Kim Stanley Robinson Przeróbka Historii Wcale nie w tym rzecz, żeby wykonać dokładną kopię budynku ambasady w Teheranie. - Zirytowany Iwan Wenuczenko złapał się za włosy i pociągnął do góry, co nadało mu lekko orientalny wygląd. - Chcemy tu odtworzyć atmosferę tamtego miejsca. - Według mnie ta atmosfera przypomina magazyn części zamiennych. - Bo to jest magazyn części zamiennych, John. Tutaj kręcimy wszystkie filmy. - Mówiłeś, że zamierzasz obalić wszystkie kłamstwa, jakie znalazły się w tym pierwszym filmie albo tak mi się zdawało zaatakował reżysera John Rand. - Mówiłeś, że "Ucieczka z Teheranu" była nędznym telewizyjnym filmem dokumentalnym, godnym uwagi jedynie ze względu na De Niro w roli pułkownika Jacksona, czy to też mi się tylko zdawało. Mówiłeś, że dopiero my pokażemy prawdziwą wersję wydarzeń. Iwan westchnął. - Zgadza się, John. Masz zadziwiającą pamięć. Ale musisz zrozumieć, że przy kręceniu filmu "prawda" wcale nie oznacza absolutnej zgodności z rzeczywistością. - Założę się, że to samo mówił reżyser tamtego dokumentalnego kawałka. Iwan zasyczał, co często mu się zdarzało podczas reżyserowania filmów. Pokazywał w ten sposób, że wypuszcza parę i powstrzymuje się od wybuchu. - Nie bądź obstrukcjonistą, John. Nie produkujemy żadnych komercyjnych kawałków tego typu i dobrze o tym wiesz. Sama księżycowa grawitacja uniemożliwia nam zrobienie całkowicie realistycznego filmu. Wszyscy mieszkamy w krainie ze snu, gdzie każde rzeczywiste wydarzenie nabiera nienaturalnej wyrazistości. Poza tym robimy te filmy dla własnej rozrywki! Przerabiamy nieudane dramaty historyczne! Bawimy się! - Jasne, Iwan. Jasne. Tylko że reżyserowane przez ciebie kawałki zdobywają wielkie uznanie na dole, krytycy mówią, że jesteś nowym Eisensteinem i że te twoje remake'i to największe osiągnięcie sztuki filmowej od czasu "Obywatela Kane". Wymagania więc rosną i to już przestała być zabawa, mam rację? - Nie! - Iwan przeciął powietrze ciosem karate. - Nigdy w to nie uwierzę. Jeśli zabawa ma się skończyć - podniósł głos niemal do krzyku - rezygnuję! - Jasne, Sergiuszu. - Nie nazywaj mnie tak! - Dobrze, Orsonie. - JOHN! - Ale to moje imię. Jeśli będę cię tak nazywał, wszystko się nam pomiesza. Melina Gourtsianis, ich kierownik w spódnicy, przyszła Iwanowi na pomoc. - Przestań, John. Przyprawisz go o atak serca, a poza tym jest późno. Dajmy temu spokój. Iwan ochłonął i przeczesał włosy palcami. Jako reżyser uwielbiał odgrywać ataki wściekłości, a John uwielbiał go drażnić. Ponieważ nie zgadzali się niemal pod żadnym względem, tworzyli idealny zespół. - Dobra - powiedział Iwan. - W porządku. Mamy gotowe dekoracje i chociaż nie są może dokładną kopią wnętrza ambasady - spiorunował Johna gniewnym spojrzeniem - ale w zupełności wystarczą. Teraz przelećmy wszystko od początku. Jest noc w Teheranie. Cała dzielnica miasta została uśpiona za pomocą gazu paraliżującego, ale nie ma pewności, czy nagle nie zjawią się Strażnicy Rewolucji z karabinami i w maskach gazowych, niewykluczone również, że niektórzy z nich nie zostali zagazowani, ponieważ przebywali w szczelnie zamkniętych pomieszczeniach. W każdej chwili mogą skądś wyskoczyć i zacząć strzelać. Wasze helikoptery unoszą się tuż nad głowami, więc hałas jest straszliwy. Teren ambasady jest zaciemniony, ale gdzieś w mieście włączono reflektory, które oświetliły maszyny. Od początku drogi helikoptery psuły się jak tandetne zabawki i zostało ich tylko pięć, a dwa razy tyle uległo awarii, wcale więc nie ma gwarancji, że te pięć też nie wysiądzie. Wszyscy macie nałożone maski gazowe i biegacie po terenie ambasady próbując odnaleźć i wyprowadzić wszystkich pięćdziesięciu trzech zakładników... jest ciemno i wielu z nich straciło przytomność tak jak strażnicy, ale