STRONA TYTUŁOWA Dzieciństwo STRONA TYTUŁOWADZIECIŃSTWO 1 DZIECIŃSTWO 2 PRZEDMOWA 3 DZIECIŃSTWO 4 ROZDZIAŁ I 4 ROZDZIAŁ II 9 ROZDZIAŁ III 13 ROZDZIAŁ W 17 ROZDZIAŁ V 19 ROZDZIAŁ VI 24 ROZDZIAŁ VII 29 ROZDZIAŁ VIII 34 ROZDZIAŁ IX 36 ROZDZIAŁ X 40 ROZDZIAŁ XI 43 Tytuł oryginału: Childhood Copyright (c) 1991 by William H. Cosby, Jr. Copyright (c) for the Polish edition by Optima sp. z o.o. Wydanie pierwsze, Warszawa 1992 Tłumaczenie: Iwona Haluch Zdjęcia na I i IV stronie okładki: Joe McNally, Sigma/Free Projekt okładki: Dariusz Przychoda i Aleksandra Sikora Korekta: Ewa Redlicka i Alicja Chylińska ISBN 83-85447-04-0 Optima sp. z o.o. 00-512 Warszawa, ul. Marszałkowska 82 sekretariat pok.434, tel. 6236625, 6236672 Druk: Investdruk, Warszawa, ul. Grochowska 45, Toma-szowskie Zakł. Graf., Tomaszów Maz., ul. Farbiarska 32/34 Bili Cosby Dzieciństwo Przełożyła Iwona Haluch Optima Warszawa 1992 Często się teraz mówi, że musimy odnaleźć w sobie dziecko. Dla mnie nie byłoby to długie poszukiwanie. (Bili Cosby) Pozwólcie, że powiem parę słów o Billu Cosbym i jego książce. To, że Cosby nigdy całkowicie nie dorósł, jest niewątpliwie dobrodziejstwem dla świata. Jest w bardzo dobrej komitywie z figlarnym chłopcem, który w nim siedzi i, o wiele bardziej niż inni komicy, rozumie się z dziećmi. Ta humorystyczna powieść i anegdoty uatrakcyjniają powszednie radości i trudy napotykane w życiu przez zwykłych ludzi, jak ty i ja. To, co wyłania się w tej książce jest zarówno uniwersalne, jak i jedyne w swoim rodzaju; zamieszczone tu historyjki stanowią bodźce do przypomnienia sobie szwindli dokonywanych w dzieciństwie. Cosby wychowywał się w biedzie, w Filadelfii, na osiedlu zamieszkałym przez osoby o niskich dochodach, ale jego opowieści unikają recepty na dobry humor w obliczu przeciwieństw losu. Cosby był diabelskim chłopcem, ale nie przestępcą. Był jednym z pierwszych, którzy zdali sobie sprawę, że niektóre dzieci dają sobie radę, a inne nie. Pomimo niskiej pozycji społecznej, wiele dzieci i rodzin w sąsiedztwie Cosby'ego nie traciło nadziei i uparcie dążyło do urzeczywistnienia Amerykańskiego Snu. Kochająca rodzina Cosby'ego oraz jego koledzy śmiali się, płakali, walczyli i bawili się w taki sam sposób, jak czynią to rodziny i sąsiedzi na całym świecie. Cosby wymyślał na poczekaniu zajęcia i zabawy, tak jak wszędzie robią to wiejskie i miejskie dzieci. Jednak dzisiaj patrzy jakby z zawiścią na młodsze pokolenie Amerykanów, które według niego całkowicie uległo nałogowi telewizji oraz elektronicznych gier i zabawek. - Moi koledzy i ja mieliśmy w zabawie wyobraźnię. Bawiliśmy się o wiele bardziej twórczo niż dzisiejsze dzieciaki. "Większość dzieci dzisiaj nie uważa ulicy za wesołe miasteczko, a my tak właśnie robiliśmy", lamentuje Cosby. "Wyobraźnia w zabawie", twierdzi Cosby, jest obecnie u dzieci towarem deficytowym, a ich hymnem wydają się być słowa: "Mamo, nudzę się". Skacząc między kanałami ściekowymi i między samochodami, Cosby i jego koledzy, Tłusty Albert, Niesamowity Harold, brat Cosby'ego Russel, nie tylko grali w piłkę na ulicy, ale ciągle improwizowali. "Esencją dzieciństwa jest oczywiście zabawa; a moi koledzy i ja właśnie to robiliśmy przez cały czas na ulicy, którą niechętnie dzieliliśmy z ruchem ulicznym". ********************* Cosby szczegółowo opisuje wiele zabaw ulicznych, na przykład buck-buck (znaną w niektórych miastach jako Johny na kucyku) oraz wyczynów sportowych skoncentrowanych wokół legendarnej różowo-czerwonej, gumowej piłki, która zupełnie już wyszła z użytku. Cosby i jego koledzy nie szukali zabawy wyłącznie w działalności fizycznej; wyżywali się również w potyczkach słownych. Ta zabawa, wymagająca umiejętności natychmiastowego odcinania się, to na przykład "dwunastki" - rymowanki, często pełne przekleństw, których celem było psychologiczne zażycie przeciwnika. Te style szermierki słownej stały się prekursorami współczesnego stylu muzyki rap. Tak jak u innych chłopców, żyjących w trudnych warunkach, zdolności językowe Cosby'ego i jego kolegów pomagały im przeżyć i odkryć śmiech nawet w często surowym otoczeniu. Ale Cosby nie skarży się: "Dzisiaj dzieci potrzebują znacznie więcej wprowadzenia za rączkę", niż ja kiedykolwiek otrzymałem". Dyskusyjny jest pogląd Cosby'ego, że dzisiejsze dzieci są mniej twórcze od tych z jego czasów, ale nie ma wątpliwości co do tego, że jest jedna cecha wspólna dla wszystkich dzieci, tych z przeszłości i tych współczesnych: wyzwanie dla założeń świata dorosłych. Cosby opisuje wymyśloną niewinność i przebiegłość, nagromadzone przez niego i jego przyjaciół, aby zwodzić i przechytrzyć dorosłych. Rodzice, krewni, i oczywiście nauczyciele, byli pierwszorzędnymi ofiarami ich figli. Wiele dzieci ciągle jeszcze trwa przy filozofii Cosby'ego: "Cywilizacja ma po prostu dla mnie za wiele reguł, więc robię co w mojej mocy, aby je zmienić". Dzieci przedstawione w tej książce są oczywiście zbuntowane, ale zarazem pełne czaru, entuzjazmu i nie znającej granic energii twórczej. Cosby mówi: "Tylko dziecko może cię przekonać, że najlepszym miejscem na odrabianie pracy domowej jest plac zabaw". Angażuje się w ciągłe potyczki ze swoimi dziećmi, próbując uchwycić sedno ich nielogiczności. Eksperci sugerują, że dzieciństwo jest okresem, w którym próbujemy dorosnąć i rozwinąć się w logicznie myślących dorosłych. Ale, jak Cosby przedstawia w swej książce, dzieciństwo jest doświadczeniem samym w sobie, które trzeba w pełni docenić, nie spiesząc się niepotrzebnie, aby przez nie przebrnąć. Na zakończenie tej rozprawy naukowej Cosby zabiera nas do etapu rozwojowego, który nazywa "przed- dojrzewaniem płciowym". Rozmyśla nad tym przebudzeniem się w dorosłości, opisując poronione próby ukradkowego podania dziewczynom na prywatce Hiszpańskiej Muchy, mitycznego środka pobudzającego popęd płcio- wy. Te anegdoty, dotyczące wczesnego pokwita-nia ukazują, jak w młode, napędzane hormonami umysły, wkradają się postawy, według których kobieta jest obiektem seksu. Niemniej jednak wczesne zaloty Cosby'ego i jego kolegów charakteryzowała adoracja, jeśli nie absolutny szacunek dla przedstawicielek płci przeciwnej. Ci młodzi chłopcy przeszli twardą szkołę, dostając od czasu do czasu zasłużoną nauczkę od dziewcząt. Sposób przedstawienia przez Cosby'ego tej komicznej podróży poprzez dzieciństwo, aż do wczesnej dojrzałości, pomaga nam docenić uniwersalny język dzieci, który stanowi most pomiędzy pokoleniami i jest ponadczasowy. Chociaż Cosby strofuje dzisiejsze "ciepłe kluchy", przyznaje, że dynamiczne napięcie między pokoleniami stanowi dla ludzi wyzwanie, aby zmieniali się i dorastali, czyniąc świat jeszcze bardziej interesującym i zabawnym. Przede wszystkim Cosby przekonuje nas, że "Dzieciństwo" nigdy nie jest nudne. Jak sami się przekonacie, jest to wspaniały wehikuł dla jedynego w swoim rodzaju humoru, w którym Cosby znajduje upodobanie. "Niezwykła prostota i wymowna szczerość, jakie mogą pochodzić tylko od dziecka". PRZEDMOWA I mogę cię wyprowadzić Francuzi lubią mawiać "Im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same". Słowa te oczywiście nie odnoszą się do projektów czy pieluszek, ale do dzieciństwa, które fundamentalnie jest takie samo od czasów, kiedy Kain postanowił, że chce być jedynakiem. Jedyną różnicą pomiędzy moim dzieciństwem i dzieciństwem współczesnym jest to, że nie oczekiwałem od rodziców, aby byli moimi dyrektorami do spraw socjalnych. Nigdy nie powiedziałem, że się nudzę, ponieważ dzieci zaczęły się nudzić dopiero w czerwcu 1963 roku. Byłem chłopcem w czasach, kiedy dzieci bez końca się bawiły, kiedy lekcje ćwiczeń dla berbeci to były lekcje, na których pędraki okładały się nawzajem. Dzisiaj dziecko mówi do rodziców: - Wy mnie na ten świat sprowadziliście. Teraz mnie zabawiajcie. Gdybym kiedykolwiek wypowiedział te słowa do ojca, odpowiedziałby z uśmiechem: - Tak, sprowadziłem cię tutaj i mogę cię "wyprowadzić". Mogę zrobić innego dzieciaka, który będzie lepszy. Jednak nie "wyprowadził mnie"; pozwolił mi ukończyć dzieciństwo, a potem rozwijać się dalej, ożenić się i sprowadzić na ten nieprzygotowany świat pięcioro własnych dzieci. Często się teraz mówi, że musimy odnaleźć ****************** w sobie dziecko. Dla mnie nie byłoby to długie poszukiwanie. Mam teraz 54 lata, ale ciągle jestem chłopcem, który wkładał matce do za-mrażalnika kulkę śniegową, aby móc nią latem uderzyć brata, który będzie myślał, że to nowa epoka lodowcowa. Ciągle jestem chłopcem, który wierzył, że Frankenstein nie mieszkał w Transylwanii, ale w Pensylwanii. I ciągle jestem chłopcem, który tak bez opamiętania zakochał się w dziewczynie z szóstej klasy, że omal nic wepchnął jej pod autobus. Niezależnie od tego ile mam lat, te wspomnienia zawsze będą ze mną; tak jak wy na pewno lepiej pamiętacie dzieciństwo, niż to, gdzie położyliście okulary. Cóż, możecie znaleźć je później. Skoncentrujmy się teraz na tej słodkiej scenie, zwanej dzieciństwem. DZIECIŃSTWO ROZDZIAŁ I Kołysanka i życzę szczęścia Jak odkryłem, badając swą przeszłość, zacząłem jako dziecko. Jakimś zbiegiem okoliczności, podobnie zaczynał mój brat. Można by powiedzieć, że mama nie włożyła wszystkich jaj do jednego koszyka: obdarowała mnie młodszym bratem o imieniu Russel, który nauczył mnie, co oznaczają słowa "przeżywają najbardziej przystosowani". Zawsze było mi żal jedynaków, ponieważ pozbawieni są możliwości zostania zepchniętymi z łóżka przez brata. Dla mnie bratem tym był Russel, z którym byłem bliżej, niż kiedykolwiek chciałem. Spaliśmy w jednym łóżku, w pokoju z dwoma łóżkami. Tam również zbliżyłem się do muzyki, jako że moje figurki do zabawy ciągle wtaczały się pod pianino. - Ktoś się w końcu zabije na tych twoich figurkach - mówiła mama. - Tylko ktoś, kto chodzi pod pianinem - odpowiadałem, próbując pokazać, że wszystkie moje figurki mają usprawiedliwienie. - Więc nie przybiegaj do mnie, kiedy tata przewróci się na nich i postanowi rzucić się na ciebie. - On przewraca się równie dobrze bez figurek - powiedziałem, myśląc o pewnych sobotnich nocach. Aby oddać sprawiedliwość memu ojcu, muszę przyznać, że wiele lat spędził zmagając się z pytaniem, na które żadnemu rodzicowi nie udało się znaleźć odpowiedzi: "Co jest z tym chłopakiem?" Z niewiadomej przyczyny, rzeczy, które były przemiłe, kiedy robił je Huck Finn, traciły urok, kiedy ja je robiłem. Mark Twain doceniłby to, że włożyłem ojcu żabę do mleka, ale tata nie chciał mieć śniadania w marynarskim stylu. - W moim mleku jest żaba - zauważył pewnego ranka. - Bili, czy ty wiesz, jak żaba mogła dostać się do mojego mleka? - One naprawdę potrafią skakać - odparłem. - A ja zastanawiam się, jak ty będziesz skakał - powiedział znacząco. Niezależnie od tego, jakie groźby padały z ust ojca i które z nich zrealizował, kochałem go bardzo, chociaż mnie nie rozumiał. Nie rozumiał, na przykład, dlaczego pewnego dnia wymalowałem cztery motyle na spodenkach, w których trenował boks. Dzisiaj, dziecko, które ozdobiłoby kalesony ojca, zapisano by natychmiast na kurs sztuki abstrakcyjnej, a jego matka zatrzymywałaby na ulicy obcych ludzi, żeby im powiedzieć: - Mój Andrew to absolutny geniusz w bieliźnianym impresjonizmie. Ale mój brat Russel rozumiał mnie dobrze. Rozumiał, że potrzebuję dużo miejsca w łóżku, gdzie ciągle walczyliśmy o kontrolę nad jednym małym materacem. Co noc, w ciemności naszej sypialni, byliśmy przeciwnikami w pidżamach. Chociaż byłem o sześć lat starszy od Russela, udawało mi się być tak jak on niedojrzałym. Czy wiecie, że wasze dzieci często nocną porą podejmują najbardziej ożywione walki? Cóż, Russel i ja odstawialiśmy walki w Filadelfii tak pamiętne, jak te z filmu "Rocky". - To moja strona łóżka - powiedziałem mu jednej nocy - nie chcę, żebyś tu był. - Co to znaczy twoja strona łóżka? - zapytał Russel. - Nikt nie posiada żadnej strony. - Ja posiadam i koniec. I mówię ci, że nie chcę, żebyś mnie dotykał swoim ciałem po mojej stronie łóżka. - A ja ci mówię, że będę się przesuwał na tę stronę łóżka, na którą chcę: prawą, lewą czy jakąkolwiek inną. - Na każdą stronę, ale nie na moją. Nie chcę, żebyś dotykał jakiejkolwiek części mnie. Czyż ta scena nie powoduje, że walki toczone przez twoje własne dzieci wydają się radosnymi zrywami intelektu? - Jak to się stało, że tak nagle nie chcesz, żebym cię kiedykolwiek dotykał - indagował Russel. - Z prostej przyczyny - odparłem. - Bo nie jesteś naprawdę moim bratem. Zdawał się zaskoczony tą nowiną; sądził, że jesteśmy bardzo blisko spokrewnieni. - Cóż, jestem czyimś bratem. - Możliwe. Tyle, że po prostu nie moim. - Skąd wiesz? Sprawdziłeś to, czy co? - Bo się tu nie urodziłeś. - A kto mnie tu przyniósł? Bocian? - Nie, policja. Powiedzieli: "Zaopiekujcie się tym chłopcem, dopóki nie zacznie dotykać". Nie było możliwe, abyśmy zeszli na niższy poziom tego, co już i tak było najgłupszą rozmową w historii braterskiej rywalizacji. Ale obaj byliśmy chętni do kontynuowania sporu, więc dodaliśmy mu, dla odmiany, nowego wymiaru: przemocy. - Mogę dotykać twojego wstrętnego, starego cielska, kiedy tylko zechcę - oznajmił Russel i podkreślił swój punkt widzenia obejmując mnie przez klatkę piersiową. - Weź to z powrotem! - powiedziałem. - Nie zabiorę. - Radzę ci, zabierz to! - Nie - powiedział, oddając mi kolejny cios. Łóżko stało się ringiem bokserskim z dwoma niedorozwiniętymi umysłowo zawodnikami wagi muszej. - Uderzam cię ostatnie dwa razy - powie- 24 działem. - A ja ciebie ostatnie trzy razy - odparł. Obaj świetnie udowadnialiśmy, że Darwin się mylił. Z kretyńskim oddaniem próbowaliśmy prześcignąć się w zadawaniu ostatecznych ciosów, aż w końcu Russel musiał przestać, żeby wydmuchać nos, bo płakał. - Bądź cicho, głupku! - powiedziałem, co spowodowało, że zaczął płakać jeszcze głośniej, aż zza drzwi odezwał się głos, którego się spodziewałem: - Co się tam dzieje! - Ach, to nie my, tato - rzuciłem. - To przekażcie wiadomość komukolwiek, kto to jest. Powiedz im, że jeśli się nie uspokoją, przyjdę z pasem. - Powiem im z przyjemnością, tato, kiedy tylko ich spotkam. A potem odwróciłem się do Russela i wyszeptałem wściekle: - Jeśli się nie uspokoisz, tata przyjdzie z pasem i obedrze cię ze skóry. Będziesz wtedy żałował, że to nie ja cię biję. - Uderzyłeś mnie w oko - powiedział, w przerwach między szlochaniem - i gałka oczna mi wypadła. - No cóż, jeśli wypadła, to przepraszam; znajdę ci ją. Musi być gdzieś tu, w łóżku. - Zawsze uderzasz ludzi w twarz. 25 - Kłamstwo: uderzyłem Tłustego Alberta, a nie mogę nawet sięgnąć jego twarzy. Nikt nie może. Słuchaj, przepraszam. Jeśli nie przyjmiesz moich przeprosin, to cię zleję. - Pewno, bijesz mniejszego. - To tylko mniejszy w łóżku. - Uderzyłeś mnie w buzię i powiem tacie. - Dobrze. Popełnij samobójstwo. - Hej, dlaczego ściągasz ze mnie kołdrę? - Bo nie mam nic po swojej stronie. - Nie zabieraj mi mojej. - Słuchaj Russel, zaczynam mieć dość tego, że moczysz łóżko, wtedy przesuwam się na zimne miejsce. - Nie zawsze jest zimne. - Zanim ja się tam przesunę, to już jest. - Nienawidzę cię! Nienawidzę wszystkich braci. - Czyli siebie też. Nagle otworzyły się drzwi sypialni i ukazał się w nich ojciec. - Hej wy tam, co się dzieje? - Nic, tato, naprawdę nic - powiedziałem, chcąc zyskać na czasie, żeby jakiś cud nas uratował, może pierwsza fala przypływu w Filadelfii. - To dlaczego Russel płacze? - Wypadł z łóżka, tato, i to prosto na oko, prawda, Russ? - Tak, tato, chyba to się właśnie stało - powiedział Russel. - Widzisz, byłem na łóżku... - Miał zły sen - wtrąciłem. - Tak, miałem zły sen. I spadłem we śnie, a on próbował mnie złapać i moje oko uderzyło jego pięść, bo to była moja strona łóżka. - To najgłupsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałem - oświadczył ojciec. Jakiś filozof powiedział kiedyś: "Dzieci i głupcy nie potrafią kłamać". On oczywiście był tym drugim. Chcecie być pewni, że wasze dzieci mówią prawdę? Więc pytajcie je tylko o szkołę. - To tylko głupio brzmi - powiedziałem. - Musisz zrozumieć, że on mówił, że to była jego kołdra. - Ale powiedziałeś, że przyniosła mnie policja, i że to nie jest naprawdę mój tata. - Słuchajcie, wy dwaj. Jeśli usłyszę jeszcze raz płacz, kłótnie, albo ciężkie sapanie, przyjdę z pasem, albo może z nożem do cięcia trzciny cukrowej. Spać\ - I jeszcze jedno - oznajmił Russel po wyjściu ojca, bo tym, co najlepiej określa dziecko jest całkowita niezdolność odbierania informacji, z wszystkiego, co nie jest włączone do kontaktu - weź ze mnie te swoje zimne nogi. - To jest temperatura, jaką powinny mieć nogi, ty głupolu - odparłem. - Nie ludzkie nogi. Zabieraj je! - Cicho bądź. Tata stoi przy drzwiach z machete. - Co to takiego? - Włoski karabin maszynowy. - Ha, wiesz, co mogę zrobić? - Zwisa mi to, chyba, że chcesz opuścić łóżko i pójść spać na dach. - Mogę skakać na łóżku w górę i w dół i prawie uderzam głową w sufit. - Russel, twoja łepetyna już teraz nic pracuje. Chcesz ją jeszcze bardziej osłabić? - Chcesz zobaczyć, jak to robię? - Pewno, nigdy nie widziałem wnętrza głowy. Przez następnych kilka minut, Russel dokładał wszelkich starań, żeby rozłupać sobie czaszkę, używając łóżka jako trampoliny. Przynajmniej wkrótce zaśnie. - Założę się, że razem udałoby się nam - powiedział po kolejnym lądowaniu. - Bo wtedy będzie więcej ciał, a jeśli będzie więcej ciał, to naprawdę pójdziemy w górę. Chociaż z rozumieniem fizyki nie było u Russela tak jak u Newtona, ale pozwoliłem mu chwycić się za rękę, kiedy zaczęliśmy skakać razem. W chwilę później jedno z naszych lądowań wywołało głośny trzask. Miałem tylko nadzieję, że pochodził on od Russela, a nie z łóżka. Ale, niestety, z nim było wszystko w porządku. - O kurcze - powiedział - zrobiłeś to; złamałeś łóżko! - Ja złamałem łóżko? - wrzasnąłem. - Ty zacząłeś skakać. - Ale złamało się po twojej stronie. - I lepiej pomóż mi to naprawić, bo inaczej na twojej stronie będzie rozwalona czyjaś buzia. - Chyba też chciałbym komuś rozwalić buzię - powiedział znajomy głos, kiedy gwałtownie otwarły się drzwi. Tym razem i Russel, i ja daliśmy nura pod kołdry na przechylonym łóżku. - Jeśli gdzieś w pobliżu tego łóżka są moi synowie - oznajmił głos - to chciałbym wiedzieć, czy chcą coś powiedzieć. - Tato, muszę ci powiedzieć, co się stało - rzekłem, nie próbując nawet wydostać się spod kołdry. - Przyszedł tu jakiś człowiek i po prostu zaczął skakać na łóżku. Wszedł prosto przez okno. - Naprawdę chcesz, żebym w to uwierzył, prawda? - Tato, nigdy nie mógłbym cię okłamać, bo jesteś piękny. Ale mój ojciec wiedział, że potrafiłbym okłamać nawet Marylin Monroe. - To jego strona łóżka się załamała - wtrącił Russel. - Dobrze, a teraz kolej na moją historyjkę - oświadczył ojciec. - Jeśli będę musiał tu jeszcze raz wrócić, obaj będziecie spać na łóżkach szpitalnych. Kiedy tata wyszedł, pomyślałem przez chwilę o pojednaniu z Russelem, ale w końcu zdecydowałem się na nie. - Jesteś najgłupszym bratem w historii ludzkich rodzin - powiedziałem. - A może też innych gatunków. - Muszę pójść do łazienki - odparł - i nic rozwalaj się na moją stronę łóżka, kiedy mnie nie ma. To był jeden z tych razów, kiedy Russel zdecydował się skorzystać z łazienki, a nie z łóżka. Mógł to być znak, że dorasta. Jednak, kiedy wrócił, zademonstrował coś wręcz przeciwnego, wypluwając na mnie pełne usta wody. - Teraz już koniec! - wrzasnąłem. - Zabiję cię! - Zrobię to za ciebie - powiedział tata - i nie zapytam nawet skąd wzięła się na łóżku ta woda. - A ja ci powiem, tato - oznajmiłem - bo myślę, że powinieneś wiedzieć - wszedł tu jakiś facet i wylał na nas całe wiadro wody. - Ten sam, który skakał po łóżku? - Tak, to on. Tato, on nie jest dobrym człowiekiem. - W porządku, chłopcy, skoro chcecie spędzić noc rozbijając łóżka, plując wodą i witając ludzi, którzy przychodzą oknem, pozwalam wam wyjść z łóżka. - Świetnie - powiedział Russel. - Nie musimy już spać, tato? - Zgadza się: będziecie tu obaj stać przez resztę nocy. A jeśli przyłapię któregoś na tym, że się rusza, zabiję, albo zrobię coś jeszcze gorszego. Zrozumiano? Nie minęło jeszcze 30 sekund od chwili, kiedy tata wyszedł, a Russel odwrócił się do mnie i powiedział: - I nie chcę, żebyś dotykał mojej strony podłogi! Wiele lat później, gdy sam zostałem ojcem, odkryłem, że niepoczytalność u dzieci, podobnie jak transmisje radiowe, najbardziej nasila się nocą. Moje własne dzieci - mnóstwo dziewczynek i chłopiec - uprawiali skoki na łóżkach na znacznie większe wysokości niż Russel i ja. One bawią się w "muzyczne łóżka". Zaczyna się zwykle w ten sposób, że przybywa nagle mała osoba w pidżamie i mówi: "Nie mogę spać". Wie, o czym mówi, ponieważ starała się zasnąć przez całe sześć minut, a to wystarczająco dużo czasu, żeby wiedzieć, że cierpi się na bezsenność, spowodowaną strachem przed ciemnością, grzmotem czy muchą tse tse. To nie wszystko: w jej łóżku są węże, a ona wolałaby psa. Jako mądrzy i kochający rodzice, wraz z żoną mówimy czule dziecku, że ciemność i grzmoty nic