Robin Wayne Bailey MIECZE PRZECIW KRAINIE CIEMNOŚCI Przełożyła Ewa Ligięza Podziękowania Dla Fritza Leibera, którego dzieła podziwiam z całego serca. Mam nadzieję, że godnie kontynuuję jego dzieło. Dla Richarda Curtisa i Patńcka Neilsona Haydena z wyrazami głębokiej wdzięczności za umożliwienie mi wyprawy tam, gdzie już powędrował gigant. Oraz, jak zawsze, dla Diany. 1 Sen Kocurci Głęboko pod ziemią, pod nąjruchliwszymi ulicami wie- lekroć opiewanego miasta Lankhmar, w mrocznym zakąt- ku tajemnej Świątyni Nienawiści, zgrzany czarnoksiężnik Malygris otarł pot z czoła, oparł smukłe dłonie o stół, przy którym pracował, i roześmiał się. Triumfalny, niegodziwy odgłos jego radości odbijał się echem wśród poczerniałych kamiennych ścian wąskiej pro- stokątnej komnaty i licznych przysadzistych kolumn, pod- trzymujących klaustrofobicznie niski sufit, aż w końcu po- mknął w górę starannie zamaskowanymi szybami wentyla- cyjnymi, kanałami i kratkami ściekowymi, by wpaść w uszy licznej procesji, maszerującej przez Dzielnicę Uciech tej pierwszej nocy Letniego Przesilenia. Jednakże jedyny czło- wiek, który zarejestrował hałas, potrząsnął głową i uznał, że ten dźwięk to sprawka wiatru, a następnie skupił uwagę na pięknej dziwce, opłaconej na ten wieczór. Żółte światło padało z dwóch stopionych do połowy świec, migocząc na ustawionych na stole retortach i alembikach. Na skraju pokiereszowanej drewnianej powierzchni leżał stos zakurzonych ksiąg. Wokoło rozrzucono niedbale wy- pełnione proszkami fiolki, zlewki z płynami o dziwacznych kolorach i miseczki wonnych ziół oraz metalowe instrumen- ty, niektóre błyszczące, inne osmalone płomieniami. Malygris oczyścił stół dwoma ruchami ramion w obszer- nych rękawach. Pozostawił jedynie świece i jeden alembik. Szkło rozprysło się, uderzając o podłogę, a książki frunęły niczym przerażone, niezdolne do lotu ptaki. Mężczyzna odsunął kaptur, ukazując wygoloną głowę. Pochylił się niżej. Błyszczące ciemne oczy wpatrywały się w krwistoczerwony opar, który powoli wirował w pękatym naczyniu. Gdy mag tak się weń wpatrywał, z mgiełki wy- łoniła się smuga. Podążyła w górę zwężającej się szyjki, pchnęła uparty korek, cofnęła się i ponownie dotknęła go sondująco. Malygris przesuwał czubkiem nienaturalnie długiego palca wokół wystającego czubka korka. Już się nie śmiał. Jego twarz zmieniła się w maskę zazdrości i gniewu. - Wreszcie cię dopadłem, Sadasterze, mój wrogu - wy- szeptał syczącym głosem, bardziej pasującym do węża niż do człowieka. - Złodzieju, ukradłeś mi moją jedyną praw- dziwą miłość. Wielokrotnie atakowałem cię, lecz zawsze udawało ci się uciec przed zemstą. To już się nigdy wię- cej nie powtórzy. Malygris podniósł ałembik z czerwonym oparem i za- czął pieścić go w dłoniach. Potarł chłodnym szkłem mięk- ką skórę na szyi, westchnąwszy z niemalże erotyczną przy- jemnością, a potem przycisnął naczynie do piersi. Zamknął pozbawione brwi oczy i poczuł, jak serce bije o delikatne szkło probówki. Mgła zaczęła bardzo subtelnie pulsować, dostosowując się do tego rytmu. Malygris wyciągnął rękę, w której ściskał owoc niegodzi- wych badań. Jedwabny rękaw ześliznął się wzdłuż kości- stego, bezwłosego ramienia. Maga ogarnął cień wątpliwości. Wtem, wstrzymując oddech, cisnął alembikiem o podłogę. Szkło wybuchło, lecz nie rozległ się żaden dźwięk. Przez chwilę czerwony opar pełzał nad migoczącymi okruchami, a potem zaczął unosić się, kołysząc z wdziękiem niczym wstążka na wietrze. Znienacka świece buchnęły jaśniej z wściekłością, plu- jąc gorącym woskiem na stół i na poznaczone niebieskimi żyłkami ręce Malygrisa. Czarodziej krzyknął ostro z zasko- czenia i bólu. Niespodziewanie płomienie same przygasły, pozostawiając Malygrisa w egipskich ciemnościach. Smuga snuła się coraz wyżej, ponad sufit Świątyni Nie- nawiści, przenikając warstwy ziemi i granitowy chodnik ulicy Obchodów. Niemalże kompletnie już pijani uczestni- cy święta Letniego Przesilenia nie zauważyli jej, gdy pięła się coraz wyżej w mroku nocy, niesiona podmuchem wia- tru nad nic nie podejrzewającym Lankhmarem. Stawała się coraz bardziej rozrzedzona, aż w końcu znikła, zdążając ku posiadłości na ulicy Zakonnic w Dzielnicy Rzecznej. Domostwo maga Sadastera było solą w oku miejskich dostojników. Gaje pomarańczy i cytryn w obrębie wysokich murów rozsiewały upojne wonie. Tutaj, bez względu na porę roku, rozkwitały wszystkie znane w świecie Nehwonu nie- szkodliwe kwiaty. Fontanna z najczystszego białego kamie- nia szemrała przyjemnie i uspokajająco, a dzwonki wietrz- ne brzęczały melodyjnie. W sypialni tego pełnego cudów domu leżał właściciel - Sadaster, ze swą piękną żoną Ląurian, która, pogrążona we śnie, położyła głowę na jego ramieniu. Okrywało ich je- dynie prześcieradło z cienkiego czerwonego jedwabiu. Księ- życ Letniego Przesilenia stanął w zenicie, lecz blask jasnej gwiazdy, Shadah, wiszącej nad horyzontem, wlewał się przez okno. W tym świetle mężczyzna podziwiał słodką twarz Lau- rian. Jego serce przepełniła miłość. W kącikach jej oczu i ust widniały już pierwsze oznaki upływającego czasu. W blasku gwiazdy mag dopatrzył się pojedynczego siwego włosa. Mimo to ponad życie kochał te oczy, usta i miękkie włosy. Mgła, która już nie miała postaci wstęgi, sączyła się w dół, ku domostwu, niedostrzeżona przez magiczne stra- że i tarcze. Zawisła i rozpoczęła oczekiwanie. Sadaster poruszał się łagodnie, by nie zbudzić żony. Po- całował jej włosy. Wszelkie ślady siwizny znikły z ukocha- nych przez niego pukli. Czubkiem małego palca musnął ze- wnętrzne kąciki oczu i usta, ścierając oznaki czasu. Nawet dokonując tak prostej magii, szlochał cicho, po- nieważ wiedział, że jego zaklęcia mogły jedynie ukryć efekty starzenia. Kiedyś Laurian, największe błogosławieństwo jego życia, odejdzie do Krainy Ciemności, tak samo jak wszyscy śmiertelnicy, pozostawiwszy go, obdarzonego długowiecz- nością maga, w otchłaniach samotności. Sadaster osuszył łzy, mocniej przytulił żonę i odepchnął od siebie te myśli. Shadah hipnotycznie migotała we fra- mudze okna niczym rzadki klejnot. Nocny wiatr wygrywał łagodną kołysankę. Sadaster, wdychając wonie unoszące się nad ogrodem, w końcu wpadł w objęcia snu. Mgła nie czekała ani chwili dłużej. Wpełzła do pokoju, przenikając przez ściany i dach, podłogę i okno. Niewidzial- ne smugi skradały się w stronę łóżka, potem zaczęły czoł- gać się po jedwabnej pościeli, by w końcu dotknąć nozdrzy uśpionego maga i wkręcić się w jego ciało. Sadaster nie obudził się, tylko kaszlnął cicho przez sen. Szary Kocur obudził się z niespokojnego snu. Usiadł po- woli na cienkim kocu, który służył mu za posłanie. Ognisko, rozpalone, by utrzymać z dala górskie lamparty, wypaliło się, pozostawiając jedynie jarzący się czerwony żar. Wśród węgli migotało tylko kilka malutkich płomyczków. Naprzeciw niego przy ognisku leżał Fafhrd, jego towa- rzysz. Rozciągnął się pod przymałym jak na jego gigantycz- ne ciało kocem, spod którego wystawały gołe nogi. Uśpio- na twarz Fafhrda przybrała dziwnie zatroskany wyraz. Nie obudziwszy się, zacisnął gigantyczną dłoń na skórzanej po- chwie ogromnego miecza, zwanego Graywandem, i przy- tulił ją do boku. Kocur wstał powoli, nie zdoławszy otrząsnąć się z niepo- kojącego snu. W twarz dmuchnął mu zimny, wilgotny wiatr i wpadł przez rozsznurowany dekolt pod zmiętą szarą tu- nikę. Mężczyzna odchylił głowę, by popatrzeć na gwiazdy. Na północy spokojnie świeciła konstelacja siedmiu gwiazd zwana Puklerzem. Tuż nad nią widniała jasna Shadah. Kocur poskrobał się po głowie. Jego uwagę przyciągnął cichy jęk. Fafhrd usiadł nagle, przeciągnął dłonią przez splątane, czerwonozłote loki i wzdry- gnął się. Niezbyt przytomnie spojrzał na Kocura. - Mój mały przyjacielu - zagrzmiał Fafhrd. - Otóż miałem najdziwniejszy ze snów. Kocur jeszcze mocniej zmarszczył brwi. - Ja też - odparł, pochylając się nad legowiskiem, by wycią- gnąć pas z bronią. Odczepił od niego smukły miecz i sztylet. - Śniłem o zazdrosnym magu... - zaczął opowiadać Fafhrd. Wtem, jakby dopiero obudzony, dostrzegł, co robi Kocur. Oprzytomniał nagle. Ściszył głos do ledwo słyszal- nego szeptu i zacisnął dłoń na rękojeści wielkiego miecza. - Czyżbym stał się zaspanym, głuchawym niezdarą? Czy zbliża się jakieś niebezpieczeństwo? - Nagle otworzył sze- rzej oczy. - Miałem wartę! - Zasnąłeś - odparł ściszonym głosem Kocur. - Póź- niej ponaśmiewam się z ciebie bezlitośnie, teraz jednak nie wyczuwam bezpośredniego zagrożenia. - Obrócił się tyłem do przyjaciela, zapinając wokół talii pas z bronią. - Jed- nakże twój sen to nie byle błahostka. Czy pojawili się w nim dwaj magowie i kobieta? Fafhrd jeszcze szerzej otworzył oczy. Wstał ostrożnie i stanął obok ogniska. Przyćmione światło omyło jego po- tężną sylwetkę. Mieszkaniec Północy miał niemal siedem stóp i górował znacznie wzrostem nad towarzyszem. - O tak - odpowiedział. - Jeden z nich zginął okrop- ną śmiercią. Kocur wzruszył ramionami. - Obudziłem się, zanim to nastąpiło - odparł. - Lecz jeśli ten twój czarodziej zginął w Lankhmarze w czasie Mie- siąca Letniego Przesilenia, to miałem ten sam sen. - Tak, w Lankhmarze, niech będzie przeklęte imię tego niegodziwego miasta - rzekł Fafhrd ze skrzywioną miną. - Trwały uroczystości, ale Sadaster nie zmarł, dopóki nie nastała wigilia Miesiąca Mrozu. - Zmarszczył brwi, gdy nagle coś mu wpadło do głowy. - A co to za sztuczki? - po- wiedział nieco obrailiwym tonem. - Czyżbyśmy mieli za- cząć się dzielić snami, jak to robimy z łupem? Kocur ponownie pochylił się nad posłaniem i wyciągnął płaszcz, który po zwinięciu służył mu za poduszkę. Ubra- nie zostało wykonane z tego samego szorstkiego szarego je- dwabiu co tunika. Mężczyzna zarzucił płaszcz na ramiona i związał go pod szyją. - Fafhrdzie, wciąż się nie obudziłeś - powiedział. - Użyj tych swoich zielonych oczu niewiniątka do czegoś jeszcze oprócz nęcenia ślicznych panienek i żon arystokratów. Fafhrd zmieszał się. Nagle rozejrzał się po ich niewiel- kim obozowisku. - Nasz łup! - krzyknął z przerażeniem, zapominając ściszyć głos. - Znikł. Klejnoty lorda Hristo, owoc naszej ciężkiej pracy! Kocur uniósł brew i uśmiechnął się. - O tak, strasznie się narobiliśmy - mruknął. - Spę- dziłeś całą noc, zabawiając żonę lorda, aż w końcu zemdla- ła... - Fafhrd wzruszył ramionami, onieśmielony połajan- kami towarzysza. - A ja kradłem każde cacko, które zna- lazłem w tym domu. Fafhrd ponownie wzruszył ramionami. - Ktoś musiał odwrócić jej uwagę - odparł. - Mogłeś odwrócić uwagę kilku spośród służby albo straży, jeśli już podjąłeś się tego zadania. - Dość dobrze odwróciłem uwagę jej męża, gdy niespo- dziewanie wrócił i odkrył, że trzymasz łapę na wszystkich gwiazdach firmamentu zwanego przezeń skarbczykiem. Przelotny uśmiech przemknął przez usta Kocura, gdy przypomniał sobie błyszczące bogactwo w kufrach lorda Hristo i miły ciężar tobołków na ramionach, w których ci- chutko przetransportował skarby. - I jak radośnie wywiedliśmy jego pościg w góry - ciąg- nął Fafhrd - a po piętach deptali nam jego żołnierze. Cho- lernie mądre z twojej strony, człowieczku, że wysypałeś za- wartość jednej z toreb za naszymi plecami. Żołnierze Hristo niemalże pospadali z siodeł, żeby pozbierać z drogi świe- cidełka. - Obszedł ognisko i klepnął Kocura po plecach, gratulując mu pomysłu. - Lecz gdzie jest - powiedz mi i nie drocz się ze mną więcej - pozostała część skarbu? - Przypuszczam, że tam, gdzie nasze konie - odpowie- dział Kocur. - Wciąż w Górach Starszych. Fafhrd wpatrywał się gniewnie w towarzysza, a potem odwrócił się, by spojrzeć tam, gdzie przyjaciel utkwił wzrok. Pospiesznie ponownie przetarł oczy, by zetrzeć z nich reszt- ki snu. Znalazł buty i zaczął je wzuwać. - Góry! - wykrzyknął. - One też znikły! Kocur potrząsnął głową i ponownie wpatrzył się w roz- gwieżdżone niebo, dostrzegając znajome konstelacje i pozy- cje gwiazd. - Podejrzewam, że góry znajdują się tam, gdzie były zawsze - stwierdził z denerwującym spokojem. - To my oddaliliśmy się od gór. W jakiś sposób przemierzyliśmy we śnie cały świat, a ten sen bez wątpienia został na nas ze- słany, gdy trzymałeś wartę. - Sen... - zaczął Fafhrd, wstając i przechadzając się wokół. - O tak, ten sen - zgodził się Kocur, mrucząc z nie- pokojem, gdy do głowy ponownie zakradły mu się obrazy. _. Fafhrdzie, jakiś bóg albo czarodziej pojmał nas i prze- niósł tu. - Pogrzebał czubkiem uszytego z mysich skórek buta w skraju spopielonych resztek dogasającego ogniska. - Miło z ich strony, że przenieśli nam też i źródło ciepła - powiedział ironicznie. - Szkoda, że nie mogli przenieść też moich klejnotów. - Fafhrd wydął usta. Szybko zmienił temat. - Chyba wiem, gdzie jesteśmy, Kocurze - ogłosił, przechadzając się i wę- sząc przesadnie. - Powietrze ma znajomy zapach. - Chyba masz na myśli smród - poprawił go Kocur, marszcząc się, gdy sam pociągnął nosem. W nocnym powie- trzu unosiła się woń zgniłych roślin. Tak jak towarzysz, on też już odgadł, gdzie się znaleźli, lecz podczas gdy Fafhrd bez wątpienia oparł swój osąd na barbarzyńskich zmysłach, on zastosował wiedzę o pozycjach gwiazd i konstelacji. Był bardzo dumny z tego, że się na tym znał. Fafhrd ściskał w rękach Graywanda. Obnażył fragment ostrza, a potem ze szczękiem schował miecz z powrotem do pochwy. Ten gest był dla jego rodaków z Północy wyra- zem obrazy i przekleństwem. - To Wielkie Słone Bagna - powiedział. Otworzył usta, zdziwiony i wściekły, a potem obrócił się twarzą na zachód. - Znów jesteśmy w Lankhmarze, choć przysięgliśmy, że nigdy tu nie wrócimy. Kocur zagryzł wargi, zamyślony. Nocny wietrzyk przecze- sał jego ciemne włosy, delikatnie muskając je niczym ko- biece palce. Mężczyzna przypomniał sobie delikatne, ślicz- ne dziewczątko imieniem Ivrian o falujących blond wło- sach i roześmianych oczach, swoją pierwszą prawdziwą mi- łość. Przypomniał też sobie, jak pewnego wieczoru wrócił do domu i odkrył, że ktoś ją zamordował, a jej zwłoki nad- gryzły już szczury. Tak samo było z leżącą obok kobietą, Vlaną, która była pierwszą ukochaną Fafhrda. Chęć pomszczenia Ivrian i Vlany scementowała przyjaźń Kocura z wielkim mieszkańcem Północy, a gdy już zemści- li się, smutek wypędził ich pogardzanego miasta. Tak jak Fafhrd, wcale nie chciał tam wracać. Dotknął ramienia towarzysza. - Obróć się, Fafhrdzie - rzekł. - Droga biegnie w dwu kierunkach i nic nie broni nam drugi raz zwrócić się ple- cami do Lankhmaru. Ale gdy Kocur ponownie się odwrócił, coś przykuło jego uwagę. Na ich drodze stanęła stara, pokryta strzechą chatka na długich, szczudłowatych nogach. Podświetlało ją przy- ćmione światło obozowego ogniska. Krucha słoma, którą był pokryty dach, zmierzwiła się jak włosy na głowie dzi- kusa, a czarne, zasłonięte kocem drzwi zdawały się ziewać niczym bezzębne usta. Kocur przetarł oczy. Czyżby tak go pochłonęło obserwo- wanie gwiazd albo noc była tak ciemna, że nie zauważył jej wcześniej? Czuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Wyciągnął miecz, Skalpel, z uszytej z mysich skórek pochwy. Smukłe ostrze błysnęło czerwono w rzucanym przez żar świetle. - Albo tego samego wieczoru postradałem i łup, i zdro- we zmysły - powiedział miękko - albo tej chatki przed chwilą tu nie było. Ze środka chatki dobiegł ich stłumiony kaszel. Ledwo widoczna dłoń, bardziej przypominająca w półmroku kość niż żywe ciało, odsunęła zasłonę przy wejściu. Pojawiła się zakapturzona, odziana w czerń postać, która przypominała przesuwający się powoli cień. Zeszła po rozklekotanej dra- binie na ziemię, przystając po każdym, najwyraźniej wy- magającym wysiłku, kroku. Gdy już stanęła na ziemi, do- padł ją krótki atak kaszlu. Potem zgarbiona postać zaczę- ła człapać w ich kierunku. Kiedy znalazła, się przy ognisku, podniosła wzrok. W głębi kaptura nic nie było widać. Gdy postać się przedstawiała, dobył się stamtąd jedynie skrzeczący głos. .- Jestem Sheelba. Kocur uniósł czubek miecza. - A to jest Skalpel. - Kiedy dotknął drugą ręką rę- kojeści sztyletu, dodał: -A to Koci Pazur. Podejdź bliżej, a poznam cię z nimi. Fafhrd podniósł swoją ogromną broń do poziomu mie- cza Kocura. - Na milę wyczuję kobietę albo maga - powiedział, krzy- wiąc się - a twój zapach nie przypomina upojnej woni nek- taru orchidei. Znienacka zerwał się wiatr, który dmuchnął w żar ogni- ska, porywając w powietrze gorące iskry i jarzący się po- piół. Wokół Kocura i Fafhrda szybko uformował się wiru- jący kłąb. Wszędzie unosiły się rozpalone cząsteczki, przy- pominając rozwścieczony rój owadów. Znienacka wicher ucichł, a węgielki ponownie usadowiły się na swoim miejscu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Ogni- sko znów żarzyło się niegroźnie. Postać znów zakaszlała. - A teraz, skoro już wszyscy pokazaliśmy, jacy jeste- śmy męscy - powiedziało cicho - porozmawiajmy o snach i o tym, dlaczego ponownie znaleźliście się w Lankhmarze. Kocur nie wyczuł żadnego zagrożenia, więc opuścił broń. Stwór najwyraźniej chciał porozmawiać, a nie walczyć. W je- go zgarbionej, kruchej sylwetce i niekontrolowanym kasz- lu było coś niemalże żałosnego. - Mniemam - powiedział w końcu - że to ty jesteś źró- dłem i powodem obydwu tych zdarzeń. Sheelba pokiwał głową. - Zesłałem sen, by was zajął i odciągnął uwagę, pod- czas gdy przenosiłem wasze uśpione ciała ponad ogromny- mi połaciami ziemi. To prawdziwa historia, lecz jest w niej dużo więcej rzeczy, o których musicie się dowiedzieć. - Malygris zabił Sadastera- powiedział Fafhrd. Miesz- kaniec Północy ukucnął, oparłszy się na swym mieczu, i wpatrywał się ponad żarem w Sheelbę. Miał błyszczące oczy, a jego twarz jaśniała dziwnie w przyćmionym, rubi- nowym świetle. Opatulona postać Sheelby dygotała, lecz Kocur nie umiał powiedzieć, czy z wściekłości, strachu, czy też w wyniku choroby. - Ach, wpadł w sidła subtelnego, mistrzowskiego zaklę- cia - odparł Sheelba z niechętnym podziwem. - Powinno być niemożliwe do sporządzenia przy miernych umiejętnoś- ciach Malygrisa, lecz zazdrość i nienawiść sprawiły, że czar- noksiężnik przeszedł sam siebie. Sadaster znalazł się na krawędzi śmierci, zanim zorientował się, co mu grozi. - Zobaczyłem, że Sadaster umiera - rzekł Fafhrd, przy- pominając sobie ze smutkiem tę część snu. - Przeżerała go na wylot jakaś ohydna choroba. W końcu stał się żywym szkieletem, a potem zmarł. W głosie Sheelby zabrzmiała gorzka nuta. - Oto piękno i groza dzieła Malygrisa - odparł. - Za- czyna się od niegroźnego pokasływania. Sadaster nie mógł się bronić, ponieważ nie wiedział, że coś go atakuje, dopó- ki zaklęcie nie zawładnęło nim w pełni. - Głos Sheelby za- marł. Czarodziej zawahał się i dopiero po zebraniu sił cią- gnął dalej: - Gdyby to się tylko na tym skończyło. W końcu zemsta to zrozumiała rzecz. Kocur podejrzliwie spojrzał na stojącą przed nim postać. - Mroczna sztuka Malygrisa dotknęła również i ciebie - powiedział ostrożnie. Na te słowa Fafhrd wstał powoli, prezentując swoją, ma- jącą siedem stóp wysokości, postać. - Zdaje się, o nieznajomy, że to nie choroba wysysa z ciebie siły - stwierdził - lecz niegodziwa magia Lankh- maru? Sheelba uniósł wyschłą pięść i pogroził nią niebu. - Malygris był genialny - syknął - ale bardzo nieostroż- ny. Nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, co stworzył. Zaklęcie obdarzone jest własnym bezmyślnym życiem. Wisi w eterze jak tajemniczy drapieżca, czyhając, tak jak cze- kało na Sadastera. - Na co czeka? - spytał nerwowo Fafhrd. W głębi czarnego, pustego kaptura dało się słyszeć ner- wowe przełknięcie śliny. - Zaklęcie zostało stworzone, by zabijać magów - za- czął w końcu mówić Sheelba. - Ale Malygris, niech pie- kło pochłonie jego duszę, nie wplótł w nie żadnego ograni- czenia. A teraz czar uderza celowo w każdego czarodzieja, każdego maga, przyciągnięty najprostszym kuglarstwem. Wspaniali czarodzieje, wiedźmy zielarki, młode dziewczę- ta z miłosnymi napojami, ludzie z talizmanami i amuleta- mi - wszyscy są zagrożeni. Ba, wielu ludzi, przechadzają- cych się teraz po ulicach Lankhmaru, jest już przeklętych, choć wcale o tym nie wiedzą. Ponownie zerwał się wiatr. Spojrzenie Kocura pomknę- ło ku węglom dogasającego ogniska, lecz najwyraźniej był to naturalny wiatr, nie wzniecony przez Sheelbę. Ani wę- gielki, ani popiół nie wyczyniały żadnych sztuczek. Po pro- stu leżały na miejscu. - Czy istnieje koptrzaklęcie? - spytał Szary Kocur. - Czy nie ma możliwości, by odwrócić bieg rzeczy? Sheelba pochylił się nad ogniskiem. Długie palce wyło- wiły węgielek i wrzuciły go w głąb kaptura, jakby był sma- kowitym kąskiem - frykasem, którym należało się delek- tować. Sheelba przełknął, a potem beknął. - Po wykonaniu ogromu pracy i przeprowadzeniu drobią- zgowych badań - odparł mag z ponurą satysfakcją - od- kryłem kontrzaklęcie. Jednakże... -przerwał, a kaptur opadł mu nieznacznie w tył, aż Kocur poczuł moc spojrze- nia niewidocznych oczu, które spoczęło bezpośrednio na nim, wwiercając się w niego spośród mrocznych fałdów ma- teriału. - Jest pewien składnik, który muszę mieć, a wy musicie go dla mnie ukraść. Fafhrd zjeżył się. - Ukraść? - zapytał. - Ukraść! Pan nas z kimś pomy- lił! - Zerknął z urażoną miną na swojego odzianego w sza- re szaty towarzysza. - My nie kradniemy! My wyzwalamy. Zwędzamy. Porywamy, a nawet podbieramy, ale na pewno nie kradniemy! Kocur zignorował komentarz Fafhrda. Przyjrzał się uważ- niej dziwnej postaci po przeciwnej stronie ogniska. - Rozpacz otula cię jak niewygodny płaszcz - stwier- dził. - Nawet ja nagle poczułem, jak mnie dotyka. Głos Sheelby przypominał syk węża. - Nawet tutaj, na Wielkich Mokradłach, z dala od murów miasta, sięga jego potworna klątwa. - Czarny, pusty kap- tur zwrócił się ku niebu. Z jego głębi dobiegło przeciągłe westchnienie. - Zginę marnie, chyba że przyniesiecie mi to, czego potrzebuję. Fafhrd wypiął pierś i spojrzał na niego pogardliwie. - My? - spytał opryskliwie. - Masz nas za chłopców na posyłki? - Mam was za dwóch najlepszych złodziei i awanturni- ków, którzy kiedykolwiek przekroczyli bramy Lankhmaru - odparł czarodziej. Uniósł suchy palec, dusząc w zarod- ku ich zdumienie. - O, tak. Chociaż mieszkam na bagni- skach, to nic, co się dzieje w Mieście Czarnej Togi, nie umyka mojej uwadze. Zwą mnie Sheelba o Bezokiej Twa- rzy, ale wszędzie mam oczy i uszy. Znam waszą reputację, tak samo jak wasze umiejętności i wyczyny. Pogardliwa mina Fafhrda ustąpiła miejsca pełnemu dumy uśmiechowi. - Naprawdę? - spytał milszym tonem. Szary Kocur zmarszczył brwi. Jego towarzysza można było łatwo zjednać sobie pochlebstwami, lecz w nim samym narastały podejrzenia. Nieświadomie zacisnął prawą dłoń na rękojeści Skalpela, choć zastanawiał się, czy można zra- nić istotę, która miała tyle siły, by przenieść przez pół Neh- wonu dwóch dorosłych mężczyzn. - Czym mielibyśmy się według ciebie zająć? - spytał. - I zdradź nam, czy w ogóle mamy jakiś wybór? Sheelba wyciągnął rękę nad żarem, który trzasnął i bły- snął nowym płomieniem. Wtem w górę ze świstem wystrze- liła niemalże na wysokość Fafhrda kolumna ognia. Kocur odskoczył, jedną ręką wyszarpując miecz, a dru- gą osłaniając twarz przed żarem. Ognista kolumna drżała niekontrolowanie. Oświetliła krajobraz wokół i zabarwiła niebo na czerwono. Z obydwu stron słupa wystrzeliły kończyny, które z kolei wypuściły ogniste palce. Rozżarzone ręce poruszały się wzdłuż słupa ognia, kształtując go, jakby był garncarską gliną. Tam, gdzie dotknęły płomieni, żar barwił się srebrno i tężał. Kocur widział już we śnie tę postać i twarz. Z ognia wy- łonił się czarownik zwany Malygrisem. W ciągu kilku chwil w miejscu ogniska stanął przed nimi błyszczący srebrny posąg. Wzdłuż jego boków przebiegł nikły płomień i zgasł. - On żyje! - krzyknął zaniepokojony Fafhrd, unosząc miecz w obronnym geście. Posąg poruszył głową, by się im przyjrzeć. - To dlatego, że Malygris ożywa czasem w moich my- ślach - wyjaśnił Sheelba. - Nie bój się, obcokrajowcze. To tylko iluzja. Prawdziwy Malygris ukrywa się gdzieś w Lan- khmarze. - Ukrywa się? - spytał Kocur. Pusty kaptur Sheelby przytaknął. Słowa maga ocieka- ły pogardą: - Niezdarny głupiec zbyt późno zdał sobie sprawę z te- go, co zrobił, ale nie dysponował taką wiedzą ani umiejęt- nościami, by odczynić swój czar. Mówiąc szczerze, nawet mnie rok zajęło odkrycie kontrzaklęcia, a przewyższam go znacznie zdolnościami... -przerwał nagle. Zdawało się, że zakrztusił się ostatnim słowem, aż w końcu dopadł go atak kaszlu. Okryta płaszczem postać trzęsła się z wysiłku. W końcu Sheelba ze świstem zaczerpnął powietrza. Mimo wcześniejszych zastrzeżeń Kocur zerwał się, by mu w miarę możliwości pomóc, ale Sheelba uniósł odmow- nie dłoń. - Musicie wyciągnąć Malygrisa z dziury, w której się schował - rzekł Sheelba znacznie słabszym głosem. - Nie tylko mojemu życiu zagraża niebezpieczeństwo. Jeśli mi odmówicie, zginie też wiele innych istot. Każdy, kto stosu- je magię, lub którego ona dotyka - nawet jeśli są to naj- prostsze zaklęcia - jest w niebezpieczeństwie. - Wskazał drżącym palcem błyszczącą podobiznę Malygrisa. - Nikt nie jest odporny, żaden mężczyzna, kobieta czy dziecko. Dys- ponuję zaklęciem, które może powstrzymać to szaleństwo. Mara wszystkie potrzebne składniki, prócz jednego. - Powrót do miasta Lankhmar - mruknął Fafhrd. Za- cisnął usta w wąską linię. Widać było, że tak jak Kocur, uważa to za zły pomysł. - Lecz jeśli zrobimy to dla ciebie, to wiedz, że jesteśmy najemnikami, a nie chłopcami na po- syłki. Jakie proponujesz wynagrodzenie? - Jak zwykle człowiek interesu - mruknął Kocur. - Jak zwykle najważniejszy jest zysk. Sheelba zignorował Fafhrda i zwrócił się do Kocura. - Rozumiesz prawa, Szary? - szepnął, niemalże doty- kając wątłym palcem nosa Kocura. - Widzisz, jaki macie wybór. Kocur wyciągnął rękę z szybkością błyskawicy. Chwy- cił ten palec, spodziewając się, że trzaśnie jak gałązka, którą przecież przypominał. Ale zamiast tego palec odgiął się w stronę nadgarstka, jakby nie miał wcale kości. Jeśli Sheelba poczuł jakiś ból, wcale się z tym nie przejął. - Oj! - krzyknął Kocur, rozluźniając bezskuteczny uścisk. Odskoczył w tył. Postać Malygrisa obserwowała wszystko w ciszy srebr- nymi oczami. - O co chodzi, Kocurze? - spytał Fafhrd, przysuwając się do przyjaciela. Przenosił nieufne spojrzenie od srebrne- go posągu do maga w brązowej szacie. - Masz lepsze wy- czucie, jeśli chodzi o czary, a wyraz twojej twarzy... - Mówi nam o wyborach - krzyknął gniewnie Kocur - ale wcale nie daje nam możliwości wyboru! - Oczywiście, że macie wybór - odpowiedział Sheel- ba lodowatym głosem. - Możecie w tej chwili odejść. Może za parę miesięcy zdołacie dotrzeć do Gór Starszych, skąd was ściągnąłem. Moglibyście nawet odnaleźć swój skarb tam, gdzie go zostawiliście. - Posąg Malygrisa zerknął na Fafhrda, uśmiechnął się szeroko, a następnie usiło- wał utrzymać powagę na twarzy. W głosie Sheelby poja- wiły się nieprzyjemne nuty. - Może nawet będziecie żyli długo i szczęśliwie. - Może i tak - odwarknął Kocur. - Ale bardziej praw- dopodobne jest, że wykaszlemy z siebie flaki, tak jak ty, bę- dziemy gnić, aż wreszcie umrzemy! - Z trzaskiem wsunął Skalpel z powrotem do pochwy z mysiej skóry. - Odłóż miecz, Fafhrdzie - rzekł. - Nie ośmielimy się go rozpruć, choć bardzo bym tego pragnął! - A może popodgryzamy go odrobinę z tej i z tamtej stro- ny? - spytał olbrzym, wciąż z mieczem w dłoni. Najwyraź- niej nie zdawał sobie sprawy z ich położenia. Kocur mu wszystko wyjaśnił. - Przeniesienie nas z Gór Starszych do Lankhmaru wy- magało potężnego zaklęcia- stwierdził. - Czarodziej prze- transportował stamtąd nasze ciała w magicznym eterze. Ist- nieje ogromne prawdopodobieństwo, że przeklęty czar Ma- lygrisa dotknął i nas. Fafhrd wpatrywał się w Kocura. Wydął w zamyśleniu usta, rozważając wnioski płynące z przemówienia towa- rzysza. - A więc - powiedział w końcu Kocur, przełknął ślinę i zwrócił się do Sheelby o Bezokiej Twarzy - jaki to skład- nik musimy koniecznie zdobyć? Wykręcony palec czarodzieja odzyskał pierwotny kształt. Mag złożył dłonie, jakby dziękując za ich rozsądek. Gdy tylko wykonał ten gest, smukły miecz Kocura wyfrunął z pochwy bez żadnego udziału właściciela, pomknął w po- wietrzu i wbił się w serce srebrnego posągu. Gdy się wysunął, na czubku ostrza błyszczał mały ogie- nek, który zaraz zgasł. Pozostał po nim niewielki ślad. - Oto ostateczny i najważniejszy składnik - wyszep- tał Sheelba. - Przynieście mi jedną kroplę krwi Malygrisa utoczoną z jego serca. - Dlaczego to nigdy nie może być po prostu szklan- ka cukru albo funt soli? - mruknął Fafhrd, ponownie marszcząc brwi. - A więc, Fafhrdzie, wcale nie jesteśmy chłopcami na posyłki. - Kocur splunął na ziemię, chwycił miecz w powie- trzu i z powrotem wsunął go do pochwy. Tym razem trzy- mał na nim rękę, by znów się nie uniósł. - Pomagamy. Olbrzym spojrzał w kierunku miasta Lankhmar. Kocur poszedł za jego przykładem. Wciąż znajdowali się zbyt da- leko i panowała noc, tak więc nie dostrzegli jego niebosięż- nych murów, lecz wspomnienia znienawidzonego miejsca wskazywały im drogę jak latarnia morska. - Muszę przyznać, Kocurze - powiedział powoli Fafhrd __że jeśli to, co mówi Sheelba, jest prawdą, to nikt bar- dziej od Malygrisa nie zasługuje na śmierć. - A więc, przyjacielu, zróbmy to jak najprędzej - zgo- dził się Kocur. - Odnajdźmy Malygrisa, skradnijmy krew z jego serca i ponownie zostawmy to podłe miasto, za ple- cami. - Skradnijmy? - zaczął Fafhrd. - Skradnijmy? Kocur nie miał nastroju, by spierać się z przyjacielem. Odwrócił się do Sheelby, lecz postać bez oblicza znikła, tak samo jak srebrny posąg Malygrisa. Hen, na bagniskach, ledwo widoczna w świetle gwiazd chatka Sheelby kroczyła w głąb mokradeł na szczudłowatych nogach. 2 Stonce i cienie Kocur, mrucząc pod nosem przekleństwa, patrzył, jak chatka Sheelby oddala się coraz bardziej. Dziwaczne, szczu- dłowate nogi kroczyły zamaszyście, lecz z wdziękiem, i po chwili chatka znikła w mroku. - Wio, chałupko - powiedział zdumiony Fafhrd, wsa- dzając do pochwy wielki miecz. - To chyba oznacza, że jed- nak ruszamy do Lankhmaru. Kocur warknął, obnażywszy zęby. Dźwięk wydobył się z głębi gardła. Mężczyzna schylił się bez słowa i zasypał żar ogniska garściami mokrej ziemi. Wziął koc, ale rzucił go z powrotem na ziemię z obrzydzeniem, ponieważ zupeł- nie przemókł od wilgotnej gleby. Fafhrd tylko spojrzał na swoje legowisko, poskrobał się w krótką czerwoną brodę i wzruszył ramionami. Zupełnie jakby coś uzgodnili w milczeniu, odwrócili się i ruszyli w przeciwnym kierunku niż Sheelba. Drogę oświe- tlały im księżyc i jaśniejsze gwiazdy. Mijali nieliczne drze- wa i krzewy. Wielkie Słone Bagna były jedynie morzem trawy. W niektórych miejscach trawa sięgała im do ra- mion, a w innych ledwo wyzierała nad gąbczastą ziemię. Szli przez las ostrych źdźbeł, a potem przez rozległe pust- kowia. Fafhrd wyłonił się z jednej z takich puszcz, zatrzymał się i podniósł ramię na wysokość piersi Kocura. Mężczy- zna, który patrzył pod nogi, chrząknął, jakby zderzył się z drzewem. Już miał rzucić jakąś kwaśną uwagę, lecz po- wstrzymał się i zamiast tego wlepił wzrok w rozciągającą się przed nimi przestrzeń. W oddali nad podmokłą równiną roiły się tysiące ma- lutkich złotych światełek, mrugając rytmicznie. Nurkowa- ły, mknęły i tańczyły, krążąc nieustannie. Nigdy nie odda- lały się zbytnio od pękatego, kopulastego ula, zbudowane- go z bagnistego błota. - Żarosy - szepnął z niepokojem Fafhrd. Kocur kiwnął głową. Razem słuchali niskiego brzęku, po- wodowanego przez skrzydła owadów. Wysoka trawa tłumi- ła dźwięk i dlatego dopiero na skraju polany zwrócili uwagę na tę straszną muzykę. Owady nie stanowiły zagrożenia, jeśli się ich nie niepo- koiło, tyle że ukąszenie zaledwie jednej żarosy powodowało śmierć. Z drugiej strony nie trzeba było obawiać się poje- dynczego owada, gdyż rozjuszone żarosy atakowały całym rojem - a ponieważ natura obdarzyła je temperamentem, niewiele trzeba było, by je rozwścieczyć. Dwaj przyjaciele wśliznęli się bezszelestnie z powrotem w wysoką trawę, decydując się obejść szerokim łukiem łąkę i jej latających mieszkańców. Mieli oczy szeroko otwarte, by nie przeoczyć pojedynczych owadzich zwiadowców. Grunt stawał się coraz bardziej podmokły. W odciskach stóp zbierała się woda. Wkrótce ukazały się niewielkie kałuże i wąskie strumyczki. Częściowo skrywały je ciemności i gę- sta trawa. Kocur zaklął, gdy wdepnął po kostkę w błoto. - Gdyby nie letnie przesilenie - Fafhrd próbował ukryć rozbawienie, gdy towarzysz strząsał błoto ze stopy - brnę- libyśmy w tej brei po szyję. Zorza zaczęła powoli barwić niebo na wschodzie, a księ- życ wciąż wisiał nisko na zachodzie. Po chwili świt zabar- wił mokradła rozmigotanymi światłocieniami. Zerwał się wiatr, kołysząc trawą i marszcząc srebrną taflę wody. Tu i tam drżały błyszczące pajęczyny, rozciągnięte między wy- sokimi szerokolistnymi pałkami, a wiatr mruczał w ich kle- jących pasmach. Ptaki z wdziękiem zataczały kręgi nad ich głowami, a niewidoczne stworzenia, których istnienie zdra- dzał jedynie plusk, uciekały w pośpiechu lub odpływały przed ogromnymi, wydłużonymi cieniami nadchodzących ludzkich postaci. Kocur westchnął z ulgą, kiedy grunt zaczął się nieznacz- nie wznosić. Kilka chwil później stanął na szczycie grobli dzielącej mokradła, po której biegła wijąca się droga. Po obu jej stronach rozciągały się wilgotne, trawiaste połacie, ale ziemia pod jego stopami była twardo ubita przez koń- skie kopyta, koła wozów i stopy podróżujących tędy przez stulecia. - Droga Grobelna - powiedział Kocur. Wskazał na za- chód. Zaczął wpatrywać się w tamtym kierunku i dostrzegł czubki najwyższych wież i iglic Lankhmaru. - Stoimy na arterii wiodącej do serca Nehwonu. Fafhrd podniósł kij - a właściwie wyschłą łodygę - i usiadł na skraju drogi, by oskrobać nim buty z czar- nego błota. Jego twarz zachmurzyła się.. - Lankhmar jest sercem Nehwonu? Kocur kiwnął głową. - Na całym świecie nie ma większego miasta. - Z pewnością nie ma takiego, którym gardziłbym bar- dziej - odpalił Fafhrd. - Odbyt jest tak samo potrzebny ciału jak serce, a więc jeśli mamy stosować metafory, niech Lankhmar będzie samym środkiem dupy Nehwonu. - Musisz mieć strasznie podły nastrój, skoro zacząłeś mówić o dupach - odrzekł Kocur. Fafhrd był nadal zachmurzony. - Dupy są obrzydliwe, ale Lankhmar jeszcze bardziej. Kocur uśmiechnął się tajemniczo. - Niektórzy zwą to miasto szlachetnym. - Ich opinie są zatem nieszlachetne - odpowiedział dwornie barbarzyńca. Wstał i odrzucił kijek. Idąc Grobelną Drogą nie rozmawiali zbyt wiele, zacho- wując myśli dla siebie. Kocur czuł, jak z każdym krokiem ogarnia go coraz większe przygnębienie. Po przygarbionych ramionach i ponurym wyrazie twarzy Fafhrda poznawał, że przyjaciel czuje to samo. Wkrótce pozostawili za plecami mokradła, a przed nimi wyrosły nagie mury miasta Lankhmar. Poranne słońce, które niebawem miało sięgnąć zenitu, prażyło nieprzyjemnie lewy policzek Kocura. Mężczyzna naciągnął kaptur lekkie- go szarego płaszcza, by odgrodzić się od palących płomie- ni, chociaż może to szczerość zmusiła go w końcu do przy- znania się przed samym sobą, że po prostu chciał ukryć przez Fafhrdem nieszczęśliwy wyraz twarzy. Droga Grobelna prowadziła prosto do Bramy Błotnej. Przy jej wejściu jednak nie tłoczyli się kupcy w spicza- stych namiotach, tak jak przy trzech południowych bra- mach miasta. Nikt się tu nie kręcił. Droga Grobelna bie- gła na wschód, sięgając w końcu Gór Głodowych, a dalej przez Wielką Tamę ku Podmokłej Krainie. Wiosną i jesie- nią drogę tę wybierało jedynie kilka karawan i paru awan- turniczych kupców, gdyż większość ludzi interesu poda- żała znacznie bardziej lukratywnymi szlakami na Północy wzdłuż wybrzeża Morza Środkowego. W cieniu masywnej bramy stały dwie pary wartowników. Mężczyźni dyszeli, pocąc się w zbrojach i czerwonych płasz- czach. Oparli włócznie o mury, a hełmy położyli obok w py- le drogi. Na oblanych potem obliczach malowało się znu- dzenie i zmęczenie. Widząc zbliżającego się Fafhrda i Ko- cura, cała czwórka wymieniła spojrzenia, jakby w myślach ciągnęli zapałki. W końcu jeden z nich podniósł włócznię, włożył hełm i poczłapał w ich kierunku. - W imieniu bezzębnego, dekadenckiego i kurdupla- stego zoofila, który, ku wieczystemu wstydowi Lankhma- ru, zwie się jego suzerenem - stać! Fafhrd jedną ręką złapał ramię Kocura, a drugą przyci- snął do serca w geście udawanego zaskoczenia. - Kapitanie, to najpiękniejsza przemowa, jaką usłysza- łem dzisiejszego dnia! - powiedział, uśmiechając się sze- roko. Strażnik, na pewno nie w randze kapitana, lecz zwykłe- go kaprala, który najprawdopodobniej od lat nie awanso- wał, zadarł głowę, wpatrując się w mającego siedem stóp barbarzyńcę. Jeśli olbrzym zrobił na nim jakieś wrażenie, doskonale to ukrył. - I mogę się założyć, że najszczersza - odpowiedział. - Wyglądacie mi na parę łotrzyków. Zapewne przybyli- ście, by okraść nasze skarbce i zgwałcić nasze kobiety, nie- prawdaż? Kocur odparł sucho: - Nie bójcie się. Wasze skarbce są bezpieczne. Kapral uśmiechnął się z aprobatą, a potem zerknął przez ramię, by upewnić się, że jego trzej towarzysze znajdują się poza zasięgiem głosu. - Jeszcze nie widzieliście naszych kobiet - skrzywił I się, udając, że wzrusza ramionami. - Wierzcie mi, już złoto jest cieplejsze. Fafhrd roześmiał się głośno. - Nasz kapitan mówi tak, jakby był żonaty - stwierdził. Kocur przybrał ponury wyraz twarzy. - Czy to prawda, zacny kapitanie? - spytał. - Czy aż tak dotknął cię okrutny los? Kapral zgarbił się, zwiesił głowę i pokiwał nią. - Jest dokładnie tak, jak to wydedukowaliście - przy- znał smutno. - Ależ z niej jędza, wydaje każdą monetę, którą zarobię, i wpędza mnie w długi. - Jeszcze raz zerk- nął przez ramię na towarzyszy. Kocur przyjrzał się strażnikowi z większym zrozumie- niem. - Ależ to musi być smutne, znaleźć się w takiej sytuacji - zgodził się. - Współczuję ci z całego serca. - Odchylił poły lekkiego szarego płaszcza i wywrócił puste kieszenie. Kapral zmarszczył brwi, zawiedziony. Obrócił się wycze- kująco ku Fafhrdowi, ale rudowłosy gigant wzruszył prze- praszająco ramionami, pokazując puste dłonie. - Nieczęsto pieniądze zawierają dłuższą znajomość z ty- mi rękoma - stwierdził. Zmarszczka na czole strażnika pogłębiła się jeszcze bar- dziej. - Ale z drugiej strony - powiedział Kocur tonem peł- nym otuchy - te ręce mają talent w znajdowaniu pieniędzy. - Nieznacznie oblizał wargi i poruszył palcami. - Znasz może gospodę, którą zwą Pod Srebrnym Węgorzem? - Pod Srebrnym Węgorzem? - powtórzył kapral. - W Mrocznym Zaułku, między ulicą Lichą a Wozaków. Ta knajpa nie cieszy się dobrą opinią. Widzę, że Lankhmar nie jest wam obcy. - Tego wieczoru zjawimy się w tej podłej knajpie przed godziną wiedźm - poinformował go Kocur. - Jeśli będzie- cie tamtędy przechodzić, będziemy szczęśliwi z moim przy- jacielem, mogąc wam nabyć samotrzeć po kwarcie. A jeśli przyjdziecie sami, możecie zgarnąć ich działkę. Kapral uśmiechnął się i potarł dłonią usta i brodę. .- Co za wspaniała i hojna oferta - odparł, ponownie zerkając do tyłu. - Jeśli wszyscy podróżni okazaliby tak szlachetne zrozumienie jak wy, moja praca sprawiałaby mi znacznie więcej radości. .- Nie wspominając o korzyściach - dodał Fafhrd, kie- rując spojrzenie w błękit nieba. Strażnik udał, że nic nie usłyszał. - A więc chodźcie - rzekł. - Za gorąco, żeby tak stać. - Wykonał przesadny gest prawą dłonią. - Przygotuj- cie się na wejście do śmierdzącej, zaszczurzonej, piekiel- nej dziury... -przerwał, by przybrać milszy wyraz twa- rzy, a potem mrugnął - ...czyli: witajcie w naszym uko- chanym mieście. Przeprowadził ich obok pozostałych trzech wartowni- ków, którzy podejrzliwie przypatrywali się dziwacznym po- dróżnym. Przeszli przez otwartą drewnianą bramę pod wiel- kim łukiem. Po jej obu stronach wznosiły się puste wieże strażnicze. Przed nimi ciągnęła się ulica Bogów - szeroka aleja wyłożona białym marmurem. Na lewo i prawo biegła ulica Kupiecka - kolejna szeroka arteria z licznymi skle- pami i kramami handlarzy. - Pod Srebrnym Węgorzem, przed godziną wiedźm - po- wtórzył cicho kapral, ponownie zajmując swoje miejsce. - Jakie to budujące - skomentował Fafhrd, obserwu- jąc, jak mężczyzna odchodzi - uczciwie postąpić z uczci- wym strażnikiem. - Tak niewielu pozostało już na świecie prawych ludzi - zgodził się Kocur. Skierowali się ulicą Muru na południe. Cienie wieży- czek i minaretów Lankhmaru kreśliły ciemne linie na py- listej drodze. Masywny, przysadzisty mur po lewej wzno- sił się, kontrastując z chwiejącymi się, drewnianymi cha- łupami i starymi magazynami, niebezpiecznie zwisającymi nad podróżnymi z prawej. Obok nich przetoczył się zaprzężony w wołu wóz, wyła- dowany chropowatymi beczkami. Powoził nim wychudzo- ny staruszek, który chyba ich nawet nie zauważył. Oddy- chał ze świstem, a gdy go mijali, zakaszlał w dłoń. Białka jego oczu miały kolor pożółkłego ze starości pergaminu. Na rzemyku na szyi nosił małpią łapkę, uważaną przez miesz- kańców południowego miasta Tsilinilit za amulet przyno- szący szczęście, a przez ludzi z Ilthmartu za amulet gwa- rantujący jurność. Kocur zamyślił się ponuro, zdając sobie sprawę z tego, że talizman nie zapewnił temu biednemu człowiekowi ani powodzenia, ani potencji. Zgodnie z propozycją Fafhrda skręcili na zachód, w ulicę Rzemieślników. Z ulgą powitali odgłosy pracy, tak odmien- ne od ciszy panującej na ulicy Muru. Kowale i metalurgo- wie zajmowali się zwykłymi czynnościami. Młoty dzwoniły o kowadła, a gorąca stal syczała w chłodziwie. Koła garn- carzy kręciły się wesoło. Zmieszane zapachy skóry i barw- ników do tkanin tworzyły odurzającą kompozycję. Wypla- tacze koszy siedzieli w warsztatach albo kramach na dy- wanach ze skrzyżowanymi nogami lub niskich stołkach, otoczeni stosami wyrobów. Gnąc wiklinę w zrogowaciałych palcach, zerkali z pełnym nadziei oczekiwaniem na prze- chodzącą parę, a potem z powrotem skupiali się na pracy, pewni, że wojownikom do niczego nie przydadzą się ich produkty. Na ulicy Taniej ruch uliczny wzmógł się nagle. Szlachci- ce podążali wzdłuż szerokiej alei w palankinach z jedwab- nymi zasłonkami, niesionych na ramionach służących. Kupcy stali przed sklepami i stoiskami, warkliwie zachę- cając ciżbę kupujących. Staruszki pochylały się nad wysta- wionymi warzywami i owocami, marszczyły nosy i narze- kały na jakość, próbując stargować cenę. Kurczęta, kacz- ki i gęsi w drewnianych klatkach darły się ogłuszająco, gdy przyszli nabywcy oglądali je uważnie i dźgali przez pręty. Tłuste, spętane pieski na smyczach, rozłożone pod jednym z namiotów, skamlały pozbawione nadziei, tocząc wokół za- łzawionymi oczami. Tak jak i ptactwo w klatkach, je rów- nież przeznaczono na czyjś obiad. Na rogu ulic Taniej i Rzemieślników rozlokowała się para młodych, półnagich kuglarzy. Młoda asystentka z lśniący- mi czarnymi włosami, związanymi jaskrawą wstążką, prze- ślizgiwała się wśród tłumu. Potrząsała drewnianą miską, próbując łowić monety. Mężczyźni przerzucali się sztyleta- mi. Widać, że byli mistrzami w swoim fachu. Gorące słoń- ce błyszczało na spoconej skórze i fruwającej stali, ale żon- glerzy śmiali się, wykrzykiwali przytyki pod swoim adre- sem i próbowali wzajemnie odwrócić uwagę, ryzykując, że ten drugi chybi. Do miski dziewczynki wpadło tylko kilka monet. Kocur zmarszczył brwi. Żałował, że nie ma choć jednego miedzia- ka, by nagrodzić czymś ich niezwykłe umiejętności. - Skąpa ta publika - skomentował. - Cieszą się przed- stawieniem, a niczym się nie odwdzięczają. Ruszyli na południe, przepychając się przez zatłoczoną ulicę. Słońce paliło ich głowy i karki. Fafhrd oblizywał usta, obracając głowę w prawo i w lewo. Kocur podejrzewał, że towarzysz myśli o karczmie i zimnym napitku. Nagle olbrzym dał susa w lukę w ciżbie i pociągnął przy- jaciela za przód szarej tuniki. W tej samej chwili głowa Ko- cura znalazła, się na drodze ogromnego dywanu, niesionego niepewnie przez tragarza na ramionach, a między nogami za- plątał się mu na wpół zagłodzony, szukający resztek ogar. Fafhrd szarpnął, ściągając swojego mniejszego towarzy- sza tragarzowi z drogi, i ponownie postawił go na nogi. Ogar wystrzelił z przeraźliwym warkotem w przeciwnym kierun- ku, wprost pod nogi nic nie widzącego tragarza z dywanem. Mężczyzna wrzasnął, pies zaskowyczał, a przynajmniej dzie- sięciu przechodniów zaklęło donośnie. Gobelin rozwinął się w powietrzu i błysnął barwnie. Dywan i tragarz przez chwi- lę wisieli nad ziemią, a potem legli w pyle ulicy, a inni prze- chodnie zaczęli się o ich potykać. Pies, ogarnięty paniką, przeskoczył ponad plecami leżących i wpadł między skle- pikarzy, rozrzucając wokół torby i paczki. Fafhrd przybrał niewinny wyraz twarzy i zagwizdał me- lodyjnie, a następnie odwrócił się plecami do zamieszania. Kocur popatrzył na niego gniewnie i poszedł za nim. Wciąż jednak zerkał przez ramię. Szaleństwo zataczało coraz szer- szy krąg. Grupka uliczników wykorzystała zamieszanie, by ukraść nieostrożnemu kramarzowi pomidory. Mężczyzna zauważył kradzież zbyt późno, by jej zapobiec, więc tylko rzucał za nimi garściami pomidorów, niestety trafiając nie- winnych przechodniów. Ci, wzburzeni, zdecydowali się sta- wić mu czoła. Dwie staruszki walczyły o główkę zakurzonej kapusty, którą upuściła jedna z nich. Kocur przysiągłby, że w ży- ciu nie słyszał takich słów z ust kobiet w tak podeszłym wieku. Obserwował, jak obydwie chwyciły nagle nieszczę- sne warzywo, a w powietrze wyfrunęły zielone liście. Sta- ruszki przez chwilę patrzyły na to oszołomione, a potem rzuciły się sobie do gardeł. W ciągu kilku sekund rozpętało się piekło. Kupiecki kram rozpadł się pod ciężarem trójki okładających się pięściami mężczyzn. Jedna z klatek z gęsiami pękła. Ptactwo rozbie- gło się, gęgając histerycznie. Kocur żwawo przebierał nogami, żeby nadążyć za Fafhrdem. Olbrzym wysforował się nieco przed niego, po- zostawiwszy za plecami chaos. Dopiero gdy Kocur się z nim zrównał, zauważył, że towarzysz przyciska do piersi nie- wielką lutnię z różanego drzewa. __Przepraszam bardzo - powiedział grzecznie Kocur- ale zdaje się, że jakaś lutnia przyczepiła się panu do ręki. - Ojej, naprawdę? - zapytał Fafhrd z zaciekawieniem. __Cóż, zdaje się, panie Kocurze, że ma pan rację. Cóż za bystre oko. Kocur odchrząknął. - Ostatnim razem moje bystre oko widziało taki in- strument na kołku w kupieckim namiocie za ladą kramu z sałatą. Fafhrd nie odpowiedział. Przebiegł delikatnie palcami po strunach lutni, nie wygrywając żadnej melodii, a jedynie wydobywając kilka pojedynczych melodyjnych nut. - Masz zwinne palce, przyjacielu - stwierdził Kocur, wie- dząc, że Fafhrd zrozumie podwójne znaczenie jego słów. Olbrzym uśmiechnął się szeroko. - Potrzebujemy jedzenia i dachu nad głową - powie- dział - nie wspominając o monetach na łapówkę dla pew- nego strażnika, któremu zapłacimy dziś wieczorem w go- spodzie. Zdecydowałem się wyśpiewać nam kolację. Kocur zerknął przez ramię i potarł brodę. - Doskonały pomysł - odparł - ale najpierw oddal- my się od kupca z kapustą oraz tego całego denerwujące- go i hałaśliwego zamieszania. Trzy kamienice dalej, gdy dotarli do publicznej fontanny przy skrzyżowaniu Taniej i Winiarzy, Fafhrd przybrał odpo- wiednią postawę, podniósł lutnię i przygotował do pierwsze- go akordu. Kocur szturchnął przyjaciela pod żebro, zanim ten zdążył zagrać choć nutę. - Miska, idioto - szepnął, obserwując tłum wokół nich. - Żebracza miska albo kubek. Jak sądzisz, w co wsypią ' nam monety? Fafhrd opuścił lutnię i poskrobał się po krótkiej rudej brodzie. Na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wtem zzuł prawy but i ustawił go przed sobą. Ponownie podniósł lutnię, zagrał pierwszy akord i zaczął śpiewać. Och, te północne dziewczyny Są w smaku jak cytryny I okropne żony z nich. Czarnoksięskie poczwary Mają szpicruty i czary Układają nimi mężów swych. Fafhrda szkolono za młodu na barda w skutej lodem krainie zwanej Zimne Pustkowia. Kocur nigdy nie słyszał lepszego głosu. Przysłuchując się pieśni, obserwował dło- nie Fafhrda, dziwiąc się, że potrafiły dzierżyć śmierciono- śną broń, a jednocześnie tańczyć z delikatną, fascynującą pewnością po strunach lutni. Melodyjna piosenka wygrywana przez Fafhrda spodoba- ła się przechodniom, którzy podchodzili bliżej i przystawa- li, by się jej przysłuchać. Fafhrd, który miał skłonność do przesady, wspiął się na murek okalający fontannę, by być lepiej widzianym. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że wy- gląda nieco komicznie bez jednego buta. Och, lód jedzą na kolację, By zachować szczupłą grację - Bo lubią być przeraźliwie chude, o tak. Ale powiem wam, kumie, Co "oziębła", nikt nie zrozumie, Póki mej dziewczyny nie położy na wznak! Publiczność zachichotała z aprobatą. Wzrost Fafhrda i czerwonozłote włosy zdradzały jego pochodzenie i dzie- dzictwo. Słuchacze zdawali się jeszcze bardziej cieszyć z pio- senki, bo kpił z własnego ludu. Nad cholewką pustego buta przesunęło się dużo dłoni. Kilka z nich upuściło nawet mo- nety. Pewien mężczyzna wrzucił rumiane jabłko. Twarz Kocura zastygła w niemym przerażeniu. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zatopiłby zębów w jabł- ku, które spoczęło na dnie buta Fafhrda. Całe szczęście, że w mieście hulał silny, świeży wiatr, inaczej Fafhrd, z bo- są i wilgotną stopą, nigdy nie utrzymałby wokół siebie publiki. Zamiast tego ludzie uciekliby, łapiąc się za nosy i błagając o litość. Wciąż pamiętam tę noc, Świat otulił biały koc, Wkradłem się tam, gdzie stała łożnica, Ścisnąłem ją w ramionach, Pragnąłem skosztować jej łona, Lecz odkryłem, że patrzę w martwe lica. I świntuchem jestem może, A wy krzykniecie "Mój Boże!", Lecz wyznam wszystko szczerze wam - Nie było miło z tym ciałem, Lecz dwa razy ją miałem I wciąż żadnej różnicy nie było, mówię wam! Publiczność, którą była już całkiem liczną, ryknęła śmie- chem. Śmiali się i mężczyźni, i kobiety. Kocur przemykał między nimi, przypatrując się z ukosa ich twarzom, gdy sku- pili całą uwagę na Fafhrdzie. Jedną ręką wysupłał rękojeść sztyletu - Kociego Pazura. Drugą podtrzymywał wciąż ro- snący ciężar sakiewek, chowanych z przodu tuniki. Lecz nagle, niech kat mi świeci! Posiadłem ją po raz trzeci! Niech mnie diabli do piekła porwą, cóż - Cztery, pięć! Gdy żyła, Nigdy nieboszczka nie była W miłosnych zapasach tak dobrą i już! Fafhrda zupełnie pochłonęło jego przedstawienie, a tłum wiwatował nieustannie. Kocur nie zdołał ściągnąć jego uwagi, by nieznacznie kiwnąć głową lub ręką i dać znak, że czas ruszać dalej. W końcu poddał się i wyśliznął z tłumu wokół fontanny. Idąc, próbował nie dzwonić pieniędzmi w sakiew- kach. Zajął miejsce w cieniu w alejce kilka kroków dalej. Oparł się plecami o ścianę sklepu, po czym kucnął i przy- gotował na długie oczekiwanie. Fafhrd skończył śpiewać pięćdziesiąt siedem wersów później. Kocur podniósł się i wyjrzał na ulicę. Dostrzegł, jak olbrzym złazi z murku fontanny, podnosi but i rozglą- da wokół. Obywatele Lankhmaru, widząc, że przedstawie- nie się skończyło, szybko zajęli się swoimi sprawami. Kocur machnął ręką do Fafhrda, kiedy ten w końcu spoj- rzał w jego kierunku. Dał mu znak, by zszedł z rozgrzanej słońcem ulicy i zagłębił się w cienisty chłód alejki. - Już zaczynałem myśleć, że robią tam nabór na dwor- skiego minstrela - skarcił olbrzyma, gdy ten do niego przy- kuśtykał. - Wydawało mi się, że prędzej słońce zajdzie, niż ty dośpiewasz do końca swoją sprośną piosenkę. Olbrzym oparł lutnię o mur i wysypał zawartość buta. Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Odwróciw- szy do góry nogami swoje śmierdzące obuwie, wytrząsnął na dłoń sześć miedziaków, pojedynczego srebrnego smer- duka i już nie tak rumiane jabłko. - Ci lankhmarczycy to naprawdę straszne łiczykrupy i skąpiradła - warknął. - W każdym innym mieście już mielibyśmy nocleg i godziwą miskę gulaszu z chlebem po- smarowanym masłem. Ale w nieocenionym Lankhmarze będziemy mieli szczęście, jeśli znajdziemy stodołę i torbę sucharów! Fafhrd, zniesmaczony, potrząsnął głową i w zamyśle- niu ugryzł jabłko. Kocur stłumił mdłości. - Wciąż mam lutnię i buta - ogłosił Fafhrd pogodniej- szym tonem, rzucając ogryzkiem w głąb alejki. - Może na innym rogu nam się bardziej poszczęści. - Oszczędzaj swój słowiczy głos - powiedział Szary Kocur i uniósł tunikę, by pokazać pękatą sakiewkę. Wsy- pał do niej zawartość pozostałych torebek, a puste posłał w pobliże porzuconego ogryzka. Fafhrdowi oczy rozbłysły na widok ciężkiej sakiewki. - Och, Kocurze - rzekł z cichym podziwem - ależ z cie- bie kieszonkowiec. Tak patrzę i myślę, że chyba najlepszy w tym fachu. - Kieszonkowiec? Bzdura! - Mężczyzna w szarym ubra- niu uniósł brew. - Te monety to hołd złożony twoim nie- samowitym talentom śpiewaczym. Pomogłem tylko nieco twojej publiczności w odpowiednim wyrażeniu podziwu, bo niewłaściwie pojęta skromność uniemożliwiła im wyraże- nie go we właściwy sposób. Olbrzym uśmiechnął się szeroko i zaczął wzuwać but. - Wierzę, że te "datki" pochodziły tylko od tych dobrze ubranych, których było na nie stać? Kocur chrząknął. - Znaczna ich część pochodziła od kogoś bardzo do- brze ubranego. Koniec, kropka - odparł. - Para amato- rów z Gildii Złodziejskiej też pracowała w tłumie. Nie wi- działem powodu, by też skorzystali na twoim przedsta- wieniu. Na wzmiankę o Gildii Złodziejskiej twarz Fafhrda zachmu- rzyła się. Olbrzym posmutniał nieco i rozgniewał się. - Już z nimi załatwiliśmy porachunki, nieprawdaż, Ko- curze? - spytał ponuro. - Przypomnij mi, że tak było, bo zacznę myśleć, że coś nam jeszcze pozostało. - Załatwiliśmy z nimi wszystko, co mieliśmy do załatwie- nia, Fafhrdzie - odparł Kocur. Stare wspomnienia przytło- czyły go. - Ale może oni nie wszystko załatwili z nami. - To dobrze - odrzekł Fafhrd, prostując swoje siedem stóp wzrostu. Zacisnął pięść i wpatrzył się w jasną ulicę, sam stojąc w cienistym mroku alei. - Będę bardzo szczę- śliwy, jeśli dowiedzą się, że tu jesteśmy, i zechcą się z na- mi policzyć. Pod Srebrnym Węgorzem ¦ Kocur wyglądał przez otwarte okiennice jedynego okienka w niewielkim pokoju nad karczmą Pod Srebrnym Węgorzem. Czarne wieże i minarety Lankhmaru odznaczały się ostro od usianego gwiazdami nieba. Nad najwyższą iglicą wisiał letni księżyc, któremu niewiele brakowało do pełni. Wyglą- dał jak ponura twarz, patrząca w dół z dezaprobatą. W powietrzu unosiła się smuga bladej mgły. Rozwiewała się w świetle księżyca. Po ulicy powoli przetaczał się kłąb gęstszego białego oparu znad Morza Wewnętrznego i rzeki Hlal, przesuwając się na wschód i południe. Przez mgłę kroczyła w ciszy samotna postać, ledwo wi- doczna w mroku wąskiej uliczki zwanej aleją Kości. W końcu zniknęła w tylnych drzwiach karczmy Pod Srebrnym Węgo- rzem. Przez deski podłogi przedarł się do pokoju nagły wy- buch śmiechu z leżącej poniżej izby. Kocur zerknął na je- dyne łóżko w pokoju, ale okazało się, że dźwięk wcale nie przeszkodził Fafhrdowi, który leżał rozciągnięty na brzu- chu. Olbrzym zajmował cały materac i przypominał wiel- ką rozgwiazdę. Kocur spał krótko. Przysunął się do samej krawędzi łoża, inaczej udusiłby się albo Fafhrd zgniótłby go w nie- świadomym uścisku ramion. Do bezsenności przyczyniło się też parne popołudnie i trwający aż do wieczora upał. Mieli szczęście, bo udało im się wynająć ten pokój za je- dyne pięć miedziaków. Ale Kocur popełnił błąd, próbując nadgonić stracone godziny snu. Mimo to czuł się całkiem wypoczęty. Sądził, że jeszcze nie nadeszła północ, a już nie mógł znieść tego pomiesz- czenia. W umyśle aż kipiało mu od myśli o Malygrisie, Sa- dasterze i dziwnej postaci o imieniu Sheelba. Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, wyjrzał przez okno i głębo- ko zaczerpnął tchu. Podnosząca się mgła przyćmiła światło księżyca. Srebrny opar migotał w gasnącym blasku. Gdzieś tam, myślał ponu- ro Kocur, przez miasto pełzł złowrogi czar, cichy i nieubła- gany jak wieczorna mgła. Wkradał się przez szczeliny pod zamkniętymi drzwiami i przeciskał przez zasłonięte okna. Mimowolnie cofnął się w głąb pokoju. Nie oderwał jed- nak spojrzenia od miękkich białych smug i pasm, unoszą- cych się tuż nad parapetem. Wtem zdecydowanie ruszył ku oknu i szybko wychylił się na zewnątrz. Chwycił okiennice i zatrzasnął je pospiesznie. Przez dłuższą chwilę stał w ciemnościach. Był świadom jedynie szaleńczego bicia swego serca i suchości ust. - Muszę się napić - mruknął. Czuł niesmak do same- go siebie, bo nie mógł zaprzeczyć, że zdjął go strach. Macając wokół siebie, zdjął odzienie z cienkiego sznurka rozciągniętego tuż pod sufitem. Jednoręki Cherig, właściciel oberży Pod Srebrnym Węgorzem, dał im za darmo miskę i tyle wody, by mogli uprać ubranie i sami się umyć. Rze- czy były jeszcze nieco wilgotne, ale dały się założyć. Kocur cicho wzuł buty przy drzwiach, zapiął wokół talii pas z bro- nią i wyśliznął się na korytarz. Lampa na końcu wąskiego korytarza stanowiła jedy- ne źródło światła. Kocur przystanął, by wydobyć z sakwy przy pasie krótki rzemyk, którym związał długie czarne włosy. Później zdecydował, że zapomni na chwilę o zaklę- ciach i czarnoksiężnikach. Zebrał się w sobie i zszedł po schodach do tawerny. Pod Srebrnym Węgorzem to bez wątpienia jedna z naj- podlej szych spelun w Lankhmarze. W pewnych godzinach niemalże każdej nocy można było tutaj sprzedać skradzio- ne cacko lub wynająć mordercę, jednak reputacja Cheriga Jednorękiego sprawiała, że w jego siedzibie panował spo- kój, a najbezwzględniejsi obywatele siedzieli ramię w ra- mię z awanturniczymi szlachcicami, którym zachciało się przebywać z plebsem. Tego wieczoru zgromadził się pokaźny tłumek. Niektó- rzy z klientów przerwali na chwilę rozmowy, by zobaczyć, pod czyim butem zaskrzypiał siódmy stopień. Choć więk- szość powróciła do dyskusji po niedbałym obrzuceniu męż- czyzny wzrokiem, kilku przyglądało się Kocurowi podejrz- liwie i twardo, dopóki nie usadowił się na stołku za grubo ciosanym stołem w najdalszym kącie oberży. Właściciel Srebrnego Węgorza podszedł do stołu Kocura. Z haka w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się prawa dłoń, zwisał mu gliniany kubek. W sprawnej lewej ręce ściskał dzban ciemnego piwa. Z wyćwiczoną wprawą postawił kubek przed klientem i napełnił go po brzegi. - W tej karczmie pierwsza kolejka dla gości z góry jest na koszt firmy - mruknął dobrodusznie. - Jak ci się po- doba apartament, Szary? Kocur uśmiechnął się szeroko. - Wyśmienity - odparł, unosząc kubek do ust. - Szczu- ry pokłoniły nam się na powitanie z wyrafinowanym wdzię- kiem, a pchły czekały pełną godzinę, zanim zaczęły nas kąsać w łóżku, które, tak przy okazji, jest stanowczo za małe dla nas dwóch. Cherig Jednoręki roześmiał się. - To nie łóżko jest za małe, tylko twój towarzysz, Fafhrd, stanowczo za duży. Kocur przełknął chłodny napój i oblizał wargi. Warzo- ne na miejscu piwo Cheriga obrosło legendą w Lankhma- rze i przyczyniło się do wzrostu popularności Srebrnego Węgorza. - Hmmm - mruknął, przewracając oczami. - On fak- tycznie mówi, że jego dziewczyny często się na to skarżą. Cherig dolał do pełna Kocurowi, gdy ten tylko odsta- wił kubek. - No cóż, obaj jesteśmy światowcami, prawda? I wiemy, ile są warte takie przechwałki. Gdzieś w oberży rozległ się krótki kaszel. Kocur od razu zapomniał o Cherigu. Omiótł spojrzeniem pomieszczenie, aż dostrzegł trzech ludzi grających w kości. Wąsaty osi- łek ściskał kości w nieruchomej pięści. Najwyraźniej po- czuł się źle. Kaszlnął jeszcze raz, ostrzej, podnosząc wolną ręką kubek. Napił się pospiesznie. Ponieważ najwyraźniej pomogło mu to, powrócił do gry. Cherig ponownie zajął się obsługiwaniem gości, a Kocur - w jeszcze podlejszym nastroju - odchylił się na stołku tak, że dwie nogi mebla znalazły się w powietrzu, i oparł się plecami o ścianę. Uniósł kubek do ust i wypił jego za- wartość. Drzwi tawerny otworzyły się. Wokół futryny kłębiły się smugi białej mgły. Pojawiła się mała dziewczynka o spląta- nych płowych włosach i wymizerowanej brudnej twarzycz- ce. Na biodrze wsparła płytki koszyk. Nieśmiało podeszła do stolika przy drzwiach. - Może kupi pan maskotkę dla ukochanej? - spyta- ła cienkim znużonym głosikiem, wyjmując z koszyka lalkę z plecionej słomy w szmacianej sukience. Samotna postać z nosem w kubku warknęła i machnę- ła ręką, nawet nie spojrzawszy na dziewczynkę. Dziecko rozsądnie wycofało się i spróbowało szczęścia przy innym stole. Drzwi otworzyły się ponownie. Choć do północy było jesz- cze daleko, Kocur rozpoznał kaprala z Bramy Bagiennej. Nad ramionami mężczyzny w czerwonym płaszczu unosi- ła się niczym dym mgła. Przybysz zamknął drzwi i rozej- rzał się po oberży. Kocur uniósł kubek i krzyknął: - Hej, kapitanie! Czyżby już nadszedł czas naszego spo- tkania? Kapral przeciskał się przez tłum, rozpinając po drodze płaszcz. Przerzucił niedbale odzienie przez stół, zdjął hełm i usiadł. - Obawiałem się, że jeśli będę czekał aż do północy - odrzekł, siadając bezceremonialnie naprzeciwko swoje- go gospodarza - to jeszcze przed jedenastą wydasz moją łapówkę na piwo i kobiety. Kocur, nagle ciesząc się z towarzystwa, uśmiechnął się szeroko. - Ależ, mój panie, ja? - spytał, udając urażonego. - Czyż nie postąpiłem z tobą uczciwie? - O tak, panie - odparł gładko kapral. - I choć naj- wyraźniej masz teraz monety, mimo że wcześniej nie po- siadałeś ani jednej, nie spytam cię, z kim tak nieuczciwie postąpiłeś. Kocur plasnął dłonią w stół, śmiejąc się. - Podobasz mi się, kapitanie. Zdradź mi swoje imię, a ja zamówię ci coś do picia. - Skinął na Cheriga, który stał w odległym końcu tawerny. - Na imię mi Nuulpha - powiedział kapral. Przerwał, gdy Cherig stawiał przed nim kufel z piwem. Uniósł naczy- nie i osuszył je do ostatniej kropli. Oblizał brzeg kufla i po- stawił go na stole. - Nuulpha, czyli ten, który cierpi od dawna - ciągnął - ale z pomocą boską po paru dalszych kolejkach ukoję swoje cierpienie. - Twoja głowa może na tym znacznie bardziej ucierpieć __odparł Kocur, ponownie kiwając na Cheriga, by napełnił kufle. - Gospodarz warzy cholernie mocny napitek. Cherig wzruszył ramionami i napełnił naczynia. - Zważywszy na te diabły z piekła rodem, z których składa się moja klientela - mruknął głosem ociekającym jowialną ironią - to mam niewiele okazji do przebywania z takimi jak wy uczciwymi dżentelmenami. Nuulpha uniósł brew, uśmiechając się niewyraźnie, kiedy właściciel Srebrnego Węgorza oddalał się od nich. Potem podniósł kufel, wznosząc toast w toaście. - Czy mogę? - spytał, a gdy Kocur przytaknął uprzej- mie, ciągnął dalej z rozbrajającą formalnością. - Za mojego gospodarza. Choć jest niewielki wzrostem, to jego hojność przerasta nawet tłustą i skąpą żonę goszczonego - a to niemały komplement. Kocur uniósł swój kufel, śmiejąc się pod nosem, i do- dał: - Miejmy nadzieję, że jest równie wielka, jak apetyt mego gościa na to wspaniałe piwo. Kapral oparł łokcie na stole, pochylił się i potarł dłonią siwiejącą brodę. Przez twarz przemknął mu wyraz znuże- nia., po czym znikł. - Jeśli mówimy o wielkich sprawach, to gdzie jest twój rudobrody towarzysz? Z ust Kocura dobyło się przesadne westchnienie. Męż- czyzna odstawił kufel. - Śpi jak dziecko, lecz utuliła go do snu tylko podusz- ka. - Również się pochylił, kładąc dłonie po obu stronach kufla i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. - Zadam ci pytanie, kapitanie. Kąciki ust Nuulphy wygięły się w uśmiechu. - A jednak to piwo ma swoją cenę - powiedział, uno- sząc napitek. Przełknął hałaśliwie łyk i z satysfakcją obli- zał usta, odstawiając kufel. - Niezupełnie - zapewnił go Kocur. - Twoje towarzy- stwo odegnało podły nastrój, który mnie wcześniej ogarnął, i bez względu na twoją odpowiedź płacę za przywilej spicia cię, aż spadniesz pod stół. Nuulpha niedbale rozejrzał się po tawernie, zanim po- nownie przemówił. - Musiałeś obrabować jakiegoś bogatego człowieka. Kocur już miał się napić, lecz odsunął usta od krawę- dzi kufla i rzekł: - Trzech członków Gildii Złodziejskiej. Gość uniósł wysoko brwi. - Ponownie wznoszę za ciebie toast - stwierdził, podno- sząc kufel. Przełknął i wytarł usta wierzchem dłoni. - Ale niebezpiecznie jest z nimi zadrzeć. Nie zaniedbam swojej po- winności i ostrzegę cię, byś na siebie uważał, gdy są w po- bliżu. - Ponownie się napił i wzruszył ramionami. - Ale zapomniałem, że nie jesteś po raz pierwszy w Lankhmarze. Zadaj swoje pytanie, zacny gospodarzu. Kocur wezwał Cheriga, by ten ponownie napełnił kufle. Milczał, kiedy właściciel im nalewał. Cherig zmierzył ich uważnym wzrokiem, a potem, jakby wyczuwał, że za chwi- lę ubiją jakiś interes, oddalił się bez słowa. Kocur ponownie pochylił się nad stołem. - Czy znasz czarodzieja o imieniu Malygris? Nuulpha zakrztusił się i parsknął, wypluwając na stół pół łyka piwa. Trzasnął kuflem o blat i zacisnął dłoń na twarzy, by powstrzymać strumień. - Błagam o wybaczenie! - mruknął pospiesznie, gdy już mógł zaczerpnąć tchu. Twarz mu poczerwieniała. Odsunął się nieco od stołu, jakby spodziewał się kłopotów. W oberży zapadła cisza. Wszystkie oczy zwróciły się w ich kierunku. Cherig patrzył na nich z kamienną twarzą. W jed- nym ręku balansował tacą z dzbankiem. Szary Kocur wskazał palcem swoje ociekające brwi. Za- chował lodowaty spokój. - Nic się nie stało, kapitanie - powiedział i jeśli poło- żył mocniejszy nacisk na ostatnim słowie, to zupełnie nie- umyślnie. - Postaram się nie zaskoczyć cię już więcej. Chwilę później klienci karczmy powrócili do rozmów. Mała dziewczynka dalej chodziła od stołu do stołu, próbu- jąc sprzedać maskotki, a Cherig znikł na chwilę. Pojawił się ponownie z czystą, miękką ściereczką, którą bez słowa położył przy łokciu Kocura. Nuulpha, z wciąż zaczerwienionymi z zakłopotania po- liczkami, pochylił się ponownie i szepnął nerwowo: - Ostatnimi czasy w Lankhmarze nie wymawia się na głos tego imienia. - I może właśnie dlatego wymówiłem je tak bardzo cicho - zasugerował trafnie Kocur. Wytarł twarz ścierecz- ką i odłożył ją na bok. Zanim którykolwiek z nich zdołał jeszcze coś powie- dzieć, ponownie smugi bladej mgły pchnęły drzwi tawerny, wpuszczając parę łotrzyków z Ilthmartu. Ich długie płasz- cze nie skrywały jeszcze dłuższych mieczy. Obaj przeszli buńczucznie do ostatniego pustego stołu, usiedli i omietli wnętrze Srebrnego Węgorza ponurymi i gniewnymi spoj- rzeniami. Nuulpha z powrotem skupił uwagę na gospodarzu. Po- chylił się nad piwem i szepnął: - Jeśli można spytać, po co interesujesz się... tą osobą? Kocur właśnie zastanawiał się, ile może zdradzić, lecz tok myśli przerwała dziewczynka, która pojawiła się nie- śmiało przy jego łokciu. - Proszę pana - rzekła - czy nie chciałby pan kupić maskotki dla swojej ukochanej? - Wydobyła słomianą la- leczkę. - Gwarantuję, że przyniesie jej szczęście w kuchni albo... - zawahała się i mrugnęła oczami - albo w twojej sypialni, jeśli zechce ją tam umieścić. Kocur usłyszał nagle, że ktoś zanosi się kaszlem. Spoj- rzał nad głową dziecka tam, gdzie w najlepsze toczyła się gra w kości. Ten sam wąsaty osiłek kaszlał gwałtownie w zwi- niętą pięść. Jego twarz czerwieniała coraz bardziej. Po chwi- li opanował się z wyraźnym trudem i wypił resztki napoju, ale zaraz znów dopadł go atak kaszlu. Gdy odsunął rękę od ust, na brodzie została mu smuga zielonej flegmy. Mężczy- zna wymamrotał jakieś przeprosiny do dwóch towarzyszy, rzucił kości, wstał i uciekł ze Srebrnego Węgorza. Kocur utkwił twarde spojrzenie w małej blondwłosej han- dlarce, która stała przy stole. Gdy wyciągnął złotą mone- tę, oczy dziecka powiększyły się. Dziewczynka stała nieru- chomo, drżąc jak ptaszek. Moneta zdawała się sama poruszać, wędrując od kciuka i palca wskazującego. Zatrzymywała się przed następnymi palcami i wędrowała z powrotem. Nuulpha wpatrywał się w nią ze zdumieniem, tak samo jak dziecko. Kocur przesunął drugą ręką nad monetą, a następnie obrócił dłonie, pokazując, że są puste. Złoto znikło. Najwy- raźniej rozpłynęło się w powietrzu. Nuulpha prychnął. - Moja żona też to potrafi, tylko u niej pieniądze zni- kają szybciej. Kocur mrugnął. Sięgnął za ucho dziewczynki i wycią- gnął stamtąd monetę. Dziecko zachichotało, zasłaniając rękoma duże uszy. - Nie licz na szczęście, moja mała handlarko - powie- dział jej. - Nic nie mów o szczęściu ani magii. Nie czas na takie rzeczy. A teraz kupię nie jedną, ale wszystkie twoje laleczki, które zwiesz maskotkami. W zamian weźmiesz tę złotą monetę. Wystarczy najedzenie dla ciebie i twojej ro- dziny na cały miesiąc. - Wszystkie moje laleczki? - wykrzyknęło dziecko i po- patrzyło chciwie na pieniądz. - Wszystkie - zapewnił Kocur. - W zamian musisz mi obiecać, że nie będziesz już robić talizmanów na szczęście. Dziecko najwyraźniej nie zrozumiało jego prośby, ale widać było, że pragnie dostać monetę. - Och, panie - odparła - a jeśli obiecam, że nie będę robić maskotek przez tyle czasu, przez ile wystarczy mi pie- niędzy na kupowanie jedzenia dla mojego brzuszka? Nuulpha walił pięścią w stół, zaśmiewając się do łez. - Ta mała żebraczka jeszcze się z tobą targuje! Moneta ponownie znikła, zupełnie, jakby roztopiła się w zaciśniętej pięści Kocura. Dziewczynka stropiła się, ale mężczyzna otworzył dłoń, dmuchnął na nią i ponownie za- cisnął. Gdy otworzył ją jeszcze raz, moneta pojawiła się. - Nie można żądać, by taka śliczna dziewczynka głodo- wała - odparł - ale tak długo, na jak długo ta moneta ci wystarczy, nie rób maskotek. Dziecko kiwnęło głową. Powoli postawiło koszyk na skra- ju stołu. Z zadziwiającą szybkością dziewczynka wyciągnę- ła rękę i chwyciła błyszczący kawałek złota, zanim znów zdążył zniknąć. - A teraz, panie - powiedziała, aż tracąc dech z pod- niecenia - masz cały kram dla siebie, bo ja nie wrócę do interesu przez przynajmniej miesiąc. Teraz młoda dama będzie się oddawać rozrywce! Wypowiedziawszy te słowa, obróciła się na pięcie i po- mknęła do drzwi. Otworzyła je z rozmachem i znikła w noc- nej mgle Lankhmaru. Cherig szedł przez tawernę ciężkim krokiem, narzekając i machając ręką, by rozpędzić opar, który wlewał się przez otwarte przez dziecko drzwi. Zamknął je z trzaskiem kop- nięciem buta. Gdy właściciel Srebrnego Węgorza obrócił się, Kocur skinął na niego. - Macie w kuchni piec albo palenisko? - spytał. Po- czekał, aż Cherig przytaknie, i wręczył mu koszyk z lal- kami. - Spal je - polecił. - Najprawdopodobniej są nie- szkodliwe, ale spal je tak czy owak. Wszystkie. - Postu- kał czubkiem palca w krawędź kufla. - A potem wypije- my po jeszcze jednym kubku twoich pysznych, niezrów- nanych sików. - Patrząc, w jakim tempie pijecie - odpowiedział Che- rig, oddalając się - może po prostu przyniosę wam dzban i sami się obsłużycie. Gdy ponownie zostali sami, Nuulpha przechylił się przez stół i wyszeptał: - Jestem pod wrażeniem nie tylko hojności mojego go- spodarza, lecz także jego czarnoksięskich zdolności. Po co kupowałeś lalki, skoro zamierzasz je zniszczyć? Kocur rozejrzał się podejrzliwie, ponownie omiatając wzrokiem klientelę Srebrnego Węgorza. Poziom głośności rozmów wzrastał wraz z ilością wypitego alkoholu. Grze- chotowi kości coraz częściej towarzyszyły warknięcia i prze- kleństwa. W zbyt radosnym śmiechu niektórych klientów pobrzmiewało pewne napięcie. Kocur, jak zwykle ostrożny, zauważył to i odwrócił się do gościa. - Nie było w tym żadnych czarów. To po prostu zręcz- na sztuczka. - Podniósł kufel, uśmiechając się przelotnie przed napiciem się. - Przydaje się, żeby zrobić wrażenie na dzieciach i oficerach ze straży suzerena. - Odstawił nie- malże zupełnie opróżniony kufel i ciągnął: - Dzięki two- jemu pytaniu nasza rozmowa wraca do osoby, której imię- nia nie wspominamy z obawy, że znów wystawimy na próbę twój zapierający dech w piersiach refleks. Cherig pojawił się na czas, by postawić między nimi pełny dzbanek piwa. - Mogę ci jedynie powiedzieć - powiedział nagle po- ważnym głosem Nuulpha - że niewielu ludzi widziało kie- dykolwiek Małygrisa, ale już samo jego imię jest przekleń- stwem w niektórych dzielnicach miasta. W najmroczniej- szych spelunach i rynsztokach dorośli ludzie drżą i ucie- kają na wzmiankę o nim. - Nawet gdyby był osobistym lokajem samej Śmierci - powiedział niewzruszony Kocur, ponownie napełniając kufel gościa, a potem swój - to mimo wszystko muszę go znaleźć. - Masz jaja, człowieku! - Nuulpha zawahał się, a po- tem łyknął piwa. Odstawił kufel z głośnym hukiem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Kocura, jakby próbował odgadnąć jego myśli. Tłum wokół nich gęstniał, a mimo to, pochyleni nad sto- łem w najdalszym kącie karczmy, skryci w cieniu, stano- wili wyspę w morzu hałasu. Nuulpha ścisnął nerwowo kufel w dłoniach i obejrzał się dyskretnie za siebie. - Większość ludności jest za głupia albo tak sobie błogo żyje, że nie zauważa, co się dzieje w tym mieście - rzekł, a w jego głosie strach mieszał się z goryczą - ale zwykli, najniżsi rangą strażnicy, którzy pracują na ulicach, mają oczy i uszy, i nie są głupcami. - Napił się pospiesznie. - W ciągu ostatniego roku zmarli trzej najpotężniejsi cza- rodzieje w Lankhmarze. Wie o tym nawet ten nadęty su- zeren. Lecz tak samo jak reszta hołubionej w tym mieście szlachty, raczy nie zauważać, że umierają też inni - wróż- ki, zaklinacze, kapłani, a także zwykli kupcy, sklepikarze, gospodynie domowe i dziwki... Przerwał i rozejrzał się pospiesznie wokół. Potem cią- gnął dalej: - Kilku żołnierzy w koszarach ośmieliło się wyszeptać słowo "zaraza". - Kapral zmarszczył brwi. - Przełożony kazał ich wychłostać. Ja osobiście nie uważam, żeby to była zaraza. - Czubkiem palca dotknął skroni. - Kręcę się tu i tam, przyjacielu, i już od pierwszej kwadry wiem swoje. Ulice Lankhmaru nawiedziła jakaś magia, a po pię- tach mieszkańcom depcze zło. - Nuulpha ponownie uniósł kufel, osuszył go i odwrócił z zakłopotaniem wzrok. - Mój łaskawy gospodarz również o tym wie - stwierdził, otarł- szy usta rękawem. - Widziałem to w jego oczach i słysza- łem w głosie, gdy ostrzegał dziecko, by trzymało się z dala od wszystkiego, co wiąże się z magią i szczęściem. Kocur zmrużył oko. Zdumiały go zdolności obserwacyj- ne gościa. Ponownie sięgnął po dzbanek. Rączka rozmaza- ła mu się w oczach, choć nie powinna, i dopiero za drugim razem udało mu się zacisnąć na niej palce. Gdy napełniał kubki, na stole rozlało się nieco bursztynowego napoju. - Powiem ci szczerze, zacny kapitanie - rzekł Kocur - że sam niewiele wiem. Tyle że musimy odnaleźć tego Mały... Malygrisa, a ja nie mam pojęcia, gdzie go szukać. - Uniósł kufel w toaście za swojego gościa i westchnął ciężko. - Da- lejże, przez tę gadaninę zamieniliśmy się w parę ponurych gargulców. Sam zobacz, jak się skuliłeś nad piwem. - Pla- snął dłonią w stół. - Dziś już skończymy tę rozmowę. Za- łożę się, że piwniczka Cheriga jeszcze nie wyschła, a to nie- złe wyzwanie dla dwóch rosłych mężczyzn. Nuulpha nadal miał ponurą minę. Zacisnął w dłoniach kufel i wpatrzył się w jego zawartość. - Polubiłem cię, mój szary przyjacielu - wyszeptał - ale jeśli jakiś magiczny nakaz sprawia, że gonisz za tym szaleństwem, to lepiej uważaj. - Podniósł wzrok i napo- tkał spojrzenie czarnych oczu Kocura. - Chodzą plotki, że Malygris ma siedzibę w jednej z zakazanych świątyń Staro- żytnych Bogów na brzegu rzeki. W której dokładnie z tych przeklętych opuszczonych budowli... - wzruszył ramiona- mi - nikt nie wie. Myśl sobie co chcesz, ale pamiętaj: jeśli zostaniesz przyłapany na próbie wejścia bądź zakłócania spokoju tych ruin, przypłacisz to życiem zgodnie z prawem Lankhmaru. Kocur z szerokim uśmiechem dotknął swoim kuflem na- czynia gościa. - Cóż, jeśli mnie aresztują i zawloką do przesławnych miejskich lochów, wierzę, że pomożesz mi uciec w tak spek- takularny i śmiały sposób, że bardowie będą to opiewać przez następny sezon. Nuulpha podniósł swój kufel i odwzajemnił toast. - O tak! - odparł. - Ale będzie cię to kosztować znacz- nie więcej niż to mleko Cheriga. Drzwi Srebrnego Węgorza ponownie otworzyły się na oścież. Ochrypły śmiech poprzedzał dwóch smukłych mło- dych mężczyzn, których bogato wyszywane czarne płasz- cze obwieszczały, że należą do szlachciców, synów szlach- ciców. Gdy wchodzili, mgła wirowała niczym gęsty dym wokół ich nóg i przywierała do odzieży. Pijanemu Kocuro- wi zdawało się, że przejrzysta smuga ściska złośliwie ni- czym szubieniczna pętla gardło jednego z nich. Gdy drzwi zamknęły się, lepka mgła szybko jednak rozwiała się w ro- snącym cieple tawerny. Młodzieńcom towarzyszyły kochanki - dwie eleganckie piękności. Ich szaty ze wspaniałego jedwabiu lśniły w przy- ćmionym świetle lamp Srebrnego Węgorza, a ramiona i pal- ce pokrywały skrzące się klejnoty oprawione w pierścion- kach i bransoletkach. Obie kobiety nosiły wysoko upięte włosy, utrzymywane przez migoczące szpile i grzebienie. Jedna z nich - o kruczoczarnych włosach - była wyso- ka, lecz wzrok Kocura przyciągnęła mniejsza, blondynka, jeszcze niemal dziecko. Mogła mieć nie więcej niż czterna- ście lat. Była wiotka niczym wierzbowa witka, a mimo to cechowała się wdziękiem, którego mogła jej pozazdrościć starsza kobieta. Omiotła spojrzeniem tawernę i na chwilę jej oczy spotkały się z oczami Kocura. Mężczyzna, który unosił kufel do ust, zamarł. - Ivrian - wymamrotał, albowiem z odległego końca zadymionego pomieszczenia patrzyła na niego jego uko- chana. Kobieta odwróciła się i splotła ramiona wokół szyi ko- chanka, śmiejąc się z jakiejś uwagi. Cała czwórka skiero- wała się do jednego z kątów i zamówiła napoje. Kocur powoli wysączył łyk z kufla i odstawił go. Piwo miało gorzki smak. Przełknął je z trudem, wciąż patrząc na blondynkę, ale dziewczyna już nie spojrzała w jego kie- runku. - Robi wrażenie, nieprawdaż? - powiedział Nuulpha i odwrócił głowę, by przyjrzeć się całej czwórce. - Ta dziewczyna... - Kocur zawahał się, a jego głos przeszedł w miękki szept - przypomina mi kogoś. Nuulpha uśmiechnął się szeroko i sięgnął po dzbanek, by ponownie napełnić swój kufel. - Możesz sobie kupić wieczór w jej towarzystwie, jeśli dorzucisz jeszcze pół tego, co dałeś dziecku. Kocur otworzył szerzej oczy. - To prostytutka? - Jestem człowiekiem ulicy - powiedział z dumą Nuul- pha. - Znam je wszystkie. Ma na imię Liara. Niektórzy zwą ją Mrocznym Motylem. Należy do Domu Nocnych Okrzy- ków w alei Oblicza Księżyca. Kocur milczał. Przyglądał się Liarze. Wszystkie stoły w tawernie były zajęte, więc wraz z przyjaciółmi oparła się o ścianę. Nikt nie stracił zapału do zabawy. Nie dla nich było zwykle piwo. Tuż przy nich stanął Cherig z czterema wyszukanymi kryształowymi kielichami na tacy i nalewał im ze smukłej brązowej butli wino z Tovilyis. Światło lamp jarzyło się w krwistoczerwonym winie, a kielichy błyszcza- ły niczym wielkie ogniste rubiny. Przybyli wyciągnęli po nie ręce. Liara zadzwoniła brzegiem kielicha o naczynie towarzy- sza, a potem wspięła się na palce, by lekko pocałować go w usta. Ciemne oczy, subtelnie podkreślone smugami an- tymonu, zawiesiły wzrok na nim, gdy smakowała kosztow- nego trunku. W tym samym czasie ręka mężczyzny gładzi- ła jej pierś. Kocur wstał nagle, przypadkowo przewracając stołek. Porwał kufel, wysączył zawartość i z hukiem postawił go na stole. - Muszę się odlać - powiedział do Nuulphy, bełkocząc i odpychając się od stołu. Przeciskał się ostrożnie przez tłum. Pod schodami wio- dącymi do pokojów noclegowych na górze znajdowały się wąskie drzwi. Klamka próbowała umknąć przed ręką męż- czyzny, ale po trzeciej próbie złapał ją palcami i nacisnął. Za drzwiami widniał wąski korytarz, zakończony kolejnymi wrotami, które otworzyły się wprost na aleję Kości. Biała mgła wisiała niczym całun w powietrzu, upiornie nieruchoma i chłodna. Gdy Kocur zatrzymał się, by rozej- rzeć się po alejce, nie dojrzał żadnego z jej końców. Opar był tak gęsty, że zasłaniał nawet dachy budynków naprze- ciwko tawerny. Kocur zamknął drzwi, odcinając się od śmiechu klien- tów karczmy Pod Srebrnym Węgorzem. W ciszy przeszedł kilka kroków alejką i poluźnił spodnie. Drzwi otworzyły się ponownie. Niewyraźna sylwetka od- wróciła się do ściany, mamrocząc coś do siebie i podnosząc kufel do ust. Jednocześnie mężczyzna zmagał się z ubra- niem. Miękki odgłos oddawania moczu zgrał się z dźwię- kiem wydawanym przez Kocura. - Wypływa z taką prędkością, z jaką je wlewam - na- rzekał pijany nieznajomy. Kocur chrząknął niezobowiązująco. Patrzył, jak na ścia- nie karczmy przed nim rośnie ciemna plama. Skupił myśli na prostytutce, Liarze, która przypominała mu zmarłą uko- chaną. W jego sercu zagościł tępy ból. Już zaczynał wypi- sywać imię Ivrian nad mokrą plamą, a w kącikach oczu po- jawiły mu się dwie sentymentalne łzy. Mimo otępiającego zmysły alkoholu, Kocur usłyszał mięk- kie kroki w alejce. Pojawiła się w niej - wyłoniwszy się ni- czym duch z mgły -jeszcze jedna postać. Ciemne oczy spojrzały na Kocura, a spod płaszcza wychyliło się długie ostrze miecza. - Dawaj kiesę, mały - rozkazał przybysz, przysuwając czubek broni do nosa Kocura. - I błyskotki albo co tam jeszcze masz cennego. Kocur poruszył ukrytą, opuszczoną ręką. - Najcenniejszą rzeczą, którą mogę ci dać... - powie- dział i obrócił się od ściany, jednocześnie wyciągając z po- chwy własną smukłą broń. Zdążył odbić miecz sprzed twarzy. Broń przeciwnika pofrunęła wysoko w powietrze. - ...jest rada. - Z tymi słowami czubek jego miecza zna- lazł się pod brodą wyższego mężczyzny. Nagle pozbawiony broni napastnik otworzył szeroko zdziwione i przestraszone oczy. - Nigdy nie przeszkadzaj facetowi, gdy leje. - Kocur skończył oddawanie moczu na butach złodzieja. Człowiek za jego plecami, który wyłonił się zza drzwi, za- chichotał. Kocur zdążył już o nim zapomnieć. - A ty nigdy nie zapominaj, że złodzieje są jak te oszcza- ne przez ciebie buty. Kocur zareagował, w końcu rozpoznając ilthmarcki ak- cent, ale było już za późno. Gliniany kufel zderzył się z jego głową. Przed oczami rozbłysły mu czerwone gwiazdy. Zatoczył się i osunął przy ścianie, na której wypisał imię Ivrian. - Zjawiamy się zwykle parami, człowieczku. 4 Cienie we mgle Fafhrd ziewnął, wyciągnął ramiona nad głową i usiadł na skraju łóżka. Z tawerny poniżej przez deski podłogi do- biegały go stłumione śmiechy i odgłosy pijatyki. Ale to nie hałas obudził go, lecz koszmar, z którego próbował się otrząsnąć. Olbrzym zmarszczył brwi i potarł nos. Ponieważ urodził się i wychował na otwartych przestrzeniach Zimnych Pust- kowi, zapachy miejskiego życia nieustannie drażniły jego zmysły. W tej chwili ochoczo jednak wdychał te zapachy, bo odwracały uwagę od zjaw, które nadal dręczyły go i wo- łały z blaknącego snu. Pod drzwiami sączyła się przyćmiona poświata z lamp na korytarzu. Poza nią w pokoju panowała ciemność. Fafhrd od- rzucił koc, wstał i po omacku, na golasa, próbował odszu- kać nocnik stojący w nogach łóżka. W ciemności kopnął go tylko i naczynie potoczyło się z brzękiem w kąt pokoju. Wielki mężczyzna skakał na prawej nodze, ściskając lewą stopę i miotając przekleństwa. Bolał go duży palec, ale mimo to podziękował swojemu bogowi, Kosowi, za nie- wielkie łaski, albowiem nos zdradził mu, że Kocur nie uży- wał przed nim nocnika. Mrużąc oczy, próbował znaleźć w ciemnościach przewrócone naczynie. Wkrótce wzruszył ramionami i poddał się. Kulejąc, doczłapał do okna. Zauważył sennie, że ktoś zamknął okiennice, więc otwo- rzył je na oścież i oparł się o parapet. Do diabła z nocni- kiem. Tak czy owak wylałby go na alejkę pod oknem. Po- nownie ziewając, oddał mocz. Patrzył, jak struga paruje w chłodnym, mglistym, nocnym powietrzu, i przysłuchiwał się przesączającym się przez podłogę głosom. Wtem z dołu dobiegły go wściekłe krzyki i klątwy. Fafhrd uśmiechnął się szeroko, nadal zajęty swoją palącą sprawą. Goście Cheriga strasznie się dziś awanturowali. Bez wąt- pienia jego towarzysz, Kocur, maczał w tym palce. Wtem wpadł mu w ucho inny dźwięk. Fafhrd zdał sobie sprawę, że przekleństwa dobiegają go nie spod podłogi, ale z alejki pod oknem. Stal zadźwięczała o stal. Taką nutę wy- grywał jedynie miecz uderzający o drugie ostrze. Fafhrd, wciąż sikając, wychylił głowę przez okno. Był ciekaw, co się dzieje. W gęstej mgle ledwo dostrzegł nie- wielką sylwetkę, która broniła się przed dwoma większy- mi napastnikami. Jednocześnie usłyszał, jak ktoś wykrzy- kuje jego imię. - Fafhrdzie, ty grubiański głupku, przemoczysz mnie zaraz swoim deszczem! Ponieważ prawie skończył, Fafhrd odkrzyknął zdu- miony: - Kocurze! - Mgła snu, tumaniąca umysł, rozwiewa- ła się powoli. - To ty? Stal zadźwięczała ponownie. Mały cień zawołał z dołu, robiąc uniki i parując cios: - We własnej śmierdzącej przez ciebie osobie! Podczas gdy jeden wysoki cień zajmował Kocura walką, drugi zaprzestał jej chwilowo i pogroził mieczem Fafhrdo- wi w oknie. - Mnie też oblałeś, tępy pęcherzu bez dna! Gdy już się rozprawimy z tym żałosnym kurduplem i uwolnimy go od sakiewki, będę miał przyjemność zapukać z moim towa- rzyszem w twoje drzwi i poczęstować cię dokładnie tym samym! Fafhrd przez chwilę zastanawiał się, a trzy cienie pod- jęły walkę na nowo. - Kocurze! - mężczyzna próbował przekrzyczeć hałas czyniony przez dźwięczące ostrza. - Czy dobrze rozumiem, że ta potyczka to nie przyjacielska zabawa dobrodusznych przyjaciół z tawerny, którzy przechwalają się zręcznością i męskością? Aleją snuł się gęsty opar, który w pewnej chwili zasło- nił walczących, jednakże przyjaciel usłyszał wyraźnie głos Kocura, choć pojawił się w nim cień zadyszki. - To para ilthmarckich złodziejaszków. - Na chwilę za- padła cisza, zakończona chrząknięciem i odgłosem spluwa- nia. - Zręczność i męstwo niewiele znaczą dla tych tchó- rzy. Daję im lekcję fechtunku. Pomimo bufonady Kocura, Fafhrdowi wydało się, że przy- jaciel nieco bełkotliwie wymawia słowa. Kiedy mgła rozstą- piła się na chwilę, złodzieje z Ilthmartu, razem machając ostrzami, przyparli Kocura do ściany. Miecz Fafhrda, Graywand, stał w pochwie przy poduszce. Mężczyzna szybko przemierzył pokój i walnął drugim pal- cem w nogę łóżka. Z rykiem bólu wyciągnął miecz. Wrócił do okna, miotając przekleństwa, przeskoczył nad parape- tem i runął we mgle na ulicę. Jeden z Ilthmartczyków obrócił się, by stawić czoła Fa- fhrdowi. Złodziej, a może i za chwilę nawet morderca, uniósł miecz do ciosu, lecz zawahał się. Otworzył szeroko oczy na widok mającego siedem stóp przeciwnika. Sam nie był małym mężczyzną, więc szczęka opadła mu ze zdziwienia. - A więc - powiedział Fafhrd, ujmując oburącz wielki miecz. Czubek mierzył w gardło mężczyzny. - Który z was nazwał mojego przyjaciela żałosnym kurduplem? Złodziej oblizał wargi. Nie spuszczając wzroku z Fafhr- da, wskazał głową partnera, wściekle parującego ciosy Ko- cura. - Oj, to nie ja - odpowiedział z niewinnym wzruszeniem ramion. - To mój przyjaciel. Zawsze gada co mu ślina na język przyniesie. Ja to cichutki jestem. - Rozumiem - rzekł Fafhrd, zakreślając kółko czubkiem miecza przed oczami mężczyzny. - Tak więc nie mam po- wodu, by cię przebić. - Uderzył ilthmarczyka stopą w kro- cze. Złodziej jeszcze szerzej otworzył oczy i upuścił miecz. Złapał się między nogami i padł na kolana. Jego usta uło- żyły się w owal. Jęknął boleśnie niskim głosem. - Następnym razem - sapnął złodziej, padając na twarz - po prostu mnie przebij. Fafhrd wbił czubek Graywanda w kurz ulicy, oparł się na głowni i wbił wzrok we wciąż gęstniejącą mgłę. Brzęk ostrzy był słodką muzyką. Przygrywała do wtóru parze niewyraź- nych sylwetek, które tańczyły kilka kroków od olbrzyma. - Jak się miewa żałosny kurdupel? - zawołał w ich kierunku. Drugi ilthmartczyk, ledwie widoczny w mętnej mgle, warknął pogardliwie, choć dyszał ciężko. - Jego miecz to niewielkie zagrożenie. Fafhrd uśmiechnął się pod nosem. - Pobaw się z nim trochę, a urośnie. - Nauczyłem go parady z trzeciej, czwartej i piątej po- zycji - zawołał radośnie Kocur, wywijając pijacko bronią - a także pośrednich i bezpośrednich ripost. - Ostrza po- nownie zadzwoniły. Dźwięk zlał się z rozpaczliwym szura- niem butów na drodze. Rozległo się jękliwe przekleństwo. Nagle ktoś chrapliwie zaczerpnął tchu. - O proszę! - krzyk- nął Kocur. - A teraz już wie, co to fleche! Fafhrd postukał się palcami w usta, udając, że ziewa. - Jeszcze sobie z nim nie poradziłeś? Postronny obser- wator mógłby sobie pomyśleć, że masz kłopoty. Ponownie zadźwięczała stal. Jedno ostrze zsunęło się po drugim. - Kocury lubią bawić się ofiarami, zanim je zjedzą- za- śmiała się mniejsza postać. - Oho! A masz! Wypad! Większa sylwetka jęknęła i rzuciła: - To tylko zadrapanie, kłamliwy pokurczu! A tu masz lekcję, której się dawno temu nauczyłem! - Pochylił się, za- czerpnął garść piachu i rzucił go w twarz Kocura. - Wiem, kiedy uciekać! Kocur cofnął się, zasłaniając oczy jedną ręką, podczas gdy złodziej z Ilthmartu zniknął w zasnutej mgłą alejce. - Chyba powinienem ci powiedzieć, że ma naszą sa- kiewkę - rzekł do Fafhrda, wypluwając kurz z ust. - A ja zaciągnąłem dziś duży dług u Cheriga. Jeśli uda mu się zwiać, nie dostaniesz dziś piwa. Fafhrd, zmobilizowany tą wypowiedzią do działania, wy- rwał z ziemi miecz i pomknął za Ilthmartczykiem. Jedyną wskazówką był tupot stóp uciekiniera. Olbrzym przebiegł aleją Kości i wypadł na Dziedziniec Zarazy. Tu zatrzymał się, by wsłuchać się w otoczenie i zdecydować, w którą stro- nę kontynuować pościg. Kocur wpadł na niego. Z jękiem odbił się od masywnej postaci Fafhrda i upadł na pośladki. - Na krew Mogą! - krzyknął gniewnie, wzywając swe opiekuńcze bóstwo. - Co ty sobie myślisz! Zatrzymujesz się znienacka w trakcie pościgu, a przecież mgła jest dziś gęsta jak grochówka! Fafhrd podał mu dłoń i pomógł mu wstać. - Może powinienem zawołać ostrzegawczo - wyszeptał szyderczo. Zmienił głos, by przypominał kobiecy sopran, i ciągnął: - Och, Kocurze, chyba się teraz zatrzymam. Nie wpadnij na mnie jak jakiś przygłupi pijaczyna! Kocur warknął ostrzegawczo. Machnął wąskim ostrzem, zanim rozsądnie schował broń. - Powinienem wbić ci Skalpel w plecy! We mgle po prawicy Fafhrda rozległ się trzask i już zna- jome im warknięcie. Olbrzym nie tracił już czasu na dow- cipkowanie, tylko pognał w tym kierunku. Kocur deptał mu po piętach. Na rogu następnego skrzyżowania leżała przewrócona i roztrzaskana beczka na deszczówkę. Błot- nista ziemia zdradziła im, że złodziej upadł i podniósł się, gramoląc. Ślady mokrych stóp wskazywały dalszy kieru- nek pościgu. Fafhrd okrążył ostrożnie połamane klepki. Zimne błoto plaskało mu między nagimi palcami stóp. Nagle przypo- mniał sobie, że pchnięty chęcią niesienia pomocy Kocuro- wi, wyskoczył na golasa przez okno. Stał teraz w niezna- nej alejce z nagim tyłkiem i ubłoconymi nogami, mając za okrycie tylko nocną mgłę - w dodatku zimną - i nagle skradziona sakiewka wydała mu się znacznie mniej ważna od godności. Niestety, w tej samej chwili, w której zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, w jednym z domów przy uliczce otwo- rzyły się drzwi. Sączyło się z nich przyćmione światło. Przez moment, zanim wrota nie zamknęły się z powrotem, dobiegał stamtąd stłumiony śmiech, odbijając się echem po ulicy. - Ten szczur wpadł do jakiejś speluny- szepnął Kocur, ponownie wyjmując miecz z pochwy i mijając Fafhrda. - Dla mnie to szczęście, bo strasznie mnie dziś suszy. - Kocurze! - syknął Fafhrd, mając nadzieję, że zatrzy- ma przyjaciela. - Kocurze! - Ale Kocur szedł dalej, zdecy- dowany zabrać sakiewkę złodziejowi z Ilthmartu. Fafhrd ru- szył za nim, wzdychając ciężko. Zakrył krocze jedną ręką, a drugą ścisnął rękojeść miecza. Mgła niemal zupełnie zakryła, przyćmione światło samot- nej latarni, która wisiała tuż nad drzwiami tawerny. Nazwa lokalu, wymalowana na wrotach wyblakłymi literami, nie dała się niestety odczytać. - Nie mogę tam wejść! - upierał się Fafhrd. - Jestem nagi jak niemowlę! Kocur, z jedną ręką na drzwiach, zatrzymał się i mru- gnął do Fafhrda. - A więc poczekaj tutaj - odparł. - Znajdę go i wypło- szę wprost na ciebie. Zanim Fafhrd zdążył zaprotestować, Kocur pchnął drzwi i znikł za progiem. Śmiech w środku urwał się jak nożem uciął. Chwilę później Kocur pojawił się ponownie. - Jest za tłoczno - powiedział ponuro - i za ciemno, żeby rozróżnić twarze. Fafhrd, trzymając się cienia, oparł się ramieniem o ścia- nę i spojrzał cierpliwie na mniejszego partnera. - A więc chodźmy do domu - zaproponował. - Nie ma nic złego w podkuleniu ogona, jeśli nie pozostaje ci nic in- nego do ogrzania się. Kocur potarł z namysłem brodę. - Mam plan - ogłosił. - Stój tutaj i nie wychylaj się. - Z tymi słowami ponownie pchnął drzwi i wszedł do środ- ka. Tym razem Fafhrd dobrze słyszał jego głos. - Wasze matki sypiają ze stajennymi z Mingolu - wrzesz- czał Kocur. - Tak jak i wasi ojcowie. A wasze twarze wy- glądają jak zadki owiec chorych na pryszczycę! Wtem rozległ się wściekły wrzask i trzask łamanych mebli. Fafhrd poczuł uderzenie o ścianę, o którą się opie- rał, jakby po drugiej stronie walnęło w nią coś ciężkiego. Chwilę później drzwi tawerny otworzyły się z hukiem i wy- padł zza nich Kocur. - Jedyny, który pozostanie w środku, to nasz złodziej! - krzyknął, przebiegając obok kryjówki Fafhrda. - Dobry plan. - Fafhrd skomplementował go sarka- stycznie i usunął się z drogi, gdy zza drzwi wypadła dwu- dziestka rozjuszonych klientów w różnych stadiach upoje- nia, wywijających mieczami i nożami. Nawet kucharz gnał z nimi, machając wielką drewnianą łyżką. Gdy znikał we mgle, fartuch łopotał mu o kolana. Fafhrd wsłuchiwał się w cichnące okrzyki, a potem ostroż- nie otworzył drzwi i wszedł do środka. Złodziej z Ilthmartu siedział przy stole i nalewał sobie piwo. Złapał służącą za nadgarstek i próbował ją do siebie przycią- gnąć. Kobieta nadrabiała braki urody obfitym biustem. - Skoro zostaliśmy sami, moja ślicznotko... - mówił złodziej, gdy Fafhrd wchodził do środka. - Utytłałeś się w błocie i śmierdzisz jak nocnik! - za- protestowała kobieta, próbując się wyrwać. Zawiasy pchniętych przez Fafhrda drzwi zaskrzypiały. Podłoga stęknęła pod jego stopami. Ilthmartczyk podniósł wzrok. - O cholera! - wrzasnął i tak gwałtownie puścił rękę ko- biety, że ta zatoczyła się i upadła. Ilthmartczyk nie zwracał już na nią uwagi. Odepchnął krzesło i wyciągnął miecz. Służąca usiadła z rozrzuconymi nogami. Wokół niej roz- postarła się spódnica. Kobieta potarła siedzenie równie im- ponujących rozmiarów co piersi. Odsunęła gruby kosmyk włosów, który spadł jej na twarz, i wytrzeszczyła oczy, spoj- rzawszy na Fafhrda. - No nie wiem, kotku - podsumowała - dla mnie to boski widok. Fafhrd powoli podchodził do złodziejaszka. Uniósł Gray- wanda. - Zmierzę swój miecz i rozmiary z twoimi atutami - po- wiedział do niej, dotykając czubkiem swojej dłuższej broni ostrzą ilthmartczyka. Dziewka wstała, gramoląc się. Wciąż wpatrywała się w nagie kształty Fafhrda. - Założę się, że pobije cię, skarbie - rzekła do złodzieja. Ilthmartczyk cofnął się nerwowo. Na rękawie ramienia, które dzierżyło miecz, widać było rozdarcie i małą czerwo- ną plamę. Tam wcześniej musnęło go ostrze Kocura. Zło- dziej omiatał wzrokiem mroczne pomieszczenie w poszuki- waniu drogi ucieczki. - Może dojdziemy do porozumienia - powiedział, pod- nosząc sakiewkę Kocura, zawieszoną na sznurkach pod pasem. - Bez wątpienia - odparł spokojnie Fafhrd. - Oddaj sakwę mojego towarzysza, a uznamy, że była to krótkoter- minowa pożyczka. Twój pierścień będzie procentem od tej pożyczki. I miecz. - Uśmiechnął się. - I płaszcz. To ła- pówka dla pośrednika, który załatwił pożyczkę. Czyli mnie. A tak w zasadzie to zostaw wszystkie ciuchy. Ilthmartczyk zapienił się. - Przecież moje rzeczy nie będą na ciebie pasować! Fafhrd uśmiechnął się. - Wiem, ale poczuję się znacznie lepiej, jeśli będę wie- dział, że nie tylko ja latam po ulicach Lankhmaru z gołym tyłkiem. A ponieważ jesteś odpowiedzialny za moją nagość, wydaje mi się, że będzie dobrze, jeśli podzielisz moje zmie- szanie. - Dotknął czubkiem miecza piersi Ilthmartczyka. - Czy muszę dodatkowo podkreślić swoje słowa? Złodziej rzucił miecz i wyskoczył szybko z butów i odzie- nia. W ciągu kilku chwil stanął nagi jak Fafhrd, ale ze znacz- nie mniejszą pewnością siebie. - A teraz wynocha - rzekł Fafhrd, wskazując głową drzwi. Nerwowe oczy zmierzyły Fafhrda, pomknęły w stronę dziewki, która wciąż siedziała z rozłożonymi nogami na pod- łodze, a potem przeniosły się w stronę drzwi, by w końcu powrócić do Fafhrda. - I już? - spytał mężczyzna niepewnie. - Puszczasz mnie? - A co mogę ci gorszego zrobić? - spytał olbrzym. - Naj- więcej wstydu to masz między nogami. - To prawda! - stwierdziła służąca, krzywiąc złośliwie twarz i odmierzając kilka centymetrów między kciukiem a palcem wskazującym. Twarz ilthmartczyka poczerwieniała z gniewu i zakłopo- tania. Zacisnął pięści, lecz bez słowa przemknął obok Fa- fhrda w kierunku drzwi. Fafhrd zaśmiał się serdecznie, ob- rócił ostrze i plasnął głośno płaską powierzchnią w poślad- ki złodzieja. Ilthmartczyk pisnął i wypadł za drzwi. Wkrót- ce zniknął w mroku nocy. Gęsta mgła popełzła ukradkiem pod próg. Zdawało się, że zatrzymała się na chwilę, stykając z cieplejszym powietrzem wewnątrz karczmy, lecz wolno rozlała się po podłodze. Fafhrd podniósł porzucone przez ilthmartczyka spodnie, zmarszczył brwi i odrzucił je na bok. - Może sprawdzisz, czy ja nie jestem w twoim rozmia- rze, kotku? - spytała służąca, mrugając lubieżnie. Fafhrd rozważał przez chwilę jej słowa. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Wiedział jednak, że należy zadbać o bezpieczeństwo Kocura, a klienci tej bezimiennej tawer- ny mogą w każdym momencie wrócić. Objął ją więc w ta- lii ramieniem i przyciągnął do siebie, po czym pocałował przelotnie i odsunął. - Poza płaszczem - rzekł, podnosząc go i zawiązując tasiemki pod szyją - odzież i miecz należą do ciebie. Scho- waj je, zanim ktoś się pojawi, i sprzedaj, za ile ci się uda. Dziewka otworzyła szerzej oczy, zdziwiona jego hoj- nością. - Nie jestem przyzwyczajona do dżentelmenów- stwier- dziła, pospiesznie zgarniając rzeczy ilthmartczyka. Wypro- stowała się, przyciskając je do piersi. - Ale jeśli wpad- niesz tu którejś nocy, dobrze cię obsłużę i nic od ciebie nie wezmę. Fafhrd uśmiechnął się w odpowiedzi. Puścił jedną ręką c ł płaszcz i skłonił się, całując jej dłoń. Potem zebrał fałdy nowego okrycia i wyszedł na ulicę. Miał wrażenie, że mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Snuła się po ziemi niczym biała, puchata rzeka, wypełniając po- wietrze mętnym, zimnym oparem. Fafhrd zatrzymał się na chwilę i przywiązał rzemykami sakiewkę Kocura do lewe- go nadgarstka. Nagle ogarnęła go groza i złe przeczucia, wywołane upiorną atmosferą. Otulił się szczelniej płasz- czem. Gdy przedzierał się przez mrok, nie widział ani nóg, ani nawet rąbka ubrania. Przewrócona beczka na deszczówkę czekała na niego, skryta we mgle. Niczego nie spodziewający się olbrzym zawył, waląc już obitym palcem prawej stopy w jej reszt- ki. Klnąc, odskoczył i pośliznął się w błocie. Jęknął jesz- cze raz i zaklął głośno, ponieważ lewa noga straciła opar- cie i upadł w rzadkie błoto. - Niech to piekło pochłonie! - warknął, strząsając maź z rąk. Ukląkł i wstał niezgrabnie. Wymacał we mgle klep- kę z beczki i odrzucił w dał. Jeszcze w locie znikła w opa- rze, ale głośny grzechot, wywołany uderzeniem o ścianę, usatysfakcjonował go nieco. - Kto tam? Głos niósł się we mgle, stłumiony, jakby dobiegał z dale- ka. Fafhrd wsłuchiwał się w niego, wycierając ostrze Gray- wanda w skraj przemoczonego materiału. Zastanawiał się, czy powinien odpowiedzieć. Jeszcze jeden głos odpowiedział z innego kierunku. - Kto tam? Hej! - Nic nie widzę - zawołał pierwszy głos. - Kto tak ha- lsował? Fafhrd powstrzymał dreszcz. Przewrócona beczka zdra- dziła mu, że znalazł się w miejscu, gdzie na Dziedzińcu Za- razy łączyły się aleje. Nie widział jednak drugiego krańca ulicy, nie wiedział też co się dzieje w głębi drogi. Właścicie- le głosów byli niewidoczni, zupełnie jakby we mgle rozle- gały się bezcielesne okrzyki. Pomyślał, że im odpowie, ale po zastanowieniu się zrezygnował z tego zamiaru. Mogli to być mężczyźni, którzy gonili Kocura. Powoli przesuwał się ku Dziedzińcowi Zarazy. Skręcił w lewo, będąc pewnym, że tam znajduje się Srebrny Węgorz, a Kocur czeka w nim na niego przy zarezerwowanym stole i dzbanie piwa, jeśli tylko ma odrobinę oleju w głowie. Olbrzym dostrzegł słabiutkie bursztynowe światełko w oddali na ulicy. Unosiło się w mglistej otchłani, w któ- rą zamienił się Lankhmar. Fafhrdowi zjeżyły się włosy na karku. Zamarł ponownie, dopóki nie przekonał się, że to zamazany blask czyjejś pochodni albo latarni. Nie widział postaci, a jedynie światełko podskakujące we mgle. Gdy znikło chwilę później, mężczyzna wyjaśnił sobie, że stało się tak dlatego, gdyż właściciel skręcił za róg lub wszedł do budynku. Głosy nadal krzyczały. Teraz było ich chyba nawet wię- cej. Tuż obok Fafhrda przeszła niepewnym krokiem ledwo widoczna postać z wyciągniętymi ramionami. - Gamronie? - mruknęła nerwowo postać. - To ty? Fafhrd, idąc za głosem wrodzonej ostrożności, zachował milczenie i posuwał się dalej, trzymając nisko przed sobą miecz, jak ślepiec laskę. Jeszcze nigdy nie widział takiej mgły. Na Zimnych Pust- kowiach, w odległej krainie, w której się urodził, widział, jak lodowe wiedźmy w jego wiosce wywołują gęste mgły, ale te zawsze pojawiały się w towarzystwie otępiającego, mrożą- cego krew w żyłach chłodu. Potem w powietrzu błyszcza- ły kryształki lodu, a wszystko wokół pokrywało się białą szadzią. Jego matka, Mor, była taką wiedźmą. Podobnym zaklę- ciem zabiła ojca, Nalgrona - niech cholera weźmie jej za- zdrosne oczy - gdy wspinał się na zmrożony szczyt góry tCJ si( że Biały Kieł. Stamtąd mógłby dojrzeć sam szczyt świata i wszystkich bogów Nehwonu. Olbrzym odsunął od siebie gorzkie wspomnienie. Od dawna nie myślał ani o matce, ani o ojcu, ani o Śnieżnym Klanie, który zostawił za sobą. Zatrzymał się ponownie. Zmarszczył brwi i podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy to możliwe, że minął już Srebrnego Węgorza. Czyż- by pobiegł aż tak daleko, ścigając złodzieja z Ilthmartu? Zmrużył oczy, próbując przeniknąć wzrokiem szary woal. Nie dostrzegł jednak niczego zarówno po prawej, jak i po lewej, ani przed sobą, ani za sobą. W końcu uznał, że śro- dek ulicy to niewłaściwe miejsce, by tak sobie stać, więc ruszył prostopadle do dotychczasowego kursu, spodziewa- jąc się, że po kilku krokach napotka ścianę, wzdłuż której odnajdzie dalszą drogę. Nie napotkał ściany. Zamiast tego znalazł się w jeszcze jednej alejce albo ulicy. Z szarego mroku wciąż dobiegały go niezwykle przytłumione głosy. Fafhrd martwił się coraz bardziej, ale próbował pocieszyć się, myśląc złośliwie, że najwyraźniej połowa miasta zagubiła się we mgle i nie może nawiązać z nikim kontaktu. Nagle ogarnął go przesądny strach. Wyciągnął miecz, skierował go w prawo i lekko dotknął nim kamiennej bu- dowli, upewniając się, że nie zgubił się na jakichś upior- nych pustkowiach. Z cichym, na wpół zawstydzonym wes- tchnieniem oparł rękę o bok nieznanego budynku i zaczął ię kierować wzdłuż niego. - Fafhrdzie. Olbrzym zatrzymał się. Czyżby usłyszał swoje imię, a mo- to wyobraźnia spłatała mu figla? Czekał, nasłuchując, niepewny, czy ma iść dalej. Uniósł czubek miecza. - Kocurze? - szepnął. Nie dobiegła go żadna odpowiedź. Fafhrdowi zrobiło się głupio i opuścił ostrze. Pomyślał, że chyba jednak to sobie wyobraził. Ponownie ruszył przed siebie i zatrzymał się w ostatniej chwili, gdy przypadkowy wir mgły ukazał jeszcze jedną beczkę na deszczówkę na jego ścieżce. Ro- ześmiał się serdecznie, bardziej z ulgą, niż z prawdziwego rozbawienia. Pomyślał, że przynajmniej tym razem oszczę- dził swój biedny palec. Okrążył beczkę i dalej brnął we mgle. Pomyślał, czy nie owinąć się po prostu w ubłocony płaszcz i skulić pod jaki- miś schodami albo w alejce, dopóki poranek i światło słońca nie rozwieje na tyle zasłony mgły, by mógł odnaleźć drogę do domu. Ale gdy oblizał usta i pomyślał o zimnym kuflu, szedł dalej. Jeśli nie znajdzie Srebrnego Węgorza, z pew- nością przygarnie go inna tawerna i zajmie się troskliwie nagim, brudnym mężczyzną. Całe szczęście, że miał przy sobie sakiewkę Kocura. - Fafhrdzie. Ponownie dobiegł go ten głos. Olbrzym zatrzymał się jesz- cze raz, tym razem pewny, że usłyszał swoje imię. Czy po- winien odpowiedzieć? Zagryzł wargi. Ilu ludzi w tym mie- ście znało jego imię? Nagle opuściły go podejrzenia. - Kocurze - warknął, wpatrując się we mgłę, skąd zda- wał się płynąć głos. - Jeśli bawisz się ze mną, żeby się ze- mścić za nasikanie na ciebie, to będę cię walił po głowie, dopóki nie zmniejszysz się o sześć cali! Fafhrd uśmiechnął się zadowolony. Jeśli rzeczywiście Kocur bawił się jego kosztem, wyjdzie po takiej zaczepce. Jego partner był wrażliwy na punkcie swojego wzrostu i bez względu na okoliczności nie tolerował takich uwag. Po chwili Fafhrd przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. Równie dobrze mógł krzyczeć w stronę księżyca, jeśli tylko ten byłby widoczny, albowiem nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nagle w alejce pojawił się wiatr, poruszył mgłę, rozdzie- lił ją i rozwiał. Kilka kroków od niego wśród oparów stała nieruchoma postać, przyglądając mu się w milczeniu. Była to piękna kobieta, odziana w czarną, aksamitną suknię. Pasma jej kruczoczarnych włosów powiewały na wietrze, okalając twarz o mocnych lankhmarskich rysach. Wokół talii nosiła nieprawdopodobnie błyszczący pas ze srebrnych ogniw, z którego zwieszała się pusta srebrna pochwa, gdzie niegdyś mógł tkwić sztylet. Wiatr jeszcze raz rozwiał mgłę, przez chwilę ukazując jej twarz. Fafhrdowi zdawało się, że serce stanęło mu w pier- siach. - Vlana? - Drżące usta ledwo zdołały wypowiedzieć jej imię. Wyciągnął dłoń i niezgrabnie postąpił do przodu. Za- trzymał się, nie mogąc uwierzyć oczom. Mimo to wykrzyk- nął: - Moja jedyna ukochana! Wiatr ucichł, a mgła ponownie zasnuła postać kobie- ty, która jako jedyna zdobyła serce barbarzyńcy. Z dzikim okrzykiem Fafhrd wbił miecz w ziemię i rzucił się ku niej, obejmując ramionami powietrze, gdzie powinna się znaleźć kobieta - napotkał tylko pustkę. Miotał się we mgle, nie- mal oszalały, kręcąc się jak pijany tancerz. Wołał Vlanę, aż w końcu padł wyczerpany na kolana. Znikła. Jeśli w ogóle tam była. Wiatr ponownie wśliznął się w alejkę, niczym wąż kusi- ciel. Ciężka, szara mgła rozstąpiła się. Fafhrd uniósł głowę i wpatrzył się w zwęglone ruiny niegdyś znajomej kamieni- cy. Ze skurczem serca i przerażeniem zdał sobie sprawę, gdzie się znalazł. Niegdyś na najwyższym piętrze tego budynku hordy szczurów pod kontrolą maga, najętego przez Gildię Zło- dziejską, pożarły jego ukochaną i dziewczynę Kocura. Ko- biety walczyły i zginęły, podczas gdy ich mężczyźni kupo- wali w Srebrnym Węgorzu wino na przyjęcie. Fafhrda wciąż nawiedzał koszmar, który zobaczył, gdy stanął w zalanym krwią pokoju. W jego najprzeraźliw- szych snach Vlana krzyczała, przeklinając jego imię i bła- gając o pomoc, podczas gdy gryzonie wpijały się w jej gar- dło i wygryzały oczy. Ten koszmar przyśnił mu się nawet tej nocy. Z trudem się z niego obudził. Po raz pierwszy tego najdziwniejszego ze wszystkich wie- czoru poczuł się naprawdę zagubiony. Tej nocy nawet sa- motny barbarzyńca mógł szlochać bez świadków, osłonię- ty ciemnością i mgłą. Olbrzym wciąż klęczał. Zwiesił głowę na piersi i opuścił ramiona, a noc wypełniła się jego szlo- chaniem nad bolesną stratą. Mgła skryła budynek, a smugi oparu otuliły zbolałego Fafhrda, pocieszając go swym chłodem. miasto fysiqca świątyń Frontowe drzwi karczmy Pod Srebrnym Węgorzem otwo- rzyły się cicho. Bladoszare światło wczesnego mglistego po- ranka sączyło się nad progiem. Gęsta nocna mgła rozwiała się, ale słońce jeszcze nie ogrzało ulic i nie wypędziło chło- du z powietrza. Fafhrd, otulony płaszczem, odetchnął, gdy drzwi zamknęły się za nim. Tawerna opustoszała. W środku znajdowała się samotna postać. Kocur uniósł sennie głowę, na wpół leżąc na stole w najdalszym kącie. Z trudem otworzył jedno oko. Fafhrd nic nie powiedział do towarzysza, przechodząc obok. Po- łożył tylko miękką skórzaną sakiewkę przy dłoni Kocura i wszedł po schodach, by odszukać ich pokój. Lampa w korytarzu już dawno się wypaliła. W wynajętym pokoju wciąż panował mrok. Nikłe światło poranka jesz- cze nie wpadło w wąską alejkę za otwartym oknem. Fafhrd odłożył miecz na bok, zaciągnął okiennice i zamknął je. Ob- rócił się, obrzucając pokój spojrzeniem, i zastanowił się, co powinien teraz zrobić. W końcu kucnął, oparł się plecami 0 ścianę pod oknem, otulił się jeszcze mocniej płaszczem 1 położył zmęczoną głowę na kolanach. Drzwi otworzyły się i zamknęły, skrzypiąc lekko. Tym razem Fafhrd podniósł głowę. Wokół Kocura zatańczył po- marańczowy blask, kiedy mężczyzna uniósł wysoko latar- nię. W drugiej dłoni trzymał dzban. Kocur postawił lampę obok miski do mycia, która stała na samotnym stole, i po- dał dzban Fafhrdowi. Potem przeszedł przez pokój i usiadł na skraju łóżka. - Paskudna noc? - spytał. - Wyglądasz tak, jakbyś ją spędził w chlewie. Fafhrd pociągnął spory łyk z dzbana. Piwo było ciepłe i gorzkie, ale wypędziło chłód z jego ciała i trochę popra- wiło humor. - Miło z twojej strony, że na mnie czekałeś - odparł. Kocur zaczął machać zawieszoną na sznureczkach sakiew- ką wokół wskazującego palca. W końcu prędkość sprawiła, że rozległ się szum, a sakiewka rozmyła się w oczach. - Mniemam, że napotkałeś ilthmartczyka o niezbyt miłym charakterze? Fafhrd kiwnął głową, a potem wstał i podszedł do stołu. Odstawił dzban z piwem i zrzucił płaszcz. Zaczął się myć starą szmatą, polewając się wodą, która wypełniała do połowy szorstką glinianą misę. W pokoju rozległ się łagodny plusk. Kocur odłożył na bok sakiewkę. - Zabiłeś go? - wypytywał ostrożnie. - Czy to dlate- go twój nastrój jest mroczniejszy od tego paskudnego po- ranka? Fafhrd oczyścił stopy i łydki z błota. - Złodziej wolał zachować się rozsądnie - odpowiedział. - A jeśli chodzi o mój nastrój... - Na chwilę przerwał szoro- wanie i zerknął ku okiennicom, by za moment znów z wysił- kiem gwałtownie podnieść ścierkę. Woda prysnęła z miedni- cy, rozlewając się po stole i podłodze. Fafhrd zignorował to. - Uznajmy, że winę za to ponosi to nawiedzone przez mgłę miasto. Szkoda, że nie jesteśmy gdzieś daleko stąd. Twarz Kocura przybrała dziwnie ponury wyraz. Fafhrd odwrócił wzrok i zagryzł dolną wargę. Zastanawiał się, czy powinien wspomnieć o duchu Vlany. Lecz czy mógł być pe- wien, że rzeczywiście widział ducha swojej prawdziwej miło- ści? Może to tylko jego wyobraźnia lub też mgła igrała sobie z jego zmysłami. A może po prostu dopadł go smutek. Kocur poklepał materac. - Prześpijmy się kilka godzin - zaproponował - a po- tem wstaniemy i zaczniemy te wstrętne poszukiwania. Im wcześniej je rozpoczniemy, tym wcześniej skończymy. Fafhrd skrzywił się, rzucając z powrotem ścierkę do miednicy. Rozbryznął wodę. - Spać - powiedział, gasząc knot lampy. Przeszedł w niemalże całkowitych ciemnościach na swoją stronę łóżka i wśliznął się pod skraj jedynego koca. - A potem wstać i iść do pracy, jak każdy porządny najemnik. Kocur zrzucił buty, które stuknęły o podłogę. W ślad za nimi poszła tunika. Przyjaciel przykrył się swoją czę- ścią koca. - Nigdy nie powinno się iść do łóżka w gniewie - stwier- dził lżejszym tonem. - Nie jesteś moją żoną - warknął Fafhrd i przewrócił się na bok. Tym samym ściągnął cały koc na swoją poło- wę. - I zamknij się. Kocur szarpnął materiał z powrotem. W tej chwili rozpo- częła się cicha walka, która trwała aż do popołudnia. Z ołowianoszarych chmur siąpił deszcz. Zakamarki i uliczki zamieniły się w błotniste wstęgi, a na lepszych uli- cach kocie łby i chodniki pokryły się śliską warstwą wil- goci. Rynsztoki wzdłuż ulicy Bogów pieniły się od brudnej, zanieczyszczonej ściekami wody. Przechodnie, skuleni pod płaszczami z kapturami lub jaskrawo pomalowanymi pa- rasolami, wpadali i wypadali z różnorodnych dużych świą- tyń, którym arteria zawdzięczała imię. Fafhrd ze zniecierpliwieniem obserwował ruch uliczny, sam czekając pod arkadami świątyni Mogą, boga-pająka. W ucho wpadały mu brzęczące intonacje kapłanów. Tłu- miło je nieco jednostajne bębnienie deszczu. Świątynia w rzeczywistości była ogromnym amfiteatrem ze stożko- wym budynkiem administracyjnym pośrodku. Czy