niektóre pokoje były dobrze uszczelnione i naturalnie ci, którzy w nich byli wzywają pomocy. Przez jakiś czas - i to jest ten efekt, na wyeksponowaniu którego najbardziej mi zależy - przez jakiś czas w środku panuje absolutny chaos. Nikt nie może znaleźć pułkownika Jacksona, nikt nie wie, ilu zakładników uwolniono, a ilu nadal znajduje się na terenie ambasady, jest ciemno, hałas, w oddali słychać strzały. Chcę uzyskać efekt podobny do końcowej sceny "Hrabiny z Szanghaju", kiedy tamci strzelają do siebie w gabinecie luster. Wzmocniony do dziesiątej potęgi. Totalny chaos. - Zaraz, zaraz, nie tak prędko - wtrącił John przesadnie podkreślając swój teksaski akcent, który w jego ustach pojawiał się i znikał na zawołanie. - Podoba mi się ten obraz chaosu i aluzja do Wellesa, ale wróćmy do podstawowych faktów. Przecież pułkownik Jackson był bohaterem. To on postanowił lecieć dalej, kidy te helikoptery popsuły się na pustyni, i to on znalazł w ambasadzie Annette Bellows, kiedy potrzebowali przewodnika, i w ogóle on wszystkim kierował przez cały czas. To dlatego dali mu te odznaczenia! Iwan zmierzył go groźnym spojrzeniem. - Jaką grasz rolę, John? - No, pułkownika Jacksona. - John wyprostował się. Wiadomo. - Ale - Iwan na znak zamyślenia postukał się w głowę chyba nie chcesz być tylko kiepską imitacją De Niro, prawda? Chcesz stworzyć nową interpretację? Poza tym wydaje mi się, że naśladowanie De Niro to głupi pomysł. - Mnie się ten pomysł podoba - oświadczył John. - Pokażę mu, kto jest lepszy. Iwan zbył go machnięciem ręki. - Znasz całą sprawę tylko z tego głupiego telewizyjnego filmu, tak samo jak wszyscy. Ale ja przeczytałem zeznania zakładników i komandosów z załogi helikopterów. Prawda jest taka, że pułkownik Jackson miał swoją najlepszą chwilę na pustyni, kiedy postanowił kontynuować misję, mimo że zostało mu tylko pięć sprawnych helikopterów. Wtedy wzniósł się na szczyty heroizmu i przeżył chwilę swojej chwały. A ty bardzo przekonująco to odegrałeś, kiedy filmowaliśmy tę scenę. Prawie było widać, jak ci się tam kręcą różne małe kółeczka i trybiki. - Poklepał się po głowie. - De Niro byłby dumny - stwierdziła Melina. John zasznurował usta i kiwnął głową. - Potrzebujemy wielkich ludzi, takich jak on. Bez nich historia byłaby martwa. Zostałyby tylko szczątki rozbitych helikopterów gdzieś na pustyni. - Dowcipny obraz Historii - zauważył Iwan. - Jaka szkoda, że Shelley wpadł na to pierwszy. Tymczasem prawda jest taka, że podjąwszy decyzję o kontynuowaniu wyprawy pułkownik Jackson był, mówiąc słowami jego podwładnych, jakby półprzytomny. Kiedy wylądowali na dachu ambasady, wprowadził pierwszy oddział do środka i kiedy się zgubili, cała jednostka była praktycznie pozbawiona dowództwa przez pierwsze krytyczne pół godziny. Ze wszystkich zeznań wynika, że początek akcji przebiegał wśród całkowitego zamieszania; sytuacja wyklarowała się dopiero wówczas, kiedy sierżant Payton a nie pułkownik Jackson, jak kłamliwie pokazano na filmie kiedy Payton znalazł panią Bellows, ona zaś zaprowadziła komandosów do tych zakładników, których dotąd nie znaleźli. - Dobra, dobra - John spochmurniał. - Więc z tej sceny mam być jakby wyłączony. - Nie zagłębiaj się w to za bardzo, John, bo możesz przeciągnąć strunę. Ale zrozumiałeś najważniejsze. Posyłasz oddział do ataku, chociaż masz o wiele za mało ludzi, ponieważ te cholerne helikoptery się zepsuły, a potem jesteś trochę przerażony rozmiarami ryzyka. Kapujesz? - Tak. Ale nie wierzę w to. Jackson był bohaterem. - Jasne, był bohaterem i miał mnóstwo medali. Pełne szafy medali. Gdyby je przypiął, wyglądałby jak choinka w wieczór wigilijny. Załamałby się pod tym ciężarem. Ale teraz spróbujmy pokazać, co się naprawdę wydarzyło. - W porządku. - John