził pan syna. To już coś. - Nie spodziewałem się, że może to pana interesować - odparł Novak ironicznie. - Nie interesuje mnie. - Dzięki, że się pani wtrąciła - Novak szepnął do Beth. - Po tym, co powiedział o Chrissie, o mało się na niego nie rzuciłem, ale miała pani rację, tylko rozwaliłby mi łeb. Chyba oślepiła mnie złość. - Złość i miłość. - Nie, wyłącznie złość. - Novak opuścił głowę, ujął ją w dłonie i wbił wzrok w dywan. - Ona jest w moim życiu zamkniętym rozdziałem. Wiem, że to zabrzmi szorstko, ale nasze małżeństwo było martwe na długo przed jej śmiercią. Miłość? Pod koniec nic chyba z niej nie zostało, na pewno nie było między nami tego, co powinno łączyć kochających się małżonków. - Przykro mi, nie wiedziałam. - Beth była ciekawa dalszych szczegółów, lecz zdawała sobie sprawę, że nie wypada drążyć. - Poznałem Chrissie w Stanach. Po moim wypadku. - Słyszałam o nim. Miał pan wypadek samochodowy, w którego efekcie ma pan kłopoty ze ścięgnem w nadgarstku. - Widząc zdziwioną minę Novaka, szybko dodała: - Jago mi powiedział, Ian musiał mu o tym wspomnieć. Ale to wszystko, co Jago wiedział. - Więcej nie warto o tym wiedzieć... choć nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek opowiadał Ianowi o wypadku. Nie pamiętam... może jednak coś wspomniałem... w końcu to nie tajemnica. Wie o nim większość stałych gości klubu, inaczej nie daliby mi spokoju i ciągle żądali, bym grał. Mogę zagrać kilka kawałków, potem ręka zaczyna mnie boleć. Co prawda sam ból nie jest wielką przeszkodą w graniu, ale wpływa na sprawność palców. Tracą czucie. By nie dopuścić do wpadki, wolę grzeszyć nadmiarem ostrożności i grać krótko. - Chciałabym kiedyś usłyszeć, jak pan gra. - Lubi pani jazz? - Nie bardzo, lecz niewiele na jego temat wiem - przyznała ze smutkiem Beth. - Kiedy to wszystko się skończy, będzie pani musiała przyjść do klubu. Jako mój specjalny gość. Dostanie pani najlepszy stolik i jeśli nawet muzyka się pani nie spodoba, umilimy pobyt obsługą. - Dziękuję, przyjdę z przyjemnością. - Beth popatrzyła na Woskowa, który zamyślony wpatrywał się w zasunięte zasłony. - Christina lubiła jazz? - spytała odwracając się ponownie do Novaka. Ponieważ milczał, dodała: - Przepraszam, nie chciałam być niedelikatna... - Nie przeszkadza mi mówienie o niej, zastanawiałem się jedynie, co odpowiedzieć. Tak, wręcz szalała na punkcie jazzu. Dzięki tej muzyce się poznaliśmy... na przyjęciu po moim koncercie w Los Angeles. Liczyła sobie dziewiętnaście lat, a ja natychmiast się w niej zakochałem. Niestety miała jedną słabostkę. Kokainę. Sam nigdy nie brałem narkotyków, ale wielu muzyków ją bierze i znam doskonale efekty. Niezbyt mi się podobało, że wącha kokę, ale zapewniała, że robi to wyłącznie "towarzysko", a ja, jak głupiec, uwierzyłem. Gdybym wiedział, w co się pakuję... - Popatrzył na syna. - Choć nie, niczego bym nie zmienił w swej przeszłości. Niczego. - Otrząsnął się z zamyślenia i mówił dalej: - Nasza znajomość od razu zrobiła się, jak to powiadają, "poważna". Byliśmy nierozłączni. W miesiąc po tym jak się poznaliśmy, przyleciałem tutaj, by być z nią na zawsze. Zurych olśnił mnie od pierwszego wejrzenia. Czułem się jak w innym świecie, nie mającym nic wspólnego z brudem i smogiem Los Angeles. Po dziesięciu dniach wzięliśmy ślub i wróciłem na jakiś czas do Stanów, by pozamykać sprawy i przeprowadzić się do Szwajcarii. Od tej pory nie byłem w domu. Wprowadziłem się do mieszkania Chrissie, po pół roku zaszła w ciążę. Wtedy nasze małżeństwo zaczęło się rozpadać. Była na szczycie kariery i wcale nie miała ochoty na dziecko. Nieraz o tym mówiła, ale jako katoliczka nie mogła przerwać ciąży. Zamknęła się w sobie, ciągle zmieniał jej się nastrój, a pod koniec ciąży regularnie brała kokainę. Na szczęście John nie urodził się uzależniony. Kiedy przyszedł na świat, nasze małżeństwo praktycznie już się rozpadło. Przebywała bez przerwy z tak zwanymi przyjaciółmi, z którymi urządzała dzikie przyjęcia kokainowe. Bałem się o Johna. Nie dlatego, bym się obawiał, że specjalnie zrobi mu coś złego, nic takiego nie groziło, ale często była w takim stanie, że pozostawał praktycznie bez opieki. - Pracowała po urodzeniu Johna? - Od zajścia w ciążę nie pracowała. Oczywiście za ciążę winny byłem jej zdaniem ja. Stawiała mnie w sytuacji bez wyjścia. Kiedy John skończył rok, zacząłem zabierać go do klubu i spędzał wieczory na piętrze. Początkowo hałas tak mu przeszkadzał, że nie mógł spać, ale odkąd się przyzwyczaił, zasypia w kilka minut po położeniu do łóżka. Teraz mógłby pewnie przespać wybuch bomby atomowej. Chrissie umarła tydzień przed jego drugimi urodzinami. Wróciłem rano z klubu i znalazłem ją na kanapie w salonie. Myślałem, że śpi, ale nie mogłem jej dobudzić, więc zadzwoniłem po karetkę. Niestety sanitariusze też nie mogli jej pomóc. Sekcja wykazała, że wzięła nadmierną dawkę tabletek nasennych, które popiła mieszanką wódki i whisky. Uznano to za samobójstwo, tyle że nie było listu pożegnalnego. Jak to wyjaśnić? - Nie wierzy pan, że popełniła samobójstwo? - Uważam, że był to krzyk o pomoc z tragicznym finałem. W ostatnich miesiącach życia nieraz mówiła, że chce zerwać z nałogiem... dla dobra Johna. Jeśli mam być uczciwy, to myślę, że gdyby nawet jej się udało, nasze małżeństwo i tak by się rozpadło, bo zbytnio się już od siebie oddaliliśmy, ale przynajmniej John miałby dwoje rodziców. Wychowywanie go samemu nie było łatwe. Beth popatrzyła na Johna, którego spokojną twarz w połowie przykrywał koc. - Nie jestem co prawda specjalistką w sprawach dzieci, ale powiedziałabym, że nieźle pan sobie poradził. - Na razie chyba tak, ale Bóg jeden wie, jakie urazy psychiczne spowoduje w nim ten weekend. - W nas również... - mruknęła Beth. - John zna prawdę o matce? Novak skinął głową. - To była cholernie trudna decyzja. Był za mały, by pamiętać ją żywą, i najchętniej bym chciał, aby wyobrażał ją sobie jako piękną, beztroską dziewiętnastolatkę, jaką była, kiedy poznaliśmy się w Los Angeles, ale tutaj Chrissie okazała się szwajcarską dziewczyną, której udało się zrobić wielką karierę w świecie międzynarodowej mody, i informacja o jej śmierci trafiła na pierwsze strony wszystkich gazet w kraju. Po tym jak umarła, przez dłuższy czas nie mogłem wyjść spokojnie na ulicę, by nie obskakiwał mnie tłum fotografów. Ścigali mnie wszędzie i było to koszmarne. Jeszcze do dziś w prasie ukazują się od czasu do czasu artykuły na jej temat, choć teraz nie piszą już o miejscowej dziewczynie, która weszła na szczyt, a o samozniszczeniu księżniczki modelek i tym podobne bzdury. Nie uchroniłbym Johna przed tymi artykułami, prędzej czy później dowiedziałby się prawdy, więc lepiej, by poznał ją ode mnie niż od gówniarza z podwórka, któremu zachciałoby się z niego po wyśmiewać. - Chyba dobrze pan zrobił, Mike. - Bo ja wiem? - Novak nie był przekonany. - Dzieciaka w jego wieku trzeba chronić przed tego typu prawdami o życiu. Wiek, w którym jest, powinien być wiekiem niewinności. Choć nie powiem, że miał taką szansę. Musiał bardzo szybko dojrzeć i tego najbardziej żałuję. Po śmierci Chrissie zastanawiałem się nawet, czy nie wyjechać z nim do Stanów, tam przynajmniej nie dotykałyby go niektóre sprawy, ale Szwajcaria to jego dom. Tu się urodził i dlaczego miałbym go zmuszać do wyjazdu? - Teraz i pan ma swoje miejsce w tym kraju. Wiem, ile ten klub dla pana znaczy. - Na pewno, ale gdybym uznał, że zabranie Johna do Stanów przyniosłoby mu większą korzyść niż pobyt tutaj, bez wahania bym sprzedał swój klub. - Dlaczego nazywa się Straight Street? - Tak brzmi tytuł jednej z piosenek mojego ulubionego muzyka, Johna Coltrane'a. - John ma imię też po nim? Novak skinął głową. - Na początku ciąży Chrissie umówiliśmy się, że jeśli będzie chłopiec, ja dam mu imię, a jeśli dziewczynka, to ona. Wybrałem Johna, jedyne imię, jakiego pragnąłem. Na szczęście Chrissie się spodobało, bo mielibyśmy problemy. Była tak samo uparta jak ja. - Zamilkł i popatrzył na Woskowa. - Nie miałby pan nic przeciwko temu, bym poszedł do toalety? Mogę iść bez anioła stróża? - Niech pan idzie - odparł, a kiedy Novak wstał, przestrzegł go: - Na wypadek gdyby zebrało się panu na bohaterstwo i chciał coś zrobić mojemu śpiącemu koledze, t owiem, że każda próba otwarcia drzwi do jego pokoju uruchomi alarm. Nie wiem jak pan, ale ja cieszę się jego nieobecnością, więc przy tym pozostańmy, dobrze? Novak bez słowa wyszedł. Wiedział, że w domu są tylko Woskow i Kilgarry, co oznaczało, że zakładnicy mieli nieco większe szanse niż przy trójce bandytów. Nie zamierzał wchodzić do sypialni Kilgarry'ego, nie miał przecież przy sobie broni, ale musiał skorzystać z szansy. Było to ryzykowne jak cholera, lecz im dłużej wszystko trwało, tym bardziej bał się, że może zdarzyć się coś złego. Co prawda Beth uważała, że gdyby zamierzali ich się pozbyć po zdobyciu dyskietki, nie używaliby kominiarek, i może rzeczywiście tak było, ale przecież Beth widziała twarz Kilgarry'ego. Kolejnym i to bardzo poważnym zmartwieniem było coraz bardziej narwane zachowanie Amerykanina. Szukał rozróby i choć na razie Wosków trzymał go w ryzach, jego zachowanie nie wróżyło nic dobrego. Doskonale było widać, jak Kilgarry patrzy na Marie. Skurwiel już dawno przestał rozbierać ją wzrokiem - teraz gwałcił ją w myślach i było jasne, że mając jakąkolwiek okazję, urzeczywistni swe chore fantazje. Gdyby do tego doszło, Novak nie zawahałby się jej bronić, a jeśli miałoby to oznaczać konieczność zabicia Kilgarry'ego, to trudno. Novak umiał się dobrze posługiwać bronią - nauczył go tego dziadek. I choć strzelania do tarczy na strzelnicy nie można porównać do strzelania do żywego człowieka, świadomość, że bezpośrednio zagrożony jest jego syn, znacznie ułatwi mu pociągnięcie za spust. Oczywiście, jeśli będzie miał ku temu okazję. Mimo że Wosków obserwował korytarz przez zamontowane kamery, Novak musiał zaryzykować. Aby wyglądało na to, że jest w toalecie, zamknął drzwi i cicho ruszył do swojej sypialni. Kiedy tam doszedł, obejrzał się ukradkiem przez ramię - niemal spodziewając się Woskowa - na szczęście korytarz był pusty. Utwierdził się w nadziei; gdyby Wosków go obserwował, już by chyba przyszedł. Wślizgnął się do sypialni. Było ciemno, ale nie mógł zapalić światła. Podszedł do wbudowanej we wnęce garderoby, odsunął drzwi, sięgnął pod stertę koszul i poczuł zimną stal dziewięciomilimetrowego samopowtarzalnego Pistoletu Sphinx AT 2000. Wyjął broń, kiedy jednak zasuwał drzwi, kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się, wyciągając pistolet przed siebie. Przed nim stał Wosków. - Jeśli chce mnie pan zabić, proszę pociągnąć za spust - powiedział Rosjanin spokojnie, nie sięgając po miniuzi. Novak w dalszym ciągu celował w niego. Bardzo chciał strzelić, ale nie był w stanie. - Widzę, że raczej nic z tego - stwierdził Wosków, zapalił światło i wszedł do pokoju. - Nie oznacza to jednak, że pociągnięcie za spust cokolwiek by panu dało. - Wyrzucił z kieszeni garść nabojów. Novak wyjął magazynek; był pusty. - Sądzi pan, że zostawilibyśmy załadowaną broń? Sprawdziliśmy dość dobrze dom. - Podszedł do Novaka i wbił mu brutalnie lufę miniuzi w brzuch, na co ten jęknął, pochylił się i przykląkł na jedno kolano. - Powinien pan uważać nas za nieco inteligentniejszych, Novak. - W tym momencie zadzwonił telefon. Wosków warknął: - Wstawaj! - i szybkim krokiem wrócił do salonu, gdzie kazał Marie podnieść słuchawkę. Dziewczyna wstała i podeszła do aparatu. Po chwili zasłoniła mikrofon i powiedziała: - To z klubu, do monsieur Novaka. W salonie pojawił się Kilgarry. - Co się dzieje? Dzwonił telefon? - spytał, nieco jeszcze zaspany. - Tak - odparł Wosków. - Idź po Novaka. Jest w głównej sypialni. Po chwili obaj pojawili się w salonie; Novak trzymał się za brzuch. Beth podbiegła do niego i chwyciła pod ramię. - Mike, co się stało? - Nic mi nie jest - wydyszał Novak przez zaciśnięte zęby. - Tylko straciłem oddech. Kto dzwoni, Marie? - Z klubu. Przedstawił się jako Karl. - To jeden z barmanów - wyjaśnił Novak i wziął słuchawkę. - Co się dzieje, Karl? - Mamy problem, szefie. - Tak podejrzewałem. Gdzie Bernhard? - Zabrano go do szpitala. - Co?! Karl, co się stało? - Do klubu usiłowała wejść grupa pijanych ludzi i kiedy nie chcieliśmy ich wpuścić, zrobili się agresywni. Jeden złapał kasetkę z pieniędzmi i Bernhard próbował mu ją odebrać, ale łobuz ranił go w rękę rozbitą butelką, a inni przewrócili go na ziemię i zaczęli kopać. Pośpieszyliśmy na pomoc gernhardowi, lecz złodziej uciekł z kasetką. Nic mu nie będzie, ale doktor mówi, że musi zostać na noc na obserwacji. Jest tu teraz policja i przesłuchują nas. Z panem też chcą rozmawiać. - Już jadę, Karl. Trzymajcie się. - Jasne, szefie. Novak odłożył słuchawkę i wyjaśnił Woskowowi, co się stało. Kiedy skończył, Rosjanin wcale nie wyglądał na zadowolonego. - Może pan wierzyć, że wolałbym zostać tu z synem, ale nie mam wyboru - powiedział Novak. - Policja koniecznie chce ze mną rozmawiać. Jeżeli nie przyjadę, mogą zacząć coś podejrzewać i kogoś tu przyślą. Poza tym nie ma teraz w klubie nikogo, kto może mnie zastąpić. Bernhard był jedynym. Muszę wziąć swoje klucze i być może zamknąć klub po odjeździe policji. Jeśli panu zależy, bym został, proszę się przygotować na kolejną wizytę policji. Tego pan chce? Wosków odprowadził Novaka do holu. - Niech pan jedzie, ale jeśli zauważę wokół domu policję, zacznę likwidować zakładników. Pierwszy będzie pański syn, może pan być tego pewien. - W sypialni powiedział pan, że powinienem uważać was za nieco inteligentniejszych. I vice versa. - Uważałem pana za inteligentnego, dopóki nie poszedł pan po pistolet. - Nie zrobiłby pan na moim miejscu tego samego? - warknął ze złością Novak, zaraz jednak znacznie łagodniej dodał: - Co nie znaczy, że przy pierwszej okazji wszystko wypaplam policji. Gdybym tak zamierzał, zrobiłbym to podczas poprzedniego pobytu w klubie. Ostatnia rzecz, jakiej mogę pragnąć, to szturm policji na mój dom i ryzykowanie życia zakładników. Ta dyskietka nie jest tego warta. - Cieszę się, że pan tak myśli. - Chciałbym jednak, by coś pan dla mnie zrobił. - Nie jest pan chyba tak mocny, by prosić o przysługi - Mimo to spróbuję. - Novak wskazał palcem na stojącego tyłem do nich Kilgarry'ego. - Obaj widzimy, jak patrzy na Marie. Niech go pan trzyma z dala od niej, bo jeśli jej cokolwiek zrobi, zabiję go. Bez względu na konsekwencje. - Nie dotknie jej. Ma pan moje słowo. Jeśli dotknie, ja go zabiję. Novak uwierzył Woskowowi i trochę spokojniejszy wyjechał do klubu. Dom był ciemny i pusty. Była to jego pierwsza samotna noc i Kessler czuł się dziwnie bez żony. Wokół wydawało się jakoś upiornie. Przygnębiająco. Co prawda ostatnio niewiele się do siebie odzywali, ale kiedy wracał, sama jej obecność była uspokajająca. Rzucił marynarkę na krzesło i poszedł na górę, do gościnnej sypialni. Zatrzymał się przed główną sypialnią i zdawało mu się, że w padającym z zewnątrz świetle widzi na łóżku odcisk walizki, tam gdzie pakowała ją Marthe. Jego wzrok odruchowo powędrował do telefonu i przez chwilę o mało nie sięgnął po słuchawkę, by do niej zadzwonić. Tylko po to, by usłyszeć jej głos. Odrzucił jednak tę myśl, poszedł do swojej sypialni i włączył odtwarzanie nagrań na automatycznej sekretarce. Była tylko jedna wiadomość: ma zatelefonować na komisariat. Usiadł na skraju łóżka i wybrał numer, a po chwili kazał się połączyć ze swoim wydziałem. - Inspektorze Kessler, próbujemy pana złapać od kilku godzin, ale nie było pana w domu i nie reagował pan na wezwania przez pager. Kessler popatrzył na leżący obok telefonu pager, który specjalnie zostawił przed spotkaniem z Williem Meinem. - Jestem już w domu. Co się stało? - Sierżant Dannhauser telefonował dwa razy. O siedemnastej czterdzieści, dwie godziny temu, zameldował, że Novak nieoczekiwanie zjawił się w domu i wjechał samochodem do garażu, jakby nie zamierzał się już nigdzie wybierać. Dziesięć minut temu zadzwonił znowu i poinformował, że Novak wyjeżdża. Pojechał za nim i okazało się, że wraca do klubu. Wiedzieliśmy już jednak wcześniej, że doszło tam do niemiłego incydentu. Jeden z pracowników został napadnięty i odwieziono go do szpitala. W klubie są teraz mundurowi i prowadzą rutynowe czynności. - Dlaczego wrócił do domu w sobotę wieczór, kiedy jest największy ruch? - O to musi go pan sam zapytać, inspektorze. - Tak też zrobię. - Kessler odłożył słuchawkę, przypiął do paska pager, zbiegł na dół, wziął marynarkę i wyszedł z domu. Willie Meine nie był pijany. Przynajmniej tak mu się wydawało. Może lekko podcięty, ale pijany na pewno nie. To, że szedł zakosami, niczego nie zmieniało. Miał ochotę się przespać i nawet przez myśl mu nie przeszło, by kwestionować wartość nazwisk, które podał Kesslerowi, wątpliwości bowiem zajmowały w jego mózgu tę część, którą alkohol wyłączał najszybciej. Stanął u szczytu alejki, przy której znajdował się dom, gdzie miał swoje mieszkanie, i przyjrzał się drabince przeciwpożarowej. Uznał, że wejście tędy potrwa krócej niż obchodzenie kamienicy i wspinanie się po schodach, więc ruszył chwiejnie nierówną ścieżką, po czym zaciskając kurczowo dłonie na balustradzie, wspiął się na drugie piętro. Kiedy dotarł, gdzie chciał, zapalił papierosa, rzucił na podłogę pustą paczkę i ruszył ciemnym korytarzem do swego mieszkania. Po kilku nieudanych próbach udało mu się włożyć klucz w zamek, przekręcić, pchnąć drzwi i wtoczyć się do środka. Zamknął drzwi, zdjął płaszcz i spróbował zawiesić go na haczyku na drzwiach, płaszcz wylądował jednak na podłodze. Willie zaklął, ale się nie schylił. - Wygląda na to, że dobrze się bawiłeś. Meine gwałtownie się odwrócił w stronę, z której rozległ się głos. Omal nie stracił równowagi, ale udało mu się skoncentrować wzrok na zarysach siedzącej pod oknem Postaci. - Kim jesteś? - wybełkotał, kiedy Racine wstał. - Nazywam się Alan Racine, ale pewnie znasz mnie lepiej jako Alberta Roneta. Chyba mnie szukałeś, więc jestem. Pytaj, o co chcesz. - Nie... nie... wiem, o czym... mó... mówisz... Racine powoli zbliżał się do niego, a Meine się cofał, aż zatrzymała go ściana. - Oj, chyba wiesz. I posłuchaj, Willie. Opowiem ci, po co przyjechałem do Zurychu, a potem cię zabiję... - Meine próbował sięgnąć do klamki, ale Racine zdzielił go pięścią w brzuch. Jęknął z bólu, zgiął się wpół i upadł na kolana. Racine złapał go za kołnierz, jednym ruchem ręki zacisnął materiał na szyi Williego i pociągnął go na środek pokoju. Kiedy puścił, Meine rozkaszlał się, jakby miał wypluć płuca. Racine wziął brudną szmatę, którą sobie wcześniej przygotował, rzucił ją Williemu i rozkazał: - Wsadź ją sobie w gębę, Willie. - Mowy nie ma. - Na samą myśl Meine znów się rozkaszlał. Racine wyjął z kabury pistolet i przycisnął Williemu lufę do czoła. - Powiedziałem: wsadź ją sobie w gębę! - Przerażony Meine zrobił, co mu kazano. Wówczas Racine wziął ze stołu dwa ząbkowane, zaostrzone noże. - Znalazłem je w kuchni. Tam naprawdę jest niebezpiecznie dla zdrowia. Kiedy ostatni raz zmywałeś, Willie? - Schował pistolet do kabury. - Przykro mi, że będę niegrzeczny i każę ci mówić z pełnymi ustami... - Pchnął Meinego stopą w klatkę piersiową, zmuszając do leżenia na plecach, chwycił go za dłoń, przybliżył ją do głowy i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia przybił nożem do podłogi. Przerażający krzyk Meinego został nieco stłumiony kneblem w ustach, a zanim zdążył się szarpnąć, Racine zrobił to samo z jego drugą ręką. - Nie martw się, Willie, nie dostaniesz zakażenia. Umyłem noże. - Potem Racine ukląkł obok Meinego, wepchnął mu w usta końcówkę plastikowego lejka i pokazał butelkę wybielacza, który znalazł w kuchni. Odkręcił butelkę, chwycił mocnym ruchem lejek, by unieruchomić głowę Meinego, i zaczął powoli wlewać do niego zawartość butelki. - Wybaczysz, że się z tobą nie napiję, Willie? Pozwól, że teraz trochę ci o sobie opowiem. Na pewno ci się spodoba. - Co sądzisz? - Trudno powiedzieć. Na moje oko nie żyje od tygodnia - odparł doktor Arbuther stojącemu nad nim szeryfowi Olsenowi. - Wolałbym jednak, byś nie powoływał się na tę opinię, Jed. Będziemy wiedzieć więcej po sekcji. - Wiek? - spytał Olsen. - Amy Michaels miała dwadzieścia dziewięć lat - odparł Dawson, który właśnie podszedł do nich. Arbuther wzruszył ramionami. - Udało się znaleźć głowę? - spytał szeryf. - Jeszcze nie. Moi ludzie przeczesują okolicę, ale las jest spory. Podejrzewam, że będziemy musieli wezwać posiłki. Mogę zdać się w tym względzie na pana? Jest pan dla tutejszych mieszkańców główną władzą. Zna pan ludzi z biura szeryfa w Jackson. Niech przyślą możliwie najwięcej funkcjonariuszy. Choć nie sądzę, że znajdziemy głowę. Ten, kto ją obciął, nie zrobił tego przypadkiem i najprawdopodobniej dawno zawiózł do innego stanu. - Jeżeli to był mężczyzna... - powiedział Olsen patrząc, jak Arbuther przykrywa ciało płachtą. - Głowę obcięto jednym ciosem, prawdopodobnie siekierą - stwierdził Dawson. -Trzeba do tego sporo siły, co wskazywałoby raczej na to, że sprawcą był mężczyzna. Henry Monroe widział mężczyznę ładującego dywan do bagażnika. Tak, uważam, że zabójca był mężczyzną. - Tyle że nie ma śladu dywanu - upierał się szeryf. - Co jest kolejnym powodem, że przyda nam się pomoc w poszukiwaniach. Arbuther wstał. - Każę odwieźć ciało na miejsce, gdzie patolog będzie mógł dokonać oględzin. Rozmawiałem już z nim. - Popatrzył na Dawsona niemal oskarżycielskim wzrokiem. - Będzie przed wieczorem. - Dziękuję! - zawołał Dawson za odchodzącym Arbutherem. - Robię, co do mnie należy - odburknął stary lekarz. - Jest tylko jeden sposób stwierdzenia, czy to Amy Michaels - uznał Olsen. - Odciski palców. - Też na to wpadłem, szeryfie - rzekł Dawson, ale w jego głosie nie było śladu arogancji. - Wysłałem już do domu Amy agenta Ellisa, by pobrał z klawiatur komputerowych próbki odcisków palców. W tym akurat zakresie mamy szczęście. Wystarczy pobrać odciski ze zwłok i wysłać je do analizy wraz z tymi, które są w domu. Wieczorem powinniśmy mieć potwierdzenie, czy zabita to Amy Michaels. 10 - Przepraszam, ale klub jest zamknięty. - Jestem właścicielem - poinformował Novak stojącego przy wejściu mundurowego policjanta. - Wpuść go! - zawołano ze środka. Policjant odsunął się i Novak wszedł. Stół, przy którym płaciło się za wejście, leżał wywrócony do góry nogami, na podłodze walały się porozbijane butelki po piwie. Od białej tapety jaskrawo odbijała się plama krwi. - Zdawało mi się, że to bójka niewarta marnowania pańskiego czasu, inspektorze - powiedział Novak na widok Kesslera, który wyglądał jak wyciągnięty psu z gardła: nieogolony, nieuczesany, w pogniecionym garniturze, rozpiętej pod szyją koszuli, zakurzonych butach. - Normalnie tak by było, ale w istniejących okolicznościach uznałem, że powinienem osobiście rzucić okiem na to, co się stało. Aha, pewnie się pan ucieszy, że odzyskano w stanie nienaruszonym pańską kasetkę z pieniędzmi. Policja aresztowała kilka osób. Oczywiście tylko od pana zależy, czy chce pan kogoś oskarżyć. - Jasne, że chcę, zwłaszcza po tym, co zrobili Bernhardowi. - Musi pan więc porozmawiać z funkcjonariuszem prowadzącym śledztwo. Gdzieś tu się kręci. On też na pewno chce z panem porozmawiać. - W takim razie co pan tu robi? - spytał Novak czując, jak go ściska w żołądku. Czyżby Kessler czegoś się domyślał? Ile wiedział? - To naturalne, że po incydencie w środę wieczorem zainteresowałem się kolejnym niemiłym wydarzeniem. Wygląda jednak na to, że obie sprawy nie mają ze sobą związku. Dziś byli to rozkrzyczani rozrabiacy, którym przepaliły się bezpieczniki. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego nie było pana w klubie. Zdawało mi się, że soboty to dni, kiedy najwięcej się tu dzieje. - Byłem tu zaraz po otwarciu, ale pojechałem do domu do syna. Ma gorączkę i leży w łóżku. - Słyszałem. To przykre. Mam nadzieję, że to nic poważnego. - Doktor myśli optymistycznie. Wierzy, że do rana temperatura spadnie. - To dobrze. Ciekawe tylko, dlaczego nie wspomniał pan o tym, kiedy rozmawialiśmy dziś po południu? Zwłaszcza że tak to pana absorbowało... - Nie widzę powodu, dlaczego miałbym panu akurat o tym mówić. Gorączka mojego syna nie ma najmniejszego związku z pańskim dochodzeniem. - No, fakt... - przyznał Kessler, ale nie sprawiał wrażenia przekonanego. - Do czego pan dąży, inspektorze? - Novak zdawał sobie sprawę, że musi przejść do ofensywy, choćby po to, by ukryć niepewność. - Sugeruje pan, że kłamię? - Nic takiego nie powiedziałem, panie Novak - odparł Kessler, unosząc dłonie w przepraszającym geście. - Jeśli mi pan nie wierzy, proszę zadzwonić do mnie do domu. Spytać Beth, Marie. Potwierdzą moje słowa. Dlaczego miałbym pana okłamywać? - Na pewno by pan tego nie zrobił. - Kessler poklepał Novaka po ramieniu. - Cóż, wygląda na to, że nic tu po mnie. Chyba mogę już jechać do domu. - Ruszył do wyjścia, zatrzymał się jednak, odwrócił i powiedział: - Mam nadzieję, że rano pański syn będzie się czuł znacznie lepiej. - Meine nie żyje. - Były problemy? - spytał Wosków. Racine popatrzył na leżące u jego stóp ciało i z zadowoleniem się uśmiechnął. - Żadnych. - Rozmawiałem z Kahnem. Wygląda na to, że byłeś śledzony. - Dlaczego nie powiedziano mi tego wcześniej?! - Ponieważ nie groziło ci niebezpieczeństwo. To gliniarz. Nazywa się Matzke. Jest sierżantem i pracuje z Kesslerem przy sprawie Granta. Nie martw się jednak, składa raporty bezpośrednio juge d'instruction. - Mam się nie martwić? Juge cTinstruction to przecież bezpośredni przełożony Kesslera! - I człowiek Cabala. Stąd Kahn wie o Matzkem. Kessler myśli, że jego sierżant węszy wokół domu Novaka. - Cholera! A więc to jego słyszałem przed wyjazdem! Zdawało mi się, że słyszę w krzakach jakiś hałas. Sprawdziłem, lecz niczego nie było. - To się trzyma kupy. Powiedział sędziemu, że cię widział, ale ty go nie widziałeś i że jesteś uzbrojony. On nie ma broni, dlatego nie poszedł za tobą tam, gdzie teraz jesteś. - Wiesz, jakim samochodem przyjechał? Jakie ma numery? - Nie, wiem tylko, że zaparkował w pobliżu budynku, tak by widzieć wejście. Pozwól mu za sobą pojechać, tylko w ten sposób go wykryjesz. - Jadąc tutaj, nie zauważyłem go! -rzucił ostro Racine, ale raczej ze złości na samego siebie. - Co mam zrobić, kiedy go rozpoznam? - Chyba nie muszę ci mówić. I zadbaj o to, by wszystko się odbyło w odosobnionym miejscu. Żeby przez jakiś czas nie odkryto ciała. - Jeśli go zabiję, będziemy mieli na karku każdego glinę w mieście. - No to co? Zanim go znajdą i Kessler ustali okoliczności śmierci, my stąd wyfruniemy. Poza tym nie będą wiedzieli, kogo szukać. Aha, i nie wracaj tutaj, gdyż musimy wziąć pod uwagę to, że mogą wiedzieć o nas, trzeba więc wcielić w życie plan rezerwowy. Za godzinę spotkamy się przy kolejce górskiej. Bierzemy zakładników. Jeśli się nie zjawisz, nie będziemy czekać. Skutery śnieżne stoją w domu niedaleko punktu wyładunku. Weźmiemy dwa, trzeci zostawimy tobie. Będzie w nim mapa z zaznaczoną drogą do chaty. - Przyjadę. Kto będzie obsługiwał kolejkę górską? - Kahn już wcześniej zmobilizował człowieka, który czeka w gotowości przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. - No to za godzinę. Racine wyłączył telefon i otworzył drzwi. Wyjrzał na korytarz - był pusty. Zamknął za sobą drzwi na klucz i ruszył szybkim krokiem w kierunku schodów. Nim jednak na nie wszedł, niemal się zderzył z siedzącą na górnym stopniu dziewczynką. Mała, która miała nie więcej niż sześć lat, popatrzyła na niego przestraszona, więc obdarzył ją uspokajającym uśmiechem. Kiedy wstała, wypadła jej z ręki zniszczona lalka. Racine pomyślał, że dziecko w tym wieku powinno być w łóżku, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że widziała jego twarz. Była potencjalnym świadkiem. Kucnął obok małej, wsunął dłoń do kieszeni i zacisnął ją na nożu sprężynowym, który zawsze przy sobie nosił. Potem podniósł lalkę i wyciągnął rękę w stronę dziewczynki, aby mała podeszła bliżej, lecz ona stała jak zamurowana i uważnie go obserwowała. Znów się do niej uśmiechnął i jednocześnie przeciągnął palcem po nożu w kieszeni. Jeszcze dwa stopnie i dosięgnie jej. Dziewczynka zrobiła drugi krok, potem trzeci. Wyciągnęła rękę po lalkę. Teraz wystarczyło złapać drobną rączkę, pociągnąć ku sobie i byłoby po wszystkim. Szybko i cicho. A jednak nóż pozostał w kieszeni. Palce dziewczynki objęły ramię lalki, ale Racine nie poruszył się, by złapać małą, nie poruszył także dłonią w kieszeni, by nacisnąć wystrzeliwujący ostrze przycisk. Pozwolił małej wziąć lalkę, którą szybko przytuliła do piersi. W tym momencie Racine poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się. Kobieta miała dwadzieścia parę lat, jej twarz była blada jak kreda, oczy pozbawione życia, a kiedy wyciągnęła ręce ku małej, dostrzegł wkłucia na jej ramionach. Amatorka heroiny. Można się było domyślić. Dziewczynka minęła go i chwyciła matkę za rękę. Kobieta popatrzyła niewidzącym wzrokiem na Racine'a i poszła z córką do mieszkania w głębi korytarza. Zaczekał, aż znikną w drzwiach, po czym wstał, wyjął z kieszeni nóż, nacisnął przycisk i ostrze wystrzeliło tuż obok jego uda. W pewnym stopniu był zadowolony, że matka małej się zjawiła, bo mogło się zdarzyć, że emocje wzięłyby nad nim górę. W końcu zawsze lubił dzieci. Ukrył nóż za udem i ruszył do mieszkania, w którym zniknęła narkomanka z córką. Zapukał do drzwi i zacisnął dłoń na nożu. Matzke miał wyraźne rozkazy. "Chcę, by pan został, gdzie jest, i pojechał za nim, kiedy wyjdzie... nie będzie się pan do niego zbliżał. Pańskie zadanie to obserwacja podejrzanego. Kiedy dotrze tam, gdzie zamierza, proszę mnie zawiadomić". Tak powiedział juge d'instruction. Poza tym miał zwodzić Kesslera, co bez trudu udawało się przez ostatnie dwie godziny. Był z tego powodu wręcz dumny. Wczorajszy bohater... Matzke miał już dość Kesslera, choć juge d'instruction proponował inną taktykę. Miał udawać, że chce dla Kesslera jak najlepiej, wtedy awans nie będzie daleki... Był przekonany, że go otrzyma, liczył się tylko awans... Zapalił kolejnego papierosa - ostatniego w paczce - i popatrzył na zegarek. Blondyn zniknął w kamienicy trzy godziny temu. Co on tam robił? Siedząc tu, Matzke miał dość czasu, by wymyślić niejedną teorię. Spekulacje nic co prawda nie dawały, ale pomagały spędzić czas. Teraz jednak zaczynał się denerwować. Z chęcią rozprostowałby nogi - nawet po to, by podejść do krzaka i się odlać - nie wolno mu było jednak opuścić samochodu. A gdyby blondyn wyszedł z budynku, kiedy on będzie sikał? Nigdy by sobie nie wybaczył, że zgubił go w takiej chwili. Tak samo nie wybaczyłby mu tego juge d'instruction. Musiał jeszcze wytrzymać. Trochę niewygody było niczym w obliczu awansu... Pochylił się do przodu, kiedy z budynku ktoś wyszedł. To był ON! Matzke patrzył, jak Racine podchodzi do swego wozu, wsiada i zapala silnik. Zaczekał, aż volvo wyjechało i ruszył za nim w dyskretnej odległości. Szybko stało się jasne, że blondyn nie wraca do domu Novaka. Wkrótce byli na przedmieściach. Dokąd on jechał? Czyżby uciekał z miasta? Może miał jakieś spotkanie? Z kim? Matzke uznał, że nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Tuż przed skrętem na Dubendorf, wioskę leżącą jakieś piętnaście kilometrów na północ od Zurychu, jadący przed nim samochód włączył prawy kierunkowskaz. Matzke zgłupiał - facet zamierzał wjechać do lasu. Przemknęło mu przez głowę, że to może być pułapka, a przecież nie miał broni... W tym momencie volvo skręciło i zniknęło mu z pola widzenia. Matzke nie wiedział, co robić. Jechać za podejrzanym, czy wezwać pomoc? Jeśli teraz się zawaha, straci nie tylko blondyna, ale także szansę na awans, więc nie ma się nad czym zastanawiać. Skręcił na polną drogę, ale nie widział volvo. Jechał powoli, na długich światłach i kiedy wyjechał zza kolejnego zakrętu, ujrzał przed sobą dwa czerwone światełka. Nie poruszały się - volvo stało z zapalonym silnikiem na poboczu. Drzwi od strony kierowcy były szeroko otwarte i w świetle lampki w kabinie widać było, że w środku nie ma nikogo. Czyżby kierowca, widząc, że jest śledzony, uciekł w las? W końcu nie mógł wiedzieć, że jego prześladowca nie ma broni. Mógł mieć oczywiście do czynienia z pułapką, ale należało to koniecznie sprawdzić. Zatrzymał się obok porzuconego kombi i zaczął rozglądać. Poza wysepkami światła wokół samochodów panowała kompletna ciemność, co nie było najlepszym znakiem. Matzke popatrzył na policyjne radio. Znów przeszło mu przez myśl, że warto wezwać wsparcie. Tak, to miało sens. Dobrze o tym wiedział. Bezpieczeństwo zawsze jest lepsze od nieprzyjemności. Z uchwytu pod deską rozdzielczą zdjął mikrofon. Pierwszy pocisk roztrzaskał boczną szybę i wbił się w oparcie fotela kilka centymetrów od prawego ramienia Matzkego. Kiedy sierżant zanurkował pod deskę rozdzielczą, mikrofon wypadł mu z dłoni. Musiał uciekać. Wysunął stopę w kierunku sprzęgła i - cały napięty w oczekiwaniu następnego strzału - wrzucił wsteczny bieg. Wiedział, że nie może usiąść na fotelu, że musi jechać na ślepo. Przynajmniej na początku. Perspektywa ta przerażała go nie mniej niż kolejny strzał, gdyż w niewielkiej odległości od niego był ostry zakręt. Nic nie widział spod deski, nawet we wstecznym lusterku. Kiedy wyciągnął rękę w górę, by odpowiednio je ustawić, druga kula przebiła nie tylko przednią szybę, ale także jego nadgarstek. Zawył z bólu, odruchowo opuścił zranioną rękę, by przycisnąć ją do piersi, ale równocześnie zdjął nogę ze sprzęgła. Auto szarpnęło do przodu, silnik jęknął i zgasł. Zapadła cisza. Roztrzęsiony strachem sięgnął po mikrofon - był zimny i wyślizgiwał się z zakrwawionych palców. Choć Matzke zdążył nadać sygnał alarmowy do komendy głównej, wiedział, że to za mało, że zbyt późno... - Tak? - spytał Wosków. - Matzke nie żyje. Może być jednak problem. Kiedy miałem go na muszce, trzymał w ręku mikrofon radiotelefonu. Nie wiem, co zdążył powiedzieć, zanim go zastrzeliłem. - Gdzie jesteś teraz? - W samochodzie, w drodze na spotkanie. Realizujemy plan rezerwowy? - Tak. Spotkamy się na umówionym miejscu. - Wosków ruchem dłoni wezwał do siebie Kilgarry'ego. -Musimy znikać - szepnął. - Potem ci wszystko wyjaśnię. Bierzemy Grantową i chłopaka. - Co z Novakiem? - Zapomnij o nim. Musimy natychmiast stąd zniknąć. - A ona? - Wskazał na Marie. - Nie potrzebujemy jej. - M oże się przydać... - powiedział Kilgarry z lubieżnym uśmieszkiem. - Myśl wyłącznie o zadaniu. - Co w tym złego, jeśli ją zabierzemy? Będę jej pilnował. - Wiem, co zamierzasz, ale nic z tego. Pogódź się z tym. Teraz zbieraj sprzęt, mamy mało czasu. Kilgarry otworzył usta, by zaprotestować, powstrzymał się jednak i wyszedł z salonu. - Pani Grant - oświadczył Wosków mocnym głosem - pani i chłopiec jedziecie z nami. - Dokąd? - W nowe miejsce. Proszę się nie martwić, nic wam nie grozi. - Co z Marie? - Zostanie tutaj. - Wosków popatrzył na dziewczynę. - Zwiążemy cię, ale nic więcej nie zrobimy. Nie mam powodu cię ranić. Ktoś cię znajdzie i uwolni. - A jeśli nie zgodzę się pójść z wami? - spytała Beth. - To dostanie pani zastrzyk uspokajający. Tak czy owak pani pojedzie. Jest pani zbyt ważnym elementem tej operacji, by z pani zrezygnować. - Dlaczego więc zabieracie Johna? - Marie po raz pierwszy włączyła się do rozmowy. - Jakie może mieć dla was znaczenie? To tylko dziecko. - Dzieci są najlepszymi zakładnikami - rzucił Wosków. - Budź go! - Marie nie ruszyła się. - Powiedziałem: obudź go albo sam to zrobię. Dziewczyna z ociąganiem podeszła do Johna. W tym samym momencie do salonu wszedł Kilgarry z trzema torbami. - Skuć ich? - spytał Woskowa, na co ten skinął głową. - Nie założysz mi kajdanek! - zaprotestowała Beth i zaczęła się cofać przed Amerykaninem. - Pani Grant, zaczyna mnie pani irytować - rzekł Wosków groźnie, złapał Marie za włosy, szarpnął jej głowę do tyłu i przyłożył do skroni lufę miniuzi. - Albo się pani odwróci i przytrzyma ręce na plecach, albo nacisnę. Potem mój kolega panią uspokoi, jeśli trzeba będzie, przy użyciu siły. Nie żartuję. - Na Boga, nic jej nie róbcie! - wykrzyknęła Beth, widząc przerażenie w oczach Marie. - Zrobię, co pan zechce, tylko proszę ją puścić. - Odwracaj się! - warknął Kilgarry, złapał Beth za nadgarstki i zatrzasnął na nich kajdanki. Wosków opuścił miniuzi i zwolnił z uścisku Marie. - Budź chłopaka! - rozkazał, rozpiął jedną z toreb, wyjął z niej rolkę szerokiego przylepca i rzucił ją Kilgarry'emu, który oderwał kawałek i zakleił nim usta Beth. Marie obudziła Johna. Chłopiec rozejrzał się po salonie i zamarł na widok taśmy. - Co się dzieje? Gdzie tata? - Twój tata musiał pojechać do klubu - wyjaśniła mu Marie. - Dlaczego nie obudził mnie przed wyjazdem? - Nie chciał ci przerywać snu. - Nie ma czasu na pogaduszki! - warknął Wosków. - Podnoś go! Musimy stąd znikać! - Dokąd jedziemy? - spytał John. - Ty i pani Grant idziecie z tymi ludźmi - odparła Marie. - Nie wiem, dokąd was zabierają. - Nie idziesz z nami? - Nie. - Zabrzmiało to przepraszająco. - To ja też nie idę. - Nie pieprz. -Kilgarry jednym szarpnięciem podniósł Johna na nogi i pchnął na ścianę. - Zostaw go! - wrzasnęła Marie i skoczyła na Kilgarry'ego, który się odwinął i lufą miniuzi trafił ją prosto w policzek. - Marie! - John wyrwał się Kilgarry'emu i runął na podłogę obok swej opiekunki. Była lekko oszołomiona, a z rany pod okiem kapała jej krew. Wosków złapał Kilgarry'ego za ramię, by powstrzymać go przed kolejnym sprawieniem bólu Johnowi. - Weź igłę i go uśpij! - rozkazał. Kilgarry wyjął z jednej z toreb płaskie pudełko, a z niego napełnioną już jednorazową strzykawkę. Wosków przytrzymał Johna, Amerykanin wkłuł się w żyłę w zgięciu ramienia chłopca i wstrzyknął mu lek. Środek zadziałał w kilka sekund i John stracił przytomność. - Bierz go do furgonetki - rzucił Wosków. Kilgarry bez trudu wziął Johna pod pachę i wyszedł, prowadząc także Beth. Wosków wyjął z pudełka drugą strzykawkę i podszedł do Marie. Wstrzyknął jej środek usypiający, zanim zdążyła zareagować. Zaczekał, aż dziewczyna straci przytomność, skrępował jej przylepcem ręce i nogi, postanowił jednak nie zaklejać ust, nie wiadomo było bowiem, jak zareaguje na zastrzyk i czy nie zwymiotuje. Zdawał sobie sprawę, że jeśli Matzke zdążył przed śmiercią zawiadomić komendę, to policja zjawi się tu, zanim Marie odzyska przytomność, na wszelki wypadek pogłośnił jednak telewizor, by nie było słychać jej krzyków, kiedy oprzytomnieje. Wziął torby, zgasił światło w kuchni, wyszedł na zewnątrz, zamknął za sobą drzwi na klucz i rzucił go na pobliską rabatę, po czym pobiegł w stronę drzew, gdzie stał ukryty samochód. Kiedy do niego dotarł, Kilgarry zdążył już porozmieszczać zakładników - Beth siedziała na tylnym siedzeniu, nieprzytomny John leżał na podłodze obok niej. We dwóch pozdejmowali maskujące furgonetkę gałęzie, pośpiesznie wsiedli do auta, Wosków zajął miejsce za kierownicą, uruchomił silnik i przejechał przez lasek do drogi biegnącej na tyłach domu. Rozejrzał się. Była pusta, więc odjechali z dużą prędkością. Kessler zatrzymał się przed barykadą, którą ustawiono przy wjeździe na polną drogę prowadzącą do lasu. Stało tu kilka radiowozów, migały niebieskie "koguty". W świetle włączonych reflektorów stała grupka mundurowych policjantów o ponurych minach. Jeden z nich zauważył Kesslera i wskazał go kolegom. Wbili w niego zimne, oskarżycielskie spojrzenia. Nie posłał Matzkego na śmierć, ale nie wiedzieli tego i był w stanie zrozumieć ich niechęć. Na ich miejscu zareagowałby tak samo. Pokazał pilnującemu zapory policjantowi odznakę i pozwolono mu przejść. Kilkadziesiąt metrów dalej stał rozpięty nad samochodem Matzkego spory namiot, uszkodzone auto oświetlały dwa potężne reflektory. Na miejscu był jużjuge d'instruction, który gestem dłoni kazał Kesslerowi podejść od strony kierowcy. Znajdujące się jeszcze w samochodzie ciało Matzkego przykryto dyskretnie kocem. Kessler kiwnął głową młodemu policjantowi, na co ten odsłonił skraj materiału. Sierżanta zabito strzałem w głowę z bliskiej odległości. Kessler polecił przykryć zabitego i poszedł za juge d'instruction. - Co on tu robił? - spytał sędzia, kiedy znaleźli się sam na sam. - Nie wiem - powiedział Kessler i uniósł dłoń, by powstrzymać przełożonego przed repliką. - Miał obserwować dom w Horgen. Telefonował dwa razy - za pierwszym razem poinformował, że obszedł budynek i nie zauważył nic podejrzanego, mniej więcej po godzinie zadzwonił znowu i powiadomił, że w dalszym ciągu tam jest i nic się nie dzieje. Od tej pory nie miałem od niego żadnej informacji. Co więc robił tutaj? Nie mam pojęcia, podobnie jak pan. - Kessler, mam tu zabitego policjanta. Zastrzelonego z zimną krwią w momencie, kiedy próbował zawiadomić komendę główną, że potrzebuje pomocy. Ten policjant pracował pod pańskimi rozkazami, a teraz chce mi pan wmówić, że nie wie pan, co on robił. Jak to, pańskim zdaniem, mam sformułować w raporcie? - Mogę powiedzieć tylko to, co wiem! - Czyli nic. Mówiłem panu całkiem niedawno, że jeszcze jedna wpadka i jest po panu. To, co się stało dzisiaj, to znacznie więcej niż wpadka. Po moim raporcie zostanie pan ukrzyżowany. I dobrze. Jest pan skończony, Kessler. Dopilnuję tego. - Nie może mnie pan czynić za to odpowiedzialnym. Matzke musiał mieć ważny powód, jeśli się zdecydował działać wbrew rozkazowi bez zawiadomienia komendy. Cokolwiek tu się wydarzyło, musi mieć związek z czymś, co zauważył w okolicy domu, który obserwował. Dowiem się tego. - Chyba nie wyraziłem się jasno. Nie tylko odbieram panu sprawę, ale zawieszam z natychmiastowym skutkiem. Proszę iść do domu. - Nie pójdę, póki nie wyjaśnię śmierci Matzkego. - Panuję nad sytuacją. Kiedy dowiedziałem się o śmierci sierżanta Matzkego, kazałem natychmiast wysłać do domu Novaka oddział specjalny. Wkrótce powinienem mieć od nich raport. Novaka zatrzymano w klubie i jest przesłuchiwany. Jak więc pan widzi, śledztwo zostało już od pana przejęte. Pan wybaczy, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. - Juge d'instruction pogroził Kesslerowi palcem. - Jeśli natychmiast pan nie pójdzie, odprowadzi pana do samochodu kilku funkcjonariuszy. Niech się pan jeszcze bardziej nie poniża. Kessler przełknął złość i wrócił do samochodu. Otwierał drzwi, gdy do jego uszu dotarł złośliwy komentarz ze strony któregoś z policjantów. Rozejrzał się, niestety nie mógł się zorientować, który tak mu dogryzł. Cóż, i tak nie było sensu się odgrywać, bo emocje się kotłowały i dolewanie oliwy do ognia do niczego nie prowadziło. Miał już dość kłopotów. Zawieszony, być może na zawsze... Dlaczego Matzke nie informował go o tym, co robi? Gdyby postępował zgodnie z zasadami, pewnie by żył. Nigdy by mu nie pozwolił śledzić bez broni uzbrojonego podejrzanego. Czy Matzke w ogóle wiedział, że ten, którego obserwuje, ma broń? Może wciągnięto go w pułapkę i nie zdawał sobie sprawy z tego, w co się pakuje? Tyle pytań i żadnej odpowiedzi... A teraz, kiedy go zawieszono, nie będzie miał już szansy na odkrycie prawdy... Nie miał wysokiego mniemania o śledczych zdolnościach juge d'instruction, ale może był po prostu do niego uprzedzony. W końcu sędzia zrobił to, co on sam by zrobił, dowiedziawszy się o śmierci Matzkego - posłał do domu Novaka oddział antyterrorystyczny... Kessler zjechał na pobocze i zahamował. Zacisnął ręce na kierownicy i zamarł w bezruchu. Kotłowało mu się w głowie. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej? Zawrócił i na pełnej prędkości pojechał z powrotem na miejsce zbrodni. - Chcę z panem porozmawiać! Natychmiast! Juge cTinstruction odwrócił się na dźwięk głosu. Kiedy zobaczył, że ma przed sobą Kesslera, zaskoczenie na jego twarzy przemieniło się w złość. - Ma pan tupet, by tu wracać. Tym razem wyrzucę pana siłą. - Co tu się dzieje? - spytał ktoś i po chwili zza samochodu Matzkego, gdzie technicy badali znalezioną przy drzwiach kierowcy łuskę, wychynęła potężna sylwetka naczelnika policji. - Dobry wieczór, panie naczelniku - z szacunkiem przywitał się Kessler. - Nie wiedziałem, że pan tu jest. - Właśnie przyjechałem. Pan jest Kessler, tak? - Tak, panie naczelniku. - Mówiono mi, że po tym, co się tu dzisiaj stało, został pan zawieszony. - To prawda, panie naczelniku, wróciłem jednak, aby wyjaśnić pewien fakt, o którym poinformował mnie juge d'instruction. Może to być dość ważne dla śledztwa. Chciałbym porozmawiać na osobności. Proszę, by jedynie pan, panie naczelniku, był świadkiem tego, o co chcę zapytać juge d'instruction. - Bardzo mi przykro, panie naczelniku - wtrącił sędzia. - Odsunąłem Kessler a od sprawy, ale... - Niech mówi - przerwał mu naczelnik. - Bez względu na to, co ma do powie... - Kwestionuje pan moją decyzję? - Nie, oczywiście, że nie... - No to wyjdźmy z namiotu. - Naczelnik poprowadził sędziego i Kesslera na zewnątrz i zatrzymał się, kiedy znaleźli się wystarczająco daleko od pracujących techników. - No, Kessler, niech pan mówi, co ma do powiedzenia. Ostrzegam, niech pan tylko nie marnuje mojego czasu. - Nie sądzę, aby tak było, panie naczelniku. - Kessler zwrócił się do juge d'instruction. -Powiedział mi pan, zanim odjechałem, że po odebraniu wiadomości o śmierci Matzkego posłał pan do domu Novaka oddział antyterrorystyczny, tak? - Zgadza się. I co z tego? - Skąd pan wiedział, że Matzke obserwował dom Novaka? - Powiedziano mi o tym, kiedy zadzwoniono do mnie z komendy głównej z informacją o tym wypadku. - To nieprawda. Tylko ja wiedziałem, że Matzke obserwuje dom Novaka. Sprawdzałem to w komendzie. Przed śmiercią udało mu się jedynie podać aktualną pozycję. W żadnym raporcie do komendy nie wspominał, że jest przed domem Novaka. Skąd pan o tym wiedział? - To niedorzeczne pytanie. - Juge d'instruction patrzył na naczelnika z nadzieją, że ten wybawi z opresji. - Ja też chciałbym znać odpowiedź na to pytanie - usłyszał jednak. - Panie naczelniku, to chyba nie ma... - Proszę odpowiedzieć! - huknął naczelnik. Zanim sędzia zdążył otworzyć usta, zaterkotała komórka Kesslera. - Przepraszam - rzucił do swoich przełożonych i odebrał telefon. Rozmowa była krótka i kiedy Kessler się rozłączył, popatrzył oskarżycielsko na juge d'instruction. - Rozmawiałem z komendą główną. Poprosiłem ich, by spraw dzili, czy Matzke telefonował dziś ze swojej komórki. Telefonował. Dwukrotnie. Za każdym razem do pana. - Słucham? - spytał naczelnik, nic nie rozumiejąc. - To prawda? - Tak, panie naczelniku, to prawda. Prosiłem go o informowanie mnie na bieżąco o postępach śledztwa. Uznałem, że Kessler stracił zdolność jego prowadzenia. - Najpierw prosił pan, by właśnie jemu je przydzielić - stwierdził naczelnik. - Nie można równocześnie uważać i tak, i tak. - Przyznam, że początkowo uważałem Kesslera za osobę odpowiednią do przydzielenia mu tej sprawy, szybko jednak zauważyłem, że popełniłem błąd w ocenie. Jego życie prywatne jest nieuporządkowane, co, moim zdaniem, wpływa na jakość pracy. Uznałem za roztropne poprosić Matzkego o bezpośrednie raporty. - Dlaczego nie odebrał pan po prostu Kesslerowi sprawy? - Ponieważ potrzebował kogoś, kim mógłby manipulować - odpowiedział za sędziego Kessler. - Nie wiem, dla kogo on w rzeczywistości pracuje, jest to jednak na pewno osoba, której bardzo zależy na aresztowaniu Amy Michaels i oskarżeniu jej o zamordowanie Iana Granta. - To nie do wiary! - wykrzyknął z oburzeniem juge d'instruction. - Niech go pan spyta o Ralfa Jago, panie naczelniku - dodał Kessler. - O kogo? - O Ralfa Jago. Jednego z najlepszych wywiadowców Interpolu. Od kilku dni jest w Zurychu i wtyka nos w śledztwo dotyczące zamordowania Iana Granta. Kiedy chciałem z nim rozmawiać, pan juge d'instruction wydał mi zakaz kontaktowania się z nim, bez podania powodu. - Czy to prawda? - spytał naczelnik. - Nie, panie naczelniku. Nigdy nie słyszałem o kimś takim. - Nagrałem naszą rozmowę na taśmie - oświadczył Kessler. - Popełnił pan błąd, wzywając mnie na rozmowę do jednego z naszych pokojów przesłuchań. Z przyjemnością przekażę taśmę panu naczelnikowi, z pewnością wyda mu się fascynująca. - Jest tylko jeden sposób na wyjaśnienie tego - stwierdził naczelnik. - Kessler, niech pan znajdzie tego wywiadowcę Interpolu i porozmawia z nim. Jeśli odmówi współpracy, ma pan moje osobiste upoważnienie, by go aresztować i zacząć przesłuchiwać. Nie wiem, co tu się dzieje, ale zamierzam się dowiedzieć. W ciągu godziny macie się obaj zgłosić do mnie na komendzie. Razem z Ralfem Jago. Może wtedy coś się wyjaśni. - Gdzie John? Dokąd go zabrali? - Proszę siadać, panie Novak - powiedział naczelnik policji, wskazując krzesło. - Pieprzę siadanie! - Głos Novaka wypełniała mieszanina złości, strachu i frustracji. Ruszył w kierunku naczelnika, ale drogę zastąpił mu natychmiast detektyw znajdujący się z nimi w sali przesłuchań. - Spokojnie - upomniał naczelnik swojego człowieka i detektyw wrócił pod drzwi. -Jeżeli uważa pan, że rzucenie się na mnie poprawi pański nastrój, niech się pan nie krępuje. Lecz proszę pamiętać, że nie jestem pańskim wrogiem. Dopóki nie zechce pan z nami współpracować, sam jest pan swoim wrogiem. Słowa naczelnika otrzeźwiły Novaka i dopiero w tym momencie zauważył, że zaciska pięści. Przygnębiony opadł na krzesło. - Nie zamierzałem się na pana rzucać - powiedział bez wyrazu. - Czuję się tylko tak bezradny siedząc tu, zamiast szukać Johna. - A gdzie zacząłby pan szukać? Nie, lepiej będzie, jeśli zostawi to pan nam. Mamy możliwości znalezienia go, ale potrzebujemy pańskiej pomocy. Musimy sporządzić portrety pamięciowe porywaczy. Pańska opiekunka do dziecka już złożyła zeznanie. Teraz potrzebujemy pańskiego. Jak najdokładniejszego. - Ludzie, których szukacie, to Piotr Wosków, Alain Racine i Bob Kilgarry. - Zna pan ich nazwiska? Podobno mieli kominiarki. - Nie wiedzieli, że znam ich nazwiska. Gdyby wiedzieli, dawno by było po nas. - Nie nadążam, panie Novak. Skąd zna pan ich nazwiska? - W czwartek wieczorem podał mi je w klubie Ralf Jago. Była przy tym Beth. Beth Grant. - Znów Ralf Jago... -mruknął naczelnik. - Mogłem się domyślić. - Zgadza się, wiem jednak o Cabalu tylko to, co zechciał nam powiedzieć. - O Cabalu? Słyszałem o tej organizacji, ale sądziłem, że jest mitem. - Jeśli wierzyć Ralfowi Jago, to nie. Powinien pan z nim porozmawiać. Mówiłem już, że wiem tylko to, co uznał za stosowne ujawnić. Zadzwonił telefon i detektyw podniósł słuchawkę. Po chwili podał ją naczelnikowi, który dał swemu podwładnemu znak, aby wyszedł z Novakiem na korytarz. Na ławce w głębi korytarza siedziała Marie. Twarz przysłoniła dłońmi, lecz kiedy uniosła głowę, Novak dostrzegł, że płacze. Podszedł, usiadł obok i dotknął jej ręki. Objęła go mocno za szyję. - Dzięki Bogu jesteś cała - powiedział i pogładził Marie po głowie. Chlipnęła. - Przepraszam, monsieur, ale nie mogłam powstrzymać ich przed zabraniem Johna. Uwolnił się z uścisku, wyjął z kieszeni chusteczkę i podał dziewczynie. - Nie musisz przepraszać, Marie. To ja powinienem cię przeprosić za to, co musiałaś znosić przez ostatnie dwanaście godzin. Nie miałaś z tym przecież nic wspólnego. - Pan i John też nie - stwierdziła, oddając chusteczkę. - Tak, ale pozwoliłem się w to wciągnąć, przez co naraziłem ciebie i Johna. Gdybym od początku wiedział... Cóż, każdy jest mądry po szkodzie. - Zrobił pan wszystko, by pomóc pani Grant. Teraz to rozumiem. Nie uczynił pan nic złego. - Naraziłem życie niewinnych ludzi. - Novak oparł się o ścianę i wbił wzrok w punkt w przestrzeni. - Marie, wiem, że to było dla ciebie straszne przeżycie, i zrozumiem, jeżeli zechcesz wyjechać do Paryża. Oczywiście zapłacę za twój bilet i pokryję inne wydatki oraz dam ci premię. Byłaś wspaniała, zwłaszcza wobec Johna. - Chce się mnie pan pozbyć? - Nie, tylko pomyślałem, że po tym, co się wydarzyło, będziesz chciała wyjechać do rodziny. - Wolałabym zostać... - Uwierz mi, ja też. - Novak delikatnie pocałował ją w policzek. - Wzruszające. Novak uniósł wzrok. Obok stał Kessler. - Czego pan chce? - spytał Novak, próbując ukryć złość. - Czego chcę, tego nie dostanę - odrzekł tajemniczo Kessler. - Co to ma znaczyć? - Najchętniej aresztowałbym pana za utrudnianie śledztwa. Gdyby mi pan powiedział o tych trzech, kiedy byłem u pana w domu... - ...to teraz byśmy nie rozmawiali - przerwał mu Novak. - Zabiliby najpierw Marie, Johna i Beth, potem mnie i pana. Moim celem było wyłącznie pozbycie się pana, zanim z radością sobie postrzelają. Jeżeli opiekowanie się kimś, na kim człowiekowi zależy, jest przestępstwem, to niech mnie pan aresztuje. - Gdyby cokolwiek pan powiedział albo dał mi jakiś znak, moglibyśmy ich powstrzymać przed porwaniem pańskiego syna i pani Grant. - Chyba pan nie wie, z kim ma do czynienia. To nie są byle jakie łobuzy, które wyszły na ulice obrobić staruszkę! To zawodowi zabójcy. Morderstwo jest dla nich czymś tak zwyczajnym, jak dla pana powiedzenie komuś, która jest godzina. - Skąd pan tyle o nich wie? Opowiadali o sobie? - Jago mu powiedział - wyjaśnił naczelnik policji, który właśnie stanął w drzwiach pokoju przesłuchań. - Kessler, proszę do mnie. Panie Novak, proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, zaraz się panem zajmę. - Popatrzył na Marie i zwrócił się do niej po francusku: - Mademoiselle Perrault, złożyła już pani zeznanie i może pójść do domu. Mogę kazać panią odwieźć. - Zaczekam na pana Novaka. - Marie, idź do domu, nie wiadomo, ile mi to jeszcze zajmie czasu - Novak starał się przekonać dziewczynę. Naczelnik kiwnął na Kesslera, by ten się pośpieszył, detektywowi polecił zorganizować odwiezienie Marie i wszedł z inspektorem do gabinetu. - Został pan oficjalnie przywrócony do prowadzenia sprawy, Kessler. - Czy w dalszym ciągu mam pracować z juge d'instruction? - Nie. W wyniku pańskich uwag zarządziłem przeszukanie jego mieszkania i wyszły na jaw liczne... powiedzmy, niestosowności... Został zawieszony i czeka na sprawę. Teraz podlega pan bezpośrednio mnie. - Tak jest, panie naczelniku! - Powiedziano mi, że Ralf Jago został zatrzymany i wkrótce będzie przesłuchiwany. Chcę, aby go skonfrontować z Novakiem. Według Novaka Jago nie tylko opowiedział mu o organizacji zwanej Cabal, ale także podał nazwiska trzech ludzi, którzy porwali jego syna i panią Grant. Zobaczymy, co powie na ten temat w obecności Novaka. - Dlaczego Jago miałby wprowadzać Novaka w takie sprawy, panie naczelniku? - Tego ma się pan właśnie dowiedzieć. To przecież pańska sprawa, Kessler. Niech pan tylko na bieżąco przekazuje informacje. - Proszę na mnie liczyć. - Przyślę panu Novaka - powiedział naczelnik i podszedł do drzwi. - Niech mu pan da trochę luzu. Sporo przeszedł, na dodatek nie wie, co z jego synem. Nie ma potrzeby nadmiernie naciskać. - Panie naczelniku, gdybym wiedział wcześniej o tym, co się dzieje w jego domu, oddział antyterrorystyczny już dawno zatrzymałby porywaczy. - Novak nie zamierzał być bohaterem, ale chronił syna i pozostałych zakładników. Jak na kogoś, kto stracił dziecko w tragicznych okolicznościach, akurat pan powinien to rozumieć. - Ja też nie próbowałem zostać bohaterem - odparł Kessler. Nienawidził rozmawiać o śmierci Andreasa. Ten ciężar musiał nosić sam. - Wiem. To, co pan zrobił, było naturalnym odruchem policjanta, ale Novak nie jest policjantem. Rozmawiając z nim, niech pan o tym nie zapomina. Kiedy naczelnik wyszedł, Kessler powoli usiadł. To fakt, tamtego nieszczęsnego poranka zachował się jak glina. Gdyby nie był taki szybki... gdyby przed podejściem do bandziora pomyślał o konsekwencjach... pozwolił mu obrabować kasę... gdyby Andreas został w samochodzie... Znów się oskarżał, znów czuł się winny. Niekończące się błędne koło. Czy kiedykolwiek zostanie przerwane? - Chciał pan ze mną rozmawiać? Kessler popatrzył na Novaka, który zatrzymał się w drzwiach, z dłonią na klamce. - Proszę, niech pan wchodzi. - Wskazał na krzesło. -. Chcę porozmawiać z Ralfem Jago w pańskiej obecności. Ponieważ wyjawił panu powody swego przybycia do Zurychu, może przy panu mniej będzie kłamał. - Wiem o Cabalu tyle, ile powiedział mnie i Beth w klubie. - Dlaczego wam o tym opowiadał? - Potrzebował pomocy Beth do odzyskania dyskietki. - Novak starał się nie wspomnieć o Amy Michaels, nie wiedział bowiem, jak Kessler na to zareaguje. Poza tym był Amy winien wdzięczność za to, że nie sprzedała go, aby ratować własną skórę. - W ten sposób zostałem wplątany w tę sprawę. Chcąc nas przekonać do współpracy, uznał za stosowne ujawnienie powiązań Iana Granta z Interpolem i ich działań mających na celu zniszczenie Cabala. - O co chodzi z tym Cabalem? - Chyba lepiej będzie, jeśli zapyta pan Ralfa Jago. On jest ekspertem, od roku ich śledzi. Rozległo się pukanie i otworzyły się drzwi, i policjant wprowadził Ralfa Jago. Ten wszedł, popatrzył na Kesslera, potem spojrzał na Novaka, udając, że go nie poznaje. - Który z panów to inspektor Kessler? - Chyba powinno to być jasne, pana Novaka bowiem już pan zna - stwierdził pogardliwie Kessler. - Obawiam się, że to jakieś nieporozumienie - grzecznie powiedział Jago. - Nie znam tego dżentelmena. - Daj pan sobie spokój - wtrącił się Novak. - Zgodziłem się wziąć udział w pańskiej szaradzie, kiedy przyszedł pan do klubu, ale wszystko poszło potem nie tak jak należy. Wosków i jego zbiry siedziały u mnie w domu dwanaście godzin, teraz zwiali, zabierając ze sobą Beth Grant i mojego syna. Albo pan powie Kesslerowi o Cabalu, albo ja to zrobię. Tu już nie chodzi tylko o pańskie śledztwo, sprawa znacznie się rozszerzyła. Mój syn może zginąć i prędzej mnie cholera weźmie, nim zgodzę się dalej uczestniczyć w pańskim teatrzyku. Niech pan powie inspektorowi, co chce wiedzieć, żeby mógł zacząć działać i odebrać im Johna. - Pchnął Ralfa palcem w pierś. - Jeśli cokolwiek stanie się Johnowi, zanim policja zacznie działać, przysięgam, że własnoręcznie pana zabiję. Nie będę zastanawiał się nad konsekwencjami, bo wtedy moje życie i tak przestanie mieć jakąkolwiek wartość. - Mam świadka, że groził mi pan śmiercią - odparł jago. - Mogę kazać pana za to aresztować. - Nic nie słyszałem - powiedział Kessler, wszedł między obu mężczyzn, wziął Novaka za ramię i odciągnął go na bok. - Wiem, co pan teraz przeżywa - powiedział cicho. - Kessler, nie ma pan żadnego pojęcia, co przeżywam - odwarknął Novak. Inspektor wyjął portfel i pokazał Novakowi ostatnie zdjęcie Andreasa. - To jest mój syn. W zeszłym roku zginął od przypadkowej kuli w trakcie napadu rabunkowego na stację benzynową. Niech mi pan uwierzy, wiem, co pan przeżywa. - Przepraszam... nie wiedziałem... - A skąd pan miałby wiedzieć?-Kessler schował portfel do kieszeni. - Nie za bardzo podoba mi się sposób, w jaki rozegrał pan tę sytuację, ale obiecuję, że zrobię wszystko, by odnaleźć pańskiego syna. Nie chcę, by przechodził pan przez to samo, przez co ja musiałem przejść. - Powiedziawszy to, odwrócił się do Ralfa Jago. - Jest pan gotów do współpracy z policją? Jago wyjął z kieszeni cygaro. - Co chce pan wiedzieć? - spytał. - W dalszym ciągu nie ma śladu głowy ani dywanu. - Agent specjalny Ellis zatrzymał się w wejściu do biura szeryfa i zaczął czyścić błoto z butów. - Nie powiem, bym był zaskoczony - stwierdził Dawson. Siedział na fotelu przed biurkiem Olsena. Szeryf rozparł się wygodnie po drugiej stronie biurka i popijał kawę. -Jak już mówiłem, ktokolwiek ją zabił, prawdopodobnie zakopał głowę na terenie innego stanu. Jeśli zaś chodzi o dywan, ciągle jeszcze nie wiemy, czy w kostnicy leżą zwłoki Amy Michaels. Jeśli nie, dywan może nie mieć związku ze śledztwem. - Będziemy pracować dalej od świtu - powiedział Ellis i nalał sobie kawy. - Wie pan przecież tak samo dobrze jak ja, że to zwłoki Amy Michaels - Olsen zwrócił się do Dawsona. - Ten sam wzrost i wiek, ta sama waga. To musi być ona. - Uwierzę, jeśli potwierdzi to porównanie odcisków palców. Nie wcześniej. - Kiedy dotrą z Waszyngtonu wyniki analizy? - spytał Ellis. - Miałem nadzieję, że dziś wieczór. Dlatego siedzimy tu z szeryfem. - Dawson popatrzył na zegarek. Było dwanaście po siódmej. - Nic nie jadłem od śniadania. Mogliby już wysłać faks, wtedy mógłbym wrócić do hotelu i zjeść największy stek, jaki będzie w kuchni. - Dlaczego pan tego nie zrobi? Nie musimy czekać wszyscy. Posiedzę i kiedy nadejdzie, natychmiast go panu przyniosę. - Dzięki za dobre chęci, Jim, ale chciałbym zobaczyć wyniki jak najszybciej. Jeśli się okaże, że to nie ciało Amy Michaels, sprawa przestaje być federalna i będziemy mogli z rana stąd się zwijać. - Dawson popatrzył na Olsena. - Proszę się nie obrażać, szeryfie, po prostu chciałbym jak najszybciej wrócić do Waszyngtonu i stamtąd kontynuować śledztwo. - Faks! - zawołał Ellis i podszedł do aparatu, z którego zaczął się wysuwać papier. - No i? - spytał Dawson. Ellis spojrzał na niego. - Może się pan zacząć pakować. Jutro nas tu nie ma. - Co? - powiedział z niewiarą Olsen, skoczył na nogi i wyrwał mu z ręki faks. - Odciski palców się nie zgadzają - oświadczył Ellis. - Trup w kostnicy to nie Amy Michaels. 11 Niedziela Czuła się, jakby miała w głowie kuźnię, w której kilku kowali łomocze z całych sił w kowadła. Była zmęczona, miała mdłości, nie wiedziała, co się wokół dzieje. Próbowała zmusić się do logicznego myślenia, ale tylko jeszcze bardziej zaczęło jej dudnić w głowie. Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie jest. Chyba jedynie potrzeba orientacji wyrwała ją z letargu. Oczekując najgorszego, zaczęła powoli otwierać oczy. Wysoki sufit... grube krokwie... nie znała tego miejsca. Przekręciła głowę i popatrzyła niżej. Ściana wyłożona boazerią. Okno. Zasłony w kratę - zaciągnięte. Komódka z szufladami. Nie znała niczego. Potem ujrzała masywne drzwi. Zamknięte. Pod przeciwległą ścianą stało łóżko podobne do tego, na którym sama leżała. Nie przypominała go sobie. Ktoś siedział na łóżku. Dziecko. Skądś je znała. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale wydała z siebie jedynie chrapliwy pomruk. Zakaszlała gwałtownie. - Pani Grant, nic pani nie jest? - spytał John. Udało jej się ułożyć usta w coś na kształt uśmiechu, kiedy jednak spróbowała unieść się na materacu, poczuła gwałtowny przeszywający ból głowy i musiała zamknąć oczy, czekając, aż powróci poprzednie rytmiczne dudnienie. Dopiero wtedy zauważyła, że lewy nadgarstek ma przykuty kajdankami do łóżka. - Ja też - powiedział John i potrząsnął łańcuchami. - Boże, co się stało? - Beth pomasowała sobie czoło wolną ręką. - Pamiętam tylko, że dostałem w domu zastrzyk i ocknąłem się dopiero tutaj. Pani też musieli dać jakiś narkotyk. Kiedy się obudziłem, czułem się okropnie. Beth leżała na plecach, wpatrywała się w sufit i próbowała zebrać myśli. Przypomniała sobie, jak Kilgarry kazał jej usiąść na tylnym siedzeniu i na podłodze obok niej ułożył nieprzytomnego Johna. Potem poszedł na tył furgonetki i Wosków zamknął za nim drzwi. Nachyliła się nad Johnem, by sprawdzić, czy nic mu nie jest, poczuła ukłucie w ramię i na tym koniec... - Gdzie jesteśmy? Był tu któryś z nich, od momentu jak się obudziłeś?-John pokręcił głową. - Chyba powinniśmy dać im znać, że już nie śpimy. Jest tu coś, czym możemy ściągnąć na siebie ich uwagę? - Co pani sądzi o tym?-John wskazał na tani kamionkowy dzbanek na wodę, stojący na podłodze wraz z dwoma plastikowymi filiżankami. - Umiesz dobrze rzucać? - Beth usiadła. - Ja robię to beznadziejnie. Nigdy nie byłam dobra w żadnej dyscyplinie sportowej. - W co mam trafić? - spytał z pewnością siebie John. - W drzwi. To powinno wystarczyć. Chłopiec wylał wodę na podłogę, po czym rzucił dzbankiem prosto w drzwi. Kamionka rozprysła się na tysiąc kawałków. .- Trafiony! - krzyknęła Beth, z triumfalnym gestem wolną ręką. Choć gwałtowny ruch spowodował, że głowę znów przeszył silny ból, uśmiechnęła się do Johna. Po kilku sekundach w zamku zazgrzytał klucz, drzwi się otworzyły i w drzwiach stanęło dwóch bandytów. Mieli na głowach kominiarki, ale po sylwetkach Beth rozpoznała Woskowa i Racine'a. Francuz był uzbrojony. - Co się tu dzieje? - spytał Wosków i wszedł do pokoju. Jego buty zachrzęściły o rozbity porcelit. - Pan niech nam to powie - odparowała Beth. - Gdzie jesteśmy? - W domu w górach. Z daleka od uczęszczanych szlaków. Możecie więc krzyczeć wedle woli, nikt was i tak nie usłyszy. - Czego od nas chcecie? Teraz na pewno nie odzyskam dla was dyskietki. Policja do tego czasu już wie, co się stało. Mike na pewno ją zawiadomił. - Niech pani nam pozostawi martwienie się Strohmaierem - odparł Wosków. - Wy jesteście naszą polisą ubezpieczeniową na wypadek, gdybyśmy po odzyskaniu dyskietki musieli wywalczyć sobie wolną drogę. Nie sądzę, by cokolwiek poszło nie po naszej myśli, ale lepiej być gotowym na wszelką ewentualność. Novak może mówić policji, co chce, bo i tak niewiele wie, prawda? - Przyznam, że umie pan zachować spokój w każdych warunkach. Oboje wiemy, że ta "akcja" jest już skończona. Nie ma szansy na to, by zbliżył się pan do Strohmaiera, nie mówiąc już o zdobyciu dyskietki. Prawdę powiedziawszy, jestem zaskoczona, że nie próbujecie uciekać, póki jeszcze możecie. - Przyznam, że sytuacja nie jest idealna. Na pewno zdobycie dyskietki za pierwszym podejściem wszystko by ułatwiło, ale niech pani nie popełni błędu, nie doceniając mnie, pani Grant. Dostanę dyskietkę, nie znajdzie się w rękach policji. - A jeśli stanie się inaczej? - Nie ma takiej możliwości. - Zdawało mi się, że jest pan zwolennikiem przygotowania się na każdą ewentualność. Wosków wytrzymał jej wzrok, po czym odwrócił się i wyszedł. Racine popatrzył za nim i powiedział do Beth: - Jest późno, prześpijcie się trochę. - Byłoby nam znacznie łatwiej bez kajdanek. - Kajdanki zostają. - Podobno jesteśmy na pustkowiu. Przecież nie uciekniemy. Nie w tych ubraniach. Zamarzlibyśmy w pół godziny. - Beth czekała na odpowiedź, ale nie otrzymała jej. - Dobrze, mnie zostawcie w kajdankach, ale niech pan je zdejmie Johnowi. Bądźcie rozsądni. - Jesteśmy rozsądni. Nie zakneblowaliśmy pani. - Odwrócił się na pięcie i wyszedł. W zamku zagrzechotał klucz. Kiedy kroki Racine'a ucichły, Beth ogarnęło poczucie takiej bezradności, że musiała kilka razy walnąć pięścią w ścianę. Nie mogła nic zrobić nie tylko dla siebie, ale także dla Johna. Był przecież dzieckiem, do tego bez ojca, a to czyniło ją odpowiedzialną za niego. Niestety nie była w stanie nijak mu pomóc. Popatrzyła na chłopca. - Możesz wyjrzeć przez okno? John przesunął kajdanki na drugą stronę łóżka, ukląkł na materacu i odchylił skraj zasłony. Nie mógł jednak wstać i wyjrzeć przez okno. Beth widziała jedynie ciemność nieba i padające na szybę pojedyncze płatki śniegu. John znów przesunął kajdanki, zsunął się na podłogę, pchnął łóżko na ścianę, a następnie wszedł na nie i wyciągnął się jak struna. Teraz mógł wyglądać przez okno. - Co widzisz? - Śnieg. Drzewa. Ciemno. - Usiądź, zanim złamiesz sobie rękę. - Co się stanie, jeśli nie zdobędzie pani dla nich dyskietki? Zabiją nas? - Nie, oczywiście, że nie - szybko odparła Beth. Powiedziałaś to dużo za szybko... skarciła się w duchu. Prawda była jednak taka, że nie miała pojęcia, co zrobi Wosków, jeśli władze szwajcarskie jako pierwsze skontaktują się ze Strohmaierem. Sama myśl o tym była przerażająca. Mina Johna wyraźnie świadczyła, że jej odpowiedź wcale go nie przekonała. - Przepraszam John, nie chciałam cię traktować tak, jakbyś nie rozumiał, o co chodzi. Nie umiem dogadywać się z dziećmi, nie mam z nimi kontaktu. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałam karierę. - A pani mąż chciał mieć dzieci? No tak, typowo dziecięce pytanie bez ogródek. - Chciał, ale zawsze byłam przede wszystkim biznesmenką, dopiero na drugim miejscu żoną. Teraz po raz pierwszy w życiu tego żałuję. - Moja matka była podobna. Nie chciała mnie. - Jak możesz mówić coś takiego? - Tata na pewno pani o niej opowiadał. Że była ćpunką. - Na pewno nie powiedział, że w pracy sypiała z kim popadnie. - Pani myśli, że o tym nie wiem. Dużo o niej wiem, tata opowiadał mi tylko to, co uważał, że powinienem wiedzieć, bo jestem dzieckiem. Chciał dobrze. On w dalszym ciągu ją kocha. Na swój sposób, choć naprawdę go zraniła. Nienawidzę jej za to. - Uzależnienie to choroba, John. Nieważne, czy jest to alkohol, czy kokaina, to choroba. Nie powinieneś jej nienawidzić, bo im bardziej dopuścisz do siebie złe emocje, tym bardziej będziesz zgorzkniały, kiedy dorośniesz. Chyba nie zamierzasz obciążać się całe życie urazą do niej. Dlatego twój tata nie powiedział ci wszystkiego. Aby cię chronić. - Ale ona tak go zraniła... - John otarł łzę w kąciku oka. - Lecz także dała mu syna - łagodnie powiedziała Beth. - Możesz mi wierzyć, że to równoważy wszelkie krzywdy, jakie mu wyrządziła. Dlatego ją w dalszym ciągu kocha... ze względu na ciebie. John popatrzył zamyślony na podłogę. - Nigdy o tym tak nie myślałem. To ma sens... chyba. Dziękuję, pani Grant. - Może spróbuj zasnąć. Wiem, że to nie będzie łatwe, ale rano na pewno będziesz zadowolony. Kto wie, co dla nas na jutro wymyślili? - Nic nam nie będzie. Wiem to. - Uśmiechnął się do Beth i położył na plecach. Przez jakiś czas mu się przyglądała, patrzyła, jak jego pierś unosi się i opada z każdym oddechem. To, co powiedział, było tak dorosłe... na dodatek jakimś cudem - choć to poczucie bezpieczeństwa było na pewno złudne - dodał jej pewności, którą niemal całkiem straciła. Im dłużej nad tym myślała, tym bardziej docierało do niej, że po raz pierwszy w życiu tak rozmawiała z dzieckiem. Czyżby jednak tkwił w niej macierzyński instynkt...? Kiedy policjanci wyprowadzili Ralfa Jago i Novaka, Kessler jeszcze przez długi czas siedział nieruchomo za stołem. Musiał przetrawić tyle informacji, a miał tak mało czasu... Jago - trzeba mu to przyznać - odpowiadał na wszystkie pytania szczerze i (o ile Kessler mógł ocenić) zgodnie z prawdą. Novak ani razu nie zakwestionował tego, co mówił. To fakt, że Kessler nie miał pojęcia, ile Novak naprawdę wie o Cabalu (czy to w ogóle się teraz liczyło?), ale jego milczenie było wystarczającym dowodem szczerości wywiadowcy z Interpolu. Kessler miał poważny dylemat. Ponieważ poznał nazwiska trzech zabójców i dowiedział się o istnieniu Sammy'ego Kahna, w pierwszej chwili pomyślał o przekazaniu prasie (oczywiście bez wspominania o istnieniu grupy Cabal) nazwisk w nadziei, że pomoże to ustalić miejsce pobytu zakładników. Im dłużej jednak słuchał Ralfa Jago, tym mniej był przekonany o słuszności takiej decyzji. Jago barwnie przedstawił trzech zawodowych zabójców poszukujących dyskietki, nie mających nic do stracenia. Dowodem było wykonanie z zimną krwią wyroku na Matzkem. Ujawnienie prasie ich nazwisk mogło spowodować, że spanikują. Byli spokojni, bo sądzili, że są anonimowi, ale zepchnięci do defensywy na pewno wykorzystaliby zakładników do odzyskania straconych pozycji. Beth Grant i John Novak przestaliby im być potrzebni. Kessler doskonale wiedział, że nie wolno sobie pozwolić na dalsze niewinne ofiary, choć z drugiej strony publiczne ujawnienie sprawy dawało szansę na to, że pojawi się ktoś, kto dostarczy informację mogącą pomóc bezpiecznie uwolnić zakładników. Rozległo się pukanie do drzwi, uchylono je i do środka zajrzał niepewnie sierżant Dannhauser. Jeszcze niedawno pracował w komendzie jako członek zespołu koordynującego śledztwo, po śmierci Matzkego zajął jednak jego stanowisko. - Mogę zamienić z panem kilka słów? - Co się stało? - Dostaliśmy właśnie wiadomość, że znaleziono Williego Meine. Nie żyje. Przybito mu dłonie nożami do podłogi, potem wlano w usta butelkę wybielacza. Na koniec obcięto mu powieki i zalano wybielaczem... - Starczy, rozumiem, o co chodzi. - To nie wszystko, panie inspektorze. Na tym samym piętrze zamordowano matkę z dzieckiem. Obojgu poderżnięto gardło. Dziewczynka miała sześć lat. Trudno z całą pewnością twierdzić, że morderstwa są ze sobą powiązane, ale to zbyt duży zbieg okoliczności. Mamy też potencjalnego świadka. Włóczęgę, którego pobito do nieprzytomności w holu na parterze budynku, w którym mieszkał Meine. Dał nam opis człowieka, który go pobił. - Dannhauser uniósł trzymaną w ręku kartkę papieru. - Będziemy wiedzieć, czy to któryś z porywaczy, kiedy Jago dostarczy nam ich zdjęcia. - Niech pan pokaże. - Kessler wziął kartkę od Dannhausera, przeczytał rysopis i prychnął. - Racine, od razu powinienem był się domyślić! - Skąd pan wie? - Jago scharakteryzował ich. Ten rysopis pasuje idealnie do Racine'a. Teraz wszystko zaczyna się zazębiać... - Nie rozumiem, panie inspektorze. - Matzke najprawdopodobniej śledził Racine'a. Kazano mu za nim jechać, ale nie zbliżać się. Potem został zwabiony w pułapkę i zamordowany, by Wosków i Kilgarry mieli czas opuścić dom Novaka. - Ale to by oznaczało, że Racine został poinformowany o obecności Matzkego. Zdawało mi się, że jedynie pan wiedział, że obserwuje on dom Novaka. - Nie, wiedział jeszcze ktoś. Jestem pewien, że stary chętnie się o tym dowie. - Kessler sięgnął po słuchawkę. - Sierżancie, jak tylko dostanie pan zdjęcia od Ralfa Jago, niech je pan przekaże wszystkim stacjom telewizyjnym i gazetom, oczywiście przedstawiając ich jako porywaczy. Proszę napisać, że jeszcze nie wiadomo, dlaczego dokonali porwania, ale jest ono najprawdopodobniej powiązane ze śmiercią Iana Granta. Proszę także przekazać mediom zdjęcia Beth Grant i chłopca. Dość tego, zdejmujemy rękawiczki. - Podniósł słuchawkę i popatrzył na Dannhausera. - Przepraszam, sierżancie, ale muszę zatelefonować do naczelnika. - Dlaczego mi pan nie powiedział, że są w pańskim domu? - spytał Jago, kiedy razem z Novakiem jechali do klubu. - Mógł pan bez obawy zadzwonić z pracy. Jeden telefon i sprawa byłaby załatwiona. - I co to by dało? - Gdybym wiedział, co się dzieje, mógłbym zawiadomić miejscowe władze i być może byłoby już po wszystkim. Zamiast tego mamy trzech uciekających zawodowych zabójców... z zakładnikami. - Rozumiem, że Kessler opowiada podobne idiotyzmy, bo nie miał z nimi do czynienia, ale pana nie mogę pojąć. Przecież pan zna tych ludzi. Gdybym ich wydał, Wosków bez wahania zabiłby zakładników, niech więc pan nie próbuje wyzwolić we mnie poczucia winy, bo się panu nie uda. Od samego początku interesowało mnie tylko i wyłącznie bezpieczeństwo Johna, a choć z tego powodu musiałem skakać, tak jak każą, nie zamierzam przepraszać. Gdybym wtedy mógł, a oznaczało to uwolnienie Beth i Johna, podał bym im dyskietkę na srebrnej tacy. - Teraz może pan to sobie wybić z głowy. - Co to ma znaczyć? - To, że w momencie podania do mediów ich nazwisk reguły gry drastycznie się zaostrzą, a przecież Kessler zamierza to właśnie zrobić. Ma martwego policjanta i jest to zawsze powód, by jak najintensywniej ścigać sprawców i oddać ich w ręce sprawiedliwości. Jesteśmy w Szwajcarii, Novak, nie w Ameryce. Kiedy ostatni raz słyszał pan o zabiciu z zimną krwią szwajcarskiego policjanta? To się tu nie zdarza. - Nie rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć. To, że John i Beth już nie są elementem równania policyjnego? Że są zbędni? - Ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, dodał: - Nie wierzę w to. Gdyby w krzyżowym ogniu zginęło dziecko, byłoby znacznie większe oburzenie. - Chyba że obciążyłoby się tym porywaczy. Jeżeli wszyscy zginą, władze bez trudu się wykręcą. - Chce pan powiedzieć, że decydenci chcą zastosować wobec porywaczy taktykę "strzelać, aby zabić"? - Chcę powiedzieć, że Wosków, Racine i Kilgarry na pewno nie dożyją procesu. To, co mogliby zeznać w sądzie, jest w stanie obalić niejeden rząd. Czy to jest odpowiedź na pańskie pytanie? Novak gwałtownie zjechał na pobocze. Jadący za nim samochód musiał ostro hamować i jego kierowca wściekle zatrąbił. Novak popatrzył na Ralfa Jago. - Od początku pan o tym wiedział, prawda? - Mam określone rozkazy. Odzyskać dyskietkę i zlokalizować zabójców. Nie mam pojęcia, jak planowano ich uciszyć. Prawdopodobnie staliby się w różnych częściach świata ofiarami nieszczęśliwych wypadków. Najważniejsze to nie wzbudzić podejrzeń. Obecnie jednak nic z tego. Teraz wzięli zakładników. Są usankcjonowanymi celami. Nie można im pozwolić na wyjazd z kraju. Novak odpiął pas, odchylił głowę do tyłu tak mocno, że znalazła się poza oparciem fotela, i zakrył dłonią oczy. Straszna prawda powoli do niego docierała. Ponieważ nie można było dopuścić do tego, by zabójcy stanęli przed sądem, John i Beth stracili jakąkolwiek wartość. Szach-mat, z poświęceniem jedynie kilku pionków. Niewielka to cena za utrzymanie paru rządów. Może z punktu widzenia polityków, bo nie dla niego. Początkowy strach Novaka przeszedł w przerażającą wściekłość. - Wysiadaj z samochodu! - wrzasnął! - Rozumiem pański... - Wypieprzaj z mojego samochodu! - Jestem po pańskiej stronie, Novak. Z jakiego innego powodu miałbym panu mówić prawdę? Nie chcę, by cokolwiek stało się zakładnikom, i być może jest jeszcze szansa ich uratowania. - Zamilkł na chwilę, wpatrywał się w łańcuszek świateł mijających ich samochodów. - Mówiłem, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz w klubie, że jeden z zabójców przekazywał informacje Ianowi Grantowi. Potrzebuję go żywego, ponieważ jest jedynym ogniwem, za pomocą którego mogę dotrzeć do Sammy'ego Kahna. A na Kahnie zależy mi bardziej niż na kimkolwiek innym. Jeśli wszyscy zginą w strzelaninie, Kahn się schowa, przeczeka i odbuduje grupę. Ma wszędzie swoich ludzi, skorzysta z ich możliwości za jakiś czas. To nie będzie bardzo trudne. - Chce pan powiedzieć, że motorem strategii "zabijać wszystko, co się rusza", jest Kahn? - Chcę powiedzieć, że Kahn ma dość przyjaciół na wysokich stanowiskach, by coś takiego kazali wprowadzić w życie. Może zrozumie pan teraz, jak jest potężny. Znaczna część jego potęgi wynika ze strachu - o ile wiem, każde zabójstwo popełnione przez członków grupy Cabal było dokładnie dokumentowane, a sprawozdanie deponowano w skrytce bankowej. Gdyby kiedykolwiek coś się stało Kahnowi, wszystkie brudy trafiłyby na pierwsze kolumny gazet. Powtarzam, wiedza Kahna jest w stanie obalić niejeden rząd albo przynajmniej definitywnie zniszczyć wiarygodność wielu z nich. Dlatego niektórzy politycy martwią się głównie tym, jak najlepiej uchronić interesy Kahna. - Na jakiej więc podstawie wierzy pan, iż pozwoli się panu negocjować z zabójcami, aby się poddali? - spytał Novak. - Jeśli rzeczywiście zarządzono taktykę zabicia winnych, nie pozwoli się panu z nimi nawet porozmawiać. - Interesuje mnie tylko informator. Jeśli o mnie chodzi, pozostała dwójka jest zbędna. - A kiedy powie panu to, co wie, też stanie się zbędny, tak? Mam rację? - Jeśli pójdzie na układ z Interpolem, to nie. Jeśli będzie trzeba, ochronimy go. Muszę jednak być pierwszą osobą, która dotrze do porywaczy. Po opublikowaniu ich zdjęć istnieje spore prawdopodobieństwo, że policja szybko zlokalizuje miejsce ich pobytu. Tu pojawia się szansa dla mnie. Jestem przeszkolony w prowadzeniu negocjacji, poza tym wiem o Cabalu więcej niż ktokolwiek w Szwajcarii. To powinno uczynić ze mnie pierwszego negocjatora. Kiedy znajdę się bezpośrednio z porywaczami, szybko się dowiem; który jest informatorem. Wiem, jakie należy zadać pytania, by pozostali dwaj niczego się nie domyślili. - I co wtedy? - Wyprowadzę go wraz z zakładnikami. - Jak zamierza pan to osiągnąć? - Tajemnica służbowa. - Jago stuknął się opuszkiem palca w bok nosa. - Najpierw jednak muszę przeciągnąć na moją stronę Kesslera. Może mi pan wierzyć, wiem, jak to zrobić. Muszę nakłonić go do tego, by zechciał zakończyć sprawę bez dalszego przelewu krwi. Powtarzam, wiem, jak to zrobić. - A jeżeli nie przekabaci go pan? - Daj pan spokój, Novak, jestem przecież specjalistą negocjatorem. Przy odpowiedniej argumentacji każdego mogę przekabacić. Nawet pana. W końcu ciągle jeszcze siedzę w samochodzie, prawda? - Jest pan naprawdę pewny siebie. Mam nadzieję, że wie pan, co robi. - Doskonale wiem, co robię. Teraz tylko muszę jeszcze przekonać miejscowe władze. - Jago wskazał na kluczyk. - Podejrzewam, że Amy Michaels chodzi już po ścianach. Im szybciej ją uspokoimy, tym szybciej będę mógł pojechać do hotelu po zdjęcia zabójców i porozmawiać z Kesslerem. Możemy ruszać? - Gdzie pan, do jasnej cholery, był?! - wrzasnęła Amy Michaels, kiedy otworzyła drzwi i ujrzała Novaka i Ralfa Jago. - Przepraszam, ale miałem trochę nieprzewidzianych spraw - odparł Novak i wszedł do pokoju. - Słyszałam wszystko. Nawet pan nie wie, jak tu się roznosi głos. - To, co się działo w klubie, to była jedynie drobna część dzisiejszych atrakcji - powiedział Novak i popatrzył na Ralfa Jago. - Pan jej opowie? - Niech pan to zrobi. Ja dopiero sobie układam wszystko w głowie. Następne kilka minut zajęło Novakowi streszczenie ostatnich wydarzeń, które zakończyły się porwaniem Beth i Johna. - Przykro mi z powodu pańskiego syna - stwierdziła Amy, kiedy skończył, i popatrzyła na stojące na stole zdjęcie. - Wiem, jak jest panu bliski. - Tak, bardzo... - odparł Novak i zacisnął usta. - Czy to znaczy, że nie jestem już podejrzana o zamordowanie Iana Granta? - Pytanie było skierowane do Ralfa Jago. - Nie mogę się wypowiadać za Kesslera, ale w obecnych okolicznościach sądzę, że jest raczej przekonany o pani niewinności. - W takim razie niech ją pan zabierze na komendę i wszystko wyjaśni - oświadczył Novak. - Może pan to chyba teraz zrobić? - Nie, najlepiej będzie, jeśli zostawimy panią Michaels jeszcze na jakiś czas tutaj. - Dlaczego? - spytała Amy. - Novak ma rację. Jeśli pojedziemy na komendę we dwoje, doda to wiarygodności mojemu oświadczeniu, że widziałam pod klubem Kilgarry'ego, kiedy zamordowano lana Granta. - Wszystko w swoim czasie - odparł Jago. - Jeśli pojawimy się na policji teraz, będzie to podejrzane. Wyglądałoby na to, że wie pani o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, i ujawnia się w najbardziej odpowiednim dla siebie momencie. Jeśli chodzi o punkt widzenia władz, jest pani w dalszym ciągu uciekinierem, zadadzą więc sobie pytanie, skąd pani wie o porwaniu i moim spotkaniu z Kesslerem. To byłoby zbyt grubymi nićmi szyte. Proszę dać mi jeszcze jeden dzień, a obiecuję, że osobiście pójdę z panią do Kesslera. Zwłoka nie ściągnie żadnych podejrzeń co do osoby pana Novaka. - Dobrze, dwadzieścia cztery godziny... - powiedziała powoli. - Mam nadzieję, że da się zdobyć coś do jedzenia? Umieram z głodu. - Zaraz przyniosę - zaofiarował się Novak. - Co pani sobie życzy? - Wszystko jedno. Jest mi to całkiem obojętne. - Muszę już iść - oznajmił Jago. - Novak, wyjdźmy razem do pańskiego samochodu i złapię na ulicy taksówkę- Czeka mnie długa noc. - Zaraz wracam - zwrócił się Novak do Amy Michaels i wyszedł za Ralfem Jago. Beth obudziła się przestraszona. Nie miała pojęcia, jak długo spała ani która jest godzina, nie miało to jednak znaczenia. Na łóżku obok niej siedziała ciemna postać, która zakryła jej usta dłonią w rękawiczce. W drugiej ręce postać trzymała pistolet z tłumikiem, który przystawiła jej do skroni. Musiał to być jeden z porywaczy, bo miał naciągniętą na twarz kominiarkę, w ciemności nie była jednak w stanie rozpoznać który. Rzuciła okiem na Johna - najwyraźniej spał. - Zaraz zabiorę rękę z pani ust. - Natychmiast rozpoznała miękki głos. Kilgarry. Jej strach jeszcze się spotęgował. - Jeśli zacznie pani krzyczeć, a chłopiec obudzi się, zabiję go. Pani wybór. - Cofnął dłoń, Beth nie wydała z siebie tonu. - Mądrze... - szepnął. Odpiął przykutą do łóżka rękę i skuł jej ręce za plecami. Dopiero po tym odłożył pistolet. - Dokąd mnie pan zabiera? - Nigdzie pani nie zabieram. - O Boże... -Kiedy dotarło do niej, co Kilgarry zamierza, poczuła się jak opluta. Jak mogła być tak głupia i nie domyślić się od razu? Była skuta i mógł z nią zrobić wszystko. Była na jego łasce, a raczej nie zapowiadało się, by wiele łaski okazał. - Nie. - Szarpnęła głową w bok. - Nie, niech mnie pan nie dotyka. Nie dotykaj mnie! Podniosła głos wbrew woli i John poruszył się na łóżku. Kilgarry złapał pistolet i zwrócił go w stronę chłopca. Beth wstrzymała oddech, próbowała w myślach powstrzymać Johna przed odwróceniem się. Nie wątpiła, że Kilgarry spełni groźbę, jeśli John się obudzi. Jak mogłaby żyć, gdyby spowodowała jego śmierć? Lecz jak będzie mogła żyć zgwałcona przez Kilgarry'ego? Nie miała wyboru i musiała coś poświęcić. Ważniejszy był chłopiec. Po chwili trwającej wieczność oddech Johna się wyrównał i uspokoił. - Proszę mnie nie gwałcić... - Beth poczuła w kąciku oka łzę. - Proszę... - Gwałcić? - Kilgarry udał zdziwienie. - Gdybym miał panią gwałcić, już by pani krzyczała, szarpała się i starała mnie odepchnąć, a wygląda pani na dość spokojną. - Ty skurwielu! Zacznę krzyczeć, to zabijesz Johna! - Jeśli zacznie pani krzyczeć, zaraz zjawią się tu moi koledzy. Pani nic się nie stanie. Chłopiec zginie, ale pani nic nie będzie. Jak powiedziałem, wybór należy do pani. - Nie mam wyboru. - Uczciwie mówiąc, nie jest pani w moim guście. Co innego ta francuska dziwka od dziecka. Ją z radością bym wypieprzył. Nawet prosiłem Wos... - Przerwał gwałtownie, zauważywszy, że mało brakowało, a powiedziałby za dużo. - Nawet poprosiłem mojego kolegę, by pozwolił mi ją z nami zabrać. Gdyby się zgodził, nie byłoby mnie tutaj. - Jest pan śmieciem. Gardzę panem! - syknęła Beth. - Niech pan robi, po co przyszedł, ale zostawi Johna w spokoju. Zostaw go pan w spokoju! - Brzmi to jak zgoda - pogardliwie stwierdził Kilgarry. Kiedy podciągnął jej spódnicę, Beth zamknęła oczy, a kiedy włożył rękę w majtki i zaczął brutalnie grzebać między nogami, zagryzła usta. Poczuła smak krwi, a mimo to mocniej wgryzła się w wargi. Ból był sposobem zapomnienia o tym, co się z nią dzieje. Dłoń Kilgarry'ego nagle zamarła. Po chwili wyjął ją spod spódnicy. Beth odrobinę uniosła powieki, zdziwiona, jaką to nową psychologiczną grę wymyślił, i wtedy dostrzegła stojącą przy łóżku drugą postać w kominiarce. Porywacz trzymał przy szyi Kilgarry'ego nóż. Ostrze nadcięło skórę i po gardle niedoszłego gwałciciela spływała strużka krwi, znikając za rozpiętą pod szyją koszulą. - Popraw pani spódnicę. Nie jest uliczną dziwką. - Akcent był francuski. Racine. Kilgarry zrobił, co mu kazano. Oczy miał przepełnione strachem, gdyż Racine nieustannie przyciskał nóż do jego szyi. - Teraz chyba powinieneś przeprosić. - Kilgarry nie odezwał się, więc Racine wbił mocniej czubek noża w jego skórę. Krew popłynęła większym strumykiem. - Prze... przepraszam... - wycedził Kilgarry przez zaciśnięte zęby. - I to się więcej nie powtórzy, tak? - syknął mu w ucho Racine. - Nie. Na pewno nie. Przysięgam. Racine jednym płynnym ruchem cofnął dłoń z nożem, schował ostrze i wsunął sprężynowiec do kieszeni. Dopiero wtedy Kilgarry wstał. Beth wykorzystała okazję i z całej siły wbiła mu kolano w krocze. Amerykanin zawył, zgiął się wpół i ukląkł na podłodze. - Powiedziałbym, że cios dosięgnął sedna sprawy - stwierdził Racine patrząc na swego kolegę, który trzymał się za krocze i skręcał z bólu na podłodze. - Beth, co się stało? - spytał John. Był całkiem obudzony i siedział wyprostowany na łóżku. - Nic, skarbie. Racine wziął z szafki pistolet Kilgarry'ego i wsunął go sobie za pasek spodni. - Proszę się odwrócić, pani Grant. Rozepnę pani kajdanki z jednego nadgarstka, ale proszę nie próbować robić żadnych głupstw, kiedy będzie pani miała wolną rękę. - Co się dzieje?-Do pokoju wpadł Wosków. Popatrzył na Kilgarry'ego, który w dalszym ciągu jęczał na podłodze. - Wygląda na to, że nasz szacowny kolega przestał panować nad sobą, ale pani Grant zgasiła jego płomień - wyjaśnił Racine i przypiął Beth z powrotem do łóżka. - Nic mu nie jest, będzie miał jedynie ślady na godności. - Coś pani zrobił? - zwrócił się Wosków do Beth, ale nie było w tym troski, jedynie chęć uzyskania informacji. - Mniej niż ja jemu - odpowiedziała chłodno. - To zwierzę. Nie wiem, jak może pan pracować z kimś tak obrzydliwym. - Weź go może na dół. - Racine wyjął zza paska pistolet Kilgarry'ego i podał go Woskowowi. Rosjanin bezceremonialnie podniósł Amerykanina i ignorując jego pojękiwania, pociągnął za sobą. - Przepraszam, że nie zjawiłem się wcześniej - powiedział Racine do Beth. - Usłyszałem jego głos, kiedy przypadkiem przechodziłem korytarzem. Wszedłem, ponieważ nie widziałem powodu, aby był u was. - I czego się pan spodziewa? Orderu? Racine zignorował jej sarkazm i usiadł na łóżku obok Johna. - Jak się czujesz, mon ami? - Nic mi nie jest. - Racine chciał zmierzwić mu włosy, lecz John odwrócił głowę. - Lubię dziecięcą niewinność - oznajmił porywacz, wpatrywał się jednak przy tym w ścianę i zdawał nie mówić do obecnych. - Często myślę o tym, by gdzieś osiąść i też mieć dzieci. Może tak się stanie... któregoś dnia. - Niespodziewanie się roześmiał. - W Paryżu jest kilka kobiet, które chciałyby mieć ze mną dziecko. Nieraz mi to mówiły. Czy to nie zwariowany pomysł? Bez romantyki, bez spotykania się, poznawania... chcą od razu wskakiwać do łóżka. - Uśmiechnął się do Johna. - No, może lepiej nie rozwijajmy tego tematu. - Dlaczego? Myśli pan, że nic nie wiem o seksie? - odparł John, jakby go obrażono. - No tak, koniec niewinności. - Racine westchnął, wstał i wyszedł nie zapominając o zamknięciu za sobą drzwi na klucz. - Co to miało znaczyć? - spytał zdziwiony John. - Żal - odparła łagodnie Beth. - Tylu rzeczy musi żałować. - Gdyby to ode mnie zależało, pozbyłbym się ciebie już w mieście! - ryknął Wosków stojący nad skrzywionym jeszcze z bólu Kilgarrym. Obaj byli bez kominiarek. - Najbardziej zadziwia mnie jednak to, że Kahn w ogóle wziął cię do Cabala. - Jestem dobry w tym, co robię - wydyszał Kilgarry. - A to na górze miało dowodzić twoich umiejętności? Skuć bezbronną kobietę kajdankami, by ją zgwałcić, to ogromna umiejętność. Każdy gnój z ulicy to potrafi. - Przynajmniej nie podrzynam gardeł dzieciom na oczach matek - odparł Kilgarry, patrząc na Racine'a. Francuz ściągnął z głowy kominiarkę i rzucił ją na stół. - Matka umarła pierwsza. - To jeszcze lepiej. - Starczy! - przerwał im Wosków. - To, co zrobił Racine, tak samo mi się nie podoba jak tobie. W Moskwie mam córkę w podobnym wieku i niełatwo mi pogodzić się z zabijaniem dzieci, ale nie widzę, aby miał inne wyjście. I matka, i córka widziały jego twarz, mała mogła też widzieć, jak wychodził z mieszkania Meinego. Nie mógł ryzykować. - Przynajmniej przedtem ich nie zgwałciłem - powiedział Racine, pochylając się nad Kilgarrym. - Zaczynam mieć ciebie dość - warknął Kilgarry i, choć z trudem, podniósł się na nogi. Wosków stanął między nimi. - Kilgarry, siadaj, zanim się przewrócisz. Ty też, Racine. - Nie grozi mi przewrócenie się - odparł Racine. - Nie kuś mnie - stwierdził Wosków i pchnął Francuza lekko palcem w pierś. - Niech ci będzie - odburknął Racine i opadł na drugi fotel. - Jest tu gdzieś jakaś gorzała? - spytał Kilgarry. - Przyda mi się lufa. - Nie masz szczęścia - odpowiedział Wosków z wyraźną satysfakcją. Kilgarry właśnie zamierzał dać upust niezadowoleniu, kiedy zaczął dzwonić leżący na stole telefon komórkowy. - Tu Kahn. Mam dla was dobre wieści. - Przyda nam się wreszcie coś optymistycznego. Co masz? - odparł Wosków. - Strohmaiera. - Wreszcie. Gdzie jest? - W maleńkiej miejscowości narciarskiej w dolinie Toggenburg, tuż przy granicy z Liechtensteinem. Mój człowiek sprawdzał wczoraj tamtejszą okolicę, ale nic nie znalazł. Odkryli go dopiero po ponownym przeczesaniu mieściny. Nie zauważyli go za pierwszym razem, bo używa fałszywego nazwiska. - Dlaczego? - Ma dwuosobowy apartament, ale nie jest z żoną. Została w Zurychu z dziećmi. - Pytano go o dyskietkę? - Nie. Sprawę trzeba załatwić delikatnie, a w tym zakresie mam zaufanie tylko do jednej osoby. Do ciebie. - Jestem miło połechtany. - Nie miał to być komplement. Moim głównym zmartwieniem są teraz gliniarze. Jeśli nam udało się znaleźć Strohmaiera, oni też są tuż-tuż. Jeżeli dostaną dyskietkę, do końca życia będziemy uciekać. Przynajmniej do czasu, aż nas złapią i wsadzą na dożywocie. - Jak chcesz, bym to załatwił? - Informacja dotarła do mnie dopiero kilka minut temu, więc jeszcze się nie zastanawiałem. Masz jakiś pomysł? - Nie wiem, czy to się uda, ale warto spróbować - stwierdził Kessler po wysłuchaniu planu Ralfa Jago, który tłumaczył mu, jak rozmawiać z porywaczami, jeżeli pojawi się taka konieczność. Od pół godziny siedzieli naprzeciwko siebie w jednym z pokojów przesłuchań. - Wie pan o Cabalu więcej niż ktokolwiek z nas, a mnie, jako prowadzącemu sprawę, przede wszystkim zależy na uwolnieniu zakładników całych i zdrowych. Oczywiście, że zależy mi także na ujęciu porywaczy, ale niech pan nie wierzy w to, że postanowiono zastosować taktykę typu "strzelać, aby zabić". Jesteśmy w Szwajcarii, nie w jakiejś bananowej republice. Jeśli uda się panu przekonać porywaczy, by się poddali, ma pan moje słowo, że nic im się nie stanie. - Dokładnie to chciałem wiedzieć. - Jago zgasił cygaro. - Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Wiem, że jest pan teraz bardzo zajęty, więc dłużej pana nie zajmuję. Wracam do hotelu i będę tam czekał na rozwój sytuacji. W końcu nie należę oficjalnie do zespołu śledczego. - Jeżeli uda nam się odkryć ich kryjówkę, zawiadomię pana. Oczywiście dalszy pański udział zależy od tego, czy moi zwierzchnicy zgodzą się sprowadzić pana jako negocjatora. - Kiedy zamierza ich pan o to zapytać? - Jak tylko stanę przed taką koniecznością. W ten sposób zmuszę ich do podjęcia natychmiastowej decyzji. Nie ma nic gorszego, niż pozwolić ludziom na wysokich stanowiskach nad czymkolwiek długo dumać, bo jeśli mają czas zastanowić się nad strategią, zawsze decydują się na rozwiązanie mniej ryzykowne. Przez tyle lat służby nie mogę się z tym pogodzić... - Wiem, co ma pan na myśli - powiedział Jago i zachichotał. Kessler odprowadził go na korytarz i uścisnęli sobie dłonie. Jago zszedł schodami i opuścił budynek. Poranne powietrze było chłodne, więc postawił kołnierz płaszcza. Lada chwila rozwidni się całkowicie. Machnął na taksówkę, kazał się zawieźć do hotelu i poszedł do swego pokoju. Pod drzwiami znalazł kartkę informującą, że telefonowano do niego. Pozostawiona wiadomość brzmiała: ZADZWOŃ DO DOMU. Nie podano numeru ani nazwiska, ale nie były mu potrzebne. Połączył się z telefonu komórkowego. - Tu Jago - powiedział, kiedy zgłosił się ktoś po drugiej stronie. - Znaleźliśmy Strohmaiera -usłyszał. - Wosków już rozpoczął realizację planu mającego na celu przechwycenie go, zanim wpadnie w niepożądane ręce. Powinniśmy mieć dyskietkę w ciągu kilku godzin. - To znakomita wiadomość. - Jak spotkanie z Kesslerem? - Kupił wszystko. Jak powiedziałem mu o Cabalu, było to dziecinnie łatwe. Kiedy dowiedzą się o miejscu pobytu Kilgarry'ego i Racine'a, powinienem bez żadnych podejrzeń dostać się do chaty. Wyprowadzenie ich nie będzie problemem. Zakładam, że pistolet z odciskami palców Kilgarry'ego już jest umocowany pod zbiornikiem? - Tak. - Znakomicie. Każdy uwierzy, że wyrwałem mu broń i zastrzeliłem obu w samoobronie. Po zdobyciu dyskietki zadzwoń do nich i nakaż, by wpuścili mnie do chaty. W końcu bezgranicznie ci ufają. Pamiętaj, że będzie tam policja i wszystko musi wyglądać tak, jakbym występował w roli policyjnego negocjatora. - Z tym nie będzie kłopotu. - A co z zakładnikami? - Nie rozumiem? - Mogą ich trafić w krzyżowym ogniu. - Ważne jest uciszenie Kilgarry'ego i Racine'a. Nie interesuje mnie, co się stanie z zakładnikami. - Wolałbym wyprowadzić ich żywych. Jest tam przecież dziecko. - Jakoś nigdy nie uważałem cię za sentymentalnego. To twoja robota, Jago. Chcesz zostać bohaterem, ratuj dzieciaka, mnie to obojętne. Liczy się tylko Kilgarry i Racine. Mają wyjechać w workach. Jasne? - Stuprocentowo. - Podobno umiem się klarownie wyrażać. - Na chwilę zapadła cisza. - Jeszcze jedno, Jago. Jesteś człowiekiem Cabala i kupiliśmy twoją lojalność, kiedy wziąłeś pierwsze pieniądze. Musiałem prosić wiele osób o przysługę, by przydzielono cię do tej sprawy, więc mnie nie zawiedź. - Nie zapomnij tylko zadzwonić do chaty. Nie chcę mieć problemów. - Te słowa powiedział już jednak do głuchej słuchawki. 