słońce, czy deszcz, od zmierzchu do świtu kapłani, akolici i wy- znawcy włóczyli się po jej terenie, wyśpiewując hymny chwa- lące bóstwa. Obok Fafhrda przedreptały dwie staruszki pod niebie- sko-żółtym parasolem i przeszły pod kolumnowym wejściem. Natychmiast rozpoczęły chóralny śpiew drżącymi, piskliwymi i nieskładnymi głosami. Olbrzym mocniej otulił twarz kap- turem, odwrócił się plecami do bramy i potrząsnął głową. Zastanawiał się, jakie bóstwo zniesie taką modlitwę? Ponownie zaczął obserwować tłum, dopóki z bramy nie wynurzył się Kocur i nie poklepał go po ramieniu. Fafhrd spojrzał w dół na towarzysza. - Nie słyszałem wśród niebiańskiego chóru Mogą two- jego słodkiego głosu - powiedział z nieskrywaną ironią. Kocur wyglądał żałośnie w przemoczonym szarym płasz- czu. Ujął Fafhrda za łokieć i poprowadził ulicą ku brzego- wi rzeki. - Dobrze wiesz, że śpiewam jak żaba, której w gardle utkwiła mucha - odparł. - Przekonałem kapłanów o mo- jej pobożności, ofiarując im pierścień ilthmartczyka. Fafhrd chrząknął. Według niego pierścień poszedł na marne. Mog najprawdopodobniej ujrzy, jak piękne cacko zdobi palec jednego z kapłanów. Ale spośród wszystkich bogów Nehwonu Kocur czcił akurat boga-pająka. Fafhrd nie mógł odmówić, gdy przyjaciel poprosił go o zgodę na podarowanie pierścienia bóstwu. - Przy zadaniu o takim charakterze jak nasze - odparł Kocur, prawie go przepraszając - nie zaszkodzi zaskarbić sobie łaski bogów niewielkim podarkiem. - Doprawdy? - spytał Fafhrd, zerkając z ukosa na sze- reg odzianych w szafranowe szaty kapłanów Isseka, którzy szli środkiem zalanej deszczem ulicy. Potrząsali sprzączka- mi i dzwonkami w rytm jakiejś recytacji. - Czym jest reli- gia, jak nie magią ubogich? A jeśli i to przyciąga śmiertel- ną klątwę Malygrisa? Kocur zatrzymał się w pół kroku i zdjął kaptur. Przyjrzał się swemu towarzyszowi. Jego twarz zbladła jeszcze bar- dziej niż zwykle. Zmierzył wzrokiem ulicę Bogów i wszyst- kich przechodniów wchodzących i wychodzących z rozma- itych świątyń. - Wszyscy ci ludzie - rzekł. Ponownie naciągnął kap- tur, starł deszcz z oczu i ruszył przed siebie. Mruknął do Fafhrda: - Potrafisz sprawić, by ponury dzień jeszcze bar- dziej się zachmurzył. Na skrzyżowaniu, gdzie ulica Srebrna przecinała ulicę Bogów, drogę zablokowała im czwórka krzepkich niewolni- ków z osłoniętą draperiami lektyką. Biała drewniana rama z wyrzeźbionymi figurkami zwierząt wyglądała na kosztowną kość słoniową. Mimo deszczu zasłony ze złotogłowiu i czer- wonego jedwabiu lśniły, a niewielkie złote dzwoneczki przy drążkach brzęczały w rytm kroków tragarzy. Gdy palankin przesuwał się obok nich, delikatne palce o długich pomalowanych paznokciach lekko rozchyliły za- słony. Błysnął jasny kosmyk, a podkreślone antymonem oczy przelotnie spojrzały na nich. Potem zasłona z powro- tem opadła. - Liara - szepnął Kocur, patrząc na przemieszczają- cą się szybko lektykę. Jeszcze nigdy Fafhrd nie widział tak dziwnego wyrazu twarzy towarzysza. Kocur otworzył usta. Oczy zaszły mu mgłą i wcale nie zamierzał się ruszyć. - Kto to taki? - spytał Fafhrd. - Znasz tę ślicznotkę? Kocur otrząsnął się nieco, ale mimo to wciąż pa- trzył w ślad za palankinem. W końcu oderwał od niego wzrok. - Mroczny Motyl - odburknął, nagle przecinając rojne skrzyżowanie. Dodał z nutką pogardy w głosie: - Taka jedna dziwka, która pojawiła się wczoraj wieczorem w Srebrnym Węgorzu. Bez wątpienia jedzie teraz do jakiegoś klienta. Nagle deszcz ustał. Fafhrd zerknął na niebo i zauważył gęste chmury, które przewalały się nad miastem. Słońce, ledwo widoczne zza całunu chmur, unosiło się na niebie jak blade, mrugające oko, czujne i nieco złowieszcze. Dwaj pasterze przepędzili przez skrzyżowanie kierdel owiec. Ich kopytka stukały na bruku, a pies szczekał i pod- gryzał kostki wełnistych maruderów. Za pasterzami prze- toczył się hałaśliwie wóz na wielkich drewnianych kołach, ciągnięty przez dwa woły i wyładowany ciężkimi beczka- mi. Woźnica narzekał i przeklinał, że wszyscy tak się wloką. - Uważaj, gdzie idziesz - powiedział Fafhrd do Kocu- ra, gdy przed nimi zrobiło się pusto i ponownie mogli ru- szyć. Zmarszczył nos. - Nie tylko błoto leży tam, gdzie za- mierzasz postawić stopę. Kocur zatańczył zgrabnie wokół kupki owczych bobków. - Nigdy już nie narzekaj na swoje wyczulone barbarzyń- skie zmysły - powiedział nosowo, zaciskając nozdrza pal- cem wskazującym i kciukiem. Odzyskał już humor. W końcu przeszli przez Srebrną i podążyli ulicą Bogów. Przemaszerowali obok pięciopiętrowej świątyni Aartha, naj- większej i najbardziej luksusowej świątyni w Lankhmarze. Bramę wejściową tworzyło półkole wymytych do białości kolumn. Biało odziani neofici z ogolonymi głowami witali napływające szeregi wyznawców. Podczas żadnej wyprawy Fafhrd nie widział miasta z ty- loma świątyniami różnorodnych bóstw. Ulica Bogów prze- cinała miasto od Bramy Błotnej do rzeki Hlal. Po jej obu stronach wznosiły się jedynie świątynie oraz sklepy z ka- dzidłami, ziołami lub innymi materiałami dla zaganianych wyznawców. Każdy bóg i bogini Lankhmaru mieli swoje przybytki na tej ulicy, zresztą tak samo jak wielu bogów innych narodowości. Fafhrd pomyślał, że tylko w samej Krainie Bogów, tam, gdzie na dalekiej Północy żyły bóstwa, mogło znajdować się więcej świątyń. Świątynia Aartha wznosiła się na końcu ulicy Bogów, ale nie była ostatnią świątynią w Lankhmarze. Przyjacie- le skręcili na południe w ulicę Zakonnic. Fafhrd wypatrzył pierwszą z siedemnastu czarnych wież zapomnianych bogów Lankhmaru. Nikt nie znał imion bóstw, dla których wzniesiono te czarne budowle. Nikt też nie wiedział, kiedy to się stało. Gdy pierwsi lankhmarscy osadnicy przybyli do tej krainy, starożytne budynki już były opuszczone. Walące się mury kryły złowieszcze i zakazane tajemnice. Jedne z nich stały, wysokie i smukłe, niczym szpony wypuszczone z ziemi, by drapać niebo. Inne przycupnęły, niskie i krępe, jak ciem- ne ropuchy wpatrzone w rzekę. Mimo rzucanych przez te świątynie paskudnych cieni, wzdłuż brzegu rzeki kłębił się tłum zajętych interesami ludzi. Lankhmar rozpościerał się przy ujściu rzeki Hlal, która wpływała do Morza Wewnętrznego. Do rojnych doków Lankhmaru regularnie zawijały statki handlowe z Ilthmar- tu, Kraju Ośmiu Miast, a nawet z odległych Zimnych Pust- kowi, skąd pochodził Fafhrd. Flota kupiecka Lankhmaru nie miała sobie równych. Wzdłuż ulic wybrzeża rozlokowane były sklepy i warsztaty. Również w tej dzielnicy wielu szlachciców pobudowało sobie domy i rezydencje. Obok nich przemknął jeszcze jeden palankin, dzwoniąc dziesiątkami złotych dzwoneczków. Lektykę niosło czterech potężnych mężczyzn w czerwonych liberiach z długimi kin- dżałami u pasa. Karminowo-srebrne draperie, trzepoczące na wietrze, nie pozwalały dostrzec, kto siedzi w środku. Trzej służący, odziani w takie same czerwone szaty, spieszyli w ślad za lektyką, z paczkami i zakrytymi koszami w rękach. Fafhrd poskrobał się w krótką brodę. - Miała podobną twarz - powiedział z namysłem. - Kto? - spytał Kocur, zerkając na palankin i z powro- tem na Fafhrda. - Twoja dziwka - odparł olbrzym. Twarz Kocura zachmurzyła się. Bez słowa skierował się ku pierwszej z zakazanych wież, przecinając w poprzek ulicę Zakonnic. Skręcił w aleję Rybiego Pęcherza, która prowa- dziła do doków. Zdumiony Fafhrd wkrótce go dogonił dzię- ki swoim długim nogom. - Chcę się przyjrzeć każdej wieży - powiedział szyb- ko Kocur, jakby chciał powstrzymać Fafhrda przed konty- nuowaniem poprzedniego tematu rozmowy. - Jeśli będzie trzeba, wszystkim siedemnastu. Fafhrd kiwnął głową, przytakując mu. - Czy Malygris zamacha nam uroczo z okna chus- teczką, czy po prostu odświeżamy sobie w pamięci wido- ki miasta? - Nie wiem - odwarknął Kocur z niezwykłą dla siebie oschłością. - Plotka Nuulphy może okazać się jedynie po- głoską. Ale możemy rozpocząć poszukiwania od tego miej- sca. Masz lepszą propozycję? Fafhrd zawahał się, poruszony tonem przyjaciela. - Nie - przyznał w końcu. Kocur, przepychając się przez tłum kupujących na targu rybnym, rzucił przez ramię: - To wyświadcz mi dwie przysługi. - Zdjął kaptur i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Po pierwsze, wybacz mi mój niegrzeczny ton. - Podniósł jeden palec, a gdy zatrzy- mał się nagle, drugi. - Po drugie, spójrz ponad głowami tej hołoty i powiedz mi, gdzie, na Mogą, jest ta wieża? Fafhrd roześmiał się, zapominając o urazie. Sklepy i ma- gazyny wzdłuż alei Rybiego Pęcherza tworzyły zwartą ścia- nę, pozostawiając jedynie wąskie przejście. Gdy już prze- stało padać, tłum tak zgęstniał, że niski przyjaciel olbrzy- ma niemalże zupełnie utonął w morzu ludzi. Nawet mimo niewątpliwej przewagi, którą dawał mu wzrost, Fafhrd ledwo widział czubek zakazanej wieży - cel ich wyprawy. - Tędy - rzekł znienacka. Chwycił Kocura za okryte szarą tkaniną ramię i wciągnął w alejkę. Może była to zbyt szumna nazwa dla zaułku. Po obydwu jego stronach wzno- siły się ściany z nieheblowanych desek. Dzieliła je tak nie- wielka odległość, że dwaj przyjaciele musieli iść bokiem, z każdym przebytym calem ocierając sobie plecy i pierś. Pod butami plaskało im błoto, a w powietrzu unosił się za- pach śniętych ryb. Fafhrd zaryzykował i zerknął w dół. Wąska wstążka ziemi migotała od świeżych i starych rybich łusek. Mężczyźni dep- tali nie tylko po błotocie, ale też rybich wnętrznościach. Ol- brzym przewrócił oczami i wyszeptał krótką modlitwę do Kosa, by żaden z kupców nie wywalał śmieci, dopóki wraz z Kocurem nie dotrą do drugiego końca alejki. - Często tu wpadasz? - mruknął sarkastycznie Kocur, strząsając rybi łeb z czubka buta. Fafhrd nic nie odpowiedział. Alejka łączyła się z kolejną ulicą, gdzie było znacznie mniej handlarzy. Fafhrd wyszedł na otwartą przestrzeń i wypuścił powietrze, które dotąd wstrzy- mywał. Odskoczył nagle, ponieważ prawie stratował go wół, zaprzęgnięty do wozu. Nagły skok sprawił, że olbrzym zde- rzył się z Kocurem, który jeszcze nie wyszedł z alejki. Kocur wydał dziwny okrzyk i schwycił szaleńczo jedną ręką poży- czony płaszcz Fafhrda, a drugą oparł się o ścianę. Wielki mężczyzna złapał przyjaciela za ramię i przepra- szającym gestem postawił na nogi. - Mogłem wybaczyć to, że oszczałeś mnie wieczorem - ostrzegł Kocur. - Ale po wrzuceniu mnie w ten szlam zażądałbym satysfakcji. Fafhrd uważnie rozglądnął się w obie strony, zanim po- nownie się wychylił. Droga była pusta. Na końcu ulicy, na której stanęli, kołysały się łagodnie wysokie maszty żaglow- ca. W dokach półnadzy mężczyźni ładowali pracowicie na okręt beczki i worki ze zbożem. W połowie ulicy ściana magazynów rozstępowała się, ukazując połamane marmurowe płytki starego dziedzińca, na którym na trzy piętra wznosiła się smukła wieża z czar- nego kamienia. Otaczał ją żelazny płot bez bramy. Jedy- nie na trzecim, najwyższym piętrze dostrzegli okna i inne otwory. Z zacienionych nisz wylatywały ptaki. Najwyraźniej uwiły tam sobie gniazda. Dziedziniec, a nawet ściana wieży upstrzone były narosłymi przez wieki odchodami. Kocur podszedł do płotu i zaczął przechadzać się przed nim, przebiegając palcami po ostro zakończonych żelaznych prętach. Fafhrd pozostał z tyłu. Przyglądał się kamieniom. Zauważył kruszącą się zaprawę, szczelinę w konstrukcji przy parapecie i gruchające w gniazdach ptaki oraz ich to- warzyszy w powietrzu. - Nie ma go tutaj - powiedział cichym głosem do Ko- cura. Gdy partner obrócił się do niego, wyjaśnił: - Ptaki są zbyt beztroskie. Gdyby ktoś mieszkał w wieży, gniazda byłyby puste. Kocur kiwnął głową, zgodziwszy się z nim, i odsunął się od płotu. Wrócili na ulicę Zakonnic i zaczęli przeciskać się na po- łudnie przez wciąż rosnącą ciżbę, która zajmowała rojną ar- terię. Słońce z wysiłkiem przebiło się przez chmury i chociaż niebo nadal pozostało szare, powietrze było cieplejsze. Na Nabrzeżu Żeglarzy stały obok siebie dwie świątynie. Wyższa miała dwa piętra i górowała nad drugą, będącą ni- skim prostokątnym budynkiem. Wieża zapadła się z jed- nej strony i pochyliła pod nieprawdopodobnym kątem. Fafhrd pomyślał, że bóg, dla którego została zbudowana, musiał chyba umrzeć. Natomiast świątyni w kształcie sze- ścianu najwyraźniej nie tknął czas. Wyglądała, jakby zo- stała wykonana z jednego kawałka. Żadna z budowli nie miała drzwi ani okien. Dzieliły wspólny dziedziniec. W cen- trum leżały ruiny starożytnej fontanny. Teren, na którym stały, był oddzielony od reszty miasta wspólnym żelaznym płotem. Anemiczne słońce pełzło ku horyzontowi, a do Lankh- maru wkradał się cicho zmierzch. W dzielnicy portowej cichły odgłosy pracy, a ulice pustoszały. Kupujący i robot- nicy znikali. Fafhrd zżymał się, idąc z Kocurem ku południowemu krańcowi doków. Tam się zatrzymali i wpatrzyli w szeroki nurt Hlal. Wiatr się wzmógł i wygrywał upiorne dźwięki na olinowaniach statków, zakotwiczonych w wyznaczo- nych im miejscach. Olbrzym przysłuchiwał się im, a tak- że temu, jak pod stopami skrzypią deski, gdy rzeka ude- rza o pale. Wszystko razem składało się na dziwną, smut- ną muzykę. - Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak cienki - mruk- nął do siebie Fafhrd. Kocur usłyszał to i uniósł brwi. - Cienki? Na dalekim brzegu rzeki odziany w czerń staruszek, sto- jąc w płaskim czółnie, cierpliwie odpychał się żerdzią od migoczącej wody. Fafhrd przyglądał się mu. Opadło go złe przeczucie, ale uznał, że to przez zmęczenie. - Wiatr mnie przenika - powiedział do Kocura grobowym głosem. - I ta muzyka też przeszywa mnie na wskroś. - Muzyka? - powtórzył za nim Kocur. Fafhrd nadal przyglądał się czółnu. Choć wioślarz po- sługiwał się żerdzią z wyćwiczoną zręcznością, pokonywa- nie ciemniejących fal szło mu nie najlepiej. - Nie umiem tego wyjaśnić, przyjacielu - odparł, nie patrząc na Kocura. - Czuję się taki... - zawahał się, obej- mując się ramionami, by uchronić się przed zimnem, zanim dokończył myśl - niematerialny. Nagle Fafhrd poczuł palący ból w pośladku. Podskoczył z okrzykiem i złapał się za siedzenie. Kocur uśmiechnął się złośliwie. Uniósł dłoń i poruszał kciukiem i palcem wskazującym jak szczypcami. - I tyle, jeśli chodzi o niematerialność - stwierdził. - A teraz chodźmy. Kocur odwrócił się plecami do rzeki i zaczął się od niej oddalać. Fafhrd ruszył jego śladem, lecz zanim weszli za róg kolejnego magazynu, rozejrzał się wokół i zatrzymał znienacka. Powietrze zamarło. Nie mącił go żaden podmuch wiatru. Odciągi i olinowanie już nie brzęczały. Nagle wszystko umil- kło, jakby zamarło w pół ruchu. Zdawało się, że ucichł nawet nieustanny jęk doków. Fafhrd przyjrzał się rzece. Nigdzie na delikatnie falującej tafli nie było znaku ani po łodzi, ani po wioślarzu. - Na krew Kosa - mruknął Fafhrd i zaczął iść długi- mi krokami, by dogonić Kocura. - To miasto działa mi na nerwy. W miejscu, gdzie ulica Zakonnic łączyła się z Gotówko- wą, stała kolejna świątynia. Czteropiętrowa czarna budowla rzucała cień na sąsiedztwo, tworzone głównie przez nie- wielkie sklepy oraz rezydencje bogatych kupców i właści- cieli statków. Wyższa i smukłej sza od większości zakaza- nych wież, pochylała się w stronę rzeki. Fafhrdowi zdawało się, że to piekielny miecz, który rzuciła w ziemię ręka gi- ganta. Wąskie balkoniki pod oknami po obydwu stronach wyglądały jak zęby. Mimo że za chwilę miała zapaść noc, w tej dzielnicy wciąż kręciła się duża liczba przechodniów. Wielu z nich niosło koszyki z zakupami, krążąc od drzwi do drzwi. Inni, odzia- ni w zdobione szaty, w towarzystwie służby lub osobistych strażników, podążali pieszo bądź w palankinach Gotówko- wą ku ulicy Wozaków, kierując się do Dzielnicy Uciech lub na Plac Mrocznych Uciech. Fafhrd ruszył ku żelaznemu płotu wokół starożytnej wieży, ale na jego łokciu zdecydowanie zacisnęła się ręka Kocura i skierowała go w inną stronę. - Naciągnij kaptur- szepnął ostro Kocur, podejrzliwie rozglądając się na wszystkie strony. Bez wyraźnego pośpiechu Fafhrd nakrył głowę i dalej szedł ulicą, mijając świątynię. Pośrodku skrzyżowania ulicy Zakonnic i Gotówkowej szemrała przyjemnie fontanna i pu- bliczna studnia wody pitnej. Fafhrd dał się tam poprowa- dzić Kocurowi. Obaj mężczyźni zanurzyli dłonie w wodzie, by się napić. - A więc, mój szary przyjacielu - rzekł Fafhrd, gdy pod- nosił złożone dłonie ku ustom - cóż takiego wzbudziło w to- bie tak nagłe zainteresowanie moim łokciem? - Zerknij na warsztat koronkarza po drugiej stronie - odparł Kocur, udając, że pije. - Kto według ciebie opie- ra się o framugę drzwi? Fafhrd oblizał wilgotne usta i wytarł dłonie w spodnie. - Ależ to tylko dwóch znajomych gawędzi sobie leniwie - powiedział, obserwując parę. Wydało mu się jednak, że pod płaszczami dostrzegł zarys mieczy. - A teraz spójrz nad białym murem tej rezydencji - cią- gnął Kocur, znów zanurzając dłonie w wodzie. - Trochę bardziej na lewo, w dół ulicy. Fafhrd opryskał twarz i wytarł oczy rękawem, jedno- cześnie rzucając okiem we wskazanym przez partnera kie- runku. - Jeszcze jedna para znajomych - zauważył - też po- grążona w luźnej rozmowie. - Także w płaszczach i pod bronią - odrzekł Kocur. - Wygolone buźki, skrócone włosy, tak jak w przypad- ku pary przy sklepie. Czterej krzepcy mężczyźni bez uncji kupieckiego tłuszczu na brzuchu albo gołych policzkach. Wciąż uważnie obserwują okolicę. - Straż osobista? - zasugerował Fafhrd. - Może usta- wiono ich tutaj, by pilnowali porządku w sąsiedztwie? Kocur prychnął. - Obejdźmy wieżę jak gdyby nigdy nic - zapropono- wał. - Przez chwilę przyjrzyjmy się jej, ale nie podchodź- my za blisko. Zanim zakończyli rekonesans, zapadła noc. - Ilu ich naliczyłeś? - zapytał Fafhrd, gdy ponownie napili się z fontanny na skrzyżowaniu Zakonnic i Gotów- kowej . - Dwudziestu dwóch - odparł cicho Kocur. - Stoją w różnych przejściach, bramach, pod drzewami, na da- chach. Para krzepkich mężczyzn w drzwiach warsztatu koron- karza przerwała rozmowę i zerknęła w ich kierunku. To byli dwaj inni mężczyźni, ale ciągnęli tę samą rozmowę, stojąc w takich samych nonszalanckich pozach. Zdradzały ich jednak wszystkowidzące oczy. - Straż się zmieniła - mruknął Fafhrd. - Pytanie brzmi - rzekł jego towarzysz - czego strze- gą? Idę o zakład, że tej wieży. Razem zostawili za plecami fontannę i ruszyli na wchód ulicą Gotówkową, oddalając się od zakazanej świątyni. - Dlaczego akurat ta świątynia, a nie inna? - zastana- wiał się na głos Fafhrd. Wtem doszedł do oczywistego wnio- sku. - Czyżby i oni szukali Malygrisa? Kocur roześmiał się głośno. - Ileż dociekliwych pytań - rzekł. - A jeśli twoje zdol- ności łucznicze wystarczą, by wstrzelić linę w jedno z wyż- szych okien, to może po północy uzyskamy kilka odpo- wiedzi. Bije dzwon zcigiady Ulicami Lankhmaru ponownie sunęła mgła. Jej smugi wiły się wzdłuż każdej ulicy, wlewały na wszystkie place i w każdą alejkę. Ciężki szary pled przesłonił księżyc i gwiaz- dy, a także ognie strażnic, które paliły się na murach mia- sta. Istniało prawdopodobieństwo, że pożre płomyki latar- ni niesionych przez nielicznych obywateli, którzy odważy- li się wyjść za drzwi domostw. Kocur ponownie kucnął w ocienionej bramie nieopodal skrzyżowania ulic Gotówkowej i Zakonnic. Zaklął po cichu. Północ już dawno minęła. Gęstniejąca mgła przyspieszyła realizację ich planów. W cieniu za jego plecami czekał w pogotowiu Fafhrd, z nowo zakupioną liną i żelazną kotwiczką. - Bez trudu przedostaniemy się przez płot - wyszeptał olbrzym - ale w tym mleku nie widzę wieży, a co dopiero okna na trzecim piętrze, w którym mam się zakotwiczyć. Fafhrd przesadził jedynie nieznacznie, oceniając ich kło- potliwe położenie. Widzieli jedynie najniższą cześć wieży, która i tak rysowała się niewyraźnie, gdyż jej górną poło- wę zupełnie zakryła, mgła. Kocur zaklął ponownie, zastanawiając się, jak szybko ta cholerna substancja przemieszcza się znad rzeki w głąb miasta. Nawet gdy patrzył, zdawało się, że wiruje leniwie wokół zakazanej wieży, pożerając ją. Dolna część budowli także zaczęła znikać im z oczu. - Dzisiejszej nocy nie czeka tam na nas żadna przygoda - mruknął Fafhrd, kręcąc się nerwowo przy wejściu. Uwagę Kocura przyciągnął ostry kaszel w odległym krańcu ulicy. Mężczyzna naciągnął kaptur płaszcza i wstał z kucek. - Jeszcze nie - odpowiedział. - Jeśli nie możemy do- stać się do wnętrza świątyni, może przynajmniej uda nam się odgadnąć tożsamość strażników. Pomknął w odległy kraniec ulicy Gotówkowej i przywarł do muru. Fafhrd deptał mu po piętach. Zerknął w oczy part- nerowi, który natychmiast zrozumiał, co planuje. Fafhrd złożył dłonie, a Kocur stąpnął na nie i został wyrzucony na niższy daszek. Gdy już na nim siedział, wyciągnął w dół rękę i chwycił kotwiczkę, podaną mu przez towarzysza. Teraz Fafhrd, jednym potężnym skokiem, chwycił się kra- wędzi rynny. Przez chwilę wisiał na niej, a następnie w ci- szy podciągnął swe muskularne ciało. Kilka chwil później siedzieli obok siebie. - Ależ z nas przystojna para gargulców - mruknął Fafhrd, przejmując od Kocura linę i kotwiczkę. - Jestem za ładny na gargulca - odszepnął Kocur. - Ale ty się nadasz. - Wstał z szerokim uśmiechem i po- mknął na paluszkach, zanim Fafhrd zdążył wymyślić od- powiedź. W tej dzielnicy sklepy stały ciasno przy sobie. Wiele z nich dzieliło ze sobą ściany. Para awanturników podą- żała ostrożnie po śliskich dachówkach. Po chwili kucnę- li ponownie i wyjrzeli ponad krawędzią jednego z warszta- tów koronkarskich przy ulicy Zakonnic. Kocur w zasadzie nie musiał zerkać na Fafhrda i kłaść palca na ustach, by nakazać mu zachowanie milczenia. Zza drzwi tuż pod wiechą dobiegała ściszona rozmo- wa. Kocur wyciągnął się na brzuchu i odsunął kaptur. Podpełzł tak blisko krawędzi, na ile się odważył, i zerknął w dół. Dwaj mężczyźni w płaszczach siedzieli na niskim stopniu, od niechcenia opowiadając sobie o wędkowaniu w Hłal. Jeden z nich balansował spoczywającym na kola- nach mieczem. Kocur odpełzł od krawędzi i ponownie ukucnął. Fafhrd siedział cierpliwie ze skrzyżowanymi nogami. Delikatnie głaskał smukłego szarego kota, który zwinął się w kłębek na jego kolanach. Zwierzę ułożyło głowę na jego krzepkim udzie i mruczało, błyskając fosforyzującymi oczami. - Skąd się wziął ten kot? - ośmielił się szepnąć Kocur. Fafhrd przesunął delikatnie palcami między uszami zwie- rzęcia, po jego karku i wzdłuż kręgosłupa. - Najwyraźniej przyciągam do siebie wszystkie szare kocury - odparł, a następnie położył palec na ustach, tak samo jak wcześniej zrobił to jego przyjaciel. Kocur jednak nie był pewien, czy ostrzegał go przed spłoszeniem kota, czy też mężczyzn poniżej. Przyjaciel pozostawił Fafhrda z jego nowym znajomym i jeszcze raz podczołgał się do krawędzi dachu. Ponownie wyciągnął się na brzuchu. Może jeśli przysłuchiwałby się odpowiednio długo, mógłby się czegoś dowiedzieć z rozmo- wy toczonej na stopniu. Głosy brzęczały nudziarsko, roz- mawiając o pogodzie, mgle, rzece i zbliżającym się święcie Letniego Przesilenia. Znienacka jakiś ciężar wylądował na karku Kocura. Męż- czyzna z trudem powstrzymał okrzyk. Zjeżyły mu się włosy na karku. Leżał na brzuchu, więc nie mógł sięgnąć ani po miecz, ani po sztylet. Przy uchu Kocura rozległo się mruczenie. Napastnikiem okazał się kot Fafhrda. Bezczelny zwierzak okręcił się na plecach Kocura, a w końcu zwinął wygodnie na jego krzyżu. "To już stanowczo przekracza wszelkie granice przyzwo- itości" - pomyślał Kocur. Już miał zgonić stworzenie, lecz zamarł znienacka, ponieważ rozmowa poniżej zeszła na bar- dziej interesujące go tematy. - Do cholery z tą mgłą - stwierdził jeden z głosów. - W koszarach czeka na nas ciepły kąt i piwo. Stopień skrzypnął, gdy któryś z nich zmieniał pozycję. - Ugaś pragnienie przy fontannie - odparł drugi zmę- czonym tonem. Kocur zagryzł wargi i zmarszczył brwi w zamyśleniu. Duża liczba arystokratów w Lankhmarze kwaterowała u siebie prywatną straż, lecz z pewnością ta niedbała uwaga na temat koszar dotyczyła straży miejskiej. Mężczyzna jesz- cze mocniej zmarszczył brwi. Fafhrd zmienił pozycję i usiadł bliżej krawędzi. Dalej głaskał kota. Zwierzę, zmienne jak to tylko kot potrafi, za- topiło pazur w prawy pośladek Kocura, a potem przemie- ściło się ponownie na kolana Fafhrda. W gęstej mgle rozbłysło blade światło latarni. Z opa- rów wyłoniło się sześciu wysokich mężczyzn w płaszczach. Szli ulicą Zakonnic na południe. Dwóch z nich, bez słowa, odłączyło się od reszty i podeszło do warsztatu koronkar- skiego. - Raportujcie - rzekł jeden z przybyszy. Znany Kocurowi i Fafhrdowi głos odpowiedział zmęczo- nym tonem: - Na naszych stanowiskach panuje spokój. - A więc chwytajcie latarnię - stwierdził przybysz - i pa- miętajcie, teraz jesteście biesiadnikami, tylko takimi spo- kojnymi. Wracajcie za rondem do Tęczowego Pałacu. Mężczyźni ze stopnia wyszli za róg na ulicę Gotówkową, wiedzeni we mgle światłem latarni. Przybysze natomiast rozsiedli się w drzwiach. Fafhrd odłożył kota, wstał i skinął, by Kocur odsunął się od krawędzi dachu. Nie z&trzymak się jednak, gdy już znaleźli się poza zasięgiem głosu. Fafhrd nie przemówił, dopóki nie dotarli do ulicy Gotówkowej i nie zeskoczyli na ziemię. We mgle, która wciąż gęstniała, nie pozostał nawet ślad po żarze latarni. - To ludzie suzerena - zaczął olbrzym i poprawił ko- twiczkę zwisającą na ramieniu na zwiniętej linie. - Masz bardzo wyostrzony słuch - odpowiedział Kocur. Z dachu zeskoczyła szara błyskawica, odbiła się od kra- wędzi beczki i wylądowała między ich stopami. Kocur od- skoczył. Błysnęło wyciągnięte z pochwy wąskie ostrze. Kot, na którym wcale to nie zrobiło wrażenia, mruknął i miauknął cicho, a potem otarł się o kostkę Fafhrda. Olbrzym wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi na nagłą reakcję towarzysza. - Uznajmy go za maskotkę - zaproponował. Kocur z brzękiem schował miecz w pochwie. - Uznajmy go za prowiant - odparł i wskazał palcem kota. - Jeszcze raz... Fafhrd przycisnął Kocura do ściany. Mętne migotanie lampy w ulicy Zakonnic obwieszczało czyjeś nadejście. Kocur naciągnął kaptur i kucnął za beczką na deszczów- kę. Gdy ponownie zerknął na Fafhrda, okazało się, że ol- brzym zniknął. Obok kryjówki Kocura przeszło jeszcze dwóch mężczyzn z latarnią. Przemaszerowali tak blisko, że gdyby wysunął stopę, potknęliby się o nią. Nie zauważyli go jednak i po- dążyli dalej, aż pochłonęła ich ponownie noc. O tyłek Kocura otarł się kot. Fafhrd lekko zakołysał się na krawędzi dachu, bo tam się schronił. - Po co suzeren trzyma całodobową straż przy zakaza- nej świątyni? - spytał. - Czemu strażnicy nie noszą mundurów? - odpowie- dział mu pytaniem Kocur. Fafhrd potarł się po owłosionej brodzie. - Żeby schwytać i aresztować Malygrisa? - zapropo- nował niepewnie. Na twarzy Kocura zagościł brzydki grymas, gdy nabrał pewnych podejrzeń. Podniósł kota i przytulił go. Zmrużył ciemne oczy. Błysnęły niemalże tak jasno jak oczy zwie- rzęcia. - A może by go chronić? - spytał ostro. Wepchnął kota w ramiona Fafhrda i ponownie ruszył ulicą Gotówko- wą. - Chodźmy, dziś w nocy i tak nic więcej nie uda nam się zrobić. Po obu stronach ulicy majaczyły ciemne kształty budyn- ków. Fafhrd i Kocur szli w gęstniejącej mgle ku Srebrnemu Węgorzowi. Tu i ówdzie pojawiała się znienacka niewyraź- na sylwetka minaretu lub obelisku. Statua na fontannie na skrzyżowaniu Gotówkowej i Złotej przybrała w mroku zło- wieszczy wygląd. Na północy dziesięciopiętrowa Iglica Rhan, najwyższa budowla w Lankhmarze, wznosiła się, ledwie wi- doczna, nad niewyraźnymi dachami. Wyglądało to tak, jakby mglista noc sama siebie nią przebiła, niczym włócznią. Nad głowami wisiał blady srebrzysty księżyc. Słabnące światło sprawiało, że powietrze skrzyło się i migotało. We mgle nieopodal rogu ulicy Taniej rozległy się głosy, a potem wysoki kobiecy śmiech. Fafhrd i Kocur zatrzyma- li się i obserwowali w ciszy, jak czterej mężczyźni i dwie kobiety, wszyscy w zdobionych płaszczach, przechodzą obok, oświetlając sobie latarniami drogę do Dzielnicy Uciech. Ich radosne nastroje kontrastowały z przygnębiającą po- godą. Niespodziewanie ulicę oświetlił promień mroźnego świa- tła. Fafhrd i Kocur zerknęli w niebo. We mgle i obłokach powstała chwilowa luka. Księżyc, niczym jasna, rozżarzo- na źrenica tajemniczego oka, gapił się na miasto. Chmury ruszyły ponownie i luka zasklepiła się, zupełnie, jakby bo- skie oko zamykało się powoli. Zwierzę w ramionach Kocura miauknęło cicho. Mężczy- zna delikatnie podrapał miękkie futerko pod jego brodą. Spragnione pieszczot stworzenie zachęcało go do ich konty- nuowania, mrucząc głośno i zadzierając głowę, by mu uła- twić dostęp do bardziej wrażliwych okolic gardła. Fafhrd ponownie zerknął w niebo. Najwyraźniej przecze- sywał spojrzeniem nieprzeniknioną mgłę, zupełnie, jakby czegoś szukał. Kocur pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział, by jego przyjaciel był tak spięty. - Ten kobiecy śmiech... - zaczął powoli Fafhrd. - Roz- brzmiał we mgle jak... - przerwał, a gdy ponownie zaczął mówić, w jego głosie pojawiła się dziwna nuta. - Przypo- mniał mi o kimś. - O puszczalskiej żonie lorda Hristo? - próbował zgad- nąć Kocur. Fafhrd nie odpowiedział mu. Ruszył przed siebie. Zdzi- wiony Kocur wzruszył ramionami i poszedł za nim. Ale nim uszli dziesięć kroków, inny dźwięk sprawił, że zatrzymali się i skierowali na północ. Głęboki głos ogromnego dzwonu przyprawił Kocura o dreszcze. Dzwonienie rozległo się już trzy razy i wcale nie zamierzało ustać. Przerażające precyzyjnie odmierzo- ne bicie odbijało się echem w całym mieście. Nawet gęsta mgła nie mogła stłumić samotnych dźwięków. Zdawało się, że przy każdym żałobnym uderzeniu drży powietrze. - Dziewięć... dziesięć... jedenaście... -liczył Fafhrd mrukliwie. Nawet kot w ramionach Kocura zastrzygł uszami. Już nie mruczał, za to wygiął grzbiet, jakby zdawał sobie spra- wę ze znaczenia tych dźwięków. - Głos Aartha - powiedział z szacunkiem Kocur, wy- mawiając nazwę wielkiego dzwonu, który znajdował się w najwyższym minarecie najważniejszej świątyni Lankh- maru. - Jakiś kapłan umarł. Żałobne dźwięki rozlegały się nadal, lecz Fafhrd zaprze- stał liczenia i potrząsnął głową. - Nawet te egoistyczne łyse pały nie pobudziłyby całe- go miasta, gdyby umarł zwykły kapłan. - Patriarcha? - zastanowił się na głos Kocur. Ponury wyraz twarzy Fafhrda wystarczył za odpowiedź. Kocur uznał, że jego towarzysz ma najprawdopodobniej rację. Dzwon zabrzmiał jeszcze dwanaście razy. Obaj mężczyźni stali i słuchali, zupełnie, jakby ich ten dźwięk zaklął. Wtem Głos Aartha zamilkł. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że noc wstrzymała oddech. Nic się nie ruszało, nawet mgła. Gęste opary zaprzestały wirowania i leżały nierucho- mo na ulicach. Z drugiego krańca miasta dobiegł ich nowy dźwięk. Ostry 1 przenikliwy, przeciął ciszę niczym miecz. Samotny głos wy- krzykiwał jękliwy zaśpiew. Nim niesamowity krzyk ucichł, dołączył do niego kolejny głos, a potem jeszcze jeden. To kapłani i wyznawcy Aartha wyszli na ulice, wypełniając noc prawie nieludzkim dźwiękiem swej żałoby. Fafhrd otulił się mocniej płaszczem. - Jeśli w tej mgle dzisiejszej nocy są jakieś duchy- mruk- nął do siebie - to z pewnością odstraszy je hałas. Kocur zmarszczył brwi. - Jeszcze dzwon śmierci nie ucichł mi w uszach - na- pomniał go - a ty już mówisz o duchach. Ściągniesz na nas nieszczęście swoimi nieroztropnymi słowami. - Jakieś przesądy, Kocurze? - szydził Fafhrd. - U sy- na cywilizowanego Południa? Kocur napiął mięśnie ramion i pogładził ich nową maskot- kę po szarym grzbiecie. Kot ponownie zaczął mruczeć. - Wy, północni barbarzyńcy, nie jesteście jedynymi ludźmi na ziemi, którzy zrywają się o brzasku i studiują lot kruka o świcie - żachnął się. - Nie macie monopolu na irracjonalne wierzenia. Podroczyli się przez chwilę i dzięki temu poczuli ulgę, potem westchnęli i poklepali się po ramionach. - Wracamy do Srebrnego Węgorza? - zaproponował Fafhrd, poprawiając na ramieniu ciężką kotwiczkę na linie, ukrytą pod płaszczem. Kocur kiwnął głową. - Cherig serwował na kolację wyśmienicie przyprawio- ną jagnięcinę - rzekł, próbując rozładować napięcie niezo- bowiązującą pogawędką. - Ledwo mi się udało spróbować takiej prawie nadpsutej. Może mu jeszcze coś zostało. - Zostawiam ci jagnięcinę - odparł Fafhrd. - Tej nocy wystarczy mi jeden, no może dwa kufie najmocniejszego piwa. Żałobne zawodzenia wiernych Aartha przemieszczały się z ulicy Bogów na południe. Fafhrd i Kocur przyspieszyli kroku, pędząc ku ulicy Taniej. Niesamowite głosy prze- skakiwały między budynkami, niczym stłumione wołania wietrznych demonów, i odbijały się echem od dachów i wież. Zniekształcała je mgła i odległość, ale mimo to mroziły krew w żyłach i pobudzały wyobraźnię, aż w końcu każdy cień w oczach przyjaciół zamieniał się w przyczajoną do ataku, groźną postać. Plac, gdzie przecinały się Gotówkowa i Tania, skrył się w szarym, mglistym morzu. Na przeciwległym krańcu wcale nie było widać sklepów i kamienic. Kocur zawahał się i spoj- rzał w dół, zagryzając usta. Mgła zwinęła się wokół ud z in- tymną zażyłością. Nie widział nawet swoich kolan. - Daj mi rękę, byśmy się nie pogubili - powiedział Fafhrd, niemalże szepcząc. - A czy ja jestem jakaś panna? - odpowiedział dwor- sko Kocur. - Czy w ogóle mógłbym zgubić z oczu taką górę jak ty, nawet w takiej zupie? Prowadź, góro. Sunęli ulicą Tanią. Niemalże przegapili wejście do mrocz- nej alejki, przy której leżał Srebrny Węgorz. Kocur żałował, że nie ma przy sobie latarni. Pociągnął Fafhrda za rękaw. - Tędy - nalegał, skręcając w wąską uliczkę. W ich uszy wpadł stłumiony odgłos instrumentów per- kusyjnych. Uderzane wściekle bębenki dudniły, blaszane kastaniety klekotały, tamburyny grzechotały. Daleko przed nimi słaba latarnia oświetlała znak nad wejściem do Srebr- nego Węgorza. - Wygląda na to, że zabawa trwa w najlepsze - sko- mentował Kocur. Przyspieszył kroku, widząc już przed sobą cel. Fafhrd złapał skraj płaszcza przyjaciela i szarpnął go. Olbrzym zamachnął się potężnym ramieniem i strącił sznu- rową sieć, która spadła na nich z dachu. Złapał jej skraj i odrzucił na bok, jednocześnie sięgając po miecz. Z cienia przed nimi wyszło czterech mężczyzn. Przycup- nęli, gotowi do ataku. W rękach mieli pałki i krótkie mie- cze. Ciemność i mgła sprawiały, że nie można było rozróż- nić, co dokładnie mają. - Jeszcze czterech stoi za naszymi plecami - wyszep- tał Fafhrd. Jego wielki miecz świsnął, gdy wyciągał go z po- chwy. Kocur zerknął w górę. Na szczycie dachu stali jesz- cze dwaj mężczyźni, wyraźnie odcinając się od szaroczar- nego nieba. - Ściany są za blisko, żeby wynikła z tego wielka bijaty- ka - mruknął Kocur do towarzysza. Sam spokojnie głaskał kota i przyglądał się, jak ośmiu mężczyzn podchodzi do nich. Obracał się nieznacznie, by lepiej widzieć tych z tyłu, pod- czas gdy Fafhrd obserwował tych z przodu. Para na dachu nie stanowiła w tej chwili bezpośredniego zagrożenia. Muzyka bębenków, kastanietów i tamburynów w alej- ce za drzwiami Srebrnego Węgorza nabierała coraz żwaw- szego tempa. Kocur, choć wciąż nie wyciągnął broni, ponownie mruk- nął: - Przygotuj się, przyjacielu. Już nas prawie dopadli. Fafhrd, ujmując oburącz rękojeść Graywanda, odpowie- dział sarkastycznie: - Niektórzy mogliby uznać, że witanie tych dżentel- menów z pustymi rękami, jak to czynisz, jest bardzo nie- grzeczne. - Ojej, mój drogi Fafhrdzie - odpowiedział mniejszy mężczyzna. - Przecież moje ręce są pełne broni. Wypowiadając te słowa, obrócił się znienacka i wyrzucił kota. Zwierzę wrzasnęło przeraźliwie, znalazłszy się w powie- trzu, i zatopiło pazury w twarzy najbliższego mężczyzny, który wydał z siebie pisk porównywalny do kociego krzyku. - Demony! - wrzasnął przeraźliwie człowiek. Zmaga- jąc się ze zwierzęciem, które wpiło się w jego ciało, wpadł na dwóch towarzyszy z tyłu i przewrócił ich. Kocur uderzył czwartego napastnika ramieniem i wbił go w ścianę, zanim ten zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, a następnie pobiegł w kierunku, gdzie mroczna alejka wy- chodziła na ulicę Tanią. Jedna z postaci na dachu zeskoczyła na ziemię przed Fafhrdem. Zanim stopy napastnika zetknęły się z ziemią, ciężka głownia zgruchotała mu szczękę. Wielka dłoń zła- pała za ramię szorstkiej tuniki i rzuciła mężczyznę z za- krwawioną twarzą pod nogi pozostałej czwórki, gdy ci ru- szyli do ataku. - Amatorzy! - zawołał Fafhrd, wyśmiewając ich, gdy gramolili się na nogi. Znienacka obok jego ucha świsnął nóż i uśmiech spełzł mu z twarzy. Odwrócił się i pobiegł ku alejce, zatrzymując się tylko na chwilę, by wdepnąć butem w twarz mężczyzny, którego powalił Kocur i porwać ze sobą zwierzę. Kocur czekał na niego przy wlocie alejki. Wyciągnął już swój wąski miecz i oddychał szybko. Oczy świeciły mu z podniecenia. - Chyba należy do ciebie - stwierdził Fafhrd, próbu- jąc oddać mu kota. W tej chwili zwierzę prychnęło, skoczy- ło i znikło we mgle. Za ich plecami zatupały buty. Najwyraźniej napastnicy nie poczuli się zniechęceni. - Kicia sama się sobą zajęła - obwieścił Kocur i zapo- mniał o zwierzaku, gdy z mgły wyłonił się pierwszy prze- ciwnik. W stronę jego głowy pomknęło ostrze. Zrobił unik i wyrżnął butem między nogi napastnika. - Dalej udowad- niamy nasze męstwo? - spytał, wskazując głową plac. - Ależ naturalnie! - zawołał Fafhrd przez ramię, już stukając w biegu obcasami o bruk. Plac zamienił się w prawdziwą zasnutą mgłą otchłań, w ocean szarych oparów. Nie można było dostrzec ani prze- cinającej go ulicy Gotówkowej, ani też drugiego końca Ta- niej. - Dokąd? - zaklął Fafhrd, odwracając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, szukając najlepszej drogi ucieczki. Kocur obrócił się w stronę pędzących napastników, któ- rzy wpadli za nimi na plac. Dziesięciu mężczyzn uformowało wokół nich krąg. Teraz przyjaciele już widzieli, że mają w rę- kach miecze, nie pałki, a w oczach mordercze spojrzenia. Człowiek ze złamaną szczęką wysunął się lekko naprzód i wskazał czubkiem miecza Fafhrda. - Chę mój płachch, ty błudny bałbarzyncho! I mój pierch- chen! A potem chchę waszych podłych głów ża to, jak mnie potłaktowalichche! - To nasz przyjaciel z Ilthmartu - powiedział Kocur szy- derczym tonem, opierając się plecami o plecy Fafhrda. - Zaiste - odparł Fafhrd - i jego dziewięć najbrzyd- szych i najgłupszych sióstr. - Mogę być brzydki, tępy bałwanie - odpowiedział jeden z mężczyzn ostro - ale głupiego ci nie odpuszczę. - Z jego rąk wystrzeliła z olbrzymią prędkością lina, rozwijając się niczym bat. Owinęła się wokół miecza Fafhrda i wytrąci- ła mu broń z ręki. Ilthmartczyk natarł. Ostrze Kocura zadzwoniło o stal. Przy żebrach błysnął mu nóż. Okręcił się, unikając ciosu, i trzasnął łokciem w czyjąś twarz. Poczuł ból w lewym bicep- sie i pod rękawem pociekła mu ciepłą strużką krew. Pięść powaliła go na ulicę i na chwilę znikł w morzu mgły, przy- gnieciony stosem ciał. Czyjeś kolano przyszpiliło jego rękę z mieczem do ziemi, a przed oczami mignął nóź. Nagle przy twarzy pojawiła się nieco znajoma gęba. Kocur poznał dru- giego ilthmartczyka, który próbował obrabować go w alej- ce za Srebrnym Węgorzem. - Już drugi raz ty i twój kumpel wsadziliście mi buta w klejnoty rodowe, kurduplu - powiedział rozwścieczony ilthmartczyk. - Teraz ja utnę ci twoje i będę nosił jako kolczyki! Lecz zanim ilthmartczyk zdążył zrealizować swoją groźbę, odskoczył ze strachem w szeroko otwartych oczach. Wszy- scy napastnicy odsunęli się, a powietrze wypełnił świszczący odgłos, który stawał się coraz głośniejszy i głębszy. Kocur podniósł się najpierw na łokciu, a potem kucnął nerwowo. Ścisnął ranę i rozejrzał się. Fafhrd stał blisko niego i wirował wokół nich ciężką ko- twiczką na linie. Z każdym obrotem popuszczał ją coraz bar- dziej, odstraszając ilthmartczyków. Uderzenie takim cięża- rem mogło skończyć się połamaniem kości, a nawet śmier- cią. Ilthmartczycy kulili się tuż poza zasięgiem śmiercio- nośnego łuku, ale trzymali w pogotowiu swoją broń. Cze- kali tylko na odpowiedni moment, by ponownie przypu- ścić atak. Kotwiczka świstała, a Fafhrd wydychał głośno powie- trze, obracając prowizoryczną bronią. Wypuścił ją na całą długość liny. Kocur szukał na ziemi miecza i w końcu od- nalazł Graywanda i Skalpel. Przywódca ilthmartczyków ze złamaną szczęką miotał się tuż poza zasięgiem kotwiczki. - Łuszajcie! - zachęcał swoich ludzi. - Podełżnijcie im te cholełne gałdła! Łatujcie honoł Ilthmałtu! W zapale chwycił za ramię najbliżej stojącego mężczy- znę i pchnął go do przodu - wprost na kotwiczkę. Cięż- kie zęby minęły zaskoczonego nieszczęśnika, ale lina owi- nęła się wokół jego gardła i torsu, łamiąc mu kark, zanim w końcu owinęła się wokół niego także kotwiczka. Fafhrd pociągnął za linę i stwierdził, że już jej nie uwolni. - Ojej - powiedział do Kocura i wzruszył ramionami. Wyciągnął rękę po Graywanda. Ilthmartczycy patrzyli z obrzydzeniem na swojego przy- wódcę. Niemniej jednak mieli już do pomszczenia nie tylko honor, ścisnęli broń i zaczęli podkradać się do dwóch przy- jaciół z wyrazem wściekłej determinacji na twarzy. Wtem z morza mgły leniwie wychynęły gęste wąsy, ota- czając ilthmartczyków. Owinęły się wokół przerażonych męż- czyzn niczym macki jakiegoś przerażającego potwora mor- skiego z taką siłą, że uniosły ich z ziemi. Ci ilthmartczycy, i 1 j | I których mgła nie złapała za gardła, krzyknęli. W powietrzu rozległ się trzask łamanych kręgosłupów, żeber i karków. Kocur, przywarłszy plecami do pleców Fafhrda, krzyk- nął ze strachu. Po karku pociekł mu zimny pot. Szeroko otwartymi oczami obserwował śmierć mężczyzn. Czuł su- chość w ustach, w uszach dzwoniły mu krzyki umierają- cych, a serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. Uchylał się przed upiornymi mackami, kuląc się przy drżącym to- warzyszu. Na nic zdał się miecz w odrętwiałej z przeraże- nia dłoni. Ostatni krzyk ucichł, zakończony gulgotaniem i ostatecz- nym zaczerpnięciem tchu przez duszonego człowieka. Ani jeden ilthmartczyk nie pozostał przy życiu. Mgliste wąsy zakończyły śmiertelne dzieło i rozwiały się, niknąc w mro- ku nocy, jakby nigdy nie miały cielesnej postaci. Kocur obrócił się powoli i popatrzył na Fafhrda. Blady olbrzym trząsł się jak zziębnięte dziecko. Odpowiedział mu przelotnym spojrzeniem. Zupełnie jakby pomyśleli o tym samym, wybiegli z placu, pognali ile sił w nogach ulicą Tanią i skręcili w mroczną alejkę w poszukiwaniu ciepła i światła Srebrnego Węgorza. Kocur wpadł z impetem przez drzwi, potknął się o próg i runął jak długi na podłogę. Fafhrd za- mknął z trzaskiem drzwi. Zignorował żałosny stan przyja- ciela i oparł się o drewno, jakby trzymał wrota przed na- porem wroga. Kocur podniósł głowę, nagle zdając sobie sprawę, że wokół zapadła kompletna cisza. Wszystkie oczy w zatłoczo- nej, dusznej karczmie wpatrywały się w nich. Zgromadze- ni mężczyźni podnosili się z krzeseł z rękoma na mieczach lub sztyletach. Tancerka, z kruczoczarnymi włosami, które przylepiły się do nagich, spoconych ramion, zamarła w pół kroku. Bębniarze za jej plecami przerwali w połowie dud- nienie na bębenkach. Trio skąpo odzianych kobiet zaprze- stało potrząsania tamburynami. Po przeciwnej stronie izby Cherig pomachał hakiem w za- dymionym powietrzu. - To moi ulubieni goście! - zawołał wesoło do klien- tów. - Grajcie dalej! Zupełnie, jakby obraz ożył, bębniarze uderzyli w instru- menty, a tancerka ruszyła się, nawet nie gubiąc kroku. Zgromadzeni mężczyźni wepchnęli broń do pochew, usie- dli i ponownie zwrócili spojrzenia na lśniące biodra i pier- si. Jedni zaczęli klaskać do wtóru bębenków, inni sączyli piwo lub wino. Atrakcyjna kobieta przy drzwiach oparła się na ramieniu jakiegoś szlachcica z wielkim brzuchem, lecz w mrugnięciu, posłanym Fafhrdowi, nie było za grosz subtelności. Kocur zaczerwienił się, upokorzony. Stuknął czołem w podłogę trzy razy, zanim zaczerpnął tchu, wstał i scho- wał smukły miecz. - Oby tylko... - zaczął mówić do Fafhrda, przybierając zuchwałą pozę. Wygładził płaszcz i tunikę, a potem jedną ręką poklepał się po brzuchu - ...Cherig miał trochę tej przyprawionej jagnięciny... Nie dokończył myśli. Po przeciwnej stronie karczmy, w ciemnym kącie przy drzwiach, między dwoma przystoj- nymi młodzieńcami dojrzał Mrocznego Motyla. 7 IRrociny ffloiyi Kocur oparł się plecami o ścianę w najciemniejszym kącie tawerny, jedząc zimną jagniecinę z okrasą i pajdą chleba. Żuł powoli, wcale nie czując jej smaku. Sos kapał mu na tunikę, ale on zdawał się wcale tego nie zauważać. Bębny dudniły dalej, lecz muzyka przycichła, ponieważ Fafhrd grał na lutni. Ciemnowłosa tancerka uwijała się na środku parkietu. Poruszała się powoli i zmysłowo, dopaso- wując się do łagodnych dźwięków lutni. Publiczność patrzy- ła jak zaklęta, lecz ona błyskała oczami jedynie do rudobro- dego olbrzyma. Liara nie zwracała na nic uwagi, stojąc między dwoma adoratorami. Sączyła fioletowe wino, czasem unosząc nie- wielką dłoń o kolorze kości słoniowej, by ukryć uśmiech, gdy któryś z mężczyzn szeptał jej na ucho jakieś sekre- ty. Ciemnopurpurowy jedwab sukni i płaszcza błyszczał w świetle lamp tawerny. Przy najlżejszym ruchu złote nitki, wplecione w materiał, zdawały się strzelać iskrami. Wielki ametyst, który zwieszał się ze złotego łańcucha, błyszczał w zagłębieniu między jej piersiami. Kocur obserwował ją, marszcząc brwi na widok, z ja- ką zażyłością dotykają jej obydwaj mężczyźni, szepcząc jej coś do ucha i przywierając do niej w ciemnym kącie, zu- pełnie, jakby już zaraz mieli ją tam wziąć. Liara roześmia- ła się i przyciągnęła do siebie twarz jednego z nich. Poca- łowała go w nos, potem usta i ponownie odepchnęła. Wów- czas pochylił się ku niej drugi, oczekując, że potraktuje go tak samo. I tak się właśnie stało. Kocur rzucił resztki posiłku na podłogę, wytarł dłonie o spodnie i próbował odwrócić wzrok, jednakże dziewczy- na wciąż przyciągała jego spojrzenia, jakby była płomie- niem, a on bezradną ćmą. Mimo że nie patrzył na nią, wciąż czuł jej obecność. Przyzywała go, absorbując jego myśli. Choć próbował ze wszystkich sił, nie mógł się długo opierać. Rozpalało go już samo patrzenie na nią. Nie pamiętał ta- kiego ognia od chwili, gdy po raz ostatni tuliła go jego uko- chana Ivrian. Na krew Mogą! Jak inna kobieta mogła być tak do niej podobna? Dziewczyna roześmiała się ponownie. Dźwięk rozbrzmiał ostro. Kobieta pogładziła się po piersi, podczas gdy jej to- warzysze uśmiechali się wygłodniałe. Kocur nie mógł już wytrzymać tego widoku. Opuścił swoje miejsce przy ścianie i usiadł tam, gdzie lepiej widział, jak gra jego towarzysz. Blond arystokratka, która wcześniej mrugała do Fafhrda, przysunęła się bliżej do niego, pod- czas gdy tancerka pochyliła się tyłem nad nim, omiatając włosami jego stopy, a jej piersi niemalże wyskoczyły ze sta- nika. Fafhrd grał delikatnie, przy akompaniamencie bęben- ków, ciesząc się uwagą, którą sobie zyskał. Jednoręki Cherig pojawił się nagle u boku Kocura i we- pchnął mu kufel z piwem w ręce. - Może ten barbarzyńca nie jest tak do końca barba- rzyński - powiedział najwyraźniej lekko podpity. Właściciel Srebrnego Węgorza wyrwał innemu zaskoczonemu klientowi kufel z ręki i opróżnił go. - Dzięki niemu dobrze idzie in- teres i chętnie napiję się z jego menadżerem. - Bez słowa podziękowania albo przeprosin oddał naczynie temu sa- memu klientowi. Światło lampy błyskało w bursztynowym płynie, gdy Kocur z namysłem wirował nim, wcale nie pijąc. - Nie - mruknął, bardziej do piwa niż do Cheriga. Bez patrzenia czuł obecność Liary w kącie. Oddał piwo karcz- marzowi. - Poproszę niewielki kieliszek wina z Tovilyis. Cherig uniósł brew. - Twój podopieczny jest popularny zaledwie przez jeden wieczór, a ty już masz żądania! - Uniósł kufel Kocura do ust i opróżnił go, rozlewając nieco zawartości na nagą pierś i fartuch. - Przyniosę ci je, jeśli cię to uszczęśliwi- powie- dział, wycierając usta wierzchem dłoni. - Zbliża się uroczy- stość i wszyscy moi przyjaciele muszą być zadowoleni! Muzyka ucichła i teraz zaczęli grać tylko bębniarze. Karcz- mę wypełniły dzikie, szaleńcze rytmy. Jakaś kobieta wsko- czyła na stół i zaczęła wirować. Nie zwróciła uwagi, że ktoś złapał ją za ubranie, a potem sama zaczęła je zrzucać, wy- rzucając w powietrze bluzkę i spódnice, które spadały w róż- ne miejsca. Klienci klaskali i krzyczeli zachęcająco. Nie była zbyt atrakcyjna i spojrzenie Kocura powędro- wało ku tylnemu wyjściu z tawerny. Czyżby tylko sobie wyobraził, że Liara też mu się przyglądała? Uniosła kieli- szek i łyknęła wina. Jej oczy przybrały kolor napoju i rzu- cały fioletowe iskry. Wtem wszystko zasłonił mu Cherig. Malutki kryształowy pucharek, który podawał Kocurowi, był nie większy od na- parstka, a jednak bukiet wyszukanego wina kwitł niczym najwspanialsze perfumy. Kocur przyjął napój, przymknął oczy i wciągnął delikatnie powietrze, pozwalając, by obla- ły go łagodnie stare wspomnienia. Ivrian kochała to wino z Tovilyis. Pierwszej nocy, gdy się kochali w Lankhmarze, oblała go nim i zlizała, zaśmie- wając się. - Za mojego szlachetnego ojca, który próbował nas roz- dzielić - wzniosła toast, nalewając napój w jego pachę i wy- piła. - Za żołnierzy mojego ojca, którzy nie umieli znaleźć swoich własnych dup, nie mówiąc o nas dwojgu w tym wiel- kim mieście - dodała z głową między jego nogami. - Za ciebie, Ivrian - szepnął i uniósł kieliszek, pijąc za pamięć jego jedynej prawdziwej ukochanej. Otworzył oczy. Postronnemu obserwatorowi mogło się zdawać, że wznosił toast za Liarę, ponieważ zasłaniający ją Cherig znikł. Kocur przyłożył kryształ do warg i wlał do gardła gęsty, kwiatowy nektar. "Z pewnością bogowie nie cieszą się cu- downiej szym trunkiem" - pomyślał i delektował się wybu- chem aromatu w ustach. Opuszczając kielich, dostrzegł nad jego brzegiem, jak Mroczny Motyl wyślizguje się z dwoma zalotnikami tylny- mi drzwiami. Fafhrd we wspaniałomyślnym geście niwelowania róż- nic klasowych objął jednym ramieniem ciemnowłosą tan- cerkę, a drugim opasał w talii blond arystokratkę. Kocur patrzył, jak szlachcianka unosi kufel ku ustom barbarzyń- cy. Olbrzym napił się, podczas gdy tancerka masowała jego spięte mięśnie karku. Cherig przeszedł ponownie obok niego i odebrał mu cenny kieliszek. Kocur nie powiedział ani słowa do towarzysza, prześlizgując się przez tłum, by wyjść tylnymi drzwiami. W alei Kości kłębiła się mgła. Wilgotne powietrze chłodzi- ło mężczyźnie twarz. Odsunął kaptur i popatrzył na wąską ścieżkę w nadziei, że ujrzy jeszcze Mrocznego Motyla. Oczy- wiście mgła udaremniała to pragnienie, lecz krótki znajo- my śmiech pozwolił mu ustalić kierunek. Upiorne wycia wyznawców Aartha wciąż rozbrzmiewa- ły w nocy, ale ciasne ściany alejki tłumiły nieco te niesa- mowite krzyki. Kocur wymacywał sobie ostrożnie drogę, aż dotarł do ulicy Wozaków. Okrążył róg i przelotnie ujrzał róg jedwabnej szaty, zanim znów mgła nie skryła przed nim Liary. Całe szczęście, jej towarzysze, pobudzeni alkoholem, nieustannie pysznili się i żartowali, jak to zwykle czynią mężczyźni w towarzystwie pięknych kobiet. Dzięki ich głosom Kocur mógł bez trudu podążać za nimi. Na rogu ulicy Wilgotnej jakiś człowiek z wymizerowaną twarzą uniósł dymiącą pochodnię. - Oświetlę wam drogę! - zawołał do trójki, a jego brudna twarz świeciła w jasnym blasku. - Oświetlę wam drogę! Za pięć tików do domu trafie pomogę! Oświetlę wam drogę! Mroczny Motyl zaśmiała się, zatrzymując przy przedsię- biorczym człowieku. - Ależ sprytny sposób na zarabianie pieniędzy! Do- prawdy, twoje usługi są cenne - stwierdziła. - Jak idzie dziś interes? Mężczyzna z pochodnią skłonił się elegancko. - Przez tę cholerną mgłę, niech jaśnie pani wybaczy język biedaka, wielu ludzi siedzi w domach. Ale zbliża się Letnie Przesilenie i zawsze trafi się ktoś, kto lubi wcześnie zaczynać zabawę. Dopiero co odprowadziłem parę na Plac Mrocznych Uciech. - Mrugnął lubieżnie. Noc rozdarł chór przenikliwych zawodzeń i nieludzki okrzyk. Mężczyzna z pochodnią skulił się ze strachu, nie- malże upuszczając narzędzie zarobku. Jeden z zalotników przyciągnął opiekuńczo do siebie Liarę, podczas gdy drugi obrócił się z wyciągniętym sztyletem. Niezauważony przez nikogo Kocur przywarł do ściany i wyciągnął miecz. Na chwilę w myślach powróciła pełna grozy scena z placu przy ulicy Taniej, ale za chwilę przy- ćmiła ją żądza kobiety, za którą szedł. Niewielka grupka kapłanów i wyznawców Aartha prze- biegła ulicą. Szafranowe, podarte szaty łopotały. W biegu kołysały się światełka ich niewielkich latarni. Ponownie zaczęli zawodzić i jeszcze raz jeden z nich, najprawdopo- dobniej niezdolny do wydania skomplikowanego dźwięku, odpowiedział mrożącym krew w żyłach wrzaskiem. W jed- nej chwili przemknęli obok biesiadników i zniknęli we mgle. Strażnicy Liary westchnęli z wyraźną ulgą i schowali sztylety. Liara jednakże pozostała spokojna, a nawet zda- wała się rozbawiona. - Nie boję się nocy - powiedziała do mężczyzny z po- chodnią - ale by uspokoić nerwy tych wielkich i silnych mężczyzn - wskazała towarzyszy - zapłacę za twoje usłu- gi. - Uniosła palec. - Jeden tik. Mężczyzna prychnął, udając, że się obraził. - Pięć tików - upierał się. - Ale poniżę się i od tak pięknej pani przyjmę cztery. Liara podniosła jeszcze jeden palec. - Dwa - zaproponowała. Mężczyzna z pochodnią podrapał się po brodzie ze srogą miną. - Powiedzmy trzy i umowa stoi. - Dwa - odrzekła zdecydowanie Liara i uśmiechnęła się. - I całus na koniec. Oczy mężczyzny rozbłysnęły niczym płomienie. - W policzek - dodała dziewczyna, zakładając ramio- na pod jedwabną szatą. - Prawy czy lewy? - spytał z uśmiechem człowiek, z nie- chęcią kończąc targowanie. Liara wzruszyła ramionami, wyciągnęła palec i dotknę- ła lewej strony jego ust, w których kryły się połamane zęby. - Tutaj. Mężczyzna uśmiechnął się znów i skoczył, wycinając hołubca. - Prowadź! - zaśpiewał. - Prowadź! Dwa tiki i całus to wcale niemało! Grupka Liary, która teraz liczyła czworo ludzi, ruszyła ulicą Wozaków. Wokół nich rozpościerała się bursztyno- wa poświata. Kocur, skryty we mgle, szedł kilka kroków za nimi. Ponownie schował miecz do pochwy. Dym z pochodni łaskotał go w nos. Mężczyzna zacisnął palce na nozdrzach, by stłumić kichnięcie. Dziewczyna nawet szła jak Ivrian. Jej śmiech, sposób mówienia i najdrobniejsze ruchy przypominały mu o zmar- łej ukochanej. Miała włosy w kolorze włosów Ivrian, takie same oczy i twarz. Różniły ją od niej tylko odwaga i pogar- da dla nocy, a także otwarty i bezwstydny flirt. Kocur podążał za nimi niemalże wbrew własnej woli. Trzy- mał się tuż poza zasięgiem światła, zamieniając się w cień cienia dziewczyny. Coś go ciągnęło do niej i dręczyło. Wtem, gdy przechodzili obok wlotu wąskiej uliczki, wy- skoczyła stamtąd para cieni. Człowiek z pochodnią od- wrócił się, wpychając płomień w twarz większego z zalot- ników Liary. W świetle ognia błysnęły sztylety. Drugi zalot- nik machnął wyciągniętym nożem w stronę człowieka z po- chodnią. Pochodnia, wirując, upadła na ulicę. Krzyki po- parzonego człowieka zmieniły się w krwawy gulgot i krztu- szenie. A potem padł i drugi zalotnik. Liara uderzyła jednego z właścicieli cieni swoim szty- letem, lecz złapał ją za nadgarstek i wykręcił rękę. Ostrze wypadło jej z dłoni, ale dziewczyna sięgnęła paznokciami drugiej ręki ku jego oczom i rzuciła się na niego jak bestia z piekła rodem. Drugi napastnik poderżnął gardło oparzonemu zalot- nikowi, by go uciszyć. Potem zanurzył dłoń we włosach Liary, szarpnął jej głowę w tył i uderzył ją tak silnie, że padła na ulicę. - Zdejmij z nich wszelkie kosztowności - warknął męż- czyzna do partnera, który wycierał krew z paru sączących się zadrapań. - A potem obedrzemy tę dziwkę i trochę się zabawimy. Liara podniosła się na łokciu, rozcierając bolący policzek. Gdy mężczyzna sięgał szorstką ręką, by zedrzeć z niej suk- nię, nagle w jego karku pojawił się smukły sztylet. Otworzył szeroko oczy i upadł na nią z chrapliwym okrzykiem. Drugi złodziej nie miał żadnych szans. Dłonie odziane w szare rękawiczki złapały z obu stron jego głowę i skrę- ciły ostro. Rozległ się głośny trzask i złodziej padł niczym marionetka, której przecięto sznurki. Kocur szybko znikł we mgle, pewien, że Liara go nie widziała. Dziewczyna zepchnęła z siebie ciało złodzieja, miotając serię przekleństw, która