wyprostował się. - Jestem gotowy. Kręcenie scen na planie było dla wszystkich najprzyjemniejszą częścią pracy, ukoronowaniem wysiłków, i to dlatego poświęcali swój wolny czas w bazie Luna Trzy na robienie filmów. Iwan, John, Melina i Pierre - Paul, teoretycy wymieniający się na kierowniczych stanowiskach od projektu do projektu, zawsze szkicowali sceny tylko w ogólnych zarysach, zostawiając dużo miejsca na improwizację. Toteż sceny mające przedstawiać chaos były odgrywane z maniackim zapałem. Byli mistrzami w tworzeniu chaosu. Tak więc przez prawie pół godziny biegali po korytarzach swojej teherańskiej ambasady - należącego do bazy magazynu części zamiennych, gdzie niezliczone rzędy pojemników zasłonięto białymi arkuszami dykty, żeby bardziej przypominały wnętrze budynku. Nagrany warkot helikopterów niemal zagłuszał ich krzyki, w ciemnościach sporadycznie rozbłyskiwały światła. Wycięte sylwetki helikopterów, przyklejone do przezroczystej kopuły, odcinały się wyraźnie na tle nieziemsko jasnych gwiazd - które stały się już znakiem firmowym Wytwórni Luna Trzy, ponieważ wiele scen nocnych miało w tle owe niewiarygodnie jaskrawe gwiazdy, potęgujące niesamowity efekt filmowy. Aktorzy grający komandosów skakali po planie w maskach gazowych i wyglądali jak obcy spadający z kosmosu, żeby splądrować jakąś planetę; aktorzy grający zakładników oraz Strażników Rewolucji leżeli pokotem na podłodze z wyjątkiem kilku, którzy byli zamknięci w szczelnych pomieszczeniach i walczyli albo wzywali pomocy. John, Pierre - Paul i reszta przeczesywali teren w poszukiwaniu Meliny, grającej rolę Annette Bellows, która tak przyczyniła się do odnalezienia zakładników. Przez chwilę wyglądało na to, że John dotrze do niej pierwszy, powtarzając w ten sposób fałszerstwo dokonane w filmie z De Niro. Wreszcie jednak Pierre - Paul grający sierżanta Paytona znalazł jej pokój i wraz ze swym małym oddziałkiem ruszył za łebską panią Bellows, która - jak to sama później napisała - przez większość czasu spędzonego w niewoli planowała sobie, co zrobi, jeśli kiedyś nadejdzie ratunek. Odnaleźli resztę uśpionych zakładników i pospiesznie zawlekli ich do stojącego na dachu ambasady helikoptera z dykty. Odgłosy strzałów punktowały monotonny ryk silników, a kiedy wskakiwali do włazu, snopy białego światła przeszywały ciemność jak miecze islamu. To było to; odlot zostanie sfilmowany we wnętrzu helikoptera. Iwan zatrzymał warkot silnika, krzyknął: "Stop!" do mikrofonu, po czym powyłączał wszystkie strategicznie rozmieszczone minikamery, .które filmowały każdą minutę akcji. - Co mnie denerwuje w twoich filmach, Iwan - powiedział John - to, że zawsze wykreślasz bohatera. Zawsze! Stali w płytkim końcu basenu i odpoczywali oglądając nakręcony tego dnia materiał na ekranie zajmującym ścianę pływalni. Wiele ujęć pokazywało ten sam rezultat: ciemność, migoczące światła, dziwaczne sylwetki poruszające się jakby w spowolnionym tańcu, który ziemska publiczność uważała za tak surrealistyczny i hipnotyzujący. Niewiele jeszcze w tym było pulsującego rytmu i szokującego suspensu, które miała wydobyć dopiero reżyseria Iwana. Ale aktorzy byli uszczęśliwieni oglądając zapierające dech sceny rozpaczy, odwagi i bohaterstwa na tle zamieszania, któremu towarzyszył ogłuszający hałas. Iwan nie był tak zachwycony. - Gówno! - zawołał. - Będziemy musieli zrobić to jeszcze raz. - Dla mnie wygląda okay - zauważył John. - Zmartwychwstanie czarno - białego fiL:m. Ale naprawdę, Iwanie, nie możesz być tak uprzedzony do bohaterów. Widziałem "Ucieczkę z Teheranu", kiedy byłem dzieckiem, i to mnie zainspirowało. Właśnie dlatego zostałem inżynierem. - Ależ John - sprzeciwił się Pierre - Paul - jakim cudem film o komandosach mógł cię zainteresować inżynierią? - No - odparł John marszcząc brwi - chyba chciałem projektować lepsze helikoptery. - Zignorował śmiech przyjaciół. Byłem porządnie wstrząśnięty, kiedy zobaczyłem, jak zawodne są te maszyny. A jednak stary De Niro doprowadził wyprawę do samego Teheranu! A potem uwolnił wszystkich zakładników i odstawił ich bezpiecznie do kraju, chociaż helikoptery padały jak muchy! To było wspaniałe! Potrzeba nam bohaterów, a w historii jest parę przykładów ludzi, którzy byli do tego stworzeni. Ale ty zawsze ich pomniejszasz. - Historyczna teoria Wielkiego Człowieka - wtrącił szyderczo Pierre - Paul. - Właśnie! - przyznał John. - To wielcy przywódcy zmieniają historię. Nie są zwykłymi ludźmi i jest ich niewielu. Ale gdyby wierzyć filmom Iwana, to nie było ich wcale. Iwan oderwał wzrok od ekranu i prychnął z niesmakiem. - Cholera, będziemy musieli nakręcić tę scenę od nowa. Co do moich historycznych teorii, John, częściowo masz rację, częściowo nie. O ile cię dobrze zrozumiałem. - Przechylił głowę na ramię i spojrzał uważnie na przyjaciela. Na planie obaj odgrywali z zapałem swoje role: Iwan - dręczony reżyser o wybuchowym temperamencie, zgrzytający zębami i rozstawiający ludzi po kątach; i John - uparty aktor o wybuchowym temperamencie, kwestionujący wszystko i domagający się wyjątkowych przywilejów. Na ogół była to zwykła zgrywa, a zgrywanie się wchodziło w zakres zabawy i uprzyjemniało im uprawianie filmowego hobby. Po zejściu z planu zwykle porzucali swe role, chyba że chcieli się powygłupiać albo ożywić dyskusję. Iwan kierował pracą komputerów w bazie, John natomiast pełnił funkcję inżyniera przygotowującego wyprawę na Marsa; byli dobrymi przyjaciółmi, zaś ich kłótnie podsunęły Iwanowi wiele pomysłów do jego rewizjonistycznych filmów historycznych, które spośród wszystkich dokonań ich małego zespołu niewątpliwie wywoływały największą sensację na dole - chociaż John twierdził, że sprawiła to intrygująca fabuła oraz niesamowita księżycowa sceneria, a nie historyczna wymowa tych filmów. - Czy ja cię dobrze zrozumiałem? - zapytał Iwan z zaciekawieniem. - No - powiedział John - weźmy twój ostatni film, o kobiecie, która uratowała życie Johna Lennona. Masz tu piękny przykład bohaterstwa, co wyraźnie widać na filmie z 1982 roku. Stała tuż obok faceta, który wyciągnął cholernie wielki rewolwer, i zanim zdążył nacisnąć spust, wpakowała mu stopę w krocze i walnęła go pięścią w ucho. Ale w twoim remake'u pokazujesz tylko, jak zaczęła chodzić na kurs karate, gdzie nauczyła się poruszać, jak jej mąż zachęcał ją do treningów, jak ten taksówkarz zabrał ją, chociaż jechał w przeciwnym kierunku, i jak ten drugi taksiarz powiedział jej, że Lennon właśnie wszedł do budynku, i tak dalej. Przedstawiłeś wszystko tak, jak gdyby to był tylko zbieg okoliczności! Iwan nabrał pełne usta wody z basenu i wypuścił strumyczek w kierunku gwiaździstej kopuły, niczym posąg ustawiony w fontannie. - Potrzebny był niejeden zbieg okoliczności, żeby Margaret Arvis znalazła się we właściwym czasie przy wejściu do budynku Dakoty - oświadczył Johnowi. - Ale nie tylko zbieg okoliczności zaprowadził ją w to miejsce i umożliwił dokonanie tego czynu - pomogły jej również napotkane przejawy wielkoduszności, uprzejmości i rozsądku. Ja nie odrzucam bohaterstwa. Ja tylko rozdzielam je pomiędzy wszystkich, którym się ono należy. John skrzywił się wchodząc z powrotem w rolę gwiazdora. - Moim zdaniem to jakieś cholernie komunistyczne podejście, takie naginanie historii, żeby osiągnąć powszechną jednomyślność. - Ależ nie - zaprzeczył Iwan. - Zawsze podkreślam znaczenie jednostki. Mówiłem tylko, że wszystkie nasze czyny stanowią część historii, tak samo jak wielkie czyny tak zwanych przywódców. Wiesz, co mam na myśli; ciągle się słyszy, że