12 Zaspany sięgnął do budzika, klepnął go kilka razy, ale dzwonienie nie zamilkło. Dopiero wtedy dotarło do niego, że to telefon. Otworzył jedno oko, by lepiej się zorientować w przestrzeni, ale słuchawkę podniósł bez unoszenia głowy z poduszki. - Halo? - Czy mówię z Dietmarem Strohmaierem? Zameldował się w hotelu pod innym nazwiskiem, tak samo jego kochanka-mężatka, która leżała obok. - Przep... raszam, ale musiał pan chyba po... pomylić pokoje - wydukał. Wiedział, że to marna odpowiedź, lecz w tym stanie nie mógł wymyślić nic mądrzejszego. - Panie Strohmaier, tu inspektor Stefan Kessler z policji zuryskiej. Musi się pan ubrać i zejść do holu. To bardzo ważne. - Policja? - Sprawa nie ma nic wspólnego ani z pańskim pobytem tutaj, ani z pobytem pańskiej kochanki. Nie interesuje nas wasze życie prywatne, sprawa dotyczy bezpieczeństwa narodowego. Proszę się ubrać i zejść na dół - z kluczami do biura. Czekam w holu. - Bezpieczeństwa narodowego? - Strohmaier nic nie rozumiał. - O czym pan mówi? - Wyjaśnię wszystko osobiście. - Będę na dole za kilka minut. - Strohmaier odłożył słuchawkę i wstał. Popatrzył na leżącą rudą piękność. Wyglądała tak spokojnie... Poszedł do łazienki, opryskał sobie twarz wodą i kiedy sięgał po ręcznik, zobaczył w lusterku swoje odbicie. Kazało mu to zastanowić się nad właśnie odbytą rozmową. Coś mu tu nie pasowało, choć nie umiał określić co. Gdyby nie był taki zaspany... Ubrał się, włożył buty, z szafki obok łóżka wziął klucze i wyszedł. Niepokój drążył go podczas jazdy windą. A jeśli facet był prywatnym detektywem i tylko podawał się za policjanta? Co prawda żona chyba niczego nie podejrzewała, ale... w każdym razie było za późno, by się wycofać. Wszedł do holu i zauważył mężczyznę stojącego przy prowadzących na ulicę obrotowych drzwiach. Poza nocnym recepcjonistą przy ladzie w głębi był jedyną osobą w holu. O tej porze nie wydawało się to dziwne. - Kessler to pan? - spytał Strohmaier, podchodząc do mężczyzny. - Tak. Inspektor Stefan Kessler. - Wyjął z kieszeni odznakę i wylegitymował się. - Jeśli będzie pan tak uprzejmy, to proszę za mną. Wszystko wyjaśnię w samochodzie. Musimy natychmiast jechać do Zurychu. - Nie zamierzam nigdzie jechać, dopóki nie dowiem się, o co chodzi. - Powiedziałem panu przez telefon, chodzi o sprawę dotyczącą bezpieczeństwa narodowego. Jeśli nie pojedzie pan ze mną dobrowolnie, zakuję pana w kajdanki i zabiorę siłą. Nie żartuję. - Pan wcale nie jest policjantem. Od początku coś mi w panu nie pasowało, ale teraz wiem, co to było. Pan mówi po niemiecku, lecz nie tak, jak się mówi w Szwajcarii. Do szesnastego roku życia mieszkałem w Hamburgu i dlatego nie domyśliłem się od razu. Odruchowo zacząłem myśleć po niemiecku i nie zauważyłem różnicy. Jest pan prywatnym detektywem, prawda? Kto pana przysłał? - Ma pan rację, że nie jestem policjantem - odparł Wosków. - Ale nie jestem prywatnym detektywem. - Kim więc pan jest? - To nie pańskie zmartwienie. Pańskim zmartwieniem powinno być to, że w tej właśnie chwili pańską żonę i dwoje dzieci wzięto jako zakładników. Chyba jeszcze coś dla pana znaczą? Krew odpłynęła z twarzy Strohmaiera i z niewiarą wbił wzrok w Woskowa. W końcu pokręcił głową i z jego zaciśniętych ust wydobył się nerwowy chichot. - Nie wierzę. - Naprawdę pan sądzi, że męczyliśmy się poszukując pana, aby teraz blefować? Strohmaier przełknął ślinę. - W takim razie pozwólcie mi z nimi porozmawiać. - Dopiero kiedy da mi pan to, co chcę. - Muszę z nimi natychmiast rozmawiać! Wosków popatrzył na recepcjonistę, który uważnie ich obserwował. - Na pańskim miejscu nie podnosiłbym głosu. Jeśli coś mi się stanie i nie zamelduję się w odpowiednim czasie, moi koledzy zastrzelą pańską rodzinę. Chyba nie chce jej pan mieć na sumieniu? - Czego pan żąda? - Dyskietki, którą Ian Grant zostawił u pana przed śmiercią. Da mi ją pan, a pańska rodzina zostanie uwolniona. To chyba niewielka cena za ich bezpieczeństwo? - O jakiej dyskietce pan mówi? - Niech mnie pan nie obraża tym zgranym tekstem... - W zeszłym tygodniu Ian Grant pozostawił u mnie kopertę. Powiedział, że są w niej dokumenty dla jego żony i jeżeli się zjawi, mam ją jej wydać. Nic nie mówił o żadnej dyskietce. - No to chodźmy sprawdzić, co jest w kopercie. - Nie zmusi mnie pan do pójścia dokądkolwiek - buntowniczo odparł Strohmaier. - Nie przy świadkach. Nie może pan sobie pozwolić na ściągnięcie na siebie niepotrzebnej uwagi. - Ma pan dwie piękne córki, Herr Strohmaier. Jedenaście i dziewięć lat. Jeden telefon i zostaną zabite. Jeśli uważa pan, że nie jestem w stanie spowodować tego, proszę sobie iść. Nie będę pana zatrzymywał. Słusznie pan powiedział, nie mogę sobie pozwolić na ściąganie na siebie uwagi. Zanim jednak zawiadomi pan policję i dotrze ona do pańskiego domu, moi koledzy zostawią trzy trupy i znikną. - Dam panu tę cholerną kopertę... - mruknął Strohmaier - kiedy jednak będzie już po wszystkim, przysięgam, że... - Niech pan sobie daruje ten melodramat. Mówił pan swojej dziewczynie, dokąd idzie? - Nie, spała. - W takim razie proszę zostawić jej wiadomość. Niech pan napisze, że został nagle wezwany do Zurychu i skontaktuje się pan z nią w ciągu dnia. Nie chcemy, by po obudzeniu się i stwierdzeniu, że pana nie ma, wszczęła raban. Proszę poprosić recepcjonistę, by wsunął jej wiadomość pod drzwi, w ten sposób nie musi pan jej budzić. -Wosków zaczekał, aż Strohmaier napisze na kartce kilka słów, złoży ją i zaniesie recepcjoniście. Potem wyszli na zewnątrz, Wosków otworzył tylne drzwi samochodu zaparkowanego tuż przy hotelowym wejściu. Strohmaier wsiadł, Wosków zajął miejsce za kierownicą i odjechali. Kilkaset metrów dalej skręcił w boczną uliczkę, zatrzymał się, wyjął ze schowka strzykawkę, wysiadł i otworzył tylne drzwi. - Co to jest? - Strohmaier odsunął się, kiedy Wosków sięgnął po jego ramię. - Środek nasenny, który uśpi pana na czas podróży do Zurychu. - Nie wstrzyknie mi pan tego. - Zapewniam, że to bezpieczny środek. - Mowy nie ma! Wosków wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer. Zasłonił mikrofon i powiedział do Strohmaiera: - Dzwonię do pańskiego domu, aby mógł pan posłuchać, jak pańska młodsza córka reaguje na łamanie palców. Mój kolega przestanie, kiedy dam mu znak, że zgodził się pan na zastrzyk. - Odsunął dłoń i powiedział do mikrofonu: - To ja. Mam pewien problem. Przyprowadź młodszą i zacznij łamać jej palce, po jednym, aż powiem, byś przestał- - Nie, proszę... nie... - Strohmaier odwinął sobie rękaw bluzy i wysunął gołe przedramię w kierunku Woskowa. - Zrobię, co pan chce, tylko zostawcie ją w spokoju. - Jesteś tam? - spytał Wosków. - Problem rozwiązany. Daj dzieciakowi spokój. - Schował komórkę do kieszeni i wstrzyknął Strohmaierowi lek. Zaczekał, aż adwokat straci przytomność, położył go na tylnym siedzeniu i przykrył kocem. Potem wrócił za kierownicę i odjechał. - Naprawdę powinien pan spróbować nieco się przespać, monsieur Novak. - Zdawało mi się, że to twoje zadanie - odparł, słabo się uśmiechając. - Marie, doktor nie dał ci nic na sen? - Nie wzięłam tego, co mi dał. Chce pan kawy? - Nie, dziękuję. Od powrotu do domu bez przerwy piję kawę. Lepiej usiądź przy mnie, prawdę mówiąc najbardziej przyda mi się teraz trochę towarzystwa. Usiadła na kanapie obok, oparła łokcie o kolana i splotła dłonie. - Powinnam była obstawać przy pójściu z nimi. Dla dobra Johna. - Przestań się oskarżać, Marie. Przypomnij sobie, co się stało, kiedy spróbowałaś cokolwiek zrobić. - Wskazał na siniak pod jej okiem, gdzie Kilgarry uderzył ją lufą pistoletu. - Też to sobie mówię, ale nie robi mi się lżej. - Doskonale cię rozumiem. Sam też się ciągle zastanawiam, co by się stało, gdybym to czy tamto zrobił inaczej. Tworzę najróżniejsze scenariusze. Niczemu to nie służy, ale nie mogę przestać. - Kiedy pana nie ma, ja jestem odpowiedzialna za Johna - stwierdziła Marie, jakby nie dosłyszała tego, co powiedział Novak. - Tak się umawialiśmy, kiedy dawał mi pan pracę. Powinnam była zrobić więcej, by spróbować ich powstrzymać przed zabraniem Johna. - I dać się zabić? Tym by się to skończyło, Marie. Ci ludzie to zawodowi zabójcy. Gdybyś weszła im w drogę, bez najmniejszego wahania by cię zabili. Nie mogłaś nic więcej zrobić, nie ryzykując życia. Marie powoli obróciła głowę i popatrzyła na Novaka. Miała w oczach łzy. - Jest całkiem sam. Wiem, jest z nim pani Grant, ale ona nie za bardzo umie się dogadywać z dziećmi. Nie będzie wiedziała, co zrobić, kiedy najbardziej będzie potrzebował pomocy. - Chyba jej nie doceniasz - z przekonaniem odrzekł Novak. - Na pewno mu pomoże. - Lubi ją pan, prawda? - Zapytałaś się tak, jakby było w tym coś złego. Oczywiście, że lubię ją. Można się do niej przyzwyczaić. - Jak do wszy. Tak mawiał mój tata... - Wygląda na to, że ty jej nie lubisz. - Nie... zresztą nie wiem. Niewiele ze mną rozmawiała. Mam wrażenie, że jest zimna i lubi trzymać ludzi na dystans... ale może się mylę. - Chyba się mylisz. Kiedy ją poznałem, podobnie o niej myślałem, lecz teraz wydaje mi się, że zachowuje dystans, póki kogoś bliżej nie pozna. - Sądzi pan, że jak już to wszystko się skończy... będziecie się... widywać? - Nie zastanawiałem się nad tym, ale... nic by z tego nie wyszło. Mieszkamy w różnych krajach, nie narzekam na to, co mam. Jestem szczęśliwy z życia, jakie prowadzę. Mam Johna. Czego mógłbym chcieć więcej? - Tylko tak zapytałam. - Wstała. - Idę zrobić sobie kawy. Na pewno pan nie chce? - A może jednak - odparł Novak i podał Marie pusty kubek. - Nie muszę się martwić, że nie zasnę od kofeiny. Dopóki John jest w ich rękach, na pewno nie zmrużę oka. - Pobudka! - Wosków energicznie potrząsnął Strohmaierem. Adwokat jęknął, ale nie otworzył oczu, więc Wosków wyjął z kieszeni buteleczkę z solami trzeźwiącymi i podstawił mu ją pod nos. Reakcja była natychmiastowa. Strohmaier szarpnął w tył głową i skrzywił się z obrzydzeniem. Otworzył oczy. - Pobudka! Wstajemy! - Wosków podkreślił swe słowa klepnięciem w policzek. - Nie śpię już, nie śpię... - wymamrotał Strohmaier. Kiedy spróbował usiąść, głowę przeszył mu ostry ból, opadł więc z powrotem na siedzenie i zaczął palcami trzeć oczy. - Mam znów użyć soli trzeźwiących? - spytał Wosków. - Nie, tylko nie to. - Strohmaier zasłonił drugą ręką twarz. Nie otwierając oczu, powoli usiadł. - Gdzie jesteśmy? - Na parkingu niedaleko pańskiego biura. Można tam się dostać inaczej niż głównym wejściem? - Słucham? - sens pytania nie dotarł do rozkojarzonego Strohmaiera. Kiedy znów podsunięto mu pod nos sole trzeźwiące, gwałtownie odchylił głowę. - Przecież nie śpię! Co pan mówił? - Czy można dostać się do budynku inaczej niż przez główne wejście? - Od tyłu są drugie drzwi. - Ma pan do nich klucz? - Mam, ale możemy wejść od frontu. Jest niedziela i ochroniarze nie pracują. - Od frontu stoi samochód. Co prawda z jednym człowiekiem w środku, ale może to być glina. Nie mogę sobie pozwolić na ryzyko. - Strohmaier poklepał się po kieszeni, a wtedy Wosków uniósł pęk kluczy, wyciągnięty adwokatowi z kieszeni, kiedy ten był nieprzytomny. - Tego pan szuka? Strohmaier wziął klucze i wybrał jeden z nich. - Ten jest od tylnych drzwi. - No to idziemy. - Wosków usiłował wyciągnąć adwokata z samochodu. - Spokojnie! Głowa mi pęka. Boże, co mi pan dał? - Proszę nic nie mówić, tylko zająć się tym, co ma pan jak najszybciej zrobić. Doszli do tylnych drzwi. Strohmaier zatrzymał się nagle z kluczem w ręku i zapytał: - Kiedy będę mógł porozmawiać z żoną? - Jak ja otrzymam dyskietkę. - Co pana powstrzyma przed zabiciem mnie, gdy już ją panu dam? - Moje słowo. - To ma mnie uspokoić? Wosków dyskretnie wyjął z kabury pistolet i przycisnął go płasko do brzucha - na wypadek gdyby byli obserwowani z któregoś z okolicznych budynków. - Niech pan otwiera albo strzelam. - Wtedy nie otrzyma pan dyskietki. - Co nie będzie już pańskim zmartwieniem - lodowato odparł Wosków. Strohmaier otworzył drzwi. Wosków wepchnął go do środka i dopiero wtedy dostrzegł na wysokości kostek czerwony promień. Alarm był najprawdopodobniej połączony z najbliższym komisariatem albo z prywatną firmą ochroniarską, więc nic dziwnego, że Strohmaier tak chętnie wykonywał rozkazy. Miał ochotę wyładować złość na adwokacie, ale szybko uświadomił sobie, że w ten sposób zmarnowałby tylko drogocenny czas. Poza tym jeżeli Strohmaier wierzył, że pomoc jest w drodze, będzie się mniej opierał przed otwarciem sejfu. Zamknął więc drzwi i ruszyli do windy. - Wiem, gdzie jest pańskie biuro, proszę zatem nacisnąć właściwy guzik - ostrzegł Wosków, kiedy wsiedli. - Niech pan nie zapomina, że im szybciej dostanę dyskietkę, tym szybciej wróci pan do rodziny. Popatrzył na zegarek. Należało liczyć się z tym, że policjant w cywilu, siedzący w samochodzie, już został zaalarmowany i zaczął się rozglądać. Jeden policjant nie był dla Woskowa zmartwieniem - bardziej niepokoiła go możliwość przysłania kolejnych, wtedy bowiem miałby utrudnioną albo wręcz uniemożliwioną ucieczkę. Musiał jak najlepiej wykorzystać czas. Kiedy drzwi windy się rozsunęły, natychmiast pchnął Strohmaiera na korytarz i zmusił do szybkiego podejścia pod drzwi z jego nazwiskiem. - Dyskietka! - krzyknął, gdy znaleźli się w gabinecie. Przy otwieraniu sejfu Strohmaierowi tak drżały ręce, że musiał kilka razy poprawiać pokrętła, zanim ustawił prawidłową kombinację. Wyjął kopertę od lana Granta, a Wosków gestem kazał mu położyć ją na biurko. - Teraz chcę porozmawiać z żoną. - Strohmaier wyciągnął rękę po telefon Woskowa. - Niech pan skorzysta ze swojego. - Wosków rozciął kopertę i wysypał jej zawartość. Strohmaier chciwie złapał słuchawkę i wybrał numer do domu. - Skarbie, to ty? - Dietmar? - Pani Strohmaier sprawiała wrażenie kompletnie zaskoczonej. - Nic ci nie jest? Dzieci są bezpieczne? - Oczywiście. Dlaczego pytasz? - Nic wam nie zrobili? - Dietmar, o czym ty mówisz? - O Boże... - Strohmaier zrozumiał, jak go oszukano. - Co się dzieje? - Dietmar nie odpowiedział. Zamiast tego popatrzył na Woskowa, który celował do niego z pistoletu z tłumikiem. - Powinien był pan sprawdzić w hotelu, czy nie blefuję - powiedział i strzelił adwokatowi trzy razy w serce. - Dietmar? Dietmar! - rozlegało się ze słuchawki. - Dietmar! Jesteś tam? Wosków odłożył ją. Choć wcale nie musiał, sprawdził, dla zasady, Strohmaierowi tętno. Adwokat był oczywiście martwy, więc Wosków wyszedł i zamknął za sobą drzwi gabinetu. Wiedział, że nie ma dużo czasu. Musiał wydostać się z budynku, jeśli nawet oznaczało to pozostawienie samochodu. Ruszył ku schodom i kiedy otworzył prowadzące na klatkę drzwi, stanął twarzą w twarz z młodym policjantem, tym, który obserwował budynek od frontu, gdy Wosków - jeszcze przed obudzeniem Strohmaiera - przejeżdżał tam, aby zorientować się w sytuacji. Funkcjonariusz w cywilu miał w ręku pistolet i obaj mężczyźni przez chwilę zamarli, wbijając w siebie wzrok. - Wosków? - wydyszał policjant, poznając Rosjanina, którego zdjęcie dostał od Kesslera przed wyruszeniem z komendy. To, że gliniarz wymienił jego nazwisko, zaskoczyło Woskowa. A jednak zauważył unoszący się ku niemu pistolet. Sam nie zdążyłby podnieść broni, strzelił więc dwa razy z biodra. Jeden z pocisków trafił policjanta w udo, impet uderzenia rzucił go do tyłu. Aby nie stracić równowagi, sięgnął do poręczy, lecz nie minęła sekunda, jak następny pocisk z broni Woskowa trafił go w serce. Zanim upadł na schody, Wosków był już pół piętra niżej. Po chwili stał przy drzwiach na podwórze. Uchylił je i wyjrzał na parking - był pusty, kiedy jednak biegł do samochodu, wyraźnie słyszał liczne syreny. Zbliżały się bardzo szybko, co oznaczało, że musi zrezygnować z auta. Wskoczył więc na płot otaczający parking i ledwie zdążył go przeskoczyć, na parking wjechał pierwszy radiowóz i z piskiem opon zatrzymał się przy drzwiach do budynku. Wosków pognał alejką, przelazł przez kolejny płot, pobiegł drugą alejką. Syreny ciągle wyły. Skręcił znowu w jakąś alejkę, potem w jeszcze jedną. Dopiero wtedy poczuł się bezpiecznie i pozwolił sobie na oddech. Stanął, opierając dłonie o kolana, i łapał gwałtownie powietrze. Bił się z myślami. Skąd policjant znał jego nazwisko? Czyżby zdołano ustalić ich tożsamość? Jeśli tak, to kto ich wydał? Dlaczego? Tylko jedna osoba mogła mu odpowiedzieć na to pytanie, o ile się bowiem orientował, jedynie ona znała ich nazwiska. Czuł się niczym dymiący talerz. Im szybciej porozmawia z Sammym Kahnem, tym szybciej dowie się tego, co musi wiedzieć... . - To Ralf Jago opowiedział o was Kesslerowi. - A skąd o nas wiedział? - Pracuje dla Cabala. - Dlaczego nie zostałem o tym powiadomiony? - Dowiadujesz się tego, co musisz wiedzieć. Jago jest moim najważniejszym informatorem w Interpolu. Idealnym kretem. Przynajmniej tak mi się dotychczas wydawało. Teraz już nie mam takiej pewności... może jest podwójnym agentem. Nie wiem, wobec kogo czuje się tak naprawdę lojalny. Nie martw się jednak, panuję nad sytuacją. Tutejsze władze zgodziły się, że w razie konieczności prowadzenia pertraktacji w celu uwolnienia zakładników on będzie negocjatorem. Mówiłem ci już, że Grant był informowany przez Racine'a albo Kilgarry'ego. Kiedy stosowne osoby dowiedzą się, gdzie ukrywają się Kilgarry i Racine, wyślą Ralfa Jago, by z nimi negocjował, tyle że on sądzi, iż powiem im, że jest po naszej stronie, i uśpię w ten sposób ich czujność. Jest pewny, że weźmie ich wówczas na muszkę pistoletu, który został schowany w chacie. Nie przypuszcza nawet, że powiem im o schowanej broni. Dlatego, kiedy spróbuje ją wyjąć, zabiją go. Z powodu strzelaniny dojdzie do wzięcia chaty szturmem, a Kilgarry i Racine nie pozwolą wziąć się żywcem i w ten sposób pozbędę się Ralfa Jago oraz informatora bez wywoływania podejrzeń, że grupa Cabal miała z tym cokolwiek wspólnego. - Co się stanie ze mną? Przecież już wiedzą, kim jestem, a to oznacza, że się skończyłem, wiesz o tym. - Wręcz przeciwnie. Cabal zawsze wynagradzał lojalność. Kto jak kto, ale ty powinieneś doskonale o tym wiedzieć. - Zawsze mi dobrze płacono, tego nie zaprzeczam, lecz na co się jeszcze mogę przydać Cabalowi, kiedy wszystkie policje świata znają moją twarz? Nawet nie mogę wrócić do Rosji. Zostanę aresztowany w momencie wyjścia z samolotu. - Władze Rosji cię nie tkną. Masz na to moje słowo. - Zawsze byłeś dla mnie tylko głosem przez telefon, do tego przepuszczanym dla zniekształcenia przez filtr. Ponieważ nie ma możliwości, byś powtórzył mi to patrząc w oczy, pozwól, że pozostanę sceptyczny. - Rozumiem. Powiedz, czego chcesz, a zorganizuję ci to. - Zabij mnie. - Słucham? - Zabij Piotra Woskowa i załatw, by w to uwierzyła któraś z wysoko postawionych figur w rządzie. W ten sposób dadzą mi spokój. Chcę dostać nowe nazwisko, ze wszystkimi koniecznymi papierami, i dwa miliony dolarów na konto. - To się da załatwić. Dokąd pojedziesz? - Jeszcze nie wiem. - Nie weźmiesz ze sobą rodziny? - Piotr Wosków nie żyje. Aby to miało ręce i nogi, nawet rodzina musi w to wierzyć. - Na jego ustach pojawił się smutny uśmiech. - Moja córka znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego w życiu. Wziąłem tę robotę, by zapewnić jej przyszłość. Udało się, tylko że nie będę mógł tego oglądać. Ironiczne, prawda? - Zorganizuję wszystko, jak chcesz. Oczywiście zajmie to nieco czasu, jeśli więc musisz się gdzieś ukryć... - Coś sobie znajdę. Kiedy wszystko zorganizujesz i plan mi się spodoba, dam ci dyskietkę. - Gdybym cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że próbujesz mnie szantażować... - Qui pro quo, Sammy, to wszystko. - Chcę, byś przed wyjazdem załatwił jeszcze jedną robotę. Zabij Amy Michaels. Nie wiem, czy zdążyła zapoznać się z zawartością dyskietki, ale należy się z tym liczyć. Może być jedyną osobą, która jest w stanie zagrozić Cabalowi. - To twój problem, nie mój. - Jeśli miałbym iść na dno, możesz być pewien, że dla ratowania własnego karku zacznę wymieniać nazwiska. Zgadnij, czyje byłoby na pierwszym miejscu? Qui pro quo, Piotrze, to wszystko. Połączenie zostało przerwane. Oliver Strauss był informatorem organizacji Cabal od momentu jej powstania, choć oczywiście nie wiedział, jak się grupa nazywa. Nie znał także nazwiska osoby, z którą się kontaktował - była dla niego jedynie głosem przez telefon. Niewiele go to obchodziło. Szczególnie z powodu sumy, którą otrzymywał miesiąc w miesiąc. Niezależnie od tego, czy wyznaczono mu jakieś zadanie, czy nie, była taka sama. Czasami nie odzywano się do niego przez wiele miesięcy, kiedy jednak telefonowano do niego, rzucał każdą robotę, by wykonać polecenie organizacji. Robił wszystko, aby zdobyć informację, którą chciał mieć Kahn. Słyszał już o okropnej śmierci Meinego, choć niewiele się tym przejął. Nigdy go nie lubił, poza tym stanowił dla niego konkurencję. Niezbyt groźną co prawda, bo przez lata zdołał nawiązać kilka przydatnych kontaktów, w tym z Kesslerem. Dzisiejszy telefon od Kahna nie mógł się zdarzyć w lepszym momencie. Willie Meine nie żył i Kessler będzie potrzebował nowego informatora... zapewne znajdzie się paru chętnych, ale mając informację, którą przekazał mu Kahn, Strauss był przed nimi o parę długości. Dotyczyła miejsca pobytu dwóch najbardziej poszukiwanych w kraju ludzi... - Kessler - w słuchawce rozległ się głos inspektora. - Nazywam się Oliver Strauss i w przeszłości przekazywałem informacje pańskim kolegom. Słyszał pan o mnie? - Słyszałem - odparł Kessler z wyraźną pogardą. - Czego pan chce? - Podobno szuka pan Beth Grant i Johna Novaka. Wiem, gdzie są. Ta wiadomość nie będzie pana nic kosztować, podaruję ją jako gest dobrej woli z mojej strony. Tak, aby pamiętał pan o mnie następnym razem, kiedy będzie pan potrzebował jakiejś informacji. Jest pan zainteresowany? Poobijana furgonetka skręciła z drogi na podjazd pod dom i reflektory na chwilę oświetliły front budynku. Stanęła tuż pod ścianą i wysiadło z niej dwóch ludzi. Choć wiedzieli, że o tej porze nie będzie tu nikogo, rozejrzeli się uważnie. Czarne skórzane rękawiczki, jakimi chronili ręce, ostro kontrastowały z białymi ubraniami, przypominającymi sutanny, i białymi spiczastymi kapturami na głowach. Kierowca wyjął spod siedzenia łom i podszedł do drzwi wejściowych. Sucha, miękka trawa całkowicie tłumiła kroki. Wsunął łom między drzwi i framugę i mocno pociągnął. Drewno pękło, ale drzwi nie puściły. Cofnął się o krok i z całej siły w nie kopnął. Zamek puścił, a niemal wyrwane z zawiasów drzwi załomotały o wewnętrzną ścianę. Drugi mężczyzna przyniósł z furgonetki dwie bańki benzyny i podał jedną z nich kierowcy. Wyjęli spod swoich szat po latarce, zapalili je i weszli do domu. Kierowca poszedł na piętro, jego towarzysz zaczął rozlewać benzynę na dole. Kiedy opróżnił bańkę, stanął w wejściu do domu. Po chwili na szczycie schodów pojawił się kierowca, dał znak uniesionym w górę kciukiem i wyjął z kieszeni zapałki. W każdym pokoju rozniecił ogień, szybko zbiegł na dół i zrobił to samo na parterze. Gdy wychodzili na chłodne nocne powietrze, dom był niemal całkiem wypełniony gęstym gryzącym dymem. Wrócili do samochodu i popatrzyli na swoje dzieło. Na piętrze rozprysnęła się szyba w oknie i przez otwór wystrzelił długi jęzor ognia. Kierowca otworzył schowek, wyjął farbę w sprayu i na najbliższym drzewie nagryzmolił jakieś litery. Było jasne, że dom spłonie, zanim zdąży do niego dotrzeć jedyny w miasteczku wóz gaśniczy. Wyrzucił do rzeki puszkę z farbą, zachichotał i usiadł za kierownicą. Jego towarzysz jeszcze przez kilka sekund przyglądał się ogniowi i też wsiadł do samochodu. Odjechali w tym samym kierunku, z którego przybyli. 