z pewnością wywołała- by uśmiech u Fafhrda. W końcu wstała i z kolejnym prze- kleństwem wpakowała delikatny bucik w twarz martwego człowieka z pochodnią. - Podnieś pochodnię - szepnął Kocur, przyciśnięty do ściany tak, że pozostał poza zasięgiem wzroku. - Odpro- wadzę cię bezpiecznie do domu. - Odprowadzisz mnie? - odpowiedziała nerwowo Liara, nie widząc we mgle właściciela głosu. - Nie widzę cię. - Podnieś pochodnię - powtórzył. - Obronię cię. Piękna kobieta nie powinna chodzić po tych ulicach bez straży. Liara prychnęła, podnosząc kapiącą pochodnię. - Cóż, przynajmniej dowiedziałam się, że nie jesteś bo- giem ani duchem. Tylko człowieka obchodzi mój wygląd. - Poświeciła sobie i zerknęła na zamordowanych towarzy- szy. Podniosła sztylet któregoś ze złodziei, który wyglądał znacznie groźniej od jej własnego nożyka. - Dziękuję ci za to, tajemniczy obrońco. Mimo że byli próżni, dobrze mi służyli. To niesprawiedliwe, że spotkała ich zdrada i śmierć. - Służyli? - spytał Kocur ze zdumieniem. - Myślałem, że to twoi kochankowie. Wyprostowała się sztywno. Jej oczy pałały dumą. Przez chwilę Kocur myślał, że dostrzegła go w jego kryjówce. - Traktuję służbę jak kochanków - odparła. - Dzię- ki temu lepiej mi służą. Obróciła się i znów ruszyła ulicą Wozaków. Miała zmierz- wione włosy i podarty płaszcz, lecz zachowała królewską postawę. W jej głosie nie było krzty strachu, za to cień szy- derstwa i rozbawienia, gdy szepnęła: - Wciąż tu jesteś, obrońco? - Prowadź - odpowiedział miękko Kocur, naśladując piosenkę człowieka z pochodnią. Wyciągnął Koci Pazur z gardła złodzieja i wytarł go do czysta. Liara roześmiała się krótko i pogardliwie. - A ile mnie to będzie kosztować? - zapytała, dokań- czając rymowankę. Kocur przełknął, wciąż myśląc o Ivrian. Napawał się wi- dokiem Mrocznego Motyla. Serce waliło mu w piersi. Czemu chował się we mgle, jeśli mógł iść u jej boku? Nie umiał tego wyjaśnić. Wirowało w nim zmieszanie gęstsze od mgły na ulicy, a mimo to zaryzykował bezczelną odpowiedź: - Możesz zatrzymać swoje tiki. Wezmę tylko pocału- nek. Liara roześmiała się ponownie, kiwając sama do sie- bie głową. - O tak - mruknęła. - Choć się ukrywasz, z pewno- ścią jesteś mężczyzną. Dalej ruszyli już w ciszy. Kocur sprawdzał, czy nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, a Liara szła obojętna. Na ulicy Barterowej drogę przeciął im tłumek pieszych. Ludzie ma- chali latarniami i śpiewali, kierując się ku Dzielnicy Uciech. Za biesiadnikami przebiegła kolejna rozwrzeszczana grup- ka oszalałych wyznawców Aartha. Minęła ich, wyprzedzi- ła i znikła we mgle. Wtem pojawił się pozłacany palankin, niesiony na plecach czterech niewolników. Otaczało go jeszcze czterech służą- cych z pochodniami. Tragarze stanęli karnie na cichy rozkaz właściciela. Smukła, wymanikiurowana dłoń rozchyliła ga- zowe zasłonki palankinu. Zza nich wyjrzała twarz. Światło pochodni oświetliło ostre rysy twarzy i naoliwioną brodę. - Liara - powiedział gładki głos. Tragarze opuszczali palankin, aż stanął na kunsztownie rzeźbionych nóżkach, a potem stanęli w ciszy. Jeden z ludzi z pochodniami ruszył ku lektyce, rozwinął na ziemi niewiel- ki dywanik i postawił na nim stołeczek. Człowiek w palan- kinie rozchylił nieco bardziej zasłonki, ale nie wysiadł. - Jakimże to przedziwnym zrządzeniem bogów znajduję cię, samotną i bez eskorty w tak przeraźliwą noc? - Czło- wiek, nie czekając na odpowiedź, dodał: - Pójdź i zaszczyć mnie swą obecnością, a przekonamy się, czy nie zdołamy uczynić jej przyjemniejszą. Kosztowna, obrębiona srebrem czarna toga zdradzała, iż właściciel lektyki należy do najpotężniejszych arystokra- tów Lankhmaru. Jedynie Dziesięć Rodzin, potomków sta- rożytnych założycieli Lankhmaru, mogło nosić tak szla- chetny strój. Na Liarze nie zrobił on żadnego wrażenia. - Nie jestem sama, Belicie - odpowiedziała poufale, nie zadawszy sobie nawet trudu, by go nazwać lordem. Taka bezczelna odpowiedź z ust każdego innego obywatela skazałaby go na publiczną chłostę na Placu Kar. - Broni mnie mój cień. Belit spojrzał na nią dziwnie, a potem wychylił się z lek- tyki, by omieść spojrzeniem mgłę. Wzruszył ramionami i wy- prostował się. - A więc do zobaczenia innym razem - odparł, nie za- dając więcej pytań. - Ale uważaj na siebie. Dziś w nocy zmarł Attavaq, a jego cholerni kapłani biegają po mieście jak rozhisteryzowane demony. Ukryty we mgle Kocur przysłuchiwał się. Potarł brodę. A więc to dla patriarchy Aartha zadzwonił wielki dzwon. Belit machnął niedbale ręką zza zasuwających się za- słonek. Tragarze ponownie unieśli palankin na szerokich ramionach. Mężczyzna z pochodnią pospiesznie zwinął dy- wanik, porwał stołek i dołączył do pozostałych, którzy znik- nęli we mgle. - Masz potężnych przyjaciół - szepnął Kocur, gdy po- nownie ruszyli przed siebie. - Nie mam przyjaciół - odparła zimno Liara. - Ale znam ważnych ludzi. - Ponownie roześmiała się szorst- ko. - Lankhmar to cudowne miejsce. Mądra dziwka może tu całkiem nieźle się urządzić. Głos Kocura obniżył się o ton, gdy przyglądał się z jej cienia. - Nigdy tak cię nie nazwę. Mroczny Motyl roześmiała się ponownie i mocniej zawią- zała przy szyi purpurowy jedwabny płaszcz. - Już udowodniłeś, że jesteś głupcem - rzekła - bo za mną poszedłeś. Opuściła ulicę Wozaków i skręciła w wąską ulicę, która prowadziła do wejścia na Plac Mrocznych Uciech. Pod jej bucikami chrzęścił biały żwir. Kocur, jak zwykle ostrożny, poszedł obok alejki, by nie hałasować. Wciąż krył się we mgle tuż poza chwiejną granicą światła. Wysokie, nieskazitelne żywopłoty i fantastycznie przy- strzyżone krzewy zdominowały plac, który tak naprawdę był parkiem na skraju Dzielnicy Uciech. Odosobnione za- kamarki z marmurowymi ławkami zapewniały intymność kochankom oraz filozofom. W rzeczy samej plac był znany z tego, że nocą stanowił miejsce debat i dyskusji, a nie wy- stępnych uczynków. Starannie utrzymana zieleń zasłaniała gości przed niepowołanymi spojrzeniami kogoś, kto mógł- by patrzeć z wież i dachów miasta, i tłumiła gwar miasta. O tak, obywatele mogli zatrzymać się tam na chwilę, by po- rozmyślać i zapomnieć o tym, że wokół nich żyje najwięk- sze miasto Nehwonu. Tradycyjnie nikt nie wnosił do parku jasnej latarni. Jeśli ktokolwiek byłby tej nocy na placu, skrzywiłby się i zaczął łajać Liarę za jej pochodnię. - Nikt nie powinien tędy przejść - szepnął Kocur - bez wymówienia lub wysłuchania mądrego słowa. Zdawało się, że Liara go nie usłyszała. A może nie chcia- ła odpowiedzieć. Możliwe, zastanawiał się Kocur, że ta cisza był odpowiedzią. Jeśli tak, to kryła się w niej pewna mądrość. Omiótł wzrokiem gigantyczne przycięte krzewy, które stały po obu stronach brukowanej ścieżki. Mgła i wil- gotne powietrze nadały im tak złowieszczy wygląd, że prze- biegły go ciarki. Przypomniał sobie o wąsach mgły na innym placu. Z nagłym drżeniem strachu zdał sobie spra- wę, że mgła okrywa coś znacznie więcej niż tylko jego sa- mego. Zatrzymał się, nagle sobie coś uświadamiając. Macki sięgnęły jedynie po ilthmartczyków. Mgła oszczędziła Fa- fhrda i jego - albo też ich uratowała. - Dlaczego się zatrzymałeś, mój obrońco? - spytała Liara, obróciwszy się do niego. Płomień pochodni oświetlił jej twarz. Oczy świeciły się odbitym blaskiem, a ametyst na szyi żarzył zza rozchylonej szaty. Kocur nie odpowiedział od razu, tak był zdumiony. Zaśmiała się cicho, lecz dźwięcznie. - Sądziłeś, że cię nie słyszę? Och, prawdziwy spryciarz z ciebie, mały obrońco, lecz ja mam dobry słuch. - Po- nownie się zaśmiała. - Wszyscy urzędnicy w Lankhma- rze o tym wiedzą. Kocur zmarszczył brwi. - Dlaczego powiedziałaś: mały? - Słyszę, w jakiej odległości i z jaką prędkością stawiasz kroki - odparła. - Nie chciałam cię obrazić. - Moja duma została zraniona - przyznał Kocur - al- bowiem myślałem, że żaden mężczyzna nie może usłyszeć mojego kroku, gdy podkradam się, choćby z najszczerszy- mi intencjami. - Żadnemu mężczyźnie się to nie udało - odpowie- działa dziewczyna z pełnym godności naciskiem. Ponow- nie się odwróciła i ruszyła przez park. Wkrótce razem wy- szli poza jego obręb. Aleja Oblicza Księżyca biegła łukiem wokół południo- wo-wschodniego rogu parku. Eleganckie rezydencje po jed- nej stronie ulicy wychodziły na wielki okrągły żywopłot, który odgradzał park. Nie mieściły się tam jednak miesz- kania szlachty lub zamożnych kupców, lecz domy maso- chistycznej przyjemności, gdzie mężczyźni mogli zaznać mroczniej szych uciech niż na ulicy Dziwek. Takim miejscem był Dom Nocnych Okrzyków. Żywo- płot, podobny do parkowego, oddzielał teren rezydencji od ulicy. Wśród bujnej zieleni kwitły księżycowe chryzantemy o czarnych płatkach i białych środkach. Niektórzy zwali je Różami Krainy Cienia. W świetle pochodni Liary na płat- kach błyszczały kropelki rosy. Przystanęła przy wejściu. - Wstąp w światło - rozkazała. Kocur zawahał się, niepewnie oblizując dolną wargę. Początkowo denerwował się, lecz w końcu posłuchał. Była o kilka cali wyższa od niego. Patrzył w jej błyszczące oczy z bijącym sercem. Jego lędźwie pałały pożądaniem. Pochyliła się niedbale i pocałowała go w prawy poli- czek. - Zapłaciłam ci za twe usługi - rzekła i wyprostowała się, gotowa do odejścia. Złapał ją za rękę. Liara wyszarpnęła ją. Gniew wykrzywił jej piękną twarz. Uniosła pochodnię jak broń i cofnęła się o krok. - Zapłaciłam ci! - krzyknęła, przyciskając do piersi złapaną rękę, jakby ją zranił. - Dotknąłem cię tylko... Opuściła pochodnię, ale jej gniew wcale nie opadł. - Żaden mężczyzna nie dotyka mnie za darmo! - wrzas- nęła. - Żaden! Kocur poczuł się urażony. Poniósł go gniew. Zanurzył rękę w sakiewce, wymacał monetę i rzucił jej pod nogi. Światło pochodni błyszczało na srebrnym smerduku. Kobieta zaśmiała się ponownie ostrym głosem. - Tyle nie wystarczy, by cię wpuścić za drzwi. - Wtem najwyraźniej Liara zmiękła. Urwała księżycową chryzantemę z żywopłotu i rzuciła ją w dłoń Kocura. - Mnie nie można uwieść monetami, mój szary obrońco - rzekła z miękką elegancją. - Jeśli chcesz, przynieś mi prezent, a nie od- rzucę cię. Lecz gdy będziesz wybierał swój dar, pamiętaj, że zabawiałam najbogatszych mężczyzn Lankhmaru. Później staw się przede mną jeszcze raz. Przyjdź do mnie, a poka- żę ci najwspanialsze arkana miłości. Kocur otworzył dłoń i upuścił chryzantemę na ulicę. - Mroczny Motylu - powiedział z gorzkim smutkiem - jesteś tylko nierządnicą o zgrabnym przydomku. Ponownie zmrużyła oczy. - Powiedziałeś, że nigdy nie nazwiesz mnie dziwką. Odwrócił się i rzucił nad ramieniem, już ruszając ku parkowi: - I słowa dotrzymałem. 8 Statek na morzu mgły Fafhrd pocałował Aylę. Żartobliwie poklepał po tyłku tan- cerkę brzucha, otwierając drzwi i wypuszczając ją na słabo oświetlony korytarz. Kobieta uśmiechnęła się do niego, owi- nęła się w welony i zbiegła po schodach. W mroku obok łóżka Sharmayne zawiązała na ramio- nach niebieski jedwabny płaszcz i naciągnęła głęboko kap- tur, by schować twarz. Szlachcianka podeszła do olbrzy- ma, stanęła na czubkach palców i lekko przycisnęła swoje usta do jego. - To się nazywa właśnie święto Letniego Przesilenia - szepnęła i tak samo jak poprzedniczka wypadła za drzwi. Fafhrd zamknął drzwi, szeroko uśmiechnięty i bardzo z siebie zadowolony. Już w samotności, w świetle małej lampki, wes- tchnął głęboko. Zastanawiał się leniwie, dokąd poszedł Szary Kocur i czyjego wieczór okazał się równie przyjemny. Rzucił prześcieradła na zmiętolone łóżko i odkrył reszt- ki wina w jednej z trzech butelek na podłodze. Jednym pociągnięciem opróżnił ją. Pozbierał puste butelki, za- niósł je do okna, odepchnął okiennice i rzucił w wąską uliczkę. Zabawił chwilę przy oknie, czerpiąc niegodziwą przyjem- ność z huku rozbijanych butelek. Miękka jak puch bryza pieściła jego nagą pierś. Zaczerpnął głęboko świeżego po- wietrza i ponownie westchnął. Mgła wciąż otulała miasto. Gdy patrzył, ponad parape- tem przekradł się gruby paluch mgły i rozwiał, wciąż wle- wając się do środka i pełznąc po podłodze. Olbrzym cofnął się gwałtownie z bijącym sercem. Zmarszczył podejrzliwe brwi, ogarnięty strachem. Smuga mgły w pokoju, przejrzysta i niemalże niewi- doczna, uniosła się w powietrzu niczym prostujący się duch. Po grzbiecie Fafhrda przebiegł dreszcz. Wtem w po- koju zawirował jakiś przeciąg, porwał opar i wywiał go za okno. Ze starannie udawanym spokojem Fafhrd zamknął okien- nice. Walka na placu przy ulicy Taniej wciąż żyła w jego pamięci. Przypomniał sobie tajemnicze macki mgły, które wyłoniły się, by zadusić i zgnieść ilthmartczyków. Ich krzy- ki wciąż odbijały się echem w jego pamięci. Odkrył z poczuciem winy, że nawet wdzięki dwóch uro- dziwych kobiet nie wygnały grozy z jego serca. Użył Ayli i Sharmayne, by odepchnąć od siebie myśli i ukryć się przed strachem. Próbował zapomnieć w ich ramionach o tym, co zobaczył i usłyszał. Lecz Ayla i Sharmayne znik- nęły, a strach powrócił. Nie wiedział dokładnie, czego się boi. Już wcześniej wi- dział, jak ludzie giną przerażającą śmiercią. Sam też nie raz stawał oko w oko ze śmiercią. Mimo to wszelkie przesądne lęki, które, jak myślał, zostawił za sobą na Zimnych Pust- kowiach, ponownie wróciły do niego. Nie mógł odepchnąć od siebie ogarniającego go złego przeczucia. Coś czaiło się we mgle za oknem i czekało na niego. Podszedł cicho do lampy i mocniej podkręcił knot. Choć wyższy płomień oświetlił nieco pokój, cienie zdawały się również pogłębiać i rosnąć w siłę. Za każdym razem, gdy płomień drżał lub knot kopcił, cienie wierciły się, zmienia- ły pozycje i przybierały makabryczne pozy na ścianie, sufi- cie i podłodze. Fafhrd spróbował poprawić sobie nastrój. Podniósł lut- nię i usiadł na łóżku, oparłszy się plecami o ścianę. Przesu- nął miękko palcami po strunach, uparcie próbując zigno- rować cienie. Zamiast tego zaczął myśleć o błękitnokrwistej Sharmayne i tancerce Ayli, dzielonym z nimi wspaniałym winie i śmiechu, który tak miękko pieścił jego uszy. Słodki zapach perfum Sharmayne wciąż snuł się w pościeli i mie- szał z wonią potu ich namiętności. Fafhrd zaśpiewał niskim, ledwo słyszalnym głosem: Nie ma nic lepszego dla ciebie i dla mnie Niż taniec dwojga brzuchów, Dopóki nie może, oczywiście, Zatańczyć go trójka zuchów, Taniec dla ciebie, i ciebie, i dla mnie! Nagle przerwał i zaczął się przysłuchiwać. Z karczmy po- niżej nie dobiegał go przez podłogę żaden dźwięk. Najwy- raźniej wszyscy klienci poszli już do domu. Ucichły nawet piekielne krzyki wyznawców Aartha. Niespodziewanie cisza legła na jego ramionach strasznym ciężarem. Ponownie uniósł palce nad strunami, przygotowując się do zagrania nuty. - Fafhrdzie... Przeciąg drażnił się z płomieniem lampy. Cienie zawiro- wały po pokoju i ponownie się uspokoiły. Czy Fafhrd sobie to wyobraził, czy też przybrały nieprawdopodobne pozy? Zdecydował w końcu, że się upił. Poczuł do siebie niesmak. Oparł lutnię o ścianę przy wezgłowiu łoża, podszedł do stołu i ponownie podkręcił knot. - A macie, dręczyciele pijanych duszyczek - powiedział do cieni. Zapadająca ciemność zdawała się pozbawiać je życia. Zanim poczuł pełne zadowolenie, w pokoju rozbrzmiał niesamowicie nieharmonijny, głośny akord. Barbarzyńca podskoczył, niemalże uderzając głową o niski sufit. Obracając się, dostrzegł lutnię, która ześliznęła się po ścianie, tam gdzie ją zostawił, i leżała teraz na podłodze. Struny wciąż lekko wibrowały. - Fafhrdzie... Puls przyspieszył. Zaschło mu w ustach. Ciemność za- drżała i zmarszczyła się, jakby próbowały się z niej wydo- stać pochłonięte przez nią cienie. Nagle pokój stał się zbyt mały. Słabe, niewyraźne światełko cofnęło się jeszcze bar- dziej ku lampie. Ściany zaczęły pulsować, a z desek dobiegł taki odgłos, jakby ktoś oddychał z trudem. - Na krew Kosa! - krzyknął Fafhrd. Po jego wybuchu w pokoju uspokoiło się. Wtem wszyst- ko rozpoczęło się od nowa. Ciemność znów zaczęła się marszczyć, a oddech zabrzmiał jeszcze donośniej. Pulso- wanie zamieniło się w bolesny grzmot, który wypełnił jego głowę i wprawił zmysły w zamęt. Fafhrd wrzasnął z przerażeniem i wyrwał miecz spod sterty ubrań. Zamaszystym gestem wyciągnął broń z po- chwy. Przez chwilę zawahał się, na wpół ogarnięty paniką. Ściany pokoju pulsowały niczym komory monstrualnego serca. Mężczyzna natarł na nie, krzycząc ponownie, i wbił głęboko w drewno czubek miecza. Pulsowanie natychmiast ustało. Pokój westchnął po raz ostatni, a potem wydał powoli cichnące ostatnie tchnienie. Fafhrd oswobodził miecz. Przez dłuższą chwilę stał po- środku pokoju, oddychając ciężko. Przyjrzał się każdemu zacienionemu zakątkowi. Potrząsnął głową, jakby chciał zebrać myśli, i jednocześnie potarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. Może jednak mimo wszystko się upił. Wsunął miecz do pochwy i usiadł na krawędzi łoża. Zacisnął dłonie na rękojeści, ze znużeniem oparł czoło na głowni i zamknął oczy. Domyślił się, że musiało już niemal- że świtać. Z pewnością drzemka pomoże mu oczyścić myśli i pozwoli spojrzeć bardziej racjonalnie na świat. Przytulił miecz do piersi, przewrócił się na bok i zwi- nął w pościeli. Łóżko skrzypiało pod jego ciężarem, gdy się wiercił, ale puchowy materac objął go miękko i przyjem- nie. Poduszka pod głową pachniała kosztownymi perfuma- mi Sharmayne. W nos łaskotał olbrzymi kosmyk ciemnych włosów Ayli, dopóki go nie strzepnął. Przewrócił się dwu- krotnie, w końcu układając na plecach, i przykrył ramie- niem oczy. Wreszcie legł nieruchomo. Światło lampy zadrżało. Knot prysnął i zasyczał. Fafhrd powoli otworzył oczy i zaczął gapić się w sufit. Czy spał? Nie był pewien, ale coś mu przeszkodziło. Nie był to dźwięk ani ruch, tylko coś innego. Pociągnął nosem i poczuł woń słodkich perfum, które nie należały do Shar- mayne. Znał je jednak - należały do Vlany. Lampa mrugnęła jeszcze raz. Fafhrd obrócił głowę ku Dknu z ostrożną rozwagą. Okiennice, wcześniej zamknię- te, teraz były otwarte. Mgła wirowała i kłębiła się tuż za jarapetem. - Fafhrdzie... To nie był wiatr, struny lutni, ani efekt zbyt dużej ilości fpitego wina, ani też figiel jego wyobraźni. To Vlana wy- zeptała jego imię. Tej mrocznej, mglistej nocy, nie wiado- 10 skąd, jego prawdziwa ukochana wzywała go, by wstał ) 1 z łóżka i przyszedł do niej. Jak to możliwe, skoro już nie żyła? Nie rozumiał tego, ale wyciągnął rękę po spodnie i bu- ty. Wdział je bez słowa. Przypiął Graywanda do pasa, a potem podszedł do okna i wychylił się, ale nie dojrzał nic prócz mgły. Poszedłby do niej, odnalazł ją, gdziekolwiek mogła być, i wynagrodziłby w każdy sposób jej przedwczesną, okrutną śmierć. Wyszedł z pokoju i zszedł po schodach. Na podłodze Srebr- nego Węgorza walały się puste butelki po winie, kufle po piwie, przewrócone stoły i krzesła. Ani ślad nie pozostał po Cherigu Jednorękim. Właściciel bez wątpienia udał się na spoczynek, skoro już wszyscy klienci poszli sobie, i zosta- wił sprzątanie na rano. Na Fafhrda popatrzył jedynie stary brązowy pies, który zaraz jednak powrócił do porozrzuca- nych na podłodze resztek jedzenia. Fafhrd prześliznął się przez korytarzyk pod schodami. Otworzył tylne drzwi i wyszedł na aleję Kości. Szept Vlany i otwarte okno sugerowały, że kobieta może tam na niego czekać, ale olbrzym nikogo nie zobaczył. Pomyślał, że teraz lepiej rozumie dziwne zajście w pokoju, ponieważ już się dowiedział, kto za tym stoi. Wcześniejszy strach znikł, zastąpiło go uczucie ulgi. Barbarzyńca uznał, że zrozumiał dziwne przypadki na ulicy Taniej i w pokoju. Coś rzeczywiście czekało we mgle. A raczej ktoś. To ona czekała na niego. Nie widział Vlany, ona też nie wymówiła już jego imienia. Gdy wpatrywał się w zamgloną alejkę, wciąż żywy smutek zmusił go do mówienia. - Czemu mnie nawiedzasz, ukochana? - szepnął do mgły. - Czego ode mnie chcesz? Mgła rozstąpiła się w głębi alejki niczym powoli rozsu- wająca się kurtyna. Ukazała się tam jego ukochana. Fafhrd nie czuł wiatru, który igrał z fałdami jej przezroczystej, bia- łej, jedwabnej szaty. Wokół twarzy kobiety unosiły się czar- ne loki. Ramiona, które unosiła i opuszczała z magnetycz- nym wdziękiem, przypominały wijące się węże. Kręciła bio- drami, wzbudzając w nim pożądanie. Kiwała do niego bladą ręką. Zdawało się, że zaprasza go tym gestem, by podszedł bliżej, jednocześnie dając znak, by pozostał z dala. - Vlano - powiedział, posuwając się krok ku niej i po- nownie zatrzymując. Wykonała potrójny piruet i zatrzymała się, wyrzucając w górę ramiona. Oczy rozbłysły jej jak lód w świetle słoń- ca. Splotła dłonie pod brodą i zaczęła nowy, znacznie mniej zmysłowy taniec. Nagie stopy poruszały się w serii skom- plikowanych wzorów, ciało zaś pozostawało sztywne, dwor- sko oficjalne. - Kocham cię - szepnął błagalnym głosem. Ponownie zatrzymała się. Mierzyła go z oddali zimnym, oskarżycielskim wzrokiem. Dramatycznie szarpnęła głową, pochyliła się i zarzuciła sobie włosy na twarz. Później wy- prostowała się i rozchyliła je dłońmi. Twarz Vlany zniknę- ła, a w jej miejscu pojawiła się czaszka z gniewnymi czer- wonymi oczami, która wściekle klapała zębami. Fafhrd wydał okrzyk rozpaczy, lecz zanim dźwięk opuścił jego usta, Vlana ponownie się obróciła. Gdy się zatrzymała, znów miała swoją piękną twarz. Wyciągnęła dłoń, chwyci- ła strzęp mgły i zasłoniła nim swoje oblicze, jakby był we- lonem tancerki. Odrzuciła go z emfazą. Zaczęła poruszać palcami z oślepiającą prędkością. Fafhrd nie mógł oderwać od niej wzroku. Patrzył, aż go przeszły ciarki. Czuł się dziw- nie. Jej ręce trzepotały w powietrzu niczym oszalałe ptasz- Iki. Palce przemykały między palcami. Paznokcie pukały we wnętrza dłoni, a czubki palców zderzały się ze sobą. Tylko raz w ciągu ich zbyt krótkiego związku widział, jak Vlana wykonuje delikatny i subtelny taniec palców zwany tsilinilit. Jako tancerka, artystka o ogromnym talencie i do- skonałej reputacji, miała w swym repertuarze tańce i opo- wieści taneczne dziesiątek krain i narodów Nehwonu. Tań- czyła teraz samotnie i nie uczyniła żadnego ruchu, by się do niego zbliżyć, ale wytańczyła na dłoni palcami symbol ko- chanka. Migotanie palców opowiadało, że nadejdzie miłosna pasja, której nie dorówna żadne ziele ani afrodyzjak. Przypomniał sobie tę noc, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Kobieta tańczyła na prowizorycznej, słabo oświetlonej sce- nie, bawiąc prymitywnych mężczyzn, którzy najprawdo- podobniej nie byli w stanie docenić jej sztuki. Przybyła do wioski Śnieżnego Klanu w Zimnych Pustkowiach z kupiec- ką karawaną jako jedna z niewielkiej trupy aktorów i kugla- rzy. Na przedstawienie zaproszono jedynie dorosłych męż- czyzn, ale Fafhrd wspiął się na wysokie drzewo, zawisł na gałęzi i przycupnąwszy na tej niepewnej grzędzie, zakochał się w tancerce. Zdał sobie sprawę, że jego życie różniłoby się znacznie, gdyby z nią nie był. To Vlana odciągnęła go od matki, klanu, zwykłej dziewczyny z wioski, której był przeznaczony, od życia pozbawionego nadziei i marzeń. Vlana rozerwała łań- cuch oczekiwań i zdjęła mu z karku jarzmo obowiązku. To ona przywiodła go do południowych krain i cieplejszych kli- matów, by w końcu przyprowadzić do egzotycznego miasta Lankhmar i nauczyć cywilizowanego życia. W zamian przysiągł, że będzie ją zawsze kochał i bro- nił. Z chęcią wypełnił pierwsze zobowiązanie, ale zawiódł ją pod tym drugim względem. - Nawet z lodowatym szronem śmierci na ustach - mruknął - okaż mi przebaczenie i pocałuj mnie. Ruszył zdecydowanie w jej kierunku. Vlana przerwała taniec. Ogień zgasł jej w oczach, a na twarzy błysnęło prze- rażenie. Wyciągnęła rękę przed siebie, powstrzymując go, i niechętnie cofnęła się. Jednocześnie mgła zdawała się gęst- nieć i napływać ze wszystkich stron, porywając ją w dal. Fafhrd pobiegł, aż znalazł się w miejscu, gdzie tańczy- ła. Mgła wirowała wokół niego, wypełniając oczy zimnym, odrętwiającym oparem. Oślepiła go i zapchała płuca. Męż- czyzna potknął się i padł na kolana. W nocy rozległ się chrypliwy szyderczy śmiech. Fafhrd podniósł wzrok, kaszląc i pocierając pięściami na wpół zamarznięte oczy. Nie dostrzegał wysokich ścian bu- dynków w alei Kości, które nad nim wcześniej majaczyły. Tak naprawdę nie umiał dokładnie określić, gdzie się zna- lazł. Nie wiedział, czy znajduje się w Lankhmarze, a nawet czy w Nehwonie. Wokół niego rozciągało się płytkie morze zimnej mgły. Łagodnie kołysały się niskie, dymne fale. Od horyzontu do horyzontu, jak Fafhrd okiem sięgnął, pod jed- nolitym mglistym niebem falowały opary. Mężczyzna wstał z trudem, zaciskając pięść na rękojeści miecza. Noc ponownie rozbrzmiała drwiącym śmiechem. Po kolana w płynącej białej mgle, ruszył na południe. Gdzieś daleko w ciemnościach paliła się blado lampa. Fafhrd zaczął się jej przypatrywać. Światło zbliżało się do niego. W jego niezdrowym bursztynowym świetle dostrzegł czarny kształt przesuwający się we mgle - dziób łodzi albo barki. Na dziobie stała blada postać, ledwo widoczna w ża- rze lampy. Statek zbliżał się coraz bardziej. Nieruchoma sylwetka stała sztywno jak maszt. Jej biała jedwabna szata wydy- mała się jak żagiel. Łódź płynęła nieustannie w kierunku Fafhrda. Coraz jaśniejsze światło lampy odbiło się na cięż- kich żelaznych łańcuchach i kajdanach wokół talii postaci, karku i kruczoczarnych włosach, które spływały po dum- nych, kształtnych ramionach. Smutne oczy spojrzały na Fafhrda. - Vlano! - krzyknął olbrzym. Jego serce wypełniło się gniewem i rozpaczą. Wyższa postać trudziła się na rufie łodzi. Aż do tej chwi- li Fafhrd nie mógł jej dostrzec przez blask latarni. Czarne szaty mężczyzny łopotały na wietrze jak skrzydła wielkie- go sępa. Twarz krył obszerny kaptur. Z rękawów wystawa- ły kościste dłonie i przedramiona. Człowiek ten opierał się na długiej żerdzi i pchał do przodu niezwykłą łódź. Niskie czarne relingi statku błyszczały skomplikowaną złotą i srebrną inkrustacją. Pośrodku statku wznosił się smukły maszt pozbawiony żagli i takielunku, ale pokryty tym samym wzorem co relingi i reszta statku. Ozdoby były stare i piękne. Roztaczały wokół tajemniczą aurę. Bez słowa lub ostrzeżenia pilot wyjął żerdź z morza mgły i machnął nią. Twarz Vlany skrzywiła się z bólu, gdy trafił ją w bok końcem kija, jednakże kobieta nie wydała żadnego dźwięku, gdy upadła pod uderzeniem na pokład statku. Fafhrd wyciągnął miecz. - Łajdaku! - krzyknął. Brnął ku łodzi najszybciej jak mógł, zmagając się z niewidzialnymi prądami i wirami pod powierzchnią dziwnego morza. Łódź obrała taki kurs, że obawiał się, iż przepłynie obok, zanim zdoła do niej do- trzeć. - Ty cholerny łajdaku! Zza czarnych fałdów kaptura dobiegł go znajomy szyder- czy śmiech. Postać odłożyła żerdź, pochyliła się i bez wy- siłku podniosła wielką żelazną kotwicę, którą przerzuciła za burtę.Ta znikła bez plusku, nie rozległ się też huk, gdy napiął się łańcuch kotwicy. Statek zatrzymał się gwałtow- nie. Postać ponownie uniosła żerdź. - Puść ją! - zażądał Fafhrd, brnąc ku upiornemu stat- kowi. Za niską drewnianą burtą widział bezwładny kształt swojej ukochanej, co powodowało, że walczył rozpaczliwie, by dotrzeć do statku. Z kaptura dobiegł go chrapliwy głos. - Będziesz ze mną o nią walczył, barbarzyńco? - spy- tała postać. - Czy twoje ostrze jest tak mocne jak twoje serce? Fafhrd nie odpowiedział. W końcu stanął przy łodzi, mając ją w zasięgu miecza. Ścisnął rękojeść Graywanda w oby- dwu rękach, wzniósł wysoko ostrze i spuścił je z rozma- chem na burtę. Łódź zakołysała się pod wpływem uderze- nia. W powietrze wyleciały drzazgi i kawałki złota i srebra. Odłamki błysnęły nieprawdopodobnie jaskrawym i gorą- cym ogniem i wypaliły się. Fafhrd rozsądnie zasłonił oczy przed niespodziewanym światłem i żarem. Postać roześmiała się. Żerdź wirowała w jej kościstych rękach, aż rozmazała się w oczach barbarzyńcy. Wtem jeden z końców runął ku głowie Fafhrda. Mężczyzna ocknął się w ostatniej chwili i uniósł miecz, blokując cios. Stal zde- rzyła się z żerdzią. Ponownie przy zetknięciu trysnęły pa- lące iskry. - Nie możesz odzyskać ślicznej Vlany - drażniła się z nim postać. - Znów ją zawiedziesz, tak jak wcześniej. - Nie! - krzyknął Fafhrd. Rozpaczliwie machnął Gray- wandem i uderzył postać w nogi. Jednocześnie chwycił łódź za burtę wolną ręką i próbował wskoczyć na pokład. Po- stać zgrabnie uniknęła cięcia Fafhrda i próbowała uderzyć go w palce. Fafhrd ledwo zdążył puścić burtę i cofnąć rękę. Koniec żerdzi runął ku jego bezbronnej głowie. Olbrzym chrząknął donośnie i potężnie machnął mieczem. Drewno i stal zwar- ły się ponownie z potworną siłą. Zdawało się, że błyszczą- ce iskry podpalają mgłę, nim zgasły. Inkrustowane wzory na statku roziskrzyły się. Fafhrda i istotę ogarnął ferwor walki. Ona uderza z ko- rzystniejszej pozycji obydwoma końcami broni, a Fafhrd ma- chał z kunsztem mieczem, odpierając każdy atak. Łódź chwia- ła się niebezpiecznie, a latarnia, która zwieszała się z kołka na maszcie, rozsiewała na morzu chybotliwy blask. Mimo że Fafhrd walczył zaciekle, nie mógł uzyskać prze- wagi, wciąż atakując z dołu. W końcu zaryzykował niebez- pieczny ruch. Ciął w kolana wroga, który cofnął się o krok, a potem podskoczył ile sił w muskularnych nogach i rzucił się na burtę. Łódź, obciążona niespodziewanym ciężarem, przechyliła się gwałtownie. Postać, wciąż trzymając żerdź, wypadła za burtę, furkocząc szatą, i znikła w morzu mgły. Fafhrd obrócił się z przygotowanym mieczem. Wbił wzrok w miejsce, gdzie wróg zniknął pod szarymi falami. Ani przez chwilę nie wierzył, że może tak łatwo pokonać przeciwnika. Rzucił Vlanie jedynie przelotne spojrzenie. Kobieta skuliła się, objąwszy ramionami podstawę smukłego masztu. Jej przerażone oczy otworzyły się szeroko. Koniec żerdzi wyłonił się z mgły z szybkością błyskawi- cy i ze świstem pomknął ku czaszce olbrzyma. Fafhrd rzu- cił się w tył. Mimo to żądlący cios sięgnął jego brwi. Oszo- łomiony barbarzyńca chwycił się burty. Zakapturzona istota w obszernej szacie wyłoniła się ze śmiechem z rzeki mgły. Fafhrd ani razu nie dostrzegł twa- rzy w fałdach grabarskiej szaty. - Kim jesteś? - krzyknął Fafhrd, próbując zyskać czas, aby dojść do siebie. Chwycił rękojeść Graywanda w oby- dwie ręce i kołysał się lekko w przód i w tył na obutych piętach. Śmiech stworzenia ucichł. Głos, który wydobył się z czar- nego kaptura, nabrał ponurego tonu. - Jestem Nieuniknionym - powiedziała postać pompa- tycznie. - Wszyscy ludzie muszą zmierzyć się ze mną. - Oszczędź mi swoich zagadek - odparł Fafhrd. Runął ku niemu, zakreślając czubkiem szerokiego miecza nieuchwyt- ne koło. Miał nadzieję, że zaskoczy tę dziwną istotę i zanu- rzy broń w jej sercu, jeśli tylko ona takowe posiadała. - Nikogo nie oszczędzę - rzekła istota. - Nawet naj- niewinniejszych, nawet nowo narodzonych. - Wcale nie zwiodła jej taktyka Fafhrda. Trzasnęła żerdzią w dół, prze- chwytując śmiertelny cios i odbijając go. Ale Fafhrd tylko wzmógł atak. Z nową wściekłością obsy- pał śmiertelnymi uderzeniami wroga, odpychając go od stat- ku. Raz za razem miecz stykał się z żerdzią. Ciemność roz- jarzyła się od żaru i błyskawic, które się przy tym rodziły. - Muszę ocalić Vlanę! - krzyknął Fafhrd. - Głupcze! - odparła zimno istota. - Ona już nie żyje. Fafhrd machnął z całej siły Graywandem, wydając okrzyk pełny bólu. Miecz ponownie spotkał się z żerdzią. Trysnęły ogień i żar, a nocą wstrząsnęła błyskawica. Stal przegryzła się przez drewno. Kawałek żerdzi eksplodował ogniem i po- mknął w niebo niczym przedziwna kometa. Przez chwilę istota gapiła się oniemiała w strzaskaną broń. Fafhrd nie zawahał się. Naparł całym ciałem, zada- jąc cios, i wbił się w pierś wroga. Ostrze jednak napotkało niewielki opór. Czarne szaty zapadły się, jakby były pustym workiem. To coś, czymkol- wiek było, padło w morze z resztkami żerdzi, pochłonięte przez mgłę. Fafhrd obrócił się z triumfalnym okrzykiem ku łodzi. Już miał uratować swoją prawdziwą miłość. Oczyma wyobraź- ni olbrzym widział, jak zrywa jej kajdanki i porywa w ra- miona. Już czuł smak jej rubinowych ust. Ale łódź była już daleko. Na jej pokładzie leżała, kotwica i porządnie zwinięty łańcuch. Vlana stała na pokładzie, pa- trząc na niego ze swego miejsca przy maszcie, podczas gdy kościotrupi pilot odpychał się żerdzią, sterując łodzią. - Pokonałem cię! - wrzasnął Fafhrd. Czuł gorzką fru- strację i rozpacz. - Puść ją! Walczyłem o nią i wygrałem! We mgle niósł się nienawistny dźwięk śmiechu zakaptu- rzonej postaci. Po nim dał się słyszeć ochrypły głos: - Przegrałeś, synu Nalgrona. - Zdawało się, że samo morze niesie te słowa. - Przegrałeś, zanim zaczęliśmy te igraszki. Łódź płynęła dalej, malejąc coraz bardziej, aż w końcu widać było jedynie lampę, która też znikła wkrótce z oczu olbrzyma. Gdy światło już zgasło, z gardła Fafhrda wyrwał się roz- paczliwy krzyk: - Vlano! Samotny wśród szarej otchłani, zaczął myśleć, co po- winien teraz zrobić. Powoli obrócił się. Próbował dostrzec jakiś ląd na tym opuszczonym jednolitym morzu, do które- go mógłby skierować kroki. Nic nie przyciągnęło jego uwagi. Żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu, w powietrzu nie uno- sił się żaden zapach. Nikła już nawet blada, niewyraźna poświata, która przesycała ten świat. Ogarnęła go głęboka i nieprzenikniona ciemność. Szedł, ślepy, bez żadnych wskazówek tam, gdzie, jak są- dził, zniknęła łódź z Vlaną. Wiodła go tylko nadzieja i de- terminacja. Nie wiedział, jak daleko zaszedł, ani ile upły- nęło czasu, gdy zimna mgła zaczęła mrozić jego nogi, a we wnętrzności i płuca wkradł się chłód. W końcu zmęczone nogi poddały się. Fafhrd potknął się, z imieniem Vlany na spierzchniętych z zimna ustach. Upadł i zaczął tonąć, a płytkie morze nagle zdało się nie mieć dna. Mgła otuliła go puchowym miękkim uściskiem. Wpadł w niewidzialne zasłony, które uniosły go z sobą. "Mimo wszyst- ko, znów cię zawiodłem, Vlano", pomyślał gorzko, tracąc przy- tomność. "Ponownie cię, mimo wszystko, zawiodłem". Cień na słońcu O świcie pierwsze promienie słońca przebiły się przez mgłę, barwiąc niebo wodnistymi pastelami. Pasma różu i błękitu zmyły paletę szarości srebra, tworząc światłocie- nie obramowane czernią wycofującej się nocy. Szary Kocur ze znużeniem pchnął drzwi Srebrnego Wę- gorza i zaczął wspinać się po schodach. Sunął po koryta- rzu na paluszkach, ponieważ nie chciał obudzić Cheriga Jednorękiego lub innych gości gospody. W końcu dotarł do dzielonego z Fafhrdem pokoju, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Spod jedynego przykrycia sterczała wielka obuta stopa Fafhrda, zwieszając się nad krańcem łóżka. Barbarzyńca, wciąż w ubraniu, leżał twarzą w dół na poduszce. Rude włosy rozproszyły się na pościeli. Chrapał donośnie, zmo- rzony snem. Kłykciami lewej ręki, zwieszającej się z boku łóżka, dotykał podłogi. Kocur zmarszczył brwi. Na łóżku nie było już miejsca dla niego. Zdjął pas z bronią i położył razem miecz i szty- let obok jedynego krzesła w pokoju. Rozpiął szarą tunikę, w ciszy przeszedł do stołu i nalał do ceramicznej miedni- cy wodę z dzbana. Przez niedomknięte okiennice sączyło się już tyle światła, że nie potrzebował blasku niewielkiej lampy oliwnej. Delikatnie zdmuchnął płomyczek. Rozpla- tał włosy, które spłynęły mu czarną masą na twarz, gdy pochylał się nad misą, by omyć oblicze. Czuł się brudny i potrzebował kąpieli. Rama łóżka zaskrzypiała. Kocur otarł twarz tuniką i zer- knął w bok. Fafhrd siadał powoli i rozglądał się po poko- ju z podejrzliwym i zdumionym wyrazem twarzy kogoś, kto nie do końca się jeszcze obudził. W końcu skupił wzrok na Kocurze. - Skąd masz tę śliwę nad okiem? - spytał Kocur, wra- cając do mycia się. Fafhrd, wciąż oszołomiony, podniósł rękę i wymacał czer- wonego guza, który wykwitł mu tuż pod linią włosów. Od- rzucił przykrycie i przebiegł ręką po spodniach. - To nie był sen - mruknął nieobecnym głosem. Nagle jego twarz skrzywiła się. Był bardzo zmieszany. Klepnął łóżko. - A może jednak? - Ruszył w zadumie w stronę okna. Kocur zwinął tunikę, zanurzył ją w miednicy i obmył nią pachy, pierś i kark. Tarł skórę, aż się zaczerwieniła, ale nawet wtedy nie przestał. Zdawało mu się, że słodka twarz Liary wpatruje się w niego z lustra wody, a jej słowa nadal odbijały się echem w jego myślach. Powiedziała: "Pokażę ci najwspanialsze arkana miłości". Dalej tarł ciało. Zapomniał o Fafhrdzie, zacisnął zęby, aż w końcu z impetem rzucił mokrą tunikę do miednicy, niszcząc wymyślony obraz kobiety i rozbryzgując wodę po stole i podłodze. Z krawędzi stołu spadła lampa, strącona mokrym rękawem. Kocur rzucił się, złapał ją i postawił po- nownie w bezpiecznym miejscu. Po palcach pociekło mu nieco oliwy. Przez krótką chwilę patrzył, jak blade światło poranka igra na naoliwionej skó- rze i błyszczy niczym zimny blask w oczach Liary. Wepchnął ręce do miednicy i umył je dokładnie. - Czy będzie mgła, czy nie - stwierdził nagle, zaciska- jąc mocno szczęki - tej nocy przeszukamy wieżę i odnaj- dziemy Malygrisa. To zepsute miasto splugawi nam dusze, jeśli tu dłużej zabawimy. Stworzono nas, byśmy przeby- wali na otwartych przestrzeniach i cieszyli się beztroski- mi przygodami. Fafhrd odezwał się z niezwykłą dla niego miękkością i rozpaczą. - Nie mogę wyjechać, przyjacielu - powiedział, wciąż siedząc na łóżku. Miał nieprzytomne spojrzenie. Zdawało się, że wpatruje się w coś za oknem, ale Kocur niczego tam nie zauważył. - Przydarzyło mi się coś zagadkowego i mu- szę to sprawdzić. - Przerwał i przełknął donośnie. - Dwa- kroć widziałem Vlanę, a raczej jej ducha. Nie wiem dopraw- dy, które z nich. Ale ona lub jej duch wędruje we mgle. - We nagle? - spytał Kocur z powątpiewaniem. - Wierzę, że to ona uratowała nas przed ilthmartczy- kami. Kocur prychnął. Obrócił się znów ku miednicy, wyjął koszulę i wyżął ją. Jego mięśnie naprężyły się, a kłykcie zbielały z wysiłku. - Duchy nie mają czarodziejskich mocy - stwierdził. Rozprostował ubranie, strzepnął je gwałtownie, wygładza- jąc zmarszczki i rozpryskując krople wody. - Wiem, co widziałem - upierał się Fafhrd. - Wiesz tyle, ile ci się przyśniło - odparł szorstko Kocur. - Albo tyle, ile pokazało ci dno butelki po winie. - Rozpo- starł tunikę na oparciu ich jedynego krzesła i przesunął je do okna, by słońce szybko wysuszyło ubranie. Fafhrd potrząsnął głową. - Nie mogę o niej nie myśleć, Kocurze. Przysięgam ci, że Vlana albo jej duch wędruje ulicami Lankhmaru. Poruszony Kocur zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle zatrzymał się. Wydało mu się, że w powietrzu przed nim unosi się twarz Liary, ale wiedział, że ją tylko sobie wyobra- ził. Zdawała się mówić: "...najwspanialsze arkana miłości". Jej głos zagłuszał najszczersze wyznania Fafhrda. - Całą noc przechadzałem się po Placu Mrocznych Uciech - rzekł nagle Kocur zdławionym szeptem - w za- mglonym labiryncie żywopłotów i krzewów. Chodziłem po białych żwirowych alejkach i śliskich od rosy trawiastych ścieżkach. Siedziałem tam, a godziny upływały. Potem kła- dłem się na marmurowej ławce i wpatrywałem w szarą ot- chłań nad głową, tam, gdzie niegdyś świeciły tak jasno gwiaz- dy... - przerwał i przez chwilę stał w bezruchu. Potem po- nownie zaczął mówić: - W ciągu całej nocy na placu nie pojawiła się żywa dusza. Siedziałem tam kompletnie sam. Czułem się taki pusty... - Przyjacielu, może nasze dusze już są splugawio- ne - stwierdził Fafhrd -jednakże nie przez miasto, ale przez nasze wspomnienia. Przez bolesną chwilę dwaj mężczyźni patrzyli na siebie. Wtem Fafhrd uśmiechnął się szeroko i uderzył dłonią w łóż- ko, aż podskoczyła kołdra. - Chodź, połóż się na czymś bardziej miękkim od mar- murowej ławki - zaprosił. - A gdy się ponownie obudzi- my, nasz ponury nastrój rozwieje się wraz z mgłą. Kocur zaczerpnął tchu i wzruszył ramionami. Schylił się, ściągnął buta i odstawił go. - Później zakradnę się do kuchni, żeby zdobyć dla nas śniadanie. - Nie, ty odwrócisz uwagę Cheriga - rzekł Fafhrd, od- chylając róg kołdry, by Kocur mógł się pod nią wśliznąć. - Mam większy apetyt i kieszenie, w które można napchać pyszne wiktuały. Kocur zachichotał. - Tylko nie rozwal łóżka - ostrzegł, wyciągając się. Przykryli się kołdrą, odwrócili plecami do siebie i umil- kli. Po chwili ciszę zakłóciło chrapanie Fafhrda. Rosło w si- łę, aż stało się tak głośne, że trzęsło się całe łóżko. Kocur wyrwał ich jedyną poduszkę, zakrył nią głowę i zatkał uszy rękoma. W końcu odprężył się. Gdy go morzył sen, myślał o Lia- rze, a potem przyśniły mu się najwspanialsze arkana mi- łości. Obudziło ich pukanie do drzwi. Bez czekania na odpo- wiedź do pokoju wszedł Cherig Jednoręki i podszedł do nóg łóżka. W ramionach trzymał wielki pakunek, owinięty czar- nym materiałem. - Ruszcie śmierdzącymi nogami, moi ulubieni goście - powiedział do Fafhrda, uśmiechając się nieznacznie, gdy kładł pakunek na materacu. - Pani Sharmayne przesłała wam wyraz, nazwijmy to, swojego uznania. Fafhrd odrzucił kołdrę i usiadł. - Zdaje się, że zeszłej nocy wyszła stąd dość zadowolo- na - odparł, sięgając po tobołek. Wewnątrz kosztownego czarnego płaszcza znajdował się komplet nowych ubrań. Do płaszcza przyczepiony był bilecik: "Na szerokie ramio- na Fafhrda". Przeczytał go głośno. Czarna jedwabna tuni- ka bez rękawów, obrębiona białym futerkiem, miała docze- pioną kolejną karteczkę: "Na szerokie, mocarne plecy Fa- fhrda i jego pierś". Między parą ćwiekowanych naramien- ników widniał jeszcze jeden bilecik: "Na silne ramiona Fa- fhrda". Szary Kocur sięgnął do tobołka i zaciekawiony podniósł wybijany ćwiekami skórzany ochraniacz na lędźwie. Ma- chając nim na palcu, zaczął czytać dołączoną kartkę: "Na wielkiego...". Fafhrd wyrwał ochraniacz z rąk towarzysza i zarzucił mu kołdrę na głowę. - Oddaj moją wyprawkę, draniu. - Olbrzym podniósł szeroki, nabijany pas, który pasował do naramienników i ochraniacza. Uniósł go z podziwem i stwierdził: - Chyba się zakochałem. - Przypuszczam, że najprawdopodobniej w sobie - od- powiedział Cherig, uśmiechając się. Już miał wyjść, gdy zatrzymał się przy drzwiach i mrugnął do Kocura. - Jest przynajmniej w połowie za ładny jak na giganta. Szary Kocur wstał z łoża, gdy za Cherigiem zamknęły się drzwi. Podszedł do krzesła za oknem, podniósł tunikę, powąchał ją i usatysfakcjonowany jej względną świeżością wciągnął przez głowę. - Musiałeś zrobić duże wrażenie na pani Sharmayne - rzekł i uśmiechnął się szeroko. Fafhrd nadal podziwiał swój nowy strój. - Jej zęby też zrobiły na mnie wielkie wrażenie - od- parł, rozcierając ramię. - A Ayla... Kocur zawahał się, sięgając po buty, i uniósł brew. - Ayla? - spytał. Fafhrd patrzył na niego niewinnym wzrokiem. - Ta ciemnowłosa tancerka - wyjaśnił. Druga brew Kocura również pomknęła w górę. - Obydwie? Olbrzym wzruszył nieśmiało ramionami, nieco zakło- potany. - Ty paskudny łajdaku! Nie mów już nic więcej! - Kocur szybko wzuł buty, mrucząc dalej: -Albo rzucę się przez okno w ataku zazdrości. - Sięgnął po szary płaszcz i pas z bronią, a potem podszedł do drzwi. - Będę na dole. Spró- buję zdobyć jakieś śniadanie. - To dobrze, bo jestem głodny! - zawołał Fafhrd, mo- cując naramiennik wokół opalonej, krzepkiej ręki. - Już nasyciłeś swój głód! - odkrzyknął Kocur z uśmie- chem, zarzucając na ramiona lekki płaszcz. - Teraz będę pracował dla swojego żołądka. Kocur przeszedł cicho przez wąski korytarzyk i zszedł do tawerny na parterze. Cherig Jednoręki przerwał wycieranie podłogi, otarł pot z czoła i zerknął na niego. - Chleb, kiełbasa i owoce są na stole w kuchni - burk- nął, po czym wrócił do sprzątania. Zanurzył szczotkę w drew- nianym wiadrze i ochlapał stare deski wodą, trąc je, aż za- częły błyszczeć. Kocur pchnął drzwi do kuchni. Pies Cheriga, który drze- mał zwinięty przy palenisku, otworzył bez zainteresowania jedno oko i ponownie je zamknął. Kocur przestąpił przez niego i napełnił gliniany talerz jedzeniem, a potem zaniósł go do tawerny. Gdy Kocur przysuwał sobie stołek i siadał przy stole, po schodach właśnie schodził Fafhrd. Wyglądał niemalże kró- lewsko w nowym ubraniu, z powiewającym czarnym płasz- czem i błyszczącymi rudymi włosami, które zaplótł w war- koczyk. W lewej ręce niósł lutnię. Cherig ponownie przerwał zmywanie i uśmiechnął się złośliwie. - Sharmayne zawsze hojnie płaci za noce pełne uciech - rzekł. Fafhrd zajął stołek naprzeciwko Kocura, oparł in- strument o krawędź stołu i wziął sobie pół bochenka chle- ba i jedno z dwóch jabłek z talerza przyjaciela. - Cherig jest hojny - szepnął, rozłupując je na dwie zgrabne połówki -jednak nasze fundusze się kurczą, tak więc zamierzam, spędzić popołudnie jako minstrel, grając przy dokach i w Dzielnicy Rzecznej. Zbiorę parę monet i pod- słucham, gdzie może przebywać Malygris. - Miej na oku wieżę - polecił Kocur. - Ja rozejrzę się po sklepach i warsztatach. Może uda mi się zdobyć jakieś użyteczne informacje. Mogę potrzebować też trochę do po- smarowania. Fafhrd uśmiechnął się z pełnymi ustami. - Posmarowania - powtórzył. - Jakie piękne określe- nie łapówki. Kocur wzruszył ramionami. - Posmaruję parę rąk, rozwiążę kilka języków. - Nie musiał wyjaśniać partnerowi, jak zdobędzie potrzebne mu smarowidło. Gdy podnosił do ust kęs kiełbasy, przeszkodził mu chór krzyków. Upuścił smakołyk, nie ugryzłszy go nawet. Już unosząc się ze stołka, sięgnął po miecz. Drzwi Srebrnego Węgorza stały otworem, tak samo jak okiennice, by pomieszczenie wywietrzyło się po nocnej za- bawie. Po ulicy biegło z dwudziestu rozwrzeszczanych wy- znawców Aartha w podartych na strzępy i ubrudzonych sza- franowych szatach. Promienie słońca odbijały się na ich wygolonych głowach i spoconych twarzach. Przebiegli obok tawerny, a chwilę później przebrzmiały ich krzyki. Kocur siadł, puszczając miecz. Skrzywił się. - Fanatycy - mruknął, ponownie sięgając po kiełbasę. Cherig popychał szczotkę po podłodze i mówił, nie pod- nosząc oczu na gości. - Już dwukrotnie dzisiaj wyśpiewali mi tę cholerną piosen- kę - rzekł. - Musieliście przespać ich pierwszy bieg. Sługa Sharmayne, który przyniósł twoje nowe ubranie, twierdził, że w Dzielnicy Świątyń zrobiło się gorąco. Połowa kapłanów Aartha biega po mieście wrzeszcząc, a druga połowa knuje, jak zająć miejsce Attavaqa i stać się nowym patriarchą. Fafhrd wstał z ręką zaciśniętą na gryfie lutni. W ustach wciąż miał kęs chleba. Uśmiechnął się szeroko i nonsza- lancko podrzucił jabłko, by je za chwilę złapać. - Uważaj, gdzie pchasz swoje lepkie paluchy, Kocurze - powiedział, krusząc i kierując się do drzwi. - Nie chcę wyciągać cię z więzienia suzerena. - A ty uważaj, gdzie pchasz swojego lepkiego... - Kocur przerwał i machnięciem dłoni skwitował słowa przyjacie- la. - Nieważne. Przecież dopiero co zarobiłeś tym nowe ubranie. Fafhrd uśmiechnął się jeszcze szerzej. Machnął zama- szyście kosztownym czarnym płaszczem i wyszedł ze Srebr- nego Węgorza. Kocur samotnie gapił się na pusty talerz po śniadaniu. Westchnął cicho. Jedynymi dźwiękami, jakie go dobiegały, było szuranie szczotki Cheriga i bzyk muchy gdzieś w po- koju. Pies bezgłośnie machał ogonem. Zwinął się przy no- gach człowieka i zamknął wielkie wilgotne oczy. Kocur również przymknął powieki i oparł głowę na rę- kach. Obraz Liary - nieproszony - wypłynął mu z pamię- ci. Okrutne oczy dziewczyny skrzyły się zimnym ogniem diamentów. Wyobraził sobie, że usłyszał jej podły śmiech. Wyciągnęła ku niemu rękę, a ze smukłych palców kapa- ła krew. Otworzył gwałtownie oczy i odgonił od siebie wizję. Pies zaskomlał i uniósł łeb, jakby wyczuł zmianę nastro- ju Kocura. - Leżeć, piesku - mruknął Kocur, drapiąc miękkie miej- sce między psimi uszami, dopóki zwierzę się nie uspo- koiło. Kocur wykrzywił usta. Jego lepkie palce, jak to określił Fafhrd, plamiła krew. Pomyślał gorzko o ludziach, których zabił ubiegłej nocy, by bronić Mrocznego Motyla. Nie lubił zadawać bólu. Sprytny złodziej, tak samo jak każdy inny człowiek obdarzony rozumem, zwykle wiązał koniec z koń- cem bez uciekania się do przemocy. Lecz gdy opryszki zagroziły Liarze, nagle w jego sercu otworzyła się głęboka rana i wylał się z niej gniew. W tam- tej chwili na ulicy niebezpieczeństwo groziło nie Liarze, lecz Ivrian, której nie zdołał poprzednio obronić. W snach wciąż nie udawało mu się jej uratować. Wtedy miecz sam mu wskoczył w dłoń. Nie powiedział Fafhrd owi o morderstwach. Zdał sobie sprawę, że wcale nie zamierza tego zrobić. Wiele razem prze- szli, ale nie chciał dzielić się z nim swoim wstydem. Chciał jedynie zapomnieć o tym zdarzeniu, tak samo jak o Liarze. Bez względu na jej zewnętrzne piękno, dostrzegał teraz cały podły mrok, który wypełniał duszę dziewczyny. Postanowił, że już nigdy jej nie zobaczy ani o niej nie pomyśli. Wstał, skinął Cherigowi i wyszedł na aleję Mroczną. Na- ciągnął lekki kaptur płaszcza i ruszył żwawym krokiem. Kierując się na północ, uważnie przyglądał się, czy nie trafi na tłustego kupca lub szlachcica przy kości z głupio obna- żoną sakiewką. Główne arterie komunikacyjne miasta tętniły życiem. Skrzypiące wozy brnęły z trudem wśród tłumu. Żebracy i ku- glarze trudzili się na rogach ulic. Kupcy zachwalali swoje towary z otwartych drzwi i kramów, sprzedając nawet z po- spiesznie rozłożonych koców, które zarzucili błyskotkami lub wikliną. Farmerzy i chłopi z dalekich wiosek i miaste- czek, którzy przybyli na Letnie Przesilenie, przyglądali się wszystkiemu szeroko otwartymi oczami i ocierali łokciami 0 elegancko odzianą szlachtę Lankhmaru. Nagle przez tłum przemknęła trójka dzieci o brudnych twarzach, śmiejąc się radośnie. Mała dziewczynka ze skoł- tunionymi włosami i poznaczoną smugami twarzą zderzyła się z jakimś amatorem zakupów. Wielki mężczyzna obru- szył się, choć nic mu się nie stało. Warcząc gniewnie, złapał dziewczynkę za włosy mięsistą dłonią i rzucił o bruk. Dziecko runęło w kurz i pisnęło z bólu i ze strachu. Kocur zmrużył oczy, gdy płaszcz mężczyzny rozchylił się, ukazując zdobioną togę z czarnego jedwabiu haftowanego srebrem. A więc był to szlachcic. Przypatrywał się twa- rzy tego człowieka, jego schludnie przyciętej i nasmaro- wanej olejkiem brodzie, oczom jak szpilki i bulwiastemu nosowi. W pobliżu czuwało dwóch służących pod bronią, lecz ciężko obładowanych sprawunkami swojego pana. Tłum rozstąpił się, jakby nikt nie zauważył tej sceny, 1 szedł dalej. Na ziemi płakało przerażone dziecko. Amator zakupów skinął na służbę, klnąc wszystkie dzieci, w tym dziewczynkę, odwrócił się, lecz od razu zderzył się z niskim mężczyzną w szarym kapturze. - Proszę o wybaczenie - powiedział łagodnie Kocur. - Idiota! - wrzasnął mężczyzna. Przez chwilę jego twarz pałała gniewem. Już unosił pięść, gdy dostrzegł głownię smukłego miecza, który właśnie wychynął spod fałd sza- rego płaszcza, i zrezygnował. W końcu zadarł nos i ruszył dalej. Kocur obserwował, jak znika w morzu ludzi. Wtem jego ręka wyłoniła się zza płaszcza i lekko podrzuciła pękatą nie- bieską sakiewkę z aksamitu. Jej zawartość zabrzęczała. - Ja tobie też wybaczam - mruknął Kocur. Wydobył z sakiewki smerduka, schylił się i podał go dziecku. - Nie płacz już, maleńka - rzekł, uśmiechając się do niej. Patrzyła na niego z powątpiewaniem w oczach, choć łzy przestały płynąć, a strach też gdzieś znikł. Kocur wcisnął srebrną monetę w jej malutką dłoń. - Poszukaj swoich przyjaciół i kup im rożki z miodem. Dziś jest zbyt ładny dzień, aby płakać. Kocur pomógł dziewczynce wstać i wytarł pył z jej worko- watej sukienki. Otworzyła dłoń, jakby nie wierzyła, że rzeczy- wiście ma tam monetę. Potem, ponownie mocno zaciskając palce wokół kawałka srebra, dygnęła pospiesznie: - Dziękuję, proszę pana - mruknęła ledwo słyszalnie i uciekła rojną ulicą. Kocur z westchnieniem wsypał monety do własnej sa- kiewki i wetknął nowy skarb za pas. Ponownie ruszył w stro- nę Dzielnicy Świątyń, gwiżdżąc jakąś melodyjkę. Na ulicy Bogów tłoczyło się znacznie mniej ludzi. Ze względu na szacunek, jaki miano dla Attavaqa, wiele skle- pów było zamkniętych. Przechodnie rozmawiali ściszonymi głosami i spuszczali głowy. W odróżnieniu od świątecznego nastroju, który dominował w pozostałych dzielnicach mia- sta, tutaj panowała stonowana pogrzebowa atmosfera. Kocur powoli szedł ulicą. Wstąpił do pierwszego otwar- tego sklepu. Na ladach, przykrytych czarnym aksamitem, migotały pierścienie, naszyjniki i inne wysadzane klejnota- mi ozdoby. Właściciel, chudy starszy mężczyzna w skrom- nych, lecz doskonale uszytych szatach, wyłonił się z zaple- cza zza zasłonki, by powitać klienta. Kocur urządził pokaz, wyjmując ciężką sakiewkę i podrzucając ją na dłoni. I Właściciel uśmiechnął się nieznacznie, lecz chciwie na jej widok. - Oto najsłodsza muzyka, którą kiedykolwiek zagrał człowiek - rzekł, gdy Kocur ponownie podrzucił sakiewkę, a monety zabrzęczały. - A z pana prawdziwy wirtuoz. Kocur pochylił się nad ladą, marszcząc brwi i udając, że przypatruje się wisiorowi z diamentem. - Od razu widać - odezwał się do właściciela rozdraż- nionym głosem - że ten kamień to szkiełko, a obsada jest podłej jakości. - Zadzwonił sakiewką. - Nie ma pan ni- czego lepszego? Właściciel przyjrzał mu się, a potem ponownie spojrzał na sakiewkę. - Widzę, że umie pan ocenić jakość - odparł. Machnął ręką, wskazując sklep. - Wystawiam te błyskotki dla zwy- kłych klientów. Pan zaś jesteś koneserem. - Zgiął palec i pokiwał nim. - Chodźmy na zaplecze. Kocur przeszedł za nim do pomieszczenia oświetlone- go kilkoma lampami oliwnymi. Na długim roboczym stole leżały chaotycznie rozrzucone narzędzia jubilerskie, frag- menty kamieni, ogniwa łańcuszków oraz skrawki metalu. Właściciel podkręcił knoty lamp, a pokój rozbłysnął złotym światłem. Podszedł do kufra w kącie, odczepił klucz od pasa, schylił się nad potężną skrzynią i włożył go do zamka. Roz- legł się miękki trzask. Mężczyzna cofnął się, uniósł wieko i wykonał uroczysty gest. Kocur otworzył szeroko oczy. Gdy światło lampy sięgnę- ło zawartości kufra, trysnął ogień kolorów. Właściciel pod- niósł tacę, na której ułożono sześć wyszukanie wysadza- nych naszyjników. Pod tą tacą leżała następna, wypełnio- na bransoletkami i pierścieniami. Druciane pętelki trzy- mały biżuterię na miejscach. Kiedy właściciel postawił tace na stole i przysunął bli- żej lampę, Kocur pochylił się nad pierwszą, szeroko otwie- rając usta. Klejnoty błyszczały oślepiająco w blasku pło- mienia. Mężczyzna wstrzymał oddech i pochylił się jesz- cze niżej. - Oddaję panu honor - powiedział w końcu do właści- ciela. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak wspaniałych pod- róbek. Jak pan to robi? Twarz właściciela nabiegła krwią, a mięśnie na szyi na- prężyły się jak postronki. Przez chwilę przełykał ślinę, jak człowiek, którego ciężko obrażono. Potem rozluźnił się. - O nie, panie - odparł. - To ja panu oddaję honor. Widzę, że rzeczywiście jest pan znającym się na kamieniach koneserem i nie da się pan oszukać. - Wzruszył ramiona- mi, odpiął od aksamitu pierścień i uniósł go. Gdy ponow- nie przemówił, jego głos zabrzmiał dumą. - Sam tnę każdą sztukę - mówił - i wstrzykuję w szkło odrobinę barwni- ka. Nieczęsto trafia się człowiek, który umie odróżnić je od prawdziwych kamieni. Niech mi pan, proszę, zdradzi, gdzie nauczył pan się tak doskonale rozróżniać kamienie? Kocur tarł brodę i nadal przyglądał się tacom. - Czasem zajmuję się dostarczaniem klejnotów wielkie- mu północnemu księciu - rzekł. W duszy uśmiechnął się, myśląc, jak bardzo Fafhrda ubawiłyby jego słowa. - Oba- wiam się, że szukam czegoś bardziej, nazwijmy to, niezwy- kłego. Może nawet czarodziejskiego. Właściciel potrząsnął głową i zaczął chować tace do kufra. Zamknął wieko na klucz i ponownie obrócił się do Kocura. - Choć pańska sakiewka budzi moje zainteresowa- nie, nie mam nic do zaoferowania. Jeśli poszukuje pan cennych przedmiotów religijnych, mogę zarekomendować Dempthę Negatartha. Prowadzi sklep o kwartał na północ wzdłuż ulicy Świątyń. Niektórzy mogą nawet rzec, że zaj- muje się magią. Kocur ruszył przed nim, minął zasłonkę i znalazł się w głównym pomieszczeniu sklepu z ladami pełnymi tanich błyskotek. Zatrzymał się przy drzwiach. - Skoro większość ludzi nie umie dostrzec, jaki jest praw- dziwy charakter twojego bogactwa - rzekł - to dlaczego nie ma strażników, którzy by wszystkiego pilnowali? Właściciel uśmiechnął się. - Panie, masz bystre oko, jeśli chodzi o kamienie - stwierdził i wycelował palec w sufit - ale tylko bogowie widzą wszystko. Na wysokich belkach pod sufitem sklepu siedziało czte- rech krzepkich karłów z ciemnymi twarzami i machało skrzy- żowanymi w kostkach nogami. Uśmiechając się do Kocura ponuro, pokazali wielkie, błyszczące noże, które trzymali na kolanach. Pomimo swoich niewielkich rozmiarów wy- glądali na niebezpiecznych mężczyzn. Kocur skłonił się lekko właścicielowi, opuścił sklep i wy- szedł ponownie na ulicę. Z powrotem naciągnął kaptur, za- trzymał się i zmarszczył brwi. Światło słoneczne przygasło, znikł też jasny błękit nieba. Osłonił ręką oczy, zmrużył powieki i spojrzał w słońce. Czyżby to sobie wyobraził, czy też brakowało malutkiego skrawka tarczy? Potrząsnął głową, wytarł palące łzy i moc- no mrugnął. Ze wschodu ulicą Bogów biegli wrzeszczący kapłani Aartha w szafranowych szatach. Plaskali wściekle nagimi stopami o brukowany chodnik. Nagle z rozmachem otwo- rzyły się wrota świątyni Mogą. Zza nich wyroili się kapła- ni boga-pająka, odziani w czarne szaty, niosąc wzniesione miecze, i rzucili się na fanatycznych wyznawców Aartha. Teraz wrzaski przybrały nową nutę. Pojawiła się w nich groza. Kocur wcisnął się w wąską alejkę między dwoma skle- pami i zasunął wejście beczką na deszczówkę. Obserwował wszystko nad jej krawędzią, ściskając w ręku miecz. Kapłani Mogą biegli ulicą Bogów, usmarowani krwią. Dziesiątkami rzucali się na szeregi wiernych, którzy zgro- madzili się przed kolumnowym wejściem, by zobaczyć ciało patriarchy Attavaqa przed pogrzebem. Podniósł się nowy chór krzyków. Wtem zza rogu wyłonili się kolejni wyznawcy Aartha. Ściskając w rękach miecze i pałki, wpadli przez bramę do własnej świątyni za plecami zwolenników Mogą. Świątynię wypełniły odgłosy uderzeń i brzęk zderzającej się broni. Na ulicę wytaczali się zakrwawieni akolici. Wy- znawcy wybiegali przerażeni. Za nimi na otaczające świą- tynię ulice wylewali się walczący. Znienacka uwagę Kocura przyciągnął kolejny krzyk. W od- dali otworzyły się wrota świątyni boga-szczura. Wypadli z niej kapłani w czerwonych szatach. Machając włóczniami i mieczami, rzucili się do ataku na wyznawców Mogą. Nad ich głowami powoli znikało słońce. Niebo zszarzało i stawało się coraz ciemniejsze. W wąskim przejściu, gdzie przykucnął nerwowo Kocur, powiał nienaturalnie zimny wiatr. Na ulicach trwało szaleństwo, zataczając coraz szerszy krąg. Ulicą Zakonnic i Srebrną pędzili na miejsce bitwy uzbrojeni żołnierze z północnych koszar. Najpierw próbowa- li przerwać walkę, ale już wkrótce musieli bronić własnego życia w morzu chaosu. Z ulicy Zakonnic i z doków podążały nowe oddziały. Oby- watele miasta wyciągnęli stal i walczyli. Byli wyznawcami jednego lub drugiego boga, próbowali bronić sklepów i do- mów albo po prostu chcieli uciec. Nagle Kocur podskoczył, klepnął się po udzie i wsunął miecz do pochwy. Ponownie spojrzał na słońce. W piersi szybko biło mu serce. Nad głową zaczęły pohukiwać i krą- żyć nocne ptaki, zmylone blednącym światłem. Całe to sza- leństwo dawało im jakąś szansę! Mężczyzna pospiesznie prześliznął się przejściem i po- jawił w kolejnej wąskiej alejce, a potem w następnej, aż w końcu wyłonił się na ulicy Alfonsów. Obywatele wrzesz- czeli albo modlili się donośnie, stojąc na ulicy lub na da- chach domów. Na ich twarzach gościła groza, kiedy poka- zywali czarny cień, który pełzł po słońcu. Kocur zatrzymał się i z trudem przełknął ślinę. Serce ścisnęło mu przerażenie, kiedy spojrzał na ten straszny widok. Oczy zaszły mu palącymi łzami, a to zmusiło go do odwrócenia wzroku. Zebrał jednak odwagę i pobiegł. W otwartych drzwiach Srebrnego Węgorza stał pies Cheri- ga i wył, wyciągnąwszy pysk ku ciemniejącemu niebu. Kocur przeskoczył nad zwierzęciem i wbiegł do środka. Nie dostrzegł ani Cheriga, ani innych ludzi. Popędził więc po schodach, pchnął drzwi do dzielonego z Fafhrdem pokoju, porwał zwój liny z doczepioną kotwiczką i wypadł ponownie. Zbiegał po schodach, biorąc dwa stopnie na raz, gdy wtem zderzył się z Fafhrdem, który wchodził do góry bez tchu. - Wieża! - krzyknął olbrzym z podnieceniem i złapał się poręczy, żeby nie upaść na plecy. Oczywiście, Fafhrd wpadł na ten sam pomysł, dostrze- gając ich szansę. Obaj myśleli podobnie. Czasem zdawało się, że dzielą się jednym umysłem. Kocur podniósł się i pomasował posiniaczony tyłek. - Istnieje duża szansa, że strażnicy będą zajęci czymś innym - rzekł, przechodząc obok towarzysza. Zatrzymał się na zewnątrz i spojrzał do góry. Wielki cień zasłonił już trzy czwarte słońca. Na zachodzie zamigotały przedwcze- śnie dwie gwiazdy. - Idziemy! - popędził go Fafhrd. Odebrał zwój liny od towarzysza i zarzucił go na szerokie ramię. - O co chodzi? Nigdy jeszcze nie widziałeś zaćmienia? Kocur z trudem udał opanowanie. - Zaćmienie? - spytał. - Ach, oczywiście, że to za- ćmienie. - Pobiegł, zanim Fafhrd zdążył zobaczyć wyraz ulgi na jego twarzy. Słyszał już o takich rzeczach. Nie był niewykształcony i znał się trochę na astronomii. Po prostu jeszcze czegoś takiego nie widział. - Zaćmienie - mruk- nął bez tchu. Czuł niesmak, że Fafhrd wiedział coś, czego on nie wiedział. 10 Wieża Koh-Pombi Na coraz mroczniejszym niebie nad Lankhmarem pałał ognisty półksiężyc. Niespodziewana noc pochłonęła mia- sto, a ulicami zawładnęły groza i szaleństwo. Spanikowani obywatele uciekali ulicami, zawodząc strasz- liwie. Błagali bogów o litość i żebrali, by im oszczędzić za- głady świata. Wielu pędziło z południowej części miasta na północ, ku świątyniom. Nie wiedzieli, że dokonują tam rzezi walczący ze sobą kapłani. Fafhrd i Kocur przykucnęli w pogłębiającym się cieniu na ulicy Zakonnic i utkwili wzrok w samotnej wieży z czar- nego kamienia. - Możesz trafić w te okno? - szepnął Kocur. Fafhrd przyjrzał się wąskiemu otworowi w połowie fron- towej ściany wieży. - Jeśli zupełnie zniknie światło, to nie - odparł ponu- ro. Omiótł wzrokiem otoczenie. Wstał, wyważając kotwicz- kę i linę ukrytą pod płaszczem. - Nie widzę żołnierzy ani strażników. - Wezwano ich do Dzielnicy Świątyń - rzekł Kocur. - Spodziewałem się tego. - Wskazał głową kierunek. - Chodźmy. Zaczęli forsować żelazny plot wokół wieży. Fafhrd pierw- szy dopadł do dziesięciostopowej przeszkody, pochylił się nisko i zaparł rękami o zardzewiałe metalowe pręty. Kocur pędził ile sił w nogach. Odbił się mocno, ledwo muskając stopą ramię Fafhrda. Fafhrd wyprostował się gwałtownie, wyrzucając swojego przyjaciela w powietrze jak z katapul- ty. Kocur, machając rękami w celu zachowania równowagi i łopocząc szarym płaszczem, wylądował z wdziękiem w wy- sokich chaszczach, które rosły między płotem a wieżą. Fafhrd przyglądał się przez chwilę płotu, który wznosił się zaledwie trzy stopy nad jego głową. Odsunął się kilka kro- ków w tył, aby wziąć rozbieg. Odepchnął się jedną stopą od żelaznego pręta, chwyciwszy za najwyższą barierkę, i prze- rzucił ciało przez przeszkodę. - Taki wzrost powinien być karalny - mruknął Kocur, gdy jego towarzysz wylądował u jego boku. - Karalne jest przebywanie po tej stronie płotu - przy- pomniał mu Fafhrd. Rozejrzał się pospiesznie wokoło. Za- uważył, że na dachach wzdłuż całej ulicy Zakonnic stoją lu- dzie, zupełnie oszołomieni zaćmieniem. Wątpił, czy ktokol- wiek zauważył natarcie na wieżę. Mimo wszystko skulił się, chowając w chaszczach, gdy biegł ku tajemniczej budowli. Po dwudziestu krokach miękka ziemia i chwasty ustąpi- ły miejsca potrzaskanemu chodnikowi z wielkich płaskich kamieni i schodkowemu tarasowi wokół wieży. Na poziomie ziemi nie znaleźli nic, co przypominałoby wejście. - Na Mogą, jak się tam dostał ten Malygris? - zasta- nawiał się Kocur, marszcząc brwi. Skupił wzrok na oknie wysoko nad głową. Fafhrd oswo- bodził ukrytą linę i kotwiczkę. Cofnął się o krok, wypuścił parę stóp liny i rzucił ciężar. Metal zazgrzytał o kamień, a potem kotwiczka i lina runęły w dół. Kocur osłonił głowę i odskoczył, klnąc, gdy kotwiczka runęła w miejsce, gdzie stał przed chwilą. Fafhrd rzucił mu przepraszające spojrzenie i wzruszył ramionami, a następnie pospiesznie zwinął linę, by rzucić jeszcze raz. Tym razem kotwiczka wpadła prosto w ciemny otwór. Fafhrd pociągnął za linę, aż się napięła. Kocur bez słowa wyciągnął Koci Pazur z pochwy i wsunął sztylet między zęby. Chwycił linę i wspiął się szybko, pod- ciągając się na rękach. Miękkie buty bezgłośnie przesuwały się po ścianie wieży. Wspinał się jak szary pajączek. Fafhrd zerknął w niebo. Na czarnym tle migotały lodo- wate gwiazdy. Po słońcu pozostał już tylko nikły ślad. W północnej krainie, gdzie się urodził, widział już za- ćmienia całkowite i częściowe, a nawet dziwniejsze rzeczy. Przypomniał sobie zimne, pałające kolorami zorze, które czasem tańczyły nad skutymi lodem górami. Niektórzy lu- dzie twierdzili, że to magia, ale żeglarze i rybacy mówili, że niezupełnie. Dla niego stanowiły przedziwne zagadki, których się nie bał, lecz które cenił. Niemniej jednak rozumiał strach, jaki wzbudzały takie fenomeny w wielu ludzkich sercach. W ręku poczuł szarpnięcie liny. To Kocur dał mu sy- gnał. Fafhrd z powrotem skupił się na bieżącym zadaniu i zaczął się wspinać. Niebawem już przeciskał się przez wą- skie okienko. - Ciemno tu - skomentował, gdy Kocur dotknął jego ramienia, by pomóc mu się przedostać. - Tak jak i na zewnątrz - odparł sucho Kocur. - Po- winniśmy zabrać ze sobą lampę. Fafhrd pospiesznie wciągnął linę, zwinął ją i przewiesił kotwiczkę przez ramię. Kocur badał ciemność w korytarzu, w którym się znaleźli. Fafhrd podkradł się bezszelestnie do niego i dotknął jego ramienia. - Patrz - szepnął, pokazując okno. Przez wąski otwór zaglądało rozgwieżdżone niebo Neh- wonu. - To tylko zaćmienie - odrzekł Kocur niedbale i bez zainteresowania, ale w pięści ściskał sztylet, Koci Pazur. Zacisnął zęby mocniej niż zwykle, a jego usta przypomina- ły cienką kreskę. Fafhrd poluzował miecz i sztylet w pochwach i prześli- znął się obok Kocura. Poprowadził ich dalej w wypełnia- jący wieżę mrok. Jedną rękę położył na zimnej kamiennej ścianie i wymacywał sobie drogę. Zanim postawił ostroż- ny krok, sprawdzał stare deski podłogi, a dopiero później przenosił na stopę ciężar ciała. W powietrzu unosił się stęchły, wilgotny i nieprzyjemny zapach ptasiego łajna i szczurzych bobków. Każdy oddech wypełniał im nozdrza obrzydliwym odorem, pozostawiając w gardle suchy i gorzki posmak. Fafhrd zakrył dolną poło- wę twarzy ręką, wciąż wymacując sobie drogę. Nagle pod czubkami palców skruszył się tynk. Zatrzy- mał się, przysłuchując miękkiemu grzechotowi kawałków, które uderzyły w pokrywający podłogę gruby pył. Przed nimi rozbrzmiał cichy tupot. To szczury uciekały głębiej w ciemność. Fafhrd zagryzł zęby i zadrżał. W głowie zaroiło mu się od nieproszonych wspomnień o Vlanie i Ivrian. Przypomniał sobie nadgryzione przez szczury zwłoki ukochanej. Korytarz skręcał łagodnie w lewo. Za zakrętem już nie mogli dostrzec okna z jego gwieździstą panoramą. Choć Fafhrd nie dostrzegał Kocura, jego równomierny, cichy od- dech upewniał olbrzyma, że towarzysz wciąż idzie za nim. Fafhrd oblizał wyschłe usta, uniósł dłoń i powoli zbliżał ją ku twarzy, ale nie mógł nic dostrzec. Nagle w ciemności załopotały szaleńczo skrzydła. Z gniazda na belkach sufitowych korytarza wyleciał ptak, zaniepokojony ich najściem. Pióra otarły się nieprzyjem- nie o oczy Fafhrda. Mężczyzna skulił się przy ścianie i za- słonił twarz ramieniem. Zagryzł wargi, żeby nie krzyknąć. Ptak przemknął obok, szukając okna, aby wydostać się na zewnątrz. - Do cholery! - syknął Kocur. - Fafhrdzie, patrz gdzie idziesz, bo właśnie zgubiłem serce i wali gdzieś na podłodze. Fafhrd ścisnął towarzysza za ramię i odparł najcich- szym szeptem: - A wiec jeśli się pośliznę, przynajmniej będziemy wie- dzieli na czym. Szli dalej, aż dotarli do końca korytarza. Spiralna klat- ka schodowa prowadziła w stygijskie głębiny wieży. Fafhrd wyciągnął rękę, ale nie znalazł żadnej zabezpieczającej ba- rierki ani balustrady przy wewnętrznej krawędzi schodów. Przylgnął zatem plecami do ściany i krok po kroku zaczął ostrożnie schodzić. Nagle schody rozszerzyły się, a dłoń Fafhrda otarła się 0 okrągłą metalową gałkę. Na oślep wyczuł zarys gładko wypolerowanych drewnianych drzwi. Przycisnął do nich ucho i nasłuchiwał, ale z drugiej strony nie dobiegł go żaden dźwięk. Z ciekawością owinął palce wokół gałki, ale nie chciała się przekręcić. Kocur poklepał go po ramieniu. Podkradli się razem do niebezpiecznej krawędzi schodów i spojrzeli w dół. Przy odległej podstawie schodów ujrzeli nikłą czerwoną poświatę, jakby dopalał się tam węgielek. Światło migotało subtelnie, słabnąc i rozbłyskując w rytm bicia serca. Fafhrd znał się na ogniu. Tego żaru nie spowodował żaden płomień. Ponownie ruszył w dół, odważywszy się zbli- żyć do niezabezpieczonej krawędzi. Nieustannie zerkał na dziwaczną czerwień. Spiralna klatka schodowa wiodła ich coraz niżej. Od czasu do czasu schody rozszerzały się w szerokie półpiętra. Kusząco zapraszały czarne, cuchnące stęchlizną korytarze 1 zamknięte drzwi, ale Fafhrd i Kocur ignorowali je. Zgodzi- li się bezgłośnie, że ich celem stał się ten żar. W końcu dotarli do stóp schodów. Dziesięć kroków od nich widniały wielkie łukowate, częściowo uchylone drzwi. Szkarłatne światło nie wyglądało już jak słaby żar. Wyle- wało się z komnaty za drzwiami. Podświetliło twarz Kocu- ra, który zatrzymał się na ostatnim stopniu i ściskał szty- let w dłoni. Ponura twarz i szeroko otwarte oczy zdradza- ły kombinację podniecenia, strachu i zdziwienia, kiedy pa- trzył w tamtym kierunku. Fafhrd zasłonił włosy i twarz kapturem. W czarnym płaszczu wyglądał jak jeszcze jeden cień. Mimo wszystko wahał się przed wejściem przez uchylone drzwi. Światło, które błyszczało na twarzy towarzysza, ukazywało też czar- ne znaki na ścianie. Jak okiem sięgnął, widniały wszędzie, na schodach, a także, ledwo widoczne spod dywanu kurzu, na podłodze. Przykucnął i potarł palcami jeden ze znaków. Były zbyt regularne jak na ślady przypalenia. Tworzyły określony wzór na ścianach, podłodze i schodach, a może nawet i na wyso- ko wznoszącym się suficie. Zerknął w górę i zauważył belki i bale, ledwo widoczne w czerwonym żarze. Może wymalo- wane? Jakieś dzieło? Kocur prześliznął się obok niego. Niewielki, szaro odzia- ny mężczyzna podkradł się do drzwi. Poruszał się na pal- cach obutych stóp i pozostawiał za sobą wyraźnie widocz- ne w kurzu odciski. Wypolerowane ostrze Kociego Pazura błyszczało w okrytej rękawiczką dłoni. Kocur skulił się i zaj- rzał przez otwór. Wyprostował się ostrożnie, położył dłoń na najbliższym skrzydle i otworzył szerzej drzwi. Fafhrd odłożył na bok zagadkę śladów i dołączył do to- warzysza. Tylko zamiast pokazać się w otworze, schował się za najbliższym skrzydłem. Przysunął oko do wąskiej szcze- liny między drzwiami a ścianą i zerknął nad zawiasem. Jego oczom ukazał się pierścień z kunsztownie rzeźbio- nych krzeseł. Niektóre leżały potrzaskane, a ich nogi i pod- łokietniki spróchniały, podczas gdy inne stały, nietknię- te przez stulecia, z wysokimi, wypolerowanymi oparciami, które dumnie błyszczały w czerwonym żarze. Nozdrza Fafhrda połaskotał zapach świeżego smaru. Od- sunął oko od wąskiej szpary, dotknął zawiasu, a na czubku palca został mu nieznaczny tłusty ślad. Ze zdumieniem po- patrzył ponownie na podłogę. Kurz ukazał nie tylko odciski stóp Kocura i jego własne, ale jeszcze kogoś obcego. Zanim zdążył ostrzec Kocura, towarzysz otworzył drzwi na oścież, przestąpił próg komnaty i odważnie wkroczył do środka. - Co za cuda! - mruknął. Fafhrd zmarszczył brwi w odpowiedzi na taki brak ostroż- ności, ale wszedł za Kocurem. Rozglądał się uważnie po po- mieszczeniu, a w pięści ściskał mocno rękojeść Graywan- da. Mimo wszystko wstrzymał oddech. Małe pole widzenia, które oferowała szczelina między drzwiami a ścianą, nie pozwalało dostrzec starożytne- go splendoru komnaty. Nad głową wznosił się kopulasty sufit. Przy północnej ścianie na białym marmurowym po- dium stał wielki ołtarz z czarnego obsydianu, w kształcie litery Y. Niegdyś ostre krawędzie wyślizgały się do gładka. Brązowawe plamy na kamieniu sugerowały, że składano tu krwawe ofiary. Po obydwu stronach ołtarza stały kunsztownie wyko- nane kandelabry z najczystszego złota. Wznosiły się przy- najmniej na sześć stóp, a ich trzony wyobrażały splecione węże. Osiem paszcz z kłami otwierało się, by trzymać świe- ce, lecz teraz spomiędzy rozwartych szczęk wystawały je- dynie ogarki i zastygły wosk. Odkrycia te blakły jednak w porównaniu ze źródłem po- woli pulsującego światła. Dziesięć stóp nad obsydianowym ołtarzem wisiał klejnot o rozmiarach pięści Fafhrda. Z czte- rech przeciwległych ścian biegły cztery łańcuchy, dwa ze złota i dwa ze srebra. Łączyły się w pierścień, w którym tkwił rubin -jeśli tym właśnie był świecący kamień. - W całym Nehwonie - rzekł Kocur, zapomniawszy o szepcie - nie ma drugiego tak cudownego kamienia! Fafhrd kiwnął głową, zgadzając się z nim. Lecz gdy Kocur podszedł do ołtarza i wspiął się nań, ponownie ob- rzucił komnatę wzrokiem. Takie same czarne znaki pokry- wały podłogę, ściany i sufit tej wewnętrznej komnaty. Po- myślał, że wyglądają jak zniekształcone krople. Zastana- wiał się nad ich znaczeniem. - Najwyraźniej Malygrisa nie ma w domu - stwierdził Kocur. Stał na ołtarzu i wpatrywał się w klejnot. - Ale nasze wysiłki nie pójdą na marne. - Wsunął sztylet do pochwy, wyciągnął rapier i dźgnął czubkiem w rubin, by go wyłuskać. Kamień uniósł się lekko, a potem z powro- tem opadł na miejsce. Imię czarodzieja zdawało się odbijać echem w sklepionej komnacie. Dźwięk sprawił, że Fafhrdowi przeszły ciarki po plecach. Obrócił się powoli, zaciskając rękę na mieczu. - Zostaw go - szepnął. Zmrużył podejrzliwie oczy i wy- ciągnął długie ostrze. Obudził się w nim zaniepokojony szó- sty zmysł. Czyżby dostrzegł nowe światło w holu na ze- wnątrz? - Chyba nie jesteśmy tu sami. Szary Kocur najwyraźniej go nie słuchał. - Czemu mi nie pomożesz, gigancie? - spytał, nawet nie spojrzawszy na Fafhrda. Podskoczył i ponownie dźgnął rubin rapierem. Czubek ostrza zazgrzytał o błyszczące ścian- ki, a klejnot wyskoczył ze złotej obsady. Przez chwilę wahał się na metalowej krawędzi, jakby miał z powrotem upaść na swoje miejsce, lecz po chwili spadł w ręce Kocura. Ten krzyknął triumfalnie. Jego twarz oświetlało dziwacz- ne światło tajemniczego kamienia. W tej samej chwili drzwi komnaty otworzyły się na oścież. Przez próg wpadło pięciu uzbrojonych żołnierzy w mundu- rach suzerena Lankhmaru. W rękach trzymali pochodnie i nagie miecze. Na Fafhrda natarł wielki rycerz. Ku głowie olbrzyma pomknęła błyszcząca stal. Kiedy Fafhrd parował pierwszy cios, Szary Kocur krzyk- nął. Czerwone światło drżało dziko, ponieważ klejnot ude- rzył o krawędź ołtarza i potoczył się po podłodze. Fafhrd trzasnął łokciem w twarz napastnika i odskoczył do tyłu, by wydobyć miecz. Jednocześnie zaryzykował zerknięcie w kierunku towarzysza. Cztery liny, które przytrzymywały klejnot, teraz wiły się niczym żywe pędy. W jednej chwili spętały ręce i nogi Ko- cura, poderwały mężczyznę do góry i zmusiły do położenia się na obsydianowym ołtarzu. Ku Fafhrdowi pędził kolejny żołnierz, a pozostała dwój- ka próbowała zajść go z boków. Czwarty napastnik rzucił mu pochodnię w twarz. Olbrzym odbił ją i huknął butem w brzuch mężczyzny, aż ten padł między skrzydła drzwi. Jeden z żołnierzy uniósł miecz, lecz nagle zawahał się, spojrzawszy w sufit. Fafhrd mógł go przebić, ale znienac- ka pomieszczenie zadrżało. Pod mężczyzną ugięły się nogi i zatoczył się w tył. Komnata zdawała się obracać. Czarne krople na ścia- nach i suficie zaczęły się poruszać. Podniósł się dziwaczny szum, najpierw cichy, jednak z sekundy na sekundę coraz bardziej wściekły. Łukowate drzwi zamknęły się z hukiem. Rozległ się ostry krótki krzyk, gdy strzaskały głowę żołnie- rza, którego Fafhrd rzucił między skrzydła wrót. Ponad szum i przekleństwa miotającego się Kocura wybił się niesamowity chór nieziemskich szeptów. - Koh-Vombi - wołały starożytne, ochrypłe głosy. - Koh-Vombi! Fafhrd próbował odzyskać równowagę. Żołnierze zata- czali się przed nim. Na ich twarzach malowało się przera- żenie. - Kocurze! - krzyknął Fafhrd, brnąc ku ołtarzowi, gdzie wijące się liny trzymały rozciągniętego towarzysza. Przez kandelabry przebiegło drżenie. Na ośmiu wężo- wych pyskach otworzyły się nienaturalnie szeroko czerwo- ne oczy. Pokryte złotą łuską kształty rozplatały się i opadły na podłogę. Stworzenia obdarzone były jednak jedną wolą, bo razem popełzły do ołtarza. Liny pociągnęły nadgarstki i kostki Kocura w dół, ku wilgotnym, błyszczącym kłom. - Koh-Vombi - wołały starożytne głosy. - Koh- Vombi! Fafhrd z wysiłkiem rzucił się ku ołtarzowi. Trzymał obu- rącz rękojeść Graywanda. Potężnie się zamachnął i trzasnął w złotą linę. Metal zabrzęczał o metal, a siła ciosu sprawi- ła, że zadrżały mu ręce. Uderzył w linę po raz drugi. Kocur wrzasnął, czując impet na nadgarstku, lecz lina puściła i uwolniła nagle jego lewą rękę! Ponad krawędzią ołtarza wychynął płaski, łuskowaty łeb. Szary Kocur krzyknął spanikowany i wyrwał rapier z wciąż uwięzionej prawej dłoni. Machnął nim i łeb stworzenia po- frunął przez komnatę, tryskając zieloną posoką. Trzy pospieszne ciosy uwolniły z pęt Kocura. Liny mio- tały się dziko niczym zranione stworzenia, tryskając takim samym strasznym ciepłym płynem. Kocur podkurczył nogi i skoczył z ołtarza, oddalając się na znaczną odległość od węży i padając na twarz pomiędzy chwiejących się na no- gach żołnierzy. Fafhrd wycofał się wolniej, ostrożnie stawiając stopy, by zachować równowagę. Węże odwróciły się od ołtarza i ruszy- ły za nim. Jeśliby upadł, znalazłby się w zasięgu ich kłów. Niestety, chwiejąca się komnata sprawiła, że poczuł się nie- dobrze, a to ogłupiło jego zmysły. Bał się, że upadnie. Zaryzykował i odwrócił wzrok od węży, spoglądając na ściany. - Koh-Vombi! Koh-Vombi! Czarne krople poruszały się jak owady w ulu. Już nie były ani płaskimi, dwuwymiarowymi znakami, ani plamami farby. Błyszczały od wilgotnego śluzu, a trzepotanie cien- kich błoniastych skrzydeł powodowało wściekły szum. Jeden z żołnierzy suzerena zdołał niepewnie wstać. Zwró- cił się ku drzwiom i zamierzał uciec, ale niespodziewanie zatoczył się w lewo i padł na jedno z krzeseł, które rozpa- dło się pod jego ciężarem. W zasięgu Graywanda znalazł się wąż. Druga odcięta głowa uderzyła o ścianę. Chrapliwe głosy niewidzialnych zaklinaczy stały się jesz- cze głośniejsze. Wciąż recytowały: - Koh-Vombi! Czarne krople oderwały się i zaczęły wściekle mknąć w powietrzu. Coś wilgotnego uderzyło Fafhrda w kark. Sięgnął w tył i oderwał stworzenie, choć drugie przywarło do jego pra- wego policzka. Mężczyzna otworzył pięść. Zobaczył mięsi- stą istotę i smugę krwi. - Pijawki! - krzyknął przerażony. Latające pijawki atakowały żołnierzy, Szarego Kocura i Fafhrda. Fafhrd oderwał zwierzę od twarzy, sięgnął po leżącą na ziemi pochodnię i zaczął machać nią rozpaczliwie w po- wietrzu. Niektóre pijawki eksplodowały w płomieniach, ale znacznie więcej przywarło do jego ręki. Na podłodze wiło się z krzykiem dwóch żołnierzy. Jeden trzymał ręce przy oczach, które zmieniły się w pełzającą czarną masę. Drugi szaleńczo próbował wyciągnąć pijaw- ki z uszu. Kolejny żołnierz pomagał Kocurowi, gdyż próbo- wał odciągnąć zwłoki zmiażdżonego towarzysza spomiędzy skrzydeł drzwi, podczas gdy Kocur napierał na nie ramie- niem, ale nie chciały się otworzyć. Ostatni żołnierz nadal był posłuszny rozkazom, choć jego twarz i ręce pokrywały pijawki - z uniesionym mie- czem, sunął ku odsłoniętym plecom Kocura. Fafhrd krzyknął ostrzegawczo i rzucił Graywandem. Dłu- gie ostrze błysnęło w powietrzu i wbiło się z całej siły mię- dzy łopatki żołnierza, podczas gdy zaalarmowany Kocur ob- rócił się i zanurzył Skalpel w sercu mężczyzny. Fafhrd wolną ręką zaciągnął ciaśniej na twarz skraje kaptura. Czuł, jak istoty uderzają o niego i przywierają do ubrania. Kilka z nich wpełzło pod odzież. Mężczyzna uderzył pochodnią w łeb kolejnego węża i chwycił leżący miecz żołnierza, by przeciąć wpół ciało zwierzęcia. Wciąż pozostały cztery stworzenia, które peł- zały po komnacie. Kocurowi nic nie udawało się zdziałać z drzwiami. Tylko zmiażdżone ciało pierwszego żołnierza zapobiegało zupeł- nemu zamknięciu wrót i niewątpliwemu zapieczętowaniu ich wewnątrz. - Koh-Vombi! - skandowały głosy. - Koh-Vombi! - Wsadźcie sobie tego Koh-Vombi! - wrzasnął Fafhrd do swoich niewidzialnych oprawców. Jeszcze raz rozejrzał się po komnacie. Ostatni żywy żołnierz miotał się na oślep. Rozwalał krzesła, wpadał na leżącego towarzysza i krzyczał, odrywając pijawki od obnażonej twarzy. Na ołtarzu leżał zwinięty złoty wąż. Gad syczał i szczerzył kły. Fafhrd ścisnął mocno pochodnię i zawołał do towarzysza: - Uwaga, Kocurze! Zamierzam się przebić! Olbrzym przebiegł przez komnatę, skoczył i rzucił się na drzwi. Drewno roztrzaskało się, a metalowe zawiasy za- skrzypiały. Fafhrd upadł na podłogę, otoczony odłamkami i drzazgami, a Kocur przeskoczył nad nim, uciekając kory- tarzem, a potem po schodach na górę. Z komnaty nadal dobiegały ich chrapliwe głosy. Kory- tarz zaczął roić się od pijawek. Fafhrd poderwał się, dopadł do klatki schodowej i po- biegł z pochodnią w dłoni. Jego nowy płaszcz był ciężki od oślizłych krwiopijców. Skakał, biorąc po trzy stopnie na raz, i pędził, ile sił w nogach. - Chcesz wrócić po swój miecz? - spytał sarkastycz- nie Kocur, gdy towarzysz go wyprzedzał. - Chcesz wrócić po ten cholerny klejnot, ty chciwcu? - odkrzyknął Fafhrd przez ramię, mijając go. Pijawki mknęły, atakując ich. Spuchnięte istoty po- krywały wierzch dłoni Fafhrda. Po karku ciekła mu krew. Nagle na prawej brwi poczuł mokre ciepło. Oderwał krwio- pijcę, wstrzymując oddech, i zmusił się do jeszcze szyb- szego biegu. - Tędy, Kocurze! - krzyknął rozpaczliwie do towarzy- sza, niepewny, czy ten wciąż za nim podąża. - Tędy! Odpowiedziały mu starożytne głosy: - Koh-Vombi! Koh-Vombi! - cała wieża rozbrzmiewa- ła tym dźwiękiem. Zdawało się, że nawet kamienie drżą od niego. Fafhrd w końcu odnalazł okno, przez które wcześniej weszli. Kocur uderzył w niego, niemalże wypychając go na zewnątrz. Fafhrd usiłował jedną ręką zdjąć z ramienia linę i kotwiczkę, a drugą opędzał się pochodnią przed pi- jawkami. - Szybciej! -wrzasnął Kocur, otulając ciasno twarz kapturem. Spoglądał jedynie przez wąski otwór w mate- riale. Mimo to w jego oczach jasno można było dostrzec strach i panikę. Fafhrd mocno przytwierdził kotwiczkę do parapetu i wy- rzucił linę. - Dalej! - rozkazał, łapiąc Kocura za ramię, i niemal- że wyrzucił go przez okno. Podczas gdy Kocur gramolił się przez okno i zsuwał po linie, Fafhrd, zaparty o parapet, oburącz machał pochod- nią. Rozpalał dziesiątki frunących ku niemu pijawek. Ma- lutkie ciałka płonęły i spadały v jego stóp niczym gwiazdy. Dymiły i niesamowicie śmierdziały. Choć Fafhrd zabijał ich tak wiele, wciąż mnóstwo ude- rzało go w twarz i ręce, a także wślizgiwało się pod ubra- nie. Z rozpaczą podpalił pochodnią jedną z belek nad głową. Stare drewno natychmiast się zajęło. Pozostając za zasłoną ognia, rzucił pochodnię i przecisnął swe wielkie ciało przez wąski otwór okienny. Do nosa przywarła mu pijawka. Fafhrd zacisnął ręce na linie. Zaczął zsuwać się bez- władnie, parząc ręce bez rękawiczek. Pijawka popełzła ku jego oku. Ogarnięty paniką, puścił jedną ręką linę i zła- pał stworzenie. Ponieważ trzymał się na linie tylko jedną zmęczoną ręką, przegrał ze zbyt wielką wagą swego ciała i rozpędem. Kiedy spadał, Kocur krzyknął jego imię. U Czarne serce fęczy Szary Kocur wykrzyczał imię towarzysza. Patrzył z prze- rażeniem, jak Fafhrd, oplatany fałdami łopoczącego płasz- cza, spada na ziemię. Jeszcze bardziej się wystraszył, gdy pod Fafhrdem, na tle usianego gwiazdami nieba, otworzyła się fioletowa dziura. Olbrzym wpadł w nią, a dziura mru- gnęła i znikła. Przez chwilę Kocur stał z otwartymi ustami. Wtem do- szedł do głosu jego instynkt samozachowawczy. Fafhrd znikł i na razie nie mógł mu pomóc, a teraz musiał pomy- śleć o sobie. Zrzucił ubranie i rozpaczliwie zaczął zdrapy- wać żywiące się nim pijawki. Ku jego zdumieniu stworzenia kruszyły się pod doty- kiem, rozpadały na kawałki, a potem zmieniały w czarny pył. Tylko strużki krwi i bolesne czerwone rany na skórze świadczyły o ich krwiożerczości. Pijawki wpełzły mu we włosy, wśliznęły się pod ubranie, przywarły do pach, kro- cza, a nawet stóp. Poza wieżą i poza zasięgiem magii, która je ożywiała, umierały jednak szybko i dziwacznie. Nagi, krzyknął triumfalnie i wytarł szczątki ostatniej pi- jawki spomiędzy palców u stóp. - Stój, przestępco, w imię suzerena! Na dźwięk autorytatywnego rozkazu Kocur zrobił unik, przetoczył się i sięgnął do pasa z bronią. Jednym gładkim ruchem wyciągnął Skalpel, jednocześnie podnosząc się na nogi. Szybko ujrzał, w jakiej sytuacji się znalazł. Opór nie miał sensu. Otaczał go pierścień żołnierzy. Mężczyźni stali po kola- na w chaszczach za żelaznym płotem wokół wieży. Tuzin uzbrojonych ludzi o ponurych twarzach trzymał w pogo- towiu włócznie lub nagie miecze. Tuzin kuszników z na- piętymi i drżącymi cięciwami patrzył na niego wzdłuż gro- tów strzał. Kocur zerknął bez większej nadziei w prawo i w lewo. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do płotu, łucznicy zmienili- by go w poduszkę na igły, zanim zdążyłby się nań wspiąć. Spojrzał ponownie na wieżę. Z okna nad głową wylewał się gęsty dym, a niebo lizały języki płomieni. - Do cholery z tobą, Fafhrdzie - mruknął z niesma- kiem. - Znów zostawiłeś mnie z ręką w nocniku. Skrzywił się i rzucił miecz. Zakrył krocze rękami i stał pokornie, aż żołnierze go pojmali, pamiętając o wycelowa- nych w siebie strzałach. Dwóch strażników wykręciło mu brutalnie ręce i związało je liną na plecach. Żołnierz w mun- durze kaprala zawiązał jeszcze jedną linę wokół jego karku i szarpnął nią. Kocur poderwał głowę. Zapomniał się i sklął niewierną matkę kaprala. Stłukli go za to. Bili i popychali, aż padł na ziemię. Potem kopali go i dźgali drzewcami włóczni. Kocur zakrywał naj- lepiej jak mógł najwrażliwsze części ciała i przetaczał się na szorstkich, połamanych płytach chodnika. Czekał, aż skończą, zagryzając już zakrwawione wargi, by powstrzy- mać się od obraźliwych uwag. W końcu żołnierze zmęczyli się zbyt łatwą rozrywką. Po- ciągnęli za linę wokół szyi i postawili go brutalnie na nogi. Szydzili z niego radośnie. Strażnik, któremu Kocur obra- ził matkę, złapał za smycz i przyciągnął do siebie więźnia, aż stanęli twarzą w twarz. Splunął oślizłą plwociną w lewe oko Kocura i odwrócił się ze śmiechem. Kocur płonął ze wstydu i wściekłości. Drżały mu usta. Zagryzł dolną wargę, aż zranił ją własnymi zębami. "Do cho- lery!" - pomyślał gorzko, wpatrując się w szerokie plecy człowieka, który go znieważył. "Już i tak skazano mnie na śmierć za wejście do zakazanej wieży". Gwałtownie poderwał prawą stopę i huknął piętą w krzyż strażnika. Rozległ się głośny trzask. Krzyk mężczyzny osią- gnął satysfakcjonująco wysoki ton. Żołnierz upadł, a jego ramiona i nogi drgały konwulsyjnie. - Nikt nie śmie na mnie pluć - rzekł Kocur lodowatym głosem. Nie zważając na więzy, przygotował się do walki. Spojrzał na strażników, nie mrużąc oczu. - Nikt. Przez chwilę patrzyli na niego, będąc najwyraźniej pod wrażeniem tego, co zrobił. A potem, oczywiście, ponownie go zbili i to sumiennie. Ale tym razem nikt się nie śmiał i nikt nie odważył się na niego splunąć. Kiedy już skończyli, ponownie postawili go na nogi. Choć Kocur ledwo żył, starał się, jak mógł, stać prosto. Mimo że był nagi, posiniaczony i zakrwawiony, nadal wyglądał wy- zywająco. Niedaleko leżał jęczący kapral. Jego nogi nie poruszały się, ale ręce drgały. Oczy miał pełne bólu i strachu. Wokół niego stał krąg kolegów. Potrząsali głowami. Kilku przykuc- nęło przy nim i mruczało słowa pocieszenia. Kocur poczuł ukłucie winy, kiedy spojrzał na leżącego człowieka. Zauważył, jak inny strażnik, ukradkiem wyjmu- je nóż z pochwy u pasa. Wciąż mrucząc pocieszająco, za- krył kapralowi oczy i czystym ruchem wbił nóż w tchawi- cę towarzysza, a potem rozciął na boki. Po chwili konwulsji i gulgotania cierpienia kaprala skoń- czyły się. Pozostali żołnierze zwrócili oskarżycielskie spoj- rzenia na Kocura. Wiedział z ich spojrzeń, że jego cierpie- nia dopiero się zaczęły. Żołnierz z nożem wytarł ostrze i schował je z powrotem. Pozostali popatrzyli na niego, czekając na rozkazy, choć nie nosił oficerskich insygniów. Ktoś zebrał rzeczy Kocura. Inny podniósł koniec liny, zawiązanej wokół jego karku. Na po- lecenie nowego dowódcy pomaszerowali ku północnej czę- ści wieży i tamtejszej części płotu. Z obu stron żelaznej konstrukcji stały drabiny. Kocura popędziło dźgnięcie piką. Wspiął się niezgrabnie po drew- nianych szczeblach, nie mogąc przytrzymać się związanymi rękami. Kiedy stanął na szczycie, niemalże upadł. Zlatał równowagę zachęcony grotem kolejnej włóczni i zszedł. - Gdyby to ode mnie zależało - powiedział ponuro nowy dowódca - powiesilibyśmy cię na tym płocie. Hissif może nie grzeszył mądrością, ale był dobrym człowiekiem i za- sługiwał na lepszą śmierć. Kocur przypatrzył się wąskiej bliźnie, która biegła od brody mężczyzny do jego prawego ucha. W ustach czuł słodki smak krwi. - Z reguły - odburknął - ludzie umierają dokładnie tak, jak na to zasługują. Głos strażnika pozostał beznamiętny, ale w spojrzeniu pojawiła się furia. - Wkrótce zmienisz zdanie. Kocur, nagi i na smyczy, gotował się w środku. Żołnie- rze wiedli go ulicami Lankhmaru, w głąb doków. Mijali ża- glowce i łodzie rybackie. Wiatr śpiewał w olinowaniu, doki skrzypiały i jęczały. Poza tymi dźwiękami na ulicach pa- nowała dziwna cisza. Gwiazdy blakły po kolei. Ciemność cofała się, ustępu- jąc nieśmiałemu cieniowi świtu. Pałający czerwony sierp oznaczał powolny powrót słońca Nehwonu. Obywatele Lan- khmaru obserwowali jaśniejące niebo, stojąc na dachach, w oknach i drzwiach domów i sklepów. Na bladych twa- rzach malowała się nerwowa ulga. Kiedy przechodzili przez plac, gdzie ulica Bogów spo- tykała się z dokami, Kocur próbował zwolnić kroku. Ob- rócił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje w szerokiej alei. Na ulicy ujrzał porozrzucane ciała. Bruk błyszczał ciemną krwią. Żołnierze, z których wielu również krwawiło, ukła- dali zwłoki w stosy i zajmowali się rannymi. Ostre szarpnięcie smyczą sprawiło, że Kocur znów spoj- rzał przed siebie, a brutalne pchnięcie w plecy popędziło go naprzód. Bolał go każdy mięsień i każda kość. Ponownie zaczął myśleć o Fafhrdzie. Czym było fioletowe światło, które po- chłonęło jego towarzysza? Czy Fafhrd zginął? Czy schwy- tał go Malygris? Jeśli strażnicy w ogóle zauważyli Fafhr- da, dziwnie się nim nie interesowali. Może uznali, że Kocur w pojedynkę pogwałcił nietykalność wieży. Zerknął na ramiona, wciąż poznaczone ranami od poca- łunków pijawek. W umyśle ponownie usłyszał, jak Fafhrd krzyczy, spadając. Co zmusiło Fafhrda do puszczenia liny? " - Niech piekło pochłonie to przeklęte coś, które znów nas sprowadziło do tego miasta- mruknął do siebie. - Do cholery z Sheelbą. Niech szlag trafi jego cuchnące bagna, nieprawdopodobną chatę i bezoką twarz. - Uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Tuż przed nim wznosiła się ściana pół- nocnych koszar. Na północ od tego miejsca, na ślicznym wzgórzu, stał Tęczowy Pałac suzerena. - Do cholery z tym wszystkim - zaklął bezgłośnie Kocur, ogarnięty coraz bardziej rosnącym zgorzknieniem. - Kosz- towałeś mnie najprawdziwszego przyjaciela na świecie. Bramy północnych koszar stały otwarte. Strażnicy wpro- wadzili go do rozciągającego się przed nimi kompleksu. Na dziedzińcu leżało dwadzieścia zwłok, ułożonych w trzy schludne szeregi. Byli to żołnierze, którzy zginęli w bitwie przed świątyniami. Teraz eskortujący go strażnicy doda- li jeszcze jedno ciało do najbliższego rzędu, kładąc na tra- wie zwłoki kaprala. Później wrzucili Kocura do celi bez okien i zatrzasnęli wrota. Po drugiej stronie wsunął się na miejsce ciężki że- lazny rygiel, a pasmo światła pochodni pod drzwiami zni- kło, gdy strażnicy odeszli. Kocur położył się na boku na nagiej kamiennej posadzce w całkowitej ciemności. Przez dłuższą chwilę leżał, pozbawiony nadziei, myśląc z bólem i żalem o Fafhrdzie. Usiadł powoli, mrugając z wysiłku. Zlizał z ust zaschnię- tą krew i przełożył związane dłonie pod biodrami. Następ- nie przesunął je pod nogami i ponad stopami. Uniósł linę do ust i zaczął żuć i targać więzy, aż poluzowały się na tyle, by mógł się uwolnić. Rzucił z niesmakiem linę pod drzwi. Ponownie pomyślał o Fafhrdzie. Poczuł przygnębienie. Fafhrd nie żył albo znalazł się w łapach Malygrisa, a może też - co gorsza - uwięził go jakiś starożytny bóg zamiesz- kujący tę niegodziwą wieżę. Sam Kocur bezmyślnie zawia- domił go o ich obecności. Niech będzie przeklęty za głupo- tę i za to, że w ogóle spojrzał na ten wielki, rubinowy klej- not. Fafhrd zapłacił za jego chciwość. Siadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Położył ręce na kolanach i zwiesił głowę. Obwiniał się i złościł się na siebie, aż w końcu w jego umyśle zrodził się nowy pomysł. - Sheelba - mruknął do siebie, dostrzegając promyk nadziei. Czyżby to Sheelba uratował Fafhrda przed upad- kiem? Zagadkowy czarodziej przeniósł ich ponad całym światem dzięki tajemniczej sztuce. Czy nie mógł teraz prze- nieść Fafhrda w bezpieczne miejsce? Najwyraźniej jakaś magiczna dłoń pochwyciła barba- rzyńcę w powietrzu. Kocur ponownie zgarbił się. To na pewno fałszywa na- dzieja. Sheelba zamieszkiwał mokradła za murami miasta. Niemalże umierał, złożony chorobą i potrzebował chłopców na posyłki, by dotrzeć tam, gdzie nie sięgała jego magia. Ciekawe, co teraz pomyśli o swoich chłopcach na posyłki, zastanawiał się gorzko Kocur. Sięgnął do tyłu i wymacał rzemień, którym związał czar- ne włosy, by nie spadały mu na twarz. Przynajmniej pozo- stała mu jedna broń. Pełznąc na czworaka, macał podłogę, aż znalazł zwój liny z nadgarstków. Rozplatał supły, zba- dał jej wytrzymałość i kiwnął ponuro głową. Mogła nadać się na dobrą garotę, tak więc dysponował już dwiema sztu- kami broni. Usiadł ponownie i nasłuchiwał czujnie wszelkich odgło- sów zza drzwi. Oszczędzał energię i odciął umysł od uczu- cia bólu, promieniującego z siniaków pozostałych po po- biciu przez straże. Przy odrobinie szczęścia i odwagi wciąż mógł wyrwać się z więzienia. A wtedy nic nie powstrzyma go przed odszukaniem Fafhrda. Po pewnym czasie usłyszał jakiś dźwięk na korytarzu, a w zamku drzwi do jego celi zgrzytnął klucz. Poderwał się szybko i schował w mroku przy drzwiach, ściskając linę za obydwa końce. Drzwi otworzyły się, a próg zalało światło lampy, jednakże do środka nie wszedł żaden strażnik. - Więźniu, pokaż się - zawołał głęboki głos z korytarza. Ostrożność strażnika pokrzyżowała mu plany. Kocur za- klął cicho, upuścił linę i mrugając, wszedł w plamę światła. W wąskim korytarzu stało czterech strażników z wycią- gniętymi krótkimi mieczami. Najwyższy z nich machnął do dwóch pozostałych. - Brać go. Strażnicy chwycili brutalnie Kocura za ramiona. Przez jedną pełną szaleństwa chwilę Kocur chciał ich zaatako- wać, jednak pomyślał, że w wąskim korytarzu żołnierze do- sięgliby go bez problemu mieczami. Tymczasem kiedy nie stawiał oporu, zdecydowali się poluźnić chwyt. Poprowadzili go korytarzem, potem w górę po kamien- nych schodach, by wpuścić do jakiegoś pomieszczenia. Słoń- ce wlewało się strumieniem przez dwa zakratowane okna. Dostrzegł swoje ubranie na stole pośrodku pokoju. Ani po broni, ani po sakiewce nie było śladu. Jakiś żołnierz po- chylał się nad stołem, marszcząc z niesmakiem brwi, gdy dotykał jego rzeczy. Gdy żołnierz podniósł głowę, Kocur rozpoznał go po bliź- nie na twarzy. Mężczyzna nosił na ramieniu szkarłatnego płaszcza insygnia kaprala. Najwyraźniej zastąpił swojego zwierzchnika. - Ubieraj się - polecił i pchnął szarą kupkę po stole. Kocur sięgnął po ubranie i zapytał sarkastycznie: - Czy to jakaś oficjalna okazja? Kapral Blizna zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Jak najbardziej. Kocur powoli naciągnął ubranie, wykorzystując ten czas, by przyjrzeć się pomieszczeniu, kapralowi i strażnikom. Szu- kał jakiejkolwiek możliwości ucieczki. Niczego jednak nie wymyślił. Wzuł buty i zawiązał sznurówki. - Związać go - rozkazał kapral Blizna, gdy Kocur już się ubrał. Jeden ze strażników wsunął miecz do pochwy i wyciągnął krótką linkę. Z wyćwiczoną szybkością oplatał nią ręce Ko- cura. Gdy już zawiązał supły, strażnik owinął kark Kocura kolejną linką. Uśmiechnął się szeroko i pociągnął za nią. - Widzę, że jesteś człowiekiem, który kocha swoją pracę - stwierdził sucho Kocur, próbując ukryć grymas. Linki werżnęły się mu mocno w ciało. Już zaczęły mu drętwieć palce. Strażnik za jego plecami klepnął go mocno w głowę. - Cisza! - rozkazał. Blizna, który nie był zwolennikiem długich przemów, skierował się do drzwi. - Prowadźcie go. Strażnik z linką zawiązaną wokół szyi Kocura szarp- nął, obracając więźnia. Dwaj strażnicy stanęli przed Kocu- rem i dwaj za nim. Blizna wyprowadził ich z pomieszcze- nia na korytarz. Wyszli przez wielki hol na dziedziniec ko- szar północnych. Stos zwłok przykryła wielka płachta. Wszędzie wokoło kręcili się bez celu żołnierze. Siadali w cieniu budynków, wystawiając na pokaz bandaże lub rany. Większość skosza- rowanych żołnierzy, jak pomyślał Kocur, wysłano na ulice w celu przywrócenia porządku i uspokojenia obywateli. Blizna narzucił szybkie tempo. Wyszli za główną bramę koszar. Po lewej stronie, na niskim wzgórzu, za wysoki- mi murami wznosiła się starożytna cytadela suzerena, po- nura i zszarzała jak stara stal. Stała w najbardziej wysu- niętym na północ punkcie miasta i wyglądała na rozległe Morze Wewnętrzne i królewskie doki. W minionych stule- ciach w czasie wojen suzeren i jego generałowie przepro- wadzali z tej twierdzy ataki, ale teraz rzadko jej używano. Żaden naród Nehwonu nie ośmielał się wypowiedzieć wojny Lankhmarowi. Kocur doceniał niespotykaną wycieczkę, którą miał za chwilę odbyć. Zwykłych ludzi nie wpuszczano do Dzielni- cy Szlachty bez pozwolenia lub eskorty. Przyznał, że mógł sobie życzyć jedynie przyjaźniejszych towarzyszy i nieco lepszych okoliczności. Przez krótki czas szli do cytadeli, mijając kilka świetnie utrzymanych posiadłości. Przechodzili obok obsadzonych różami i zielenią murów. Maszerowali drogą wybrukowaną szerokimi, płaskimi kamieniami i miło ocienioną rozłoży- stymi drzewami. Sady i kwietne ogrody wypełniały powie- trze słodkim zapachem. Kosztownie wyrzeźbione fontanny oferowały przechodniom chłodną wodę. Wtem po prawej stronie drogi wyrósł długi mur z białego błyszczącego piaskowca. Nie rosły przy nim żadne drzewa, róże ani żywopłoty. Co pięćdziesiąt kroków ponad murem wykwitały kunsztownie skonstruowane, smukłe wieżycz- ki w kształcie grzyba. Łucznicy w ozdobnej, wypolerowa- nej zbroi i jaskrawych szkarłatnych płaszczach obserwo- wali uważnie ruch na ulicy poniżej, a pary pieszych żołnie- rzy przechadzały się, patrolując teren. Kolejnych dwóch żołnierzy stało na warcie przed nie- wielką, łukowatą bramą. Blizna dał znak swoim ludziom i więźniowi, by się zatrzymali, a sam podszedł do strażni- ków. Sięgnął pod kaftan i wydobył złożony pergamin. Po- kazał go strażnikom, którzy uważnie mu się przyjrzeli. Kocur nie słyszał słów, ale strażnicy w bramie podnie- śli głowy znad pisma i zmierzyli go wzrokiem, który wy- rażał niesmak i niewiarę. Tak patrzy się zwykle na idiotę, gdy za dużo wypije i wymiotuje na siebie. Potrząsnęli gło- wami, otworzyli bramę i rozstąpili się, by wpuścić Bliznę, jego więźnia i żołnierzy. Za bramą rozpościerało się bajkowe miejsce - lankh- marski Tęczowy Pałac. Budynek wznosił się na cztery pię- tra. Wykonano go z tego samego piaskowca co otaczają- cy mur. Pałac błyszczał w późnopopołudniowym słońcu. Białe kolumnady podtrzymywały zgrabnie wygięte portyki i tarasy. Ponad czwartym piętrem strzelały dumnie w nie- bo iglice i minarety. Na doskonale utrzymanych trawnikach ustawiono maje- statyczne obeliski i rzeźby. Na ziemi barwiły się zadbane ja- skrawe klomby kwitnących kwiatów. Samotne drzewa owo- cowe, zasadzone w ściśle określonych miejscach dla pięknie pachnących kwiatów lub atrakcyjnego wyglądu, śpiewały zwieszającymi się z gałęzi dzwonkami wietrznymi. Mocne pociągnięcie za linę i kuksaniec w plecy od jedne- go ze strażników przypomniały Kocurowi o jego sytuacji. Płaskie kamienie tworzyły ścieżkę od bramy do Tęczowe- go Pałacu. Strażnicy rozpoczęli teraz miarowy marsz i przy- brali sztywną postawę. Kocur wysunął pierś i wyżej pod- niósł głowę. Mógł być więźniem, ale chociaż go pobili, to nie został pobity. Nawet przy najmniej ważnym wejściu do pałacu stało dwóch strażników. Kapral Blizna machnął pergaminem war- townikom stojącym przy niewielkich, lecz pięknie zdobionych złotem drzwiach ogrodowych. Rozstąpili się bez słowa. Jaskrawe piękno Tęczowego Pałacu kończyło się na progu. W korytarzu o niskim sklepieniu tylko jeden dy- miący kaganek rozpraszał jaskiniowy mrok. W następnym korytarzu palił się kolejny samotny kaganek i tak też było w kolejnym. W komnacie za nimi trzy podwieszane lampy oświetlały wielkie gliniane dzbany, większe od każdego ze strażników. Zakryto je i zapieczętowano materiałem i wo- skiem. Naczynia pachniały tajemniczymi olejkami. Opuściwszy tę komnatę, wspięli się po schodach. Na dru- gim piętrze korytarze oświetlały lampy i kaganki. Było jasno jak w południe. Obok przepływali służący. Rzucali ciekawskie spojrzenia na Kocura i jego strażników, ale nic nie mówili. Teraz dotarli do wspaniale rzeźbionych wrót i Blizna po- nownie pokazał pismo. Kolejni strażnicy uważnie je przej- rzeli, a potem otworzyli jedno ze skrzydeł. Żołnierze wokół Kocura wyciągnęli miecze i otoczyli go. - Mały człowieczku, stoisz w czcigodnym miejscu - ostrzegł Blizna. - Zachowuj się odpowiednio. Kocur odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem. Potem zerknął ponad ramieniem kaprala, dostrzegając zbytkow- ny luksus rozległego korytarza, drewniane kolumny, tapety i gobeliny, podium i tron z kości słoniowej z wysokim opar- ciem, który stał w odległym krańcu pomieszczenia. - Czemu się tu znalazłem? - szepnął tonem zupełnie nie pasującym do statusu więźnia. Blizna zrewanżował mu się zagniewanym spojrzeniem i uniósł powoli miecz, aż jego czubek spoczął na nosie Kocura. - Pokłoń mu się do stóp, gdy będziesz podchodził - po- lecił, ignorując pytanie Kocura. - Jeśli się zawahasz, wy- pruję ci flaki. Kocur uniósł brew i spojrzał na Bliznę wyzywająco. Wie- dział jednak, że opór byłby teraz niewskazany, więc za- miast tego obrócił się zwinnie. Poruszył się tak szybko, że wyrwał smycz z rozluźnionej ręki strażnika i pomaszero- wał ku tronowi suzerena, ciągnąc za sobą linę uwiązaną do szyi. Strażnicy musieli za nim biec. Zatrzymał się u stóp podium. Królewski fotel był pusty. Kocur rozejrzał się. Z boku, między parą wdzięcznie wycy- zelowanych kolumn, stało trzech mężczyzn, pogrążonych w stłumionej rozmowie. Na ich naoliwionych brodach i wło- sach błyszczało światło pojedynczego kaganka, odbijając się od kunsztownego srebrnego haftu, który zdobił ich czar- ne tuniki i płaszcze. Strażnicy wcale nie musieli nakazywać Kocurowi, by stał cicho, aż go zauważą. Kocur wykorzystał ten czas, by spraw- dzić więzy. Napinał je nieznacznie, próbując przywrócić palcom czucie. Nagle jeden z mężczyzn obrócił się. Był świetnie zbudo- wany i muskularny jak zapaśnik. Światło kaganka zamigo- tało na cienkim, delikatnym, złotym diademie, który ozda- biał srogie czoło. Spojrzenie ciemnych oczu spoczęło na Ko- curze. Człowiek ten wydął wargi, gdy go obserwował. Nagle machnięciem ręki odprawił dwóch towarzyszy. Szlachcice skłonili się dwornie i wyszli posłusznie przez zacienione drzwi. Mężczyzna w diademie podszedł powoli do tronu. Blizna uniósł miecz w salucie i zagrzmiał: - Witaj, Rokkarshu, suzerenie Lankhmaru, władco... Przerwał mu zirytowany gest. Blizna umilkł i opuścił miecz na prawe ramię Kocura. Kocur skrzywił się, gderając pod nosem, ale ugiął ko- lana. Padł niezgrabnie na podłogę, bo wciąż miał związa- ne dłonie. Niemalże rozbił sobie brodę o kosztowne mar- murowe płytki. - Na Aartha - rzekł suzeren. Skrzywił się, machnąw- szy jedną ręką, a drugą wybrawszy dorodną brzoskwinię z misy na stoliczku obok tronu. - Mówiłem, żebyście go wykąpali. Skazi nam pałac. Kocur uniósł głowę. Zmrużonymi oczami przyjrzał się mężczyźnie przed nim. Powoli podciągnął kolana. A niech Blizna dźgnie go w plecy mieczem, bo nie pozwoli sobą już więcej pomiatać, szczególnie takiemu naolejkowanemu, wypomadowanemu i bezczelnemu gogusiowi o tak złym smaku, by wytatuować sobie róże wokół obnażonego le- wego sutka. - Jeśli w tym pałacu śmierdzi - rzekł Kocur przez za- ciśnięte zęby, ledwo nad sobą panując - to zapewne przez te dziwkarskie perfumy, którymi się oblałeś. Blizna zawył: - Panie, pozwól mi ściąć jego głowę! Suzeren uniósł brzoskwinię, jakby chciał się pochwalić dumnym kęsem, odgryzionym przez królewskie zęby. - Nie, nie głowę - odparł z zimnym rozbawieniem. - Ale możecie sobie wybrać któryś z palców. Na ponurej twarzy Kocura zagościł zły uśmiech. Utkwił wzrok w Rokkarshu. - Jeśli któryś z twoich psów znów ośmieli się mnie tknąć - zagroził mu odważnie - to przysięgam, że ode- rwę ci znacznie ważniejszą część ciała niż palec. Suzeren machnął dłonią, by Blizna się odsunął i znów ugryzł brzoskwinię, przyglądając się Kocurowi. Z uśmie- chem i zaciekawieniem zapytał: - A masz tyle sił, mały człowieczku? Kocur skrzywił się na wzmiankę o swoim wzroście. - Mury Lankhmaru zadrżą od lamentów twojego hare- mu - obiecał. Rokkarsh zlizał kroplę soku z ust. - Cóż, chyba nam się to niezbyt spodoba, prawda? - rzekł. - Zakładam, że jesteś jakimś czarodziejem? - Wielki suzeren Lankhmaru może sobie zakładać, co chce - zaszydził Kocur. - Możesz założyć moją skórę, jeśli ci to sprawi przyjemność, a możesz też założyć na plecy skrzypce, wyjść na dach Tęczowego Pałacu i grać mewom, podczas gdy miasto będzie płonąć wokół ciebie. Rokkarsh odłożył brzoskwinię, pochylił się ku niemu i oblizał palce. - W mieście płonie jedynie podpalona przez ciebie wieża, mały czarodzieju. - Suzeren pochylił się ku niemu jeszcze bardziej, a w jego głosie zabrzmiała złośliwa nuta. - Po co wchodziłeś do zakazanej wieży i gdzie jest twój towarzysz, którego widzieli z tobą świadkowie? Kocur udał zdumienie. - Towarzysz? - spytał, oglądając się przez ramię i zerka- jąc pod nogi. W końcu wzruszył ramionami. - Twoi świad- kowie musieli dużo wypić. Suzeren przybrał znudzony wyraz twarzy i ponownie sięgnął po brzoskwinię. - Chyba zaryzykuję, że mnie przeklniesz, i pozwolę ka- pralowi obciąć ci palec. Może wtedy odpowiesz uczciwie, gdy zapytam cię o coś następnym razem. Blizna przysunął się i chwycił jedną ze związanych rąk Kocura. Zaczął odginać mu palec. Serce waliło Kocurowi w piersiach. Stawiał opór, zaciskając pięści, ale nie kon- trolował zbytnio zdrętwiałych od więzów rąk. Zrozpaczony, spojrzał na suzerena. - Szukam Malygrisa! - krzyknął. Rokkarsh uniósł dłoń. Blizna zamarł, chociaż wciąż ściskał palec Kocura. - Tego czarodzieja? - zapytał Rokkarsh z zaintereso- waniem. - Po co? Kocur spojrzał na niego gniewnie. - Żeby położyć kres tej trzykroć przeklętej pladze, którą ściągnął na Lankhmar i okolice. Rokkarsh zbladł. Wstał, drżąc, z tronu i zamachnął się. Z gniewnym okrzykiem rzucił na wpół zjedzoną brzosk- winią. 