jej nie mogą zrobić, i że muchy tse tse stanowią problem tylko dla dzieci w Zairze. W ten sposób pocieszona, uśmiecha się, przytula i oznajmia: "Śpię z tobą i mamą". Chciałbym powiedzieć jej, żeby zażyła valium i wróciła do swego pokoju na kilka tygodni, ale niewielu rodziców potrafi się oprzeć dziecięcemu czarowi w nocy, tak jak potrafił mój ojciec. Zawsze, kiedy następowało nie zaplanowane przybycie jednego z dzieci do naszego łóżka, mieliśmy z żoną wybór; albo pozwalaliśmy wśliznąć się dziecku pomiędzy nas, albo jedno z nas mogło przenieść się do łóżka dziecka. Właściwie, jest to jedna z najważniejszych rodzicielskich decyzji, jaką trzeba podjąć. Czy ty i twój mąż staniecie się sandwichem dla dziecka, czy też jedno z was, słaniając się na nogach, przejdzie do jego pokoju, utrzymując przez cały czas, że potwór z Loch Ness odwiedza tylko szkockie dzieci. Po dwudziestu latach "muzycznych łóżek", posiadłem tę mądrość, że lepiej pozostać we własnym łóżku; lepiej być gospodarzem niż gościem. Brak snu z dzieckiem w swoim łóżku jest wyższej jakości niż brak snu w łóżku dziecka. Dziecięce łóżka są mniejsze i odwiedzenie takowego przypomina nocną podróż pociągiem. Co więcej, jeśli dziecko jest poniżej trzeciego roku życia, prawdopodobnie skończysz na podłodze - chyba że lubisz spać w dziecięcym łóżeczku. Pewnej nocy wdrapałem się do takiego łóżeczka i nawet spałem tam przez kilka minut. Nie miałem nic przeciwko pozycji płodu, ale ciągle uderzałem się w głowę i za każdym razem, kiedy siadałem, wlatywała mi w usta plastikowa jaskółka. Oczywiste jest, że rozsądniej jest wpuścić dziecko do własnego łóżka, gdzie jest więcej miejsca. Lekarze, którzy przestrzegają przed obrażeniami ciała, które można odnieść w domu, pomijają jedno: skopanie w nerki przez śpiące dziecko. Moja córka Erika, na przykład, zawsze kiedy spała ze mną i Camille, była tak niespokojna, że noc upływała nam na przepychaniu jej w tę i z powrotem, jakbyśmy grali piłką plażową. Sfaulowanie i utrata snu to oczywiście nie jedyne problemy, wynikające z wizyt w łóżku małych dzieci: jest także sprawa seksu. Dzieci, które wpadają bez zapowiedzenia w nocy są pewnymi w stu procentach środkami antykoncepcyjnymi. Faktem jest, że przez całe lata w domu stosunek przerywany oznaczał stosunek przerywany przez kogoś nie biorącego w nim udziału. Trudno zliczyć, ile razy przysuwałem się w łóżku do Camille tylko po to, żeby usłyszeć: - Nie dzisiaj; spodziewamy się towarzystwa. Nie można też pominąć sytuacji, kiedy dziecko moczy się w łóżku i w ten sposób nadaje nowy sens nocnemu pływaniu. Rodzice muszą też wziąć pod uwagę psychologiczną stronę tychże nocnych wizyt. Dziecko, które przyzwyczai się do spania w łóżku z mamą i tatą, ryzykuje tym, że będzie w pewnym sensie nieprzystosowane, szczególnie, kiedy nadejdzie czas udania się do college'u. Może to doprowadzić nawet do tego, że będzie musiało położyć się na kozetce u psychiatry. I czy poprosi psychiatrę, żeby położył się razem z nim? Moje własne dzieciństwo powinno mnie było nauczyć, jak być ojcem, ale tak się nie stało, ponieważ rodzicielstwa mogą się nauczyć tylko ludzie, którzy nie mają dzieci. Na przykład, niemożność mojego ojca przekształcenia nocy w porę do spania została przekazana dziedzicznie żonie i mnie, jak zauważyłby antropolog. Przekonałem się o tym pewnego wieczoru, kiedy moja córka Erika miała sześć lat. - Czy Erika będzie spać dziś w nocy? - zapytała od niechcenia żona. - Cóż, myślę, że mała drzemka przed świtem nie powinna jej zaszkodzić - odparłem. - Znam oczywiście problem: uważa, że spanie jest przedmiotem nadobowiązkowym. - Powiedz, czyja kolej, żeby oszaleć? - Dziś w nocy wezmę to na siebie. I tak, o godzinie siódmej, łagodnie, ale drżą- 34 cym głosem powiedziałem do Eriki: - Kochanie, co powiesz na to, żeby przebrać się w pidżamę? - Czy jest jakiś szczególny powód? - spytała. - Tak, idziesz spać. - Ale dlaczego"} - Dlatego... wszystkie dzieci tak robią. - Ale dlaczego? - Bo... bo jutro rano będziesz się dużo bawiła. - Teraz się trochę pobawię. I wtedy nie będę musiała jutro tego robić. - Posłuchaj, Eriko, ja nie żartuję. Jeśli o wpół do ósmej nie będziesz w łóżku... - Nikt nie jest w łóżku o wpół do ósmej. - Bzdura: miliony dzieci są o tej porze w łóżkach i nie pytaj o imiona. Chociaż zaniepokojony odmową Eriki w sprawie snu, zadowolony byłem z błyskotliwości jej umysłu; była bardziej wygadana niż Russel i ja w czasach naszej gimnastyki łóżkowej. - Chcę najpierw coś zjeść - oznajmiła. Czasami nie jadła wieczorem kolacji, żeby móc odwlec czas pójścia do łóżka, domagając się jedzenia. - Najpierw włóż pidżamę. Przyniosę ci ciasteczka i mleko do łóżka. Pamiętasz, gdzie jest twoje łóżko, prawda? Około dziesięciu minut później wróciłem do niej z tacą i zastałem Erikę przemeblowującą domek dla lalek. Teraz już wiedziałem, że muszę zrobić coś dramatycznego, ale groźby w stylu mego ojca nie leżały w mojej naturze, szczególnie kiedy zajmowałem się córką. Przez chwilę zastanawiałem się nad przekupstwem: "Co chcesz, żeby pójść spać?" Ale to, co w końcu powiedziałem, było proste i prosto z serca: - Chodź, kochanie - rzekłem - czas już zacząć pływać. W czasach mojego dzieciństwa nie zawsze ojciec przychodził do mnie i Russela: raz w tygodniu to my do niego przychodziliśmy. Było to zazwyczaj w sobotnią noc, ponieważ tej nocy Russel i ja dostaliśmy od ojca pewien przywilej, chociaż on o tym nigdy nie wiedział. Zaczynało się, kiedy usłyszeliśmy, że tata wraca ze znajdującej się za rogiem gospody do domu. Patrzyliśmy na siebie z przeciwnych stron puchowego pola bitwy i jeden z nas mówił: - Olbrzym wrócił. Biegliśmy do drzwi sypialni i podsłuchiwaliśmy jak ojciec się rozbiera. Kiedy w końcu na podłogę spadały spodnie, wiedzieliśmy, że bank jest otwarty, a dyrektor wkrótce zaśnie. W chwilę później chrapał już tak głośno, że przechodzień mógłby pomyśleć, że mamy jedyną piłę łańcuchową na całym osiedlu. Ta rakieta nosowa była dla mnie i dla Russela sygnałem, aby zacząć podkradać się po wypłatę. Powoli, z sercami walącymi prawie tak głośno, jak odgłosy wydawane przez nos ojca, wchodziliśmy niczym komando do pokoju ojca i przeszukiwaliśmy jego kieszenie w poszukiwaniu drobnych, które, jak wiedzieliśmy, nie będą już potrzebne tej nocy. Oczywiście, najpierw zapytaliśmy siebie, czy zabranie pieniędzy z kieszeni spodni to naprawdę kradzież, i kiedy odpowiedzieliśmy sobie, że nie, zaczęliśmy skradać się do sztruksowej maszynki z pieniędzmi. Po tej akcji szybko wycofywaliśmy się do łóżka i Russela nie obchodziło, po czyjej stronie leżą pieniądze. Mogły go nawet dotykać. - Jak myślisz, ile mamy? - spytał. - Kilka dolców - odparłem, ale było to tylko pobożne życzenie. Mieliśmy siedemnaście centów. - Podzielmy je teraz, Bili. Ile to jest siedemnaście na pół? - Każdy z nas dostaje dziewięć - rzekłem, zabierając swoje. Po około trzydziestu sekundach, jakie Russel poświęcił na zbadanie stanu swego portfela, powiedział: - Jak mam mieć dziewięć, skoro mam osiem? - Osiem, czy dziewięć, to to samo. - Jeśli to samo, to ty weź osiem. - Jeśli uważasz, że osiem to mniej, w porządku. -'Człowieku. Najpierw kradniesz ojcu, potem kradniesz mnie. Co będzie dalej? Sterroryzujesz mamę? - Nie, ale zrobimy tak. Każdy z nas da tego dodatkowego centa Mamie. - Na Dzień Matki, tak. Nie musi wiedzieć, że ukradliśmy go tacie. I może będzie nas bardziej lubić. - A to by się przydało, bo tata będzie nas mniej lubił, jak nas przyłapie. - Mam nadzieję, że nie wyznaczy nagrody, bo byś mnie wsypał. - Podzieliłbym się nią z tobą. Niewiele momentów w dzieciństwie było tak cudownych, jak ten: leżałem obok brata i planowałem kupić miłość mamy za pieniądze ukradzione tacie. Oto, co znaczy rodzina. ROZDZIAŁ II Jedz, to zdrowe Moja rodzina to był nie tylko ojciec, ja i mała fontanna zwana Russel. Na osiedlu Richard Allen Homes w Północnej Filadelfii byli także dwaj moi bracia, Robert i James, oraz głowa tego naszego szczególnego rezerwatu zabaw, moja matka, Anna Cosby. Pociągi ciągle przejeżdżały za oknami, ojciec ciągle biegał do szynku, ale mama zawsze była na miejscu - oczywiście poza momentami, kiedy wychodziła na ulicę, żeby mnie upolować. Widzę ją teraz, jak o zapadającym zmroku maszeruje wzdłuż ulicy, aby odkryć, dlaczego przekazana mi wiadomość, żebym wrócił do domu, nie odniosła skutku. W końcu, kiedy nie było mnie w domu dłużej niż dzień lub dwa, jakiś chłopiec przynosił mi od niej wiadomość, że mam być w domu w ciągu sześćdziesięciu sekund, jeśli jeszcze pamiętam adres. Niestety, nie mogłem porzucić gry akurat w momencie, kiedy miałem po raz siedemnasty zdobyć punkt: musiałem najpierw spełnić swój obowiązek wobec sportu, a potem dopiero dać matce znać, że żyję. W kilka minut później nadchodziła następna wiadomość: jeśli nie zjawię się w domu z szybkością dźwięku, będzie bicie i ja będę w to wmieszany. Ale teraz zapaliły się już latarnie uliczne i rozpoczęła się nocna gra, w której często trzeba było zgadnąć, gdzie jest piłka. 41 W opozycji były teraz dwie najważniejsze w Ameryce rzeczy: Baseball i Matka. Kiedy nadeszła, odwróciłem się i zacząłem iść około pięciu jardów przed nią, mając nadzieję, że ludzie pomyślą, iż spotkaliśmy się przypadkowo, idąc w tym samym kierunku. W chwili, kiedy dotarliśmy do domu, zebrałem się w sobie, oczekując tęgiego lania, ale zamiast tego, mama wyjęła z piecyka rostbef i powiedziała: - Mam nadzieję, że lubisz dobrze wysmażony. - Im lepiej wysmażony, tym lepiej - odparłem z ulgą. - Z reguły nie smażę dłużej niż dziesięć godzin. - O, to śmieszne, mamo. - Ale ty nie jesteś śmieszny. Musiałam go ciągle odgrzewać. Zapominasz, że obiad jest codziennie? - Po prostu nie mogłem zostawić gry. - To właśnie miałam na myśli. Martwiłam się o ciebie; jest już tak ciemno i te samochody. - Och, większość ma przednie światła i zawsze zatrzymują się, kiedy ktoś biegnie za piłką. Nie przejeżdżają zawodników. - Nie mogę wprost wyrazić, jaką mi to sprawia ulgę. W porządku; jesteś w domu i pora na kolację, więc idź i umyj ręce. - Oczywiście, mamo - powiedziałem i poszedłem do łazienki, aby pielęgnować rytuał dzieciństwa, jakim jest udawanie, że się myje ręce. Po pierwsze, odkręciłem wodę i rozchlapałem ją po umywalce, liczniku i szafce na lekarstwa (ktoś mógłby pomyśleć, że padał deszcz); potem zmoczyłem mydło, ponieważ była to pierwsza rzecz, jaką mama sprawdzała, kiedy podejrzewała, że jej syn udał się do łazienki jedynie z kurtuazyjną wizytą. W końcu dokładnie zmoczyłem pół ręcznika i zgniotłem go. Cała ta wielka mistyfikacja zabrała oczywiście więcej czasu, niż gdybym po prostu umył ręce, ale taka była zasada. Kiedy wróciłem do stołu, mama wyglądała na zakłopotaną i przestraszyłem się, że może wyczuła nietknięty brud na moich rękach. Jednak jej pytanie dotyczyło innego oszustwa, którego byłem autorem. Podnosząc kwartę mleka czekoladowego, powiedziała: - Czy masz jakieś pojęcie, skąd to się wzięło? - Z lodówki? - spytałem. - A może od zajączka wielkanocnego. Odkąd to kupujesz mleko? - Tego... mamo, właściwie to nie zupełnie je kupiłem... - Chcesz powiedzieć, że ukradł... - Nie, nie, mleczarz je zostawił. - Nie korzystamy z usług mleczarza. - Nie powiedziałem, że zostawił je tutaj. - Bili, w więzieniu znaleźli się ludzie, opowiadający bardziej prawdopodobne historyjki niż twoja. - Cóż, jeśli chcesz znać prawdę... - Nie jestem już pewna, czy poznałabym, że to prawda. - Russel i ja... widzisz, napisaliśmy liścik do pani Robinson po przeciwnej stronie korytarza i włożyliśmy go do pustej butelki. Poprosiliśmy o trochę mleka czekoladowego. Russel chciał też ciastko czekoladowe, ale jakoś nie wydawało się to nam w porządku. Więc naprawdę nie ukradliśmy pani Robinson tego mleka. - Mam nadzieję, że przynajmniej nie narobiłeś błędów ortograficznych. Uśmiechnąłem się szeroko. - Tak. I o charakter pisma też się zatroszczyłem. Uśmiechnęła się i westchnęła. - Jak mogę być zła na kogoś, kto wstępuje na drogę przestępstwa dlatego, że chce się napić mleka? Pomimo głębokiej miłości, jaką nawzajem czuliśmy do siebie z mamą, ciągle dużo czasu spędzaliśmy wprawiając się w zakłopotanie. Ona miała syna, który kradł mleko, a ja miałem matkę, która dokonywała aresztowań obywateli na boisku baseballowym. Za jej sprawą także byłem jedynym graczem w Filadelfii, który do każdej gry miał kostium innego koloru. Jako praczka zdobywała 120 punktów. Mama miała okazję do zmiany mego kostiumu, bo mając jedenaście lat dołączyłem do drużyny baseballowej Policyjnej Ligi Atletycznej. Chociaż utalentowany byłem wybitnie do koszykówki, zacząłem teraz grać na drugiej bazie i byłbym tam świetny, gdybym umiał piłki podnosić z ziemi. Jednak niezależnie od tego, nosiłem swój kostium z dumą. Pewnego dnia poszedłem w nim do szkoły. - Williamie - powiedziała nauczycielka - czy zdaje ci się, że jesteś na boisku? - Och, nie - odparłem. - To jest szkoła. - Wspaniała odpowiedź. Więc powiedz mi: dlaczego masz na sobie kostium do gry w baseball? - O kurczę, nie wiedziałem, że mam go na sobie. - Chcesz powiedzieć, że włożyłeś go przez pomyłkę? - Tak, chyba tak właśnie się stało. Wtedy spojrzała na mnie twardo. - A tak, nawiasem mówiąc, jaki dokładnie kolor ma ten kostium? Żeby odpowiedzieć, musiałem spojrzeć na siebie, bo mama wkładała do prania coś, co ciąg- le nadawało kostiumowi nowy kolor, albo dwa czy trzy; czasami przypominałem flagę węgierską. - W jakiej drużynie grasz? - zapytał kolega, Calvin, kiedy wychodziliśmy z klasy - "Różowe Skarpetki" z Bostonu? - Zaraz sam będziesz miał różowe oczy - odrzekłem. Czułem, że mogę zlać tego drania. Czyż nie wkładał spodenek najpierw jedną, a potem drugą nogą, tak jak ja? Zdecydowanie. A kiedy miał je już na sobie, zlał mnie na kwaśne jabłko. Nie tylko ucierpiałem cieleśnie, ale na dodatek nie miałem tej pociechy, że krwawiąc żałośnie zdobyłem serce jakiejś dziewczyny: cały tłum oglądający walkę stanowił Tłusty Albert. Kiedy kulejąc wracałem do domu, nagle przypomniałem sobie obietnicę daną ojcu. Kiedy bał się, że na ringu bokserskim zranię jakiegoś chłopca, obiecałem, że wtedy wycofam się. Oczywiście w pewnym sensie wycofałem się: na początku gry. Tego wieczoru udało mi się przeoczyć jedną z moich zasad i umyłem przed obiadem twarz i ręce, aby usunąć ślady walki. Potem poszedłem do stołu, aby napełnić żołądek, który ciągle jesz- 46 cze bolał mnie od ciosów Calvina. Raz jeszcze mama i ja wprawialiśmy się nawzajem w zakłopotanie. - Czy to na stole, to twoje łokcie? - spytała. - Tak - odrzekłem - są moje. - Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie trzymał łokci na stole. - Ale one tu pasują. - Mam nadzieję, że nauka w szkole idzie ci lepiej niż nauka manier. - Popatrz teraz na mnie - powiedziałem, schylając się, żeby wchłonąć zapach rosołu. - Następna rzecz: nie trzymaj twarzy w zupie. Powinieneś podnieść zupę do ust, a nie zjeżdżać do niej. - Zrozumiałem. - I nie mów z ustami pełnymi jedzenia. Cywilizacja miała dla mnie po prostu za dużo zasad, więc robiłem co mogłem, żeby je zmienić. Na przykład, pewnego dnia, na początku 1945 roku, kiedy byłem ośmioletnim uczniem w klasie jedzenia zupy Anny Cosby, dowiedziałem się przypadkowo od koleżanki w szkole, że Japończycy zawsze zniżają głowę do zupy. Zwyczaj ten uderzył mnie jako mądrość Wschodu. - Mamo - powiedziałem tego wieczoru przy stole - znasz Japończyków? - Osobiście, nie - odparła. - Posłuchaj, oto wielka rzecz na ich temat: pomijając fakt, że to wrogowie, kiedy jedzą zupę - pochylają się nad nią. Przez moment milczała, a potem rzekła: - I dlatego musieliśmy wygrać wojnę. - Musieliśmy zwalczyć złe maniery, tak? - Tak. Czasami, w tym domu, ktoś pije z butelki na wodę, chociaż wynaleziono szklanki. To nie ty, oczywiście. - Czekaj, niech pomyślę... Nie, nie ja. - Właśnie się zastanawiałam, jak to się stało, że w wodzie są okruchy chleba. - Kurczę, zobaczę, czy uda mi się odkryć, dlaczego. Może zrobili to Japończycy. Kanciaste łokcie muszą być zakodowane genetycznie, bo udało mi się przekazać je własnym dzieciom. Kilka lat temu, przy obiedzie, zauważyłem, jak łokcie najstarszej córki rozkraczyły się wokół talerza, niczym nogi Jolly Green Giant, a ręka najmłodszej gwałtownym ruchem rzuciła się po sól. Ta scena poruszyła mnie tak, że zaśpiewałem piosenkę. - Mamo - powiedziała moja córka Erinn, z ustami pełnymi chleba - tacie chyba coś się stało. - Jedyną rzeczą, jaka się stała - powiedziałem - to wasze maniery. Wiem, że to frajda jeść jak Wikingowie, ale myślę, że byłby to niezły pomysł, gdybyście spróbowały zastosować maniery, jakich nauczyły mnie matka i babka. Jeszcze teraz słyszę, jak babcia mówiła mi, że moje piosenki świadczą o złych manierach, bo to niegrzecznie śpiewać przy stole. Właśnie wtedy Erinn wstała i rzuciła się do salonu. - Tak, Erinn - zawołałem - możesz wyjść. Zdaję sobie sprawę, że zasady zachowania się przy stole często nie mają sensu: że, na przykład, jedzenie groszku widelcem to sposób na gonienie ich po talerzu, ale taką elegancką głupotę wpoiła mi babcia, która jadła pizzę tylko odpowiednim nożem, a takie wyszkolenie zostawia ślady jak ospa. Ciągle widzę się, jak siedzę przy jednym z posiłków babci, a ona przewierca mnie wzrokiem, bo przyszedłem do stołu czterdzieści siedem sekund po tym, jak mnie zawołała. Zastanawiam się, jak patrzyłaby na moje córki, które przybywają do stołu z szybkością poczty. Ich spóźnienia były tak duże, że w końcu przestałem je zapraszać. Pewnego dnia, kiedy kończyliśmy lunch, powiedziałem: - Obiad na stole. - Zacznijcie beze mnie - odparła Erinn. Zacznijcie beze mnie. Jakże babcia zareagowałaby na coś takiego! Nigdy nie miała dość powtarzania mi, że gospodyni rozpoczyna jedzenie, biorąc pierwszy kęs. A jeśli rozpoczęcie głównego dania przed gospodynią było grzechem, to rozpoczęcie deseru przed nią oznaczało natychmiastowe zesłanie do piekła; równie dobrze mogłeś się rzucić na oliwki w trakcie modlitw. Moje dzieci, oczywiście, brały się za deser, kiedy tylko go zobaczyły. - Nawet jeśli pamiętało się, żeby nie pochylać się nad zupą, nie sięgać przez stół po sól, i nie mówić z pełnymi ustami, i nie kroić widelcem, ciągle jeszcze były zasady, które sprawiały, że posiłek nie był przyjemnością. - A szczególnie zalecenie, aby używać widelca do podnoszenia jarzyn, musiało być chyba stosowane przez KGB, żeby wyciągnąć zeznania od więźniów. Pewnej pamiętnej nocy spędziłem kilka mi-nut, próbując zjeść szpinak ze śmietaną widelcem. Mądry Japończyk schyliłby głowę i zjadł nawet aborygen błyskawicznie wyrzuciłby widelec czy słomkę. Ale ja siedziałem, próbując napełnić puste szczeliny szpinakiem, jak ktoś oblewający egzamin na inteligencję. W końcu, zdesperowany, złapałem kawałek chleba, zanurzyłem go w szpinaku i ugryzłem z zadowoleniem Babciu - nie zapomniałem. Właściwie w ciągu ostatniego wyłączenia prądu nie skorzystałem z szansy, żeby użyć chleba aby nałożyć groszek na widelec, bo mógłbym usłyszeć: "Nawet w ciemności widać złe maniery". Gdyby Neron zaprosił mnie na jedną ze swoich uczt, zastanawiałbym się, czy wypada użyć palców, żeby podnieść winogrona. Jak większość matek, moja nauczyła mnie, że nawet ważniejsze od manier jest to, co się je. Jedzenie w ustach, przez które nie mogłem mówić, jedzenie, które miałem jeść z łokciami zagubionymi w przestrzeni, było dokładnie wybierane przez mamę, aby wyrósł ze mnie jakiś Paul Robeson. Jednak nie tylko nie udało mi się zostać Robesonem, ale miałem szczęście, że w ogóle udało mi się przeżyć, ponieważ okazuje się, że właściwie mama mnie truła: śniadania z mleka, jajek na bekonie były zabójcze dla moich arterii; i ciągle wpychała we mnie szpinak, nie zdając sobie sprawy z tego, że zbyt dużo szpinaku zawiera kwas szczawiowy, z którego robią się kamienie nerkowe. Oczywiście, matki zawsze chcą dobrze, przekazując swoim dzieciom uświęconą zwyczajem ignorancję, ponieważ matki nauczyły się tego od swoich matek, podobnie jak producenci win od matek poznają tajniki produkcji octu. To babka Powiedziała mojej mamie, że aby wyleczyć Russela z nocnego moczenia się, trzeba umieścić pod nogą łóżka książkę telefoniczną Filadelfii: będzie wtedy spał ukośnie, a nadczynność pęcherza zostanie złagodzona wzniesieniem. Jedyny skutek tej ludowej medycyny był taki, że Russel został pierwszym chłopcem w bloku, który moczył łóżko z nogami do góry. - Nie wiem, co mogło się nie udać - powiedziała matka następnego dnia, piorąc pościel. - Babcie z reguły znają się na takich rzeczach. Może trzeba było też podłożyć aneks. To babcia wiedziała też, dlaczego powinienem iść spać wcześniej niż inni chłopcy, nawet młodsi ode mnie; oznajmiła mamie: - Sen jest najważniejszy przed północą. Nie mam pojęcia w jaki sposób babcia, podobnie jak prababcia, stały się autorytetami w sprawach podświadomości. Po prostu wiedziały, że każdy sen po północy jest już bezwartościowy i dlatego wierzyły w tę oto naukową logikę: (1) Dziecko powinno spać osiem godzin dziennie; (2) Sen po północy nie liczy