to John Lennon spowodował poprawę, bo prowadził taką krucjatę moralną, podróżował wszędzie, dostał Pokojową Nagrodę Nobla, był świeckim papieżem, sumieniem świata i co tam jeszcze. - Przecież był sumieniem świata! - Pewnie, pewnie, napisał wspaniałe piosenki. I miał wielu antagonistów. Ale gdyby nie Margaret Arvis, zostałby zabity w wieku czterdziestu lat. A ona nie mogłaby uratować mu życia, gdyby nie jej mąż, jej instruktor karate, paru nowojorskich taksówkarzy i tak dalej. Więc wszyscy mamy w tym udział, rozumiesz? Jeśli ludzie mówią, że wszystko było zasługą Lennona albo Cartera, albo Gorbaczowa... przypisują pojedynczym osobom to, co dokonaliśmy razem. John potrząsnął głową, rozpryskując naokoło wodę. - Bardzo sprytnie, bez wątpienia! Ale w rzeczywistości właśnie Lennon, Carter i Gorbaczow dokonali wielkich zmian, całkiem samodzielnie. Carter zapoczątkował wielki przełom w kwestii obrony praw człowieka. Palestyna, nowa Ameryka Łacińska, narody Indian amerykańskich istnieją tylko dzięki niemu. - Prawdę mówiąc - dodała Melina zerkając złośliwie na Pierre - Paula - jeśli dobrze zrozumiałam tamten film, gdyby Margaret Arvis nie poszła popatrzeć, jak Carter dziękuje swoim nowojorskim współpracownikom za zwycięstwo w kampanii 1980 roku, nie trafiłaby do budynku Dakota i nie miałaby okazji ocalić życia Lennonowi. John poderwał się jak wyskakujący z wody wieloryb. - Więc Carterowi też musimy za to podziękować! Co do Gorbaczowa, nie muszę wam przypominać, czego on dokonał. Dla was, Ruskich, to był zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i każdy musi przyznać, że to była jego zasługa. - No... zgadzam się, że był wielkim przywódcą. - Ja myślę! A Carter był tak samo ważny. Okres ich rządów był punktem zwrotnym. Wtedy świat zaczął wydobywać się z mroków drugiej wojny światowej. I to była ich zasługa. Nie wielu ludzi potrafiłoby tego dokonać. Większość z nas nie ma wystarczających zdolności. Iwan potrząsnął głową. - Carter nie mógłby niczego dokonać, gdyby pułkownik Jackson nie uratował tej teherańskiej misji postanawiając lecieć dalej, chociaż mieli za mało helikopterów. - Więc Jackson też jest bohaterem! - Ale Jackson nie byłby bohaterem, gdyby pewien oficer w pentagonie nie postanowił w ostatniej chwili wysłać szesnastu helikopterów zamiast ośmiu. - A takie - wtrąciła szybko Melina - gdyby Annette Bellows nie spędziła prawie całego roku wyobrażając sobie, co zrobi, kiedy nadejdzie pomoc... dzięki czemu potrafiła z zawiązanymi oczami trafić do każdego z zakładników. Bez niej zostawiliby połowę z nich i Carter wyglądałby znacznie gorzej. - I jeszcze potrzebowali sierżanta Paytona, żeby znalazł panią Bellows i wziął ją jako przewodniczkę - dorzucił Iwan. - A gówno! - wrzasnął John, co było jego stałą odzywką w sytuacjach podbramkowych. Zmienił taktykę. - Nie jestem wcale pewien, czy ponowny wybór Cartera zależał od losu tych zakładników. Jego przeciwnik był do niczego, nie pamiętam nazwiska tego faceta, ale to był jakiś kretyn. - I co z tego? - odparła Melina. - Odkąd to robi jakąś różnicę? John ryknął i z wielkim pluskiem skoczył w jej kierunku. Melina była jednak szybsza i z łatwością umykała przed nim, a on ścigał ją dookoła basenu; wyglądał jak wieloryb goniący delfina. Ale mógł tylko z daleka chlapać na nią wodą: W rezultacie dyskusja szybko przerodziła się w zwyczajną chlapaninę, jak to się często zdarzało. - No dobrze - powiedział wreszcie John, przerwał atak i wyciągnął się w płytszym końcu basenu. - Uwielbiam patrzeć, jak Melina pływa motylkiem. Przy naszej grawitacji to wygląda wręcz bosko. Te muskularne ramiona, te falujące ruchy jak u delfina... Pierre - Paul prychnął. - Po prostu przy motylku Melina często wynurza biust z wody i to ci się podoba. - Wcale