13 - Będzie pan współpracował z kompanią siedemnastą - przekazał Kesslerowi przez telefon naczelnik policji, mając na myśli 17. Kompanię Zwiadu, najlepszy w Szwajcarii oddział sił specjalnych. - Ich grupa szturmowa czeka w gotowości bojowej. - Kto nią dowodzi? - spytał Kessler lekko przestraszony, jakby domyślał się odpowiedzi. - Pułkownik Manfred Lehmann. - Dlaczego to mnie nie dziwi? - spytał retorycznie. - Jakiś problem, Kessler? Dowódca kompanii mówił mi, że jesteście z Lehmannem starymi kumplami. Od dzieciństwa, prawda? - To prawda, panie naczelniku, tyle że... - Kessler wbił wzrok w stojącą na jego biurku fotografię syna. - Kto będzie dowodził operacją? Pułkownik Lehmann czy ja? - Lehmann. Wiem, że to pana sprawa, ale ta część akcji będzie typowo wojskowej natury, więc dowodzenie przez wojskowego, do tego odpowiednio przeszkolonego, samo się nasuwa. - Panie naczelniku, mówi pan to tak, jakby szykowała się ostra strzelanina. Jeśli dobrze pamiętam, ustaliliśmy, że mamy negocjować i wykorzystać do tego celu Ralfa Jago. - Dobrze pamiętam, co ustaliliśmy, Kessler - mruknął naczelnik - ale ostateczna decyzja należy do prezydenta i Rady Konfederacji. Właśnie trwa posiedzenie kryzysowe i natychmiast po tym, jak się dowiem, co ustalono, o wszystkim poinformuję pana. Na razie realizujemy plan pierwotny. Lehmann i jego ludzie zostali o wszystkim poinformowani. Czekają na pana przez godzinę na lotnisku Kloten. W części przeznaczonej do odpraw towarowych. Po drodze niech pan zabierze Ralfa Jago z hotelu. - Tak jest, panie naczelniku. - I... życzę szczęścia, Kessler. - Dziękuję, panie naczelniku. Kessler zaczekał, aż naczelnik się rozłączy, dopiero potem odłożył słuchawkę. Jego wzrok powędrował do zdjęcia Andreasa, myślami był jednak przy żonie. Odkąd odeszła, stale o niej myślał. Przez te kilka dni przeżył całą paletę emocji związanych właśnie z nią. Początkowo był na nią zły, że odeszła, potem odczuwał pustkę, wyrzuty sumienia, na koniec znów złość. Złość na siebie, za to, jak ją traktował. Nie zasłużyła na to. Kiedy minionej nocy leżał w łóżku i nie mógł zasnąć, miał ochotę do niej zadzwonić. Chciał usłyszeć głos Marthe i dowiedzieć się, czyjej i dziecku nic nie jest. Będzie musiał wszystko naprawić - przynajmniej zrobić pierwszy krok. Dotychczas zdawało mu się to niemożliwe, ale przecież nie może wyrządzać jej krzywdy, nie zasłużyła na to... Zatelefonuje, kiedy wróci z akcji. W ten sposób będzie mógł przed rozmową z nią pogadać z Mannym i wybadać sytuację. Zdawał sobie sprawę, że był to pewien rodzaj unikania odpowiedzialności za swe zachowanie, ale przyznanie się do własnych błędów nie przychodziło mu łatwo. Taką miał już pracę... przynajmniej w przeszłości przekonywał się, że to praca wymaga ciągłego uporu... Jaka to głupia wymówka! Teraz jednak, jeśli chciał odzyskać Marthe, proste sztuczki nie wystarczą. Mimo to nie przypuszczał, że zrobienie pierwszego kroku będzie takie trudne. Na początek musiał dojść do ładu z samym sobą, a to było najgorsze... Kessler zabrał Ralfa Jago z hotelu, jednak w drodze na lotnisko niemal nie rozmawiali. Kiedy po półgodzinie dojeżdżali do terminalu, Kessler zboczył na drogę z drogowskazem FRACHT i dojechali nią do szlabanu. Z budki wyszedł strażnik. Kessler pokazał mu odznakę, strażnik odszukał jego nazwisko na trzymanej w ręce liście, potem powtórzył wszystkie czynności, sprawdzając Ralfa Jago, wreszcie dał Kesslerowi instrukcje i wrócił do budki otworzyć szlaban. Kessler pojechał w kierunku białego śmigłowca, stojącego przed wielkim hangarem Swissair. Kręciło się przy nim kilku żołnierzy w polowych mundurach. Kiedy samochód hamował, podbiegł do nich sierżant. - Dziękuję, inspektorze - powiedział, gdy Kessler pokazał mu legitymację. - Pułkownik Lehmann jest w hangarze, sprawdza broń. Jeśli pan pozwoli, zaprowadzę. - Chodźmy - rzucił Kessler w stronę Ralfa Jago i wysiadł. - Tylko pan, inspektorze - oświadczył sierżant, widząc, że Jago wychodzi z samochodu. - To jest Ralf Jago z Interpolu - ze zdziwieniem wyjaśnił Kessler. - Naczelnik policji wyznaczył go na negocjatora. - Wiedziałbym o tym, panie inspektorze. Mam rozkaz zaprowadzić pana do hangaru. Tylko pana. - Kto wydał taki rozkaz? Pułkownik Lehmann? - Tak jest, panie inspektorze. - Chciałbym z nim porozmawiać. - Ponieważ sierżant się wahał, Kessler powiedział dobitniej: - Natychmiast, żołnierzu! - Tak jest. - Sierżant ruszył do hangaru i po chwili w nim zniknął. - Co tu się dzieje? - spytał Jago. - Wygląda na to, że Rada Konfederacji podjęła decyzję. - Kessler wystukiwał na dachu samochodu wściekły rytm. - To bez sensu! Dlaczego postanowili pana wykluczyć? Jago znał odpowiedź na to pytanie, nie zamierzał jej jednak zdradzać Kesslerowi. Brzmiała ona: z powodu nacisków z zewnątrz. W którymś ogniwie łańcucha decyzji musiał zainterweniować Sammy Kahn. Lecz Jago też uważał, że decyzja jest pozbawiona logiki. Przecież tak starannie zaplanowali sposób, w jaki miał się dostać do chaty. Kahn musiał wziąć pod uwagę jakiś nowy aspekt sprawy. Tylko jaki? I dlaczego? - Stefan, miło znów cię widzieć! - zawołał Lehmann, wychodząc z hangaru. Tuż za nim szedł sierżant. Tak jak wszyscy, pułkownik miał na sobie maskujący mundur polowy, na szyi zwisały mu gogle narciarskie. Uścisnął Kesslerowi dłoń, inspektor wiedział jednak, że jest to jedynie gest ze względu na obecność innych ludzi. - Co się dzieje, Manny? Dlaczego Jago został wyłączony ze sprawy? Jest doświadczonym negocjatorem i lepiej od kogokolwiek z nas zna organizację Cabal. - Takie mam rozkazy, Stefan. - Lehmann skinął głową Ralfowi Jago. - Przykro mi, ale tu się kończy pańska droga. Każę komuś odwieźć pana do hotelu. - A jak dokładnie brzmią te rozkazy? - spytał Kessler. - Zostaniesz poinstruowany tuż przed odlotem. - Wiem, co nakazują - wtrącił się Jago. - Strzelajcie, aby zabić. Mam rację, pułkowniku? - Sierżancie, może pan zadbać o to, by pan Jago został odwieziony do hotelu? - Lehmann zwrócił się do swego podwładnego, jakby nie usłyszał słów Ralfa Jago. - Niech odwiezie go ktoś z oddziału rezerwowego. - Mogę prosić, panie Jago? - odezwał się sierżant. - Tak nie wolno! - Jago nie poddawał się. - Chcę rozmawiać z pańskim dowódcą! - Panie Jago, odejdzie pan dobrowolnie albo każę pana usunąć siłą - skwitował ten wybuch Lehmann. - Może pan sobie oszczędzić wysiłku - odparł Jago i poszedł za sierżantem. Zanim weszli do hangaru, Kessler złapał Lehmanna za rękaw. - Wiem, że jesteś na mnie wściekły, za to co się stało z Marthe, i masz ku temu pełne prawo, ale nie czas teraz na wzajemne oskarżenia. Musimy współpracować. Jeżeli cokolwiek stanie się zakładnikom, prasa w pierwszym rzędzie ukamienuje nas dwóch. Dobrze o tym wiesz. - To, co tu się dzieje, nie ma nic wspólnego ani z tobą, ani z Marthe i nie życzę sobie, byś to sugerował. Jestem zawodowcem, Stefan. - Lehmann wyrwał ramię z uchwytu. - Idziemy. - A więc co powiedział ci twój dowódca, Manny? - Rada Konfederacji wypowiedziała się przeciwko włączaniu Ralfa Jago do tej operacji. Nie wierzy, by porywacze dobrowolnie się poddali. Zdaniem członków Rady mogą raczej próbować wziąć go jako kolejnego zakładnika. Co by to dało? - A więc jednak strategia "strzelać, aby zabić"? Lehmann wbił wzrok w ziemię, po chwili pokręcił głową. - Nie. Mam rozkaz przeprowadzić niespodziewany atak na chatę. Rada Konfederacji uważa, że to jedyna szansa uwolnienia zakładników, a jest to naszym głównym celem. Los porywaczy jest sprawą wtórną, nie zarządzono jednak strategii ich wybicia. Masz na to moje słowo. - A na czym ma dokładnie polegać ten "niespodziewany atak"? - Z tego, co zwiadowcy przekazali do kwatery głównej, wokół chaty jest zbyt wiele otwartej przestrzeni, byśmy mogli zbliżyć się bezpiecznie na nartach. W tej sytuacji konieczny jest atak z powietrza. Zwiadowcy użyją granatów hukowo-błyskowych, co zdezorientuje porywaczy, zaraz potem ze śmigłowca zostanie zrzucony oddział szturmowy. Ostrzał granatami odbierze porywaczom zdolność działania na czas wystarczająco długi, byśmy mogli bezpiecznie zająć chatę. - Jeśli granaty okażą się skuteczne. A co będzie, jeśli nie? - Mówiłem już, los porywaczy jest sprawą wtórną. Jeżeli nie uda nam się ich aresztować, zastosujemy radykalne środki. Jeśli trzeba będzie zabić porywaczy, zrobimy to. - Właśnie o to chodzi. Zostałeś wykorzystany, Manny, nie dostrzegasz tego? - Nie interesuje mnie polityka, Stefan. Moim jedynym zmartwieniem jest bezpieczeństwo zakładników i jeżeli uda mi się ich wydostać żywych, nie tracąc nikogo ze swoich ludzi, uznam akcję za udaną. - Lehmann zapalił papierosa. - Skąd u ciebie to nagłe zainteresowanie życiem tych ludzi, Stefan? Jeden z nich z zimną krwią zaszlachtował matkę i jej sześcioletnią córkę. - Zastrzelił także nieuzbrojonego policjanta, wykonującego zadania na moje polecenie - stwierdził Kessler. Dziś rano z ich ręki zginął kolejny policjant, a także jeden z najlepszych zuryskich adwokatów. Tak się składa, że to ja musiałem zawiadomić rodziny zabitych, daruj więc sobie sarkazm. Mnie też nie interesuje polityka. Zależy mi na tym, by trafili przed oblicze sądu. Nie chodzi mi o zemstę, Manny, a o sprawiedliwość. Gdybyś nie był tak zaślepiony chęcią wykonywania rozkazów, może też byś to dostrzegł. - Lepiej idź się przebrać. W hangarze przygotowaliśmy! dla ciebie strój na śnieg. Zostaniesz zrzucony, zanim dolecimy do chaty, jeden ze zwiadowców zaprowadzi cię do wyznaczonego miejsca w okolicy. Kiedy zakończymy akcję, zakładnicy zostaną oficjalnie przekazani w twoje ręce i pod eskortą moich ludzi zawiezieni do Zurychu. - Czyli nie mam nawet uczestniczyć w ataku na chatę? - Mój oddział ćwiczył takie akcje tysiące razy. Jesteśmy zgrani i ufamy sobie. Nie należysz do naszego oddziału, Stefan. - Lehmann pokiwał Kesslerowi ostrzegawczo palcem. - I pamiętaj, to moja akcja, a jeśli jeszcze raz zakwestionujesz mój autorytet, zwłaszcza przy którymkolwiek z moich ludzi, odstawię cię tak daleko, byś nie mógł się wtrącać. Czy to jasne? - To sprawa twojego sumienia, Manny. Lehmann zdusił butem niedopałek i żwawym krokiem ruszył do hangaru. Jago zaczekał, aż sierżant sobie pójdzie, wysiadł z samochodu i zatelefonował do Kahna. - Chyba ci mówiłem, że nie masz do mnie dzwonić pod ten numer - warknął Kahn, kiedy Jago się przedstawił. - A ja sądziłem, że załatwisz wszystko tak, bym mógł wejść do chaty i wyprowadzić Kilgarry'ego i Racine'a. - Tak zrobiłem. Co się stało? - Rada Konfederacji zadecydowała, że należy posłać oddział sił specjalnych, a nie negocjatora. Nie pozwolili mi nawet wsiąść do śmigłowca. - Jago przerwał, bo Kahn zaczął chichotać. - Nie widzę w tym nic śmiesznego. A jeśli siły specjalne wezmą Kilgarry'ego i Racine'a żywcem? Jeśli nawet aresztują tylko jednego, może się to okazać katastrofalne... zwłaszcza kiedy przeżyje zdrajca. - Wręcz przeciwnie, uważam, że obecna sytuacja jest dla nas najlepsza. Wiem, że prezydent rozmawiał z członkami rządu w celu ustalenia optymalnej strategii działania i okazało się, że nikt nie życzy sobie, by porywacze przeżyli. W innym wypadku zostałbyś posłany jako negocjator. W końcu nikt nie wie, że pracujesz dla Cabala, a posłanie oddziału specjalnego nakłoni Kilgarry'ego i Racine'a do rozpoczęcia ognia, na co komandosi odpowiedzą tym samym. - A co z zakładnikami? Mogą zostać ranni. - Robisz się nudny, Jago. Już ci mówiłem, że nie interesuje mnie los zakładników, lecz ochrona organizacji. Lepiej będzie, jeśli i ty zaczniesz myśleć w tych kategoriach, w końcu do nas należysz... póki cię nie zwolnię. Teraz proszę, byś więcej nie marnował mojego czasu na duperele. Kessler siedział cicho. Nie powiedział słowa od startu dwadzieścia minut temu. Wraz ze zbliżaniem się do punktu spotkania z drugim oddziałem 17. Kompanii Zwiadu, wysłanym na rozpoznanie, żołnierze opowiadali sobie coraz więcej dowcipów. Ponieważ znana była strategia ustalona przez Radę Konfederacji, stało się jasne, że powodzenie misji w decydującym stopniu zależeć będzie od informacji uzyskanych przez zwiadowców. Kessler patrzył na twarze siedzących naprzeciwko niego komandosów. Był dla nich outsiderem, przez cały lot nikt się do niego nie odezwał. Nawet siedzący obok Lehmann rozmawiał i śmiał się tylko ze swoimi chłopakami, ale cóż... to była ich akcja. Zabrali go, bo musieli. Ze względu na przepisy. Wiedział, że członkowie supertajnej 17. Kompanii, należącej do 4. Regimentu Sił Powietrznych, są czymś wyjątkowym wśród światowych oddziałów specjalnych i przyjmuje się do niej wyłącznie rezerwistów, którzy zgłosili się na ochotnika, a każdy sam musi dbać o zachowanie formy fizycznej. Odkąd wiedział o istnieniu tej jednostki, szanował tych ludzi za oddanie służbie. Cóż za szwajcarska cecha... - Jesteś gotów? - spytał Lehmann, trącając go w żebra, - Dotarliśmy w wyznaczony rejon? - spytał Kessler i Lehmann skinął głową. Miejscem spotkania okazało się prostokątne lądowisko dla śmigłowców, niedaleko górnej stacji kolejki linowej, gdzie w sezonie lądowały helikoptery sanitarne, zabierające do szpitala połamanych narciarzy. Zwiadowcy oczyścili lądowisko ze śniegu i pilot bez trudu postawił maszynę nal namalowanym na środku wielkim Lehmann klepnął Kesslera w ramię, wstał i wyszedł na zewnątrz. Kessler wysiadł za nim, pięcioosobowy oddział pozostał jednak na pokładzie. Lehmann odsalutował czekającemu na lądowisku mężczyźnie w takim samym śnieżnym kombinezonie, w jaki on był ubrany, odeszli kilka kroków na bok i zamienili parę słów przyciszonymi głosami. Kiedy skończyli, Lehmann zaprosił do rozmowy Kesslera. - Potwierdzono obecność w chacie dwóch porywaczy. Kilgarry'ego i Racine'a. Nie dostrzegli Woskowa, co oczywiście nie oznacza, że go tam nie ma. - A zakładnicy? - spytał Kessler. - Jak na razie nie widzieliśmy ich. Porywacze poruszają się po domu bez kominiarek, co świadczyłoby o tym, że zakładnicy zostali gdzieś zamknięci. W ciągu kilku minionych godzin Racine dwa razy wchodził na piętro zjedzeniem i obydwa razy miał na głowie kominiarkę. - To znaczy, że zakładnicy są na piętrze - stwierdził Kessler. - Oznacza także to, że kiedy zaatakujemy, nie znajdą się w polu ostrzału. Może to zadziałać wyłącznie na naszą korzyść - oświadczył Lehmann. - Jeśli nie pilnuje ich któryś z porywaczy. Na przykład Wosków. Mogłoby to wyjaśniać, dlaczego nie było go widać na dole. - To możliwe. - Ale tak nie sądzisz? - Nie sądzę. Jeżeli zamknięto ich na górze i prawdopodobnie przypięto kajdankami, na przykład do kaloryfera albo łóżka, po co im strażnik? Przecież nigdzie nie uciekną. Chata stoi na pustkowiu i stanowi znakomitą kryjówkę. - Lehmann gestem dłoni wezwał do siebie jednego ze zwiadowców i przedstawił go Kesslerowi. - To jest Bauer. Zaprowadzi cię pod chatę. Bauer, to inspektor Kessler z policji kryminalnej, kieruje dochodzeniem w tej sprawie. - Co słychać, inspektorze? - przywitał się Bauer. - Powiem ci, kiedy będzie po wszystkim - odparł Kessler. - Nie przejmujcie się tym, co on wygaduje, Bauer - powiedział Lehmann z uśmiechem. - Tak naprawdę jest optymistą. Narty inspektora są w śmigłowcu, możecie je przynieść? - Tak jest! - odparł Bauer i pobiegł wykonać polecenie. Lehmann rozpiął kaburę, wyjął służbowy pistolet Sig-Sauer P226 i podał go Kesslerowi. - Wiem, że pożyczanie osobistej broni to wbrew regulaminowi, ale wolę, byś był uzbrojony. Nigdy nic nie wiadomo. - A co z tobą? - O mnie się nie martw. Wezmę nasz standardowy karabinek szturmowy. Wolę go w akcji znacznie bardziej od pistoletu. Bierz, Stefan. Kessler wsunął pistolet do kieszeni kombinezonu i wyciągnął do Lehmanna rękę. - Uważaj na siebie, Manny. - Zawsze na siebie uważam, dlatego jeszcze w tym siedzę. - Lehmann ujął dłoń przyjaciela. - Nie życzysz mi szczęścia? - Odkąd to jesteś przesądny? Zawsze mówisz, że wszystko zależy nie od szczęścia, ale od ciebie. - Obyś miał rację. Lehmann pobiegł zgięty wpół do helikoptera, bo pilot zwiększył obroty wirnika. Popatrzył ostatni raz na Kesslera i zniknął we wnętrzu maszyny. Bauer stanął obok inspektora, z nartami pod pachą, i przyglądali się, jak śmigłowiec startuje. Kiedy oddalił się, Bauer podał Kesslerowi narty. - Jak daleko jest do chaty? - spytał inspektor. I on, i Bauer przypinali sobie narty na skraju lądowiska. - Mniej więcej półtora kilometra, inspektorze. Helikopter przeleci nad nią kilka razy, by nasi ludzie zapamiętali rozkład terenu. W końcu będą widzieli chatę po raz pierwszy. - I jedyny przed szturmem. Bauer zapiął narty i nałożył na głowę słuchawki z maleńkim mikrofonem. Popatrzył kątem oka na Kesslera. - Znam ich, panie inspektorze. Poradzą sobie. Jestem tego pewien. - Najważniejsze, by docenili przeciwnika... -Te słowa powiedział właściwie do siebie, Bauer bowiem pomknął w dół. Kessler nałożył gogle, odepchnął się kijkami i ruszył za nim. Zawsze uważał się za dobrego narciarza, choć gdzie mu tam było do Marthe... Boże, jak za nią tęsknię... - pomyślał. Początkowo się zdziwił, że w tej myśli nie ma nic zaskakującego, ale... naprawdę za nią tęsknił. Musiał się z nią spotkać. Zobaczyć ją... porozmawiać, poprosić. Odzyskać ją. Spróbować, jeżeli nawet mu odmówi. Bauer ostro zakantował i zatrzymał się przy grupie obsypanych świeżym śniegiem drzew. Kessler stanął obok i powiódł wzrokiem za spojrzeniem komandosa. Nie miał pojęcia, na co Bauer patrzy. - Widzi ich pan, inspektorze? - Co mam widzieć? - O to właśnie chodzi. Ma pan nic nie widzieć. - Świetnie, że to sobie wyjaśniliśmy. - Strobel! - zawołał Bauer i Kessler aż westchnął, kiedy okazało się, że to, co wygląda na pagórek śniegu, jest w rzeczywistości człowiekiem. Zakamuflowany żołnierz uniósł na potwierdzenie gotowości kciuk w górę. - Dostrzegł pan Reidwega i Kerzla, panie inspektorze? Kessler uważnie zlustrował otoczenie, ale niczego nie zauważył. Po chwili obaj potwierdzili gotowość uniesieniem kciuka. Bez specjalistycznego przygotowania można było obserwować okolicę godzinę i nie odkryłoby się żadnego z nich. - Motto Siedemnastej Kompanii to "Widzieć, nie będąc widzianym". - Bauer zaprowadził Kesslera między drzewa. - A na tym chyba polega obserwacja, prawda? - Jak najbardziej. -Kessler odpiął narty i kucnął obok Bauera, który zajął pozycję tuż przy płaszczyźnie świeżego śniegu, wziął od Strobla lornetkę i skierował szkła na widoczną w oddali chatę. - Widać coś? Komandos podał mu lornetkę i Kessler zaczął obserwować dom. Wyglądał na pusty. W śniegu przed wejściem nie było śladów stóp, z komina nie leciał dym, za oknami nie było żadnego ruchu... Nagle za szybą mignęła jakaś postać. Na dole z lewej strony. Racine. Widział go lepiej niż na zdjęciu. Teraz zrozumiał, dlaczego Grant dał mu przydomek "Ładny chłopiec". Racine pił coś z kubka. Lornetka była tak dobra, że widział nawet unoszącą się znad kubka parę. Po chwili porywacz zniknął. - No i? - spytał Bauer, kiedy Kessler oddał mu lornetkę. - Widziałem przy oknie Racine'a. - Skurwysyn! - Bauer splunął, zanim jednak zdołał cokolwiek powiedzieć, w jego słuchawkach rozległ się głos Lehmanna. - Tak, jesteśmy na pozycjach. Tak, ruszamy. Dam znać, kiedy granaty trafią w cel. - Odsunął od ust mikrofon i uniósł w górę kciuk. Na ten znak Strobel wypełzł ze swej dziury w ziemi, schował się między drzewami i przypiął narty. Po chwili odepchnął się kijkami i zniknął. - Śmigłowiec na pozycji - poinformował Bauer. - Strobel i ja w tym towarzystwie strzelamy do celu. Mamy wystrzelić granaty... pięć okien, pięć granatów. Ja biorę trzy okna z tej strony, Strobel dwa z drugiej. - Zachichotał jak uczniak szykujący jakąś psotę. -Dobrej zabawy, inspektorze. Fajerwerki zawsze są widowiskowe. - Bądź ostrożny, Bauer - cicho zawołał Kessler, kiedy komandos ruszył w dół zboczem. - Życzę ci szczęścia. Nie wiedział, czy Bauer go usłyszał, choć w tej chwili niezbyt się to liczyło. Operacja Cabal rozpoczęła się. Nie było powrotu. - Długo mamy jeszcze tak siedzieć? - warknął Kilgarry.