się; (3) Dlatego dziecko powinno iść spać o czwartej po południu. Czy za mocne będzie stwierdzenie, że matki od tysięcy lat kochając, okłamywały swoje dzieci? Powiedzmy tylko, że matki rozdzielały na prawo i lewo prawdy o wychowaniu dzieci, ale przegapiły zajęcia w laboratorium. Nigdy nie sprawdziły czy żaby powodują u dziecka brodawki, albo czy jedzenie ryb wpływa dodatnio na współczynnik inteligencji, albo czy jeśli dziecko zezuje oczami, to tak mu już one zostaną. Przez całe wieki te wierzenia matczyne uchodziły za mądrość, pomimo zupełnego braku dowodów; braku dowodów na to, że jedzenie szpinaku dodaje sił, i że jedno jabłko dziennie trzyma lekarza z dala od domu. Latami bity byłem po moim wypchanym szpinakiem żołądku przez chłopaków, którzy jedli przede wszystkim gęsi w galarecie; a dzieci, które są tak mądre, że oblewają wszystkie egzaminy wiedzą, że tylko jedno trzyma lekarza z dala od domu: 30 lat temu skończyły się wizyty domowe w Ameryce. Kiedy lekarz w ogóle przychodził, mówił nam, że matka nic ma racji twierdząc, że przeziębiliśmy się biegając po dworze w brzydką pogodę. Prawdopodobnie złapaliśmy grypę w domu, gdzie wirusy najlepiej się przenoszą i mogliśmy się nawet zarazić od babci, która lubiła całować nas przypominając, żebyśmy założyli czapki i kalosze. Ale babcia wiedziała na pewno, że brzydka Pogoda była przyczyną grypy. - Bill ma grypę - mówiła jej moja mama. - Czy wypróżnia się bez problemu? - odpowiadała. Całe jej spojrzenie na życie było przez jelito grube. - Bill złamał rękę - mówiła mama. - Czy wypróżnia się bez problemu? - odpowiadała. Dla babci obstrukcja była przyczyną większości kłopotów na świecie. Ona wiedziała, że Japończycy nigdy nie zaatakowaliby Pearl Harbor, gdyby mieszali ryż z suszonymi śliwkami. Bała się też, że mogę zarazić się pokrzywką czy szkorbutem od kotów. Jednak koty ostrzegały swe wnuki przede mną, bo kociaki miały krótki żywot w domu Cosbych. Kiedy byłem chłopcem, co najmniej cztery kotki przyszły z własnej woli do naszego domu, obalając tym samym teorię, że koty są inteligentne. Od czasu do czasu rano, zanim wyszedłem do szkoły, wchodziłem w pidżamie do kuchni, i siadałem przy stole i nagle czułem bolesne szarpnięcie za palec u stopy. Prawdopodobnie kot przez pomyłkę wziął go za swoje śniadanie. Nie było oczywiście sensu, aby te kotki jadły, żeby urosnąć. Nie musiały być duże, żeby zostać przejechane. Przypomniało mi się o tych kotkach, gdy moja córka Ensa zaczęła swoją kolekcję zwierząt domowych. Skończyła właśnie 6 lat, kiedy przyniosła do domu trzy gąsienice znalezione w pobliskim parku. - I wiesz, tato - krzyczała - z nich się zrobią motyle! - Kochanie - powiedziałem czule - z tych gąsienic zrobią się motyle, które jedzą moje garnitury. To naprawdę niezwykłe mieć mola jako zwierzątko domowe. Kilka miesięcy później Ensa namówiła mnie, żebym jej kupił papugę długoogonową, którą nazwała Sam. Przynajmniej wyrosła już ze zwierzątek domowych, które zwalcza się jako insekty. - Posłuchaj, kochanie - powiedziałem poważnie - to jest zobowiązanie wobec innej żyjącej istoty. Będziesz musiała czyścić klatkę i wypuszczać ją, żeby sobie trochę polatała, no i będziesz musiała uczyć ją mówić. Szybko jednak nauczyłem się, że papugi długoogonowe nie mówią - ćwierkają; i to często wtedy, kiedy czujesz, że tylko ćwierkania ci potrzeba, żeby sobie palnąć w głowę. Nauczyłem się też, że nie wypuszcza się ich z klatki i że dzieci są szczęśliwe, mogąc dać rodzicom okazję wyczyszczenia klatki. . Pewnego dnia kiedy otwarłem klatkę, żeby ją wyczyścić, zatrzymałem się, żeby przeczytać leżącą na dnie gazetę. Wtedy papuga wystrzeliła tuż obok mnie z klatki i spoczęła akurat na oknie w sypialni. Poczułem pokusę, aby otworzyć okno, zaśpiewać "Urodziłem się wolny" i pozwolić jakiemuś jastrzębiowi zjeść lunch, ale zamiast tego próbowałem ją złapać odwróconym koszem na śmieci. Po wielu rzutach na miejsce, gdzie przed chwilą siedziała, żałowałem, że nie jest molem. Kiedy ją w końcu złapałem, zrobiła mi dziurę w ręce. Kilka tygodni później inna córka, Evin, oświadczyła, że teraz jej kolej, aby mieć zwierzaka, a ja mądrze wybrałem takiego, który nie rozmnaża się w moich skarpetkach ani nie dziurawi skóry: kupiłem jej parę złotych rybek. Złote rybki nie są oczywiście śmieszne, ale jest w nich coś spokojnego i prostego. Trzeba tylko karmić je, o czym Evin przypominała sobie mniej więcej raz w miesiącu. Nie powiem, że nie była do nich przywiązana, ale jedna z rybek zdechła i minęło kilka tygodni zanim Evin przez przypadek zauważyła ten fakt. Wkrótce potem druga rybka popełniła samobójstwo. Żeby ulżyć rozpaczy Evin, kupiłem jej chomika, którego obecność silnie poruszyła moją matkę. - Nie postawię nogi w waszym domu, dopóki będziecie mieć szczura - oznajmiła. - Ależ mamo - powiedziałem - po pros- tu daję dzieciom wspaniałą szansę zaprzyjaźnienia się ze zwierzętami, tak jak ty mi dałaś. Pamiętasz wszystkie moje kotki? - Więc w ruchu ulicznym jest miejsce na szczura? Szczur, znany też jako chomik o imieniu Ken, był najbardziej rozbrykanym zwierzątkiem, jakie znałem; szczególnie w nocy, kiedy to biegał bez końca po swoim kole do ćwiczeń. Wiele godzin spędziłem, leżąc zbudzony, słuchając odgłosów akrobacji Kena i przeklinając wynalazcę koła. - Nie mówię, że praca w zoo nie jest dla mnie" świetna - powiedziałem pewnego dnia żonie, po wyczyszczeniu klatki Kena - ale naprawdę chciałbym widzieć, że dziewczynki dadzą dowód swojego przywiązania do zwierząt choć przez chwilę - powiedzmy tydzień. - Problem w tym - odparła - że chomiki, ryby i ptaki nie dają nic w zamian. - Ja nie chcę nic w zamian. - Powiedz, a może kot? - Może być kot. Właściwie, to jest właśnie to, czego dziewczynki potrzebują: niezależne zwierzę, które samo się myje i odwiedza właścicieli raz w tygodniu. Następnego dnia kupiliśmy kotka. ROZDZIAŁ III Mama zawsze wie, czasami Jak wiele innych matek, również moja czasami czuła, że jej nieskończona mądrość nie wystarcza, aby poradzić sobie z jakimś szczególnym problemem. Przyprowadzała więc znachorkę. Nikt nigdy nie odkrył jak matkom udaje się znaleźć te zielarki, ale zawsze wydają się to być kobiety, które z powodzeniem mogłyby uprawiać zawodowo wrestling. Jedna faworytka mojej mamy miała prawie dwa metry wzrostu, nosiła białe rajstopy i nie uśmiechnęła się od 1943 roku. Pewnego dnia, miałem wtedy dziewięć albo dziesięć lat, mama zdecydowała, że kobieta ta jest właściwą osobą, aby wyleczyć mnie z astmy. Tak oto spotkał mnie zaszczyt wizyty domowej czarownicy. Weszła do naszego mieszkania, popatrzyła na mnie groźnie przez parę sekund i oznajmiła matce: - Przynieś mi dzbanek mleka i jaszczurkę. Mleko oczywiście mieliśmy, ale zapomnieliśmy umieścić na liście zakupów jaszczurki. - Obawiam się, że właśnie nam się skończyły jaszczurki - powiedziała mama. - Pójdę i przyniosę kilka - oświadczył ojciec. Gdyby już wcześniej nie lubił pić, byłby to idealny moment, żeby zacząć. Po około 20 minutach wrócił z pobliskiego sklepu zoologicznego, z jaszczurką. - Teraz zagotuj mleko - powiedziało dziwadło i mama poszła w kierunku pieca. - A teraz - powiedziała, kiedy mleko zaczęło się gotować - wrzuć jaszczurkę. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo lubiłem mieć astmę. Jeśli kiedykolwiek bylibyście w nastroju, żeby uczynić z jaszczurki torpedę, najlepszym sposobem jest rzucić ją do gorącego mleka. Kiedy nasza jaszczurka uderzyła w mleko, wyskoczyła w powietrze niczym mała, zielona rakieta i wylądowała niedaleko miejsca, w którym siedziałem skurczony ze strachu. Kiedy mama z ojcem zaczęli na siebie wrzeszczeć (a taka wymiana zdań ma sens, kiedy jaszczurki fruwają w powietrzu), kobieta rozkazała przynieść jaszczurkę, która pod krzesłem niewątpliwie marzyła o spokoju w krainie krokodyli. Mleko ciągle się gotowało (tata też) i kobieta z powrotem wrzuciła jaszczurkę. Tym razem już nie wyskoczyła: zdechła - od oparzeń, utonięcia i z obrzydzenia. Biorąc garnek z pieca, kobieta odwróciła się teraz do mnie i powiedziała: - Wypij to, młody człowieku. I tak wyleczono mi astmę. Właściwie to już jedno spojrzenie na ten garnek mogło wyleczyć z bronchitu, a nawet z beri beri. 62 Ten dziki środek na astmę był tylko jednym z wielu cudownych wyzdrowień, wykombinowanych przez czarownice straszące po osiedlach. Jeśli nie podchodził ci koktajl ze zwierząt ziemnowodnych, mogło ci się spodobać lekarstwo na ospę wietrzną: całe ciało trzeba było wysmarować owsianką. Większość ludzi myśli niemądrze, że największą wartość ma owsianka przyjmowana doustnie; to ci, którzy ją połykają. Jednak, kiedy byłem chłopcem, owsianka rozsmarowana po całym ciele była czymś w rodzaju kluskowatej penicyliny, dla tych znachorek, które myślały chyba, że Klinika Mayo produkuje sosy do sałatek. Jak wiedzieli Louis Pasteur i Jonas Salk, owsianka niezła była na ospę wietrzną, ale przy śniadaniu; na przekrwienie klatki piersiowej najlepsza była łyżka terpentyny bez cukru - miała oczyścić piersi i usunąć ewentualne resztki farby z przełyku. Pewnego pamiętnego popołudnia w tych zamierzchłych czasach, Russel przyszedł do domu z krwawiącym kolanem, tym, którym tak nie chciałem, żeby mnie dotykał. Kiedy zobaczyłem krew przeciekającą przez spodnie, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zawołać któreś z rodziców, lekarza czy znachorkę: nagle zobaczyłem dla siebie szansę odegrania roli bohatera w westernie: nikogo nie było w domu - ani w domu, ani w mojej głowie. W tym momencie Russel nie był już płaczącym ośmiolatkiem, ale kowbojem postrzelonym podczas kłótni w szałasie; ja też nie byłem już kościstym dziesięciolatkiem, lecz najdzielniejszym z lekarzy na zachód od Rio Grandę i geniuszem w sprawie ran postrzałowych kolana. Rozerwawszy nogawkę spodni Russela, tak jak to robią doktorzy w westernach, zobaczyłem rozcięcie długości ponad trzech centymetrów. Od razu wiedziałem, co robić; wsadzić Russela do wanny. - Dlaczego mnie tu wsadzasz? - zapytał logicznie, kiedy przestał płakać. - Po prostu zaufaj mi - odrzekłem, dając mu tym samym najgorszą radę w życiu. - Stary doktor Cosby zajmie się tobą. Przyłożyłem mu do rany tampon z papieru toaletowego i odkręciłem wodę. Brakowało mi jednak zajęć w szkole medycznej, gdzie nauczono by mnie, jak uczynić papier toaletowy wodoszczelnym. Bandaż odpłynął. Wypuściłem wodę i postanowiłem posmarować ranę jodyną - nie mogłem jej jednak nigdzie znaleźć. I wtedy przypomniałem sobie coś, co często łagodziło nocami ból taty - whisky. - Chłopcze - powiedziałem - poczekaj ******************* tutaj. Dam ci coś na rozerwaną skórę. A zanim to przyniosę, śpiewaj piosenkę. - Dobrze - powiedział i zaczął śpiewać różne sprośności. - Nic, inną piosenkę - na przykład "Jesteś moim słońcem". Ja zaraz wracam. Chłopięca wyobraźnia nigdy nic wzniosła się wyżej, niż wtedy, kiedy poszedłem po whisky taty, a kowboj Russel siedział w wannie, brocząc krwią i śpiewając: Jesteś moim słońcem, Moim jedynym słońcem, Dajesz mi szczęście, Kiedy niebo chmurzy się. Kiedy wróciłem, zdając sobie sprawę, że środek odkażający taty zapiecze kowboja Russela, dałem mu najpierw sporego łyka - bo tak znieczulano mężczyzn na Dzikim Zachodzie. W momencie, kiedy to przełknął, wszedłem do historii medycyny, ponieważ byłem pierwszym lekarzem, który dał pacjentowi do wypicia jodynę. W parę sekund później zwilżyłem whisky ręcznik i przyłożyłem Russelowi do kolana. - Aj! - wrzasnął. - Boli! - Masz, weź jeszcze środka znieczulającego. Tym razem nie dałem mu nic do wypicia, lecz nasączyłem ręcznik whisky i włożyłem mu do ust. Wykrzywił się niemiłosiernie. 65 - Żuj to - poradziłem. - Chyba nie chcesz, żeby ktoś wokół szałasu słyszał, że krzyczysz. Wyciągnął ręcznik z ust i krzyknął: - Nie cierpię tego! Chcę mleka czekoladowego! - Przykro mi, chłopcze; koniokradzi zabrali całe mleko czekoladowe z Dodge City. Po prostu śpiewaj dalej, a ja zajmę się kolanem. - Tej piosenki też nie cierpię. Chcę śpiewać "Jesteś czy nic jesteś moją, kochanie". Zdjąłem ręcznik z kolana i zobaczyłem, że krew ciągle wali się z rany, więc wylałem trochę whisky bezpośrednio na kolano. Russel śmierdział teraz jak klient szynku. - Obawiam się, że muszę to jeszcze przypalić. - Musisz co? - Tak, musisz jeszcze trochę być dzielny. Masz, napij się jeszcze. Udało mi się podać mu jeszcze trochę środka znieczulającego, dzięki czemu wydawał się zrelaksowany. Nie wiedziałem, ile whisky potrzeba, żeby upić ośmiolatka, ale szło mu nieźle. Kiedy zaczął śpiewać nową piosenkę, przyniosłem do łazienki lokówkę mamy i włączyłem do kontaktu. Widok rozgrzewającej się lokówki natychmiast otrzeźwił Russela. - Chcesz mnie tym napiętnować? - zapy- 66 tał, zastanawiając się z pewnością, jak daleko w świat Dzikiego Zachodu uda się jego nienormalny brat. - Cóż, muszę po prostu... - Najpierw przyłóż to sobie do tyłka! Postanowiłem respektować prawa pacjenta i wyłączyłem lokówkę. - Dobrze, więc musimy to zszyć. To w ogóle nie będzie bolało. Śpiewaj dalej, a ja zaraz wrócę. I z wanny zaniosło się: Jesteś czy nie jesteś moją, kochanie? Sposób, w jaki się ostatnio zachowujesz napawa mnie wątpliwościami. Sposób, w jaki ja się ostatnio zachowywałem wprawiłby w wątpliwości każdego, ale dzieci to w tamtych czasach nie dotyczyło. Po blisko minucie wróciłem z igłą i długą białą nitką i pochyliłem się, żeby przyjrzeć się kolanu Russela. Ale nagle przyszło mi do głowy, że jeśli zszyję ranę, zrobię kilka nowych dziur, więc owinąłem kolano papierem toaletowym i przewiązałem dookoła sznurkiem - był to rodzaj bandaża, jaki musiał być znany w Dawnych Wojnach. - Ocaliłem twoje kolano, chłopcze - oznajmiłem i zaprowadziłem go z łazienki do pokoju. - Będziesz żył i znowu kopał. Potem pomogłem mu włożyć pidżamę i położyć się do łóżka. Leżał częściowo na mojej stronic, ale nie przeszkadzało mi to, ponieważ został postrzelony. - Co powiesz na jeszcze jedną piosenkę? - spytałem. - W porządku - odparł i zaśpiewał. Mama nic powiedziała mi, Kiedy nosiłem krótkie spodnie Mama... - Człowieku! - krzyknął. - Mama zobaczy, że w moich spodniach nie ma kolona. Jak to jej wyjaśnimy, doktorze? - Nie martw się - odparłem, zastanawiając się jednocześnie jak wytłumaczymy, że łóżko pachnie gorzelnią. - Coś wymyślę. I wymyśliłem coś. Chłopiec w tamtych czasach, zawsze coś wymyślał. Przez całe dzieciństwo znajdowałem się pod ciągłą presją wymyślania czegoś, co miało szansę, że mama lub tata w to uwierzą. - Skąd masz tego guza na czole? - zapytała raz mama, kiedy wróciłem do domu. - Ach, tego - powiedziałem. - Nie zauważyłem go. - Nie zauważasz, kiedy słońce zachodzi. Co cię tu uderzyło? - Cóż, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć... - Nie, pytam, bo nie chcę wiedzieć. - Uderzył mnie kawałek węgla. - Billu Cosby, opowiadałeś mi wiele historyjek. - To prawda; uderzył mnie przelatujący węgiel. - Leżałeś w wiadrze? - Nie, byliśmy na Trzynastej Ulicy. Składy węgla. - I co robiliście? - Bawiliśmy się z pociągami. - Nikt nie bawi się z pociągami i nikt nie bawi się węglem. Mogłeś stracić oko, a nic tylko rozum. - Większość odłamków ominęła mnie. - Bill, chcę, żebyś przestał biegać z młodym Barnesem i tymi innymi chuliganami i żebyś znalazł nowych kolegów. Następnego dnia na ulicy, w czasie przerwy w rozmowie, tak taktownie jak tylko umiałem, oznajmiłem kolegom: - Słuchajcie, mama chce, żebym sobie znalazł nowych kolegów. Znacie jakichś? - Nie - powiedział młody Barnes - od lat nie było tu nowych kolegów. Czy coś nie w porządku z nami? - Mówi, że jesteście chuliganami. - Miałem na myśli, coś poza tym. Poczułem się jak chuligan pewnego dnia, kiedy boksowałem się z Jodym Cooperem w domu Eddiego Robinsona i Jody upadł nagle i nie ruszał się. - Nie żyje, Cos - powiedział Niesamowity Harold. - Jego mama na pewno będzie niepocieszona. - Ty go zabiłeś - powiedział Tłusty Albert. - Dostaniesz elektryczne krzesło - oświadczył Barnes. - Dasz mi swoje trampki. - Mam nadzieję, że nie dostaniesz krzesła - powiedział Harold w nagłym przypływie uczucia. - Brakowałoby nam wtedy obrońcy. Kiedy tak Jody leżał ciągle bez ruchu, a moi przyjaciele odprawiali nade mną i nad nim mszę żałobną, odwróciłem się i pognałem do domu. - Co z tobą? - spytała mama, które to słowa na stale weszły do jej słownika. - Co ze mną? - rzekłem, przywołując cały swój talent. - Bill, patrzę na ciebie, ale ty nie patrzysz na mnie. - No, tego... to dobre ćwiczenie dla oczu. Większość ludzi za mało ćwiczy oczy, wiesz. - Zaczynam cię mieć dość. Powiedz po prostu, dlaczego ściga cię policja. Cóż za strzał w dziesiątkę. - Mamo, dlaczego pomyślałaś o czymś takim? - Więc co robisz tak wcześnie w domu? - Po prostu zmęczyłem się wygłupianiem. - To nie prawda, bo właśnie to robisz przede mną. Jeśli nic przestaniesz kłamać, nie przyjdę na twój proces. - Mamo, mówię ci, że nic się nie stało. - Mam dzieci, i to jest nie w porządku. Dobrze, idź do pokoju i pomyśl, co Jezus powiedział o okłamywaniu matki. - Był temu przeciwny, prawda? - A kiedy przyjdzie policja, powiem im, że pakujesz się do więzienia. Więc poszedłem do pokoju. Jak każde nieznośne dziecko od czasów Kaina, lubiłem iść do swego pokoju i nigdy nie rozumiałem sensu kary, która mnie tam wysyłała. Matki tego nie rozumiały: kara powinna być taka: - Dobrze, idź do szafy w hallu, wynajmuję twój pokój. Mniej więcej po godzinie zszedłem na obiad i tata powiedział: - Mama mówi, że nie wyglądasz dobrze. To oczywiście nie nowina, ale mówi też, że zrobiłeś coś, co oznacza więzienie. Cóż, chcę, żebyś wiedział: chociaż nie możesz pójść do więzienia w wieku dziewięciu lat, obiecam policji, że będę cię pilnował do czasu, kiedy będziesz w odpo- wiednim wieku, żeby cię aresztować. - Tato, ja nic nic zrobiłem. - U kogo się bawiłeś? - U nikogo szczególnego. I zanim zdążyłem powiedzieć "albo u Raya Robinsona", tato już był w drodze. Modliłem się, żeby do czasu kiedy tam dotrze, usunięto ciało. Ledwo wyszedł za drzwi, mama powiedziała: - Spaliłeś dom Eddiego Robinsona? - Chciałbym, żeby to było takie proste - odparłem. - Widzisz, boksowaliśmy się i uderzyłem Jody'ego Coopera w głowę i... no... tego... myślę, że jest teraz nieprzytomny. - Będziesz w podobnym stanie. Poczekaj, aż wróci ojciec. - Właśnie o to chodzi, mamo. Może ukryłabyś mnie przed nim na rok albo dwa? - Nic ukrywam przestępców. Kto nauczył cię być bandytą? - Może mógłbym być następnym Joe Loui-sem. - Nie będziesz tak długo żył. Myślę, że masz jeszcze czterdzieści minut. Chcesz coś specjalnego zrobić w tym czasie? - Tak, chciałbym pojechać do... - Poczekaj, aż tata wróci do domu. Było to jedno z dwóch wielkich rodzicielskich oświadczeń mojej młodości. Pierwszym *************** ****** 72 było "Idź do swego pokoju"; drugim było "Poczekaj, aż tata wróci do domu". Miałem szczęście, że mój ojciec często tego nic robił. Kiedy tata w końcu wrócił, śmiał się. Ulżyło mi, że nic obchodzi go tak bardzo śmierć Jody'ego. - Tato - powiedziałem - cieszę się, że jesteś w dobrym humorze. - Jody będzie żył - powiedział. - Ty też, jeśli ogłosisz teraz, że wycofujesz się z ringu. - W tej chwili wieszam rękawice. - Dobrze. Zachowajmy całe bicie w rodzinie, to znaczy ja ciebie będę bił, a ty będziesz siedział cicho. Bóg tak chciał. 73 ROZDZIAŁ W Dyscyplina Teraz, kiedy mam własne dzieci, rozumiem rozdzierający serce problem, jaki miał mój ojciec, próbując przekształcić mnie w istotą ludzką. Tradycyjny wizerunek amerykańskiego ojca to człowiek, do którego zdesperowana matka mówi: "Zrób coś z tym dzieckiem!" I może faktycznie są ojcowie, którzy coś robią, ale ja takiego nic spotkałem. Na błaganie "Zrób coś z tym dzieckiem", przeciętny ojciec chciałby odpowiedzieć: "Dobrze, nauczę go parkować". Dyscyplina jest ostatnią rzeczą, którą ojciec chciałby się zająć, nie lubi bowiem podejmować się zadań, do których nic ma talentu. Jedyną pociechą jest to, że nikt inny też nic ma do tego talentu. Właściwie to wielka i niewypowiedziana prawda o wychowaniu dziecka jest taka, że pomimo 7 tysięcy książek, zawierających rady różnych ekspertów, właściwy sposób na wykształcenie dyscypliny u dziecka ciągle jest tajemnicą dla większości ojców i matek. Tylko babki i Dżyngis-chan wiedzieli, jak to robić. Jeśli chcesz zająć się wychowaniem dziecka (zamiast czymś znacznie prostszym, jak na przykład trenowaniem trutni), zorientujesz się, że wiele rzeczy sprzysięgnie się przeciwko tobie - między innymi twoje dziecko. Porównując notatki z innymi pokonanymi ojcami, dotarłem do sedna sprawy: nigdy nic mamy najmniejszego pojęcia o tym, co robimy. 