nie! Po prostu kobiety są bardziej hydrodynamiczne od mężczyzn, nie uważasz? - Nie w tych miejscach, które tak lubisz. - Są boskie. Bogowie i boginie. - Ty sam wyglądasz trochę jak bóg - powiedziała mu Melina. - Na przykład Bachus. - Hej. - John machnął na nią ręką i wycelował palec w ekrany. - Widzę, że całe to wymyślne europejskie teoretyzowanie bierze w łeb. Potrzebna jest szczypta teksaskiej logiki, ot co. - Tylko teksaska logika mogła doprowadzić do takiego wniosku. - Właśnie. Przyznałeś mi rację. Ostatecznie to wielcy przywódcy, ci nieliczni, muszą działać, nawet jeśli to my, zwykli obywatele, wynieśliśmy ich do władzy. - Jeśli stawiasz sprawę w ten sposób - zauważył Iwan - to potwierdzasz moje zdanie. Przywódcy są ważni, ale są przywódcami dlatego, że to my zrobiliśmy z nich przywódców. Są zjawiskiem społecznym, wyrazem naszej woli. - Czekaj no, zaraz! Znowu posuwasz się za daleko! Mówisz tak, jakby bohaterskich przywódców można było kupować na pęczki, ale wtedy nie miałoby żadnego znaczenia, czy Carter wygrał wybory w 1980 roku albo czy Lennon został zabity przez tego faceta. Ale popatrz na historię, człowieku! Popatrz, co się działo, kiedy traciliśmy wielkich przywódców! Zastrzelono Lincolna i czy znalazł się następny przywódca, który mu dorównywał? Skąd! To samo z Gandhim, Kennedymi, Kingiem, Sadatem i Olofem Palme. Kiedy zostali zabici, ich kraje poniosły dotkliwą stratę, ponieważ oni byli wyjątkowymi ludźmi. - Byli wyjątkowymi ludźmi - zgodził się Iwan - i oczywiście źle się stało, że zginęli. Niewątpliwie nastąpiło przejściowe pogorszenie sytuacji. Ale żaden z nich nie był niezastąpiony, ponieważ byli ludzkimi istotami jak my wszyscy. Żaden z nich, oprócz może Lincolna i Gandhiego, nie był geniuszem ani świętym. Dopiero teraz myślimy o nich w ten sposób, ponieważ tak bardzo potrzebujemy bohaterów. Ale to my jesteśmy bohaterami. To my wspólnym wysiłkiem postawiliśmy ich na piedestał. I mamy mnóstwo zdolnych, inteligentnych ludzi, którzy mogą ich zastąpić, więc prędzej czy późnej to się wyrównuje. - Dużo, dużo później - oświadczył ponuro John. - Sto lat albo i więcej, jeśli weźmiemy za przykład Południe bez Lincolna. To po prostu nie są zwykli ludzie. Czas pokazał, że mam rację. - Skoro mowa o czasie - wtrącił Pierre - Paul - czy nikt nie jest głodny? Wszyscy byli głodni; przegląd się skończył i Iwan odrzucił materiał jako nie nadający się do użytku. Wyszli z basenu i ruszyli w stronę przebieralni dyskutując o restauracjach. Na stacji było ich sporo i co tydzień otwierano nowe. - Niedawno wypróbowałam nową węgierską restaurację oznajmiła Melina. - Jedzenie było dobre, tylko później nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto by nam dał rachunek! Kiedy po raz drugi kręcili scenę ocalenia we wnętrzu ambasady, Iwan przesunął większość minikamer i zmienił wiele świateł; instrukcje dla aktorów pozostały te same. Ale kiedy John Rand znalazł się na planie, mimo woli pośpieszył w kierunku pokoju Annette Bellows. No dobrze, pomyślał. Może pułkownik Jackson trochę się pospieszył, kiedy wszedł na teren ambasady w poszukiwaniu zakładników i zostawił grupę bez dowódcy. Ale miał serce we właściwym miejscu i faktem jest, że odnalazł wielu zakładników bez pomocy pani Bellows. To było łatwe; zakładnicy, umieszczeni pojedynczo i dwójkami, znajdowali się prawie we wszystkich pokojach, do których wchodził ze swoimi komandosami, albo leżeli na korytarzach obok strażników, sparaliżowani przez gaz. Cholernie dobry pomysł z tym gazem. Strażnicy i zakładnicy mieli niewątpliwie trudne role, ponieważ aż nazbyt często obrywali kopniaki od wbiegających w pośpiechu komandosów. John poganiał swoich żołnierzy prowadząc ich od pokoju do pokoju, potem odsyłał ich z zakładnikami