- Gdzie ten jebany Wosków? Dlaczego nie telefonuje? Nawet nie wiemy, czy ma dyskietkę. - Jezu, przestań jęczeć. - Racine, z kubkiem w ręku, odszedł od okna i usiadł na fotelu. - Powiedział, że to może zająć całe przedpołudnie. Czego chcesz, sprawozdania na bieżąco, jak z meczu? Siedzimy i czekamy, takie były rozkazy. - Kahna. Zawsze mamy jakieś rozkazy od Kahna... - Co się z tobą dzieje? - Racine postawił kubek na stoliku. - Najpierw chcesz gwałcić babę, potem bić się ze mną i z Woskowem. Kłócisz się o każdą duperelę. Odkąd Wosków wyjechał, czepiasz się wszystkiego, nie podoba ci się nawet sposób, w jaki parzę kawę, i kąt, pod jakim pada śnieg. Masz klaustrofobię, czy po prostu nasrane we łbie? - Nie mam klaustrofobii - obronnie odparł Kilgarry. - Po prostu nie lubię czekać. - Byłeś w piechocie morskiej. Nigdy nie zastawialiście pułapek? - Kilgarry nie odpowiadał. - Pewnie nie. Byłbyś dobrą przynętą, bo hałasem ściągałbyś wszystkich. - Możesz się zamknąć? Mam już dość tego twojego gadania. - Nawzajem. - Może więc rozstrzygniemy wszelkie wątpliwości? Jeden na jednego. Co ty na to? - No, nie mogę... czy wszyscy, którzy byli w piechocie morskiej, myślą tylko o udowadnianiu sobie męskości? - Przynajmniej nie jesteśmy ciotami. - Zastanawiałem się, kiedy to powiesz, Kilgarry. Muszę wręcz przyznać, że dziwi mnie, iż tak długo udało ci się powstrzymać. Taka odzywka mnie męczy. Wiesz, to samo powiedziałem ostatniemu facetowi, który mnie tak nazwał. Na dodatek zrobił to w pełnym barze. Po co mu to było? - Co zrobiłeś? - Udałem, że ma rację. Zaprosiłem go na ulicę na darmowy numer. Nawet namówiłem do tego, by zdjął spodnie. - Racine błyskawicznie wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy, nacisnął przycisk wysuwający ostrze i machnął klingą parę centymetrów od swej twarzy. - Zdziwiłbyś się, ile stamtąd wylatuje krwi. - Obciąłeś mu kutasa? - Przecież mu go nie obciągnąłem. - Racine zamknął nóż i schował go do kieszeni. Na dźwięk alarmu obaj skoczyli na nogi i popatrzyli na leżący pod oknem odbiornik impulsów. Wskazywał, że uruchomił się jeden z sensorów ruchu, znajdujący się w odległości kilkudziesięciu metrów od chaty. Złapali pistolety maszynowe Heckler & Koch MP5, które przygotowano dla nich przed przyjazdem. Kilgarry był pierwszy przy oknie. Przez chwilę nic nie widział, zaraz jednak jego oko zarejestrowało jakiś ruch. Mniej więcej sto metrów od chaty leżał w śniegu Bauer - trzymał w ręku uniesiony, gotowy do strzału miotacz granatów. Broń była pomalowana na biało i niemal idealnie zlewała się z otoczeniem. Niemal. Kilgarry wybił lufą szybę i wypuścił serię do leżącej na śniegu postaci. Pocisk trafił Bauera w głowę, zabijając go na miejscu. Miotacz granatów wypadł mu z ręki w śnieg, który błyskawicznie nasączył się krwią. Znów rozległ się alarm. Racine właśnie zamierzał sprawdzić, co się stało, kiedy z kuchni doleciał brzęk tłuczonej szyby. Po sekundzie rozległ się tam ogłuszający huk i cały dom się zatrząsł. Choć ani fala uderzeniowa, ani huk nic im nie zrobiły, zarówno Kilgarry, jak i Racine wiedzieli, że następny granat może wpaść przez okno do salonu i odebrać im zdolność działania, uniemożliwić odparcie znakomicie prowadzonego wojskowego ataku. Kilgarry dostrzegł postać biegnącą od drzew w stronę strzelca, którego przed chwilą zabił, zanim jednak zdążył strzelić, o ścianę chaty zadudniła seria i musiał się rzucić na podłogę. Szyba się rozprysła, na plecy spadł mu deszcz szkła. Wystawił przez okno MP5 i puścił serię na ślepo, potem wstał i pobiegł do Racine'a. Na piętrze roztrzaskała się następna szyba i po sekundzie wybuchł kolejny granat - tym razem w łazience. Obaj zdawali sobie sprawę, że zostając w chacie, będą niczym kaczki do odstrzału. Musieli uciekać., natychmiast. Skutery śnieżne stały w szopie z tyłu budynku i musieli się do nich dostać. - Słuchaj! - Racine złapał Kilgarry'ego za ramię. - Słyszałeś? - Co? - Kilgarry był zbyt zajęty zastanawianiem się jak uciec, więc z początku nie zwrócił uwagi na dźwięk. Teraz go jednak słyszał. Nadlatywał śmigłowiec. - Ty bierzesz ją, ja chłopaka. - Pierdol się. Nie zamierzam obciążać sobie skutera. - Rób, jak chcesz, ja biorę chłopaka dla bezpieczeństwa. - Kilgarry pognał na górę, wpadł do sypialni i jednym susem znalazł się przy Johnie. - Co... się... dzieje? - Wyjąkała Beth. Śmigłowiec był coraz bliżej. - Pojawiła się pieprzona kawaleria. - Kilgarry odpiął Johnowi kajdanki i postawił go na nogi. - Idziesz ze mną, kawalerze. - Nie!! - Chcesz zakładnika, weź mnie! - wykrzyknęła Beth, lekceważąc swe bezpieczeństwo. Nie miało to jednak znaczenia. Nagle wszystko straciło jakiekolwiek znaczenie. Bez Iana świat był nic niewart. John miał przed sobą jeszcze całe życie, a ona? - Mowy nie ma! -Kilgarry odciągał chłopca od łóżka, ale mały wpijał się w nie rękami i nogami, tak że musiał ciągnąć go wraz z łóżkiem. Wycelował w Beth. - Puść, chłopcze albo zabiję dziwkę. Nic mi już po niej. - Strzelaj! - prowokowała Beth. - Pociągnij, czy nie masz na to dość jaj?! Kilgarry wahał się, zaskoczony jej wściekłością. Zachowywała się tak, jakby chciała zginąć. W tym momencie śmigłowiec znalazł się nad chatą. Huk silnika był ogłuszający. Na dole wybuchł kolejny granat oszałamiający. Zdezorientowany łomotem John puścił łóżko, Amerykanin złapał go pod pachę i zabrał jak lekki pakunek. Zanim jednak zdążył zbiec, w sypialni eksplodował następny granat. Schody zatrzęsły się i ogłuszony Kilgarry zaklął. Gdyby pozostał w sypialni, znalazłby się poza akcją, na łasce oddziału szturmowego, tak jednak udało mu się... Właśnie zamierzał wbiec do kuchni, kiedy z łomotem zostały wyrwane z zawiasów frontowe drzwi. Dwóch żołnierzy wpadło do środka. Skierował w ich stronę pistolet. Choć byli ubrani w polowe mundury, na pewno mieli kamizelki kuloodporne, obniżył więc lufę i puścił im serię po kolanach. Obaj mężczyźni padli na ziemię, zwijając się z bólu. Kilgarry wpadł do kuchni - ciągle jeszcze pełnej gęstego dymu po wybuchu granatu ogłuszającego, kopnął w odpowiednie drzwi i zbiegł niewielkimi schodami w dół - do szopy. Drzwi szopy były uchylone, a więc Racine już uciekł. Rzucił Johna na tylne siedzenie i zatrzasnął kajdanki na pałąku do trzymania się. - Lepiej uważaj, mały, bo jak spadniesz, pociągnę cię za skuterem jak szmacianą lalkę. Zrozumiano? John przyglądał mu się przerażony, nic nie słysząc, ponieważ ogłuchł od wybuchu granatu. Kilgarry zapalił silnik i wysunął przód skutera z szopy. Popatrzył na unoszący się nad głową śmigłowiec i na widok siedzącego w luku snajpera, który zdjął palec ze spustu, by nie ryzykować zranienia Johna, z satysfakcją się uśmiechnął. Zacisnął dłonie na rączkach i wyprysnął do przodu po śladach Racine'a. Kilgarry'emu powoli wracał słuch i zaczęły do niego docierać liczne odgłosy. Zdawało mu się, że niektóre słyszy chyba po raz pierwszy w życiu - nad wszystkim dominowały jednak dźwięki wydawane przez silnik i wirnik śmigłowca. Odwrócił głowę, by zobaczyć, czy bardzo się zbliżył, i dostrzegł za sobą nie tylko śmigłowiec, ale także trzy postacie na nartach. Dwie miały w rękach karabinki szturmowe, trzecia wyglądała na nieuzbrojoną. Kilgarry nie namyślając się, posłał za siebie serię. Jeden z narciarzy został trafiony i zawirował na śniegu, odpadła mu narta i pofrunęła wysokim łukiem w las. Snajper w śmigłowcu rozpoczął ogień i trzydzieści centymetrów przed skuterem o śnieg uderzyło kilka pocisków. Kilgarry wszedł w zakręt i kiedy wyprostował maszynę, dostrzegł niecałe sto metrów przed sobą Racine'a. Plecy Francuza pokrywał świeży śnieg, jakby przed chwilą się wywrócił; to by wyjaśniało, dlaczego jest tak blisko. Racine spojrzał przez ramię, ale nie zareagował na widok Kilgarry'ego - ponownie zajął się wyszukiwaniem drogi przez drzewa. Nie miał innego wyjścia i zaczął jechać w górę zbocza. Nie zwolnił, kiedy jednak znalazł się na szczycie, zamiast zniknąć za wzniesieniem, wyskoczył nagle w górę. Przez ułamek sekundy zdawał się wisieć nieruchomo w powietrzu, a potem poleciał w dół jak kamień. Jego krzyk był silniejszy niż odgłosy ścigającego ich śmigłowca. Głos Francuza nagle umilkł - tak samo gwałtownie, jak zniknął jego skuter. Kilgarry zahamował i zatrzymał się tuż przed granią. Silnik skutera kaszlnął i zamarł. Wykorzystując osłonę drzew, spełzł z niego i ostrożnie wyjrzał zza krawędzi. Była tam kilkudziesięciometrowa przepaść - Racine nie miał najmniejszej szansy przeżycia. Kilgarry'ego niezbyt to wzruszało, znacznie bardziej martwił go fakt, że jest w pułapce. Wrócił do skutera, odpiął Johna, wsadził go sobie pod pachę, przystawił mu do szyi lufę pistoletu maszynowego i ruszył granią. Po chwili dwaj pozostali żołnierze na nartach dotarli do unieruchomionego skutera. Ze śmigłowca wyrzucono kilka lin i na ziemię spuścili się żołnierze z oddziału szturmowego. Chłopiec stanowił dla Kilgarry'ego ostatnią szansę ucieczki z tej zdawało się beznadziejnej sytuacji. Nie było co prawda gwarancji, że sztuka się uda, ale warto spróbować. Jeśli będzie musiał umrzeć, przynajmniej zabierze ze sobą chłopaczka... Kessler siedział ukryty wśród drzew razem z dwoma komandosami oddziału rezerwowego. Kiedy Kilgarry wyjechał z chaty, uprowadzając Johna, cała trójka ruszyła w pościg. Jednego z żołnierzy trafił Kilgarry, strzelając za siebie, na szczęście tylko w udo. Kessler i Kerzel kontynuowali pościg. Kessler dotarł do skraju przepaści jako pierwszy, zatrzymał się i wycelował broń w Kilgarry'ego, który przykucnął na grani, jedną ręką objął Johna za szyję, a w drugiej trzymał pistolet Heckler & Koch, z lufą przystawioną do głowy chłopca. - John, jestem inspektor Stefan Kessler - zaczął po angielsku, by nie prowokować jeszcze bardziej Kilgarry'ego. - Byłem wczoraj u was w domu. Rozmawiałem z twoim tatą. Pamiętasz? - Pamiętam... -wycharczał chłopiec ledwie słyszalnie. - Rozwiążemy ten problem, nie martw się - zapewnił go Kessler. - Zaufaj mi, nic ci się nie stanie. - Popatrzył na Lehmanna, który stał teraz tuż za nim. - Powiedz swoim ludziom, by opuścili broń i się cofnęli. Ty też - dodał miękko. - Nie chcemy, aby pan Kilgarry spanikował. Lehmann skinął głową i żołnierze odłożyli broń na ziemię. Gestem ręki nakazał im się trochę wycofać. - To koniec, Kilgarry. Puść go - powiedział Kessler. - Zastrzel mnie, a pociągnę za sobą chłopca w przepaść. Prasa cię ukrzyżuje. Tego chcesz? - Chcę, byś go puścił. Nie możesz odejść i dobrze o tym wiesz. - Każ pilotowi zejść tuż nad ziemię - odparł Kilgarry. Pot skapywał mu spod kaptura na oczy. Zamrugał kilka razy, ale nic to nie dało. - I co wtedy? - Rób, co każę, albo zastrzelę gówniarza. - Kilgarry nerwowo zwilżył wargi. - Wiesz, że nie mogę wydać takiego rozkazu. Rzuć broń i puść chłopca. Obiecuję, że jeśli się poddasz, nic ci się nie stanie. - A ja obiecuję, że jeśli nie sprowadzisz tu zaraz tego jebanego helikoptera, to rozwalę gówniarzowi łeb! Liczę do pięciu. Nie zrobisz tego, skaczę z małym. Jeśli nie wierzysz, sprawdź mnie. Kessler nie miał wątpliwości, że Kilgarry woli skoczyć w przepaść, niż się poddać. No, ale przynajmniej złożył mu uczciwą ofertę. Teraz jednak musiał szybko przejść do działania. - Jeden! - wrzasnął Kilgarry. Inspektorowi wpadł do głowy pomysł. Może się uda... wszystko zależało od tego, czy John mu zaufa... - Dwa! - John, mach als ob du Omachtig wirsch - wirf dein Chopfnach worna. Glaub mir. Zdecydował się specjalnie na szwajcarski dialekt, uznał bowiem za mało prawdopodobne, aby Kilgarry znał ten język. Jeśli nawet Amerykanin mówił po niemiecku (o czym nie wspominano w jego aktach), istniała niewielka szansa na to, by zrozumiał, że Kessler powiedział: John, udaj że zemdlałeś - opuść głowę na dół. Zaufaj mi. Kilgarry przed "trzy" zawahał się, ale Kesslera martwiła niepewność w oczach Johna. - Co gadasz? - spytał Kilgarry. - Glaub mir, John. Glaub mir. Zdawało się, że chłopiec nie zareaguje, ale nagle jego ciało zwiotczało, a głowa opadła na pierś. Ten ułamek sekundy wystarczył Kesslerowi na strzał, a był idealny. Kula trafiła Kilgarry'ego tuż nad prawym okiem; był martwy. Heckler wysunął mu się z martwych palców, lecz lewą rękę w dalszym ciągu zaciskał wokół szyi małego. John próbował się wyszarpywać, ale mu się nie udawało, ciało Kilgarry'ego zaczęło się niebezpiecznie przechylać. Kessler rozpaczliwie podczołgał się ku nim na czworakach, rzucił do przodu niczym futbolista i w chwili gdy Kilgarry chylił się w stronę przepaści, złapał Johna za nogę. Przez przeraźliwy moment bał się, że wszystko na nic, ale ciało Kilgarry'ego oderwało się od Johna i poleciało w otchłań, a on dalej trzymał chłopca za kostkę. - Mam cię, Andreas! - wywrzeszczał przekrzykując unoszący się w górze śmigłowiec. - Nie puszczę cię, obiecuję! John zwisał nad przepaścią, jedynie mocny chwyt Kesslera chronił go przed straszliwym upadkiem. I właśnie wtedy pod chłopcem urwał się kawał lodu i John przerażony wrzasnął, gdyż osunął się trochę w dół. Nie wiadomo było, gdzie jest lód, a gdzie ziemia i choć Kessler doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mogą leżeć na lodowym nawisie, który może nie wytrzymać ich ciężaru i obaj zginą, nie było jednak mowy o tym, by puścił. Nagle poczuł silny chwyt za kostki i kiedy odwrócił głowę, okazało się, że asekuruje go Lehmann. Śmigłowiec opuścił się niżej i wyrzucono z niego linę. Lehmann oderwał rękę od kostki Kesslera, złapał linę i obwiązał nią inspektora w pasie, a potem dał pilotowi znak uniesionym kciukiem, że się udało. Kessler wyciągnął się do przodu, do Johna, złapał go za drugą nogę i pociągnął do siebie. Kiedy chłopiec był bezpieczny, sięgnęły po niego chętne do pomocy ręce i natychmiast owinięto go kocem. Zanim jednak odszedł do śmigłowca, odwrócił się do inspektora i zapytał: - Kto to jest Andreas? - Słucham? - Kessler nie zrozumiał pytania. - Nazwał mnie pan Andreasem. - Otarł zapłakane policzki. - Dlaczego tak mnie pan nazwał? - Mój syn miał na imię Andreas. - Nie pamiętał, że imieniem syna zwrócił się do Johna. Własna reakcja dziwiła go i denerwowała. - Zginął w zeszłym roku. Przepraszam, zdawało mi się... - Zamilkł. Nie wiedział, co powiedzieć. Wyciągnął rękę i owinął chłopca ciaśniej kocem. - Idź do śmigłowca, zajmie się tam tobą sanitariusz. - Patrzył przez chwilę na odchodzącego Johna, potem rozwiązał linę na brzuchu i spojrzał w przepaść. - Mogłeś zginąć, skubańcu-poważnie powiedział Lehmann, po czym uśmiechnął się i klepnął Kesslera w dłoń. - Ale walnąłeś numer! Na pewno zarekomenduje cię do pochwały. - Nie potrzebuję pochwał. Nie zrobiłem tego dla zaszczytów. Musiałem tak postąpić choćby po to, by przegonić dręczące mnie demony. - Przepraszam, inspektorze - odezwał się Kerzel za jego plecami. - Maszyna gotowa do lotu. - Wrócę sam do chaty. - Chłopiec nie chce lecieć bez pana. Kessler popatrzył na śmigłowiec i jego wzrok spoczął na skulonej przy luku wejściowym drobnej postaci. Kiedy ruszył w kierunku Johna, dotarło do niego, że po raz pierwszy odkąd utracił Andreasa, był w zgodzie z sobą. Pożar kompletnie zniszczył dom. Imponująca willa zmieniła się w czarny szkielet. Strużki dymu unosiły się niemal przepraszająco nad zgliszczami. Choć była niedziela, z Livingstone Point zjechało sporo ludzi, gdyż słowo "pożar" rozniosło się po miasteczku szybciej, niż ogień trawił budynek - ogień, który szalał niemal całą noc, aż przejeżdżający kierowca zauważył nad ranem dym i wszczął alarm. Kiedy jedyny w mieście beczkowóz zajechał na miejsce zdarzenia, strażakom pozostało jedynie dogaszenie dymiących resztek "domu starego Hemmingsa". Tłum rozdzielił się, bo na podjazd wjechał samochód i wszystkie oczy zwróciły się na agentów specjalnych - Franka Dawsona i Jima Ellisa - którzy wysiedli z samochodu i zaczęli się rozglądać. Szeryf Olsen przepchnął się przez tłum, wykorzystując swe brzuszysko. - Zdawało mi się, że już wyjechaliście do Jackson, by złapać samolot do Waszyngtonu - powiedział podchodząc do agentów. - Już właściwie wyjeżdżaliśmy - odparł Dawson. - Wymeldowywaliśmy się z hotelu, kiedy właściciel powiedział nam o pożarze. Reszta ludzi już pojechała, ale uznałem, że najlepiej będzie rzucić okiem na to, co się stało. - Nie powiem, żeby było co oglądać - mruknął Ellis. - Czy nie wyniesiono niczego z domu, nie zabezpieczono? - Syknął przez zęby, kiedy Olsen pokręcił głową. - To znaczy, że wszystkie informacje z komputerów zostały stracone. Całe nasze śledztwo poszło z dymem. Gratulacje, szeryfie. - Spokojnie Jim, to przecież nie wina szeryfa - wtrącił się Dawson. - Jak doszło do pożaru? Podłożono ogień? - Na to wygląda. - Olsen włożył palce w usta i zagwizdał. - Lester, chodź tu! - Podbiegł do nich tykowaty Lester Burman i nerwowo pokiwał głową obu agentom. - Powiedz panom to, co mi opowiedziałeś. - Widziałem dwóch ludzi, którzy podpalili dom - oświadczył Lester i wbił wzrok w swe zniszczone buty. - Przynajmniej tak myślę, że to byli oni. - Co to ma znaczyć? - z irytacją rzucił Ellis. - Jim, daj mu skończyć - spokojnie upomniał go Dawson. - Co widziałeś, Lester? - Zeszłej nocy nie bardzo mogłem spać, więc zszedłem na dół zrobić sobie kanapkę. Wyglądałem przez okno w kuchni, kiedy na drodze pojawiły się światła. O tej porze to było dziwne. Nikt z naszego miasteczka nie jeździ nigdy po nocy, a przecież to była druga w nocy. Zobaczyłem furgonetkę. Najpierw myślałem, że źle widzę, bo to była furgonetka Henry'ego Monroe, a on nie żyje. Potem zobaczyłem dwu mężczyzn w środku. Przynajmniej tak myślę, że to byli mężczyźni. - Nie nadążam - Dawson zmarszczył czoło. - Nie widziałem ich twarzy - wyjaśnił Lester. - Mieli maski? - spytał Dawson. - Mieli białe... kaptury... - niechętnie powiedział Lester. - Wie pan, jak... ludzie z Klanu. Na drzewie nad rzeką jest napis, dlatego pomyślałem, że to oni podpalili dom. - Jaki napis? - zdziwił się Ellis. Olsen zaprowadził agentów do rosnącego nad rzeką poskręcanego starego dębu. Na korze napisano topornie: CZARNUHY DO DOMU. - Nie sądzi pan, że jeśli zamierzali mnie obrazić, to mogliby to zrobić poprawnie pod względem ortograficznym, szeryfie? - spytał Dawson. - Wydaje mi się, że powinien mieć pan jakieś podejrzenie co do tego, kto to mógł być. Olsen wiercił się, jakby miał owsiki. - Nie, jak na razie nie... Sprawdziłem, co powiedział Lester, i okazało się, że furgonetka Henry'ego stoi w jego szopie, ale drzwi są otwarte, a kłódka przecięta. Jestem skłonny zgodzić się z Lesterem, że widział w nocy furgonetkę Henry'ego. - Niech pan tylko nam nie mówi, że w okolicy nie działa Klan - z pogardą oświadczył Ellis. - O ile wiem, to dotychczas nie działał - odparł szeryf. - Ale będę musiał oczywiście dokładnie sprawdzić. - Innymi słowy, wszyscy zostaną wybieleni -nie popuszczał Ellis. - Przecież mówię, że dokładnie to sprawdzę! - nerwowo odparował Olsen. - A jeśli stwierdzę, że ogień podłożył ktoś z miasta, zadbam o to, by stanął przed sądem. Reprezentuję tu prawo i nie będzie żadnego wybielania, panie Ellis. To mogę obiecać. - Dziękuję, szeryfie, doceniam pańskie chęci - rzekł Dawson. Ellis zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale zaterkotał telefon w jego kieszeni. Przeprosił i oddalił się, by go odebrać. - Podobno należą się gratulacje - usłyszał znajomy głos. Odszedł jeszcze kilka kroków. - Hej Sammy, nie spodziewałem się, że tak szybko się odezwiesz. - A co w tym złego? Podobno świetnie się w nocy spisałeś. Spalić dom i zwalić to na KKK... to mi się podoba. - Na dodatek namotałem szeryfowi we łbie. - Ellis popatrzył na Olsena. - A dobrze mu tak, chamowi ze wsi. Miał jeszcze czelność twierdzić, że w okolicy nie działa Klan. Z kogo on chce robić durnia? - Najważniejsze, że zniszczyliście dowody, które można by użyć przeciwko Cabalowi. Dlatego właśnie ty tam trafiłeś. Aby zatrzeć ślady. - Jak zwykle była to dla mnie przyjemność. - Ellis zauważył zbliżającego się Dawsona. - Zaczekaj, mam towarzystwo. - Zasłonił mikrofon dłonią. - Z kim rozmawiasz? - spytał Dawson. Ellis chwilę mu się przyglądał, po czym podał telefon. Dawson wziął aparat. - Halo? - Agencie Dawson, miło znów cię słyszeć. - Sammy! - wykrzyknął Dawson, po czym otworzył drzwi samochodu i wsiadł do niego. - Jak sprawy w Szwajcarii? - Świetnie. Doskonale poradziliście sobie w nocy. Muszę przyznać, że z rozkoszą popatrzyłbym na ciebie w stroju Klanu. Ależ byłoby zdjęcie... - Napisałem nawet na drzewie: CZARNUHY. Tutejsze kołki na pewno nie umiałyby tego dobrze napisać. Szeryf o mało się nie zagotował. Chyba jeszcze nigdy nie miał z czymś podobnym do czynienia. Ciało bez głowy... pożar... mówię ci, mamy tu świetną zabawę. - Wierzę - zachichotał Kahn. - Jak załatwiłeś sprawę z odciskami palców, pobranymi z ciała Amy Michaels? - Jim to zrobił. Buchnął z biura szeryfa jakieś odciski i posłał je do Waszyngtonu. Teraz, kiedy dom się spalił, to jedyny ślad, jakim dysponuje FBI. Muszę jednak ci powiedzieć, że znalezienie ciała nas zaskoczyło. Twój człowiek powinien pozbyć się go zawodowo, a nie zakopywać tuż pod ziemią na obrzeżach miasta. - Masz rację, to mu nie wyszło, ale przynajmniej miał dość rozumu, by pozbyć się głowy. Chyba zakopał ją w Kansas. Żadnych śladów, tak jak lubię. Jeszcze raz wam gratuluję. Dawson wyłączył telefon i zastukał w szybę. Ellis wsiadł do samochodu. - Chcesz jeszcze gdzieś jechać, zanim udamy się do Jackson? - Chyba nie. Myślę, że wszystko już załatwiliśmy. Bardzo chciałbym zostawić tę wiochę swojemu losowi. - Ja też. 14 Wosków już się pogodził z tym, że jego dochodowe zajęcie - zabójca działający na zlecenie organizacji Cabal - skończyło się. Nie mógł się natomiast pogodzić z sytuacją - nigdy się z nią nie pogodzi! - że więcej nie ujrzy córki. Gdyby pozwolono mu odwiedzić ją, zanim zacznie prowadzić nowe, samotne życie, bez wahania zrezygnowałby zarówno z obiecanych dwóch milionów dolarów, jak i z dyskietki. Wiedział jednak dokładnie, że nie jest to możliwe bez narażania jej życia. Tego zaś nigdy by nie zrobił... Od porannej rozmowy z Kahnem prawie o niczym innym nie myślał, a wraz z bólem, który w nim narastał, zaczynało go coraz bardziej przepełniać poczucie niesprawiedliwości i wrażenie, że został zdradzony. Odczuwał złość i gorycz wobec Cabala, szczególnie zaś wobec Kahna. Jak na ironię - co potęgowało jego oburzenie - aby uniknąć spędzenia reszty życia za kratami, będzie jeszcze musiał polegać na Kahnie, bo tylko on może wyciągnąć go ze Szwajcarii i ulokować w innym kraju oraz dać mu nowe dokumenty. Nasilało to jedynie jego niezadowolenie, wynikające z poczucia bezradności. Z zadumy wyrwał go dzwonek telefonu. - Racine i Kilgarry nie żyją - zaczął obojętnym tonem Kahn. - Gratulacje. Osiągnąłeś, co chciałeś. - Wosków nie próbował ukryć pogardy. - Wcale tego nie chciałem i dobrze o tym wiesz. Zostałem do tego ruchu zmuszony. Musiałem chronić przyszłość organizacji. - Masz pieniądze dla mnie? - Jak zawsze od razu przechodzisz do sedna. Będę je miał po południu, choć nie w gotówce. Zapewne mam je przetransferować do banku w którymś z rajów podatkowych... - Tak. Podam ci szczegóły tuż przed wyjazdem. Co