77 - Rób, co mówię: zejdź natychmiast! - Nic, nic, nic, nic, nic! - Posłuchaj - powiedział ojciec - popieram oczywiście twoje prawo do innego punktu widzenia. Wierzę w pierwszą poprawkę do Konstytucji. Mając to na uwadze, zejdź! W końcu ojciec podparł jeden ze swych punktów widzenia tym, że po prostu ściągnął chłopca z samochodu. Możesz powiedzieć, że za dużo czasu stracił na pacyfizm, ale widywałem też często politykę twardej ręki, która pozostawiała ojca na jeszcze słabszej pozycji. Pewnego dnia jeden z moich znajomych, mieszkających przy tej samej ulicy powiedział do swego 8-letniego syna: "Sam, jak jeszcze raz to zrobisz, to wyrwę ci rękę i zleję cię nią do nieprzytomności". W odpowiedzi Sam zaśmiał się, bo wiedział, że taka groźba miałaby więcej sensu, gdyby pochodziła od niedźwiedzia grizzly, a nie od ojca. Śmiech nic jest oczywiście idealnym klimatem do zyskania posłuchu u podwładnych, szczególnie, jeśli to podwładny się śmieje. Moje córki, na przykład, zawsze wiedziały, że kiedy karcę je, nic czuję roli i łatwo z niej wypadam. - Młoda damo - powiedziałem pewnej nocy poważnie do dziewięcioletniej córki - żebym więcej nic widział, że to robisz. - To nie patrz - odparła i oboje zaśmialiśmy się. Nikt badający dzieci, począwszy od dr 80 Freuda, a skończywszy na dr Seussie, nigdy nic był w stanic rozwiązać tego ostatecznego wyzwania: Jak postępować z dzieckiem, które najpierw rozbiera na części salon a potem ciebie? Prawdę mówiąc, spędzaliśmy z ojcem wiele chwil oprócz tych, w których próbował wymyślać, co ze mną zrobić. Chyba najbardziej pamiętna miała miejsce w kinie Brooker w sąsiedztwie. Pewnego dnia, moi koledzy i ja byliśmy wstrząśnięci reklamą przed kinem Brooker: W NAJBLIŻSZĄ SOBOTĘ, FRANKENSTEIN WILKOŁAK I DRAKULA Nic mogąc uwierzyć, że ta "nie święta" trójca przyjdzie do nas, udaliśmy się do kina i młody Barnes zapytał: - Czy to prawdziwy Frankenstein przyjdzie? - Tak - odparł dyrektor - i prawdziwy Drakula, i Wilkołak. W sobotę o północy, wszyscy co do jednego. - Drakula będzie właśnie tu pił krew? - chciał się dowiedzieć Eddie. - Tak, prawdopodobnie będzie chciał się odświeżyć - powiedział z uśmiechem dyrektor. 81 - Mały koktajl z hemoglobiny, po długiej po-droży z Transylwanii. - Czy to w pobliżu Camden? - spytałem. Godzinę później mówiłem do ojca: - Proszę cię, tato, chcę zobaczyć Franken-steina. - Dlaczego Frankenstein miałby przyjechać do Filadelfii? -zapytał ojciec. - Chyba że będzie grał dla naszej drużyny. Pomyśl o tym, porusza się tak jak ci chłopcy. - Tato, uwierz mi, on przybędzie. - Nikt na osiedlu nie myśli, że on się pojawi. - Wszyscy myślą, że Jezus się pojawił. - Ale nie w Filadelfii. Najbliższy Franken-steinowi w Filadelfii jest twój wuj. Pomimo wątpliwości ojca, w końcu przekonałem go, żeby zabrał mnie do kina na wielką noc strachu. Chociaż moim bohaterem był Herb McKenley, wielki biegacz na ćwierć mili z Jamajki, Frankenstein więcej znaczył w nocy, szczególnie tej nocy: w wigilię Wszystkich Świętych. Tak oto o 11.30 stałem w kolejce w kinie Brooker z tatą, którego nastrój raczej nie był świąteczny. - Lepiej, żeby ten Frankenstein przyszedł i okazał się wart 50 centów - oświadczył. Właściwie to miał zapłacić dolara, to znaczy, 82 jeśli miał zamiar zabrać mnie ze sobą. - I lepiej, żeby to nie był film o Franken-steinie, bo ja wypiję twoją krew. - To nie Frankenstein, to Drakula - powiedziałem. - On też ma przyjść. Kilka minut później, blisko północy siedzieliśmy z ojcem w szóstym czy siódmym rzędzie; zgasło światło i zaczęła grać pełna grozy muzyka. Nagle w kinie zapadła cisza, dwie osoby w pierwszym rzędzie wstały i wyszły, najwyraźniej zbyt przestraszone, żeby dłużej wytrzymać. Ale ja bałem się jeszcze bardziej niż oni, bo miałem postrach z dwóch stron; jeśli Frankenstein mnie nie dostanie, a cały ten zlot potworów okaże się tylko podstępem na wigilię Wszystkich Świętych, to ojciec mnie dostanie z pewnością. I wtedy stało się: zza kurtyny ukazała się długa, ubrana na czarno ręka, która mogła należeć tylko do Frankensteina. Kilka kobiet krzyknęło, a jedna obok mnie, zemdlała. Jej towarzysz prawdopodobnie ocuciłby ją, gdyby nie to, że biegł akurat między krzesełkami. Z mrożącym krew w żyłach podmuchem rozsunęła się teraz kurtyna i oto stał on: w źle dopasowanym smokingu, butach ortopedycznych i małymi wieszakami na kapelusze po obu stronach szyi. Ręce miał wyciągnięte do przodu, jak gdyby chciał zejść ze sceny i zabić kilku swoich * 83 fanów. W tym momencie ludzie z pierwszych rzędów, również mężczyźni, zaczęli wychodzić; żeby uniknąć zatamowania przejść między krzesłami, wychodzili po prostu do tyłu przez oparcia krzeseł. Jednak inni zdecydowali, że rozsądniej jest zostać tam gdzie są i krzyczeć. Odzew na ukazanie się Frankensteina był dość ożywiony, ale nagle reflektor uderzył w lewy róg kina i drzwiami wyjściowymi wszedł człowiek, u którego każda część ciała prosiła się o fryzjera. Wilkołak! Kilka następnych osób skorzystało z okazji, żeby zemdleć, albo pobiec do wyjścia; krzyk nie ustawał. I wtedy, jakby to nie wystarczyło, następny ruch kurtyny odkrył Drakulę. - Jezu Chryste, o Jezu Chryste - powiedział tata, żałując, że zamiast mnie nie wziął ze sobą krzyża. Chociaż słyszałem istne piekło, nic już nie widziałem, ponieważ wtuliłem głowę w rękaw ojca. - Patrzysz w złą stronę - oznajmił. - Nic - odrzekłem, zwracając się do jego łokcia. - Oni mnie zjedzą. Oni lubią jeść dzieci. - Nic bądź głupi; zjadły już obiad. - Może kogoś, kogo znałem. - Siadaj. Nie ma się czego bać. 84 - To dlaczego mówiłeś "Jezu Chryste"? - To nic nie znaczy. Na meczach też to mówię. - To chodźmy na mecz. - Słuchaj, Bill, to był twój pomysł, więc siadaj i patrz. Nic po to płaciłem za ciebie dolara, żebyś się teraz za mnie chował. W czasie tej wymiany zdań ludzie ciągle biegali i krzyczeli. Może wydać się dziwne, jak dorośli mogą być tak naiwni żeby wierzyć, że Frankenstein, Drakula i Wilkołak występują w kinie Brooker, ale były to czasy cudownej niewinności w Ameryce, zanim jeszcze ludzie dowiedzieli się, że Marsjanie nic odwiedzą New Jersey i że Popeye miał kamienie nerkowe. W pierwszym rzędzie kina tej pamiętnej nocy siedziało trzech mężczyzn, którzy nic wyglądali na zainteresowanych wpadnięciem w szał: po prostu siedzieli i wpatrywali się w potwory - to znaczy, dopóki Frankenstein nagle nic zszedł ze sceny i ruszył w ich kierunku; za nim warcząc szedł Wilkołak. Wampiry chciały się upiornie zabawić z publicznością, ale wybrały, niestety, niewłaściwe osoby. W ułamku sekundy jeden z nich skoczył i uderzył Frankensteina w twarz, drugi pogonił Drakulę za kurtynę, a trzeci zajął się Wilkołakiem. Okazało się, że do zwalczenia Wilkołaka nic potrzeba złotej kuli: wystarczy cios w usta. ****** 85 Dzisiaj, czterdzieści pięć lat później, kiedy przypominam sobie, jak wtulałem twarz w rękaw nagle pobożnego ojca, widzę jak głęboko wierzyliśmy w fantazje. Wierzyliśmy w tak wiele w owych szczęśliwych dniach. Wiele lat później dzieci dowiedziały się, że zawodnicy rozgrywający w środku boiska lubią seks, a Batman jest depresyjnym maniakiem. ROZDZIAŁ V Czy często siedzisz w kozie? Pewnego wieczoru, kilka lal temu siedziałem przy stole kuchennym z najmłodszym dzieckiem, dwunastoletnią dziewczynką i próbowałem odrobić takie samo zadanie domowe z matematyki, które zabiło mi ćwieka w głowic w 1946 roku. - Przykro mi, kochanie - powiedziałem - ale miałem kłopoty z liczbami ujemnymi, kiedy chodziłem do szkoły. Poniżej zera nic byłem w stanic zejść. I potem nagle zacząłem śpiewać. Wszyscy chłopcy nazywali go Johnny Zero. W szkole zawsze mówili Johnny dostał zero, Johnny dostał zero... - Mieliście piosenkę o dostawaniu zer? - zapytała córka. - Cóż, ostatnim zerem, jakie Johnny dostał, był samolot japoński. Zestrzelił go. - Dlaczego strzelał do tego Japończyka? - Druga wojna światowa; sporo tego robiliśmy wtedy. - Czy miałeś taką kiepską nauczycielkę, jak pani Pacelli? - Skarbie, miałem takich nauczycieli, przy których pani Pacelli wydaje się być podobną do Matki Teresy. - Kto to jest? - Zakonnica, która za czynienie dobra dostała nagrodę Nobla. - Czy nagroda Nobla jest lepsza od nagro- 89 dy Grammy?* Zaśmiałem się. - No cóż, nie ma ona nic wspólnego z video, ale dostaje się bardzo dużo pieniędzy i wycieczkę do Szwecji. - Gdzie to jest? - No wiesz! Pokażę ci na mapie - rzekłem, pełen nadziei, że nie zapyta, co to jest mapa. Powróćmy więc do tych ekscytujących, zamierzchłych czasów, kiedy dzieci wiedziały, że Little Rock nie jest stolicą Boliwii, i że Boliwia nie jest przedmieściem Detroit. Z przeszłości słyszę wciąż dudniące kroki wicedyrektora szkoły, skierowane do toalety męskiej, skąd wydobywały się sygnały dymne... Pewnego dnia ja byłem źródłem tychże sygnałów. Jeszcze parę minut wcześniej siedziałem w klasie na lekcji zajęć praktycznych, gdzie po raz kolejny wykazywałem się niezdolnością używania rąk do czegokolwiek innego poza drapaniem się. Jednak tego dnia lekcja zajęć praktycznych nie powinna była sprawić mi kłopotu. Robiliśmy popielniczki, a to było coś w moim stylu: wszystko, co zrobiłem okazywało się być popielniczką. * Nagroda przyznawana za najlepsze osiągnięcia w dziedzinie muzyki w USA. *********** ********** 90 Tego szczególnego ranka, kiedy miałem robić popielniczkę (a robiłem chyba drzwi), nagle poczułem nieprzepartą ochotę sprawdzenia, czy potrafię zrobić do niej trochę popiołu. Dziwnym zbiegiem okoliczności podobną potrzebę poczuli trzej moi koledzy. Wszyscy czterej poprosiliśmy więc nauczyciela, żeby pozwolił nam pójść do toalety. Jeśli nawet zaświtało mu w głowie jakiekolwiek podejrzenie w związku z niezwykłą synchronizacją czterech pęcherzy, to jednak ulga na samą myśl, że przez chwilę nie będzie musiał na nas patrzeć, zwyciężyła. - Idźcie, ale nie naróbcie sobie kłopotów - powiedział niepomny, że kłopoty to jedyna przyczyna, dla której chłopcy chodzą w szkole do toalety. W toalecie jeden z kolegów zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko i oznajmił: - Słuchajcie. Teraz mówię, ale nie widać, żeby z moich ust wydostawał się dym, zgadza się? - Hej - wtrąciłem - jak to robisz? - Do palenia i do mówienia używam innych płuc. - Daj spróbować. Ze spokojem Milesa Davisa zaciągnąłem się głęboko, zassałem dym i zacząłem kaszleć. - Moje płuca... one tego nie chcą. - Których płuc używasz? 91 - Tych - powiedziałem i pokazałem na klatkę piersiową. - Czyli złych. Dumałem nad tą lekcją anatomii, kiedy otwarły się drzwi łazienki i wszedł wicedyrektor. Dosłownie sekundę przed jego wejściem wrzuciłem papierosa do ubikacji, może dlatego, że nic paliłem. - Dobrze - powiedział - kto tu pali? - Ja nic - odparłem szybko, a koledzy zastanawiali się, kogo bardziej nic cierpią: wicedyrektora czy mnie. - Dym był już kiedy wszedłem i musiałem go wdychać. W ubikacjach musiało być zwarcie. - Cosby, zwarcie jest w twoim mózgu. Powiedz no: kim chcesz być jak dorośniesz? - Mistrzem na ćwierć mili! Tak jak Herb McKenley. - Myślisz, że on pali? - Poza bieżnią na pewno. Koledzy zaśmiali się. - Cóż, mogę ci powiedzieć, że na pewno nie zostaniesz komikiem. A teraz wszyscy szybko do klasy. A ty... wyjmij z ust te wykałaczki. - To zajęcia praktyczne - odpowiedział kolega - i mogę potrzebować trochę drewna. - Mądrzy chłopcy, cała czwórka. Skończycie na naklejaniu etykietek w jakimś sklepie. Zawsze, gdy myślę o tamtych czasach, dziwię 92 się, że rozwinąłem w sobie pasję do nauki, ponieważ większość chłopaków uważała, że szkoła jest irytującą zawadą pomiędzy urodzeniem a karierą złodzieja samochodów. Byli tak niepowstrzymaną zgrają. Na przykład, pewnego dnia, żeby ożywić lekcję zajęć praktycznych o metalu, młody Barnes włożył petardę do pieca. Nie był to pocisk kalibru 22, taki jakim bawiliśmy się przy nasypie, ale 45, kaliber, który odzwierciedlał nasz wzrost. Ponieważ większość z nas wiedziała, że petarda jest w piecu, jeszcze mniej uwagi zwracaliśmy na to, co mówi nauczyciel. I oczywiście bardzo dokładnie unikaliśmy stanięcia na linii ognia, która dla nauczyciela ciągle jeszcze była tylko piecem. Buch! - Co to było, do cholery? - zapytał nauczyciel. - Musiało być zwarcie - odparłem, podając wyjaśnienie, które służyło dla wyjaśnienia wielu niezwykłych zjawisk w szkole. - Czy któryś z was włożył tam petardę? - Nic - odparł chór konspiratorów. - Ktokolwiek to zrobił, jego postępek świadczy o jego matce. Barnes wyszeptał do mnie wściekle: - Moja mama nigdy nic wkłada kul do pieca. Jednak jego mama przyczyniła się prawdo- 93 podobnie do jego IQ, a ten mógł wynieść 45. * Pomimo tych nie objętych programem nauczania zajęć z testowaniem papierosów i materiałów wybuchowych, byłem dobrym chłopcem w szkole podstawowej im. Mary Channing Wis-tcr. Kiedy zaczynał się każdy semestr oprawiałem ładnie książki i to nie brązowym papierem, ale śliczną kolorową ceratą. Większym prestiżem cieszyło się jednak oprawianie książek, niż ich czytanie. - Mój Bili ma tak pięknie obłożone książki - powiedziała kiedyś mama do swojej przyjaciółki. - Chyba jest urodzonym bukmacherem - odparła.** Oprawianie książek wprawiało mnie w dumę, ale jeszcze bardziej dumny byłem z tego, że byłem w szkolnym PATROLU BEZPIECZEŃSTWA, który stał na rogu niedaleko szkoły i mówił dzieciakom, kiedy mogą przejść przez ulicę. * IQ - Intelligence quotience - współczynnik inteligencji. Przeciętne IQ = 100 punktów. ** Dowcip polega na grze słów w języku angielskim: bukmacher - po angielsku wymowa brzmi bookmaker, dosłownie znaczy: ten, co robi książki, ale też - ten, który przyjmuje zakłady lub pracuje na giełdzie, (przyp. tłum.) 94 - Możesz teraz iść! - powiedziałem jednego dnia, wykonując jednocześnie łaskawe ale stanowcze pchnięcie ramieniem. - Nigdzie nie szliśmy - powiedział mały chłopczyk. - Zielone światło znaczy iść - wtrącił jego kolega. - Wiem o tym - odparłem, przypominając im o moich kwalifikacjach strażnika patrolu. Kiedy miałem jedenaście lat, pracując jako strażnik patrolu bezpieczeństwa, po raz pierwszy posmakowałem romansu: zawsze, kiedy pewna ponętna przedstawicielka płci żeńskiej o imieniu Elaine wynurzała się zza rogu, osobiście zajmowałem się jej przechodzeniem przez ulicę. - Możesz teraz iść - powiedziałem jej pewnego ranka z jowialnym uśmiechem i klepnięciem w ramię. - Ale światło jest czerwone - odrzekła. - Widzę. Tak naprawdę to byłem zbyt oślepiony przez Elaine, żeby widzieć cokolwiek. - Mogłoby mnie zabić - rzekła. Mogłoby, ale umarłaby z powodu miłości. W ostatniej klasie szkoły podstawowej zostałem kapitanem patrolu bezpieczeństwa; teraz nie tylko udzielałem otumaniających wskazówek, ale kontrolowałem też innych strażników, aby upewnić się, że nie zasnęli, albo nie zeszli 95 z posterunku. - Haroldzie, czy to twoje stanowisko? - spytałem raz. - Tak, myślę, że tak - odparł. - Jakie jest twoje zadanie? - Wyszukiwanie ognia, itp. - Czy coś się teraz pali? - Chyba nic. Ale byłem kilka minut w łazience. - Dobrze. Tak trzymaj. Kapitanem patrolu zostałem mianowany w czasie uroczystości na zebraniu szkolnym, na których dzieci zazwyczaj śpiewają: Przyjdź wszechmocny Królu. Pomóż nam śpiewać twe imię. Pomóż nam modlić się Ojcze chwalebny, i zwycięski Przyjdź i ześlij na nas deszcz... Nigdy nic rozumiałem tego ciągłego błagania o brzydką pogodę. Dlaczego ciągle prosiliśmy Boga, żeby zesłał na nas deszcz? Zwłaszcza, że w Północnej Filadelfii nie było farmerów? Nie miałem jednak czasu myśleć o farmerach w tygodniu, kiedy to pracowicie wkuwałem na pamięć moją przemowę na przyjęcie nominacji, której jądrem było to, że przyjmuję. W końcu, kiedy nadszedł ten wielki moment i dyrektor zwrócił się do mnie, doznałem za- 96 ćmienia umysłu. Oto po raz pierwszy miałem szansę wystąpienia przed publicznością, a nie mogłem sobie nawet przypomnieć, dlaczego jestem na scenie. Żeby dostać nagrodę za frekwencję? Ponieważ ukończyłem szkołę? Żeby spotkać się z Frankensteinem? Dyrektor po prostu stał obok mnie z uśmiechem, który wzbudzał we mnie żądzę uduszenia go. Albo chciał, żebym nauczył się polegać tylko na sobie, albo też zapomniał dlaczego tam byłem. - Chcę... podziękować za... za ten... ten... wielki zaszczyt - rzekłem w końcu, zgadując cel swego pobytu na scenie. Kiedy zebranie się skończyło, zastępca dyrektora dał mi następną radę na życic. - Cosby - powiedział - zapomnij o przemawianiu przed publicznością. Raz na zawsze. O.K.? Pomimo przekonania wicedyrektora, że nie będę ani komikiem, ani mówcą, i pomimo przeczucia nauczyciela od zajęć praktycznych, że skończę w fabryce popielniczek, nauczyłem się w tej szkole więcej, niż tylko znaczenia świateł ulicznych. W latach 40-tych amerykańska szkoła uczyła takich klasycznych dyscyplin, jak umiejętność pisania pełnych zdań po angielsku, odróż- 97 nic stanowiła dla Harolda problemu. Jego problemem było to, że te uskrzydlone słowa przejął Eddie, który zaśmiał się, a potem odpisał Harol-dowi: Bardzo mi się podobasz kochanie. Będziesz moim mężczyzną. Jakiej firmy jest twój papier toaletowy? Odpowiedź ta była dla Harolda obrazą. Kiedy ją otrzymał, postanowił skontaktować się z Eddiem za pomocą latającej gumki do wycierania; i wtedy, kiedy już zwrócił na siebie uwagę Eddiego, przycisnął pięść do żołądka i ruszał nią w tę i z powrotem, co w naszym sąsiedztwie było znanym znakiem. W chwilę później wysłał do Eddiego liścik: Twoja mama sypia z marynarzami. Harold zgadywał oczywiście, że mama Eddiego była wplątana w takie morskie manewry, ale to zdaje się zaniepokoiło jednak Eddiego, który zaczął teraz pisać następny liścik. W międzyczasie nadchodziła inna poczta i w większości było to głębokie spojrzenie na ludzkość, na przykład: Donna mówi, że Albert jest za gruby w kinie. Albert był za gruby również w innych miejscach, ale tematem listu klasowego zostało kino. I teraz Harold znowu dostał liścik od Eddiego: Nie życzę sobie takiego gadania o mojej mamie. Co powiedziałbyś, gdybym cię zlał? O trzeciej na czwartym piętrze, ty bękarcie. Proszę o odpowiedź. W tamtych starodawnych czasach bójki szkolne często odbywały się na pisemne zaproszenia, a wszystkim rządziła jedna, niepisana zasada. - Pamiętaj, to moje jedyne portki - powiedział Harold do Eddiego o trzeciej po południu, tegoż dnia - więc nie zniszcz ich. - Mam zamiar tylko zniszczyć ciebie - oświadczył rozsądnie Eddie. Pomimo tej obietnicy, ciągle bardziej martwiłem się o ubranie Harolda, niż o jego skórę. Skóra sama odrośnie, a zdobycie nowych ubrań na naszym osiedlu było czymś znacznie trudniejszym. Jednak na szczęście dla Harolda, walka nic trwała na tyle długo, żeby ucierpiała na tym jego garderoba. Eddie, którego hobby było otwieranie butelek coca-coli zębami, prawie natychmiast powalił Harolda na ziemię i chwycił za gardło. - Odwołaj to, co powiedziałeś o mojej mamie i marynarzach! - Dobrze... dobrze - powiedział Harold. - Nic z marynarzami. Szkoła amerykańska bardzo się zmieniła od tamtych, pełnych życia dni mojego dzieciństwa i zmiana ta uczyniła ją o wiele mniej urozmaiconą. Właściwie, to nic się tam teraz nie dzieje. Wiem to na pewno, ponieważ codziennie, kiedy któreś z moich dzieci wraca ze szkoły, pytam: - Jak tam było dzisiaj w szkole? A dziecko odpowiada: - Chyba dobrze. - Chyba? Nie pamiętasz? Przecież to nie było tak dawno temu. - Zdaje się, że dobrze. - Ciągle się zdaje. Nie musisz się uczyć, żeby odpowiedzieć na takie pytania. - Jakie pytania? - Słuchaj, spędziłaś właśnie sześć godzin w szkole. Czy nic się dzisiaj nie stało? - Na przykład co? - Och... nie wiem. Nalot szarańczy? - Co to takiego? - Pamiętasz plagi, które nawiedziły Egipt? - Kto to jest Egipt? - W porządku, odpowiedz tylko na jedno pytanie i puszczę cię: czy wszystko na lekcjach poszło dobrze? - Tak. - I już ci się to nie wydaje? Nigdy nie spotkałem matki ani ojca, którym udałoby się uzyskać jakąkolwiek inną odpowiedź niż "tak" lub "nie" na pytanie dotyczące szkoły. Prawdopodobnie nie ma sposobu, aby wyciągnąć z dzieci opowieść, nawet jeśli zadałbyś jedno z dwóch pytań charakterystycznych dla swojego okresu w szkole. - Znalazłeś jakieś kurtki, buty, książki albo spodnie, które zgubiłeś? - Czy zaprzyjaźniłeś się z kimś nowym w kozie? Najlepsze, co dziś mogą zrobić rodzice, to częściowo włączyć się do szkolnych zadań dziecka. - Podpisz ten test, tato - poprosiła pewnego wieczoru najmłodsza córka, trzymając niedbale lewą rękę tak, że zasłaniała dwa cale strony. - Mogę najpierw zobaczyć ocenę? - zapytałem. - To nieważne. Ty i mama zawsze mówicie, że liczy się nauka, a nie stopnie. - Tak, ale chciałbym dowiedzieć się czegoś o twoim stopniu. - Zaufaj mi, mam ten stopień. - Doceniam, że dzielisz się tą wiadomością ze mną. A teraz chciałbym go zobaczyć. - To znaczy, że podpiszesz tylko dobry stopień? Myślałam, że jesteś ojcem równych szans. - Czy jest niższy od 2? - Tato musisz pamiętać, że stopień to tyl- ko opinia nauczyciela. - Czy jest niższy od 1? Dostałaś pierwsze w świecie 0? Powoli podniosła rękę i pokazała piękną, czerwoną dwóję. - Ale to wcale nie znaczy to, co myślisz. - Ach, tak - powiedziałem - czy to znaczy "celująco"? - Nic, to mocno dwójka. - Dobrze, nic powinnaś mieć kłopotów z dostaniem się do szkoły fryzjerskiej. Powiedz, uczyłaś się tego testu? - Oczywiście. Naprawdę się uczyłam. - Więc jak to się stało, że masz dwóję? - Bo uczyłam się nie tego, co trzeba. Ale tato, czy nie lepiej jest uczyć się tego, co nic trzeba, niż nic uczyć się tego, co trzeba? I jedną z rzeczy, których