uwieszonymi u ramion, udającymi, że się zataczają, obijającymi się o ściany - role zakładników były naprawdę trudne - i kurczowo ściskającymi maski gazowe; wspaniałe sceny dla minikamer, nie ma co. Kiedy John odesłał wszystkich swoich komandosów, skręcił za róg i pobiegł w kierunku, gdzie - jak przypuszczał - znajdował się pokój Annette Bellows. Zdawało mu się, że poprzez warkot helikopterów i sporadyczne serie z automatów dosłyszał ochrypły krzyk Meliny. Więc Pierre - Paul jeszcze do niej nie dotarł. Dobrze. Teraz sam ją znajdzie i sam pod jej przewodem uwolni pozostałych zakładników, całkiem jak De Niro w dokumentalnym filmie. Iwan się wścieknie, ale mogą to później przedyskutować. Ostatecznie i tak nie wiadomo, co się naprawdę wydarzyło w Teheranie przed trzydziestu laty, a w jego wersji fabuła była bardziej interesująca, Dekoracja składała się tylko z jednego piętra, co stanowiło kolejny powód protestów Johna: ambasada w Teheranie miała trzy piętra i bieganina po schodach była istotną częścią zamieszania. Ale Iwan zamierzał później dokręcić parę scen na schodach i wmontować je do filmu, żeby uzyskać efekt wielopiętrowej budowli. Świetnie, to znaczy, że John musi tylko przepychać się przez wąskie, kręte korytarze, przeskakiwać przez nieprzytomnych Strażników Rewolucji i robić groźne miny na użytek ukrytych minikamer. Tutaj było naprawdę głośno; naprawdę bardzo głośno. Nagle zwaliła się na niego ściana, arkusze dykty przygniotły go do podłogi, a ustawione za nimi pudła przewróciły się i zatarasowały korytarz. - Hej! - krzyknął z przestrachem. Tego nie było w scenariuszu. Co się stało? Warkot helikopterów urwał się nagle, zastąpiony przez serię trzasków i przenikliwe wycie. Ten dźwięk sprawił, że elektryzujący prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa; słyszał to już przedtem, na kursie szkoleniowym. Powietrze uciekające z kabiny. Coś musiało przebić kopułę. Spróbował dźwignąć stos dykty. Nie da rady. Przywarł możliwie płasko do podłogi i podpełznął naprzód. Wyczołgał się spod arkuszy na niewielką wolną przestrzeń pomiędzy przewróconymi pudłami. Nie mógł się zorientować, gdzie przedtem był korytarz. Ciemno jak w grobie. Chyba zostało niewiele czasu. Pomyślał o swojej małej masce gazowej i zaklął: maska nie była podłączona do zbiornika z tlenem. Oto skutki używania nieprawdziwych rekwizytów! - pomyślał ze złością. Bezużyteczna maska gazowa. Przepuszczająca powietrze, którego szybko ubywało. Miał mało czasu. Znalazł między pudłami dość miejsca, żeby się wyprostować, i już miał popędzić do wyjścia z magazynu - zakładał, że nie cała stacja została zdehermetyzowana - kiedy przypomniał sobie Melinę. Uwięziona w pokoju ambasady na końcu korytarza. Czy ciągle jeszcze tam siedzi? Cholera. Po omacku ruszył przed siebie w ciemnościach, słysząc w oddali krzyki. Są też światła. Dobrze. Starał się jak najdłużej wstrzymywać oddech, zdawało mu się, że przez całe minuty, chociaż w rzeczywistości wytrzymywał pewnie najwyżej trzydzieści sekund. Za każdym kolejnym oddechem spodziewał się, że wciągnie w płuca lodowatą próżnię, ale wciąż jeszcze wdychał zimne - bardzo zimne - powietrze. Awaryjna dostawa do zdehermetyzowanego pomieszczenia, technika, którą sam pomagał udoskonalać. Chyba działa, przynajmniej na razie. Usłyszał zdławiony okrzyk gdzieś z boku i zaczął odciągać zagradzające mu drogę pudła. Jęk w ciemności, aha, tutaj. Nie całkiem przytomna. Nogi wilgotne, pewnie krew. Mocno szarpnął pudła, podniósł ją. Działanie adrenaliny i księżycowej grawitacji sprawiły, że poczuł się jak Superman, ale wszędzie jakoś zrobiło się strasznie mało powietrza, a to, co zostało, było naprawdę cholernie zimne. Bolało przy oddychaniu. I cholernie trudno było utrzymać równowagę, kiedy