z moim nowym paszportem? - Jest gotowy i czeka na ciebie. Powiem ci, gdzie możesz go odebrać, kiedy załatwisz swoją ostatnią robotę. - To znaczy, kiedy zabiję Amy Michaels? - Tak jest. Masz transport? - Mam. Kiedy przyjechaliśmy, wynająłem na wszelki wypadek dodatkowy samochód. Stoi w jednej z bocznych uliczek w centrum. - Jak zawsze pragmatyk z ciebie, Piotrze. Amy Michaels jest w klubie Novaka. To Straight Street. Ukrywają ją od kilku dni. - Ktoś tam będzie? - Pewnie Novak. Telefonowała do niego jakiś czas temu... nie pytaj, wiem, bo odkąd Novak jest zamieszany w sprawę, mam na podsłuchu jego telefony. Teraz do niej jedzie, aby ją wypuścić. Wyłączy alarm, czym ułatwi ci wejście. Wejdź do klubu od tyłu, przez okno, które nie jest zamknięte na zamek. Musisz się jednak śpieszyć, by ci nie uciekła. Odszukaj Novaka, on będzie wiedział, gdzie ją znaleźć... i zabij ich oboje. Zadzwoń, kiedy znikniesz z klubu, wtedy załatwimy szczegóły dotyczące przekazania pieniędzy tobie, a dyskietki mnie. Będziesz wówczas wolny i możesz jechać. Choć większość sklepów była zamknięta, liczne kafejki oraz trafiki w Niederdorfie i okolicy były pootwierane i na ulicach kręciło się sporo osób. Wosków znalazł miejsce do parkowania kilkaset metrów od klubu, zanim jednak wysiadł, poczuł, że ogarnia go lęk. A jeśli zostanie rozpoznany? Wyjął ze schowka spiczastą czapkę i naciągnął ją głęboko na oczy. Co prawda nie było to żadne przebranie, ale w ten sposób czuł się mniej wyeksponowany. Odruchowo dotknął pistoletu w kaburze na plecach i wysiadł z samochodu. Skulił głowę, wbił ręce w kieszenie i ruszył szybkim krokiem. Kiedy dotarł do alejki prowadzącej na tyły klubu, zatrzymał się, rozejrzał i zadowolony z tego, że nikogo nie ma, pobiegł przed siebie. Przygarbiony, na przygiętych nogach wyglądał tak, jakby zaraz miał się znaleźć pod ostrzałem. Po chwili znalazł się na placyku przed tylnym wejściem do klubu - tu również nikogo nie było. Nałożył rękawiczki i wspiął się na parapet biegnący wzdłuż licznych okien. Zaczął je sprawdzać po kolei, aż znalazł to, o którym mówił Kahn, ostrożnie otworzył, wsunął się jak kot do środka i zamknął okno za sobą. Znalazł się w kuchence na tyłach klubu. Zeskoczył na podłogę, wyjął pistolet i podszedł do wychodzących na korytarz wahadłowych drzwi. Pchnął je nieco czubkiem palca i aż syknął, kiedy głośno zaskrzypiały zawiasy. Wyszedł na korytarz. Tuż obok zauważył dwoje kolejnych drzwi - na bliższych był napis: KULISY - WEJŚCIE TYLKO DLA OSÓB UPOWAŻNIONYCH. Spróbował je otworzyć, ale były zamknięte na klucz. Ruszył więc ostrożnie korytarzem do drugich drzwi, przycisnął się do ściany, a następnie wysunął nieco głowę, by zajrzeć przez znajdujące się w nich szklane szybki. Gwałtownie cofnął głowę, gdyż w środku, przy stoliku niedaleko sceny, siedziało dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Novak, drugiego nie znał. Wziął głęboki wdech i ponownie zajrzał. Mężczyźni byli pochłonięci rozmową. Rzucił okiem na resztę pomieszczenia - nigdzie nie było widać Amy Michaels. Zacisnął dłoń na pistolecie i pchnął drzwi. - Wosków! - krzyknął Jago na widok Rosjanina, który zamarł w drzwiach z wyciągniętym w ich kierunku pistoletem. Przez twarz Woskowa przebiegł grymas niepewności, ale natychmiast się opanował. - Bardzo mi przykro. Novaka znam, ale z panem nie miałem chyba przyjemności. - Ralf Jago. - A więc pan jest Jago... Kahn opowiadał mi o panu. Podwójny agent. Niech pan powie, wobec której instytucji jest pan tak naprawdę lojalny... wobec Cabala czy Interpolu? Jago poczuł na sobie wzrok Novaka, który czekał na jakieś wyjaśnienie. - To prawda, pracowałem jako podwójny agent - powiedział. - Inaczej Interpol nie byłby w stanie wniknąć w struktury Cabala. - Nie tak mi to przedstawiano, ale w zasadzie to już niezbyt ważne - odparł Wosków. Popatrzył na Novaka. - Gdzie jest Amy Michaels? - Tutaj - dobiegł głos od strony drzwi. Novak był zaskoczony, że nagle się zjawiła, jego zdumienie było jeszcze większe, kiedy dostrzegł, że Amy trzyma w ręku berettę z tłumikiem. Kierowała lufę na Woskowa, który powoli odwracał głowę. Z początku jego tułów pozostawał nieruchomy, dopiero gdy ujrzał Amy, wykonał obrót, ale było już za późno... Amy strzeliła pierwsza. Kula trafiła Woskowa w żebra, a impet uderzenia pchnął go na ścianę. Wypuścił z ręki pistolet, który potoczył się po podłodze i zatrzymał pod stołem. Nie miał szans na dosięgnięcie broni. Czuł przerażający ból, a po dłoni, którą przyłożył do ranionego boku, spływała krew. - Nie mam broni - odezwał się, kiedy Amy do niego podeszła z wyciągniętą przed siebie na długość ramienia berettą. - Widzisz, że jestem nieuzbrojony. Poddaję się. Jago, poddaję się! Jago, który w momencie kiedy Amy strzeliła, wyciągnął z kabury pod pachą dziewięciomilimetrowego glocka, stał i celował w nią. - Odłóż pistolet, Amy. - Nie zareagowała. - Powiedziałem: odłóż broń! - Ponownie nie zareagowała. Strzeliła jeszcze dwukrotnie, raz za razem. W oczach Woskowa pojawił się wyraz niedowierzania. Oba pociski trafiły go w serce i zwalił się ciężko na podłogę. Dopiero wtedy Amy popatrzyła na Ralfa Jago i kąciki jej ust uniosły się minimalnie, co chyba miało sugerować uśmiech. Zwróciła broń w jego kierunku, Jago jednak nie zawahał się i strzelił. Amy poleciała do tyłu, wpadła na stolik i przewracając go, runęła ciężko na podłogę. Leżała bez ruchu, twarzą do podłogi, w dłoni ciągle ściskała berettę. Jago ostrożnie do niej podszedł, kopnięciem wytrącił jej z ręki pistolet i ukląkł. Przód koszulki Amy był zalany krwią. Sprawdził puls. - Żyje! - krzyknął do Novaka, który stał przed sceną i nie mógł pojąć tego, czego właśnie był świadkiem.-Wezwę sanitariuszy - powiedział Jago i wyjął z kieszeni telefon. - Niech pan idzie po ręczniki, to może zatamujemy krwawienie. Novak, obudź się! Idź po ręczniki, zanim ona się wykrwawi! - Tak... oczywiście... - Krzyk Jago wyrwał Novaka z letargu. Ruszył biegiem do kuchni, złapał kilka ręczników i wrócił pośpiesznie. Jago, który klęczał nad Amy i przyciskał jej dłoń do mostka. - Ambulans już jedzie, ale musimy jeszcze powiadomić policję - oznajmił Novakowi, wziął od niego ręcznik i przycisnął do klatki piersiowej Amy Michaels. - Zajmij moje miejsce i naciskaj mocno. Bez względu na to, co się będzie działo, nie puszczaj, bo to ją zabije - przykazał. Kiedy Novak wykonał polecenie, Jago wytarł ręce w inny ręcznik, wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił po policję. - Nie... nie mogę w to... uwierzyć... -wydukał Novak. - Nie jest pan w tym osamotniony - odparł Jago i ponownie ukląkł obok Amy. - Dobra, zmieńmy się. Novak usiadł przy najbliższym stole. - Rano dostaję od Kesslera najlepszą możliwą wiadomość, że Beth i John są bezpieczni i wracają do domu, a teraz... To jakiś absurd. Skąd miała broń? Dlaczego strzelała do niego, kiedy był już bezbronny? Przecież jego zeznania mogły ją oczyścić z zarzutu zabicia Iana Granta. Nic z tego nie rozumiem. - Ja również. Tylko ona wie, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Zanim się tego dowiemy, musimy zaczekać, aż będzie mogła zeznawać. Amy cicho jęknęła i po chwili zamrugała powiekami. Próbowała coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. - Proszę nic nie mówić, Amy - szybko zareagował Jago. - Niech pani oszczędza siły. Karetka już jedzie. Wyjdzie pani z tego. - Zwrócił się do Novaka i szepnął: - Może pan pójść do wejścia od frontu, aby pokazać im drogę? Zaraz powinni tu być. - Oczywiście. Novak z chęcią się zgodził, wiedział bowiem, że w ten sposób znajdzie się na zaludnionej ulicy. Otworzył drzwi, wyszedł na chodnik i zaczął głęboko oddychać. Sanitariusze nie nadjeżdżali, za to podeszło kilku turystów, którym musiał wyjaśnić, że klub jest nieczynny. Stał z dłońmi w kieszeniach przed wejściem do klubu, zaniepokojony tym, że karetki ciągle nie ma - przecież Amy traciła krew i każda minuta się liczyła! W końcu usłyszał w oddali syrenę. Jej dźwięk narastał i wkrótce karetka dojechała do najbliższego skrzyżowania, a kierowca ostro zatrąbił kilka razy, by rozpędzić przechodniów. Po chwili samochód zaczął podjeżdżać pod klub, przebijając się z trudem wśród krzeseł i stolików porozstawianych przed pobliskimi kawiarniami. Novak pokrzykiwał na ludzi, którzy przyglądając się w zaciekawieniu, utrudniali przejazd. Zanim dwaj sanitariusze wyciągnęli nosze, wokół karetki już stał wianuszek ludzi. Novak wprowadził sanitariuszy do środka, zamknął drzwi wejściowe i poszli do sali, gdzie Jago wciąż klęczał nad Amy, przyciskając jej do piersi świeży ręcznik. Sanitariusze przystąpili do rutynowego, w takiej sytuacji, opatrzenia rannej, następnie podali kroplówkę, ułożyli ją na noszach i przykryli kocem. - Pojadę z nią do szpitala - stwierdził Jago. - A co z Woskowem? - Nie żyje. - Tak sądziłem. Nie zabiorą go? - Nie można go ruszyć bez zgody policji. Powinna tu lada chwila być. Niech im pan powie, że pojechałem do szpitala i złożę oświadczenie zaraz po tym, jak uzyskam informacje o jej stanie. Novak odprowadził Ralfa Jago i sanitariuszy do wyjścia i przyglądał się, jak wsuwają nosze z Amy do karetki. Po chwili auto ruszyło na sygnale w drogę powrotną. Novak patrzył za ambulansem, aż zniknął za skrzyżowaniem, po czym wrócił do środka, obawiając się pytań chorobliwie ciekawych gapiów. Musiał się czegoś napić. Zanim wszedł za bar, popatrzył na nieruchome ciało Woskowa. Trzymał już butelkę w ręku, gdy nagle pomyślał, że gliniarze mogą wyczuć w jego oddechu alkohol... i wtedy zastanowił się nad tym, dlaczego ich jeszcze nie ma. Powinni przyjechać przed karetką. Wrócił do holu, by zaczekać tuż przy wejściu, i z irytacją stwierdził, że przez okno obok drzwi zaglądają do środka ciekawscy. Wściekły poszedł do swego gabinetu, przez kilka minut chodził jak lew po klatce, od ściany do ściany, w końcu zdecydował się zatelefonować, by sprawdzić, cóż tak ważnego zatrzymało patrol. - Dobry wieczór - zaczął powściągając złość. - Tu Mike Novak ze Straight Street. Czekam ciągle na wasz patrol. Kiedy będzie? - Słucham? - Jakiś czas temu telefonowano do was w związku ze strzelaniną w moim klubie. - Strzelaniną? - Ile razy mam się powtarzać? Tak, w związku ze strzelaniną. Jeśli nie pan odbierał pierwsze zgłoszenie, proszę mnie połączyć z osobą, która je odbierała. - Chwileczkę, proszę pana. - Kurwa, nie wierzę! - wykrzyknął wściekły. - Halo? Jest pan tam? - zapytał po kilku sekundach ten sam głos. - Jestem. - Mówi pan, że dzwoni z Straight Street? - Tylko nie zaczynajcie od początku! Tak, nazywam się Mike Novak i jestem właścicielem klubu. - Panie Novak, nie mieliśmy żadnego zgłoszenia o strzelaninie w pańskim klubie. - Co?! Dzwonił Ralf Jago z Interpolu. - Przykro mi, ale nie mam zarejestrowanego żadnego zgłoszenia o incydencie w pańskim klubie. - Nie rozumiem tego. Telefonował przy mnie. Może połączył się bezpośrednio z wydziałem zabójstw? - Proszę pana, zapewniam, że żadna jednostka policji zuryskiej nie odebrała zgłoszenia o jakimkolwiek incydencie w pańskim klubie. Novak opadł ciężko na fotel. Co tu się działo? - Proszę pana? Jest pan tam? Halo? Proszę pana! - Tak, jestem... - Jeżeli poda pan szczegóły zdarzenia, przyślę patrol. Koledzy będą u pana za kilka minut. Kessler otrzymał wiadomość o strzelaninie w klubie Novaka zaraz po wylądowaniu na lotnisku Kloten. Na pasie czekał na niego radiowóz, by zawieźć go tam razem z Johnem i Beth. Bezpośrednią okolicę klubu otaczał policyjny kordon, dzięki czemu mogli podjechać pod same drzwi wejściowe. Niemalże w tym samym momencie kiedy radiowóz zahamował, John wyskoczył i podbiegł do drzwi. Zatrzymał go policjant w mundurze, ale Kessler wyjął legitymację i kazał wpuścić chłopca. - Tato? Tato? - krzyknął John i rzucił się biegiem ku uchylonym drzwiom na końcu korytarza. Pociągnął za nie, w tym samym momencie stanął w nich jego ojciec. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, potem Novak opadł na kolana, a John rzucił mu się w ramiona. Novak ściskał syna, nie zwracając uwagi na łzy, które zaczęły spływać mu po policzkach. Łzy radości, złości, ulgi. Łzy wdzięczności. Potem, czując na sobie czyjś wzrok, uniósł głowę - tuż przed nimi stała Beth Grant. Też płakała, ale uśmiechała się radośnie. Po chwili pojawił się obok niej Kessler, kiwnął Novakowi na powitanie i wszedł do sali klubowej, gdzie już pracowali technicy. Podszedł do okrytego zakrwawionym kocem ciała i uniósł jego skraj, by się przekonać, czy to naprawdę Wosków. - O, Kessler... cieszę się, że pan do nas dołączył - rozległ się za jego plecami znajomy głos. - Panie naczelniku, nie spodziewałem się pańskiej obecności tutaj. - Chciałem przekazać pani Grant, że zlecenie zamordowania córki jej wspólniczki zostało anulowane. - Skąd pan wie? - Ja też mam swoje źródła, Kessler. Nie drążmy tego. Zakładam, że już pana poinformowano o tym, co tu się stało? - Tak, panie naczelniku. Na lotnisku. - Kilka minut temu znaleziono niedaleko porzuconą karetkę. W części przeznaczonej do transportu chorych leżały dwa puste opakowania po krwi, które najprawdopodobniej Amy Michaels schowała pod ubraniem, by optymalnie zasymulować śmierć po strzale Ralfa Jago. Nie było śladów ani ich dwojga, ani przebranych sanitariuszy. - Nie mogli uciec daleko, panie naczelniku. - Nie interesuje nas, dokąd się udali. Po południu złożę oświadczenie na konferencji prasowej. Powiem, że Amy Michaels była zmuszona zastrzelić Woskowa w samoobronie, a potem została postrzelona przez Ralfa Jago i zmarła w drodze do szpitala. Tę oficjalną wersję przed chwilą zatwierdził sam prezydent. - Innymi słowy, należy za wszelką cenę chronić grupę Cabal. - Podoba mi się to nie bardziej niż panu, Kessler, ale takie mam rozkazy. Pan też. Sprawa jest oficjalnie zamknięta i basta. - Jak pan sobie życzy. - Przyjmuje to pan z nieoczekiwanym spokojem - stwierdził naczelnik, zaskoczony opanowaniem inspektora. - Wszystko już postanowiono i to, co powiem, niczego nie zmieni. - Kessler popatrzył na zegarek. - Proszę mi wybaczyć, panie naczelniku, mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Coś, na co być może mam wpływ. - Zostawił zdziwionego naczelnika i wyszedł z pokoju. - Kessler? Kiedy inspektor zatrzymał się, podszedł do niego Novak. - John właśnie mi opowiedział, co się działo dziś rano. Wiem, że słowa to mało, ale dziękuję, że uratował mu pan życie. - Tylko wykonywałem swoją pracę. Na moim miejscu każdy z tam obecnych zrobiłby tak samo. - Może, ale to pan go uratował... i to się liczy. - Novak wyciągnął do Kesslera rękę. - Chyba pana źle oceniłem, Kessler. Dziękuję. Inspektor ujął podaną dłoń. - Nie byłbym taki pewien. Może to ja źle oceniałem samego siebie. - Nie rozumiem. - Ja rozumiem, pan nie musi. - Kessler rozejrzał się za Johnem. - Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że pański syn jest ciągle w szoku? Wątpię, czy już zaczął rozumieć, co tak naprawdę dziś rano się działo. Kiedy zacznie to do niego docierać, będzie potrzebował pomocy psychologa. Niech pan do mnie zatelefonuje dziś wieczór, dam panu namiar na panią psycholog zajmującą się dziećmi, jedną z najlepszych w kraju specjalistek. Pracowałem już z nią, więc wiem, co mówię. - Na pewno zadzwonię. Dziękuję. - Do tego czasu niech mu pan zapewni jak najwięcej wsparcia. Choć wygląda na to, że rada jest zbędna. Novak popatrzył za wzrokiem Kesslera. Obok Johna kucnęła Beth, wzięła go za rękę i coś do niego szeptała. - No tak... chyba... - powiedział. Kiedy się odwrócił, Kesslera już nie było. Podszedł do Beth i syna i delikatnie położył mu rękę na głowie. - Mogę zamienić słówko z Beth? Idź na chwilę do mojego gabinetu. To długo nie potrwa. - Zaczekał, aż chłopiec odszedł, skrzyżował ręce na piersi i oparł się plecami o ścianę. - Jeszcze nie miałem okazji podziękować za opiekę nad nim w chacie w górach. Bardzo wiele pani dla niego zrobiła. - Opiekowaliśmy się sobą nawzajem. Jest dżentelmenem, a pan szczęściarzem, mając takiego syna. - Tak, wiem. - Kessler powiedział, że sprawa jest oficjalnie zakończona i mogę zabrać ciało Iana do Londynu. - Chciałaby pani, bym z panią poleciał? - Nie jestem w takim stanie, że sobie nie poradzę. - Wiem, chodzi tylko o to, że... mam jakby z czymś takim doświadczenie. To okropne przeżycie. Po przyjeździe do domu pomoże pani rodzina, ale sam lot jest paskudny. Strasznie się dłuży. W takiej chwili dobrze jest mieć przy sobie kogoś znajomego. - A co z Johnem? - Wezmę go ze sobą. Zmiana miejsca pobytu może mu pomóc zapomnieć o tym, co się dziś rano działo. Beth skinęła głową. - Może ma pan rację. Ale pod warunkiem, że zamieszkacie u mnie. - Nie możemy... - Możecie, bo jeśli nie, to zamieszka ze mną ktoś z mojej rodziny. Zazwyczaj chcą dobrze, lecz nie zniosę nieustannego współczucia, a inaczej nie umieją. Będę potrzebowała czasu dla siebie i samotności i wierzę, że wy mi to dacie. Jak pan mówił, ma pan doświadczenie... - Chyba lepiej spytam Johna, czy się zgadza. - Też tak radzę. - Włożyła mu rękę pod ramię i ruszyli w stronę biura. - Stefan?! - krzyknęła Bettina Lehmann zaskoczona, widząc, kto stoi pod drzwiami. - Manny'ego jeszcze nie ma. Ma odprawę po akcji. Telefonował godzinę temu i powiedział, że wróci dopiero wieczorem. - Nie przyszedłem do Manny'ego. Kiedy to powiedział, Bettina zacisnęła dłoń na poręczy i Kesslerowi zdawało się, że zamierza uderzyć go w twarz. - Marthe nie chce cię widzieć. I trudno mieć o to do niej pretensję. Gdyby ten stół na nią spadł, mogła poronić. - Nie przyszedłem słuchać kazania, Bettino. - Kessler pohamował się jednak i uniósł dłonie w uspokajającym geście. - Przepraszam, nie chciałem na ciebie naskakiwać. Po prostu nie ochłonąłem jeszcze po tym, co się działo dziś rano. - Manny mówił, że uczestniczyłeś w tej operacji, choć nie wspominał o szczegółach. - Muszę się zobaczyć z Marthe - powiedział Kessler po chwili, przerywając ciszę, która zapadła. - Proszę... - Nie wejdziesz do środka, Stefan. - Rozumiem, że jesteś zła. Nie dziwię ci się, zachowywałem się okropnie od śmierci Andreasa, ale to już przeszłość. Marthe znaczy dla mnie więcej niż wszystko inne. Zawsze tak było, choć przestałem to zauważać, bo zacząłem się zbytnio nad sobą użalać. Chcę ją odzyskać, Bettina. Na samą myśl, że mógłbym stracić ją i nasze dziecko... - Przerwał, by odchrząknąć. - Wiem, że nie da się machnąć czarodziejską różdżką i liczyć na to, że wszystko samo się naprawi, bo to niemożliwe, wiem, że będę potrzebował dużo pracy, by odzyskać jej zaufanie. Zdaję sobie sprawę, że być może jest już za późno na ratowanie naszego małżeństwa, a jeśli tak jest, to tylko i wyłącznie moja wina, lecz niech przynajmniej usłyszę to z jej ust... O więcej nie proszę. - No dobrze, ale jeśli nie zechce z tobą rozmawiać, pójdziesz sobie, tak? - Tak. - Zaczekaj tutaj. Poszukam jej. - Nie trzeba - odparł Kessler, Marthe bowiem pojawiła się tuż za Bettiną. Ubrana w wielki, porozciągany biały podkoszulek i luźne ogrodniczki, miała nieuczesane włosy, była boso i bez makijażu. W oczach Kesslera była najpiękniejszą osobą na świecie. - Czy chcesz rozmawiać ze Stefanem? - Bettina stanęła tak, by w razie czego zasłonić sobą przyjaciółkę. Marthe, nie odwracając oczu od męża, skinęła głową. - No to zostawię was samych. Gdybyś czegoś potrzebowała, jestem w kuchni. Kessler zaczekał, aż Bettina odejdzie, dopiero wtedy wszedł do holu. - Wyglądasz... pięknie. -Powiedziawszy to, natychmiast sklął się, że gada jak nastolatek na pierwszej randce. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak skrępowany. - Jak... dziecko? - Nasze dziecko czuje się dobrze - odrzekła łagodnie i podeszła do męża. - Chcesz powiedzieć, że... - Zanim skończył, przyłożyła mu palec do ust, Kessler objął ją i przyciągnął do siebie. Kiedy się całowali, poczuł na jej wargach słoność łez. EPILOG - Spóźniłaś się - powiedział podenerwowany Jago, gdy wysiadła z samochodu. Byli w opuszczonym magazynie na obrzeżach Zurychu. - My, trupy, zawsze mamy problem z punktualnością - odparła. - A więc panowie kupili wersję ze śmiercią Amy Michaels w drodze do szpitala. - Nie mieli wyjścia. Nie przy tych dowodach, jakie Cabal ma przeciwko nim. Przed kilkoma minutami dostałam wiadomość, że policja oficjalnie zamknęła sprawę. Wyjazd z kraju nie będzie problemem. - Może teraz mi powiesz, skąd wzięła się w tym wszystkim Amy Michaels? - Amy Michaels pracowała dla grupy Cabal... jako wolny strzelec. Kiedy wydało się, że Ian Grant zamierza na konferencji prasowej ujawnić liczne fakty mogące zagrozić organizacji, kazano jej przyjrzeć się bliżej sytuacji i sprawdzić, jakie informacje dostaje. - Dlaczego została zabita? - Bym mogła zająć jej miejsce i odebrać dyskietkę od Beth Grant. W końcu Ian nigdy nie widział jej na oczy. Udało się to tylko dzięki temu. - Ty zabiłaś Granta? - Mhm... - Nonszalancko kiwnęła głową. - Słuchaj, nie zamierzam stać tu dłużej, niż to absolutnie konieczne, możemy więc załatwić nasze sprawy i się rozstać? - Masz pieniądze? - spytał Jago. - Ja dotrzymałem umowy i moja kariera w Interpolu jest skończona. - Pieniądze są w bagażniku. Jago podszedł i szarpnął, ale pokrywa nie puszczała. - Powiedziałaś, że... - Odwrócił się i zauważył w jej dłoni pistolet SIG-Sauer, z tłumikiem na lufie. - Powinieneś wiedzieć, że Sammy Kahn nagradza lojalność, a karze zdradę. To ty przekazywałeś Grantowi informacje, prawda? - Co?! - W organizacji podejrzewano cię od dłuższego czasu, dlatego byłeś po części dezinformowany, a po odczytaniu informacji z dyskietki, którą odebrano dziś Woskowowi, okazało się, że są na niej pewne treści, którymi cię nakarmiono. To dość jednoznaczne, prawda? Dowodzi równocześnie, że to nie Grant dostarczał informacji tobie, ale ty jemu. Zamierzałeś zrobić Cabalowi krzywdę, a kto mógłby być do tego celu lepszy od uznanego adwokata zajmującego się prawami człowieka? Wosków, Kilgarry i Racine nigdy nie byli podejrzani. Nie mieli dostępu do pewnych wiadomości. Okazali się zbędni, gdyż ich nazwiska znalazły się na dyskietce. Cóż, Cabal zatrudni trzech nowych zabójców. To nie będzie problemem... tak jak nie będziesz nim już więcej ty... Jago wiedział, że nie ma sensu zaprzeczać kontaktom z Grantem. Wszystko, co powiedziała, było prawdą. Oświadczył więc: - Nie żałuję, że spróbowałem zniszczyć tę grupę. Nie godzę się z tym, czym organizacja stała się w ostatnich latach. Wiem, że wiele służb wywiadowczych wykorzystuje teraz Cabala do załatwiania za nich brudnej roboty. Nie po to Cabal powstał i uważam, że miałem prawo przerwać tę działalność, zanim to, co robi, wymknie się całkiem spod kontroli. Może mi się nie udało, ale zniszczyłem reputację grupy jako międzynarodowej jednostki uderzeniowej. Kto wie - może na zawsze. - Sławne ostatnie słowo... jakie wzruszające... - Strzeliła mu dwa razy w serce, potem otworzyła drzwi i wzięła leżącą na fotelu komórkę. Zatelefonowała do informacji, poprosiła o numer linii Swissair, a potem połączyła się z działem rezerwacji. - Halo, chciałabym zarezerwować jeden bilet na najbliższy lot do Nowego Jorku. Pierwszą klasą. - Chwileczkę, muszę sprawdzić, czy są wolne miejsca - odparła urzędniczka. - Tak, dziś na lot o dziewiętnastej trzydzieści. - Znakomicie. - Pani nazwisko? - Samantha Kahn.