nic trzeba się uczyć jest dziecko, bo tylko dziecko potrafi przekonać, że jedynka to podpis nauczyciela. I tylko dziecko może cię przekonać, że najlepszym miejscem na odrabianie pracy domowej jest plac zabaw. Największym chyba problemem, jaki mają dzisiejsze dzieci, nic jest czas, w którym są w stanic skoncentrować się (nie jest dłuższy od lotu kółka z papierosowego dymu), ale stereofoniczne podejście do nauki. Pewnego popołudnia w zeszłym roku zobaczyłem, że jedna z córek odrabia lekcje przy akompaniamencie Oprah Winfrey, która tym razem badała problem męczący Sokratesa: Dlaczego kobiety poślubiają głupców? - Piszesz sprawozdanie o kobietach, które wychodzą za mąż za głupców? - zapytałem córki. - Nic zapomnij porozmawiać z ciocią. - Nic, to nic jest moje zadanie - odrzekła. - To jakie masz zadanie? - Chyba z biologii. - Jak możesz coś wymyślić, oglądając jednocześnie telewizję? - Tato, nic widzisz, że nic oglądam telewizji? Staram się zrobić ten rysunek. Wiesz może przez przypadek, jak wygląda liść? - Może byłbym w stanie ci pomóc, bo przechodziłem raz przez park, ale najpierw powiedz mi, dlaczego telewizor jest włączony, skoro go nic oglądasz? - Tato, wszyscy włączają telewizory. Nie trzeba go oglądać - z wyjątkiem programów Bili Cosby Show. - Neurochirurdzy lubią mieć w tle mój program. Tak przynajmniej mówi Nilsen. Wyłączyłem telewizor i powiedziałem: - Dobrze, zobaczmy czy potrafimy sobie przypomnieć, jak wygląda liść. Spojrzawszy na mnie niespokojnie, powiedziała: 105 - Jest tak cicho. Nie potrafię pracować, kiedy jest tak cicho. - Zastanawiam się, dlaczego w czytelniach nie puszczają nagrań rumby. - Czytelnie to co innego: można pójść z koleżankami. A wokół są książki na wypadek, gdyby ktoś się pokazał. - Kochanie, posłuchaj chwilę: to, co teraz słyszysz, to cisza. Było jej sporo na świecie do mniej więcej 1973 roku, kiedy to większość jej wyparowała przez dziurę ozonową. Ale jeśli uda ci się znaleźć jeszcze tę jej odrobinę, która została, to jest to najlepszy akompaniament przy pracy. Thomas Jefferson pracował w ciszy, kiedy pisał Deklarację Niepodległości. Gdyby oglądał "Taneczne przyjęcie" mógłby napisać: "Wszyscy ludzie są straszni". - Mogę chociaż do kogoś zadzwonić? - Sądzisz, że Lincoln pisał przemówienia przez telefon? - Tato, to było dawno, kiedy ty byłeś dzieckiem. Teraz jest o wiele lepiej: Lincoln mógłby teraz przefaksować swoje przemówienie. Automatycznie wyciągnęła rękę i włączyła magnetofon; i nagle ożyła, jakby odetchnęła tlenem. - Tak! Whitney, pracujmy! - Kiedy Whitney Houston nagrywa płytę - zapytałem - słucha też twoich taśm? _ Tato, chcesz coś powiedzieć? _ Tak: najlepiej jest robić tylko jedną rzecz naraz. Nie rozumiesz tego? Może zrozumiałaby, gdyby mnie słuchała, ale zatopiła się już w muzyce. Pocieszałem się chociaż świadomością, że tłem dla muzyki była jej praca domowa. ROZDZIAŁ VI Wybierają się w podróż do Francji W pełnej starożytnych absolutów i oryginalnych zniewag szkole Mary Channing Wister nauczyciele uczyli pewnych przedmiotów, które dzisiaj wydają się dziwnie komiczne. Na przykład przeciętne amerykańskie dziecko samo dochodzi dzisiaj do tego, jak siadać; my w szkole Mary Channing Wister potrzebowaliśmy specjalnych lekcji. Chociaż uczenie się, jak należy siadać powinno być nadobowiązkowe, w naszej szkole należało do obowiązków. Najpierw, trzymając się za ręce, wmaszerowywaliśmy wszyscy do audytorium; niektóre z rąk, które się trzymało, należały do dziewcząt, zachowujących się jakby dotykały odpadów toksycznych. - Dlaczego zawsze tak ci się poci ręka? - spytała mnie raz Sandra podczas takiego przymusowego marszu. - Skąd wiesz, że to mój pot? - odparłem. - Ty też tu jesteś. - Tylko chłopcy się pocą. Czułem, że nie ma racji, ale nauka nie była moją najmocniejszą stroną. Kiedy weszliśmy wszyscy do audytorium i staliśmy przy swoich krzesłach, wicedyrektor mówił: - W porządku, dzieci... patrzeć przed siebie... ręce na siedzenia... przygotować się... i krzesełka cicho w dół. Imponującej liczbie uczniów udawało się odnaleźć krzesła i opuścić je nic patrząc, ale inni musieli się odwrócić. - Zdaje się, że powiedziałem patrzeć przed siebie - mówił wicedyrektor. - Dobrze, wszyscy próbujemy jeszcze raz. Podnieście z powrotem krzesła... Teraz uwaga... patrzcie na mnie... Gotowi... cicho, ciągle patrzcie przed siebie... ręce na krzesła... opuścić. Kiedy był dobry dzień i wszystkie dzieciaki w miarę rozbudzone, udawało nam się usiąść w ciągu jakichś dziesięciu minut. Ale kiedy był zły dzień, siadanie stawało się głównym punktem programu. - Słyszałem za dużo krzeseł - mówił wicedyrektor. - Nic jesteście w toalecie publicznej. Spróbujemy jeszcze raz. - Przestań walić sedesem, Cosby - powiedział pewnego dnia wysoki chłopiec o imieniu Bernie. - Będziesz nas tu trzymał cały dzień. - To nic ja, głupku - odparowałem. - Nikt nic będzie mnie nazywał głupkiem. Po szkole spotkamy się na dziedzińcu. - Nic mogę walczyć w szkolnym ubraniu. - Dobre ubranie będzie ci potrzebne na pogrzeb. - W porządku, przyjdę - powiedziałem, zastanawiając się czy uda mi się najpierw przebrać w coś niechlujnego, zanim mama będzie dobijać to, czego nie uda się dobić Berniemu. * * Walka była dłuższa niż ta pomiędzy Harol-dem a Eddiem, ale krótsza niż mecz Louis-Schmelling. W szkole Mary Channing Wester popołudniowe walki stanowiły coś w rodzaju sportu uniwersyteckiego i Bernie miał już niezłą renomę. Udało mi się pokonać łzy, kiedy puściłem się potem sprintem do domu - miałem świetny czas i bardziej niż zwykle świadomy byłem tego, że sport dla mnie to bieżnia. Będę po prostu musiał pamiętać, żeby zacząć biec przed następną walką. Kiedy dotarłem do domu, powitał mnie ojciec: - Co ci się do diabła stało? - Bernie mnie pobił. - Dlaczego pozwoliłeś mu na to? - To nie był mój pomysł. Zrobił to na własną rękę. - Dobrze, a teraz słuchaj co masz zrobić: masz wrócić i zlać go. - Na pewno nie będzie się tego spodziewał. - Masz rację. Weźmiesz go z zaskoczenia. - Tak, będzie zdziwiony, że chcę go znowu zbić. - Słuchaj, nic chcę się za ciebie wstydzić; chcę, żebyś był mężczyzną. Jeśli nie pójdziesz tam i nic zlejesz tego gościa, ja zleję ciebie. - Dlaczego po prostu jego nie zbijesz? 113 Wtedy wyjdzie na równo. W tym momencie do domu weszła matka i ze zgrozą spojrzała na moje rozdarte spodnie; spodnie z założonym pod spód 12-centymetrowym brzegiem, żebym mógł chodzić w nich przez następne 5-10 lat. - Spójrz na te spodnie - powiedziała. - Twoje najlepsze. Ile razy mówiłam ci, żebyś się bawił ostrożnie. - On się nie bawił; bił się - oznajmił ojciec. - Oczywiście, sposób w jaki on walczy, to właściwie zabawa. - Będziesz ukarany za to, że zniszczyłeś szkolne ubranie - powiedziała mama. Tak więc teraz stałem w obliczu potrójnego niebezpieczeństwa: miałem szansę zostać zabitym najpierw przez Berniego, potem przez ojca, a potem przez mamę. Po czym babcia może zechciałaby ugotować zupę na kościach. Rozmyślając nad życiem, które miało się wkrótce skończyć, w wieku lat jedenastu, wyszedłem powoli z domu. Ale zamiast wrócić do szkoły, żeby znaleźć Berniego, poszedłem do Harolda. - Muszę tu zostać dzień lub dwa - oznajmiłem mu. - Pewni ludzie chcą mnie zabić; tak się składa, że to moi rodzice. Czy twój tata kazał ci wrócić i pobić Eddiego po twojej walce? - Powiedziałem tacie, że wygrałem - odparł Harold. - Był ze mnie dumny. Przypominanie Berniemu, że jest idiotą, nie było moim największym błędem w tej szkole. Było nim to, że na teście na inteligencję zdobyłem dużo punktów i w ten sposób uplasowałem się w specjalnej klasie, która spodobałaby się tylko zakonnikowi trapiście. Gdybym wypadł na teście słabo, mógłbym dostać się do przeciętnej klasy; a nie bez końca siedzieć w dusznej sali, gdzie nieustannie pochylony byłem nad pracą, mającą na celu zrealizowanie mojego potencjału. Ale gdzież ta moja inteligencja? Odkryłem swój potencjał ludziom, którzy chcieli mnie za to torturować. Fatalne było już samo ociekanie potem nad książką do algebry, ale zupełnie nie mogłem już znieść tego, kiedy podnosiłem głowę znad zadania, w którym poszukiwałem x, i widziałem tych z przeciętnym współczynnikiem IQ, przechodzących obok naszej sali w drodze do zoo - tam, gdzie nie istniały żadne trójkąty równoramienne. Nie zawsze oczywiście szli do zoo: raz poszli na lotnisko i odbyli krótki lot; a raz pojechali do New Jersey, po prostu, żeby popatrzeć na krowy. Zdawało się, że to bardzo umoralniające, kiedy chłopiec z miasta patrzy na krowy, chociaż nie jestem pewien, jak wiele ten widok mógł zrobić dla niektórych z moich kolegów. Harold na przykład potrzebował o wiele więcej umoralnienia, niż było w stanic dostarczyć całe stado krów. - Gdzie ci szczęśliwcy się dzisiaj wybierają? - wyszeptał pewnego ranka, kiedy obserwowaliśmy następne wyjście w teren przeciętniaków. - Chyba do Europy - odparłem. - Williamie, nic rozmawiaj - powiedziała pani McKinney - chcę teraz powiedzieć klasie, że jestem bardzo rozczarowana tym, jak zachowywaliście się wczoraj w czasie zastępstwa. Nauczycielka powiedziała pani Greamer, że chyba zrezygnuje z nauczania. A przecież pozwoliliśmy tej kobiecie żyć, co nie zawsze było gwarantowane dla osób przychodzących na zastępstwa. Z powodu ciągłej presji, żeby się uczyć, odczuwanej przez tych o wysokim wskaźniku IQ, przybycie kogoś na zastępstwo było przyjemną przerwą (jak na przykład - urlop z więzienia), ponieważ zastępczyni połowę lekcji spędzała upewniając się, czy jest we właściwym budynku. - Proszę klasy, nazywam się Paganelli - oznajmiła zastępczyni pani McKinney - i chcę skorzystać z waszej pomocy. - Tego jeszcze nic przerabialiśmy - powiedziała Sandra, może odrobinę za wcześnie. - Zacznijmy od tego, że przedstawicie mi się. - Tego jeszcze nic przerabialiśmy. - A przerabialiście, gdzie jest tablica? - Mamy teraz wyjść na dwór, pani Pinelli. - Paganelli. Na dwór? Teraz? - Tak, studiujemy to, co jest na dworze. - Macic na myśli budynki czy niebo? - Cokolwiek jest tam, na zewnątrz. Spośród wszystkich zastępców, którzy przewinęli się przez naszą szkołę, najbardziej utkwiła mi w pamięci pani Delaney. Kiedy pewnego dnia wyjaśniała nam, co to jest płodozmian, w tym samym czasie chłopak obok mnie, Theo-dore Parham, wyjaśniał mi zasady baseballu. - Młody człowieku - zwróciła się nagle do niego pani Delaney - przestań rozmawiać. Theodore przez kilka sekund rozważył jej radę i postanowił ją zignorować, czując że rotacja piłki jest ważniejsza niż płodozmian. - Młody człowieku - powiedziała pani Delaney jeszcze raz, przerywając lekcję - zdaje mi się, że powiedziałam ci przed chwilą, żebyś przestał rozmawiać. Jeśli jeszcze raz zobaczę, że rozmawiasz, postawię ci pałę. Szum przebiegł przez klasę. Theodore miał oblać zboża jare. Raz jeszcze pani Delaney powróciła do płodozmianu i raz jeszcze Theodore zaczął mleć ozorem. - Musisz wykręcić nadgarstek w ten sposób, żeby złamał się w drugą stronę - powie- dział mi, chwytając pomarańcze; ze swego lunchu. - Ty! - krzyknęła pani Delaney. - Jak się nazywasz? Chociaż Theodore'owi udało się poprawnie odpowiedzieć na to pytanie, pani Delaney oznajmiła: - Dwója. Pomimo tego ponurego stopnia, Theodore ciągle bardziej obchodziło wydłubywanie pestek z pomarańczy. - Widzisz, wtedy leworęczny jej nie dostanie. - Dobrze, Parham - oznajmiła pani Dela-ney - jeszcze pięć dwójek. Theodore miał teraz sześć dwójek, wystarczająco, aby oblać cały rok, wystarczająco, żeby uczeń zapomniał o karierze w medycynie lub prawie i zaczął rozważać karierę dozorcy na parkingu. W tym momencie można by oczekiwać, że zacznie błagać o litość, ale on rozmawiał dalej. - Parham, stawiam ci sto dwój! Ta kobieta tworzyła nowy wymiar - pominięty przez Einsteina - wymiar skali ocen. Kiedy dotarła do tysiąca dwój, spojrzałem na Theodore ze zgrozą, jakbym patrzył na kogoś, kto wspina się na Mount Evercst, chociaż "wspina się" nie było dokładnie tym słowem. Kiedy dostał tysiąc dwój, zacząłem się już martwić, czy aby ta ilość nie wystarczy, żeby posłać go do więzienia. I wtedy przestał wreszcie mówić, ale tylko dlatego, że skończył mi wyjaśniać baseball. Nie wiadomo dlaczego Theodore nigdy nie był zły na panią Delaney za te dwóje. Ja natomiast rozważałem raz możliwość zamordowania nauczyciela - pana Grebsa. Siedziałem w ławce na lekcji pana Grebsa i zajmowałem się swoimi sprawami: cichutko zająłem się lekturą uzupełniającą, zatytułowaną "Kobieta cud". - Cosby! - krzyknął nagle pan Grebs. - Czy to komiks, to co czytasz? Co za głupie pytanie z ust wykształconego człowieka. Musiał wiedzieć, że "Kobieta Cud" nie jest opowieścią o Eleonorze Roosevelt. - Cóż... tak i nie - odparłem. - Nie możesz tego bardziej sprecyzować? - spytał, ruszając w moją stronę. - Wiesz co, Cosby, nie chciałbym, żeby coś się stało tej twojej cennej książce, więc zatrzymam ją bezpiecznie dla ciebie przez cały rok. Wyrwał mi ją z rąk akurat w momencie, kiedy miałem się dowiedzieć czy Kobieta Cud ocali całą ziemię, czy przynajmniej Filadelfię. Byłem bardzo zły, ponieważ pan Grebs zawstydził mnie przed kolegami. Kiedy wróciłem tego dnia do domu, mama zwróciła uwagę na mój nastrój. - Dlaczego jesteś taki wściekły? - spytała. - Pan Grebs zabrał mi książkę - odparłem. - Dlaczego to zrobił? - Nic wiem. - Dojdziemy do tego. Co to była za książka? - "Kobieta Cud" - powiedziałem łagodnie, jakbym się modlił. - Co powiedziałeś? "Cudy świata"? - Nic, "Kobieta Cud". - "Kobieta Cud"? Dlaczego zabrałeś to do szkoły? Boże, to chyba ja jestem Kobietą Cud, skoro z tobą wytrzymuję. Zdawało się, że mama była po stronie pana Grebsa. Należąc do pokolenia, które nie czytało komiksów, mama była przekonana, że "Kobieta Cud" jest pozycją bezwartościową. Oczywiście nic miała racji: dla mnie warta była bardzo dużo, a dzisiaj komiks z 1946 roku mógłby się znaleźć na Giełdzie Papierów Wartościowych. W ciągu najbliższych dni płonąłem żądzą zemsty na panu Grebsie. Rozważałem możliwość wślizgnięcia się przed lekcją do jego klasy i napisania na tablicy GREBS JEST BĘKARTEM; nie byłem jednak pewien pisowni słowa bękart (może pisze się benkart?), a nic chciałem dostać złego stopnia z angielskiego. Nagle doznałem olśnienia: pójdę korytarzem tuż za panem Grebsem i nadepnę mu na piętę tak, żeby spadł mu cały but. Wydawało mi się, że to świetny dowcip (moje poczucie humoru wymagało jeszcze szlifu) i miałem w nim niezłą praktykę: często ściągałem jakiemuś chłopakowi but i to tak sprytnie, jakbym był sprzedawcą w sklepie obuwniczym. Tak więc, pewnego ranka w korytarzu ustawiłem się za największą piętą, jaką znałem i starałem się zebrać odwagę, aby zrobić jeden mały kroczek dla ludzkości. Szedłem za nim krok w krok przez kilka pełnych napięcia sekund - i wtedy moja noga zrobiła swój ruch. Następną rzeczą, jaka dotarła do mojej świadomości, było to, że leżałem na nim, a on leżał na podłodze, ciągle w obu butach, a niektóre dzieciaki się śmiały. - Wiesz co, Cosby - powiedział pan Grebs z lodowatym uśmiechem. - Zobaczymy, czy uda nam się komiks, który nauczy cię, jak chodzić. Niecały rok po tym, jak wspólnie z panem Grebsem uderzyliśmy o podłogę, dowiedziałem się, że potrafię rozśmieszyć ludzi buzią, a nie tylko nogami. Siedziałem na lekcji pani McKin- ney, i nagle usłyszałem, że mówi: - Wiecie, że opowiadanie historyjek sięga jeszcze czasów jaskiniowych? Czy ktoś z was chciałby opowiedzieć jakąś historię? - O jaskiniowcach? - zapytał Tłusty Albert. - Nie, o czymś zajmującym z waszego prawdziwego życia. Podniosłem rękę do góry. - Tak, Williamie, masz taką historyjkę? - powiedziała z uśmiechem. - Tak, o tym jak bardzo kocha spodnie ojca, kiedy jego w nich nie ma - powiedział Harold i kilka osób się zaśmiało. Śmiali się. Czy mogłem sprawić, żeby śmiali się ze mną? - Mam historyjkę o tym, jak śpię razem z bratem - oświadczyłem. - Zawsze śpisz z bratem, Williamie? - Cóż, razem idziemy do łóżka, ale snu to tam za wiele nie ma. Śmiech, który usłyszałem, zmienił kierunek. - Świetnie. Chodź tu i postaraj się zrobić z tego opowiastkę. I staraj się nie używać zwrotu: "co nie". Kiedy szedłem do tablicy, jak nigdy przedtem czułem powołanie. Stojąc teraz przed pierwszą w moim życiu publicznością, uśmiechnąłem się do jednej z dziewcząt i powiedziałem: - Śpię w łóżku razem z małym bratem; nie *************** jest on jednak wystarczająco mały. Pani McKinney i kilkoro innych dzieci zaśmiało się i ten śmiech podziałał na mnie jak narkotyk. Uśmiechnąłem się znowu i powiedziałem silniejszym głosem: - Wiecie, ciągle mnie dotyka, a mnie nie odpowiada łóżko, w którym czuję się jak w autobusie. Znowu śmiech. Teraz powiedziałem: - Czasami robi więcej, niż tylko mnie dotyka. Uważa, że łóżko to ring bokserski, ale nigdy nie idzie do neutralnego narożnika. Znowu się śmiali. Był to słodszy odgłos, niż dźwięk drobnych w spodniach ojca. I była to jedyna rzecz, która umocniła mnie w moim powołaniu - więcej nie było mi trzeba. Dzisiaj dzieci potrzebują o wiele więcej zachęty, niż kiedyś. Sercem nowoczesnej szkoły nie jest bufet albo parking; miejscem tym jest tak zwana koza, której celem jest uczenie dzieci etyki; podtrzymuje jednocześnie kontakty społeczne. - Myślałem, że jej celem jest karanie - powiedziałem. - Och, do tego też może służyć - jeśli nie ma tam koleżanek, albo pani Piano jest w złym humorze. - Jest nadzorczynią? - To śmieszne, tato. Wszyscy by się kochali w kozic, bo uwielbiają się śmiać. - Tak, każdy więzień potrzebuje trochę śmiechu. Powiedz, dlaczego ten szczególny honor spotkał dziś ciebie? - Tato, koza to nic złego. - Przepraszam; wszystko mi się pomieszało. Więc dlaczego zaproszono cię tam na koktajl? - Tato, nic dobijaj mnie. - Nic wykluczaj tego. Cóż... dzisiejsza koza... - Dostajesz ją codziennie? - Powiedziałam ci: to nic złego. Może w Średniowieczu to było coś złego, ale uwierz mi, teraz się zmieniło. - Wierzę ci. - Dzisiaj dostałem się tam po prostu za to, że rzuciłem w Jamesa książką na historii. Wyobrażasz sobie? Pan Weinstock wlepił mi kozę po prostu za to, że rzuciłem książką. To znaczy, rozumiałbym, gdybym rzucił granatem. Po prostu za rzucenie książką do historii? Ach, nic; nie mam książki do historii. Czekasz, aż ukaże się jako Książka Mie siąca? Nie, pożyczyłem ją Aaronowi. - I? - Bardzo stara się przypomnieć sobie, co z nią zrobił. Zdecydowanie wykluczyliśmy jego szafkę szkolną, bo tam nic się już nie zmieści; wydaje mu się też, że nie zostawił jej na deptaku. - Tam właśnie bym jej poszukał. - W każdym razie, lato, muszę ci powiedzieć naprawdę wspaniałą rzecz, jaka się dzisiaj wydarzyła. Jenny i George siedzieli dziś w kozic razem. A oni chodzą ze sobą, wiesz.... - Jak Bonnie i Clyde? - Szekspir, tak? - Cokolwiek. - Nieważne. Jenny i George często bywają w kozic, ale najczęściej osobno: jedno z nich z reguły siedzi w czasie przerwy, a drugie po szkole. Ale dzisiaj się dograli. - "Madame Butterfly" zakładu karnego? - Szekspir, tak? - Sprawdzę to. - Więc tak, w czasie przerwy Jenny napisała do George'a, jak bardzo go kocha. Liścik dostał się w ręce pani Piano i chciała przydzielić mu karę kozy, ale on ją już miał. - Problem w sam raz dla sądu najwyższej instancji. Czy Konstytucja chroni przed udzieleniem kary kozy w kozic? Czy to podwójne ryzyko? ***** - Tato, nie rozmawiamy o jakimś quizie. W każdym razie, George zrobił coś wspaniałego: wziął winą na siebie. - Jak mógł to zrobić? - Powiedział, że to on napisał ten list. - Ale on był do niego. Powiedział, że napisał do siebie list miłosny? Za to dostaje się coś więcej niż karę kozy. - Cóż, w każdym razie zadziałało. Pani Piano była wytrącona z równowagi i nie dołożyła mu kary. - Prawdopodobnie chciała wrócić do domu na obiad. - Takie rzeczy dzieją się w kozie, tato. To wspaniałe miejsce na odrabianie lekcji (jeśli się jakieś ma), ale można się też trochę pośmiać. - Trudno sobie wyobrazić, żeby uczeń chciał być gdzie indziej. - Pewno się nabijasz, ale ja też sobie tego nie wyobrażam. - ROZDZIAŁ VII Czy Tarzan nosił przepaskę na oku? Kiedyś sportowcy byli dla amerykańskich dzieciaków bohaterami, na których się wzorowały. Nawet naśladowaliśmy ich sposób chodzenia. Kiedy szpotawy Jackie Robinson stał się sławny, zaczęliśmy chodzić szpotawo, co jest dość uciążliwą formą lokomocji, jeśli nie jest się Robinsonem albo gołębiem. - Dlaczego tak chodzisz? - spytała pewnego dnia matka. - To chód Jackiego Robinsona - odparłem dumnie. - Czy on ma coś nie w porządku z butami? - Jest najszybszy w baseballu. - Byłby szybszy, gdyby nie chodził w taki sposób. Matka powinna była nauczyć go poprawnie chodzić. W kilka miesięcy później, kiedy rozpoczął się sezon piłkarski, przestałem naśladować Robinsona, a zacząłem chodzić z kabłąkowatymi nogami, jak piłkarz Buddy Helm. - Dlaczego próbujesz ciągle zmienić kształt swoich nóg? - spytała znowu mama. - Jak będziesz tak dalej robił, to ci odpadną, a ja ci nowych nie kupię. Chociaż inspirowali nas baseballiści i piłkarze, prawdziwymi bohaterami byli dla nas pięściarze, a sposobem naśladowania