przeskakiwał przez różne przeszkody z Meliną w ramionach. Czując, że zaraz zemdleje, przelazł przez rząd pojemników i pokuśtykał w kierunku odległych świateł. Zawadził nogą o kawał dykty, krzyknął i upadł. Powietrze uciekło. Kiedy się ocknął, leżał w łóżku w szpitalu bazy. - Wspaniale - mruknął. - Nie cała stacja wyleciała w powietrze. Jego przyjaciele roześmieli się z ulgą słysząc, że przemówił. Miał wrażenie, że zebrała się tu cała ekipa filmowa. Iwan stojący obok łóżka powiedział: - Wszystko w porządku. - Co się stało, do cholery? - Widocznie jakiś mały meteoryt. Trafił w nasz sektor, jak na ironię uderzył w śluzę cumowniczą promu. Ale zniszczył również pomieszczenie magazynu, co niewątpliwie zauważyłeś. John z wysiłkiem kiwnął głową. - Więc jednak do tego doszło. - Tak. - To było jedno z nie dających się przewidzieć niebezpieczeństw, jakie zagrażały stacjom księżycowym; co roku tysiące małych i dużych meteorytów bombardowały powierzchnię pozbawionego atmosfery Księżyca. Niewielkie były szanse, że trafią w tak drobny cel, jaki stanowił dach stacji, ale sama ich liczba... na dłuższą metę przebywanie na stacji było równie niebezpieczne, jak uprawianie górskich wspinaczek: zawsze mogła się zdarzyć lawina. - Melina? - zawołał John zrywając się z łóżka. - Tutaj - odpowiedziała Melina. Leżała kilka łóżek dalej i miała nogę w gipsie. - Nic mi nie jest, John. - Wstała, żeby to udowodnić, podeszła i pocałowała go w policzek. - Dziękuję za ratunek! John parsknął. - Jaki znowu ratunek? Znowu się roześmieli. Pierre - Paul wycelował w niego palcem. - Wszędzie są bohaterzy, nawet wśród najskromniejszych z nas. Teraz musisz przyznać rację Iwanowi. - Jeszcze czego. - Jesteś bohaterem - poinformował go Iwan szczerząc zęby. - Po prostu zwyczajnym człowiekiem. Żaden z ciebie wielki przywódca. Ale ratując życie Meliny zmieniłeś historię. - Pod warunkiem, że Melina zostanie prezydentem - odparł John i parsknął śmiechem. - Hej, Melina! Zacznij się ubiegać o fotel prezydencki! Albo uratuj jakiegoś obiecującego piosenkarza czy coś w tym guście. Iwan tylko potrząsnął głową. - Dlaczego jesteś taki uparty? Nie jest tak źle, jeśli mam rację, John. Pomyśl o tym. Jeśli mam rację, to znaczy, że wcale nie siedzimy bezczynnie czekając, aż nasi przywódcy podejmą za nas decyzje. - Szeroki uśmiech rozjaśnił jego twarz. - Jesteśmy kowalami własnego losu, sami podejmujemy decyzje i wprowadzamy je w życie... Sami wybieramy naszych przywódców i każemy im postępować w myśl dyrektyw ogółu, sami możemy pokierować historią! Tak jak ty to zrobiłeś w magazynie. John opadł na poduszki i milczał. Przyjaciele zebrani wokół uśmiechali się; ktoś wyjął wielki medal z papier - mache, trochę podobny do tego, którym Czarnoksiężnik z krainy Oz udekorował Tchórzliwego Lwa. - A, cholera - mruknął John. - Kiedy ekspedycja dotrze na Marsa, będą musieli nazwać jakieś miejsce twoim imieniem - odezwała się Melina. John myślał nad tym przez chwilę. Nieposłusznymi palcami objął wielki medal. Przyjaciele patrzyli na niego czekając, co powie. - No, nadal uważam, że to bzdura - zwrócił się John do Iwana. - Ale jeśli w twoich słowach jest choć część prawdy, to i tak unosi się nad tym stary, dobry duch Alamo. My w Teksasie postępujemy tak od lat. Zaczęli się z niego śmiać. John ponownie uniósł się na łóżku i z furią cisnął w nich medalem. - Przysięgam, że to prawda! Poza tym i tak to wszystko przez Roberta De Niro! Ja naśladowałem prawdziwych bohaterów, nie rozumiecie? Czołgałem się tam i nic nie widziałem przed sobą, a potem zobaczyłem twarz De Niro, kiedy grał pułkownika Jacksona w teherańskiej ambasadzie, i powiedziałem sobie, niech to szlag, co on by zrobił na moim miejscu? I właśnie to zrobiłem. Przełożyła Danuta Górska powrót