pięściarzy było chodzenie z przepaską z bandaża na oku. W taki sam sposób chodzili ludzie z trądzikiem, ale mieliśmy nadzieję, że każdy widzi, iż my czcimy dobre pięści, a nie brzydką cerę. Kiedy mama po raz pierwszy zobaczyła mnie jako Sugara Raya, a nie Jackie Robinsona, zapytała: - Po co ci ten bandaż? - Och, po nic - odrzekłem. - Głupia odpowiedź. Bandaż musi coś przykrywać - oczywiście poza całym mózgiem. - To tylko tak, na pokaz. Chcę wyglądać jak Sugar Ray Robinson. - Najszybszy facet w baseballu? - Nic, to inny. - Bawisz się w szwajcarską Rodzinę Robinsonów? - Szwajcarska Rodzina Robinsonów? Mieszkają na osiedlu? - Wiedziałbyś kim są, gdybyś czytał więcej książek, zamiast starać się wyglądać jak po wypadku. Dlaczego nie ponaśladujesz kogoś takiego, jak Brooker T. Washington? - Dla kogo on gra? - Bili, postawmy sprawę w ten sposób: zdejmij natychmiast bandaż albo powiem tacie, żeby ci zszył ranę. Następnego dnia na ulicy, przygnębiony powiedziałem chłopakom: - Mama każe mi przestać nosić bandaż. Chce, żeby mi było widać całą głowę. - Co z tą kobietą? - stwierdził Tłusty Albert. - Na nic ci nie pozwala. - W porządku, Cos - powiedział Barnes - bo jeden bandaż to i tak za mało. Mój brat mówi, że naprawdę twardzi faceci noszą dwa. - Po jednym na każdym oku? - zapytałem. - Albo jedno oko i jeden nos - stwierdził. - Człowieku, nie chciałbym wejść w drogę takiemu z dwoma bandażami - oznajmił Eddie. Mama nie rozumiała, że udawanie twardziela było dla nas jeszcze jedną twórczą zabawą. Dzisiaj chłopcy nie starają się wyglądać, jak pacjenci ambulatorium; są też zbyt rozsądni, żeby karać tych, którzy przegrali w jakiejś grze. Za moich czasów, jeśli przegrało się w którejś z gier, trzeba było podejść do ściany, ściągnąć spodnie i oprzeć się o ścianę, a zwycięzca rzucał w nieszczęśnika piłką. Daleko za Atlantykiem, brytyjscy chłopcy, którzy przegrywali, musieli się ukłonić zwycięzcom i powiedzieć: "Dobrze zagrane, sir". Ale w mieście, w którym rozpoczęła się Rewolucja, staliśmy z do połowy opuszczonymi portkami i mówiliśmy: "Nie piłką do baseballu, bękarcie". We wspaniałej historii sportu amerykańskiego zwycięzcy świętowali sukcesy bombardując ******************** przegranych wszystkim, co się dało, począwszy od kul śniegowych, a skończywszy na ciężkich buciorach, ale nawet takie jak my wyrzutki prawa wiedziały, że rzucaniu cegłą w gorszych kolegów brakuje pewnej formy. Pewnego dnia, po straceniu piłki do Eddic-go, znalazłem się pod murem, jako jego na pół ubrany cel. Ale Eddie rzucał we mnie tak, jakby chciał, żeby jego drużyna została na ostatnim miejscu. Po czwartym chybionym rzucie, oznajmił: - Barnes, będziesz rzucał za mnie. - Nic! - krzyknąłem. - Nic chcę być potraktowany ulgowo. - Ja nic trafiam w twój tyłek; jest za mały. - To strefa bicia, niestety. W końcu udało mu się trafić, ale przez przypadek moja mama była tego świadkiem i skomentowała to odpowiednio: - Żebyś mi więcej nic ważył się ściągnąć spodni na ulicy, rozumiesz"? Czy widziałeś, żeby tata to robił? - Cóż, on nic gra tyle, co ja. Czy dzisiejsze dzieci przerywają choć na chwilę grę w Frisbee, aby porzucać bumerangiem? Ciągle pamiętam dzień, kiedy Barnes przyniósł autentyczny bumerang, coś, czego nikt z nas wcześniej nic widział. - To magiczna broń - oznajmił. - Rzucasz w kogoś, a on do ciebie wraca. - Chcesz powiedzieć, że próbujesz uderzyć wroga, a uderzasz siebie? - spytał rezolutnie Harold. - To naprawdę głupie. - Słuchaj mądralo, używają tego w Austrii, więc zapytaj Austryjczyków. Wiem tylko, że rzucają nim we wroga, a on do nich wraca. - Ale wystarczy, żeby wróg za nim poszedł i wic, gdzie jesteś. - Tak - przyznał Tłusty Albert. - To tak, jakby oni rzucali w ciebie, chociaż to ty rzucasz w nich. Zmęczony wyjaśnianiem nam aeronautyki, Barnes podniósł nagle ramię, odgiął się do tyłu i cisnął bumerang wzdłuż ulicy. To był wspaniały rzut: bumerang wzniósł się, skręcił w lewo obok pralni chińskiej i zniknął nam z oczu. - Dobrze. No i co teraz? - spytał Eddie. - Czekamy, aż wróci - odparł Barnes. Tak więc usiedliśmy wszyscy i czekaliśmy na powrót bumeranga. Po około pięciu minutach Harold powiedział: - Może trzeba być w Austrii, żeby ta rzecz wróciła. Jednak Barnes nalegał, żebyśmy czekali dalej. Po następnych pięciu minutach stwierdziłem: *********** *********** - Pójdę go poszukać. Wy tu zostańcie na wypadek, gdybym się z nim minął w drodze. Pędząc ulicą szukałem bumeranga na niebie, aż zatrzymałem się za rogiem i zapytałem jakiejś kobiety: - Proszę pani, czy nie widziała pani czasem bumeranga? Kilka minut temu przeleciał koło tej pralni i nie wrócił. - Wiele rzeczy nie wraca z tej pralni - odparła. - Proszę pani, czy pani wie może, jak daleko bumerang musi zalecieć, zanim zacznie wracać? Kiedy powiedziała, że prawdopodobnie się zgubił, wróciłem do chłopaków. Zastałem ich zmagających się z nowym naukowym wyzwaniem: jak podnieść monetę pięciocentową przez żelazną kratę w ulicy, używając do tego celu wyzutej gumy na sznurku. Twórczość mojego dzieciństwa nie miała granic. Dowodził akcją Barnes; kiedy dołączyłem do nich, mówił właśnie kolegom rybakom: - Słuchajcie, musimy użyć magnesu. - Już kiedyś próbowałem z magnesem - oświadczył Eddie. - Nie działa na nikiel. - Musiałeś użyć złego rodzaju magnesu, albo złego rodzaju niklu. Eddie zwrócił się do Harolda, który starał się przymocować przynętę do monety. - To zła guma; jest za twarda. Musisz ją długo pożuć, a potem spuścić ją tam na dół szybko, póki jeszcze jest lepka. - Nie przynosiłem jej tu po to - odparł Harold. - Po prostu zmiękczę ją na dole. I Niesamowity Harold, człowiek o najlepiej dobranym imieniu od czasów Iwana Groźnego, zaczął pluć przez kratę. Dyscyplina olimpijska. - Ja też - powiedział Tłusty Albert, prezes banku śliny. - Jeśli w ogóle ta moneta ujrzy światło dzienne, to ja nie chcę jej dotykać, chyba że sobie wcześniej golnę. Zapomniawszy już teraz o tym, co Barnes wyrzucił w powietrze nad nimi, cała czwórka zaczęła zanieczyszczać powietrze pod sobą. Ich pojęcie o fizyce ciągle było śliskie, ale talent do przemieniania nudy w dobrą zabawę był tak dobry jak zawsze. Dzisiaj, jeśli dziecko wybrałoby się na łowy monety przez kratę, użyłoby prawdopodobnie ciągliwego kleju, a nie gumy do żucia i nie miałoby takiej zabawy. Najostrzej widzę kontrast pomiędzy moim dzieciństwem, a dzieciństwem współczesnym w wigilię Wszystkich Świętych - Halloween było to najważniejsze święto dla Barnesa, Eddiego, Harolda, Tłustego Alberta i mnie. Teraz, kiedy jestem dorosły, w Halloween przychodzą do mojego domu dzieci w kostiumach wyprodukowanych w strasznym miejscu, zwanym Tajwanem. Są jak małe agencje zdzierców, pyszniących się przede mną swoim opakowanym sprytem. - Sztuczka albo poczęstunek! - krzyczą, spodziewając się cukierka lub czegoś w tym stylu. - Wolę sztuczkę - odpowiadam, wiedząc że dom mam ubezpieczony. Następuje chwila ciszy, podczas której te anioły zdzierstwa próbują zrozumieć zmianę scenariusza. - Nic - mówi jedno z nich, jakbym nic usłyszał. - Sztuczka albo poczęstunek. - W porządku; biorę sztuczkę. Zróbcie to dla mnie. Byłem w wojsku. - Ale... my nie mamy żadnej sztuczki. - Pozwólcie, że powiem wprost, co o tym myślę. Dajecie mi nic nie znaczący wybór, ponieważ wasza groźba jest czysto hipotetyczna? - Oj, niech pan przestanie i da nam cukierki. - Czy nic potraficie rzucić we mnie niczym innym poza groźbą? - Cóż, niech nam pan coś da, to rzucimy. - Nikt z was nie ma skarpety z mąką? - Nie. - Słuchajcie, wetknijcie przynajmniej zapałkę w dzwonek. - Po co? - pyta jeden. - Ma pan zapałkę? - dodaje drugi. Ale jakimi chochlikami była nasza piątka, zanim Halloween stało się po prostu okazją do wyłudzania pieniędzy. Kiedy nadeszło święto Halloween 1949 roku, chcieliśmy zrobić coś bardziej godnego podziwu, niż tylko jakieś drobne szkody wyrządzane przechodniom. Rozbite okno tu, mały pożar tam, kobieta, której rytm wieńcowy zamienił się w ragtime - wszystkie te osiągnięcia były świetne, kiedy byliśmy młodzi, ale wraz z wkroczeniem w bardziej dojrzały wiek nastu lat poczuliśmy powołanie do czegoś lepszego. I wtedy zobaczyliśmy go: stał zaparkowany na rogu naszej ulicy - niebieski Crosley, jeden z najlżejszych wyprodukowanych kiedykolwiek samochodów. Ponieważ był jednocześnie jednym z najbrzydszych, aż się prosił, żeby stać się częścią Halloween. - Hej, podnieśmy ten samochód - zaproponował Barnes. - Ukradniemy go? - zapytał Tłusty Albert. - Nic, podnieśmy w górę i przestawmy w inne miejsce. - Ten samochód chyba do kogoś należy - stwierdził Harold ze zwykłą dla siebie głębią rozumienia ludzkich spraw. - Możliwe - przyznał Barnes. - Ale my go nic ukradniemy: po prostu zaparkujemy w lepszym miejscu. - Będziemy wyglądać dość podejrzanie, niosąc samochód - powiedziałem. - Dlatego musimy to zrobić ostrożnie - odparł. Tak więc podnieśliśmy go w piątkę i zaczęliśmy iść z nim ulicą. - Poczekajcie chwilę - powiedział Barnes po przejściu paru metrów. - Zatrzymajcie samochód. Musimy go postawić. Czyżby nagle olśniła go jakaś inteligentna myśl? Niestety, nie. - Ktoś mógłby nas zobaczyć - stwierdził. - Przecież mówiłem - przypomniałem mu. - Zaczynasz gdzieś nieść samochód i wszyscy się na ciebie patrzą. - Cos, idź i przynieś narzutę. - Ale mama... - Przestań, musimy przykryć ten samochód, żeby nikt nie widział, co to jest. Rozdarty pomiędzy chęcią usatysfakcjonowania Barnesa a pragnieniem uniknięcia śmierci z ręki matki, pobiegłem do domu i ucieszyłem się, że nie ma jej w domu. Zastanowiłem się, której narzuty nie będzie żałować. Co nocy spała we własnym łóżku i prawdopodobnie pamiętała dokładnie, jak wygląda, ale w moim pokoju był taki bałagan, że mogłoby mi się upiec, gdybym na chwilę wyniósł narzutę. Będę tylko musiał wymyślić coś, żeby wytłumaczyć jej plamy ze smaru. W kilka minut później samochód był już przykryty i można powiedzieć, że narzuta zdecydowanie poprawiła jego wygląd. - Gdzie z nim idziemy? - spytał Eddie, kiedy tak nieśliśmy samochód ulicą. - Lepiej wymyślmy jakąś historyjkę dla policji - zaproponował Harold - na wypadek, gdyby zapytali nas, dlaczego to robimy. - To nie jest prawdziwa kradzież samochodu, skoro nikt z nas nie ma prawa jazdy - stwierdził Tłusty Albert, nasz filadelfijski adwokat. - Nie kradniemy go - powiedział Barnes - po prostu przestawiamy go na inny róg ulicy. - A dlaczego to robimy? - spytał Eddie. - Wymyślę powód - powiedział mu Barnes. Kiedy dotarliśmy do innego rogu ulicy i mieliśmy właśnie postawić samochód, Barnes kopnął nagle skrzynkę na listy i krzyknął: - Postawmy go na tym! Z miejsca opuściliśmy Crosley'a. Pasował tak świetnie, że zdawał się być zrobiony specjalnie po to, żeby wystawiać go na przewróconej skrzynce na listy. Z rozmachem ściągnąłem z niego narzutę, jakbym odsłaniał nowy model 1950 roku. - Mam nadzieję, że właściciel zjawi się, zanim zabierze go listonosz - powiedział Harold. - Nie, listonosz nie weźmie nic bez znaczka - oświadczył Albert i było to ostatnie słowo. W tamtych czasach, kiedy Nintendo było po prostu miastem w pobliżu Rzymu, moi koledzy i ja mieliśmy rozrywkową wyobraźnię. Na przykład, pewnego dnia pod koniec grudnia 1944 roku, przyciągnęliśmy na działkę kilka starych choinek bożonarodzeniowych, podpaliliśmy je i wrzuciliśmy puszki fasolki, które wybuchały jak najsmaczniejsze w świecie granaty. Zrobiliśmy te granaty w czasie II wojny światowej, strzegąc dzielnie domowego frontu, niezależnie od tego, jak dużo ryzykowaliśmy; i każdy z nas dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że za każdym razem, kiedy wrzucaliśmy do ognia puszkę fasolki, prawdopodobne było, że jedna z naszych matek otrzyma telegram z Departamentu Wojny: "Przykro nam powiadomić panią, że pani syn Niesamowity Harold został zabity w akcji przez wieprzowinę z fasolką na froncie przy ulicy 11". W tych starożytnych czasach wiele cudownych rozrywek pochodziło nie ze sklepów, ale po prostu z naszych głów. Wiedzieliśmy, że wó- zck to więcej niż tylko coś do wożenia ludzi: mógł też spłaszczać pieniądze. Dzisiejsze dzieci przyzwyczajone do zabawek oznaczonych literką "R" nie mogą sobie nawet wyobrazić, do czego można było użyć pieniążka. Ale my wiedzieliśmy, że jeśli położysz monetę na szynach, a potem przejedzie po niej wagonik, nic masz już monety, ale masz miedziany test Rorscha-cha. Ciągle jak żywy mam przed oczami obraz pierwszej monety, jaką położyłem na szynach; najszybsza dewaluacja pieniądza od czasu krachu na giełdzie. A w kilka dni później dramat stał się jeszcze bogatszy: chłopiec o imieniu Arnold Crane chciał mocniejszego dowodu, że wózek dobrze pojedzie, więc położył na szynach zdechłą mysz i dokonał publicznej sekcji zwłok. - To naprawdę pomoże mi zostać lekarzem - oświadczył. Niestety, został bukmacherem. Podczas gdy zastanawiałem się nad własną karierą - ile pieniędzy można zarobić w skoku wzwyż - pierwsze pieniądze zarobiłem polerując buty. Zrobiłem specjalną skrzynkę z paki na pomarańcze, pożyczyłem szmatkę, o której mama nic wiedziała, że mi ją pożyczyła, a za niewielką ilość pieniędzy, jakie miałem, kupiłem trochę brązowej pasty do butów. Jeśli ktoś chciałby mieć na butach czarny połysk, postarałbym się po prostu, żeby nie patrzył za dużo w dół. Pewnego popołudnia o czwartej ustawiłem przed blokiem na osiedlu swoje stanowisko. Opatrzyłem je znakiem: POLEROWANIE - 5 CENTÓW Chociaż w ogłoszeniu nie zrobiłem żadnego błędu w pisowni, zrobiłem duży błąd, bo nie zbadałem wcześniej rynku. Na osiedlu każdy, kto miał 5 centów na pewno nie zużyłby ich na wypolerowanie butów. Tak więc, w czasie pierwszej pół godziny pracy jedyną osobą, która zatrzymała się przy moim stanowisku był Barnes, który nie polerował butów od 1945 roku. - Jak interesy? - zapytał. - Powiem ci, jak się w ogóle zaczną - odparłem. - Chyba polerujesz w złym miejscu. - Co masz na myśli? Poleruję stopy, no nie? - Nie; w złym miejscu w mieście. Potrzebne ci miejsce, gdzie jest dużo ludzi, na przykład przy kabarecie przy ulicy Arch. Chodzi tam mnóstwo facetów i wszyscy mają buty. - Co to za kabaret? - Kobiety się tam rozbierają. - Coś jak pokój do podglądania? - Ale faceci mogą patrzeć. A poza tym za dużo bierzesz. Jak masz zamiar dostawać napiwki, skoro chcesz 5 centów? Ludziom musi cię być żal. - Może tak. Widzisz, tu na osiedlu nikt nikogo nic żałuje, bo jest w jeszcze gorszej sytuacji. W godzinę później przeniosłem swą niedochodową operację przed dom kabaretu przy rogu ulicy 10. i Arch, i obniżyłem cenę do 3 centów. Była to niezła okazja, bo cena za kolację z przedstawieniem powinna być wyższa. Cena okazała się jednak nie mieć znaczenia, bo wszyscy potencjalni klienci tak się spieszyli, żeby wejść do środka, że żaden nie chciał zatrzymać się, żeby wyczyścić buty. Po prostu nie zależało im na butach tam, gdzie mogli podglądać damy. Tylko jeden mężczyzna zatrzymał się i na dodatek nie chciał polerowania. - Tylko je odkurz - rzucił. - Dobrze - powiedziałem - 2 centy. Kiedy skończyłem, dał mi dwa centy i ruszył, żeby odejść. - Halo, proszę pana - zawołałem. - Bez napiwku? - Oczywiście - odkrzyknął - wypij sobie mleko. Następnego dnia, w sobotę mama odezwała się do mnie przy śniadaniu: - Jak ci idzie interes z polerowaniem butów? - Tak, muszę ci to powiedzieć - rzekłem. - Widzisz, nie idzie mi. Więc może upłynąć kilka lat zanim uzbieram, żeby zapłacić za spodnie, które rozerwałem. - Rozumiem - powiedziała poważnie. Wręczając jej monety, które reprezentowały cały dochód z mojego interesu, powiedziałem: - Ale tu są dwa centy. I wtedy uśmiechnęła się do mnie. - Wiesz, to bardzo dobrze, że przynajmniej próbowałeś. A przy okazji próbowania, mam dla ciebie miłą niespodziankę: przymierz nowe ubranie, które kupiłam ci wczoraj, ale nie do grania w piłkę, dobrze? - Mamo, chętnie przymierzyłbym nowe ubranie, ale teraz akurat tak się składa, że muszę zagrać w koszykówkę. - W parku? - Nie, na rogu. - Na rogu? Wybudowali tu boisko do koszykówki, kiedy nie patrzyłam? - Używamy koszy na śmieci. - Nie pozwalam ci bawić się w śmieciach. - Nie bawimy się w śmieciach, tylko obok. - Ale zanim pójdziesz, przymierz to dla mnie szybciutko - powiedziała, chwytając leżące obok pudło i otwierając je. - Dobrze, ale szybko - zgodziłem się, wskakując w jasnoniebieską kurtkę. - Czy nie powinno mi być widać rąk? - Dorośniesz do niej - i nic mów nie. - Więc dlaczego nie poczekać i zacząć w niej chodzić, kiedy już do niej dorosnę? - Teraz też doskonale pasuje - powiedziała kobieta, która mogłaby szyć nowe szaty cesarza. Ale wszystkie inne matki miały podobną charakterystyczną wizję: ich synowie byli krawieckim poszukiwaniem jutra, z szyjami ruszającymi się swobodnie w falujących kołnierzykach i rękawach ukazujących tylko kciuki. - W porządku! - powiedziałem, ściągając kurtkę i odwracając się w kierunku drzwi. - Jeszcze spodnie... - Później! - krzyknąłem i wyparowałem z domu. Oczami wyobraźni widząc już kosz na śmieci, w którym miałem zebrać przynajmniej 30 punktów, nic zauważyłem blokującego drzwi roweru. Kiedy się z nim zderzyłem, rower upadł wraz ze mną z łomotem, który słychać było w całym budynku. - Cicho tam! - dało się słyszeć z góry. - Próbuję zasnąć! - Ja też leżę - odparłem. - Bili, nic ci nie jest? - spytała mama, biegnąc do mnie. - Pewnie - odrzekłem podnosząc się powoli. - Wiem, jak upadać. Wszyscy mistrzowie wiedzą. - Uczą się tego, wpadając na rowery? ROZDZIAŁ VIII Ulica - boisko Istotą dzieciństwa jest oczywiście zabawa. Moi koledzy i ja bawiliśmy się bez końca na ulicy, niechętnie dzieląc się nią z ruchem ulicznym. Wiele szczęśliwych lat spędziłem grając odważnie w piłkę, biegając w tę i z powrotem po tych asfaltowych boiskach, mając nadzieję, że piłka trafi we mnie wcześniej, niż w Chcvrolcta. Mama często była nerwowym kibicem, obserwującym mnie z okna. - Bill, żeby cię nie przejechało! - krzyczała, wzruszająco okazując swe uczucie do mnie. - Chyba nie mówisz tego serio - odpowiadałem rezolutnie. A jeśli kiedykolwiek przejechałby mnie samochód, mama miała miejsce na trybunie, za które drobny konik nieźle by sobie policzył. Te wąskie boiska do gry w piłkę prawie nie pozwalały na manewry boczne. Tak więc, pracowałem nad moim omijanicm-łapaniem, bo wiedziałem, że niewielką mam szansę, aby spełnił się mój sen: porwać piłkę i pomknąć w chwale wzdłuż krawężnika, tańcząc nad psim łajnem niczym Red Grange. Ale czas mieliśmy nieograniczony i to nam prawie wystarczało. Wypowiadałem wtedy tyle zdań, składających się z trzech słów, jak na przykład "Twoja mama też", albo "Te twoje też"; ale żaden z nas nigdy nie wypowiedział takich trzech słów: "Mamo, nudzę się". Barnes, Ha-rold, Tłusty Albert i ja moglibyśmy zostać przeniesieni na wyspy Galapagos, a i tak ciągle znajdowalibyśmy nie kończące się rozrywki. Harold zacząłby grać w kamienne kulki jajami żółwi, Barnes zorganizowałby i przeprowadził wyścigi żółwi; a ja studiowałbym Tłustego Alberta, żeby przekonać się czy jest ogniwem łańcucha ewolucji. Ale nikt z nas nie wypowiedziałby tych trzech głupich słów: "Mamo, nudzę się", albo tych pięciu głupich słów: "Mamo, wyczerpały mi się baterie", ponieważ my byliśmy zasilani od wewnątrz. Dobrym przykładem była ta lekko pomylona twórczość gry zwanej buck-buck (w niektórych miastach znanej jako Johny na kucyku). Pięciu chłopaków ustawiało się jeden za drugim, z pochylonymi głowami, obejmując rękami talię chłopaka stojącego przed nim. I kiedy nadbiegał inny chłopak, jeden z tych stojących w rządku wołał: "Kozioł * nr jeden, wskakuj!", a ten wskakiwał na konia, którego siodło znajdowało się na czyjejś nerce. Potem inny chłopak wskakiwał na konia, a potem następny, aż koń się załamywał. W zabawie tej chodziło o to, żeby zobaczyć, ilu chłopców koń jest w stanie utrzymać, zanim * Buck po angielsku znaczy kozioł (przyp. tłum.). upadnie, niczym dzielny byk. Współzawodnictwo to było nie tylko wspaniałym testem zgrania grupowego, ale również wspaniałym sposobem odkształcania kręgosłupa. Czwórka moich najbliższych przyjaciół i ja mieliśmy drużynę buck-buck, która należała do rodeo z Calgary. Byliśmy tak mocni, że mogliśmy pobić drużyny chłopaków tak wytrzymałych i silnych, że ciągła gra skróciła im nogi; chłopaków w kapeluszach na bakier, z wykałaczkami w ustach i innym drewnem w głowie. Pewnego dnia przywódca jednej z tych przerażających drużyn poruszył złowieszczo swoją wykałaczką w ustach i powiedział: - Słyszeliśmy, że wy, błazny, mówicie o sobie, że jesteście wspaniałą drużyną do "konia". - Nie ma lepszej - odparłem. - Dobra, wyzywamy was na mistrzostwa świata w "koniu". - Przyjmujemy wyzwanie. Nie tylko świata, ale i Filadelfii. I tak oto ustawiliśmy się rządkiem, a ja krzyknąłem: - Buck-buck nr jeden, wskakuj! I przeciwnicy zaczęli atakować. Po tym, jak wylądował na nas pierwszy z nich, poczuliśmy się jakby zawalił się na nas budynek i Barnes zasugerował podniesienie jakości gry: - Sprawdźcie kieszenie tego bękarta! - rozkazał. Ryzykując zerwaniem gry, przeszukaliśmy jego kieszenie i znaleźliśmy dwa wielkie kamienie. - A co to jest, do cholery? - spytałem, chociaż dobrze wiedziałem. - To dla utrzymania równowagi - odparł. - Cóż, jak chcesz kamienic, to zatrzymaj je w głowie. Po nagłej utracie wagi przez tego kolegę, gra rozpoczęła się na nowo. Ale nawet bez kamieni ci faceci byli tacy wielcy, że zdołaliśmy utrzymać tylko trzech. Czwarty zwalił nas z nóg. Teraz presja była na nas. Musieliśmy zwyciężyć, powalając tych pięciu facetów o ciałach mułów trzecim skoczkiem. Pierwszy z naszej strony startował Harold, ale nie zrobił na nich żadnego wrażenia. - Co to było? - powiedział fragment konia - świstek papieru? Czy ktoś rzucił na mnie świstek papieru? A reszta konia zaczęła się śmiać, kiedy następny powiedział: - Dobra, numerze dwa, zobaczymy, czy ty też ważysz zero. Ze złością wystartowałem i wylądowałem. - Następny świstek papieru! - krzyknął zadek konia. - Chyba jesteśmy na pochodzie. Podczas gdy nasi przeciwnicy cieszyli się ze swego dowcipu, ja cieszyłem się, że nie tylko przegrają tę grę, ale i stracą przytomność. Trzeci miał skakać Tłusty Albert. Tłusty Albert nie otrzymał swego przydomka ze względu na stan mózgu, chociaż słonina niewątpliwie stanowiła jego większość. Otrzymał to miano jako niepotrzebną etykietkę do swego rozmiaru - czyli mniej więcej słonia po urodzeniu. I tak, kiedy Tłusty Albert zbliżył się do konia wroga - oczywiście z umiarkowaną prędkością - uniosła go skala Richtera i chociaż nie mieli sejsmografów, cała piątka tych zarozumialców poczuła jego nadejście i miała nagłą wizję, że zostaną pierwszymi chłopcami w Północnej Filadelfii, którzy umrą pod pędzącym tabunem. - Poddajemy się! Poddajemy się! - krzyczał zadek konia, odwracając w strachu głowę. - Jezu Chryste, nie pozwól, żeby to na nas spadło! Nigdy nic widziałem, żeby drużyna "konia" zakończyła grę na modlitwie. Dzisiaj dzieci nic bawią się na ulicy, jak w wesołym miasteczku. Kiedy byłem chłopcem, Super Mario był facetem, który zakładał u nas zlew; ale teraz Super Mario to rodzaj elektronicznej olimpiady dla dzieci, jak na przykład tych z sąsiedztwa, które niczym mali kontrolerzy ruchu powietrznego, bez końca siedzą, wgapiając się w ekran telewizora pełnego różnych dźwięków.* * Super Mario Brothers to bardzo popularna gra elektroniczna wyprodukowana przez koncern Nintendo, której bohaterami są Bracia Mario - szaleni hydraulicy. W czasach dzieciństwa Cosby'ego byli oni bohaterami komiksów, (przyp. tłum.) Kiedy ostatnio obserwowałem trójkę z nich, zobaczyłem pokaz koordynacji ręki i oka, po którym poczułem wdzięczność, że byłem dzieckiem, kiedy koordynacja ręka-oko potrzebna była tylko po to, żeby wrazić rękę w oko kogoś innego. - Zostań w przewodzie! - krzyknął dziewięcioletni Brian do swej siedmioletniej siostry, kiedy manipulowała stacją kontrolną nr 3 w Super Mario Bros. - Przełam blokadę! Wyjdź z tornado! - Jak tornado mogło dostać się do przewodu? - zapytałem ich trzynastoletnią siostrę, Katie. Spojrzawszy na mnie tak jakby ta blokada była w moim mózgu, odparła: - Używając siły ognia możesz zrobić tak, że grzyby będą stały w powietrzu, bo to jest Tano-oki Mario, a nie żaba. - Rozumiem - powiedziałem, nie mając pojęcia, o czym mówi. - Powiedz, czy ta gra ma cel? - Oczywiście - powiedział Brian. - Trzeba uratować księżniczkę. - Przed komunistami? - Nie, przed potworami, duchami i mini-szefami. - Miniszefami? Masz na myśli małych przywódców związkowych? - Po prostu obserwuj nas, to proste: musisz przedostać się przez sześć lądów w każdym świecie i osiem światów w ogóle. Za każdym razem, kiedy przejdziesz jeden świat, usłyszysz gwizd. Tak więc obserwowałem tę trójkę dzieci, zmagających się z lotnymi piaskami, demonami, zablokowanymi przewodami i całkiem możliwe, że również z zatamowanymi zatokami. Jedyną rzeczą, którą wiedziałem na pewno, było to, że była tam jakaś księżniczka uwięziona w kanale ściekowym albo w zoo. - Użyj Koopa, żeby oczyścić blok! - krzyczała Katie. - Hej, wiecie, co jeszcze może zniszczyć blokadę? - zawołałem, próbując włączyć się do zabawy. - Kilka bomb z wiśni. - Nie mogą zabrać cię do następnego świata - powiedziała Molly. - Mogą, jeśli jesteście dostatecznie blisko. - Leć! - krzyknęła Katie, która teraz przejęła kontrolę. - W porządku: jest w kombinezonie z szopa. - To lepsze od polyestru? - zapytałem. - Tak, kombinezon z szopa pozwala ci przelecieć całą fazę. - Katie, powłoki! - wrzasnął Brian. - Zabiją cię. Daj, ja to zrobią. I wyrwał jej joystick. Odpowiedziała odpychając go, a on ją uderzył. Niezależnie od wysokiego szczebla technicznego ich gier, dzieci to ciągle dzieci i zawsze nimi będą. Pierwsze dzieci na Księżycu prawdopodobnie skontaktowałyby się z Ziemią w taki oto sposób: - To mały krok dla dziecka, ale wielki dla dzieciństwa... Hej, dlaczego mnie uderzyłeś! Boja chciałem to powiedzieć. ROZDZIAŁ IX Hormony, obudźcie się! Dzieciństwo pełne jest pierwszych razów. Pierwszy raz sam wiążesz sobie but. Pierwszy raz gubisz ząb. Pierwszy raz oszukujesz, że jesz szpinak. I przeżywasz pierwsze zakochanie. Któż potrafi zapomnieć swoją pierwszą miłość? Mnie się to prawie udało, ale kiedy parę dni temu usłyszałem piosenkę Sinatry "Uśmiechnięta buzia Nancy", nagle przypomniałem sobie, jak pewnego zimowego ranka, gdy miałem 10 lat, oddałem swe serce maleńkiej, wspaniałej Nancy Livingston. Niosąc parę łyżew hokejowych, które ojciec kupił mi w lombardzie, szedłem tego ranka nad pobliski staw, żeby się poślizgać. Ubrany byłem tylko w lekką kurtkę i szalik, bo chciałem wyglądać lodowato, tak jak powinni wyglądać prawdziwi łyżwiarze. Jednak kiedy dotarłem do stawu, szybko zrobiło mi się bardziej niż lodowato: byłem zamarznięty. Oczywiście niemały wpływ na ten stan rzeczy miało 28 upadków na ręce, bo chociaż czasami nie udało im się złapać piłki, zawsze łapały zająca. Kiedy w końcu skończyłem się ślizgać i usiadłem, żeby zdjąć łyżwy, ręce miałem tak zgrabiałe jak umysł, który przywiódł mnie tutaj w takim ubraniu. Chciałem zrobić coś sensownego i rozpłakać się, ale jedyne co udało mi się z siebie wydobyć, to zaskomleć. - Williamie, nic ci nic jest? - zapytał jakiś słodki głos; odwróciłem się i zobaczyłem Nancy Livingston z czwartej klasy - dziewczynę o bajecznej buzi, która w moich marzeniach grała główną rolę. - Oczywiście, że nie - powiedziałem nic-przekonywająco. - Dlaczego miałoby mi coś być? - Bo płaczesz. - To alergia. - Alergia? W styczniu? - To zimowy katar sienny. Najgorsze co może być. Czasami farmerzy nie przestają płakać aż do wiosny. - Chcesz się ze mną poślizgać? Potrafię zrobić ósemkę. - Z przyjemnością - rzekł chłopak, który nie potrafił się nawet ślizgać po prostej - ale właśnie skończyłem dawać lekcję i muszę odpocząć chwilę, zwłaszcza że mam ten katar sienny. - Aha, no to do zobaczenia - powiedziała moja skrywana miłość i odjechała na łyżwach z kimś, kto nie stracił czucia w rękach ani w głowie. Poza Nancy Livingston miałem też marzenia zastępcze. Skoro nie mogłem zdobyć Nancy (a nie mogłem), marzyłem o zdobyciu Kobiety Cud, inspirującej bohaterki komiksów, która pokazała mi, że flaga amerykańska może również służyć za biustonosz. Jeśli chodzi o dzisiejsze dzieci (które mają telewizję MTV), komiksy nie mają na nie większego wpływu; ale kiedy ja byłem chłopcem i nie było kanału z bielizną damską w telewizji, zakochałem się w Kobiecie Cud. Gdy czytałem te poruszające mnie do głębi stronice i patrzyłem na jej uda, wyobrażałem sobie, że jesteśmy małżeństwem i razem skaczemy z budynków, aby głosić Prawdę, Sprawiedliwość i Amerykańskość w Północnej Filadelfii. - Co ty tam robisz? - spytał ojciec pewnej nocy, kiedy wszedł do pokoju i z ulgą zobaczył, że łóżko żarzy się, a nie rozlatuje na części. - Och, po prostu czytam - odparłem, wyłaniając się z latarką spod kołdry. - To pomaga mi się zrelaksować. - Po czym"? Przez cały czas nie robisz nic innego, tylko się relaksujesz. - I wtedy jego oczy padły na Kobietę Cud i omal nie wyleciały z orbit. - No, no, nigdy jej nie widziałem. - To Kobieta Cud. Walczy ze złoczyńcami, których pominął Superman. - Czy jest kimś jeszcze, kiedy nie jest Kobietą Cud? To znaczy fryzjerką, czy coś w tym stylu? Nigdy wcześniej nic zauważyłem, żeby ojciec tak się interesował zwalczaniem przestępczości, oczywiście z wyjątkiem chwil, kiedy zwalczał mnie. - Tak, jest kimś jeszcze. Kobietą, która potrafi latać. - Cóż, na ciebie pora już spać. Wezmę to i przechowam ci do jutra. I tata wyszedł razem z Kobietą Cud, a ja marzyłem, że kiedyś położę na niej swe małe ręce, chociaż coś we mnie mówiło mi, że te ręce będą musiały zająć się raczej zdobywaniem Cudownego Chleba. Dzisiejsze dzieci wiedzą o seksie o wiele więcej niż ja czy mój ojciec. Moje córki prawdopodobnie już w wieku 10 lat wiedziały jaka temperatura jest najlepsza do poczęcia, ale ja mając lat 12 ciągle wierzyłem w teorię Tłustego Alberta, że kobiety używają Kotex, żeby powstrzymać dzieci przed wyjściem na świat. Pewnego dnia w zeszłym roku przeczytałem o nowym wyrobie, nazwanym Śliczny Gumowy Kondom, będący pierwszą erotyczną zabawką zaprojektowaną specjalnie dla dzieci. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo zmienił się okres dojrzewania w porównaniu z czasem, kiedy ja przez niego przechodziłem. Wątpię, czy dzisiejsze dwunastolatki siedziałyby na werandzie i słuchały przekręconej lekcji biologii Tłustego Alberta. Nie dalej niż w zeszłym tygodniu wstrząsnęła mną inna historyjka z gazety: LAMENT NAD CZWARTOKLASISTAMI!: "WSZYSCY UMAWIAJĄ SIĘ NA RANDKI" "Syn Betsy Davis przyszedł pewnego dnia ze szkoły i oznajmił jej, że chce zabrać swoją dziewczynę do kina. "- Dziewczynę? - odparła pani Davis. - Masz dopiero 10 lat". Patrząc teraz wstecz dopiero zdaję sobie sprawę, jakie miałem szczęście, że dorastałem w czasach, zanim anulowano dzieciństwo, zanim dziesięciolatki wciągnięte zostały w ligę małoletniej żądzy. Dziecinne romanse były tak czułe i tak niewinne, zanim zrobiono lalki odzwierciedlające człowieka w każdym szczególe anatomicznym. W tamtych czasach nawet dzieci nie były zupełnie w porządku pod względem anatomicznym. Barnes powiedział mi kiedyś, że mężczyzna może zostać uwięziony w kobiecie i może z niej nie wyjść. - Nie wygłupiaj się - powiedziałem przestraszony myślą, że mogę stać się na stałe częścią mojej pierwszej miłości. - Barnes, znasz kogoś, kto już tam został uwięziony? - Faceci o tym nie mówią, bo wstydzą się tego, że trzeba było ich ratować - odparł - ale to się ciągle zdarza, nie tylko w cyrku. - Tobie też się to przytrafiło? - No chyba. - Co znaczy, no chyba? - Jestem zupełnie pewien, że mnie to spotkało, ale nie mogę sobie przypomnieć dokładnie. To się czasami zdarza, kiedy obcuje się ze zbyt wieloma kobietami. - Mnie się to chyba też przytrafiło - powiedział Tłusty Albert. - Co robisz? - zapytała kiedyś mama, kiedy zobaczyła, że podnoszę ciężary zrobione z kilku podpórek na książki. - Zdobywam kształty dla dziewczyn - odparłem. - Masz zamiar się z nimi boksować? - Nie, tylko wyglądać lepiej, żeby na mnie leciały. - Liczy się to, co jest w środku. Zostaw podpórki, a zacznij czytać książki. - Ale przez to nie będę wyglądał inaczej. - Będziesz wyglądał dostojniej. - Cóż, muszę najpierw sprawdzić, czy zależy mi na dostojnym wyglądzie. - Jeśli to dziewczynki warte czegoś, to tego właśnie będą chciały. - Nic wiem, czy są czegoś warte, ale są jedyne w okolicy. Następnego dnia w szkole zapytałem koleżanki z klasy: - Hej, Molly, co ci się podoba u chłopaków? - Podobają mi się oczy Johna - powiedziała. - I włosy Jamesa. I sposób chodzenia George'a. - Nic mojego! - Tak, masz miły uśmiech. - Czy to znaczy, że jestem ładny? - Ładniejszy niż jedni, ale nie tak ładny, jak drudzy. Cóż za grzmiący dowód uznania. - Które z moich części wymagają najwięcej pracy? - Czy ja wiem... Mógłbyś trzymać się prościej. I mógłbyś się więcej uśmiechać; masz naprawdę miły uśmiech. I myj zęby. Zachęcony krytyką Molly, szybko przemieniłem się w schłodzony koktajl seksapilu; zmałpowałem fryzurę Jamesa, sposób chodzenia George'a, ramiona Roya i oczy Johna; własny zachowałem tylko uśmiech. Jak udało mi się skopiować oczy Johna? Wiedziałem, że zwężał je leciutko patrząc na dziewczęta, tak jak Clark Gable; wprowadziłem więc do swojej mimiki zmysłowe uniesienie oczu, które na tyle poruszyło jedną z dziewcząt, że zapytała: - Bili, nie powinieneś nosić okularów? Ale przynajmniej odezwała się do mnie. Nic łatwo było mi stać się ponętnym przekrojem męskości, ciągle pamiętać, żeby włosy były wyszczotkowane w pewien szczególny sposób, ramiona barczyste, mięśnie klatki piersiowej giętkie, oczy lekko przymknięte, a kolana lekko ugięte. Poza tym ciągle się uśmiechałem bez powodu, jakbym był gwiazdą filmową albo skończonym idiotą. Ale odnowiony Cosby zrobił jednak wrażenie na kilku koleżankach w szkole. Pewnego ranka na korytarzu zatrzymała mnie na pół dojrzała piękność; spojrzała na mnie słodko i powiedziała: - Bili, czy z tobą coś nie w porządku? - Oczywiście, że nie - odparłem zaskoczony. - Nie widzisz tych wszystkich rzeczy, które są w porządku! - Co masz na myśli? - To, że mam nową fryzurę, nowy chód i nowe barki. - Cóż, to miłe, ale czy ty nie rozumiesz? Ja chcę tylko, żebyś był sobą. - Nie, jeśli będę tylko sobą, nigdy nie będę miał nikogo. - Ale mnie się podobałeś taki, jaki byłeś. - Cóż, przykro mi. Nie pamiętam tego. Pomimo uwag tej dziewczyny, bardzo chciałem sprawdzić swoje nowe "ja" na gruncie towarzyskim. Okazja nadarzyła się na prywatce wydanej przez Eddiego. Pewnej soboty, kiedy miałem dwanaście lat, wczesnym wieczorem wszedłem do mieszkania Eddiego, gdzie niepewnie poruszało się już kilku chłopców i kilka dziewcząt: dziewczęta były nieśmiałe, a chłopcy wypolerowani. Drżąc ze strachu, że w każdej chwili będę musiał przemówić do którejś z dziewcząt, cały czas myślałem nad tym, jak rozpocząć rozmowę. Cześć, jestem Bill Cosby. Często tu przychodzisz? Nie, to naprawdę głupie. Nikt nie przychodził tu często, nawet Eddie, który większość czasu spędzał na ulicy. Cześć, jestem Bill Cosby. Mieszkasz tu w okolicy? Nie, odpowiedziałaby, mieszkam w Elmira. Przyleć kiedyś na noc. Niestety Cześć, jestem Bill Cosby, mój najlepszy punkt programu, też był głupi jako że prawie wszystkie dziewczęta znałem ze szkoły, gdzie nie szczędziłem trudu, żeby ich unikać. Cześć, jestem Bill Cosby - jak wszyscy wiedzą. Lubisz sztuczne ognie? Ciągle nie była to wyprawa na księżyc na skrzydłach babiego lata. Tak więc piłem poncz i żałowałem, że nie jestem w domu ze swym zdjęciem Leny Horn; i wtedy nagle Nat King Cole zaczął śpiewać: "Próbowali nas przekonać, że jesteśmy za młodzi, za młodzi, żeby naprawdę się zakochać..." Poruszony jedwabistym głosem Cole'a, zacząłem marzycielsko sunąć przez pokój, aż stojąca samotnie pod ścianą dziewczyna przyciągnęła mój wzrok. Była ładna, ale i wysoka, a ci chłopcy nie chcieli, żeby jakaś kobieta patrzyła na nich z góry. Bardziej ze współczucia niż z namiętności, podszedłem do tej samotnej zjawy, spojrzałem w górę i powiedziałem: - Cześć, jestem Bili Cosby. Chcesz zatańczyć? Taniec nie był moją dobrą stroną. Mama nauczyła mnie podstawowego kroku, który nadawał się też do rumby i walca, ale tylko wtedy, jeśli partnerka miała dobry refleks. Bez słowa poprowadziła mnie na parkiet, gdzie kilku kolegów popychało już dokoła inne dziewczęta. Znała już moje imię i miałem nadzieję, że pewnego dnia i ja poznam jej. Kiedy zaczęliśmy tańczyć, podjąłem jeszcze jedną próbę; powiedziałem sentymentalnie: - Jesteś tu nowa? - Umhm - odparła. To było tak, czy nie? Może nie znała odpowiedzi; żałowałem, że zadałem jej tak brutalne pytanie. Ona jednak była po prostu na fali, bo dla dwunastolatków były to czasy komunikacji bez użycia słów. Wszyscy wokół mnie robili coś, co przypominało taniec: poruszali się w ciszy, trzymając się na odległość ramienia, jakby w obawie przed jakąś zaraźliwą chorobą. Istotą tego odseparowania było unikanie kontaktu wzrokowego z partnerką. A co się robiło z oczami? Patrzeć na nogi było nie tylko niezręcznie, ale mogło dodatkowo spowodować, że tańcząc wyląduje się na ścianie. Jedynym rozwiązaniem było patrzeć na ścianę, każde z partnerów na przeciwną, jakby tańczyli bolero. Ja jednak nie potrzebowałem żadnej ściany; z tą szczególną dziewczyną przy końcu mego ramienia, nieważne jak się nazywała, nie groził mi kontakt wzrokowy, ponieważ moja twarz znajdowała się naprzeciwko jej gardła. A za każdym razem, gdy odwracałem oczy od tego widoku, widziałem strojących do mnie miny kolegów, podczas gdy alternatywnym widokiem mojej partnerki były chichoczące z niej koleżanki. Tej nocy w pokoju Eddiego dzieciaki odkryły wielką prawdę: że seks jest śmieszny, szczególnie dla nowicjuszy w tej dziedzinie. "A potem, któregoś dnia mogą sobie przypomnieć, że w ogóle byliśmy za młodzi". Ale my byliśmy za młodzi, żeby przestać się śmiać, albo żeby być na tyle zrównoważonym, żeby się sobie przedstawić. Kiedy piosenka się skończyła, panna Anonimowa i ja opuściliśmy ręce, mrugnęliśmy do siebie znacząco, a potem odwróciliśmy się od siebie i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. A przy ścianach, każde z nas spotkało kolegów czy koleżanki żądnych sytych szczegółów. - Jaka była? - spytał Barnes. - Nie mogę ci powiedzieć - rzekłem, i była to prawda; nie mogłem mu powiedzieć, bo nie było nic do powiedzenia. - Poczułeś coś? - Koncentrowałem się głównie na jej ramionach. - Nie na uszach? - Były poza moim zasięgiem. - A jak ma na imię? - Na pewno się tego dowiem, możesz mi wierzyć. W chwilę później znowu piłem poncz i zastanawiałem się, jak długo jeszcze muszę wytrzymać na tej wspaniałej prywatce. Wtedy spojrzałem na parkiet i ujrzałem Elaine Williamas. Właśnie przyszła na prywatkę. Była to dziewczyna, która kiedyś tak zmąciła mój umysł, gdy pracowałem jako strażnik patrolu bezpieczeństwa, że wysłałem ją przez ulicę na czerwonym świetle. A teraz poczułem wielkie pragnienie, żeby z nią zatańczyć i raz jeszcze przeżyć ten magiczny moment, który omalże popchnął ją pod autobus. Elaine była w oczywisty sposób dziewczyną moich marzeń: była mojego wzrostu i znałem jej imię. Tańczyła z Niesamowitym Haroldem, co równało się tańczeniu solo, więc byłem bardziej pewien siebie, kiedy podszedłem. Klepnąwszy Harolda w ramię, powiedziałem z uśmiechem: - Można?... - i wkrótce dowiedziałem się, co to za radość uwięzić Elaine w mym kroku podstawowym. Harold odszedł ponuro, zmuszony dotrzymać zasad odbijanego, a potem ja musiałem zrobić to samo, kiedy wrócił po niecałej minucie, żeby mi ją odbić. Odbijany dopuszczał szybki kontratak. Chociaż byłem zły, że musiałem oddać Elaine, postanowiłem być dobrym kolegą i dać mu 30 sekund. A potem znowu zrobiłem odbijanego, wywołując prawdopodobnie tym samym w Elaine pragnienie znalezienia się znowu w ruchu ulicznym. Teraz, kiedy znów ją miałem, postanowiłem uniknąć następnego ataku Harolda; tak więc, kiedy zauważyłem, że znowu się zbliża, zacząłem oddalać się kręcąc w kółko, tak, aby moje ramiona były ruchomym celem. Był to foxtrot, ale ja robiłem piruety, starając się w ten sposób uniknąć klepnięcia w ramię przez Harolda. Nat King Cole przemawiał tymczasem w naszym imieniu do dziewcząt: "Kocham Cię sentymentalnie" Próbując tak utrzymać krok podstawowy i jednocześnie oczarować i ukryć Elaine zauważyłem, że niektóre pary tańczą znacznie bliżej siebie, naśladując w ten sposób starszych kolegów. Biodra były luźne, ale ciągle próbowałem zgubić Harolda. - Dlaczego przesuwamy się w kierunku kuchni! - spytała nagle Elaine. - A dlaczego nie? - odparłem gładko. Więcej nie mówiłem już nic, bo tylko Fred Astaire potrafił liczyć kroki i jednocześnie prowadzić rozmowę. Teraz, kiedy sam jestem ojcem czterech córek, wydaje mi się, że wiem, co mogły sobie myśleć Nancy czy Elaine, ale mogę się mylić, bo z pewnością najpierw kosmonauci wylądują na Plutonie, niż pierwszy ojciec zrozumie umysł swojej nastoletniej córki. - Mamo - powiedziała kiedyś czternastoletnia Erinn do żony, zupełnie ignorując moją obecność - właśnie dzwoniła Debbie i nie mogę po prostu w to uwierzyć: najlepszy przyjaciel jej chłopaka przyjdzie na imprezę i ona chce mnie z nim poznać! Co ja zrobię z włosami! - Wyglądają wspaniale - powiedziałem. - Och tato, czy ty nic nie wiesz? Oczywiście, wiedziałem: wiedziałem, co jest stolicą Kentucky i jak się nazywa wiceprezydent, i kto jest zwycięzcą ostatnich rozgrywek pucharowych, ale postanowiłem nie przechwalać się tą wiedzą przed dziewczynką, która przeżywała kryzys w związku z nie znanym jej chłopcem. - Kiedy macie tę imprezę? - spytała żona. - Już za trzy tygodnie! - Posłuchaj, Słonko - powiedziałem, znowu wchodząc na pole minowe - nie powinnaś się tak denerwować kimś, kogo nawet jeszcze nie widziałaś. Może wyglądać jak błoto i wtedy twoje włosy nie będą miały najmniejszego znaczenia. Będziesz tylko musiała upewnić się, czy zabrałaś ręcznik. - Tato, znamy się z Debbie od lat. Ona ma wspaniały gust i mówi, że on świetnie wygląda. - Więc czemu sobie jeszcze nikogo nie znalazł? - Znalazł mnie. - On może tak, ale ja się w tym znaleźć nic mogę. - Daj mi porozmawiać z mamą. - Jest tutaj i zobaczę, czy jest wolna. Ale najpierw powiedz mi o jego osobowości. Ma ją w ogóle? - Dowiem się, jak go poznam. Mamo, w co się mam ubrać, żeby odwrócić uwagę od włosów? Okazało się jednak, że powinna była założyć ochraniacze na kolana, żeby mogła od czasu do czasu upaść na nie i dorównać chłopakowi wzrostem. W dzień po imprezie, zrozpaczona Erinn powiedziała: - Już nigdy nie będę mogła pokazać się publicznie. On był taki mały. - Znajdziesz większych - odparła żona. - Kochanie, nie możesz osądzać człowieka według wzrostu - wtrąciłem, jeszcze raz wykazując się ojcowską niezdolnością do uczenia się. - Można osądzić, jaki jest wysoki - oznajmiła. - Cóż, w każdym razie wiem, że włosy miałaś śliczne, nawet jeśli on nie mógł tego zobaczyć! ROZDZIAŁ X A może to Hiszpańska Pchla? Ta prywatka u Eddiego była chyba moim ostatnim momentem niewinności. W następnym roku nie tylko umiałem już liczyć i rozmawiać jednocześnie, ale wraz z przyjaciółmi poszukiwaliśmy szaleńczo Hiszpańskiej Muchy, która nic była bynajmniej czymś, co bzy-czało w Barcelonie. Kiedy miałem 13 lat rozumiałem już seks, ale ciągle byłem za niski i za chudy, żeby spodziewać się, że jakaś dziewczyna pozwoli mi na coś więcej niż tylko dotknięcie jej poruszających się w tańcu łopatek. I wtedy właśnie, pewnego dnia Barnes opowiedział nam o Hiszpańskiej Musze, tak silnym afrodyzjaku, że mógł sprawić, iż Lena Horne da mi znacznie więcej niż tylko dotyk swych wibrujących łopatek. A potem Barncs powiedział nam, że Hiszpańska Mucha jest tak silnym afrodyzjakiem, że może nawet skłonić Lenę Home, żeby oddała się Tłustemu Albertowi. - Dajesz to dziewczynie, a ona zaczyna szaleć na twoim punkcie - oświadczył. - Musi być Hiszpanką? - Nie sądzę - odparł Barnes. - Po prostu musi być dziewczyną. - Jak jej to podać? - zapytałem. - W kanapce, czy jak? - Musisz podać jej ukradkiem, kiedy myśli, że pije coś innego. Kilka kropli do coca coli. - Ale trzeba uważać, żeby nie dać jej za dużo - powiedział Barnes - bo zamiast na ciebie rzuci się na maszt od flagi. - No to skąd wiadomo ile? - dowiadywałem się uparcie. - Piszą na butelce? - Kiedy tylko opadnie jej ubranie, to będzie dość. - Słyszałem, że jeszcze lepiej jest utrzeć róg nosorożca - powiedział Niesamowity Harold. - Być może - odrzekł Barnes - ale chyba łatwiej zdobyć róg nosorożca w Afryce niż w Filadelfii. Hiszpańska Mucha to jest to, mówię wam. - A gdzie to można kupić? - spytał Harold. - Mój brat zna gościa z Bainbridge, który ma interes z hiszpańską flotą. - Jak to wygląda? - chciałem wiedzieć. - Różnie: może to być proszek, ciasteczko, sok. Ale to nie ma znaczenia: niezależnie od formy, dziewczyna leci na ciebie z nogami do przodu. - Hej - powiedział Harold. - Ja dałbym jej całą szklankę. - Powiedziałem ci: za dużo i dziewczyna zapomni o tobie, a rzuci się na marynarzy w porcie. Kiedy tak rozmawiali o miłości, ja wyobraziłem sobie Dorothy Dandridge, siedzącą na moim łóżku, pokonawszy tam Lenę Horne. - Trochę Hiszpańskiej Muchy? - zapytał łaskawie. - Z przyjemnością - odpowiedziałaby. - Z lodem czy bez? - Czy masz może krople? - Oczywiście. Do oczu, czy do nosa? - Ile to kosztuje? - zapytał Eddie, przywołując mnie tym samym do rzeczywistości. - Dużo - powiedział Barnes. - To nie sok owocowy. - Myślisz, że dają w zastaw za karty footballowe? - spytał Harold. - Nie, myślę, że ci hiszpańscy marynarze chcą pieniędzy. Ale gdybyśmy zebrali wspólnie wszystko, co mamy... Wczesnym wieczorem spotkaliśmy się raz jeszcze na lekcji przysposobienia rodzinnego na werandzie, Barnes zebrał 9 dolarów i 60 centów od Eddiego, Harolda, Tłustego Alberta i mnie, i poprowadził nas na poszukiwanie Hiszpańskiej Muchy. Czuliśmy się, jak żołnierze, którzy szukali Fontanny Młodości. Oczywiście, oni mieli prawdopodobnie mnóstwo Hiszpańskich Much na wypadek, gdyby natknęli się gdzieś po drodze na śpiące senority. - Mam nowy plan - oświadczył Barnes w drodze do tramwaju, którym mieliśmy pojechać do centrum. - Mój brat nic widział ostatnio tego gościa na Brainbridge, i powiedział, że musimy iść bezpośrednio na nabrzeże marynarki i poszukać hiszpańskich marynarzy. To było prawdziwe wyzwanie, ponieważ większość hiszpańskich marynarzy włóczyła się po Ameryce ok. 1610 roku, my zaś mieliśmy zaradność dzieci miejskich lat 40-tych. Kiedy dotarliśmy na nabrzeże, znaleźliśmy łódkę wartownika, który prawdopodobnie strzegł tajemnych dostaw Hiszpańskiej Muchy. Nerwowo zaplanowaliśmy atak. - Barnes, ty z nim pogadaj - powiedział Harold. - Jesteś dobry w proszeniu o Hiszpańską Muchę. - Ale on jest amerykańskim marynarzem - wtrącił Eddie. - Nie będzie wiedział. - Może lepiej wróćmy - zaproponował Tłusty Albert - i po prostu poczekajmy, aż dziewczyny będą w nastroju. - Nigdy nie będą w nastroju na nas - oświadczyłem. - Potrzebują środków chemicznych. - Dobra - powiedział Barnes. - Zrobię ten interes. Wy kryjcie mnie. - Gdyby tata złapał mnie... - westchnął Harold. - Nic przejmuj się, człowieku - powiedziałem mu. - To twoja matka też szuka marynarzy. Mając lat dwanaście nic powiedziałbym tego, bo nie wiedziałem nic o kobietach. Dzielnie podchodząc do marynarza, Barnes krzyknął: - Nie strzelaj, jestem Amerykaninem. - Hej, ja też - odparł marynarz. - Jaką masz sprawę, Amerykaninie? - Moi koledzy i ja... to znaczy... tego... mamy projekt naukowy i... tego... żeby dostać dobre stopnie, moglibyśmy użyć trochę... - uśmiechnął się znacząco do marynarza, który zdezorientowany odpowiedział mu również uśmiechem. - Trochę... - zniżył głos do szeptu, żeby żaden szpieg nie podsłuchał - Hiszpańskiej Muchy. - Duńskiego ryżu? ** W języku angielskim Hiszpańska Mucha, to Spanish Fly, a Duński ryż - Danish Rye. Oba wyrażenia są bardzo podobne w brzmieniu, stąd marynarz mógł źle zrozumieć, (przyp. tłum.) - Nie, Hiszpańskiej Muchy. Marynarz zaśmiał się. - Ile potrzebujecie? - Żeby wystarczyło na stopień... to znaczy za projekt. Możemy zapłacić. - Aha. Ile? - 9 dolców i 60 centów. - Cóż, akurat mam tu ilość wartą 9 dolarów i 60 centów. Trzymałem to dla admirała, ale skoro wy, chłopcy, macie ten szkolny projekt... - Co za fart! - krzyknął Tłusty Albert do młodego marynarza, który musiał już myśleć o tym, żeby sprzedać mu Dzwon Wolności. Kiedy fantazje szalały już w naszych głowach, marynarz sięgnął w głąb łódki i wyciągnął nieduży pakunek w kolorze khaki. - To to? - spytał Barnes. - Nie mów, że jeszcze tego nigdy nie widziałeś - odparł marynarz. - Och, widziałem tony, ale głównie w puszkach. - Człowieku, Hiszpańska Mucha to proszek. - Oczywiście, musiałem myśleć o hiszpańskim tuńczyku. - Wiecie chłopaki, jak się tego używa? To znaczy, do waszego szkolnego projektu? Macie jakieś naukowe dziewczyny, żeby wam pomogły? Bo tego projektu nie robi się z chłopakami. - Och, oczywiście, że użyjemy dziewcząt - powiedział Harold. - Dobrze, słuchajcie, ponieważ to zadanie szkolne, nie wezmę od was za to pieniędzy. - Och! Dzięki! - zawołał Barnes i cała reszta niczym echo potwierdziła naszą wdzięczność. - Jeśli tylko możemy coś dla pana zrobić, w każdej chwili... Najlepsze, co mogliśmy zrobić dla tego marynarza to pomóc mu zapomnieć, że byliśmy ludźmi, których chronił przed obcym agresorem. - Więc co, chłopaki, chcecie dowiedzieć się w tym projekcie, co stanie się z dziewczynami? - zapytał z diabelskim uśmiechem. - Mam zdjęcie pary studentów, którzy wypróbowali to na Filipinach. - To szkoła w Filadelfii? - spytał Tłusty Albert. Marynarz zaśmiał się jeszcze raz, sięgnął w głąb łódki i tym razem wyciągnął zdjęcie o większym znaczeniu niż zdjęcie Marsa: naga kobieta całująca nagiego mężczyznę. - Czy zrobiła to po zażyciu Hiszpańskiej Muchy? - spytał Tłusty Albert. - Oczywiście - odparł marynarz. - W ubraniu ta kobieta jest bibliotekarką. Na kilka następnych dni po owej edukacyjnej wyprawie do portu Barnes ukrył magiczną paczuszkę w swojej szafce i staraliśmy się zorganizować prywatkę dla dziewcząt. Zorganizowałbym ją u siebie w domu, ale nie chciałem, żeby Russel powiedział dziewczynom, że nie lubię, żeby mnie ktokolwiek dotykał. W końcu wybraliśmy mieszkanie Tłustego Alberta, bo przekonaliśmy jego matkę, że to pomoże mu w kontaktach towarzyskich. Do tej pory nie było z tym najlepiej i jego mama martwiła się. - Tak, chciałabym, żeby Albert poznał jakieś miłe dziewczęta - rzekła. I poznałby, ale nie na tym przyjęciu, które miało w planie zdeprawowanie dziewcząt. Gdy nadeszła sobota byłem tak szczęśliwy, jakbym się właśnie dowiedział, że Russela przetransportowano na inne osiedle. Mniej więcej pół godziny przed planowanym rozpoczęciem prywatki poszliśmy w czwórkę do mieszkania Tłustego Alberta; nie żeby mu pomóc przy rozkładaniu serwetek, ale żeby obmyślić najlepszy sposób podania dziewczynom niewielkiej ilości odżywki hormonalnej. - Jak podamy im ten proszek? - zapytał Harold, bo to właśnie zawierała paczuszka od marynarza. - Spokojnie, człowieku - powiedział Barnes. - Po prostu zmieszamy to z ponczem. - Ale poncz trudno zrobić - stwierdził Eddie. - Lepiej je tym spryskać. Udajcie, że coś je swędzi, czy coś w tym stylu. - Nie - powiedział Barnes - to musi pójść do środka. - A jeśli mama Alberta napije się ponczu? - spytałem. - Może lepiej upewnijmy się, czy jego tata jest w domu. - To dobry pomysł, Cos - stwierdził Harold. - Zajmę się tym. - Jesteś pewien, że można to dodać do ponczu? - spytał Eddie. - Chodźcie, pokażę wam. I poprowadził nas do pucharu z ponczem. Nalał trochę do szklanki, wsypał odrobinę cennego proszku i zamieszał dwoma palcami; widok ten na pewno sprawiłby, że żadna z dziewcząt nie tknęłaby ponczu. Ale kiedy wyjął palce ze szklanki, Hiszpańska Mucha się nie rozpuściła: siadła na ponczu niczym świeży śnieg. - Dziewczyny to zobaczą - powiedział Eddie - i zaczną coś podejrzewać. - On ma rację - przyznałem. - Żadna nie wypije proszku, chyba że będzie bardzo spragniona. - Dobrze - rzekł Barnes - w takim razie posypiemy tym ciasteczka. Ta Mucha wygląda zupełnie jak cukier. - Nie - wtrącił Albert. - Wygląda jak coś na pchły. - Więc, co zrobimy, Barnes? - spytał Harold. - Nie martw się, coś wymyślę. - Lepiej wymyśl - oświadczył Eddie - cała ta prywatka nie ma sensu, jeśli dziewczyny nic zdejmą majtek. - Mama nie będzie zbyt wściekła - powiedział Tłusty Albert - jeśli zobaczy ściągnięte majtki. To znaczy, jeśli to nie będą moje. Więc jak to zrobimy, Barnes? - Nie martw się, coś wymyślę. Pomimo tej nieprzewidzianej trudności, ciągle byłem optymistycznie nastawiony do tego, co może wydarzyć się na prywatce, nawet jeśli zależało to od tej rozklekotanej maszyny, zwanej zdolnością myślenia Barnesa. Dziewczęta zaczęły schodzić się o ósmej i za każdym razem, kiedy następna wchodziła, zastanawiałem się, czy ta może być tą potencjalnie zdeprawowaną dziewczyną moich marzeń. Dziewczyny były te same, które przychodziły na pozostałe, nie mające nic wspólnego z farmacją, prywatki, ale jakoś nie widziałem ich wspinających się po ścianach, a ty"m bardziej po mnie. Kiedy zaczęli śpiewać Ink Spots, a na środku pokoju zaczęły rozpychać się tańczące pary, mój umysł pogrążony był w znacznie mniej marzycielskiej formie romansu. - Więc, co z tym proszkiem? - spytał Eddie przenikliwym szeptem. - Będzie na ciasteczkach - oświadczył przywódca naszych żądzy. - Gdzie one? - Jeszcze w kuchni - odparł Tłusty Albert. - Świetnie! Wywab stamtąd mamę, a ja posypię je proszkiem. - Jak mam ją wywabić? Ona kocha kuchnię. - Zatańcz z nią. - To ich zabije - stwierdził Eddie szczerząc zęby. - Dwie tony w tańcu. - Musisz to zrobić - Barnes zwrócił się do Tłustego Alberta. - Muszę zostać sam z tymi ciasteczkami. Tak więc, kiedy Ink Spots śpiewali "Amor", Tłusty Albert tańczył z matką, nie patrząc w ogóle w kierunku kuchni, gdzie Barnes zamieniał ciasteczka w podróż na księżyc. Kilka minut później zaczęliśmy obojętnie, ale desperacko, częstować dziewczęta. - Czyż nie są przepyszne^. - powiedziałem Elaine. - Weź kilka. - Nie, dziękuję - odparła. - Dlaczego? - Mam ci podać powód? - Nie miałbym nic przeciwko temu - powiedział Ciastkowy Potwór lat 50-tych. - Bo nie jestem głodna, dlatego. - Ale obiad był dwie godziny temu. Mogłem to robić, co prawda, w lepszym stylu, ale ostatecznie był to pierwszy afrodyzjak w moim życiu. Patrząc na mnie kpiąco, Elaine zapytała: - Czyżbyś je upiekli - Cóż, przyczyniłem się w każdym razie. - Och, to słodkie; uwielbiam, kiedy chłopcy pieką. Oczywiście spróbuję. Wzięła ciasteczko z tacy i delikatnie odgryzła kawałek - i odłożyła resztę. - Ojej, William, niestety nie lubię imbiru. Ale i tak bardzo miło, że je upiekłeś. Cholera z mamą Alberta! Dlaczego ta głupia kobieta musiała użyć imbiru! - Weź to, na którym jest dużo cukru - powiedziałem szybko - wtedy nie poczujesz smaku imbiru. - Och, na pewno poczuję. - Nie poczujesz. - William, co się z tobą dzisiaj dzieje? Co się ze mną działo? Po prostu sentymentalne pragnienie, aby ujrzeć, jak Elaine, żując, rozbiera się z ubrania. W innych częściach pokoju moi czterej niespokojni współkonspiratorzy też nie mieli szczęścia: dziewczęta jadły ciastka, ale spokojnie pozostawały w ubraniach. - Nie działa, Barnes! - oświadczył Ha-rold, kiedy zebraliśmy się zrozpaczeni. - Potrzeba trochę czasu. - Może zadziała, jak już pójdą do domu. - Myślisz, że uda nam się przeciągnąć prywatkę jeszcze przez jutro? - spytałem. Ale prywatka była krótka i przygnębiająco słodka. Co więcej, nigdy nie dowiedzieliśmy się, co to jest afrodyzjak, chociaż mama Tłustego Alberta próbowała zgadnąć. - Nie wiem - rzekła - ale te ciasteczka smakują trochę jak skrobia kukurydziana. Zastanawiam się, czy będą dobre na moje nogi. ROZDZIAŁ XI Czy jestem szalony? W pierwszych trzynastu latach bycia mężczyzną wynajdywałem ciągle sposoby na to, jak przegrać w miłości jako: gwiazda patrolu bezpieczeństwa, jako zamroczony Romeo lodowiska na stawie i jako marzycielski aptekarz podający Hiszpańską Muchę. Ale wszystko to było tylko próbą przed prawdziwym romansem w korytarzach szkoły Fitzsimons Junior Hight ponieważ nagle dzieciństwo wraz z grami w "konia" i innymi, ustąpiło miejsca nowemu światu, który zawierał tylko jedną wizję - Lori Newman. Już po kilku dniach w Fitzsimons uświadomiłem sobie, że wielu chłopców śpiewa nową jazzową piosenkę, która zaczynała się następująco: Tam idę, tam idę Piękna dziewczyno, jesteś duszą, która odbiera mi Kontrolę nad sobą Taka śmieszna rzecz, Ale zawsze, gdy jesteś w pobliżu Nie potrafię się zachować Uśmiechasz się do mnie, A ja gubię się w twojej magii... Pozwól mi tylko być bliżej ciebie. Czy jestem szalony? - Hej wy, jaki jest tytuł tej piosenki, którą cały czas śpiewacie? - zapytałem kiedyś Jamesa Murray'a, najzimniejszego chłopaka w całej dziewiątej klasie. - "Moody's Mood for Love" - odparł. - Jest najlepsza, żeby dotrzeć do kobiety. - To właśnie to, czego chcę: najlepiej, jak można. Znasz Lori Newman? - Tak. - Myślisz, że ta piosenka podziała na nią? - Jest kobieca? To działa tylko na kobiety, które są kobiece. Zaczął się śmiać, ale ja nie mogłem się śmiać, bo na samą myśl o podboju Lori Newman czułem się tak, jak powinienem się czuć w Kościele. - Nie żartuj - powiedziałem łagodnie. - Bill, miałeś już kobietę? - Och, tak... mnóstwo. - Więc niepotrzebna ci piosenka. - Taak... ale chcę być zabezpieczony. Nauczysz mnie? - Sprawdzę, synku. W domu mam chyba płytę. Tak więc, tego dnia po szkole, poszedłem do Jamesa, żeby posłuchać "Moody's Mood for Love". Przegrał mi to cztery czy pięć razy, a ja siedziałem, starając się zapamiętać słowa. - Wiesz - powiedział w końcu - w sobotę jest prywatka u Celii. Każdy będzie tam znał "Moody's". - Posłuchaj James... o to chodzi... - Nie jesteś zaproszony. - Można tak powiedzieć. - Wprowadzę cię; Celia chce, żebym zagrał na bębnach. Lori też tam będzie. - James, wspaniale. - Nie ma problemu, synku. Ku chwale Lori, tak? Kiedy przyszedłem na prywatkę, gramofon Celii grał już Tę Piosenkę i powiedziałem do pierwszego chłopaka, jakiego ujrzałem: - Moja ulubiona piosenka: "Moody Mood for Love". - "Moody's Mood for Love" - odparł. I nagle zobaczyłem Ją; rozświetlała odległą stronę pokoju i śmiała się z czegoś, co powiedział siedzący obok niej chłopak, a co wcale nie było śmieszne. Dni z ciasteczkami przyprawianymi Hiszpańską Muchą miałem już za sobą; będę musiał zdobyć tę piękność nie chemią, ale moją pamięcią do muzyki. Kiedy odważnie kroczyłem przez pokój, James zaczął akompaniować piosence na swych bębnach. Rytm ten tak mnie pociągnął, że sam nie wiem jak to się stało, ale szedłem w kierunku Lori w podskokach, śpiewając wraz z gramofonem. Jeśli gustuje w mężczyznach z Looney Tunes, będzie moja. W końcu dotarłem do niej, przestałem pląsać i śpiewać. Nadszedł czas, aby być konwencjonalnie nęcącym. - Cześć, Lori - powiedziałem, raz jeszcze pozwalając, aby usta na znaczny dystans wyprzedziły umysł. - Co robisz? - Czeka na tramwaj - powiedział, siedzący obok drągal, a Lori zaśmiała się. Nie zrażając się, szybko zapytałem: - Nic lubisz "Moody's Mood for Lovc"? - Lubię - odrzekła i to napełniło mnie nadzieją. - Chcesz zatańczyć? - W porządku. W porządku! Cóż za poezja! I powiedziała to do mnie! Nerwowo objąłem ją i zacząłem prowadzić w... Czy "Moody's Mood for Love" to był foxtrot, rumba, czy może walc? Odpowiedź nie miała oczywiście żadnego znaczenia, bo i tak nic umiałem żadnego z nich. Cokolwiek to jednak było, był to taniec dla najszybszych stóp. Byłem szybki, ale z piłką, a nic z dziewczyną w ramionach. Pomimo to jednak tak strasznie chciałem zdobyć tę nagrodę, że zrobiłem coś śmiałego, żeby utrzymać się w rytmie. - Chcesz prowadzić? - zapytałem. - To chłopak ma prowadzić - odparła. - Tak, ale pomyślałem, że dam ci szansę, naprawdę cię lubię. Słuchaj Lori... zanim zaczniemy tańczyć - nieważne, kto będzie prowadził - muszę cię o coś spytać. - Tak? - Czy sądzisz, że ktoś musi być w specjalnym wieku, żeby się zakochać? - Chyba powyżej jedenastu lat. - Byłem o dwa lata starszy, więc ten zachwyt był niepotrzebny. I nie potrzebowałem już Hiszpańskiej Muchy. - Słuchaj... czy... chodzisz teraz z kimś na stałe? - spytałem. - Prawie się nie znamy, Bill. Trzeba najpierw kogoś poznać. - Och, to też moglibyśmy zrobić. Pomyśl o tym, dobrze? Nie musisz dawać mi odpowiedzi od razu. Nic proszę innych ludzi. - Może lepiej po prostu zatańczmy; ja poprowadzę. - Dzięki. Myślisz, że ktoś będzie wiedział? To znaczy, chyba trudno stwierdzić patrząc z boku, kto prowadzi, nie? Trzeba znać geometrię. - Śmieszny jesteś - powiedziała z uśmiechem - masz niezły umysł. - Niezły do czego? - Zatańczmy. Kiedy prowadziłem ją na parkiet, żeby mogła zacząć prowadzić, wyraźnie słyszałem, ponad muzyką, wołającą do mnie męskość: "Buck-buck nr 1, skacz!" Co jest istotą dzieciństwa? Odkryłem to kilka lat temu, kiedy moja najmłodsza córka Evin, która przez tydzień była w domu, chora na ospę wietrzną, dostała kilka listów od swoich kolegów i koleżanek z drugiej klasy. Jeden z nich był niezapomniany: "Droga Evin, Mam nadzieję, że wkrótce będziesz zdrowa. Pan Dickey zmusił nas do napisania tego listu. Więc nie piszę go dlatego, że cię lubię. Twój przyjaciel, Leon" Tutaj, w tych kompetentnych życzeniach powrotu do zdrowia, znalazła się błyszcząca prostota i wymowna szczerość, na którą mogło się zdobyć tylko dziecko. Niewinnie, bez jakiegokolwiek podstępu, Leon powiedział Evin, że współczuje jej, bo musi. - Śmieszny ten list od Leona, nie sądzisz? - spytałem Evin. Przyjęła jego fundamentalną obojętność co do stanu jej zdrowia. - Och, tato - powiedziała - Leon jest tylko chłopcem, a wiesz jacy są chłopcy. - Nie, jacy są? - Głupi. - Ale ja jestem chłopcem. - Cóż, nie obnoś się z tym. - Więc myślisz, że dziewczynki są lepsze od chłopców? - Tato, wszyscy o tym wiedzą. Pan Dickey nie mógł zmusić dziewcząt, które mnie nie cierpią, żeby "miały nadzieję, że wyzdrowieję". Zobacz, nie ma listu od Jessiki. Ona życzyła mi czegoś znacznie gorszego niż ospa wietrzna. Ta niewinność! Ta szczerość, ta logika - to dzieciństwo. NAJSŁYNNIEJSZY KOMIK AMERYKI Ameryka kocha Billa Cosby'ego już od dawna a jego telewizyjny * show bije wszelkie rekordy popularności. Od kilku miesięcy również polscy widzowie mają możliwość oglądania jego serialu na ekranach telewizorów i Bill z tygodnia na tydzień zdobywa coraz więcej przyjaciół również w naszym kraju. Amerykańska premiera "Dzieciństwa" miała miejsce na przełomie grudnia '91 i stycznia '92 - oddając do Państwa rąk tę książkę nie pozostajemy w tyle za tamtejszym wydawcą i czytelnikami. Książka ta jest pełna humoru i inteligentnych obserwacji oraz tak charakterystycznego dla Billa Cosby'ego ciepłego tonu i opowiada o jego prawdziwym dzieciństwie. A to jest nagłówek strony jednakowy na PARZYSTYCH stronach To jest nagłówek jednakowy na nieparzystych stronach 2 1 TO JEST NAGŁÓWEK TYLKO DLA PIERWSZEJ STRONY A TO STOPKA TYLKO DLA PIERWSZEJ STRONY