12 Tunel nadziei i złamanego serca Brzoskwinia minęła głowę Kocura i uderzyła w kaprala Bliznę z taką siłą, że przekrzywiła mu hełm. - Niezły rzut - skomplementował suzerena Kocur. - Wynocha! - wrzasnął Rokkarsh. Twarz mu poczer- wieniała. - Zostawić nas samych! Blizna coś zabełkotał, zmagając się z paskiem pod brodą. Próbował z powrotem umieścić hełm na miejscu. - Ależ panie! - wykrzyknął, a sok ciekł mu po policz- kach i brodzie. - A co z więźniem? Rokkarsh sięgnął w tył, jakby miał wziąć kolejną brzo- skwinię, ale zamiast tego jego dłoń powędrowała za tron i stół z misą, skąd wyłoniła się już z krótkim, błyszczącym mieczem. Suzeren wskazał czubkiem broni wielkie drzwi. - Ty licha bździno - powiedział niskim, pełnym zło- ści głosem, wpatrując się gniewnie w kaprala. - Awans ci do głowy uderzył. Czy suzeren Lankhmaru ma się oba- wiać związanego człowieka? Wynocha! A jeśli ktokolwiek z was powtórzy choć słowo z tego, co tu usłyszał, powieszę was wszystkich na murach miasta. Blizna rzucił Kocurowi spojrzenie pełne nienawiści. Męż- czyzna odwzajemnił mu się krzywym uśmieszkiem i szyder- czym uniesieniem brwi. Pozostali żołnierze pospieszyli do drzwi, umykając przed wściekłością suzerena. Blizna wsu- nął miecz do pochwy i powlókł się za nimi. - No, człowieczku. - Gdy wielkie drzwi zamknęły się za ostatnim żołnierzem, Rokkarsh zszedł do połowy stopni wiodących na podium i zatrzymał się. Zmrużył oczy i za- czął machać czubkiem miecza przed twarzą Kocura. Czer- wone światło lamp zamieniało srebro metalu w płomień. Sam suzeren zdawał się promieniować władzą i dostojeń- stwem, gdy przybrał odpowiednią pozę. - Nie pochodzisz z Lankhmaru - zauważył Rokkarsh, gdy przyjrzał się uważnie Kocurowi. - Śniada cera wska- zuje na Tovilyis. Uważam, że przybyłeś tu jako agent ob- cego mocarstwa, by siać wśród mojego ludu ziarno nieza- dowolenia, strachu i fałszywych plotek. - Nic nie wiem o moich rodzicach ani o pochodzeniu - przyznał Kocur, unosząc wysoko głowę z upartą dumą. - Moja opiekunka, Glavis Rho, wychowywała mnie w po- łudniowej części Lankhmaru zgodnie ze swoimi tradycjami i zwyczajami. Karmiła mnie swoimi opowieściami i legenda- mi. Bogowie Lankhmaru są moimi bogami, jej sposób po- stępowania moim, a jej lud jest tak samo mój, jak i twój. Rokkarsh prychnął. - Ładna mowa, ale arogancja sprawia, że usta masz pełne kłamstw. Prawdziwy syn Lankhmaru nie ośmielił- by się tak mówić do swojego suzerena. Jesteś szpiegiem i siewcą plotek. Kocur badał ukradkiem supły zdrętwiałymi palcami. Nie- zgrabnie próbował je poluzować, ale bez skutku. Walczył ze sobą, by ukryć rozczarowanie. Rozważał inne możliwości. Może porozmawia z Rokkarshem i wytłumaczy mu wszystko. - Wybacz mi mój pośpiech, który bierzesz za arogan- cję, najszlachetniejszy panie - odparł. - Czy nie widzisz, że nasz lud umiera w domach od strasznej zarazy, za którą winę ponosi ten przeklęty czarodziej, Malygris? Twarz Rokkarsha zapałała gniewem. Uniósł miecz, jakby miał za chwilę ściąć głowę więźniowi. - Powstrzymaj język, śmieciu, albo ci go utnę! W Lan- khmarze nie ma żadnej zarazy, a lojalny obywatel, Maly- gris, oddał mi swoją magią najcenniejszą z przysług. Kocur poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Przez chwi- lę przestał nawet walczyć z więzami. - Przysługę? - spytał podejrzliwie. - Jaką? Na ustach przystojnego suzerena Lankhmaru zatańczył uśmieszek. Nagle opuścił miecz, obrócił się i wspiął kilka stopni, by dotrzeć do tronu. Usiadł ciężko i oparł ramię o wysokie, wyłożone aksamitem oparcie. - Malygris zagwarantował mi, że znikną moi najpoważ- niejsi rywale i wrogowie - odparł Rokkarsh z lekkim uśmie- chem. - Na przykład patriarcha Aartha, wścibski stary głupiec. - Spojrzał w dół, na Kocura, by ocenić, jaki efekt wywarły jego słowa. Palcem dotknął swego złotego diade- mu. - Łatwiej mi się go nosi, gdy na drodze nie stoją mi pewni kapłani i potężni magowie. A jeśli parę pomniejszych wróżek i zielarek przypadkowo zginęło przez zaklęcie Ma- lygrisa... - zawahał się, na chwilę, po czym machnął ręką - cóż, ich poświęcenie posłuży dobru państwa. Kocur wpatrywał się z gniewem w potwora na tronie. Trząsł się od nieumiejętnie skrywanego gniewu. - Ty głupcze! - syknął. Jego życie i tak już było stra- cone. Wiedział to i nie miał już żadnej nadziei. Inaczej Rok- karsh nie wyznałby mu aż tyle. - Kalasz swoim tyłkiem tron, na którym siadasz! Rokkarsh wybrał z misy jeszcze jedną brzoskwinię i ugryzł ją mocno. Sok pociekł mu po brodzie i kapał na podłogę. Pogardliwie wypluł pestkę u stóp więźnia. Kocur przeklął swoje zdrętwiałe i spuchnięte palce, bo nie mógł nimi rozwiązać supłów. Jakże żałował, że nie może skręcić karku Rokkarshowi i wydusić z niego ostat- niego tchu. - Rozstawiłeś żołnierzy wokół wieży, by chronić Maly- grisa - oskarżył go Kocur. - Jesteś jeszcze bardziej nie- godziwy niż on! Rokkarsh obojętnie przekrzywił głowę. - Jako jedyny czarodziej, który może praktykować bez- piecznie swoją sztukę, ma dla mnie pewną wartość. - Odło- żył na bok miecz, który zwisał mu w dłoni, i ostro klasnął w ręce. - Ty jednakże nie masz żadnej. Ponieważ stano- wisz prawdziwe zagrożenie dla maga kalibru Malygrisa, nie mogę ci pozwolić, byś biegał po ulicach, wrzeszczał: "Zara- za!", i martwił obywateli. Nagle w kolumnach po obu stronach Kocura otworzy- ły się wąskie drzwiczki, wcześniej niewidoczne w gładkim kamieniu. Z kolumn wyszło dwóch błyszczących od potu gigantów wzrostu Fafhrda, odzianych jedynie w przepaskę na biodra. Nieśli imponujących rozmiarów topory. Kocur rzucił przez ramię zmartwione spojrzenie. Zasta- nawiał się, ile jeszcze kolumn spośród dziesiątek podtrzy- mujących masywny dach dawało schronienie strażnikom. Dwaj giganci z toporami na ramieniu chwycili go brutal- nie za ręce i unieśli, aż dotykał podłogi tylko czubkami pal- ców u stóp. - Wykąpcie się, wieprze - powiedział Kocur, zaciskając zęby, gdy ból przeszył jego stawy. Zmarszczył z niesmakiem nos. - Za długo siedzieliście w swoich chlewach. Rokkarsh zaśmiał się cicho. - Nie mogą ci odpowiedzieć - rzekł. - Poświęcili języ- ki, by lepiej służyć suzerenowi. - Nieźle ci się udaje zachować tajemnice, co? - spy- tał Kocur, krzywiąc się, gdy para podniosła jego związane ręce i zmusiła go do niskiego pokłonu. - Doskonale - zgodził się suzeren Lankhmaru. - Wie- rzę, że nie powtórzą nic, co zostało wypowiedziane w tych ścianach. - Odchylił głowę i roześmiał się. Głowa Kocura opadła, a z czoła kapały na podłogę krople potu. W sercu zagościła rozpacz i gniew. Powoli, mimo wciąż wykręcanych coraz wyżej ramion, uniósł głowę i spojrzał wściekle na Rokkarsha. - W ten czy inny sposób - obiecał - spotkamy się w piekle. Suzeren przestał się śmiać. Wstał powoli z tronu. Gdy już się wyprostował, zdawało się, że w migoczącym czerwo- nym płomieniu lampy nadal rośnie, aż wypełnił całe pole widzenia umęczonego Kocura. - Tak też się stanie - szepnął niskim groźnym tonem, który odbił się w korytarzu. - Tak się stanie. - Machnął na parę gigantów. - Zabierzcie go do lochów - polecił. - Odrąbcie głowę i rzućcie zwłoki do dołów kloacznych. - Suzeren ponownie opadł na tron. Zdawał się przybie- rać swoje normalne rozmiary. Sięgnął po świeżą brzoskwi- nię, ugryzł i zarzucił nogę na rzeźbiony podłokietnik kró- lewskiego siedzenia, niemalże się na nim kładąc. - Ach - westchnął, nie zwracając już na Kocura uwagi - chyba się zdrzemnę. Mężczyźni z toporami podnieśli Kocura i pociągnęli za sobą. Kocur powłóczył piętami i kopał bezradnie w marmuro- we płytki. Wywlekli go z wielkiego holu, przeszli przez ciemne przejście i wkroczyli do zacienionego korytarza, oświetlonego jedynie regularnie rozstawionymi, ledwo kopcącymi kagan- kami. Olbrzymi zatrzymali się jedynie po to, by go postawić na nogi, a potem, wciąż ściskając jego ramiona, powiedli żwawym krokiem przez tunele bez okien, po kamiennych schodach w głąb czeluści Tęczowego Pałacu. Szorstką podłogę najniższej z piwnic pokrywało wilgotne, śmierdzące błoto. Z ciemnych, zamkniętych cel dobywały się ciche pomruki i jęki, gdyż wyburkiwane przekleństwa Ko- cura i odgłosy kroków strażników obudziły więźniów, któ- rzy od niezliczonych dni nie widzieli światła słońca. Odgłosy te zmroziły krew w żyłach Kocura. Ucichł, przy- glądając się zimnym, zaryglowanym żelazem drzwiom. Wy- obrażał sobie na wpół zagłodzonych i wymęczonych ludzi za nimi. Nagle znów poczuł ból w posiniaczonych żebrach, ranach i otarciach na twarzy oraz we wszystkich miejscach, w które żołnierze uderzyli go lub kopnęli. Strażnicy wciągnęli go do kolejnej komnaty. Kocur uj- rzał tam jeszcze więcej cel. Zza zaryglowanych drzwi dobie- gło go ledwo słyszalne powłóczenie nogami. Ktoś tam sza- leńczo krążył. Zlizujące wilgoć z podłogi szczury umknęły spod ich stóp, piszcząc w proteście. Tutaj stały narzędzia tortur. Łańcuchy, dyby, strappado, urządzenia do miaż- dżenia palców i kostek, a także inne instrumenty, których Kocur nie mógł nawet zidentyfikować. W następnym pomieszczeniu stało tylko jedno urządze- nie: drewniana platforma z kajdanami na ręce i nogi. Kocur z przerażeniem wytrzeszczył oczy. Rzucił się na jednego ze strażników i odepchnął go, próbując rozpaczliwej uciecz- ki. Wielka łapa chwyciła go jednak za długie włosy, zatrzy- mując boleśnie, a w twarz uderzyła mięsista pięść. Kocur upadł. Przed oczami ujrzał czerwoną mgłę i punkciki światła. Wyglądało to jak rozgwieżdżone krwawe niebo. Poczuł, że ktoś go unosi i umieszcza na platformie. Wokół jego kostek zatrzasnęły się kajdany, a potem nóż przeciął szybko więzy na rękach. Został zmuszony do położenia się na plecach, a następnie wokół nadgarstków zatrzasnęły się zimne żelazne bransolety. Jeden z gigantów zaśmiał się szorstkim i paskudnym głosem. Drugi strażnik sięgnął za głowę Kocura i przytwierdził mu pod brodą rzemienny pasek. Zacisnął go tak mocno, że głowa Kocura odchyliła się do tyłu. Mężczyzna niemalże stracił oddech, a na szyi wystąpiły mu napięte mięśnie. Kocur gapił się do góry, a serce ściskała mu trwoga. Co to za diabelskie urządzenie, które zmusza ofiarę do parze- nia, jak opada ostrze kata. Większy z gigantów zbliżył się. Chichotał cicho, przyglądając się bezbronnemu jeńcowi. W pozbawionych języka ustach brzmiało to obrzydliwie. Uniósł oburącz topór, aż wydęła mu się klatka piersiowa i napięły mięśnie, a potem opuścił go. Kocur krzyknął wbrew sobie. Mężczyzna zatrzymał topór zaledwie o cal od gardła Ko- cura. Spojrzał na swojego towarzysza i ponownie zachicho- tał. Drugi strażnik oderwał kawałek nitki od rąbka prze- paski biodrowej i zmierzył odległość od jabłka Adama do ostrza topora. Zaznaczył ją, podał pierwszemu strażnikowi, uniósł swój topór i przygotował się do zadania ciosu. Kocur zagryzł usta, przysiągłszy sobie, że nie sprawi im przyjemności, krzycząc, ale mimo to wrzasnął, gdy błysz- czące śmiercionośne narzędzie spadało na jego obnażo- ne gardło. Ten także zatrzymał topór w ostatniej chwili, a jego to- warzysz zmierzył jeszcze mniejszą odległość kawałkiem nitki. Gdy Kocur przełykał, czuł, jak ostra krawędź ocie- ra mu się o skórę. Pierwszy strażnik mruknął i ponownie uniósł swój topór. Kocur zwrócił uwagę na nagły ruch przy wejściu do kom- naty. Do pomieszczenia wpadła postać w czarnym płasz- czu. Jej twarz skrywał kaptur. Machnęła długim mieczem, który ze świstem spadł na obnażony kark pierwszego straż- nika. W powietrze trysnęła fontanna krwi. - Fafhrdzie! - zaskrzeczał Kocur, wijąc się w więzach. Wykręcał głowę, na ile pozwolił pasek pod brodą. Postać nie odpowiedziała mu. Mężczyzna w kapturze kopnął na bok zwłoki pierwszego strażnika, zanim jeszcze zdążyły upaść, i wskoczył na platformę. Niemalże nadepnął na brzuch Kocura i znów machnął mieczem. Drugi strażnik wykonał unik i próbował zadać cios toporem, lecz zanim zdołał go unieść, w jego lewym oku utkwiła strzała. Zdumiony Kocur znów spróbował przekręcić głowę. W drzwiach stała jeszcze jedna postać w płaszczu. O ramię miała opartą kuszę. - Nie jesteś Fafhrdem! - powiedział więzień, patrząc na pierwszego oswobodziciela. Dłoń w rękawiczce zsunęła kaptur. Nuulpha uśmiech- nął się szeroko. Jego twarz pałała podnieceniem. - Mam wyjść? - spytał. Kocur starał się wzruszyć ramionami. - Skoro już tu jesteś... Towarzysz Nuulphy zdjął pęk z kluczami z kołka przy drzwiach i rzucił go. - Szybciej! - popędził go, rzucając nerwowe spojrze- nie przez ramię. Nuulpha grzebał się z kluczami. Wypróbowywał jeden po drugim w zamku kajdanek, aż w końcu odnalazł ten, który pasował. Uwolniony Kocur usiadł, a potem wstał przy po- mocy Nuulphy. - Ojej - mruknął Nuulpha. - Twoja twarz! Kocur dotknął prawego policzka i skrzywił się. Prawe oko spuchło mu tak, że niemalże się nie otwierało. Cała twarz przypominała przejrzały owoc. - Sam też nie jesteś za piękny - odparł, zmuszając się do uśmiechu. Potrząsnął głową. - Nie, zapomnij o tym. W tej chwili jesteś dla mnie najpiękniejszą istotą ludzką. - Później go pocałujesz - syknęła postać pilnująca drzwi i załadowała kolejną strzałę zza pasa. - Wynośmy się stąd. - Możesz iść? - spytał Nuulpha z troską. Kocur kiwnął głową i puścił nieco ramię Nuulphy. - Jeśli nie będziesz miał nic przeciwko, wolę pobiec. Wilgotne otoczenie nie służy mojej cerze. - Idź albo biegnij, bylebyś był gotowy na walkę - rzekła druga postać szorstkim szeptem. Odrzuciła połę płaszcza i rzuciła smukłym ramieniem jakieś zawiniątko. - Skalpel! - krzyknął Kocur, gdy rozwinął szary płaszcz i odnalazł broń. - Koci Pazur! Nuulpha ponownie ujął Kocura pod ramię i poprowadził pospiesznie do kolejnej komnaty. - Kiedy usłyszałem, że ktoś próbował włamać się do zakazanej wieży przy ulicy Zakonnic - szeptał Nuulpha, gdy biegli lochem - wiedziałem, że to ty. Znalazłem twoją broń przy koszarach północnych. Dowiedziałem się, że sam Rokkarsh chciał cię widzieć. W korytarzu leżały zwłoki. Zza ucha martwego człowie- ka powoli ciekła krew, tworząc kałużę na śliskiej podło- dze. Kocur odgadł po skórzanym fartuchu i kółku na klu- cze przy pasie, że Nuulpha dopadł klucznika. Kocur zerknął na kółko z kluczami i spytał: - Czy nie mamy czasu na otwarcie kilku cel? - Nie! - powiedział towarzysz Nuulphy, który skra- dał się przed nimi korytarzem, badając, czy są bezpiecz- ni. - A teraz zamknij się, bo nas złapią! - Dotarł do stóp schodów, ale zignorował je i znikł w cieniach pod kamien- ną kaskadą. Rozległ się cichy odgłos obracających się kół zębatych, po którym nastąpiło ledwo słyszalne drapanie. Strużka światła nakreśliła linię przy podłodze, oświetlając buty towarzysza Nuulphy, i popełzła ku łydkom, kolanom i udom. Pojawi- ły się ukryte pod schodami drzwi. Latarnia, zawieszona na kołku tuż za progiem, okoliła postać złotymi promieniami. Ponieważ maskowanie nie na wiele już się zdało, osoba zdjęła kaptur i potrząśnięciem głowy uwolniła masę krę- conych blond włosów. Potem wzięła latarnię i dała znak, by ruszali dalej. Kocur patrzył się, ale dobrą chwilę zajęło mu zoriento- wanie się, że w oślepiającym go świetle widzi przed sobą młodą kobietę. Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, dziew- czyna odwróciła się i pomknęła wąskim tunelem wyłożo- nym kamieniem. Sufit wisiał tak nisko, że niemalże ocie- rała się o niego głową. Nuulpha wszedł do tunelu i oparł się na żelaznej dźwig- ni, zatopionej w pokrytej kurzem podłodze. Cienki i wąski panel, najprawdopodobniej wykonany z granitu, wsunął I się na miejsce przy wtórze dzwonienia łańcuchów. Wszę- dzie panowała ciemność, rozpraszana jedynie światłem la- tarni, która oddalała się tunelem. Nuulpha kucnął, by nie uderzyć głową w wąskim kory- tarzu, dotknął ramienia Kocura i ponaglił go do marszu za światłem. Kocur popędził za pojedynczym światełkiem tak szybko, jak tylko pozwalało obolałe ciało. Za plecami miał przyjaciela, który go uratował. Idąc, przypiął pas z bronią i zarzucił na ramiona lekki płaszcz. Poczuł się trochę lepiej w znajomych rzeczach. - Jak ma na imię ta pani? - szepnął Kocur przez ramię, gdy próbowali dogonić szybką towarzyszkę Nuulphy. - Jesane pełni wiele ról - odparł Nuulpha - ale żadna z niej pani. - To nawet lepiej - stwierdził Kocur z szerokim uśmie- chem. - Podniecają mnie kobiety z kuszami. Mam taki grot, który chętnie dopasuję do jej cięciwy. - Jeśli cię podsłucha, stracisz znacznie więcej niż tylko grot - ostrzegł go Nuulpha i dał kuksańca, by przyspie- szył. - Kulej prędzej. Wąskie, łukowate przejście powiodło ich do kolejnego ko- rytarza, który znienacka rozwidlał się w prawo. Kocur zwol- nił kroku i spojrzał w nieprzeniknioną ciemność. Stłumił drżenie. Choć nie wiedział skąd, był pewien, że z tego tu- nelu patrzyło się na niego coś niewidzialnego. Emanowało zimną i starożytną złośliwością, o poziom niższą i prymityw- niej szą niż dało się wyczuć za pomocą pięciu zmysłów. Humor go opuścił. Gnał przed siebie, aż w końcu zna- lazł się w zasięgu żółtego światła latarni Jesane. Kiedy po- nownie przemówił, pilnował się, by szeptać ledwo słyszal- nie, tak, by nie przeszkodzić istotom, którym lepiej nie przeszkadzać. - Nie ma tu szczurów - mruknął, wpatrując się w pod- łogę tunelu. W takim miejscu jak to powinny być setki, a nawet tysiące szczurów. W głosie rozbrzmiało dziwne za- niepokojenie. - Gdzie są szczury? Ani Jesane, ani Nuulpha mu nie odpowiedzieli. Kocur dojrzał w świetle latarni wyraz twarzy żołnierza i zauważył, jak Nuulpha ściskał swój miecz, tak samo jak Jesane trzy- mała w pogotowiu załadowaną kuszę. Mężczyzna przełknął nerwowo i położył dłoń na własnym smukłym mieczu. Poluzował broń w pochwie. Ściany zda- wały się ścieśniać. Czuł ciężar ziemi i skały nad głową tak, jakby spoczywał na jego ramionach. Po lewej widniało kolejne przejście i jeszcze jeden mrocz- ny korytarz. Po kilku krokach ukazał się następny. Jesa- ne prowadziła ich pod niskim łukiem. Podążyli cichym kro- kiem w nowym kierunku. Latarnia ochraniała ich cienką tarczą przed przerażającą ciemnością. Kocur odkrył nagle, że modli się o to, by ktoś wcześniej pamiętał, żeby napeł- nić jej zbiorniczek. Nawet nie chciał myśleć o zgubieniu się tutaj... Skręcili w kolejny tunel. Podłoga najpierw stała się śli- ska od wilgoci, a potem pokryła się błotem. Bez ostrzeżenia ciemność rozbłysła migotaniem. Obu- dziły się do życia gładkie szpilki i postrzępione, rozjarzone pasma. Jesane podniosła wyżej latarnię, a Kocur wstrzy- mał oddech. Już nie szli korytarzem, wykutym ręką człowieka, byli w naturalnej jaskini, której sklepienie kapało widowisko- wo od stalaktytów. W naciekach, ścianach i sklepieniu wid- niały fragmenty kwarcu i miki. Odbijały i rozpraszały blask latarni, tworząc niesamowity i cudowny obraz. - Podziemia Lankhmaru - szepnął Nuulpha. - Mro- wisko tuneli wykonanych ręką człowieka, naturalnych jam i głębokich jaskiń. To sekret pilnie strzeżony przez suzere- na i Wielkie Rodziny Szlacheckie przy pomocy najwyższych kapłanów pewnych kultów. Kocur instynktownie zaczął lżej stąpać. Przeszukiwał spojrzeniem cienie i wypełnione mrokiem zakamarki, wyż- sze półki i niewzruszoną ciemność poza zasięgiem świateł- ka Jesane. Co za przerażający i zagadkowy splendor! Wy- ciągnął rękę i przesunął czubkami palców po szorstkiej wa- piennej powierzchni i wyszczerbionym wierzchołku stalag- mitu, który sięgał mu do pasa. Przeniknęła go przeszywa- jąca świadmość upływu czasu. Odsunął się od stalagmitu i spojrzał ponownie w górę. Wyobraził sobie, że znalazł się w potwornych ustach mię- dzy potężnymi szczękami, a olbrzymie zęby mają za chwi- lę wycisnąć z niego życie. Jesane szła szybko przed siebie. Nuulpha zerknął w tył, tam, skąd przyszli, i ponownie położył rękę na ramieniu Kocura, by go popędzić. Kocur dostrzegł, że w zmrużonych oczach mężczyzny znów pojawiło się zmartwienie. Zauważył, jak Nuulpha nasłuchuje w ciemności. Nigdy nie puszczał rękojeści żołnierskiego miecza, co zdradzało napięcie. Kocur przyspieszył kroku i odwrócił oczy od urokliwej jaskini. Czasem piękno stanowiło smakowitą przynętę dla śmiertelnych pułapek. Z nastawienia Jesane i Nuulphy wnio- skował, że w pobliżu czaiło się niebezpieczeństwo. Posta- nowił nie tylko podążać za światłem Jesane, ale pozosta- wać w jego drżącym żółtym kręgu. Podróż przez jaskinię skończyła się nagle, gdy blask la- tarni padł na kolejne wejście, wykute ręką człowieka w wa- piennej ścianie. Na jednym z niedbale ociosanych kamie- ni widniał dziwaczny symbol, namalowany zblakłą staro- żytną czarną farbą: niezgrabna szydząca twarz z półksię- życem nad brwią i sztyletem przy prawym policzku, kością przy lewym i pentągramem pod brodą. Kocur nie znał jego znaczenia, ale od razu rozpoznał w nim zły znak. - Dokąd wiodą te wszystkie tunele? - spytał, skręca- jąc za Jesane w nowe przejście. Z lampy unosił się nikły dym i rozmywał pod niskim sufitem. - Do niemalże każdego ważnego budynku w mieście, publicznego albo prywatnego - odparła cicho kobieta, nie zwolniwszy kroku. - Suzereni budowali je początkowo jako magazyny na czas wojny lub inwazji, a także by zyskać spo- sób na niezauważalne przemieszczanie się między Tęczo- wym Pałacem, cytadelą, garnizonami i królewskimi doka- mi. W ciągu stuleci Wielkie Rodziny poszerzały sieć, wyko- rzystując naturalne jaskinie, aż zyskały tajemny dostęp do każdego budynku publicznego, świątyni, a nawet do pry- watnych posiadłości swoich wrogów. - Świątyni? - spytał zamyślony Kocur. - Nawet do Zakazanych Wież? - Bez wątpienia - odrzekł Nuulpha. - Oczywiście - potwierdziła Jesane. Kocur zagryzł wargi i pomyślał o Fafhrdzie. W sercu za- gościł mu gniew, mieszając się ze strachem i żalem. - To wyjaśnia, w jaki sposób żołnierze Rokkarsha nas zaskoczyli. Poza oknem, przez które weszliśmy, nie było tam żadnego widocznego wejścia. Jesane zatrzymała, się i obróciła nagle. Podniosła dłoń i na- kazała ciszę, a sama wpatrzyła się w ciemność przed nimi. Przez pełną napięcia chwilę cała trójka nasłuchiwała z ręka- mi na broni. Kobieta uniosła nieco wyżej lampę, oświetlając korytarz. W końcu zdjęła palec ze spustu kuszy. Kocur powoli wypuścił powietrze i odwinął palce z rę- kojeści Skalpela. Wciąż w myślach tkwił mu przerażony wyraz twarzy Jesane. Nawet kiedy znów rozpoczęli marsz, wciąż rzucał przez ramię ukradkowe spojrzenia. Z pewną ulgą zauważył, że Nuulpha robi to samo. Zastanawiał się, jakie niebezpieczeństwa czają się w tych tunelach, skoro jego towarzysze podskakują przy każdym najmniejszym szeleście. Przypomniał sobie nerwowo, rzu- cając spojrzenie na podłogę, że nigdzie nie widział szczu- rów. Może więc czarny labirynt przemierzało jakieś żar- łoczne stworzenie? Albo stworzenia? Choć prześladowały go te pytania, nagle uznał, że najmądrzej będzie, jeśli za- chowa ciszę. Jesane poprowadziła ich przez kolejną łukowatą bramę do następnego tunelu. Droga wiła się przez naturalną jaski- nię, a następnie wpadła do jeszcze jednego tunelu, wykute- go ręką człowieka. Nagle ukazały się schody, wykute w ska- le. Na szczycie widniały drzwi z takim samym złowieszczym znakiem, który Kocur widział w poprzednim tunelu. - Co to? - ośmielił się szepnąć Kocur, gdy Jesane usu- nęła się na bok. Nuulpha wyciągnął miecz, wysunął się do przodu i walnął głownią w grube drewno. Jesane wpatrywała się w symbol. W chwiejnym świetle lampy szydercza twarz zdawała się wpatrywać w nich z nie- nawiścią. - Nikt nie pamięta - odrzekła po prostu, odwracając wzrok. Nuulpha cofnął się na niższy schodek, gdy po drugiej stronie odsunął się ciężki rygiel. Drzwi otworzyły się i wy- lało się zza nich przyćmione światło. Zmieszało się z bla- skiem lampy Jesane i rozświetliło mrok. Ujrzeli wyniszczo- ną twarz, porośniętą rzadką brodą, z wielkimi oczami wy- stającymi z zapadłych oczodołów i niezdrową skórą, roz- ciągniętą na kościach policzkowych. Kocur wstrzymał oddech, widząc podobną do trupa istotę. Jego ręka ponownie pomknęła w dół, by chwycić miecz. Wielkie oczy spojrzały na Kocura. Wąska linia pozba- wionych warg ust poruszyła się. - Macie go. Nuulpha kiwnął głową, chwytając skraj drzwi. Otwo- rzył je szerzej. - Tak, Mishu, a teraz nas wpuść. Człowiek zwany Mishem - albowiem Kocur dostrzegł, że był to tylko człowiek, a nie jakiś gnom albo upiór - od- sunął się i wziął pochodnię z uchwytu na ścianie. Zydelek pod uchwytem sugerował, że Mish na nich czekał. Kiedy już wszyscy weszli za próg, Nuulpha zamknął wrota i zasunął żelazny rygiel. Jesane odprężyła się wy- raźnie, położyła latarnię na zydlu i przesunęła ręką po wło- sach. Lekki uśmiech uniósł kąciki jej ust, kiedy zdejmo- wała strzałę z łuku i wkładała do niewielkiego kołczanu na biodrze, a potem luzowała cięciwę. Kocur przyglądał się jej z nowym zainteresowaniem. Blady uśmiech po raz pierwszy ukazał jej prawdziwe pięk- no. Jej włosy błyszczały niczym płynne złoto, gdy schyla- ła się po latarnię. Mish z pochodnią prowadził ich korytarzem. Podłogę two- rzyły kamienne płytki, a ściany, choć starożytne, błyszcza- ły gładko w świetle. Skręcili nagle w prawo, potem w lewo i podeszli do litej ściany. Najwyraźniej znaleźli się w śle- pym zaułku. Niespeszony Mish położył stopę w jej dolnym lewym rogu i nacisnął ledwo widoczny kamień. Odsunął się wąski fragment ściany. Zza wejścia wylało się łagodne światło i dobiegły ich ku- chenne zapachy oraz głosy. Kocur otworzył szeroko oczy i wszedł za ścianę do rozległej komnaty, wspartej na smu- kłych białych kolumnach. Każdą z nich oświetlała pochodnia albo latarnia. W komnacie przebywały dziesiątki osób. Jesane jedną ręką rozwiązała tasiemki płaszcza i uśmiech- nęła się do sękatego staruszka, odzianego jedynie w brud- ną przepaskę biodrową. Mężczyzna skłonił się, najwyraź- niej zadowolony, że ją zobaczył, i wziął od niej kuszę, wy- ciągając drugie ramię, by przewiesiła przezeń płaszcz. Szybko wokół nich zgromadził się tłumek. Jeszcze wię- cej ludzi trzymało się z tyłu, przyglądając się im niepew- nie. Stali tam mężczyźni i kobiety w różnym wieku oraz małe dzieci. Większość z nich zdradzała oznaki ubóstwa i prześladowań. Mieli zapadłe twarze, a za odzienie służy- ły im łachmany. Ludzie na siennikach próbowali podnieść się z trudem, żeby zobaczyć, kto przyszedł z tuneli. Pozo- stali dalej zajmowali się swoimi sprawami, niczym nie za- interesowani. Mish stanął przy Kocurze. Nagle zasłonił usta dłonią i kaszlnął. Gdzieś w komnacie ktoś mu zawtórował. Potem rozległ się cichy jęk. W najdalszym kącie zaszlochało dziecko, a zmęczony kobiecy głos zaczął cicho śpiewać kołysankę. Kocur złapał Nuulphę za ramię i ścisnął. Przeraziła go groza, którą widział. - Czy oni wszyscy są chorzy? Nuulpha kiwnął głową, zaciskając zęby. - To dar Malygrisa. Tłumek rozstąpił się przed nowym mówcą. Był to sta- rzec o ciemnych, błyszczących oczach pod białymi krza- czastymi brwiami. Podbródek zakrywała mu śnieżna roz- czochrana broda. Na nagim torsie, pokrytym bladą, cien- ką i poznaczoną błękitnymi żyłami skórą, błyszczało świa- tło pochodni. Wyciągnął rękę. Palce, sękate i kruche jak suche gałązki, drżały. Kocur zorientował się, że stoi przed nim przywódca tej udręczonej gromady. Potrząsnął ręką delikatnie, wpatru- jąc się w ciemne oczy. Dostrzegał moc i wiedzę, która się tam kryła. - Chyba muszę ci podziękować za uratowanie mnie - powiedział, kłaniając się nieznacznie. Staruszek roześmiał się. - O nie! - odparł. - Wszystko zawdzięczasz kap- ralowi. - Kiedy piliśmy - przypomniał Nuulpha i uśmiechnął się szeroko - obiecałeś ułożyć mi wspaniałą balladę, jeśli kiedykolwiek wyciągnę twój tłusty tyłek z lochów Rokkar- sha. A więc gdy w garnizonie rozeszła się wieść, że mały człowieczek w szarym ubraniu włamał się do jednej z Za- kazanych Wież i spalił ją, ujrzałem szansę na zyskanie nie- śmiertelności w pieśni. Kocur nagle zachmurzył się. To Fafhrd, nie on, był śpie- wakiem i komponował piosenki. Fafhrd napisałby balladę wartą Nuulphy. Oczywiście, jej główną bohaterką byłaby Jesane - taki już był Fafhrd. Ale przy tej piosence publicz- ność śmiałaby się i klaskała. Sam Kocur nie miał talentu barda, a przynajmniej nie taki talent, by się mógł równać z towarzyszem z Północy. - Gdzie barbarzyńca? - zapytał nagle staruszek. Sku- pił wzrok na twarzy Kocura. Kocur spojrzał na niego ostro. Ciemne błyszczące oczy zwarły się z jego oczami. Zakręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że za chwilę upadnie. Oczy staruszka były jak głębokie ziejące studnie. Kocur mrugnął i cofnął się o pół kroku. - Kim jesteś? - mruknął podejrzliwie. Staruszek nie skłonił się, lecz spuścił uprzejmie oczy. - Zwą mnie Demptha Negatarth - odpowiedział. - Złotnik z ulicy Świątyń? - Kocur potarł brodę. - Sły- szałem, że praktykujesz magię. Demptha Negatarth uśmiechnął się lekko i uniósł nie- malże pozbawione ciała kruche palce. - I tak jak większość tutaj obecnych padłem ofiarą daru Malygrisa. - Opuścił rękę, a drugą skinął na Kocura, by szedł za nim. - Ale ty patrzysz na mnie podejrzliwie i za- stanawiasz się, skąd wiem o twoim przyjacielu. Mógłbym ci wyznać, że to Nuulpha mi powiedział, ale tak naprawdę od pewnego czasu spodziewaliśmy się was obu. Jesane ujęła go pod ramię. Stąpając niepewnie, popro- wadził ich do odległego krańca komnaty. Przechodził ostroż- nie między siennikami i witał chorych nieznacznymi, pocie- szającymi kiwnięciami głowy. Kocur patrzył na ludzi i czuł, że siły go opuszczają. Niektórzy z nich pokryci byli rana- mi i dziwnymi czarnymi plamami. Wielu wyglądało na wy- niszczonych i wygłodzonych. Jakiś mężczyzna, zbyt słaby na to, by unieść głowę, wykasływał flegmę i śluz, podczas gdy zapłakana kobieta próbowała go uspokoić. Nad kotłami z rozżarzonymi węglami wisiały sczerniałe samowary, wydzielając wonną, pachnącą ziołami parę. - Rodzice - szepnął Demptha Negatarth do Kocura, ki- wając głową starszej parze, klęczącej przy spoconym mło- dzieńcu i oblewającej go wodą. Pozdrowił mężczyznę, który smarował maścią rany młodej kobiety. - Krewni - rzekł. Zatrzymał się, by ze współczuciem położyć dłoń na ramie- niu kobiety, która ledwo siedziała, ale trzymała głowę innej kobiety. - Przyjaciele - szepnął. Ale Kocur ledwo go słyszał. Przeszył go odrętwiający dreszcz. Zobaczył uśpioną piękną dziewczynkę. Otulał ją kocyk. W świetle lampy miała bladą skórę, a na czole per- liły jej się krople potu. Do policzka przykleił się mokry ko- smyk włosów. W zgięcie łokcia wciśnięta była znajoma sło- miana laleczka. - To dziecko nie ma nikogo - powiedział Demptha Ne- gatarth, podchodząc do jego boku. - Znaleźliśmy ją go- dzinę temu nieprzytomną w alei. Może z czasem znajdzie- my jej krewnych. - A może nie - rzekł ponuro Kocur. Demptha ponownie spojrzał na Kocura ostrym wzro- kiem. - Znasz ją? Kocur potrząsnął głową. Zwalczył dławiące go emocje. - Nie - odparł. - Kilka dni temu przyszła do Srebrne- go Węgorza i próbowała sprzedawać laleczki. Nuulpha schylił się nad dziewczynką, by się jej bliżej przyjrzeć. - Pamiętam ją - powiedział, odsuwając z policzka ko- smyk włosów. Wytarł twarz dziecka skrajem koca. - Ku- piłeś je wszystkie. Jej maskotki, jak je nazwała. Kocur zacisnął dłonie w twarde pieści. - Jak Rokkarsh może pozostawać na to ślepy? Jak może odwracać się od ludzi? Jesane przemówiła z nagłą goryczą. - A od kiedy to suzeren lub ktokolwiek z Wielkich Ro- dzin interesuje się biedakami? - Obróciła się do reszty, machnęła ramionami i krzyknęła: - Hej, uciszcie się wszy- scy! Cisza! Posłuchajcie! Cała komnata ucichła. Ktoś stłumił kaszel. Gdzieś z daleka dobiegła ich wesoła muzyka. Głos pisz- czałek i bębnienie wzmagały się w oddali, potem cichły, za- stąpione przez lutnie, tamburyny i dzwonki. One również gasły, a po nich rozlegały się śmiechy, rozmowy i inny ro- dzaj muzyki. Rozdzierający kaszel w komnacie pociągnął zą sobą dal- szy chór kaszlnięć. Ktoś zaczął płakać, a ktoś inny łagod- nie próbował go uspokoić. Jesane obróciła się do Kocura. Jej oczy pałały wściek- łością. - Nad naszymi głowami odbywa się święto Letniego Przesilenia. Ludzie ciągną do Lankhmaru z miejsc oddalo- nych o setki mil. Przywożą ze sobą towary na handel, wy- dają pieniądze i wlewają nieopisane bogactwa w miejskie kufry i skrzynie. Jeśli rozeszłaby się wiadomość, że w Lan- khmarze szaleje zaraza, to sądzisz, że ktokolwiek by przy- był, bez względu na to, czy jest święto, czy nie? Nuulpha podniósł się. Nagle jego twarz przybrała wyraz zmęczenia, a sylwetka przygarbiła się. - Rokkarsh wcale nie pozostaje ślepy, mój przyjacielu - rzekł. - Od pewnego czasu w Lankhmarze po cichu zni- kają ludzie. Kilku sprowadziliśmy tu, na dół, by ich bez- piecznie ukryć. Jeszcze więcej leży w tajnych dołach wa- piennych suzerena za miastem. Ktokolwiek ośmieli się na- pomknąć albo mówić o zarazie, zostaje szybko pojmany i także znika. Jesane trzęsła się z gniewu. Uniosła rękę do ust, odwró- ciła głowę i kaszlnęła. Demptha Negatarth wziął jej rękę z wyrazem troski w oczach i poklepał. - Chodź, córko. Odpocznij chwilę i napij się rosołu. Dziś już się dość napracowałaś. - Pozostało jeszcze wiele do zrobienia - odparła upar- cie, uwalniając rękę. Odgarnęła włosy, ale uśmiechnęła się lekko. - Ale poproszę trochę rosołu. Kocur obserwował ją, gdy odchodziła. Kilka kroków dalej zatrzymała się przy kolumnie i rozmawiała z kimś. W umyśle pojawił mu się cień wspomnienia. Coś mu przypominała poza, którą przybrała sylwetka obok kolum- ny. Próbował ponownie sobie ją przypomnieć, ale wymyka- ła mu się niczym duch. - To twoja córka? - spytał, zwracając się do Derap- thy Negatartha. Twarz starego człowieka przybrała wyraz głębokiego żalu. - Dotknęła ją moja magia - powiedział smutnym gło- sem. - Choroba ją zmieniła. Stała się mocniejsza i sil- niejsza niż większość mężczyzn. Ale jestem z niej bardziej dumny niż kiedykolwiek przedtem. Kocur kiwnął głową. Jeszcze raz na nią spojrzał. - Żal jest gorszy od miecza - rzekł. Demptha Negatarth pociągnął Kocura za rękaw. - Mamy dużo żalu - rzekł, prowadząc go do długiego stołu przy najdalszym krańcu komnaty. - Ale to chyba ty nam dostarczysz miecza. Na stole leżała talia lankhmarskich kart do tarota. Dwie karty wyciągnięto z niej i ułożono rysunkami do góry. Demp- tha Negatarth wskazał je, a Kocur pochylił się, by im się przyjrzeć. - Wierzę, że przedstawiają ciebie i twojego towarzysza - oznajmił Demptha Negatarth. Ale Kocur nie patrzył na karty. Przesunął ręką po stole. Ponownie w jego umyśle pojawiło się wspomnienie. Wpatrzył się w niski sufit i przysłuchiwał z wysiłkiem muzyce z ulicy. Obrócił się, a lampy i pochodnie zdawały się gasnąć, gdy omiatał komnatę wzrokiem. Przypomniał sobie kolumny, muzykę i pomieszczenie. Stół - przypomniał sobie alem- biki, karafki i fiolki oraz czerwony dym. Malygris. - Świątynia Nienawiści - szepnął. Demptha Negatarth i Nuulpha spoglądali na niego po- dejrzliwie. - Co takiego? - spytał starzec. - Świątynia Nienawiści - powtórzył Kocur, przypomi- nając sobie szczegółowo sen. - To tu się to wszystko za- częło. - Pochylił się nad stołem i zacisnął powieki. Sen po- nownie rozgrywał się w jego umyśle. Pozostali odsunęli się od niego, zostawiając go w spokoju, jakby bali się, że prze- szkodzą mu w czymś, czego nie rozumieli. Gdy wspomnienie snu dobiegło końca, mężczyzna ponow- nie otworzył oczy, ale nie widział już nic poza dwoma kartami pośrodku stołu, gdzie niegdyś stały niegodziwe przedmioty i narodziło się zło, powołane do życia przez szaleńca. Wyciągnął rękę i dotknął kart. Jego cień otulił je płasz- czem ciemności. Obrócił je do światła, aż w końcu dostrzegł wyraźnie, co przedstawiały. Karta zemsty... Karta zapłaty... Rycerz i Giermek Mieczy. 13 Całun Fafhrd wypłynął powoli z głębin czarnego oceanu snu. W tyle głowy pulsował mu ból. Z początku rejestrował jego istnienie tylko jako niewygodę, ale ból potęgował się i nie chciał zniknąć. Obejmował prawą stronę twarzy, aż bolały go nawet zęby. Olbrzym walczył ze świadomością i próbo- wał z powrotem zapaść w błogosławiony sen, ale ból wciąż wypychał go ku jawie. Otworzył jedno oko i zmrużył je pod wpływem światła słonecznego, które wpadało szerokim strumieniem przez otwarte okno. Jęknął cicho i zastanawiał się, gdzie, u dia- bła, się znalazł. Otworzył drugie oko i za szybko usiadł. Czaszkę przeszyła mu błyskawica bólu. Ogarnęła go fala dezorientacji. Przez moment pokój wirował. Chwycił się skraju łoża, w którym się znalazł. Przerażony i zmie- szany, zamknął oczy w oczekiwaniu, aż fala opadnie. Ból nieco zelżał, a gdy mężczyzna ośmielił się ponownie otwo- rzyć oczy, pokój trwał w bezruchu. Przesunął dłonią po kolorowych kocach, zszytych zgrabnie z kawałków materiału, i zauważył gruby puchowy materac. Niezwykle rzadko zdarzało mu się leżeć na tak wygodnym posłaniu. Poszewki na poduszki zdobił złoty haft, a przeście- radła wykonano z niezwykłego czerwonego jedwabiu. Łoże i pozostałe meble w pokoju zdradzały bogactwo. Pod- łogę pokrywały pluszowe dywany o barwie ciemnego błęki- tu. Dwa identyczne, kunsztownie rzeźbione krzesła z rzad- kiego drewna stały w przeciwległych krańcach pomieszcze- nia. Przy ścianie znajdowały się szafa i biurko z ciernio- krzewu z Quarmallan. Ale gdy się bliżej przyjrzeć, meble i dywany przykrywa- ła gruba warstwa kurzu. Pomimo otwartego okna w powie- trzu unosił się lekki zapach stęchlizny. Fafhrd odsunął koce i ostrożnie zwiesił nogi z boku łoża. Mimo wszystko pokój zaczął lekko wirować, więc zawa- hał się. Potem stanął nago. W czaszce pulsował mu ból. Uniósł rękę i pomacał delikatnie wielki jak gęsie jajo guz z tyłu głowy. Skrzywił się, gdy ręka napotkała pokrytą za- schłą krwią ranę. Przypomniał sobie zakazaną wieżę, pijawki, ogień i spa- danie... I nic poza tym. Podrapał się po brodzie, potem po kroczu, niezwykle dumny z tego, że przeżył upadek, który z pewnością roztrzaskałby na kawałki kogoś mniejszego niż on. Ale gdzie się znalazł? I gdzie, jeśli już zaczął się zasta- nawiać, podział się Kocur? Podszedł do okna, ostrożnie stawiając kroki. Kiedy za- wroty głowy ustąpiły, odzyskał pewność siebie. Oparł się 0 wąski parapet i wyjrzał. Pod oknem rozciągał się zrujnowany ogród. Chwasty za- głuszyły klomby z kwiatami. Z opuszczonych drzew owoco- wych zwieszały się sczerniałe pomarańcze, cytryny i śliwki. Owoce leżały też na ziemi i gniły, a nad nimi roiły się muchy 1 komary. Marmurowe fontanny, które niegdyś tryskały słod- ką wodą, teraz stały suche, poplamione brudem i ptasim łajnem. Zeschłe zeszłoroczne liście na wpół zakrywały bru- kowane alejki, a martwe połamane gałęzie sterczały z zie- mi niczym stare poczerniałe kości. Z drzew zwieszały się zardzewiałe dzwonki wietrzne i po- łamane ozdoby. Kiedy muskał je wietrzyk, wygrywały ża- łobną muzykę - a raczej szeptały cicho - przypominając upiornie o niegdyś szczęśliwych czasach. Wiatr się wzmógł, ale one dalej grały głucho, jakby się wstydziły, że je ktoś podsłucha. Fafhrd odwrócił się, zaniepokojony tym widokiem. Coś mu świtało w pamięci, jakieś wspomnienie, jakiś obraz. Nie, jakiś sen. Jeszcze raz odwrócił się ku oknu. Wyjrzał i prze- biegł go dreszcz. Upewnił się, gdzie jest. Ponownie się odwrócił i przyjrzał łożu, czerwonym prze- ścieradłom, dywanom i umeblowaniu pokoju. Łoże Sadastera. Pościel Sadastera. Fafhrd z trudem przełknął ślinę. Nagle zaschło mu w gardle. Sadaster spał na tym łożu z żoną w ramionach. I Olbrzym odwrócił głowę od okna, ponieważ tędy wpłynęło podłe zaklęcie Malygrisa. Fafhrd wszystko widział w swoim śnie. Przepełnił go na nowo gniew, wywołany zdradą Malygrisa. Napłynął także strach, który sprawił, że serce zaczęło mu mocniej bić. Jak się tu znalazł? Jaka dłoń go tu sprowadziła? Na pewno nie Kocura. Nie wstydził się nagości, lecz zdał sobie sprawę, że jest obnażony na ciosy. To pchnęło go ku szafie, w poszukiwaniu swojego ubrania. Zignorował ból głowy i otworzył drzwiczki z cierniokrzewu. Odkrył, że jego ubranie zostało porządnie wyczyszczone i wisiało na kołkach w kształcie rączek. - Mój panie! - zawołał wysoki kobiecy głos za jego ple- cami. - Nie powinieneś opuszczać łoża! Fafhrd obrócił się, a pokój wraz z nim. Niespodziewanie wzrok mu się zmącił. Usiłował odzyskać jasność spojrze- nia i złapał jedno skrzydło drzwi szafy, by zachować rów- nowagę. Do pokoju weszła szybko młoda dziewczyna i postawiła na stoliku z cierniokrzewu tacę z dymiącymi miseczkami. - Panie mój! - ponownie zawołała z niepokojem w gło- sie. Ujęła go pod ramię, by go podtrzymać. - Jeszcze nie wydobrzałeś. Chodź i połóż się. Fala zawrotów ponownie minęła, ale Fafhrd pozwolił, by dziewczyna objęła go w pasie. Sam położył ramię na jej barkach. Nie ośmielił się na niej oprzeć. Sięgała mu ledwo głową do piersi i była smukła niczym wierzbowa witka. Spojrzała na niego. Miała zatroskany wyraz twarzy. Pró- bowała poprowadzić go ku łożu. Miała zielone, kocie oczy i twarz niczym księżyc w pełni, białą i okrągłą. Przesunął śmiało dłonią przez czarną burzę jej włosów. Zawahała się, jakby wyczuwała, że wcale nie potrzebuje jej pomocy. Jej spojrzenie przesunęło się na jego tors, a na policzki wypełzł rumieniec. Odwróciła oczy i odsunęła się. - Mój panie, powinieneś położyć się. Twoja biedna głowa... Fafhrd nie słuchał dziewczyny. Wyciągnął z szafy swój czarny płaszcz i owinął się nim. - Nie jestem przesądny- przerwał jej. Wyciągnął resztę ubrań, odwrócił się tyłem do dziewczyny i zaczął je nacią- gać pod płaszczem. - Ale niech mnie cholera, jeśli wejdę do łoża zmarłego. Nagle zerknął na nią, zdając sobie sprawę, że wygląda komicznie, wijąc się, aby wbić się w ubrania, gdy przed jej oczami chroni go tylko płaszcz. - Będzie mi łatwiej, jeśli się odwrócisz - zasugerował. - A kim ty tak naprawdę jesteś? I jak ja się tu znalazłem? Rumieniec na policzkach dziewczyny stał się jeszcze ciemniejszy. Odwróciła się. - Nazywam się Sameel - odparła. - Moja pani odpo- wie na wszystkie twoje pytania. Jeśli już się dobrze czu- jesz, zaprowadzę cię do niej. Fafhrd z powrotem odwiesił płaszcz na kołek. Naciągnął tunikę i zawiązał na niej kaftan. - Czy wyczuwam gorący gahvey? - spytał, rzucając okiem na tacę z parującymi miseczkami. Sameel podeszła do stołu z cierniokrzewu i podniosła niewielką miseczkę - Większość z nich zawiera aromatyczne zioła, byś le- piej spał i szybciej powracał do zdrowia - odrzekła. Zer- knęła na Fafhrda pospiesznie i nerwowo, by sprawdzić, czy już wygląda przyzwoicie, a potem przyniosła mu mi- seczkę. - Ale przynosiłam gahvey do picia, gdy siedzia- łam przy twoim łożu. Weź, proszę. - Dygnęła lekko i po- dała mu naczynie. Fafhrd przewiesił płaszcz przez prawe ramię, wziął kubek lewą ręką i opróżnił go do połowy. Westchnął dramatycz- nie z zadowoleniem na twarzy. - Napój bogów - ogłosił. - A raczej stałby się nim, gdyby bogowie mieli jakikolwiek smak. Twarz Sameel pojaśniała. - Sama hodowałam ziarna, panie. Wziął mniejszy łyk i uśmiechnął się. - A teraz, Sameel, prowadź mnie do swojej pani - po- wiedział i skłonił się z wdziękiem. Uważał jednak, by nie rozlać swego cennego napitku. Pokój zawirował mu przed oczami. Fafhrd wyprostował się i dotknął wrażliwego miej- sca z tyłu głowy. Na ustach zaigrał mu nikły uśmieszek. Dodał kpiąco pod swoim adresem: - Ale może niezbyt szyb- kim krokiem. Wyprowadziła go z sypialni Sadastera. Szli przez prze- wiewny korytarz z wieloma wąskimi oknami, które wyglą- dały na niegdyś piękny ogród. Po przeciwnej stronie kory- tarza stała para wysokich podwójnych drzwi. Pokrywały je ozdobne płaskorzeźby drzew, kwiatów, ptaków, jeleni i in- nych stworzeń. Sameel chwyciła złotą klamkę i pchnęła drzwi. Fafhrd wstrzymał oddech, ponieważ ujrzał dwie cudow- ne rzeczy naraz. Jeszcze nigdy nie widział tylu ksiąg i nawet nie śnił o ta- kiej ich liczbie! Tomy pokrywały trzy ściany od podłogi do sufitu. Na stole w jednym rogu leżał otwarty gruby tom. Na stole w innym kącie leżało jeszcze więcej książek, ułożonych w schludny stos. Zdumiony Fafhrd pomyślał, że w całym Lankhmarze nie ma tylu ksiąg. Ale pośrodku pokoju czekał na niego jeszcze bardziej za- gadkowy cud. Fafhrd zbliżył się o krok, stąpając ostrożnie po grubym dywanie z bujnie tkanymi winoroślami, kwia- tami i motywami zieleni. Przyglądał się z podziwem srebr- nemu sarkofagowi o dziwnej formie, który wznosił się na dziewięć stóp. Z wypolerowanej pokrywy wyłaniał się starannie wyko- nany relief nagiej kobiety o zamkniętych jak we śnie oczach. Zza niej wyłaniały się trzy pary pełnych wdzięku ramion i obejmowały ją skromnie. Palce rąk zaciśnięte były mocno na jej piersiach, pępku i łonie. Perfekcyjnego wykonania nie skaziła żadna linia ani szew. Fafhrd obszedł powoli sarkofag, podziwiając go. Jakże błyszczał w promieniu słońca, padającym z jedynego okna! Sameel uklękła przy wyrzeźbionej postaci. Czarne włosy spłynęły jej po ramieniu, gdy pochylała się coraz niżej, by w końcu przycisnąć głowę do wspaniale utkanego dywanu. - Pani? - szepnęła. Fafhrd patrzył. Minęła chwila ciszy. Bez ostrzeżenia roz- legł się metaliczny zgrzyt. Poruszył się palec najwyższej pary rąk. Po kolei do życia budziły się pozostałe splecione dło- nie. Potem ożyła druga i trzecia para, drżąc i ruszając się dziwnie, jakby się rozprostowywały. Trzy pary rąk wiły się upiornie. Metal skrzypiał i jęczał kakofonicznie. Nagle ręce puściły. Ponownie zapadła cisza. Wtem roz- legł się cichy syk uciekającego powietrza i u dołu sarko- fagu pojawiła się szczelina. Wyciekał z niej skłębiony opar. - Na krew Aartha - mruknął Fafhrd, cofając się o krok. Blada mgła pełzła po dywanie i.wiła się wokół jego kostek. Mężczyźnie zjeżyły się włosy na karku. - Nie bój się - rzekła Sameel. Wstała z klęczek i odsunę- ła się. Wpatrzyła się oczekująco w srebrną konstrukcję. Fafhrd przełknął resztki napoju. Pokój wypełnił kolejny metaliczny dźwięk, a zza poszerzającej się szpary trysnął wąski promień białego światła. Fafhrd był tak zdumiony, że upuścił puste naczynie, które rozbiło się na dywanie. Zakłopotany, spojrzał na Sameel, ale błyszcząca skrzynia przyciągnęła całą uwagę dziewczyny. Schylił się ukradkiem i podniósł pogruchotaną skorupę. Choć tak podle uzbrojony, przygotował się na powita- nie nieznanego. Sarkofag otworzył się, rozchylając się na dwie części. Z wnętrza wylała się biała mgła, ukazując nieruchomą po- stać ciemnowłosej kobiety. Figura owinięta była od stóp do głów w zwoje białego płótna. Pasek tego samego materiału zakrywał jej oczy, a na ustach kobiety widniał szron. Fafhrd pomyślał, że postać emanuje dziwnym pięknem. Zauważył, że kobieta siedzi po królewsku na wąskim, wy- ściełanym krześle. Kiedy wpatrywał się w nią, wypełnił go niezwykły smutek. Doskonała twarz nosiła piętno śmierci, choć nie umniejszało to wcale jej urody. Sameel u boku Fafhrda skłoniła się ponownie. Kobieta przemówiła z wnętrza sarkofagu. - Witaj, synu Mora i Nalgrona. - Uśmiech uniósł kąci- ki jej ust. - Uważaj, żeby się nie zaciąć tą skorupą. Kiedy trup przemówił, serce Fafhrda zamarło. Wtem zdał sobie sprawę, że kobieta żyje. Rzucił pospiesznie spojrze- nie na trzymany odłamek i zastanowił się, jak mogła go do- strzec przez opaskę na oczach. Wzruszył ramionami z za- kłopotaniem i upuścił go. Wytarł ręce przesadnym gestem i splótł je przed sobą. - Masz nade mną przewagę, pani. - Nie po to dwakroć ratowałam ci życie, olbrzymie, by mieć nad tobą przewagę - odparła spokojnie. - Jestem Laurian... Zdumienie sprawiło, że Fafhrd jej przerwał. - Żona Sadastera? - Podszedł o krok, wpatrując się w jej twarz. Nawet mimo opaski na oczach rozpoznał w niej kobie- tę ze snu. - Twierdzisz, że mnie dwukrotnie uratowałaś? Uniosła z podłokietnika delikatną rękę o barwie kości słoniowej. Powoli rozprostowała smukły palec. Każdy ruch Laurian wydawał się nienaturalnie spowolniony przez cien- ki welon mgły, który snuł się wokół niej. - Pierwszy raz - rzekła - gdy rabusie napadli na cie- bie i twojego towarzysza na placu przy ulicy Wozaków. Fafhrd zamarł, przypominając sobie pasma mgły, które wysunęły się z nocnych oparów, by zgnieść i zadusić ilth- martczyków, próbujących zabić jego i Kocura. Z nagłym zdenerwowaniem popatrzył na jasną parę snującą się mię- dzy jego nogami niczym ocierający się kot. Laurian uniosła drugi palec. - Drugi raz, gdy wypadłeś z okna wieży Malygrisa. - Opuściła powoli dłoń na podłokietnik. - Niestety, działałam za wolno i chwyciłam cię w powietrzu. Uderzy- łeś w pełnym pędzie niezgrabnie o podłogę w tym domo- stwie. Wybacz mi. Fafhrd dotknął dużego guza z tyłu głowy. - Nie chcę, żeby to zabrzmiało niegrzecznie - odparł, krzywiąc się - ale po co mnie w ogóle ratowałaś? Jakie mam dla ciebie znaczenie? - Powinniśmy zostać sojusznikami - odpowiedziała Laurian. - Widziałam cię we śnie, Fafhrdzie. Tak samo, jak twojego przyjaciela, Kocura. Czekałam na was i czu- wałam nad wami. - Sheelba - mruknął bezgłośnie Fafhrd. - Sheelba? - zawtórowała mu Laurian. Wyglądała na zamyśloną, jakby grzebała w pamięci. Jej wzrok powędro- wał z Fafhrda na półki z książkami. - Tak, Sheelba o Bez- okiej Twarzy. To jeden z Przemienionych, którzy tak głębo- ko zatopili się w magii, że ich ciała i same dusze przybra- ły tajemnicze kształty. Ich poczynania są tak niezgłębione jak bogów. Czemu o nim wspomniałeś? - Sheelba zsyłał sny - odpowiedział z grobowym zgorzk- nieniem. - Sheelba nami manipulował. - Nagle spojrzał gniewnie na kobietę, która utrzymywała, że była żoną Sa- dastera. Czy rzeczywiście uratowała mu życie? Czy mógł jej zaufać? Jej oczy. Musiał ujrzeć jej oczy, a wówczas pozna prawdę. - Zdejmij opaskę - rzekł. - Niech spojrzę w twoją duszę. Poznaczona niebieskimi żyłkami dłoń uniosła się z pod- łokietnika. Palce owinęły się i zacisnęły wokół jedwabiu. Opaska spadła. Ręka, z kawałkiem materiału w uścisku, ponownie spoczęła na czarnym jedwabnym oparciu. Lau- rian zwróciła twarz ku mężczyźnie. Fafhrd zamarł, patrząc w ślepe oczy. W tęczówkach po- został jedynie ślad koloru. Białka pokrywały czerwone plamy krwi. - Rzeczywiście jesteś niewidoma - powiedział nagle tonem pełnym żalu. - Klątwa Malygrisa - powiedziała twardo - zabiła mo- jego męża, a teraz zabija i mnie. - W moim śnie nie znałaś się na magii - rzekł Fafhrd. Laurian roześmiała się gorzko. - O, tak. Byłam jedynie rozpieszczoną żoną, zakocha- ną w mężczyźnie, który dawał mi wszystko, czego zapra- gnęłam. A ja chciałam jedynie kwiatów, drzew owocowych, dzwonków wietrznych, by mi grały z każdym podmuchem, fontann i brukowanych ścieżek. Doskonałego ogrodu, gdzie mogłam siedzieć w słońcu z głową Sadastera na łonie, czy- tać mu wiersze i głaskać po czole. Ręce Laurian zacisnęły się na podłokietnikach. Ode- pchnęła się z wysiłkiem i wstała. Welon mgły w sarkofagu zawirował nieznacznie wokół niej, gdy splotła palce. Spo- między dłoni zwisała opaska. - Malygris popełnił wielki błąd, zabijając Sadastera - stwierdziła. Zatoczyła koło delikatną dłonią. - Pozosta- wił mnie przy życiu z sercem pełnym nienawiści i wspania- łą biblioteką męża. Fafhrd poczuł chłód w sercu. - Studiowałaś magię, choć znałaś konsekwencje - rzekł. Ponownie się roześmiała. - Zanurzyłam się w niej - odpowiedziała z upartym gniewem. - Sadaster był dla mnie wszystkim. Patrzyłam, jak gnije dzień po dniu, próbując bezskutecznie znaleźć an- tidotum na podłą klątwę Malygrisa... - Przycisnęła dłoń do czoła, i przerywając nagle. Drżała, jakby nie mogła mówić dalej. - Przeszłabym przez piekło - powiedziała w końcu cichszym i spokojniejszym głosem. - Rzuciłabym wyzwa- nie samej śmierci w zaświatach, byle tylko ukarać Malygri- sa za jego zbrodnię. - Westchnęła słabo i opadła na krze- sło. Wsparła ramiona na oparciach i oparła głowę. - Je- stem za słaba. Mam wiedzę i moc, ale to za mało. Tylko mój całun utrzymuje we mnie nieco ciepła. Głos Laurian ucichł, a jej głowa opadła nieco, jakby ko- bieta usnęła. Fafhrd patrzył na nią, niepewny, co ma zro- bić. Czekać? Odejść? Wciąż pozostały pytania bez odpowie- dzi. Przyglądał się jej twarzy, tak pięknej mimo zniszczo- nych oczu i rys zmarszczek żalu na czole. Odkrył, że podziwia Laurian. Rozumiał miłość, zemstę i rozpacz, które nią powodowały. Pomyślał o swojej Vlanie. Czyż sam nie wpadł do Domu Złodziei, kryjącego pułap- ki, by zabić po trzykroć przeklętego czarodzieja, Hristomi- lo, po tym, jak ten zabił jego ukochaną? Spojrzał z wielkim współczuciem na Laurian. Ta ko- bieta ośmieliła się zagarnąć magię Sadastera. Wcale nie dbała o to, czy dopadnie ją klątwa Malygrisa i odbierze jej życie, byle tylko mogła w zamian odebrać czarodziejowi jego własne. Fafhrd kiwnął głową z akceptacją. O tak, rozumiał wdowę po Sadasterze. Sameel dała mu kuksańca i zaproponowała jeszcze jedną miseczkę dymiącego gahvey. Przyjął ją zdumiony. Nie za- uważył, że dziewczyna wymknęła się z biblioteki i do niej wróciła. Sameel skupiła wilgotne spojrzenie na Laurian, wciskając mu kubek w dłonie. - Moja pani umiera - szepnęła smutno. - Tylko ta skrzynia podtrzymuje ją przy życiu. Spoczywa tam, widząc bez oczu i słysząc więcej, niż można usłyszeć. Goni za swoją zemstą. Obawiam się, że nie wystarczy jej czasu. Laurian poderwała głowę, jakby się obudziła. - Jeszcze nie umarłam, dziecko - rzekła. Fafhrd trzymał naczynie, choć z niego nie pił. - Jak to się dzieje, że widzisz? - spytał. Martwe oczy obróciły się ku niemu. - Mgła mi wszystko mówi - odrzekła kobieta, macha- jąc ręką z powolnym wdziękiem, czym wprawiła w drżenie mgłę w sarkofagu. - Zaprzyjaźniłyśmy się. Mgła dotknęła cię na ulicy, tak jak i tego, którego zwiesz Kocurem. Pod- słuchała cię i szepnęła mi, że też poszukujesz Malygrisa. - Twardy uśmiech wygiął jej usta. - Z mojego snu dowie- działam się, że mogę ci zaufać. Wróg mojego wroga... jestem pewna, że to już słyszałeś. Fafhrd sączył napój. - Czy mgła nie powiedziała ci, gdzie można znaleźć Ma- lygrisa? - Odkryłam kilka jego kryjówek - odpowiedziała Lau- rian, zwijając ręce w małe piąstki - ale nigdy jego samego. - Rozumiem twoje rozczarowanie - odparł Fafhrd, usiłując zmienić temat, aby wszystko przemyśleć. - Zdaje się, że Ma- lygris cię kochał. W moim śnie zabił Sadastera z zazdrości. Twarz Laurian poczerwieniała. - Spotkałam tego głupca tylko raz, barbarzyńco, pod- czas uroczystości zaręczyn z Sadasterem. Niegdyś przyjaź- nił się z moim mężem. W swoim skrzywionym umyśle wy- obraża sobie, że od tamtego czasu mnie kocha i tylko ja- kieś mroczne zaklęcie Sadastera powstrzymuje mnie przed odwzajemnieniem tej miłości. Fafhrd wzruszył ramionami i ponownie łyknął gorącego napoju o mocnym smaku. Mimo pozornego spokoju w środ- ku aż kipiał. - Czasem - rzekł powoli, wodząc palcem po krawędzi miseczki - najlepsze są najprostsze plany. Nie zaprosiłaś go na gałwey? Laurian drgnęła. - Co takiego? - Jest mężczyzną, prawda? - spytał Fafhrd, wznosząc naczynie w parodii toastu. - Otwórz okno, pomachaj chu- steczką i zawołaj: "Hej!". - Fafhrd szybko przełknął resztę gahvey i oddał kubek Sameel. - Zaufaj mi- dodał. - Jeśli cię kocha, przyjdzie. Laurian dotknęła powoli ust czubkiem palca, zastana- wiając się. - Mogę zastawić pułapki i magiczne pęta... Fafhrd przerwał jej. - Po prostu dźgnij go nożem. Laurian zamarła z na wpół otwartymi ustami. Wygląda- ła tak, jakby naprawdę zobaczyła Fafhrda. - Czy jestem aż tak głupia? - szepnęła z niewiarą. - Czy to takie proste? - Dźgnąć kogoś nożem nigdy nie jest łatwo - odpowie- dział ponuro Fafhrd - bez względu na to, jak bardzo go nienawidzisz. Dlatego też schowam się z mieczem za zasło- ną. - Poklepał się po boku tam, gdzie powinien być Gray- wand, nagle przypomniawszy sobie, że stracił go w wie- ży Koh-Vombi. Podniósł na nią nieśmiało wzrok. - Chyba gdzieś zgubiłem broń. - Wprost do mojej sypialni - knuła Laurian, mrucząc do siebie. Ponownie przerwała, a potem machnęła na po- kojówkę. - Sameel, przynieś miecz Sadastera. Dziewczyna posłusznie wypadła z pokoju. - Barbarzyńco, otrzymasz miecz mojego męża- rzekła kobieta zdecydowanym głosem. - Ale nie bój się. Jeśli Ma- lygris okaże się takim głupcem, by wejść do mojego domu, mój sztylet napije się jego krwi. Fafhrd podszedł do otwartego okna i wyjrzał na ze- wnątrz. Ponad dachami Lankhmaru wznosiła się w oddali Iglica Rhan. Słońce za nią powoli chyliło się ku horyzonto- wi. Wkrótce miała zapaść noc. Zastanawiał się, gdzie jest Malygris? - Sztylet czy miecz - powiedział cicho Fafhrd, nieznacz- nie zaniepokojony nieuchronną nocą - nic mnie to nie ob- chodzi, o ile otrzymam kroplę krwi z jego serca. - Co za niesmaczna prośba - skwitowała Laurian. Wtem wymówiła imię, jakby o coś pytała. - Sheelba? Fafhrd pokiwał głową, wciąż odwrócony do niej pleca- mi. Jego spojrzenie nadal spoczywało na horyzoncie. Zakrył usta pięścią i kaszlnął lekko, choć się od tego powstrzymy- wał. Przeszył go chłód i dreszcz grozy. Zamknął na chwilę oczy i opanował się. Nie czas na strach. Zdał sobie sprawę, ze Laurian nie widziała jego kiwnię- cia, więc wyjaśnił: - Sheelba będzie mógł rzucić kontrzaklęcie, gdy otrzy- ma ten ostatni składnik. Położy kres koszmarowi, który Malygris nam zgotował. Głos Laurian stał się z powrotem miękki. Oparła się o swój srebrny sarkofag. - Kontrzaklęcie? - Westchnęła, ponownie zawiązu- jąc białą opaskę wokół zniszczonych oczu. - A więc moim ostrzem powodować będzie coś więcej niż tylko zemsta. Lan- khmar to moje miasto i wiem, jak tu cierpią ludzie. Westchnęła jeszcze raz i splotła ręce na całunie, który ją spowijał. Oparła brodę na piersi. Fafhrd przeszedł przez pokój, by na nią popatrzeć. Znów zdawało się, że zasnęła. Rósł w nim niepokojący strach, choć próbował go stłumić. Szepnął pytająco: - Dlaczego nie sprowadziłaś też Kocura? Laurian nie poruszyła się. Nawet otaczająca ją mgła znieruchomiała. Fafhrd powtórzył pytanie, choć dziwnie nie mógł pod- nieść głosu. Czy chcał ją usłyszeć? Czy chciał znać odpo- wiedź? - Nie ośmieliła się porwać twojego przyjaciela - rzekła Sameel, stając nerwowo za nim. W rękach trzymała wspa- niały miecz w elegancko wykonanej skórzanej pochwie. - Miała siłę jedynie na jednego z was, a twój przyjaciel jeszcze nie został dotknięty klątwą Malygrisa. Fafhrdowi zaschło w ustach. Wpatrywał się w wilgotnie- jące oczy Sameel. Nagle ujrzał w przejrzystych zielonych źre- nicach przerażenie i niepewność. Porzucił na chwilę swój strach i okazał jej serce. - Ty też? Kiwnęła głową bez słowa. Fafhrda ogarnął zimny gniew. Sięgnął ręką do miecza i owinął palce wokół rękojeści. Pasowała do jego dłoni, jakby ją specjalnie dla niego stworzono. Dobył ponuro broni. Przez okno wpadł ostatni promień słońca i dotknął ostrej krawę- dzi, zmieniając ją w płomień. "Czerwony ogień" - pomyślał Fafhrd, obracając miecz w świetle. Barwa była głęboka i miała odcień krwi. 14 Strzępy snów, okruchy koszmarów Fafhrd wśliznął się nagi między koce na łożu Sameel i ostrożnie położył głowę na poduszce. Już go tak nie mę- czyły zawroty głowy. Dudnienie w czaszce też ustało. Mimo to postanowił chwilę odpocząć, gdyż później miał wstać i poszukać Kocura. Odwrócił się na bok. Jego wzrok padł na nowy miecz, który stał oparty o krzesło tam, gdzie wisiały jego ubra- nia. Pokój Sameel nie miał okien. Chwiejny płomień lampy oliwnej sprawiał, że wypolerowana głownia błyszczała ni- czym gwiazda. Sameel weszła po cichu do pokoju z kolejną tacą świe- żych ziół i parujących miseczek. Zauważyła, gdzie patrzy, i rzekła: - Mój pan zwał go Dniem Zapłaty. - Ja go nazwę Graywand - odparł Fafhrd - bo tak na- zywam wszystkie swoje miecze. - Czemu? - spytała Sameel. Postawiła tacę i pokru- szyła zioła. Wrzuciła je w różnych porcjach do miseczek. Powietrze wypełnił słodki zapach. Mężczyzna na chwilę zamknął oczy. W myślach ujrzał twarz ojca: ciemne czy, burzę czerwonych włosów jak u Fa- fhrda. Przystojną twarz chmurzył -wyraz melancholii i ża- lu, którego Fafhrd nigdy nie rozumiał. - Na cześć Nalgrona - odparł, ponownie otwierając oczy. Zdawał się mówić do miecza. - Po śmiertelnym upadku z góry Biały Kieł odziedziczyłem jego miecz. Zwał go Gray- wandem. Pokazał mi go wujek, kiedy jeszcze byłem małym chłopcem. - Przerwał i oparł się na ramieniu. - Ale moja matka, Mor, gardziła moim ojcem. Obawiała się, że wyrosnę na kogoś takiego jak on, więc wzięła miecz, złamała ostrze i kazała przetopić odłamki. Zalała go fala wspomnień. W tej chwili wyobrażał sobie, że jego twarz wygląda podobnie jak zachmurzone, ponu- re oblicze ojca. - Gdy już podrosłem na tyle, by otrzymać swój własny miecz - ciągnął - nadałem mu takie imię, jakie nadawał broni ojciec, by o nim pamiętać, ale także po to, by upo- korzyć matkę. Każdy miecz, który znalazł się od tamtego czasu w moim posiadaniu, nosił nazwę Graywand. Kobieta zapaliła długą słomkę od lampy i zaświeciła świeczkę pod smukłym miedzianym samowarem. - Nie znam moich rodziców - powiedziała miękko. - Laurian znalazła, mnie na ulicy, kiedy byłam mała, i za- brała ze sobą. - Zawahała się, przysuwając płonącą słom- kę tak blisko, że podświetliła jej twarz. W końcu ją zdmuch- nęła- - Czasem w snach widzę cień twarzy, która mogła należeć do mojej matki. - Potrząsnęła głową. - Ale sama nie wiem. Fafhrd przyglądał się jej, gdy ponownie schyliła się nad tacą i skruszyła zioła na delikatną chusteczkę. Światło lampy i cienie igrały na miękkich krzywiznach jej ciała, obdarza- jąc aurą tajemnicy i piękna. Fafhrd wcześniej tego nie za- uważył. Podniósł się na łokciu, żeby ją lepiej widzieć. Dziewczyna złożyła ostrożnie chusteczkę, odsunęła się od tacy i zbliżyła do łóżka.. - Wdychaj aromat - powiedziała, siadając na skraju drewnianej ramy łóżka. - Złagodzi ból. Sameel przysunęła zawiniątko do nosa Fafhrda. Mężczy- zna złapał ją za nadgarstek. Choć zesztywniała, nie wyry- wała się. Ich oczy spotkały się. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie poruszyło, a jedynym dźwiękiem było ciche syczenie lampy i świecy. Fafhrd, nie odwracając od niej wzroku, przyciągnął bliżej jej dłoń z zawiniątkiem. Wdychał wonny aromat i całował delikatnie czubki jej palców. Kiedy nie zaprotestowała, przyciągnął ją delikatnie do siebie. Zmienił pozycję, przytulając ją zaczął rozwiązywać ta- siemki, które trzymały jej prostą suknię na ramionach. Drżała. - Jeszcze nigdy... - Zagryzła wargi. W jej oczach po- jawiły się łzy. Zacisnęła je mocno. - Panie mój, nie chcę umrzeć, nie znając smaku miłości. Fafhrd uciszył ją, kładąc palec na ustach. Patrzył na nią, taką piękną i przestraszoną. - Śmierć nie ma tej nocy nic do gadania - szepnął i pogłaskał ją po policzku. - Nie myśl też o Malygrisie ani klątwach. Odłożył na bok jej suknię i okrył ich ciała prześcieradłem. Ponownie zawahał się, wpatrując się w twarz Sameel. Za- uważył, jak światło igra na łzach, zwisających na rzęsach. Nie była Vlaną, jego prawdziwą miłością, ale widział w niej coś niezwykłego, coś rzadkiego. W jej przerażonej twarzy kryła się odwaga - i przez tę jedną chwilę kochał ją. Laurian, skryta w sarkofagu, obserwowała wszystko swoim niezwykłym wzrokiem. W jej domu nie działo się nic, o czym by nie wiedziała. Czuła w umyśle i sercu fale uczuć emanujące z jej gościa i pokojówki. Jednocześnie odczuwa- ła radość Sameel i swój intensywny żal za ukochanym. Ozdobna skrzynia otworzyła się z trzaskiem. Dziwna mgła, jej nieodłączny towarzysz, zaczęła wpełzać do ciemnej bi- blioteki. Promieniowała bladym, żółtym światłem. Laurian wstała, osłabiona. Zawahała się przez moment, przywołując odwagę i siły. Potem wyszła z sarkofagu. Przeszył ją strach, ale natychmiast zastąpiło go zimne zdecydowanie. Mgła tłumiła jej kroki. Kobieta bezszelestnie płynęła po podłodze. Otworzyła drzwi biblioteki i skręciła głowę ku pokojowi Sadastera. Zabolało ją serce, a oczy pod opaską zwilgotniały. Uspokoiła się i mrugnięciem powstrzymała łzy. Odwróciła się i poszła w przeciwnym kierunku, ku swoim apartamentom. Mgła wirowała przed Laurian, owijając się wokół kla- mek i otwierając drzwi. Kobieta, oblana nienaturalnym bla- skiem, weszła do swojego pokoju, zapełnionego skarbami o wartości, którą nadawały im wspomnienia. Znajdowały się tam małe figurki, delikatne poduszki wyszywane jaskra- wymi nićmi, szkatułki, biżuteria i wazy z kolorowego szkła. Wszystkie były cennymi darami i świadectwem miłości Sa- dastera oraz pamiątką wspólnie spędzonych lat. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Kobieta ostrożnie przesunęła dłonią nad stołem przy drzwiach 1 odnalazła resztki zwiędłej róży. Wyciągnęła ją z wazonu i przytuliła do serca. Kwiat rozpadł się na kawałki. Kru- che płatki spadły z jej palców na dywan. Laurian ogarnę- ła kolejna fala smutku. Zaczerpnęła głęboko tchu i po- szła, wymacując sobie drogę, do kufra z cierniokrzewu, stojącego u stóp łoża. Zawiasy ciężkiej pokrywy skrzypnę- ły przy otwieraniu. W środku leżał zwinięty schludnie jej strój weselny. Po- mimo postanowienia, łzy potoczyły się po policzkach. Prze- moczyły opaskę i ściekały z krawędzi materiału. Z pełną mi- łości uwagą podnosiła rzeczy i układała je na łóżku. Potem odwinęła opaskę z oczu i pasy białego płótna z ciała i upu- ściła je na podłogę. Po kolei nakładała na siebie ślubny strój. Halki szele- ściły sztywno, a biała suknia migotała od diamentowych okruchów, wszytych w materiał. Przesunęła po niej ręką, wygładzając plisy i fałdy. Sprawiło jej przyjemność, że suk- nia pasowała na nią tak doskonale, jak tamtego odległego dnia, gdy Sadaster brał ją za żonę. Zarzuciła przejrzysty welon na głowę i twarz, a potem umocowała go za pomocą srebrnego, wysadzanego szafirami diademu. Powoli zamknęła kufer i podeszła do pobliskiego stołu. Miedzy bibełotami leżał mały kuferek. Kobieta otworzyła go i zaczęła szukać czegoś dłonią między sznurami pereł, pier- ścieniami, srebrnymi łańcuszkami, szpilkami i broszkami. Na koniec uniosła smukły sztylet w wysadzanej klejnotami pochwie. Ostrożnie wsunęła go pod dopasowany rękaw. Łzy przestały płynąć. Zacisnęła usta w wąską linię. Powróciła do biblioteki i ponownie usiadła na wyście- łanym aksamitem krześle. Kiedy włożyła rękę pod welon, z jej ust dobyło się ciche westchnienie. Dotknęła twarzy i odkryła kilka nowych zmarszczek. Starsze się pogłębiły, a skóra straciła wcześniejszą elastyczność. Taką cenę za- płaciła za opuszczenie wspaniałego sarkofagu. Zamknęła niewidome oczy i zebrała siły, by zaplanować zaklęcie. Noc westchnęła łagodnie, zsyłając wiatr, który wpadł przez otwarte okno, przewracając kartki księgi na stole. Kiedy przestał dmuchać, w pokoju zapanowała cisza. Laurian odpoczywała. Jej głowa opadła w tył, na opar- cie krzesła. Nauczyła się, że cierpliwość jest najważniejszą cnotą czarodzieja. Nieprzerwanie towarzysząca jej w sarkofa- gu mgła pieściła ją, niczym pocieszający przyjaciel, składała chłodne pocałunki i wspierała swoją obecnością. Kiedy ko- bieta ponownie uniosła głowę, opar ścielił się u jej stóp. Laurian ponownie skierowała swój wewnętrzny wzrok na pokojówkę i gościa. Ich łagodna miłość dotknęła jej serca, tak jak zapał namiętności przesycił dom i wypeł- nił go blaskiem, który tylko ona mogła dostrzec. Delikat- nie i ostrożnie, nie chcąc im przeszkadzać, wydestylowała esencję ich pożądania i zebrała ją w złożonych dłoniach, niczym najwspanialszy nektar. Pochyliła się i strząsnęła migoczące krople w mgłę, która podniosła się, jakby obli- zywała jej palce. - Idź - szepnęła Laurian. Mgła przesuwała się nad dywanem. Zgęstniała i zsza- rzała, a potem przez okno spłynęła po ścianie domu. Sta- wała się coraz gęstsza, pełznąc po trawniku i wspinając się po murze, by w końcu sięgnąć ulicy. Niedaleko stąd mgła, dotąd unosząca się nad wodami rzeki Hlal, zaczęła sunąć ku wybrzeżu. Gęstniała i połyka- ła statki zakotwiczone w dokach, doki, a potem wlała się do miasta, sunąc na wschód. Na północy jeszcze większe kłęby mgły napłynęły znad Morza Wewnętrznego, gasząc lampy uliczne w Dzielnicy Szlachty i tłumiąc światła Tęczo- wego Pałacu w nieubłaganym marszu na południe. Fafhrd, z głową Sameel na ramieniu, delikatnie gładził ją po gardle. Dziewczyna leżała na plecach i wpatrywała się w sufit. Nagle złapała jego rękę i splotła palce z jego dłonią. Jej twarz, przepełniona niedawno zachwytem, teraz wyra- żała zamyślenie i zmartwienie. Gdy przemówiła, jej słowa dobiegały cicho, jakby z pewnej odległości. - Czy boisz się, że nasze ciała zginą? Fafhrd usiadł i zwiesił nogi z łóżka. Obrócił się do niej plecami. - Nie - odrzekł cicho. Sameel też siadła, obejmując kolana. - Chyba nie jestem tak odważna jak ty. Płomień lampy palił się jednostajnie, a samowar wes- tchnął, wypuszczając łagodną, pachnącą parę. Mężczyzna wpatrywał się w zacienione zakamarki pokoju, dokąd nie docierało nikłe światło, jakby ciemność mogła mu ukazać przyszłość. - Klątwa Malygrisa nie zdoła mnie zjeść - powiedział ponuro. - Krew w jego sercu zawiera lek, a ja go zabiję, by ten lek zdobyć. Albo on zabije mnie. Tak czy owak... Sameel położyła dłoń na jego plecach. - Próbuję być odważna - powiedziała, jakby go nie usły- szała - ale przypominam sobie mojego pana i to, jak sta- wał się coraz chudszy i słabszy. Widzę siebie samą w skó- rze trupa, jak stoję jedną nogą w grobie. - Nie ma nic złego w strachu - stwierdził łagodnie Fafhrd. Obrócił się, by wziąć ją w ramiona. - Dziewczyn- ko, nie ma odwagi bez przerażenia. - Przyciągnął ją jesz- cze bliżej. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy poczuł gorą- co jej ciała. Nagle zanurzył twarz w jej włosach. - Kłama- łem. Boję się. Oparła głowę o jego ramię. - Ale przy tym jesteś odważny, panie mój. Jej słowa uspokoiły go. Usiadł, opanował się i pocało- wał ją w czubek głowy. Był człowiekiem Północy, wojowni- kiem, przypomniał sam sobie, a to Sameel potrzebowała obrony i pocieszenia. Prawą dłonią pieścił delikatnie jej brązowy sutek. Uśmiech- nął się. - Nie czuję, żeby to była trupia skóra - rzekł. Zaśmiała się lekko i przesunęła małą ręką w dół jego brzucha. - Zdaje się, że coś tutaj wstaje z martwych. Padli na łoże, obejmując się ponownie. Ulicami Lankhmaru przetaczała się mgła, otulając bielą miasto. Wlewała się w ciche ulice, w alejki, parki i place miasta, połykając kwartały i całe dzielnice. Szczurołap, goniący szczura na ulicy Tombakowej, nagle poczuł na karku puchowy dotyk chłodnej mgły. Opar owi- nął się wokół niego. Szczur, piszcząc, uciekł na wolność. Szczurołap wzruszył ramionami i odwrócił się w kierunku domu. Nagle jego myślami zawładnął wyłącznie obraz cze- kającej na niego żony. Mgła otuliła Iglicę Rhan, zasłaniając ją. Pięciopiętrowa świątynia Aartha utonęła pod naporem szarego morza. Wiel- ki silos w Dzielnicy Rzecznej skrył się za mglistą zasłoną. Po ulicy Złotej sunął w kierunku północnym powóz. Drogę oświetlały mu latarnie, zwieszające się po obydwu stronach woźnicy. W środku siedziała żona kupca, trzęsąc się i zagryzając wargi. Przerażona wyglądała przez okno powozu, nienaturalnie pożądając młodego syna, który sie- dział obok niej. Mgła przemieściła się cicho do Ogrodu Mrocznych Roz- koszy. Otuliła wspaniałe żywopłoty, zasłoniła brukowane ścieżki. W odosobnieniu dwaj spóźnieni filozofowie dzielili marmurową ławkę. Konwersacja powoli zboczyła, pozornie naturalnie, od teorii Kleshite'a na temat mechaniki ciał na co świetniejsze fragmenty erotycznej poezji Tovilyana. Mgła parła na południowy wschód. Podczas gdy w większej części miasta panowała cisza, w Dzielnicy Uciech rozlegała się muzyka i odgłosy pijaty- ki. Noc nie przyniosła kresu świętowaniu Letniego Przesi- lenia, które trwało już od tygodnia. Ramię przy ramieniu pary przetaczały się z jednej zatłoczonej tawerny do dru- giej. Niektórzy kupowali butelki w tymczasowych kramach, wzniesionych przez winiarzy na ulicach. Tancerze i żongle- rzy, mimowie i trupy aktorskie, wszyscy zabawiali publicz- ność na każdym rogu ulicy. Po alejach przechadzali się mu- zycy, serenady wyśpiewując z całych sił, żeby było ich sły- chać ponad gwarem. Wzdłuż ulic wisiały niezliczone latarnie, zawieszone na masztach przez urbanistów. Jeszcze więcej lamp płonę- ło przy wejściach do wciąż otwartych tawern. Wysokie po- chodnie oświetlały płomieniami dziesiątki scen. Mgła pochłaniała je wszystkie po kolei. Świętujący dalej bawili się, ale teraz wszyscy ignorowa- li przedstawienia. Muzycy porzucili instrumenty, żonglerzy maczugi. Pary wtaczały się w alejki, żeby się obściskiwać. Niektórzy wpełzli pod sceny i wozy z piwem. Inni padali na siebie na ulicach, ufając, że mgła zasłoni ich żądzę. Kobiety i mężczyźni, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami. Zahamowania znikały. Nagle na scenie poją- wiła się para, by zademonstrować swoją jurność. Kobieta kieszonkowiec o niezwykłej zręczności splądrowała pew- nemu mężczyźnie sakiewkę, jednocześnie dogadzając in- nemu. W całej dzielnicy drzwi tawern stały otworem. Cicha mgła wsuwała się do środka. Gdziekolwiek uchylono okno albo otworzono okiennicę, gdziekolwiek znajdowała się szpa- ra w ścianie albo niezalepiona dziura w dachu, do środ- ka wpełzała mgła. Wysoko na dachu wieży Koh-Vombi, w cieniu gzymsu, Malygris wpatrywał się w niebo, przyglądając się, jak wie- czorna gwiazda, Astarion, zniża się na zachodnim horyzon- cie. Na wschodzie wznosiła się jasna Shadah. Nad głową pło- nął niczym szmaragd Akul. Na północy obracała się powoli konstelacja Puklerza z siedmioma jasnymi punktami. Czarodziej poczuł lekkie zaniepokojenie i uniósł paję- czą dłoń, by potrzeć nią brodę. Czekał, aż wzejdzie księ- życ Letniego Przesilenia, którego pozycja i odniesienie do Shadah miały określić następny ruch maga. Malygris po- łożył dłoń na gzymsie i szybko ją cofnął. Zmarszczył z nie- smakiem brwi, gdy na starożytnym kamieniu zobaczył za- schnięte ptasie łajno. Brud pokrywał też dach, a belki pod sufitem aż od niego ociekały. Jeśli księżyc wzejdzie dokładnie tak, jak Malygris obli- czył, i jeśli mag zdoła nakreślić prostą linię od niego przez Shadah do Akula, zbierze siły i opuści to rozkładające się miejsce. Już od dawna miał dość brudu, tajemnic i nie- ustannego monotonnego szeptania przeklętych duchów, które doprowadzały go do szaleństwa. Od miesięcy wieża dawała mu schronienie, tak jak to obiecały gwiazdy. Mag chodził ostrożnie po tym niebez- piecznym miejscu, nie ściągając na siebie uwagi. Unikał pomieszczeń i przedmiotów, które lepiej było pozostawić w spokoju, i szanował starożytnych bogów, zamieszkują- cych niegdyś tę wieżę. Teraz intruzi odnaleźli jego bezpieczną kryjówkę. Włama- li się przez okno i weszli przez podziemny tunel. Niemalże usmażyli go żywcem! Na szczęście płomienie wygasły, nie znalazłszy nic, czym mogły się pożywić, i nie zniszczyły po- ważnie wieży. A może ogień stłumili bogowie i duchy. Ale co miał sądzić o intruzach? Poznał po mundurach, że większość z nich była żołnierzami i ludźmi suzerena. Nie znał pozostałych dwóch wojowników-złodziei. Przypomniał sobie strzęp podsłuchanej w cieniu rozmowy. "- Najwyraźniej Malygrisa nie ma w domu - powie- dział niski, ubrany na szaro mężczyzna. Ci dwaj przyby- li tu, szukając go. Po co? I komu służyli? I jaką rolę grał tu władca Lankhmaru? Zbyt wiele pytań i żadnych odpowie- dzi - myślał". Malygris nie ośmielił się otoczyć wieży magiczną osłoną, bo mogło to rozgniewać duchy tego miejsca, a na pewno mogło zdradzić go przed czarodziejami i magami, którzy, jak wiedział, szukali go. Równie dobrze mógł posłać w ciem- ność snop światła. Nie, najlepiej będzie zmienić kryjówkę. Czekał tylko na księżyc i gwiazdy, by zweryfikowały jego obliczenia. Ale kiedy zerknął w górę, zmarszczył brwi. Cienki welon mgły przesłonił gwiazdy. Rzucił okiem w kierunku rzeki. Serce mu zamarło. Ponad brzegami pełzł gęsty obłok i po- łykał statki i doki. Dzielnica rybacka znikła z oczu, a mgła dalej parła niepowstrzymanie. Gwiazdy ginęły jedna po drugiej. Mgła płynęła dalej. Zbliżała się do jego wieży, pożerając wszystko na swej dro- dze. Malygris krzyknął z rozpaczy i wyrzucił przed siebie ręce, jakby próbował powstrzymać napływającą falę. Ale ta omyła go, miękka i ciepła niczym oddech. Zaklął, otworzył z rozmachem klapę w dachu i zszedł do wielkiego okrągłego pomieszczenia na samym szczycie wieży. Komnatę oświetlał tuzin świec. Goły siennik znaczył miejsce, gdzie mag spał. Obok niego leżał w nieładzie sto- sik książek i pergaminów. W powietrzu unosiły się skraw- ki puchu, a na podłodze widniały kostki i ogryzione suro- we ptasie korpusy. Malygris machnął ręką pod nosem, w ciszy przeklinając uciążliwy zapach dymu, unoszący się w powietrzu. Prze- chadzał się nerwowo. W głowie brzęczało mu dojmujące przeczucie niebezpieczeństwa. Zagryzł wargi i zaczął zbie- rać książki, które tak samo jak wszystko inne cuchnęły dymem. Niósł je z jednego schronienia do drugiego, swoje nieliczne skarby, teraz niemalże zniszczone, bo przeżarte tym potwornym smrodem. Rzucił je z niesmakiem na koc, zawiązał jego rogi i zarzucił tobół na ramię. Wtem postawił go powoli na podłogę. Nagle ogarnęło go dziwne uczucie spokoju. Obrócił się ponownie ku schodom prowadzącym przez klapę na dach i wspiął się po nich. Drzwi, stare i rzadko używane, wisia- ły wykrzywione i pogięte na futrynie. Mag zapomniał ich dokładnie zamknąć. W miejscu, gdzie odstawał jeden róg, wisiały pasma mgły. Nie przejął się tym wcale. Odepchnął klapę, pokonał ostatnie schody i wyszedł w białą noc. Mgła okryła Lankhmar, ukazując tylko kilka zjawisko- wych sylwetek. Zniekształcone kształty wież i minaretów zdawały się drżeć w gęstym obłoku. Najbliższe dachy poja- wiały się i znikały, gdy lekki wietrzyk pędził pasma mgły. Malygris popatrzył na północ. Poczuł radość i szepnął: - Laurian. Mgła zadrżała, jakby w odpowiedzi. Miała białą barwę skóry i miękkość ciała ukochanej Malygrisa. Czarodziej za- mknął oczy i pomyślał o niej. Czy to zapach jej perfum snuł się we mgle? Czy czuł jej chłodny dotyk, delikatny jak piór- ko, który muskał jego twarz i szyję? Otworzył szeroko oczy i zbeształ sam siebie. Czemu się ukrywał? Sadaster nie żył, a wraz z nim większość magów Lankhmaru, choć akurat ich śmierć była przypadkowa. Jakie miało znaczenie to, że jego najwspanialsze dzieło nieco wymknęło się spod kontroli? Wciąż był Malygrisem, a miasto przed nim drżało. - Laurian - szepnął ponownie, wpatrując się tęsknie w kierunku jej domu. Oblizał usta. Jej imię smakowało w ustach słodko jak miód. Serce maga biło przyspieszo- nym rytmem rosnącego podniecenia. Dał jej czas na żałobę i zapomnienie o mężu. Tej nocy upływał rok od rzucenia Wielkiego Zaklęcia i sześć miesię- cy od pogrzebu Sadastera. Czas płaczu minął. Malygris zacisnął pięści. Drżał, nawet jeśli skóra zdawa- ła się płonąć. W umyśle gościły mu jedynie myśli o miło- ści. Już za długo odmawiał sobie przyjemności. Nie chciał już dłużej czekać, odmawiając sobie tego, czego pragnę- ło jego serce. Zapomniał o wszystkim innym, wspiął się na gzyms i rzu- cił głową w przód, lecz nie spadł. Pełzł wbrew naturze po ścianie starożytnej wieży niczym pająk. Nawet mgła zdawa- ła się zwijać z obrzydzeniem na widok jego pajęczej postaci na tle kruszącego się czarnego kamienia. Mag zatrzymał się raz, kręcąc głową w prawo i lewo, gdy badał puste, spowite oparami ulice. Kiedy dotarł do ziemi, zaśmiał się cicho. Płot okalający wieżę nie stanowił większego wyzwania. Wspiął się nań, a potem ruszył ulicą Zakonnic w kierun- ku Dzielnicy Rzecznej. Nawet we mgle pamiętał drogę do jej posiadłości. W myślach, sercu i snach przemierzył tę drogę tysiąc razy jako pan młody w drodze po oblubienicę. Zatrzymał się przy murze dzielącym posiadłość od ulicy. Ponownie ostrożnie omiótł wzrokiem zamgloną aleję. Nie dostrzegł znaku życia. Nie dobiegł go żaden dźwięk. Opary tłumiły wszystko. Mógł iść przez wymarłe miasto. Usta wykrzywił mu szyderczy uśmiech, bardziej przypo- minający szczerzenie zębów. Zważając na moc i efekt jego zaklęcia, analogia miała swoje uzasadnienie. Dzięki swemu szczególnemu talentowi wspiął się na mur i spełzł po jego drugiej stronie, by znaleźć się w posiadło- ści Sadastera. Tylko w jednym oknie paliło się światło. Bursztynowy blask sączył się przez gałęzie martwych drzew cytryno- wych i pomarańczowych. Przenikał skręcone i suche gałąz- ki zwiędłych krzewów róż i wił się na ziemi, tworząc w zruj- nowanym ogrodzie pajęczynę światłocienia. Malygris wyprostował się. Kroczył śmiało, krusząc pod stopami zeschłą miętę i jałowiec. Przepełniało go uczucie triumfu. Dotarł do domu, ponownie spojrzał na okno. Okien- nice otwarto szeroko, jakby ktoś go zapraszał. Po chwili kucał już na parapecie. Serce w nim rosło! Pośrodku pokoju stało spełnienie jego snów i nadziei. Wstrzymał oddech. Puls walił jak oszalały. Światło lampy igrało oślepiająco na diamentach w fałdach bieli, w którą spowita była jego oblubienica. Laurian, z we- lonem na twarzy, obróciła się do niego i uniosła ramiona. - Czekałam na ciebie - powiedziała głosem jak jedwab. - Chodź i przyjmij moją przysięgę ślubną. Malygris pomknął ku niej. Krew gotowała mu się z żą- dzy, a pasja zaćmiła rozsądek. Laurian objęła go. Mag zła- pał skraj jej welonu, szukając smaku jej ust. - Przyjmij teraz moją przysięgę ślubną - rzekła, gdy zdejmował zasłaniający ją materiał. Malygris zaczerpnął tchu, gdy poniosła oczy. Przeszy- ło go przerażenie, bo ujrzał swoje dzieło w niewidomych, krwawych oczodołach. Próbował się wyśliznąć, ale mocniej ścisnęła go w objęciach. Plecy przeszył mu ostry ból. Wrza- snął i odepchnął ją. - Co...? - Mój sztylet - syknęła Laurian, dzierżąc zakrwawione ostrze. Na błyszczącą suknię padły krople czerwieni. - Na- zwałam go specjalnie na tę okazję. - Rzuciła się na niego, chwytając zdecydowanie na ubranie. Z całej siły zamach- nęła się sztyletem. - A teraz przyjmij go jeszcze raz! Fafhrd nagle uniósł się na łokciach w łożu Sameel. Za- pomniał o przyjemnościach, gdy w korytarzach odbił się echem przenikliwy krzyk. Zanim zdążył zareagować, roz- legł się kolejny piskliwy wrzask. Sameel otworzyła szeroko oczy, przerażona. - Pani! - zawołała. Fafhrd w jednej chwili odrzucił pościel i skoczył na równe nogi. Złapał jedną ręką miecz, a drugą spodnie, otworzył drzwi i pomknął ku bibliotece piętro wyżej. Wpadł na marmurowe schody i przeskakiwał po dwa lub trzy stopnie. Potknął się na najwyższym stopniu, padł cięż- ko i z powrotem przetoczył się na nogi. Ubranie zostawił za sobą. Biegł korytarzem wprost ku bibliotece, a w uszach wciąż rozbrzmiewał mu echem krzyk Laurian. Fafhrd wpadł przez ozdobne drzwi i wyrwał miecz Sa- dastera z pochwy. Nad wpół leżącą Laurian pochylała się obszarpana, wy- chudzona postać. Ściskała palcami gardło kobiety i przekli- nała ją niezrozumiałymi warknięciami. Na białej sukni Lau- rian widniała krew. Nawet usiłując złapać oddech, kobieta jedną ręką waliła w twarz napastnika, a drugą próbowała dosięgnąć sztyletu, leżącego o cal poza jej zasięgiem. Przejrzyste pasma mgły wpadały przez okno i owijały się wokół talii, ramienia i kostki intruza. Jeszcze jeden otoczył jego kark. Drżące i słabe, próbowały odciągnąć mężczyznę od Laurian, ale opierał się im z niesamowitą siłą, zaciska- jąc śmiertelny chwyt. Fafhrd wydał okrzyk bojowy i ruszył na ratunek Laurian. - Malygrisie! Czarodziej poderwał głowę. Z wąskich ust dobyło się zwie- rzęce warknięcie. Ciemne oczy błyszczały straszliwą mocą. Strząsnął z siebie szare pasma mgły, które próbowały go powstrzymać, i wstał na spotkanie Fafhrda. - W twoim domu już pojawił się nowy mężczyzna? - ryk- nął na Laurian. - Ty niewierna dziwko! Fafhrd biegł do niego po dywanie, ale nagle zakręciło mu się w głowie. Sploty pod jego nogami poruszyły się dziw- nie, a wzór dywanu zmienił się. Choć to niemożliwe, styli- zowane winoroślą i pnącza dywanu stały się trójwymiaro- we i podniosły się, by powstrzymać jego atak. Dywan ożył, niczym potwornie zamaskowana mięsożer- na roślina. Fafhrd krzyknął z zaskoczeniem, machając na prawo i lewo wielkim mieczem. W miejscu każdego obcięte- go pnącza wyrastały dwa następne, podobne do węży. Ce- lowały w twarz i oczy, owijały się wokół klatki piersiowej i próbowały wycisnąć dech z piersi barbarzyńcy. Wokół jego nóg owinęły się wąsy, starając się powalić go na ziemię. Fafhrd z walącym ze strachu i wściekłości sercem zła- pał wiotki pęd, który owinął mu się wokół szyi i oderwał go, używając całej swojej siły. W ręku została mu lepka poso- ka. Pociekła po ramieniu, paląc skórę. Malygris roześmiał się dziko. Jego twarz zmieniła się w przerażającą maskę gniewu, nienawiści i bólu. Ponow- nie obrócił się zakrwawionymi plecami do Fafhrda i po- chylił nad Laurian. Osłabiona kobieta odczołgała się kilka cali po podłodze i sięgnęła po sztylet. Malygris odepchnął go trzewikiem, a później znów zaczął ją dusić. Robił to po- woli i z rozkoszą. - Zostaw ją! - zawołał Fafhrd. Udało mu się zrobić kilka kroków przez morderczą, atakującą go dżunglę. Na- tychmiast wystrzeliły pędy, które owinęły się wokół jego ud i talii. - Niech cię piekło pochłonie! Malygris wcale się tym nie przejął. - Już tam jestem - powiedział z przejmującym smut- kiem. - Bez miłości, bez nadziei, bez Laurian. W pomieszczeniu rozległ się trzask kości. Laurian otwo- rzyła szeroko oczy, a potem spomiędzy jej rozchylonych ust wydobyło się westchnienie. W końcu osłabł jej nikły opór. - Nie! - Do biblioteki wpadła Sameel. - Zabiję cię! Za- biję! - krzyczała histerycznie. Winoroślą i pnącza nie za- reagowały na jej obecność. Zanim Malygris zdołał się pod- nieść, dopadła go i powaliła na ziemię. W rękach trzymała zwinięte spodnie Fafhrda. Uczepiła się pleców Malygrisa i owinęła materiał wokół głowy cza- rodzieja, oślepiając i dusząc go. Jednocześnie próbowała sięgnąć po sztylet Laurian. Odczarowane winoroślą i pnącza wróciły na dywan. Fafhrd chrząknął z zaskoczeniem, gdy nagle uwolniły go, ale nie tra- cił czasu na zastanawianie się, dlaczego ani jak się to stało. Uniósł miecz i runął do przodu. Tylko jeden cios dzielił go od pomszczenia Laurian i Sadastera oraz zdobycia kropli krwi z serca, która miała zakończyć całe to szaleństwo. Sheelba wysłał go ze zleceniem popełnienia morderstwa z zimną krwią. Gdy Fafhrd przeskakiwał przez ciało Lau- rian, jego krew wrzała. Ale zanim zdążył zadać cios, Malygris wstał. Wzruszył ramionami, rzucając Sameel w tył, wprost na Fafhrda. Ob- rócił się i zerwał spodnie z głowy. W oczodołach zapłonął mu mroczny ogień. Wzór na dy- wanie znów ożył. - Nie patrz mu w oczy! - krzyknęła Sameel i ponow- nie rzuciła się na czarodzieja. Malygris odtrącił ją na bok wierzchem dłoni. Dziewczy- na uderzyła mocno w srebrny sarkofag. Gdy spadała na ziemię, mag spojrzał gniewnie na zwłoki Laurian i ostroż- nie cofnął się ku otwartemu oknu. Fafhrd znów walczył z pnączami, próbującymi go opla- tać. W jego uszach rozbrzmiewał okrzyk Sameel. Nagle wszystko zrozumiał. - Iluzje! - zaklął. - Tak wygląda twoja sztuczka, ty potworze! Z całej siły cisnął mieczem w Malygrisa, lecz czarodziej rzucił się głową naprzód przez okno. Ostrze przemknęło przez miejsce, gdzie przed chwilą stał mag. Czubek wbił się głęboko w drewno. Broń drżała przez chwilę, tkwiąc w ścia- nie, a potem spadła na dywan. Szalone zaklęcie Malygrisa znów się urwało. Fafhrd po- rwał miecz i wychylił się przez okno. W połowie muru do- strzegł Malygrisa, który przywarł niczym owad do ściany, zadarł głowę i warknął: - Ty goły głupcze! Jeszcze z tobą nie skończyłem! Fafhrd wychylił się i splunął. Flegma plasnęła w nagą głowę Malygrisa. Olbrzym bez słowa odbił się od parape- tu i wylądował w przysiadzie na ziemi, wprost pod czaro- dziejem. - A więc chodź i ze mną skończ! - zawołał gniew- nie. Znikł cały jego strach, a w sercu pozostało jedynie pragnienie zemsty. Ale Malygris wcale nie zamierzał schodzić. Dzięki dziw- nemu talentowi popełzł poziomo po murze, próbując skryć się za rogiem. Fafhrd pobiegł za nim, podskakując wysoko i machając mieczem. Malygris zaczął się wspinać w stronę dachu i znalazł się poza jego zasięgiem. Na dół spadały krople krwi. Fafhrd zauważył posokę i kiwnął ponuro głową. Laurian jednak zadała cios. Fafhrd postanowił pozostawić też swój ślad na magu. Śledząc posunięcia czarodzieja, rozejrzał się po ogrodzie. Wokół zwiędłego krzewu róż leżał krąg przybrudzonych bia- łych kamieni. Fafhrd wsunął czubek miecza w ziemię i wy- dłubał dwa z nich, wielkości pięści. - Hej, ty, pajęczaku! - zawołał. Malygris zatrzymał się na krawędzi dachu i zrobił głupstwo: spojrzał za siebie. Pierwszy kamień uderzył w bok domu. Strzaskał stiuki, a w dół posypał się tynk. Drugi walnął Malygrisa w łokieć. Czarodziej zawył z bólu. Nieludzki dźwięk zmroził Fa- fhrda, ale sprawił mu też dziwną przyjemność. Schylił się, by podnieść kolejny kamień, ale gdy wziął zamach, Ma- lygris dotarł już do dachu. Mroczną sylwetka wtopiła się w ciemne tło. Fafhrd porwał miecz i pobiegł z kamieniem w dłoni przez ogród, by znaleźć się po przeciwnej stronie domu. Przygo- tował się na kontynuację walki. Zmrużył oczy i oddychał szybko. Przyjrzał się rynnom, szczytom dachu, murom i zie- mi, a potem pobiegł z powrotem. Zaklął i machnął potężnie mieczem, czyniąc głęboką wyrwę w darni. Poczuł smak porażki. Przypomniał sobie Laurian i Sameel. Jeszcze kiedyś zmierzy się z magiem - obaj to przecież sobie przysięgli. Otworzył z rozmachem drzwi i wszedł w mroczny kory- tarz. Odnalazł schody na piętro. Wrota biblioteki wisiały wykrzywione na zawiasach. Mężczyzna wpadł do środka. Sameel siedziała na dywanie z Laurian w ramionach. Zwróciła ku niemu poznaczoną łzami twarz. - Malygris? - zapytała z nadzieją. - Znikł - odparł. - Laurian? Sameel odgarnęła włosy z twarzy swej pani. - Jest już z Sadasterem. Fafhrd podniósł pochwę, którą odrzucił na bok, i scho- wał miecz Sadastera. Wezbrała w nim nowa fala gniewu. Zacisnął pięść na rękojeści. - Dlaczego? - wzburzył się. - Dlaczego sama mu sta- wiła czoła? Powinniśmy razem to zaplanować, wybrać wła- ściwy moment... Sameel uśmiechnęła się lekko. - Nie znałeś Laurian. Fafhrd był o włos od warknięcia: "Wiem, że nie żyje", ale ugryzł się w język i potrząsnął głową. - Powinna nam pozwolić sobie pomóc. Sameel pochyliła głowę, aż dotknęła czoła Laurian. - Ja jej pomogłam - szepnęła. - Prawda, moja pani? - Co takiego? - Fafhrd ukucnął obok niej i uniósł jej głowę, zmuszając, by na niego spojrzała. Zaśmiała się cicho, a Fafhrda znów dreszcz przebiegł. - Poprosiła mnie o przysługę - rzekła i odwróciła twarz. - O coś ważnego, co ściągnęło tu Malygrisa. Fafhrd ukląkł bliżej niej, zmieszany i zagniewany. Kiedy przyjrzał się jej, poczuł przerażenie, ponieważ dostrzegł w niej coś nowego, jakąś desperację. Zdawało się, że po- stradała zmysły. Chciał coś powiedzieć, ale położyła mu dłoń na ustach. Przez chwilę znów przypominała dawną Sameel. Fafhrd dostrzegł w jej oczach tak głęboki smutek, że aż zabola- ło go serce. - Nie pytaj - powiedziała miękkim głosem. Jej oddech pachniał słodko ziołami. - Odpowiedź może cię zbyt głę- boko zranić. A ja ci i tak nigdy nie powiem. Zamrugała oczami i ponownie pochyliła się nad Laurian. - Sameel? - spytał Fafhrd. Nie odpowiedziała. Na dywanie pod ciałem Laurian powoli rozprzestrzenia- ła się ciemna plama. Fafhrd gapił się na nią, zdezoriento- wany. Krwi było za dużo jak na rany zadane przez Mały- grisa, a Laurian nie została dźgnięta nożem. Zauważył, jak Sameel starannie ułożyła bezwładne ciało swojej pani na lewym ramieniu. W końcu zauważył sztylet Laurian, który spoczywał w zasięgu ręki pokojówki. Z rozpaczliwym okrzykiem chwycił ukrytą rękę i uwol- nił ją od ciężaru. - Co ty zrobiłaś? Z przeciętej precyzyjnie wzdłuż ramienia żyły tryskała krew. Płynęła po dłoni, po palcach i skapywała na ciemne włosy Laurian i jej zamknięte oczy. Sameel wyrwała mu rękę i przycisnęła ją do piersi. - Cała dobroć i radość, której doznałam na tym świe- cie, płynęła od mojej pani i mojego pana - rzekła. W jej głosie pojawiło się dziwne szczęście. - Będą mnie potrze- bować w zaświatach. W pokoju zapadła głucha cisza. Oczy Fafhrda płonę- ły. Miał wrażenie, że za chwilę pęknie mu serce. Klęczał i ściskał miecz, jakby to była święta relikwia. Raz za razem uderzał głową w głownię. Sameel podniosła wzrok i dotknęła jego kolana. Kiedy szukała jego spojrzenia, w jej oczach rozbłysło gasnące po- woli światełko. - Nie to miałam na myśli, nie cała radość - szepnę- ła. Jeszcze raz wymówiła jego imię i położyła się, by po raz ostatni objąć swoją panią. Przez całą spędzoną razem noc nazywała go jedynie "moim panem". Fafhrd uniósł pięści i krzyknął z gniewu i bólu. Przez dłuższy czas siedział u boku kobiet. Pogrążył się we wspo- mnieniach, sparaliżowany starymi i nowymi żalami. Potem umieścił Laurian na aksamitnym krześle, a Sameel ułożył na łonie jej pani. Zamknął wokół nich połówki sarkofagu, usiadł i oparł czoło o skrzynię. Po pewnym czasie wstał, zabrał spodnie i pozostałe czę- ści ubrania z pokoju Sameel i ubrał się. Postanowił zacho- wać żal do czasu, gdy Malygris przestanie oddychać. Miał chronić gniew niczym skarb o nieocenionej wartości. A póki co musiał odnaleźć Kocura. Ostrożnie zamknął bramę posiadłości i wyszedł na ulicę. Aleją przemknął łagodny podmuch wiatru, zdmu- chując opar. Fafhrd skrzyżował ramiona pod płaszczem i ruszył na południe. Ale zanim zdążył odejść na znaczną odległość, w noc- nej ciszy rozległ się ochrypły śmiech. Zamarł w pół kroku. Poznał ten śmiech, nawet mimo rozbrzmiewającej w nim gorzkiej nuty. - Vlano? - spytał, rozglądając się wokół. Wydało mu się, że w mrocznym wylocie alejki dostrzegł bladą postać, błysk oczu i kosmyk włosów kołyszący się wokół znajomej twarzy. Ale gdy popędził tam, okazało się, że nikogo nie było. 15 Uczta Strachu Kocur wyjrzał ostrożnie za róg starego magazynu na ulicy Twardej. Zerkał w alejkę, wypełnioną mrokiem nocy. Poprawił na ramieniu ciężki tobół i spojrzał ku masywne- mu zarysowi wschodniego muru miasta, który rzucał na niego cień. Nad murem widać było księżycową poświatę, choć sam księżyc jeszcze się nie wspiął ponad konstrukcję. Kocur zwilżył wargi i zagłębił się w czerń alejki. W połowie drogi, na niskiej drewnianej skrzyni siedział Nuulpha. Wcale go nie było widać z ulicy. Kapral oparł łokcie na kolanach i zamyślił się. Kocur stąpał cicho dzię- ki miękkim butom. Doszedł do niego i stuknął go w czu- bek hełmu. Nuulpha zaczerpnął tchu, zdumiony, i padł na bok pro- sto w pył, szukając ręką rękojeści miecza. Tylko but Kocura, ostrożnie postawiony na krawędzi skrzyni, zapobiegł prze- wróceniu się jej i powstaniu niepotrzebnego rumoru. - Na boga-szczura! - szepnął niespokojnie Nuulpha, w końcu rozpoznawszy przyjaciela. - Nie słyszałem cię. - Wstał z zakłopotaniem i otrzepał się. - Co ty tu robisz? - spytał cichym głosem Kocur. - Czekam na ciebie - odparł Nuulpha. - Demptha po- wiedział, że ruszyłeś z jakimś zadaniem. - Zmierzył wzro- kiem tobół Kocura. - Co jest w środku? - Zacne jedzenie i to dużo - odrzekł Kocur i podał mu ciężką torbę. - Wszyscy tam na dole, włącznie z Nuulpha, wyglądali na wpół zagłodzonych. Jakiś dzień albo dwa dni temu pewien szlachcic imieniem Belit zdenerwował mnie nieco, więc uznałem za zabawne ograbić mu spiżarnię. - Lord Belit? - Nuulpha gwizdnął cicho. - Szkoda, że mnie tam z tobą nie było. Kocur potrząsnął głową. - Nikogo nie zabieram, kiedy rabuję, z wyjątkiem Fa- fhrda. Nie zgłupiałem na tyle, by ryzykować walkę albo zła- panie przez to, że ktoś był niezgrabny. Nuulpha wyglądał na urażonego, więc Kocur klepnął go po ramieniu. - Nie zamierzałem cię obrazić, ale złodziejstwo to za- jęcie dla samotnika, przyjacielu. Pamiętaj o tym, jeśli się kiedykolwiek go podejmiesz. Nikomu nie ufaj. Nuulpha poprawił torbę na ramieniu. - Ale ty i ten barbarzyńca... - To zupełnie inna sprawa - odparł zgrabnie Kocur. - Nie umiem tego wyjaśnić, ale ten wielki jełop i ja znamy się na wylot, a to wręcz nienaturalne. - Melodramatycz- nie przewrócił oczami. - Choć uznaję ten pomysł za nie- smaczny, czasem uważam, że jesteśmy dwiema połówka- mi tej samej starej duszy. Nagle uniósł dłoń, nakazując ciszę. Przybrał postawę gotowego do ucieczki zwierzęcia i spojrzał ku wlotowi alejki. Odgłos maszerujących stóp stawał się coraz wyraźniej- szy. Nagle ulicę Twardą oświetlił łagodny, chybotliwy blask. Kocur poluzował w pochwie smukły miecz i przylgnął do ściany magazynu, pogrążając się w najgłębszym cieniu. Obok niego przeszła grupa sześciu żołnierzy z pochod- niami. Nie rzucili nawet okiem na alejkę. Kocur wypuścił cicho powietrze i podkradł się do ulicy. Wyjrzał za róg ma- gazynu i obserwował żołnierzy, aż znikli mu z oczu, - Wejdźmy do środka - szepnął Kocur, powróciwszy do Nuulphy. - Nie pozwól, żeby skrzypnęły zawiasy. - Naoliwiłem je - odrzekł Nuulpha. Włożył do pochwy miecz i podniósł torbę, którą wcześniej położył na ziemi. - Uczysz się - stwierdził Kocur. Uśmiechnął się i kiw- nął głową. - Jeszcze zrobię z ciebie złodzieja. Nuulpha prowadził przez aleję. W końcu znalazł drewnia- ne uchwyty wielkich wrót. Ostrożnie otworzył jedno z nich, ale tylko na tyle, by mogli wśliznąć się do środka. Zawiasy nie wydały żadnego dźwięku, lecz dół starych drzwi, które wisiały wykrzywione, zaszurał cicho o pył alei. Kocur zamknął drzwi i sięgnął po gruby drewniany czwo- rokątny rygiel, który stał oparty nieopodal o ścianę. Naj- ciszej, jak tylko mógł włożył go na miejsce. Odprężył się nieco i zbadał ciemne wnętrze magazynu. Niski sufit opie- rał się na dziesięciu grubych kwadratowych belkach. Wy- glądały jak anorektyczni wartownicy, strzegący wielkiej, zakurzonej pustki. Nuulpha kucnął parę kroków dalej i podkręcił knot lampy. Blade niebieskie światło pojaśniało, zmieniając się w łagod- ny żółty blask, podświetlający surową twarz kaprala. Żoł- nierz w jednej ręce uniósł latarnię, a drugą chwycił łup. Tuż na skraju plamy światła znajdował się wielki silos, który mógł niegdyś służyć do magazynowania zboża. Kocur szarpnął za klapę i otworzył szeroko okratowane drzwi. Za- gryzł usta i powoli odwrócił się. - Jeśli mowa o moim przyjacielu - rzekł cicho - to czy dowiedziałeś się czegoś? Nuulpha zmarszczył brwi. - Żadnych wieści - odparł z żalem. - Nikt go nie wi- dział. Straż miejska wcale go nie szuka. Z tobą jest zupeł- nie inaczej. Pewien kapral Muulsh z północnych koszar szaleje po całym mieście i poszukuje cię. Kocur przesunął palcem po prawym policzku. - Ma długą bliznę? - spytał. Nuulpha kiwnął głową. - Znasz go? - Milusi facet - odrzekł Kocur i odwrócił się. Pochy- lił się i sięgnął po metalowy pierścień wpuszczony w stare deski, które tworzyły dno silosu. Uniósł ukrytą klapę i zaj- rzał w ciemność. Demptha Negatarth kupił ten opustoszały magazyn z po- wodu jego położenia dokładnie nad odgałęzieniem tajem- nych tuneli Lankhmaru, a potem wykopał sekretne wejście. Wraz ze swoimi ludźmi zszedł na dół po wąskich drewnia- nych stopniach, ofiarując bezradnym ofiarom złej magii Malygrisa schronienie przed buszującymi nocą żołnierza- mi Rokkarsha. Kocur wiedział, że powierzenie mu tego sekretu było wielkim honorem. Ponownie wziął torbę od Nuulphy i dał znak, by kapral schodził pierwszy. Z otworu nad ich gło- wami sączyło się blade światło. Kocur zamknął drzwi do silosu, zszedł kilka kroków i opuścił ciężką pokrywę włazu na miejsce. Miał wrażenie, że przygniata go masywny ciężar ziemi. W nozdrza wdarł mu się zapach brudu i wilgoci. Opadło go uczucie niepokoju. Nie był kretem i rycie w ziemi nie wzbudzało w nim zapału. Skupił wzrok na blasku latar- ni i schodził najszybciej, jak tylko pozwalały na to wąskie stopnie i ciężka torba. U stóp schodów czekał na niego Nuulpha. Zwrócona w górę twarz zdradzała zdenerwowanie. Żołnierz wcześniej go nie okazywał. Zgarbił się, choć jeszcze całe cale dzieli- ły jego głowę od sufitu. Kocur wiedział, jak się czuł kapral. Gęsta ciemność onieśmie- lała, a latarnia jedynie nieznacznie rozpraszała mrok. Bliskość ścian i wąski sufit przytłaczały, a ziemia wciąż wydzielała za- pach, jakby niedawno ją wykopano. Mężczyzna wyobraził sobie wygłodniałe pędraki i robale, które ryły gdzieś w pobliżu. Przypomniał sobie słowa jednej z piosenek Fafhrda, może dlatego, że tak intensywnie odczuwał jego nieobecność. Szep- tał je cicho, mając nadzieję, że naśmiewaniem się ze swojego strachu poprawi sobie humor. Dalej brnął w mrok. Połóżcie mnie w zimnej, mrocznej ziemi, Usypcie miękką, okrągłą mogiłę, Niech się zbiorą wokół robale I zaprowadzą nas w Zaświaty. Wydawało mu się, że stęchłe powietrze drży. Płomień lampy zareagował ledwo dostrzegalnym migotaniem, jakby wokół niego zatańczył jakiś niewyczuwalny podmuch. Ko- cura przeszły dreszcze. Zjeżyły mu się włosy na karku. Jest taka droga, którą wszyscy musimy pójść, Król to czy chłop, święty czy giermek, " Żaden człowiek się rodzi się wolny, Nie ucieknie przed Panem Zaświatów. Nuulpha roztrzęsioną ręką podkręcił knot lampy. Pło- mień rozbłysnął jaśniej, ale nie udało mu się rozproszyć ciemności. - Nie znasz innej piosenki? - warknął kapral. - Hopy siupy, w jednej trumnie dwa trupy - Kocur upie- rał się przy temacie, wypowiadając słowa przez zaciśnięte zęby. Nagle się zatrzymał. Złapał Nuulphę za ramię i obró- cił go. - Trzęsiesz się - rzekł - tak samo jak i ja. - Prze- cisnął się obok mężczyzny i ośmielił się zrobić kilka kro- ków poza granicę światła, a potem z powrotem zanurzył się w bursztynowym kręgu. - Dorośli mężczyźni, a drżą w ciem- nościach - szepnął. W zamyśleniu oblizał usta, przyznając się do własnego strachu. Czuł, jak przerażenie rośnie w nim i rozsadza go. - Dlaczego się boję? - pytanie skierował za- równo do siebie, jak i Nuulphy. - Już wcześniej byłem pod ziemią. Dlaczego teraz wydaje się zupełnie inaczej? - Serce mi wali - wyznał Nuulpha ściszonym głosem. - Miękną mi kolana. Wstydzę się tego... - A więc obaj powinniśmy się wstydzić - odparł Kocur, klepiąc przyjaciela po ramieniu. Ostawił wór ze skradzio- nym jedzeniem i położył rękę na sercu. - Już mnie niemal- że pokonało. Zupełnie jakbym brnął coraz głębiej w czar- ne morze... - A za chwilę wciągnie nas tam jakiś potwór z macka- mi... - dodał Nuulpha, ocierając pot z czoła. Kocur potarł brodę, podszedł do krawędzi świetlnego kręgu i zatrzymał się tak, że tylko palcami stóp dotykał przerażającej granicy. Zmrużył oczy i wpatrywał się w ciem- ność. Niemalże oczekiwał, że napotka wzrok czerwonookie- go demona. - Zaćmienie - mruknął Nuulpha. Podniósł torbę i pod- szedł do Kocura. - Śmierć patriarchy, okropna mgła, która ostatnio nawiedziła miasto, mówię ci, to wszystko są złe omeny. Kocur zdławił strach i powoli ruszył przed siebie. Mimo wszystko czuł w kościach, że w tunelach zaszła jakaś do- głębna, niewidoczna zmiana, a w powietrzu zawisło coś dziw- nego. Nawet sama ciemność, cień i faktura mroku nagle zdały się kompletnie obce. W końcu wyłonili się z wąskiego, wyrytego ręką czło- wieka tunelu i wkroczyli do dużej naturalnej jaskini. Tutaj też dotykało ich wrażenie natrętnej obcości. Kocur stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać. Dobiegało go dyszenie Nuulphy, a może swoje własne? A może... kogoś innego? Pomyślał o szczurach i nietoperzach, które powinny za- pełniać podziemny świat, tak samo jak owady i niezliczone pełzające stworzenia. A tu nie mieszkała żadna żywa isto- ta. Mężczyzna przypomniał sobie, jak się zastanawiał, czy przypadkiem jakiś potwór, zamieszkujący mroczne koryta- rze, nie zjadł szczurów. A teraz dumał, czy może jakiś zwie- rzęcy instynkt nie podszepnął im, że trzeba uciekać. • Ponownie zostawił za sobą Nuulphę, który stał na progu tunelu. Wyszedł poza zasięg światła i powoli obracał się w ciemnościach. U sklepienia nad jego głową wisiały sta- laktyty. Migotały zimno, lekko fosforyzując. Błyszczały dro- binkami kryształu i miki. Ściany wokół zdawały się niknąć, a czarny mrok ciągnął się, tworząc nieskończoną pustkę przerażającej nocy. - Glavis Rho - szepnął Kocur, przypomniawszy sobie zie- larkę, która wychowywała go zamiast matki i ojca. - Chyba mnie na to nie przygotowałaś. Nuulpha podszedł cicho do jego boku. Podkręcił knot najwyżej jak się dało, ale płomień i światło wydawały się jeszcze niklejsze. Uniósł latarnię nad głową, otaczając ich obu kołem bladych promieni. ' Kocur lewą dłonią zakreślił w powietrzu koło: jeden ze świętych znaków boga-pająka. - Niech żadne zło nie wejdzie w ten blask - zaintono- wał, a jego czarne oczy błysnęły ostro. - Przestań! - krzyknął Nuulpha. Płomień zachybotał się dramatycznie, gdy kapral rzucił torbę z jedzeniem, objął ręką głowę Kocura i zatkał mu usta. Nagle puścił go i obró- cił. - Tymi słowami ściągasz na siebie klątwę Malygrisa. Kocur stał przez chwilę oszołomiony. Bronił się przed zimnem, które ogarnęło go, gdy usłyszał słowa towarzysza i ujrzał poruszenie na jego twarzy. - Dziękuję, kapitanie - powiedział, odzyskując pano- wanie nad sobą. Mimo wszystko w myślach przemknęła mu obawa, czy już skazał siebie rzuceniem tego głupawego za- klęcia. Jeszcze raz odwrócił się, by popatrzeć na pustkę poza zasięgiem kręgu światła, w ciemność, która zjadła mu rozum. - Jakże łatwo mi było się zapomnieć - mruknął do Nuulphy - choćby tylko raz. Mimo ostrożności i tego, że wiem o nie- bezpieczeństwie, zadziałałem zgodnie ze swoją naturą. Zagryzł usta. Czy ośmieliłby się powiedzieć więcej? Prze- szył go podwójny strach, przed klątwą Malygrisa i czymś więcej - tymi tunelami i jaskiniami. Coś się tu kręciło, coś większego i bardziej wrogiego od każdego potwora z wy- obraźni. Wiedział to, ale nie umiał wyjaśnić, skąd. Nie wiedział, co to było, ale na pewno nie Malygris. - Chodźmy - nalegał Nuulpha, łagodnie kładąc dłoń na ramieniu Kocura. - Demptha będzie zadowolony, kiedy zobaczy jedzenie. Kocur odwrócił się, zmusił do uśmiechu i kiwnął, by Nu- ulpha poszedł przodem. Nagle uznał, że lepiej nie siedzieć za długo w jednym miejscu. - A Jesane? - spytał fałszywie radosnym głosem, kie- rując myśli ku córce Dempthy. - Czy ona mnie chętnie zobaczy? 1 1; Nuulpha prychnął i przyspieszył nieco kroku, jakby wy- czuł za plecami jeszcze kogoś oprócz Kocura. - Pomimo tego, co mówią ci oczy, jest od ciebie starsza. Mogłaby być twoją matką. Kocur roześmiał się nagle, ale nawet dlajego uszu śmiech zabrzmiał sztucznie. - Ale z ciebie kłamca i zazdrosny sukinsyn! - stwier- dził i klepnął Nuulphę po plecach. - Sądzisz, że tak łatwo zrezygnuję z niej? Chcesz ją dla siebie? Nuulpha zdecydowanie pokiwał głową. - Mam kochającą żonę - przypomniał Kocurowi. - Kocha wydawać moje pieniądze, kocha mi rozkazywać i kocha się leniwie wylegiwać... Ale to nieważne. A jeśli cho- dzi o Jesane, to mówię prawdę. Mogłaby być twoją matką. A nawet moją. Demptha zaś jest znacznie starszy, niż na to wygląda. - I znacznie mniej pociągający - odparł Kocur. Kiedy wychodzili z jaskini i zagłębiali się w wyłożony cegłami tunel, spojrzał za siebie. Wiedział, że może to tylko gra światłocie- nia, ale zdawało się, że pustka skrada się za nimi. "Kiedy ja się zatrzymuję, ona również" - pomyślał. "Ale za każdym razem, gdy się za siebie oglądam, jest chyba coraz bliżej". Zagryzł wargi, a Nuulpha, nieświadomy nicze- go, wciąż parł naprzód. Nagle Kocur znalazł się na skraju światła, więc przyspieszył kroku. Wtem w tunelach rozległ się przeraźliwy wrzask. Kocur zadrżał. Serce mu skoczyło. Zamarł w pół kroku, wpatrując się wytrzeszczonymi oczami w przestrzeń przed Nuulpha. Tunele wzmocniły dźwięk, a echo odbijało się od kamieni. Torba z jedzeniem wypadła kapralowi z ręki. Latarnia drga- ła gwałtownie w roztrzęsionej dłoni. Po chwili dobiegł ich krzyk bólu i kakofonia przerażonych wrzasków. Nuulpha obrócił się. Jego twarz zmieniła się w bladą, zniekształconą maskę strachu. Spomiędzy jego ust wy- dobył się jęk. Przewrócił Kocura i zaczął uciekać tą samą drogą, którą przyszli. Wraz z uciekającą postacią Nuulphy znikło też światło i Kocura otoczyła ciemność. Mężczyzna skulił się i przy- warł do ściany. Trochę pocieszyła go solidna konstrukcja za plecami. Krzyki rozbrzmiewały nadal, nadchodząc dłu- gimi, mrożącymi krew w żyłach falami grozy. Kocur, ośle- piony mrokiem, rzucał rozpaczliwe spojrzenia przed i za siebie. Wyciągnął sztylet, ścisnął go, a strach wysysał mu oddech z płuc. - Nuulpho! - zawołał. - Nuulpho! Sam zatkał sobie usta dłonią. Bał się, że coś nieprzyjem- nego może go usłyszeć i skierować się w jego stronę. Ruszył w kierunku dobiegających go krzyków. Wydawa- ło mu się, że jego duszę przeszywa lodowaty wiatr. Nagle pomyślał, że rozpoznaje niektóre krzyki. To głos Misha! A to Jesane! Był pewny, że wrzaski dobiegają ze Świąty- ni Nienawiści. Ruszył do przodu na czworakach, ściskając Koci Pazur. Trzymał się ściany i wymacywał sobie wzdłuż niej drogę. Serce zmroził mu wysoki krzyk dziecka. "Malutka dziew- czynka!" - pomyślał, bezgłośnie wrzeszcząc z rozpaczą. Wstał i pobiegł niezgrabnie. Otworzył usta i sam zaczął krzyczeć, wściekle i wyzywająco. Czuł, jak dźwięk rozrywa mu gardło. Miał nadzieję, że teraz ściągnie na siebie demony, wywabia- jąc je ze świątyni - bo tam przecież na pewno były! Nagle poczuł ból, a w czaszce eksplodowały gwiazdy. Odbił się od ściany, gdzie zakręcał korytarz, i z jękiem upadł na plecy. Krzyki stawały się coraz słabsze i rzadsze. Otrzą- snął się i zaczął się gramolić na kolana. Macał wokół w po- szukiwaniu Kociego Pazura, który wypadł mu z ręki. Palce otarły się o rękojeść. Metal rozbłysnął pod palcami. Światło! Spojrzał przez ramię. Nuulpha! Kapral ukucnął obok niego. - Wybacz mi! - rzucił błagalnym szeptem. Kocur podniósł latarnię i pobiegł przed siebie tunelem. Krzyki zmieniły się już w jęki, ale wcale nie zmniejszyło to jego przerażenia. - Którędy? - krzyknął, gdy nagle wpadł w rozgałęzienie. - Tędy - odparł ponuro Nuulpha. Przecisnął się obok niego i zaczął prowadzić. W ręku ściskał obnażony miecz. Kocur pędził u jego boku nowym, szerszym korytarzem, wy- obrażając sobie, jaka rzeź odbyła się tam przed nimi. Ucichły nawet jęki, a tunele wypełniła przerażająca cisza. Skręcili ponownie, pobiegli kilka kroków i dotarli do Świą- tyni Nienawiści. Kocurowi wyschło w ustach, gdy patrzył w górę starożytnej kamiennej klatki schodowej. Wielkie drzwi na szczycie były złowieszczo zamknięte. Na drewnianej po- wierzchni potrzaskana i wymalowana twarz nieznanego de- mona lub bóstwa szydziła z nich swoim uśmiechem. Kocur przełknął ślinę i zaczął skradać się ostrożnie po schodach. W końcu położył rękę na drzwiach. Pod wpły- wem jego dotyku otworzyły się z nieznacznym skrzypie- niem. Światło latarni przeszyło ciemność za progiem, ale ich oczom ukazał się jedynie pusty korytarz. - Ciemno jak w dupie nietoperza - szepnął Nuulpha, stojąc tuż zą plecami Kocura. Kocur wszedł do tunelu pospiesznym bezgłośnym kro- kiem. Zamienił sztylet w ręku na miecz. Zagłębiał się w za- kręty, osłaniając smukłym ostrzem, aż w końcu dotarł do ściany, za którą znajdowała się świątynia. Nuulpha kopnął właściwy kamień. Ukazało się ukryte wejście, a Kocur wpadł do środka. Powitała ich jedynie ciemność. Ramię w ramię szli przez komnatę, oświetlając przestrzeń wokół latarnią. Liczne ko- lumny, podtrzymujące niski sufit, rzucały niezliczone cienie, ¦ a każdy z nich zdawał się nieść zagrożenie. Mimo wszyst- ko nie napadł na nich żaden wróg. Wszystkie sienniki były puste. Koce odrzucono na bok, poduszki leżały w nieładzie. Mimo wszystko nie było znaku, żeby ktoś tu z kimś walczył. Pojemniki z wodą stały nie- tknięte, meble nienaruszone i nigdzie nie dostrzegli krwi lub śladu przemocy. - Dokąd oni poszli? - szepnął nieufnie Nuulpha. - Gdzie jest Demptha? Kocur potrząsnął głową. Kiedy rozglądał się wokół, prze- biegały go dreszcze. Krzyki, które słyszał, mogli wydać tylko umierający i ranni ludzie. Przygotował się na walkę i jatkę, nie na upiorną pustkę. Światło padło na leżącą na podłodze słomianą laleczkę. Podniósł ją i pomyślał o małej blond dziewczynce, w któ- rej ramionach widział ją po raz ostatni. Czy już nie żyła? Czy powinien ją opłakiwać? Rzucił laleczkę na najbliższy siennik, gdzie spało wcześniej dziecko, i ruszył niepewnie przed siebie, przeszukując każdy zakamarek i sprawdza- jąc każdy cień. - Kto zgasił światło? Nuulpha znikł Kocurowi z oczu, chowając się za jego ple- cami. Mężczyzna odwrócił się i odkrył, że kapral stoi przy stoliku o kilka kroków od niego i wskazuje grubą świecę. Wosk wciąż był miękki i ciepły. - Wszystkie lampy, świece i pochodnie zostały niedaw- no zgaszone. - Czy jest stąd inne wyjście? - spytał Kocur. - Może jakiś tunel albo tajemne przejście, o którym mógł ci powie- dzieć Demptha? Nuulpha wzruszył ramionami i zapalił świecę od latar- ni Kocura. Ruszył przed siebie, obrócił się powoli i potrzą- snął głową. - Znam tylko jedną drogę wyjścia - odparł. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. - Coś się jeszcze stało - rzekł, wpatrując się w sufit. - Jest za cicho. Kocur nasłuchiwał. - Święto Letniego Przesilenia - rzekł z rosnącym nie- pokojem. - Znajdujemy się dokładnie pod Dzielnicą Uciech - przy- pomniał Nuulpha. - Powinniśmy słyszeć odgłosy muzy- ki i śmiechy. Kocur ponuro kontynuował poszukiwania. Akustyka świą- tyni płatała figle. Cisza mogła oznaczać jedynie chwilową przerwę w świętowaniu. Odłożył na bok tę zagadkę i skupił się na poszukiwaniach. Ruszył ku najdalszemu krańcowi świątyni i oświetlił długi stół roboczy Dempthy. - Patrz - powiedział, przywołując Nuulphę. Na stole leżały porozrzucane karty do tarota Dempthy. Wyglądało to tak, jakby jakaś gniewna dłoń odepchnęła talię na bok. - Demptha nigdy by ich tak nie zostawił - stwierdził z przekonaniem Nuulpha. - Sam je malował. - Kapral podniósł karty. Umieścił je z pozostałymi na stole i ufor- mował z nich nowy stos. - Może po nie wróci - dodał z po- wątpiewaniem . Kocur, pod wpływem impulsu, odwrócił kartę znajdu- jącą się na wierzchu talii. Miniaturowy obrazek ukazywał długi stół, zasypany kośćmi, czaszkami i częściami ciała. Na wspaniałych krzesłach z wysokimi oparciami siedziały trzy szkielety i ściskały puchary z krwią. - Uczta Strachu - rzekł Kocur i upuścił kartę z chrząk- nięciem. Mroczna i ironiczna wymowa karty zmroziła go. - Niosłem im torbę zjedzeniem. Nuulpha podniósł pochodnię ze stojaka obok stołu i za- palił ją od świecy. - Rano pójdę do sklepu Dempthy. Może się tam pojawi. Kocur nie miał takiej nadziei. Wracali tunelami z pochodnią i latarnią w dłoniach. Żaden się nie odezwał. Kocurowi myśli kłębiły się w głowie. Prze- raźliwie dawała mu się we znaki nieobecność Fafhrda. Wie- działby, co robić dalej, gdyby olbrzym był u jego boku. Albo też razem doszedliby do tego, co dalej począć. Zamiast tego czuł smak porażki i miał świadomość braku ważnych sojuszników i odległości, jaka dzieliła go wciąż od Malygrisa. Dotarli do upuszczonej przez Nuulphę torby z jedzeniem. Kocur skrzywił się, kopnął ją z rozmachem i ruszył dalej. Nuulpha wziął ją w ciszy i przewiesił przez ramię. Jedzenie to jedzenie, nawet jeśli byli w Lankhmarze. W końcu wspięli się po wąskich drewnianych schodkach i wyszli przez klapę do magazynu przy ulicy Kamiennej. - Znaleźliśmy się znowu na początku naszej drogi - rzekł zrzędliwie Kocur, gdy Nuulpha zamykał ukryte przejście. - I co teraz, mój szary przyjacielu? - spytał Nuulpha. Kocur wzruszył ramionami, sfrustrowany. - Idź do domu, do żonki - odparł. - Muszę mieć czas, żeby pomyśleć. Przyjdź po mnie jutro do Srebrnego Węgorza. Opuścili magazyn i poszli aleją do ulicy Twardej. Tam ponownie się zatrzymali i rozejrzeli po pustej drodze. Kiedy wędrowali pod ziemią, na miasto opadła gęsta mgła. - Znów ta cholerna mgła - powiedział Nuulpha i zmar- szczył brwi zirytowany. Wycelował pochodnią w opary. - Przynajmniej mam światło i znajdę drogę do domu. Kocur obserwował, jak Nuulpha odchodzi na północ. Światło rozmazywało się i bladło, aż w końcu znikło. Wsu- nął miecz do pochwy i ruszył na południe, w kierunku Dziel- nicy Uciech, a latarnia kiwała mu się u boku. Mgła wirowała wokół niego, miękka jak puch, wilgotnym dotykiem muskając mu twarz. Mokre muśnięcia zdawały 1 się jeszcze bardziej go przygnębiać. Pomarkotniał i nagle poczuł się samotny. Naciągnął bardziej kaptur na twarz. Nuułpha miał dom, żonę i czekające na niego ciepłe łóżko. A co miał Szary Kocur? Kiedyś w tym samym mieście spotkało go szczęście. Jego jedyna prawdziwa ukochana, Ivrian, czekała na niego każ- dego wieczoru w niewielkim mieszkanku nad aleją Kości. Cieszyli się śmiechem, szczęściem i nieznaną im dotąd mi- łością. Jakże delikatna i piękna była jego Ivrian, taka dzie- cinna i naiwna. Tak łatwo było ją zadowolić. Obsypała go deszczem uczuć, a on tęsknił za nią tak boleśnie, że nie- malże pękało mu serce. Nuulpha był szczęściarzem i najwyraźniej nie doceniał tego, co dał mu los. Jakiś dźwięk przerwał te ponure rozważania. Kocur z ciekawością oświetlił wóz, stojący w cieniu tuż przy sta- rej kuźni. W powietrze wyleciała garść siana, a potem z jed- nej strony posypało się go jeszcze więcej. Deski wozu skrzy- piały radośnie. Kocur zgasił światło, podkradł się bliżej i przysłuchiwał się cichym westchnieniom i pospiesznym oddechom, które wydawała z siebie niewidoczna para na wozie. Podszedł bli- żej, skrywany przez ciemność i mgłę. Pomyślał, żeby zaj- rzeć do środka ponad krawędzią wozu, ale zamiast tego ukucnął przy kole i przez chwilę przysłuchiwał się odgło- som ich miłości. Potem oddalił się cicho, czując się jesz- cze bardziej samotny. Pomyślał o Ivrian, swej prawdziwej miłości. Przypo- mniał sobie jej ciepło i słodkie piękno. Jakże za nią tęsk- nił! Ale gdy składał usta, by wymówić jej imię, spomiędzy warg dobyło się: - Liara. Zatrzymał się pośrodku ulicy, wstrząśnięty swoją po- myłką. Czuł się tak, jakby zdradził pamięć o Ivrian. Ale tuż za nim wciąż rozlegały się odgłosy, wydawane przez parę w wozie. I czyż w tej samej alejce przed nim nie usły- szał kolejnej pary? Mgła przelewała się przez alejkę niczym biała rzeka, porwała go do Dzielnicy Uciech. Szedł jak we śnie, a zmy- sły na przemian przyćmiewały się i wyostrzały. Z mgły wy- padła tanecznym krokiem kobieta, kręcąc wymyślne pi- ruety i śmiejąc się histerycznie. Dojrzała Kocura i rzuci- ła się na niego. Próbowała przycisnąć swoje usta do jego twarzy. Przez chwilę tolerował jej dotyk, a potem ją ode- pchnął. - Nie jesteś Liarą - rzekł, a jego głos rozbrzmiał mu w uszach tak, jakby dobiegał z oddali. We mgle zaczęły błyskać słabo pochodnie i latarnie. W niewyraźnym świetle dostrzegł pary kochające się na schodach sklepów i w alejkach. Zatrzymał się na chwilę i patrzył przez otwarte drzwi tawerny na orgię rozgrywają- cą się na stołach i podłodze. Wszedł do środka. Nikt nie zauważył, jak zbierał sa- kiewki z monetami, naszyjniki, pierścionki i bransoletki. Wyciągnął gotówkę z kasy i zdjął wspaniały karmazyno- wy płaszcz z wielkimi kieszeniami, w którym chciał nieść łup. W następnej karczmie zrobił to samo, okradając lokal i klientów do ostatniego miedziaka i kolczyka. Na ulicy odkrył, że wiele kramów i budek pozostało bez dozoru. Jeśli trafił na kasę, opróżniał ją i chował pieniądze do kieszeni płaszcza. Znalazł wyjątkowo wielką i ładną skó- rzaną torbę. Porzucił płaszcz na jej rzecz i wrzucił łup do środka. Dalej szedł już z ciężką torbą na ramieniu. Na scenie z imponującym entuzjazmem kochała się atle- tyczna para. Kocur przystanął na skraju proscenium, by podziwiać ich, tak jak na to zasłużyli, a jednocześnie prze- szukać ubrania, które rzucili na bok. Przywłaszczył też sobie wysadzany klejnotami naszyjnik ze złamanym zapię- 1 1 1 ciem, który zsunął się kobiecie z szyi podczas miłosnych zapasów. Po długiej drodze znalazł się na południowym skraju dzielnicy. Lampy nie oświetlały tej części miasta. Żałował, że porzucił latarnię. Poprawił torbę z łupem i szedł dalej. Jego myśli zaprzątała tylko Liara. Paliło go wspomnie- nie ich przelotnego pocałunku. W uszach rozbrzmiewał mu melodyjny szept, a miękki nocny wiatr, mieszając mgłę, zdawał się nieść zapach jej perfum. Serce krzyczało do niej i nikt prócz Liary nie mógł ulżyć jego bólowi. Nagle się zatrzymał. Zorientował się, że stoi w alei Obli- cza Księżyca. Dotknął torby, przerażony, wepchnął do środ- ka rękę i wyjął pełną garść skarbów. Przez palce przelewały się monety i biżuteria. Oblał się rumieńcem wstydu. Wtem ponownie ogarnęła go mgła. Już miał się wycofać, ale, drżąc cały, ruszył dalej ciemną aleją, aż stanął przed Domem Nocnych Okrzyków. Pod stopami Kocura chrzęścił biały żwir. Rzeźby na traw- niku zdawały się obracać groźnie, gdy je mijał, jakby zagra- dzały mu drogę ucieczki. Wiedział, że to tylko gra wyobraź- ni. Wypełnił go strach i zdumiewające oczekiwanie. Poczuł dziwny żar, aż pot mu wystąpił na czoło. Powoli wspiął się po marmurowych schodach i dotarł do drzwi. Rozdygota- ne nerwowo palce ujęły blaszaną kołatkę. Pusty dźwięk pierścienia uderzającego o podstawę przy- pominał odgłos wydawany przez stukające o siebie kości. Czekał przez długie minuty, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Gdy już sięgał ponownie do kołatki, drzwi otworzyły się powoli. Potężny mężczyzna spojrzał na niego gniewnie. Miał oczy jak zimne szare kamienie i twarz ni- czym głaz. Nagie ramiona i pierś pęczniały od imponują- cych mięśni, a ogromny brzuch okrywały poły wielkiego skórzanego płaszcza. Kocur gapił się na nieziemskiego odźwiernego. - Mroczny Motyl - mruknął, tuląc pod szarym płasz- czem torbę z łupem. - Powiedz jej... - zawahał się i nie- pewnie oblizał usta, a potem pokazał torbę. - Powiedz, że jej obrońca przyniósł prezent. Twarz odźwiernego nie zdradzała żadnych emocji. - Poczekaj tutaj - powiedział, zatrzaskując drzwi przed nosem Kocura. Kocur obrócił się i zaczął wpatrywać się ponad otulo- nym mgłą trawnikiem w ulicę i ledwo widoczny za nią park. Walczył ze sobą, bo chciał uciec, ale nie śmiał stąd odejść. Obietnica Liary trzymała go na łańcuchu. Najwspanialsze arkana miłości - powiedziała przecież, że mu je pokaże. Drzwi ponownie się otworzyły, a odźwierny zaprosił go do środka machnięciem ręki. Łagodnie płonące lampy z nisko skręconymi knotami oświetlały zasobnie umeblowany hol. Kocur nie zwracał na nic uwagi. Kompletnie pochłonęła go gorączka. Prze- wodnik zatrzymał się i delikatnie zastukał w drzwi, a po- tem je otworzył. Kiedy Kocur przekroczył próg, mężczyzna zamknął je za nim. Stała pośrodku pokoju. Przybrała elegancką pozę, roz- stawiając nieco nogi, wyginając plecy i przekrzywiając nie- znacznie szyderczo głowę. Rozchylona cienka szata z czarne- go jedwabiu ledwo zakrywała jej ramiona i wspaniałe krzy- wizny piersi. Blond włosy spływały luźno po plecach. Jej oczy śmiały się z niego. Kocur odsunął kaptur. Jego spojrzenie przesunęło się z Liary ku zasłoniętemu woalem łożu. Bez słowa obrócił torbę do góry dnem, wyrzucając jej zawartość na pluszo- wy dywan. Bogactwo mogło wystarczyć na utrzymanie na poziomie szlacheckiego domu przez rok. - Tyle, ile trzeba? - spytał. Jego głos zdradzał zarów- no rozpacz, jak i rozgoryczenie, świadczące o nieustającej walce w jego umyśle. : ] ! ' 1 t j iii j | |j Prychnęła i zamruczała jak kot. - Za najwspanialsze arkana miłości? - Zbliżyła się i za- nurzyła pomalowany duży palec u nogi w błyszczącym sto- sie, a potem skupiła wzrok na gościu. - Ledwo. - Obró- ciła się ku łożu. - Rozbieraj się. Kocur szybko pozbył się odzieży. Liara stała u stóp łóżka i patrzyła na niego ze zniecierpliwionym wyrazem twarzy. Jej szata rozchyliła się jeszcze bardziej, gdy położyła rękę na biodrze. Błysnęła oczami w przyćmionym świetle. Kocur stanął u jej boku. Przesunął czubkami palców po jej ramieniu o barwie kości słoniowej. Nie dostrzegł żad- nej reakcji, dopóki nie próbował jej objąć. Położyła dłoń na jego piersi. - Nie jesteś na ulicy Czerwonych Latarni - powiedzia- ła szorstko. Poczuł chłód, a potem falę żaru, gdy odsunęła otacza- jący łoże welon. Kocur podniósł wzrok na konstrukcję nad łożem, przyglądając się zwisającym stamtąd kajdanom. Spojrzała na niego z wyrachowaniem i wyzywająco. Od- powiedział jej spojrzeniem. W jej lodowato pięknej twarzy ujrzał swoją prawdziwą miłość, słodką Ivrian, i drugą ko- bietę, dziwkę Liarę. W jego umyśle ich tożsamości stopi- ły się i rozmyły. Zakręciło się mu w głowie. Wdrapał się na łoże jak pi- jany. Walczył o zachowanie równowagi na stosie kosztow- nych materacy i śliskich jedwabnych prześcieradeł. Umie- ścił nadgarstki w kajdanach i czekał. W umyśle aż wiro- wało od sprzecznych wspomnień i myśli. Ciało płonęło od rozpętanych mrocznych żądz. Ivrian albo Liara wspięła się na łoże za jego plecami. Mężczyzna czuł chłodny materiał jej szaty na pośladkach i łydkach. Dźgnęła go nagimi sutkami w plecy, gdy sięga- ła ręką i zapinała kajdanki. - Witaj w Domu Nocnych Okrzyków - wydyszała mu w ucho. Zaśmiała się okrutnie i chrapliwie, a potem odsu- nęła od niego. - Ivrian - szepnął Kocur. Nie słyszał śmiechu, ale głos kobiety, której nie obronił. Dobiegł go jak oskarżają- cy wiatr sprzed lat. Zachrzęściły kłykcie, gdy ścisnął łań- cuchy. - Wybacz mi, Ivrian. Rzucił spojrzenie przez ramię. Z jasnością umysłu pi- janego mężczyzny zdał sobie sprawę, że kobieta za nim to Ivrian albo jakaś jej część. Zamknął oczy, wygiął grzbiet i przygotował się. Liara roześmiała się ponownie i zamruczała jak kot. W ciało Kocura uderzył aksamitny bicz. Przez pierwsze dziewięć uderzeń znosił wszystko w ciszy. Jej ramię wciąż wznosiło się i opadało ze zdumiewającą siłą. Jeszcze dzie- więć uderzeń. Próbował zachować w myślach obraz Ivrian, ale wciąż zmieniał się w Liarę i drwił z niego z każdym ude- rzeniem. Zagryzł wargi. Z kącika ust pociekła mu cienka strużka śliny. Bicz opadł ponownie, gruchocząc obraz i ciszę. Przy- najmniej dowiedział się, dlaczego zwą ten budynek Domem Nocnych Okrzyków. 16 miasto przeklętych Nad Lankhmarem wstał świt. Przygnębiony Szary Kocur pchnął drzwi do Srebrnego Węgorza. Zatrzymał się na progu i przyjrzał przewróconym stołom i połamanym zydlom, opróż- nionym kuflom i pustym butelkom, które zaśmiecały po- mieszczenie. Cherig Jednoręki leżał bez koszuli na barze i chrapał równie głośno jak jego dwóch nieprzytomnych klientów. Ktoś splótł ramiona właściciela karczmy na jego piersiach, jakby leżał w trumnie, i wetknął między nie zwiędły kwia- tek, na zamkniętych oczach położył mu miedziane mone- ty - tiki, ściągnął buty i pomalowł paznokcie u stóp, tak samo jak i u rąk, na szkarłatno, jakby to zrobiła kobieta. Podobnie uróżowił mu policzki i ukarminował wargi. Kocurowi natychmiast poprawił się nastrój. Poczuł się mniej głupio, niż wtedy, gdy tu wchodził. Tak przyozdobio- ny Cherig wyglądał niezwykle komicznie. Najwyraźniej sza- leństwo, panujące w Dzielnicy Uciech, dotarło i tutaj. Kocur przeszedł na paluszkach obok śpiącego właści- ciela karczmy. Pilnował się, żeby go nie obudzić. Wspiął się po schodach do pokojów sypialnych na piętrze. Dotarł do drzwi własnego pokoju, położył rękę na klamce i za- trzymał się. Ze środka dobiegł go kaszel. Kocur pchnął drzwi. - Fafhrdzie? - zawołał, zerkając spiesznie na łóżko. Olbrzym siedział na materacu, oparty plecami o ścianę. Wyglądał na kompletnie przygnębionego, nie wspominając o tym, że się spił. Miał zmięte ubranie i smutny wyraz twa- rzy. Między kolanami trzymał na wpół opróżnioną butelkę z winem. Kolejna stała w pobliżu na stole. Fafhrd przesunął się na łóżku, odpychając pościel ob- casami butów. Uśmiechał się głupio i machał butelką do Kocura. - Hej, witaj w domu! - wykrzyknął z podnieceniem. Wtem znów posmutniał. - Wiesz co? Zgadłbyś, że nawie- dza mnie Vlana? - Ponownie machnął butelką, a potem wziął spory łyk. - Pół nocy za nią goniłem przez wszystkie cholerne ulice i alejki w całej dzielnicy. Kocur zamarł. Potem zamknął powoli drzwi i odwrócił się, by Fafhrd nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy. Imię Vlany przypomniało mu o Ivrian i o tym, czemu poddał się w Domu Nocnych Okrzyków. Pod miękką jedwabną koszu- lą czuł smagnięcia i otarcia. Twarz płonęła mu ze wstydu. Gdyby Liara miała w ręku skórzany bicz, nie aksamitny, jego plecy zmieniłyby się w krwawą miazgę. Ale jeszcze gorsze od wstydu było to, że czuł straszne zmieszanie. Czuł, że Liara i Ivrian w jakiś nieprawdopodob- ny sposób stały się jedną osobą. Mimo wszystko zupełnie różniły się osobowością. A teraz Fafhrd mówił o duchach. - Vlana? - spytał Kocur, nie patrząc na przyjaciela. Rozpiął pas z bronią i przewiesił przez oparcie ich jedyne- go krzesła. Łóżko skrzypiało, gdy Fafhrd się na nim wiercił. Olbrzym ponownie oparł się o ścianę. - Czekała na mnie w alejce, gdzie zostawiłem Laurian. Kocur obrócił się. - Żonę Sadastera? To u niej byłeś przez ostanie dwa dni? Fafhrd strzelił palcami, a raczej próbował to zrobić. Przez chwilę wpatrywał się w kciuk. Po drugiej próbie dobył się cichy trzask. - Porwała mnie w powietrzu. Widzisz, zdobyła moc Sa- dastera. W końcu. - Fafhrd wziął łyk i dodał znacznie bar- dziej ponuro: - Nie żyje. Nagle zerwał się z łóżka i ruszył do stołu. Strącił pustą butelkę po winie i nalał wody z dzbana do misy, a następ- nie ochlapał twarz. - Malygris ją zabił - rzekł gorzko - a ja nie mogłem go powstrzymać. - Zacisnął zęby i zaczął walić pięściami w stół. Miska podskakiwała, aż woda przelewała się przez brzegi. Dzban kołysał się niebezpiecznie, ale w końcu sta- nął w miejscu. Kocur odsunął się miękko od stołu i stanął w kącie przy łóżku. Rozsądni ludzie nie tłoczyli się wokół Fafhrda, gdy miał taki podły nastrój. Nie skomentował, ale zauważył wielki nowy miecz, który stał, oparty nieopodal. Bez wąt- pienia i on znajdzie się w opowieści Fafhrda. Pozna ją we właściwym czasie. Wówczas sam powie wszystko, co wiedział i podejrze- wał na temat Mrocznego Motyla i Domu Nocnych Okrzy- ków. O tak, miał opowiedzieć nawet o tym, jak odźwierny wyrzucił go bezdusznie na ulicę, gdy Liara skończyła już swoje podłe poniżanie i subtelne tortury. Zaryzykuje nawet pogardę Fafhrda i jego śmiech. Potarł szczeciniastą brodę i zmierzył Fafhrda zmęczonym wzrokiem. Olbrzym drżał z cichego, ledwo kontrolowane- go gniewu. Kocur czekał, aż Fafhrd zacznie znów opowia- dać swoją historię, a tymczasem rozmyślał. Duch Vlany. Ivrian i Liara. Dręczyło go coraz więcej pytań. Przybywa- ło sekretów. A przecież Sheelba wysłał ich jedynie po to, by odnaleź- li pewnego czarodzieja. Nagle Kocur otworzył usta. - Och, na bogów- mruknął, zdając sobie z czegoś spra- wę. Jeszcze raz zaklął cicho i z przerażeniem. - Na czarną duszę Mogą! Fafhrdzie, spójrz na mnie! - Poczekał, aż ol- brzym się obróci. - Czy Malygris rzucił ostatniej nocy jakiś potężny czar? Coś, co mogło wpłynąć na całe miasto? Fafhrd zmarszczył brwi, zaskoczony. Kocur walnął pięścią w dłoń, ignorując Fafhrda. - To musiała być magia! Nic innego nie może wytłuma- czyć tego szaleństwa, które wszystkich ogarnęło. - Wpa- trywał się szeroko otwartymi oczami w olbrzyma i rozmy- ślał o niszczycielskim zaklęciu Malygrisa, mknącym niczym błyskawica między nieświadomymi biesiadnikami. - Mgła! - szepnął, myśląc intensywnie. Przypomniał sobie, jak opar przetaczał się nienaturalnie przez ulicę. - To Laurian kontrolowała mgłę - podsunął Fafhrd. Najwyraźniej otrząsał się ze stanu upojenia. - Użyła jej, żeby odnaleźć Malygrisa. - Laurian? - spytał Kocur. To nie miało sensu. - Po co Laurian... Nie dano mu skończyć. Drzwi otworzyły się z hukiem. Do środka wskoczył ka- pral Blizna z obnażonym mieczem. Jego żołnierze tłoczyli się w korytarzu za progiem. - Złapałem cię w pułapkę, ty mały śmieciu... - Bli- zna przerwał w pół słowa i spojrzał na wielkiego Fafhrda i dzban zmierzający ku jego głowie. - Chyba jeszcze nie spotkałeś mojego towarzysza- po- wiedział Kocur, gdy dzban roztrzaskał się na hełmie Bli- zny, oblewając go wodą. Kapral jęknął głośno i padł na kolana. - Następny! - ryknął Fafhrd. Chwycił misę i chlusnął wodą na żołnierzy, którzy przepychali się przez drzwi. Potem rzucił samą misą. Przez próg wpadło dwóch żołnierzy. Nadepnęli na kapra- la, aż się paląc, by pochwycić Fafhrda. Jeden z nich wymie- rzył cios wysoko, drugi nisko i gigant padł z rumorem. Blizna wstawał, klnąc. Wciąż ściskając miecz, skrzywił się i obrócił ku Kocurowi. Do środka wpadło dwóch następ- nych żołnierzy, by go wesprzeć. Kocur oparł się plecami o ścianę i chwycił miecz Fafhrda. Wyciągnął go z pochwy. Wypolerowane nagie ostrze błysz- czało, lecz Kocur zawahał się. Broń ciążyła mu strasznie w ręku i była niemalże tak długa jak on. - Co ja mam, do cholery, z tym zrobić? - zawołał. Złapał oburącz rękojeść i machnął mieczem, zakreślając świszczący łuk, aż Blizna i jego ludzie musieli się cofnąć. Potem wyciął w powietrzu śmiercionośną linię, by utrzy- mać atakujących z dala. Fafhrd warknął głośno i zrzucił z siebie dwóch przygnia- tających go żołnierzy, a potem wstał. Mimo to natarł na niego kolejny żołnierz. Fafhrd cofnął się i wysunął nogę. Żołnierz z okrzykiem zdumienia wystrzelił w powietrze i wy- padł za okno na aleję Kości. Na zewnątrz rozległ się jego krótki i ostry wrzask. Na Fafhrda spadał miecz. Olbrzym wykonał taneczny unik, porwał z oparcia krzesła pas z bronią należący do Kocura i wyszarpnął rapier. - A co ja mam zrobić z tą wykałaczką? - krzyknął do towarzysza. - Dlaczego nie sprawisz sobie prawdziwego miecza? - Brakuje ci umiejętności i finezji, by docenić to, co trzy- masz w ręku - odkrzyknął Kocur. Dalej machał ciężkim ostrzem Fafhrda najszerzej jak umiał, a tymczasem Blizna wraz z drugim żołnierzem próbowali się do niego zbliżyć. Fafhrd wykonał przesadny wypad i musnął ramię prze- ciwnika, utaczając niewielką ilość krwi. Zdumiony żołnierz otworzył szeroko oczy, dotknął rany i wpatrzył się w krew na dłoni. - Ha! Nawet nie upadł! - zawołał olbrzym do pochło- niętego walką towarzysza. Skrzywił się, patrząc na broń Kocura. W jego wielkiej pięści wyglądała naprawdę mizer- nie. - Twoja broń jest dla mnie za filigranowa. Oto broń godna mężczyzny! - W tym momencie chwycił jedną ręką stół. Trzymając go jak tarczę, wydał z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i natarł na rannego żołnierza. Wy- pchnął go wraz z dwoma pozostałymi za drzwi na korytarz. - Chodź, Kocurze! - krzyknął, śmiejąc się. - Oczyszczę nam drogę aż do baru! Trzej żołnierze rozciągnięci na podłodze korytarza i ich dwaj towarzysze ujrzeli nad sobą giganta z włosami w ko- lorze płomienia, ze stołem w jednym ręku i nieprawdo- podobnym mieczem w drugiej. Gramolili się niezgrabnie i niemalże stratowali nawzajem, kiedy uciekali w kierun- ku schodów. Fafhrd ponownie się roześmiał i rzucił stołem za nimi. Krzyknął do Kocura, który stał w odległym krańcu pokoju: - No i czemu marnujesz czas? - Jeszcze chwilkę sobie poćwiczę - odpowiedział Kocur. Sapał, trzymając na dystans dwóch pozostałych napastni- ków. - Szermierka ma zbawienny wpływ na mój nastrój. W tym momencie towarzysz Blizny przysunął się za bli- sko niewysokiego mężczyzny. Kocur uniósł stopę i kop- nął. Żołnierz chwycił się za krocze, upuścił miecz i upadł na kolana. - O tak - stwierdził Kocur - teraz czuję się lepiej. Zaskoczony Blizna niemądrze zerknął na jęczącego to- warzysza na podłodze. Potężny cios Kocura, nad którym ledwo panował, ze świstem sięgnął głowy kaprala. Wielki czubek miecza przeciął skórzany pasek hełmu Blizny i wy- ciął głęboką ranę w nieosłoniętym policzku. Trysnęła krew. Blizna krzyknął z bólu, przyciskając rękę do twarzy, i od- skoczył do tyłu. - Będziesz miał teraz dopasowany komplecik - powie- dział szyderczo Kocur. W gardle Blizny zagulgotał ochrypły krzyk. Żołnierz chwy- cił oburącz miecz i chciał natrzeć po raz ostatni. Ale zanim zdążył się ruszyć, pojawił się przed nim Fafhrd, uniósł jego hełm i trzasnął głownią miecza w nieosłoniętą czaszkę. - Ależ z ciebie niecierpliwy prostak - wydął usta Kocur. - Tak jak twój imiennik - zbeształ go Fafhrd - za bar- dzo lubisz bawić się jedzeniem. Kocur porwał z powrotem swój rapier i podał Fafhrdo- wi jego wielki miecz. - Nie zamierzałem go zjadać - powiedział obronnym tonem i wyciągnął z ruin sprzętów pas z Kocim Pazurem. Ich uwagę przyciągnął cichy jęk żołnierza, który leżał na podłodze, wciąż z dłońmi między udami. Kocur mruknął, gdy się nad nim pochylał: - Czuję się w obowiązku przeprosić za to. Większość mężczyzn wolałaby, żeby ich przebić mieczem. Biedny człowiek zagryzł usta, zamknął oczy i potakują- co kiwnął głową. Fafhrd oparł się o futrynę, zerkając na korytarz. - But jest potężniejszy od miecza- szepnął Kocur, gdy do niego dołączył. - Z pewnością będzie śpiewał pieśni miłosne w innej oktawie - stwierdził Fafhrd. Skradali się korytarzem w kierunku schodów. Fafhrd prowadził. Zatrzymali się na najwyższym stopniu. U stóp schodów czekało na nich pół tuzina gotowych do walki żołnierzy z obnażonymi mieczami i napięciem w oczach. Na ich twarzach błyszczał pot i malował się strach. Spo- glądali nerwowo w górę. Kocur i Fafhrd wymienili spojrzenia. Kocur ścisnął poręcz i wydał bojowy okrzyk. Przeskoczył ją, a szary płaszcz roz- postarł się za nim jak skrzydła. Fafhrd ryknął. Przecinając mieczem powietrze, pomknął w dół niczym rudy szaleniec. Żołnierze wrzasnęli i rzucili z brzękiem broń na ziemię. Obute stopy zagrzmiały, gdy sześciu mężczyzn uciekało na łeb, na szyję przed fruwającym skrzatem i nacierającym gigantem. Fafhrd ścigał ich aż do progu. Ale jego drwiący śmiech ścigał ich jeszcze na ulicy. Kocur schował rapier, a Fafhrd obrócił się do niego plecami. - Ty ogrze - powiedział mniejszy mężczyzna, i kpiąco zmarszczył brwi. - Chyba się zlali w spodnie. - Podniósł z podłogi przewróconą butelkę po winie i potrząsnął nią. Odkrył, że pozostał w niej jeszcze łyk, więc przyłożył ją do ust, osuszył i wytarł usta. ¦ - Wysuszyło cię straszenie bezbronnych żołnierzy? - spytał Fafhrd, chowając do pochwy swój miecz. Kąciki ust Kocura uniosły się w uśmiechu. - Zauważyłem, z jakiej jest winnicy- powiedział i upu- ścił puste naczynie, które roztrzaskało się u jego stóp. - To- vilyis. Popełniłbym zbrodnię, gdybym jej nie opróżnił. Z baru dobiegł jęk. Ściągnął ich uwagę. Wciąż pijany Jednoręki Cherig próbował usiąść. Jego ramiona młóciły powietrze, a noga majtała się rozpaczliwie. Wtem gospo- darz wydał z siebie dziwny i zdumiony okrzyk i spadł z wą- skiego kontuaru. Kocur i Fafhrd pospieszyli na pomoc tłustemu właścicielo- wi. Podnieśli go, podprowadzili do zydla i oparli o ścianę. Cherig wpatrywał się w ich twarze zamglonymi i prze- krwionymi oczami. Najwyraźniej ich nie rozpoznawał. Wtem klepnął Fafhrda po ramieniu. - Ach, to ty, Fafhrdzie - wymamrotał niewyraźnie. Pomachał palcem przed nosem olbrzyma. - Lepiej uwa- żaj. Ludzie suzerena pytali o twojego szarego towarzysza. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to na pewno obserwują mój lokal. - Ostrzegę go - odparł Fafhrd. Machnął ręką przed nosem, by rozwiać nieprzyjemny zapach dobywający się z ust Cheriga. - Lepiej tak zrób - stwierdził Cherig i kiwnął głową. Za- mknął oczy i ześliznął się po ścianie. Gdy opadła mu szczę- ka, z rozchylonych ust dobyło się głośne chrapanie. - Musiał przeżyć interesującą noc - skomentował Fa- fhrd. Kocur spojrzał na niego ostro. - Nie wiesz, co tu się stało? Fafhrd potrząsnął głową. - Kiedy przybyłem do domu, było już po zabawie. A teraz powiedz mi, co takiego zrobiłeś, że tak wkurzyłeś straże? Kocur w ciągu kilku chwil opowiedział, jak złapano go pod wieżą Koh-Vombi, a potem jak uciekł z lochów Rokkar- sha do tuneli pod miastem. Wspomniał o Świątyni Niena- wiści i o tym, jak ją przekształcono w schronienie dla bez- domnych ofiar klątwy Malygrisa. Zdradził szczegóły spotka- nia z Dempthą Negatarthem i jego córką Jesane. Na koniec zachmurzył się i powiedział o zniknięciu Dempthy. - Demptha ma warsztat jubilerski na północ od ulicy Bogów - rzekł Kocur. -Jeśli nie jesteś zbyt spity tym winem, chcę tam pójść. Fafhrd otarł czoło. - Ćwiczenia doskonale wpływają na oczyszczenie umy- słu - odparł. Z piętra dobiegł ich stłumiony trzask, po którym roz- legł się głośny jęk i przekleństwo. Wyraźnie było słychać, że głos należy do kaprala z blizną. - Nadszedł najwyższy czas, żeby poszukać tego warsztatu - rzekł Fafhrd. - Chyba zabawniej byłoby zostać i znów mu przetrzepać skórę - mruknął Kocur, ale pierwszy wyszedł ze Srebrne- go Węgorza i wkroczył w aleję Mroczną. Na rogu ulicy Taniej napotkali samotnego przechod- nia. Skulony i owinięty płaszczem z kapturem, niemalże wpadł na Fafhrda. Podniósł wzrok, nagle zaczerpnął tchu i odsunął się. Jego prawa dłoń wyskoczyła spod płaszcza. Błysnął smukły nóż. Oczy, skryte pod kapturem, otworzy- ły się szeroko. Przez chwilę mężczyzna gapił się na nich. Potem schował nóż pod płaszcz, mruknął pospieszne przeprosiny, przebiegł na drugą stronę ulicy i dalej poszedł swoją drogą. - O co tu chodzi? - spytał Fafhrd i podrapał się po brodzie, gapiąc się za przechodniem. Potem rozejrzał się wokół. - Gdzie się wszyscy podziali? Jest ranek, a ulice są zupełnie puste! - Widziałeś, jak mu się trzęsła ręka? - skomentował cicho Kocur. Sam mocniej otulił się płaszczem. - Żołnie- rze Blizny też byli przerażeni. - Pewnie, że tak! - roześmiał się Fafhrd. - Czyż nie wyglądamy groźnie? Ba, sama twoja śniada twarz mogła- by straszyć po nocach! Kocur dźgnął Fafhrda łokciem w biodro. - Nie drwij z mojej buźki, bo nie powstydziłaby się jej porcelanowa laleczka - ostrzegł go z udawaną powagą, a potem spoważniał. - Żołnierze przewyższali nas liczeb- nie, ale jeśli bali się, zanim zapukali w nasze drzwi, to nic dziwnego, że tak łatwo ich pokonaliśmy. - Bali się! Bali! - rzekł z rozdrażnieniem Fafhrd. - Cie- kawe czego? Szary Kocur wyszedł na środek ulicy i rozejrzał się. O tej porze ulica Tania zazwyczaj tętniła życiem. Powinni zoba- czyć kupujących i kupców, spieszących ku swoim kramom, a także wózki dostawcze z ładunkiem świeżych towarów. A tymczasem nawet pies nie grzebał tu w rynsztoku. Gdy odwracał się do towarzysza, Kocur zauważył kątem oka okno dokładnie nad nimi. Okiennica uchyliła się nieco i nerwowo wyglądała zza niej para oczu, najwyraźniej przy- wabionych ich głosami. Fafhrd podążył wzrokiem za spojrzeniem Kocura. Uśmiech- nął się szeroko, uniósł dłoń i pomachał do podglądacza. Białe palce owinęły się wokół krawędzi okiennicy i ci- cho ją zamknęły. Kocur węszył w powietrzu, wpatrując się w zamknię- te okno. - Nie czujesz - szepnął do towarzysza za plecami - cze- goś nieokreślonego i niepojętego, jakby chłodny oddech na karku? - Przerwał i przełknął. Już wcześniej czuł coś ta- kiego, tyle, że znacznie wyraźniej. W tunelach pod Lankh- marem. - Fafhrdzie, wieje dziwny wiatr. Olbrzym zmarszczył brwi. - Nie czuję żadnego wiatru - odparł - ani też strachu, 0 którym mówisz, czymkolwiek by był. - A więc nie czujesz, mój uparty przyjacielu? - spy- tał Kocur i ruszył ulicą w kierunku północy. - Powiedz mi zatem, czemu zastałem cię, gdy wysączałeś drugą butelkę, choć słońce jeszcze nie wspięło się nad dachy? Fafhrd szybko wyprzedził Kocura i zaczął protestować, ale po chwili ucichł, a jego twarz przybrała ponury wyraz. Uważnie przyglądał się wlotom alejek i ocienionym miej- scom po drodze. Idąc od alei Mrocznej do ulicy Rzemieślników, napotkali nie więcej niż pięć osób. Żadna z nich nie przemówiła ani się nie przywitała. Ludzie unikali ich wzroku, przemyka- jąc obok z paczkami i torbami w garściach, albo skrywa- jąc sztylety pod płaszczami. Na skrzyżowaniu z ulicą Rzemieślników tylko dwóch kup- ców otworzyło sklepy. Jeden z nich stał w drzwiach i pa- trzył podejrzliwie na drogę. W ręku ściskał drewniany tłu- czek, który mógł być jego narzędziem pracy. Na ulicy Myślicieli biły dzwony uniwersytetu, wzywając studentów na zajęcia. Tego dnia dzwoniły na smutną nutę 1 nikt nie podążył za ich zewem. Ulica Kupców Jedwabnych zwykle tętniła życiem już od najwcześniejszych godzin, ale dziś była zupełnie opustosza- ła. Drzwi sklepów pozostały zamknięte, a okna ślepe. - Jeśli ostatniej nocy Laurian rzuciła potężne zaklęcie - rzekł Kocur- to chyba każdy obywatel musiał je poczuć. Coś sprawiło, że kulą się i chowają w domach. Fafhrd zakrył usta dłonią i kaszlnął. Cicha eksplozja do- była się z głębi płuc. - Jeśli masz rację - odparł, wycierając ślad śliny z ust - to miasto jest przeklęte. Kocur wpatrywał się w przyjaciela. Nagle zbladł. - Klątwa Malygrisa - powiedział z nagłym przeraźli- wym zrozumieniem - mogła dotknąć każdego, kto wpadł w zaklęcie Laurian. Na twarzy Fafhrda pojawił się głęboki smutek. - Zastanawiam się, czy wiedziała, co robi. - Potrzą- snął mocno głową. - Nie wierzę, że skazała na zły los tak wiele niewinnych istnień. Kocur zacisnął po bokach ręce w szarych rękawiczkach. - Zastanawiam się, czy Laurian jest za cokolwiek odpo- wiedzialna - rzekł zwięźle - a zwłaszcza za Malygrisa. - Malygris zabił ją zeszłej nocy - warknął Fafhrd. - Na pewno nie jest niewinny. Kocur słuchał go nieuważnie, ponieważ sam sobie zdał z czegoś sprawę. To magia zmusiła go, by się udał do Mrocz- nego Motyla i poddał się poniżającym praktykom. Był tego pewien, ale wcale go to nie pocieszyło, a raczej przynio- sło poczucie niebezpieczeństwa, zagrożenia i niepewności. Czyżby i on miał stać się ofiarą paskudnej i wyniszczają- cej choroby? - Nie wiem, czym jest ten czarodziej - mruknął Kocur - ale przysięgam, Fafhrdzie, że mamy do czynienia ze znacznie większą tajemnicą i jeszcze jej nawet nie musnę- liśmy. Ta sama nienaturalna cisza wypełniała ulicę Bogów, ale po tej największej z arterii miasta przechadzały się od- ważniejsze dusze. Klekotanie końskich kopyt sprawiło, że Fafhrd i Kocur obrócili się, przyglądając, jak mija ich czar- ny powóz z zaciągniętymi zasłonkami. Nie widzieli, kto sie- dzi w środku. Woźnica skupił wzrok na drodze przed sobą i ostentacyjnie ich zignorował. Przy wejściu do świątyni Mogą i wzdłuż otaczającego ją muru stał szwadron uzbrojonych kapłanów. Wyraźnie przypominał o bitwie z kapłanami Aartha i tragedii, jaka wydarzyła się tu kilka dni temu. Przyglądali się podejrzli- wie nielicznym obywatelom, chodzącym między otwartymi sklepami i warsztatami. Zaledwie kwartał dalej ulica Świątyń była zupełnie opu- stoszała. Południową część ulicy stanowiły mury świątyń i tylne bramy, ale przeciwną stronę okalały sklepy. Kocur nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie dokładnie znajduje się warsztat Dempthy, więc, drapiąc się po brodzie, zasta- nawiał się, dokąd iść. Ruszył w kierunku rzeki i zaczął do- kładnie przyglądać się kupieckim znakom. W końcu zatrzymał się i wpatrzył w ozdobny szyld, na którym wymalowano jaskrawymi kolorami dzikiego pawia z rozpostartym ogonem. Ptak trzymał w jednej łapie szma- ragd, a w drugiej rubin. - Ptak Klejnotów z lankhmarskiego tarota - powie- dział Kocur i położył dłoń na drzwiach. - Powinienem się tego spodziewać. Fafhrd ścisnął ramię przyjaciela. - Rozpoznaję ten styl. - Pod jego dotykiem drzwi otwo- rzyły się. - Nie są zamknięte - rzekł z pewnym zdziwie- niem. Wśliznęli się do środka, czekając chwilę, aż ich oczy przy- zwyczają się do mroku. Większość pokoju zajmował długi stół roboczy, zasypany różnorodnymi narzędziami do cię- cia klejnotów i delikatnego kształtowania metali. Przy ścia- nie stało kilka kredensów i pustych gablot. Wszystko po- krywała gruba warstwa kurzu. - Demptho? - zawołał cicho Kocur, a potem dodał gło- śniej: - Demptho? Fafhrd wskazał zasłonięte drzwi z tyłu warsztatu. Odsu- nął czubkiem palca skraj zasłony i zajrzał przez nie, a po- tem skinął na Kocura, by szedł za nim. Zaplecze było większe, ale pozbawione mebli. Na koł- kach na ścianie wisiało kilka narzędzi, a pośrodku stał pusty kufer z odchylonym wiekiem. W kącie leżało połama- ne krzesło. W innym rogu widniały wąskie schody, które prowadziły na strych. Kocur podkradł się do stopni z ręką na Kocim Pazurze. Ostrożnie odchylił klapę. - Na krew Mogą! - wykrzyknął. - Fafhrdzie, chodź i zobacz! Olbrzym wspiął się po schodach. Kocur stał na szczy- cie z otwartymi ustami. Fafhrd gwizdnął cicho, wsunąwszy ponad podłogę strychu jedynie głowę i ramiona. Pomieszczenie to trudno było nazwać strychem. Podło- gę pokrywały pluszowe szkarłatne dywany, a ściany zdo- biły malowidła Dempthy. W pobliżu stał złoty samowar. Środek pokoju zajmował wielki stół, na którym w świetle dwóch świec błyszczał zestaw flaszek i alembików. Między świecami leżała rozrzucona talia kart. Półki z książkami, zajmujące ścianę za stołem, ukazy- wały imponującą kolekcję woluminów. - Podejrzewam, że to prawdziwa pracownia Dempthy - skomentował Kocur. Z cienia za stołem dobiegł ich ledwo słyszalny jęk. - Demptho? - Kocur mocniej ścisnął sztylet, wziął jedną ze świec i okrążył stół. Fafhrd obszedł go z drugiej strony. Światło padło na pobrużdżoną, pomarszczoną twarz, masę siwych włosów i zasuszone piersi. Kocur poczuł grozę i obrzydzenie pod wpływem niespodziewanego widoku, po- nieważ w postarzałej twarzy rozpoznał kogoś. - Jesane? - krzyknął i padł na kolana. Fafhrd uniósł brew. - Córka? Jesane spojrzała postarzałymi oczami w jego kierunku. Potem jej wzrok spoczął na otwartąej książce, która leżała na podłodze tuż poza jej zasięgiem. Próbowała ją sięgnąć, ale Kocur wziął ją w objęcia. Kobieta, która uratowała mu życie, stała się krucha niczym stary pergamin. 1 - Co ci się stało? - krzyknął Kocur, odgarniając pasma włosów z jej brwi. Szukał w jej twarzy śladów minionej pięk- ności i przypominał sobie iskrę w niegdyś jasnych oczach, siłę i witalność dawniej krzepkiego i pożądanego ciała. - Na bogów, co się stało? Usta Jesane zadrżały i otworzyły się. Między popęka- nymi wargami wisiało wąskie pasmo śliny. Zlizała je słabo brązowym językiem. - Kraina Ciemności - szepnęła i otworzyła ze zgrozy oczy. Próbowała uwolnić się z objęć Kocura i sięgnąć kru- chymi palcami po książkę na podłodze. - Kraina Ciemno- ści jest tutaj! Z jej gardła dobył się suchy charkot i zawisła bezwład- nie w jego ramionach. - Nie żyje - stwierdził Kocur ciężkim głosem i położył ją łagodnie na podłodze. Podniósł książkę i zamierzał położyć ją na stole, ale jego wzrok przyciągnęła niezwykła kaligra- fia. Zatrzymał się na stronie, na której otwarto księgę. Zanim zdążył przeczytać choćby słowo, strona zajęła się wściekłym płomieniem. Wybuch osmalił Kocurowi brwi i gdyby nie rękawiczka, poparzyłby mu dłoń. Krzyknął i in- stynktownie rzucił książkę. Płomienie pożarły tom z nienaturalną prędkością i prze- skoczyły na gruby dywan. Strumień ognia pomknął po pod- łodze wprost ku półkom z książkami. - Nie! - krzyknął Fafhrd i zerwał się na równe nogi. Po- rwał księgi z półek i próbował je uratować, ale każda z nich wybuchała mu w ręku. Kocur próbował go odciągnąć. - Co za strata! - zawołał Fafhrd. - Tyle wiedzy! - Musimy się stąd wydostać! - nalegał Kocur, osłania- jąc twarz od gorąca. - To miejsce zaraz spłonie! Wybiegli na ulicę, ale nie zatrzymali się na dole. Żaden z nich nie chciał zostać przyłapany przy pożarze, bo przecież żołnierze poszukiwali Kocura. Schowali się za następnym rogiem. Wyłonili się na ulicy Bogów i skierowali ku rzece. Nad dachami południowej części miasta bił w niebo czar- ny dym. Fafhrd wpatrywał się weń z dziwnym wyrazem twa- rzy, a potem zaczął iść coraz szybciej. W końcu ruszył bie- giem, a Kocur deptał mu po piętach. Fafhrd zatrzymał się o kwartał od źródła drugiego dymu. - Posiadłość Sadastera- powiedział, wskazując głową trzaskające płomienie. - Zniszczono kolejną bibliotekę. Kocur westchnął przeciągle. Ulice już nie były puste. Lu- dzie tłoczyli się na drodze i obserwowali, jak płonie wielki dom. Ustawili się w szeregu, podając sobie wiadra, ale nie po to, by tłumić ogień pożerający dom Sadastera, ale by chro- nić stojące wokół budynki. Na szczęście posiadłości w tej części miasta stały w dość dużej odległości od siebie. Szan- sa, że płomień się rozprzestrzeni, była raczej niewielka. - Szkoda, że nie widziałeś - szepnął Fafhrd - tej ko- lekcji książek. - Nie majak ogień, żeby ściągnąć tłum - mruknął Kocur. Obrócił się plecami do szalejącego piekła i wpatrzył w ko- lumnę dymu wznoszącego się nad ulicą Świątyń. Niech Fafhrd opłakuje księgi. On pogrąży się w żałobie po Jesane. 17 Gniew czarodzieja Ulicą Zakonnic biegł szwadron żołnierzy. Kierowali się ku trzaskającym płomieniom, które pochłaniały posiadłość Sadastera. Fafhrd pamiętał o tym, że Kocur jest poszuki- wany przez straże, więc szybko złapał towarzysza za łokieć i wepchnął w tłum widzów. Kocur zrozumiał jego intencje i głębiej naciągnął kap- tur na twarz. Nie ściągając na siebie uwagi, przecisnęli się przez tłum i zagłębili w wąską, wijącą się uliczkę. Oddali- li się szybko od miejsca zdarzenia i pojawili kilka kwarta- łów dalej na Dziedzińcu Krypt. Wokół placu wznosiły się wysokie, zrujnowane i w więk- szości opuszczone kamienice. Budowle należały do najstar- szych w Lankhmarze. Widać to było po nich. Pochylały się pod zwariowanymi kątami na starożytnych, zerodowanych fundamentach. Przez dziury w dachach i popękane, znisz- czone mury do środka wpadało światło słoneczne. Mieszkali tutaj tylko najbiedniejsi i najbardziej zdespe- rowani lankhmarczycy. Pojedyncze mieszkanka były je- dynie małymi, ponurymi celami. Stąd się wzięła nazwa Dziedziniec Krypt. Podłogi przegniły zdradziecko, a okna odarto z okiennic. Mocniejszy podmuch sprawiał, że drew- niane belki skrzypiały i jęczały, a cała konstrukcja chwia- ła się. Cechą Ląnkhmaru było to, że obok najgorszych siedzib stały najbogatsze, a dzieliła je czasami jedynie wąska droga lub kilka alejek. Pośrodku dziedzińca szemrała cicho niewielka popęka- na fontanna. Do okrągłego basenu z ceramicznego kranu sączyła się woda. Dno zbiornika porastały ciemnozielone mszaki. Fafhrd odsunął kaptur na ramiona, zanurzył rękę w wodzie i wilgotną dłonią wytarł twarz i kark. Chociaż nie przyznał się Kocurowi, w głowie pulsował mu tępy ból od wypitego wina. Nawet tutaj w powietrzu unosił się dym, budząc w Fa- fhrdzie wspomnienia o fantastycznej bibliotece Sadastera, Laurian, słodkiej Sameel i radości, którą go obdarzyła. Ża- łował ksiąg i na nowo opłakiwał obie kobiety. Myśl o tym, jak ich ciała płoną w tym piekle, zagniewała go i przypra- wiła o mdłości. - Nie mogę zapomnieć o tym, jak wyglądała Jesane - powiedział słabo Kocur, wyciągając przed siebie nogi. Siadł na niskim kamiennym murku fontanny. W zamyśle- niu zagryzł wargę i oparł brodę na dłoni. Miał zatroskany, nieobecny -wyraz twarzy. - Laurian wyglądała tak samo, gdy umierała - rzekł cicho Fafhrd. - Na koniec starzała się gwałtownie, a jej piękno gasło jak róża... - zawahał się i dokończył - w ogniu. Kocur podciągnął nogi i oparł łokcie na kolanach. - Nuulpha twierdził, że Jesane była starsza, niż na to wyglądała. Demptha tak samo. Fafhrd nieświadomie ukucnął tak jak Kocur. Oparł łok- cie na kolanach i złożył w dłoniach brodę. Wpatrywał się w brukowany plac. - W naszym śnie - powiedział w końcu - Sadaster stosował czary, by Laurian pozostała młoda. Kocur gwałtownie podniósł wzrok. - Nigdy nie przestaniesz mnie zdumiewać, przyjacielu - powiedział. - Zrobiłeś to, do czego ja nie byłem zdolny - dopasowałeś dwa fragmenty układanki. Fafhrd rozchmurzył się, słysząc komplement, ale zaraz zmarszczył czoło. - Jakiej układanki? Kocur roześmiał się krótko i niespodziewanie, a potem przesadnie wzruszył ramionami. - Nie wiem - odparł. - Ale czy to przypadek, że dwie znane nam kobiety zmarły w tajemniczych okolicznościach i obie zachowywały urodę wbrew naturze? Fafhrd poskrobał świeżą rudą szczecinę na brodzie. Od paru dni nie golił się i nowy zarost swędział go. - A co to ma wspólnego z przyczyną, dla której tu je- steśmy, to znaczy z Malygrisem? - Nie wiem! - powiedział ponownie Kocur i machnął z irytacją ręką, a potem wstał. Nagle zamarł w pół gestu. - A może i wiem. Malygris stworzył swoją trzykroć przeklę- tą klątwę, by uderzyć w męża Laurian. Jesane i jej ojciec pracowali, by pomóc niewinnym ofiarom tej klątwy. - Niezbyt mnie to przekonuje - prychnął Fafhrd. - Może i tak - przyznał Szary Kocur. - Ale jest to coś, na czym się znamy. - Zmusił się do uśmiechu i położył dłoń na brzuchu. - Jestem tak głodny, że zjadłbym wołu z Quarmallan. Fafhrd uniósł brew i zerknął na puste mieszkania, które ich otaczały. - Lepiej nie pokazuj nigdzie swojej buźki - stwierdził i wstał. - Poszukam śniadania, a ty zobacz, czy da się tu gdzieś znaleźć dla nas pokój. Kocur poskrobał się po głowie i wskazał dłonią pobli- skie budynki. - Ale czy nas stać na tę okolicę? Fafhrd poklepał się po sakiewce. - Znajduje się w naszym przedziale cenowym - odpo- wiedział. - Jeszcze nie zgłupiałem na tyle, by opuścić dom Sadastera bez paru błyskotek. - Cóż, jeśli cena nie gra roli - rzekł Kocur, certoląc się nieco - to znajdę waszmości jakąś dziurę z widokiem. - To ja pójdę po coś konkretnego do zjedzenia. Fafhrd poprawił kaptur płaszcza, by ukryć twarz, i z po- wrotem ruszył alejką ku ulicy Zakonnic. Woń spalenizny unosiła się w powietrzu, kiedy dotarł do ulicy. Na północy bił w niebo czarny dym. Początkowo olbrzym rozważał możliwość wmieszania się tłum, który, jak wiedział, zgromadził się, by patrzeć na ogień. Na pewno było tam mnóstwo kieszeni do oczysz- czenia i sakiewek do odcięcia. Jednakże Gildia Złodziei na pewno wysłała już tam swoich przedstawicieli i choć aż się palił, by mieć pretekst do zadarcia z tą grupą, to nie miał teraz na to czasu. Szedł na zachód wąskimi uliczkami i zaułkami, aż do- tarł do rzeki. Obok niego przepłynęły dwie barki, majesta- tycznie zgrabne mimo zwalistości i rozmiarów, powiewa- jąc na wietrze proporcami. Kierowały się ku południowym krainom Lankhmaru. Kilka łodzi rybackich, pracujących w pobliżu brzegu, podskakiwało na wywołanych przez nie falach. Fafhrd stał na zakurzonym, poznaczonym koleinami szla- ku, który biegł równolegle do rzeki. Obserwował uważnie brzegi, dostrzegając staruszkę z koszem bielizny, wpół śpią- cego rybaka nad wędziskiem i trzech chłopców przeskaku- jących przez kamienie. Przez chwilę zazdrościł im proste- go, beztroskiego życia. Przypomniał sobie, że tak naprawdę wcale nie byli tacy beztroscy. Nawet jeśli nie nauczyłby się już niczego więcej w życiu, wiedział, że wszyscy się z czymś zmagają. Starusz- ka najprawdopodobniej pracowała na własne utrzymanie. Rybak czekał cierpliwie na rybę, która miała wykarmić jego rodzinę. A dzieci może zastanawiały się, gdzie będą spać i czy będą bezpieczne tej nocy? Ponownie spojrzał na obywateli Lankhmaru. Żałował, że nie może przebić się przez powierzchowne złudzenie i zaj- rzeć w głąb ich duszy. Ubrania zdradzały ich ubóstwo. Byli też odważni. Zajmowali się swoimi zadaniami, podczas gdy pozostali ludzie ukrywali się przed szaleństwem, które ogar- niało miasto. Zastanawiał się, jakie duchy im towarzyszą. Zszedł z ulicy i podążył dalej porośniętym trawą brze- giem, aż stanął w końcu u boku staruszki. Zgięła plecy nad powierzchnią wody. Przez przetartą czarną suknię widać było sękate kręgi jej kręgosłupa. W siwe włosy wplotła wy- strzępioną brązową wstążkę, która utrzymywała je w koku na czubku głowy. Widział głębokie zmarszczki, wyryte na ptasiej szyi, i twarz o wysokich kościach policzkowych. Zamarła, gdy cień Fafhrda padł na wodę. Potem rzuciła ociekający materiał do kosza u boku i usiadła sztywno na piętach. Spojrzała na niego bez słowa. Jej oczy, choć znać w nich było pewien strach, zdradzały więcej: głęboką rezy- gnację, może i nudę. Pozwalało jej to stawić czoła śmier- ci z niemalże cesarską godnością, jeśli to właśnie miało ją spotkać z rąk giganta. - Nie martw się, babciu - rzekł Fafhrd, sięgając do sa- kiewki. Wyciągnął z niej ametystowy naszyjnik ze srebrnymi paciorkami. Myślał o Sameel i Laurian, którym go zabrał. Ukląkł, rozpostarł kosztowną ozdobę na mokrych ubra- niach i zmusił się do uśmiechu. Dotknął przelotnie jej ra- mienia, a potem schował naszyjnik pod mokrym zwojem. - To coś na deszczowy dzień. Staruszka przez dłuższą chwilę spoglądała podejrzliwie na tajemniczego dobroczyńcę, zanim jej oczy pomknęły ku koszowi. Fafhrd wstał po cichu i wrócił na ulicę. Czuł za- dowolenie, a to mu się ostatnio nieczęsto zdarzało. Pomy- ślał, że Laurian też byłaby zadowolona. Po raz ostatni spoj- rzał na staruszkę przez ramię i zatrzymał się. Przez chwilę, gdy wstawała, przygarbiona nad koszykiem, odziana w czarną, zwisającą na kruchej sylwetce suknię, która przypominała starą luźną koszulę nocną, przywoła- ła wspomnienie kogoś innego. Przypomniał sobie inną po- stać w czerni: rybaka, który stał w łodzi i odpychał się żer- dzią od nocnej rzeki, a także dziwnego pilota, żeglującego we śnie po morzu mgły. Zdał sobie sprawę, że szukał tej sylwetki, i znów zaczął wpatrywać się w brzegi rzeki. Dostrzegł tylko starą kobie- tę u kresu życia, chudą i posiwiałą. Stłumił dreszcz, przy- glądając się jej z oddali. Zastanawiał się, czy to omen jego własnego przeznaczenia? Staruszka ułożyła rzeczy w koszyku. Uklękła ponow- nie, chwyciła kolejne ubranie i zanurzyła je w rzece. Wy- jęła mokry materiał i zaczęła trzeć go z determinacją mię- dzy sękatymi kłykciami. Miała zaciętą, ale niemalże zupeł- nie pozbawioną uczuć twarz. Wróciła do swych codzien- nych zajęć. Fafhrd uniósł głowę i zaczerpnął głęboko tchu. Jeśli była omenem, to dawała mu pewną lekcję. Życie, choć krótkie, toczyło się dalej. Poczuł łaskotanie w piersiach. Bał się, że za chwilę się rozkaszle. Była to ledwo wyczuwalna słabość, ale zaśmiał się sam do siebie. Mimo że staruszka przed chwilą się wzbogaciła, dalej zajmowała się swoją pracą. On też miał swoje sprawy do załatwienia. Nagle wiedział, jak się za nie zabrać. Obrócił się i zaczął gwizdać. Szedł w stronę doków. Po- ranne słońce ogrzewało mu twarz. Świeży zapach znad rzeki ożywił go. Nawet wietrzyk igrający w olinowaniu statków w dokach i fale uderzające o skrzypiące burty brzmiały jak muzyka - muzyka życia. Jeśli kupcy w sercu Lankhmaru byli zbyt onieśmieleni, by wyjść i otworzyć sklepy, na pewno nie dotyczyło to ro- botników na brzegu rzeki. Szereg spoconych, obnażonych do pasa ludzi ładował beczułki na czekającą łódź. Kapitan wykrzykiwał rozkazy załodze. Dziewczyna ze łzami w oczach, błyszczącymi na wietrze blond włosami i w błękitnym płasz- czu, który powiewał wokół niej niczym babie lato, macha- ła chusteczką ukochanemu. Fafhrd zamienił cienki złoty pierścionek na gorącą, sma- żoną w maśle rybę pół kwartału dalej na wschód od doków, na wijącej się ulicy Węgorzej. Stary kupiec z dziobatą twa- rzą zawinął starannie posiłek w szerokie liście mięty, ro- snącej na południe od Lankhmaru. W sklepie naprzeciw- ko olbrzym zapłacił kilka tików za dwa bochny chleba i osełkę białego sera. Za kolejnego tika żona właściciela oddała mu znoszoną torbę płócienną, by miał w czym nieść zakupy. W kolejnym sklepie barbarzyńca kupił gliniany dzban i kilka ziaren cennego gahvey. Wrócił do doków i zamaru- dził chwilę w sklepie, gdzie sprzedawano zapasy dla żegla- rzy. Kupił dwie smolne pochodnie, lampę olejną i hubkę z krzesiwem. Z zakupami w przewieszonej przez ramię torbie powę- drował z powrotem na Dziedziec Krypt. Kocur powitał go, machając ręką w oknie na trzecim piętrze. Fafhrd dał znak towarzyszowi, by dołączył do niego przy fontannie, gdzie urządził ucztę. Ryba, choć ostygła, wciąż pachniała tak, że zbierała im się ślina w ustach, gdy zasiedli na niskim murku fontanny. Olbrzym zebrał garście suchej trawy, która rosła między kamieniami dziedzińca, i dodał kawałki suchych gałązek i spróchniałych drzazg znalezio- nych w cieniu budynków. Przy użyciu hubki i krzesiwa roz- palił wkrótce niewielkie ognisko. - Masz świetny humor - zauważył Kocur, gdy dołą- czył do Fafhrda. - Dobrze się czuję - odpowiedział Fafhrd, gdy napełnił zakupiony dzban wodą z fontanny. Umieścił go w ogniu, by zagotować wodę, i skinął w kierunku torby. - Utnij trochę sera i pokrój chleb. Kocur uniósł ser do haczykowatego nosa, wciągnął głę- boko powietrze i westchnął głośno. Wyjął Koci Pazur z po- chwy. Uciął cienki plasterek sera i wrzucił go sobie do ust. Zamknął oczy i ponownie westchnął. Potem zauważył, co robi Fafhrd, i popatrzył na niego zdziwiony. - To gahvey? - zapytał z zapałem. Fafhrd przytaknął, mieląc w dłoniach cenne czarne na- sionka. Wsypał pokruszone kawałki do dzbana z wodą. - Znalazłeś nam mieszkanie? - Ma solidną podłogę, tak jak waszmość sobie zażyczył " - odparł Kocur, krojąc chleb. - Ale wchodząc, uważaj na schody i absolutnie nie dotykaj poręczy. Oparli się plecami o murek fontanny i jedli, pochłaniając pachnącą miętą i masłem rybę, ostry ser i świeży chleb. Kiedy gahvey był już gotowy, wyciągnęli dzban z ognia rękami w rę- kawiczkach i czekali, aż ostygnie. Pili, podając sobie dzban. - Nie jesteśmy sami - szepnął nagle Fafhrd, rzucając ukradkowe spojrzenie w okno na pierwszym piętrze, gdzie na chwilę pojawiła się twarzyczka. - Są szybcy - odpowiedział Kocur, popijając gałwey. - Już ich wcześniej zauważyłem. Sądzę, że odkryliśmy, gdzie ulicznicy spędzają noce. Fafhrd zawahał się. Do ust przykleiły mu się okruchy chleba. Spędził młodość we względnym luksusie, który zapewniała im wysoka pozycja matki w Zimnych Pust- kowiach. Dzięki temu, że była przywódczynią Śnieżnego Klanu i śnieżną wiedźmą, w ich namiocie zawsze było cie- pło. Mieli futra na zimę i jedzenie. We własnym odległym kraju miał status księcia. Powoli odjął kubek od ust i postawił go obok resztek je- dzenia. Wciąż zostało im jeszcze nieco ryby, chleba i mnó- stwo sera. Wyjął własny sztylet, pociął ser i chleb w zgrab- ne kawałki i ułożył je na murku fontanny. - Co robisz? - spytał Kocur, ustawiając dzban z ga- hvey i sięgając po kolejny kęs ryby. Fafhrd plasnął Kocura po ręku płazem sztyletu. - Spełniam dobry uczynek - odpowiedział. - Już się wystarczająco napchałeś. Tłusty towarzysz do niczego mi się nie przyda. Kocur pokazał mu język. Poklepał się po brzuchu i bek- nął głośno. - Jeśli mówimy o bezużyteczności - rzekł, wskazu- jąc na pozostałe zakupy przyjaciela - to po co kupiłeś po- chodnie? Lampa nam wystarczy, by powitać noc, a nieza- bezpieczona pochodnia podpali cały ten dziedziniec. I jeśli 0 mnie chodzi, wystarczy na dziś pożarów. - Lampa oświetli nasze nowe gniazdko - powiedział Fafhrd - a pochodnie posłużą nam do innego celu. - Nie wyjaśnił nic więcej, tylko wysączył resztki gahvey i wstał. - Proponuję się przespać - ogłosił i przeciągnął się. - Chyba czeka nas długa noc. Kocur, wciąż siedząc, oparł się na rękach i uważnie przyjrzał Fafhrdowi. - Mam wrażenie, że w twoim prześwietnym umyśle rodzi się jakiś plan - stwierdził. - Zostaw resztki dzieciom - ciągnął Fafhrd, jakby Kocur nic nie mówił. Pochylił się nad fontanną i napełnił dzban wodą. - I zapal lampę, zanim stłumię nasze małe ognisko. Jest tyle oleju, że będzie się palić do nocy. Kocur wstał powoli i wzruszył ramionami. - Cóż, jeśli ich teraz nieco nakarmimy, to może nie spró- bują nas ukatrupić we śnie. - Wyciągnął z ogniska niewiel- ką płonącą gałązkę i dotknął nią knotu lampy, a następnie przysłonił płomień perforowaną metalową tarczą. Fafhrd opróżnił dzban. Kiedy woda spotkała się z ogniem, rozległo się głośne syczenie. W górę wzbił się obłok pary 1 dymu, a w powietrzu zapachniało popiołem. Fafhrd ponownie pomyślał o wspaniałych księgach w bi- bliotece Sadastera. Wszystkie strawiły płomienie. Znów ogar- nął go żal. Czując, że za chwilę opadnie go melancholia, zwalczył ją niefrasobliwą piosenką. Najadłem się za dwóch I mam już pełny brzuch, Więc spać się położę I głowę swoją złożę, Zasnę twardym snem, Bo skończył się już dzień! Ugasili ognisko i zapalili lampę, a następnie opuścili za- lany słońcem dziedziniec, zagłębiając się we wnętrze zruj- nowanego budynku, wybranego dla nich przez Kocura. Gdy wspinali się do pokoju na trzecim piętrze, drewniane stop- nie skrzypiały i trzęsły się pod ich ciężarem. - Najwspanialsze apartamenty w Lankhmarze - rzekł Fafhrd. Marszczył czoło, idąc za towarzyszem. W podłodze tuż za progiem widniała dziura wielkości człowieka. Przyjaciele zatrzymali się i zerknęli do brudnego pomieszczenia poniżej, a potem obeszli ją ostrożnie, wyczuwając, jak deski podłogi wyginają się okropnie przy każdym ich kroku. - Mam na- dzieję, że szczury należycie doceniają te luksusy. Z okna widać było doskonale dziedziniec poniżej. Para starych okiennic stała otworem, opierając się o ścianę na zewnątrz. Fafhrd złapał prawe skrzydło za uchwyt i po- ruszył nim w przód i w tył, wypróbowując stare zawiasy. Metal zaprotestował hałaśliwie, a stare drewno westchnę- ło. Okiennica odpadła u góry i odchyliła się na zewnątrz. W końcu pod własnym ciężarem odłamała sie też u dołu i z hukiem spadła na ziemię. - Ciebie nie można nigdzie ze sobą zabierać! - powie- dział Kocur, ustawiając lampę w rogu na podłodze i zrzu- cając torbę z pochodniami. - I co teraz powie gospodarz? Fafhrd zdjął miecz, a potem rozścielił płaszcz na zaku- rzonej podłodze. - Obudź mnie, jeśli zechce złożyć skargę - odparł i zwi- nął się w kłębek. Przytulił do piersi pochwę z bronią i za- mknął oczy, podczas gdy Kocur stał z rękoma opartymi na biodrach i gapił się na niego z otwartymi ustami. Fafhrd obudził się, zlany potem. Usiadł powoli i wytarł twarz ręką. Przemoczone ubranie kleiło mu się do ciała. Płaszcz, na którym spał, ukazywał wyraźny, wilgotny obrys jego sylwetki. Nie czuł gorączki ani ciepła, ale zmienił po- zycję i przysunął się bliżej okna. Na zachodzie widniały ostatnie barwy zmierzchu, a ze wschodu napływała noc. "Co za dziwne niebo" - pomyślał olbrzym, obserwując zlewające się odcienie szarości, głę- bokiego błękitu i czerni. "Posiniaczone niebo". Nad głową powoli i z wdziękiem przeleciał klucz czarnych ptaków. Fa- fhrd patrzył na nie, dopóki nie znikły mu z oczu. Ponad dachami wiał łagodny wieczorny wietrzyk. Cało- wał jego twarz i suszył pot. Mężczyzna zaczerpnął świeże- go powietrza. Dziedziniec poniżej wypełniły długie cienie. Fafhrd spoj- rzał uważnie na murek fontanny. Nie pozostał na nim ani jeden okruch jedzenia. Uśmiechnął się do siebie i przyjrzał zaciemnionym oknom i drzwiom kamienicy naprzeciwko. W oddali widać było małą główkę, która czujnie przycupnęła w rogu pozbawionego okiennic okna na trzecim piętrze. "Ilu ich jest?" - zastanawiał się barbarzyńca. "Ile dzieci - sierot i uciekinierów - zwało domem te zdradzieckie bu- dowle?" Czuł, jak wiatr wstrząsa starymi deskami, a belki i podpory chwieją się lekko. Przeniknęła go fala litości. Ża- łował, że nie ma więcej jedzenia, by zostawić je dzieciom. On sam nigdy nie poznał, jak to jest być sierotą. Nie tak jak jego towarzysz, pomyślał, patrząc w głąb coraz bardziej mrocznego pokoju. Kocur spał, siedząc w rogu. Oparł się plecami o ścianę, skrzyżował nogi jak wschodni filozof i oparł brodę na piersi. Ręce zwisały mu luźno po bo- kach. Słaby płomień lampy na rozchwianym stole oświetlał twarz śpiącego mężczyzny. Kocur nigdy nie wspominał o dziecięcych latach. Nie znał swoich rodziców. Mógł być synem głodującej dziwki, której nie było stać na jego utrzymanie, albo porzuconym dzieckiem szlachcianki lub królewny. Nie wiedział, skąd po- chodził, ani czy kiedykolwiek nadano mu imię. Jako ma- luch walczył o każdy kęs jedzenia jak drapieżne zwierząt- ko, dopóki wiedźma zielarka Glavis Rho nie potknęła się 0 niego w alejkach Lankhmaru. Dostrzegła coś wyjątko- wego w chłopcu i wzięła go do siebie. Uczyła go i zaszcze- piła ochotę poznawania lepszych rzeczy, które ofiarowa- ła cywilizacja. Fafhrd zauważył, że niebo ciemnieje coraz bardziej, więc wstał ostrożnie, by stare deski nie zaskrzypiały i nie zakłó- ciły przyjacielowi snu. Wziął płaszcz, zawiązał go pod szyją, a potem chwycił jedną z zakupionych wcześniej pochodni. Na koniec umocował na biodrach miecz i podkradł się bez- głośnie do drzwi. Zatrzymał się i zerknął w tył. Kocur nie poruszył się. Jego smukła pierś wznosiła się 1 opadała w miękkim rytmie snu. Fafhrd wiedział, że to- warzysz będzie zły, gdy obudzi się i odkryje, że jest sam. Olbrzym czuł jednak, że tę bitwę musi stoczyć w pojedyn- kę. Tylko jego dotknęła klątwa Malygrisa. Nie narazi przy- jaciela na działanie sił magii, którym zamierzał rzucić wy- zwanie tej nocy. Ostrożnie zszedł po schodach, poddając próbie każdy stopień, by spróchniałe drewno nie zarwało się pod jego ciężarem. U stóp schodów przystanął w drzwiach i wyjrzał na dziedziniec. Na progu w pobliżu siedziały dwa małe cie- nie. Kiedy Fafhrd wyszedł na zewnątrz, umknęły do budyn- ku, czujne i szybkie jak myszy. Fafhrd włożył rękę do sakiewki wypełnionej biżuterią Laurian i odnalazł bransoletkę. Ze srebrnych ogniw zwie- szały się czerwone jak krew granaty. Błyszczały ciemno w bladym świetle gwiazd oblewającym dziedziniec. Fafhrd przeciął dziedziniec i położył ją na stopniu, gdzie siedzia- ły dzieci. - Zanieście tę błyskotkę do Fisreta Fence na ulicy Uczciwych Ludzi - szepnął do czarnego otworu wejścio- wego. - Pieniądze powinny wystarczyć na jedzenie na ty- dzień dla was wszystkich, jeśli je mądrze wydacie. - Prze- rwał i nasłuchiwał, ale nie spodziewał się żadnej odpowie- dzi. Nie wątpił jednakże, że dzieci go usłyszały. W końcu dodał: - Powiedzcie temu staremu szczurowi, że przysyła was Fafhrd Rudy, któremu jest winien tysiąc przysług. To wam zagwarantuje uczciwą cenę. Odwrócił się od stopnia. Wcale nie spodziewał się po- dziękowań. Takie dzieci nie ufały nikomu spoza swojej małej grupy, a tym bardziej wielkiemu dorosłemu o nie- wiadomych intencjach i z mieczem dłuższym od każdego z nich. Odszedł, ale po kilku krokach zerknął w tył przez ramię i uśmiechnął się szeroko, gdy mała, koścista rączka wynurzyła się z ciemności i pochwyciła skarb. - Nie ma za co - mruknął Fafhrd. Ściskał niezapaloną pochodnię. Wyszedł z Dziedzińca Krypt. Poruszał się po omacku w tak wąskich alejkach, że ramionami ocierał się o ściany. Nie było mowy, by słońce zdołało wysuszyć ziemię w takich przejściach. Szlam i od- padki ubrudziły mu buty. Fafhrd zmarszczył nos, odurzo- ny zapachem błota i wylanej zawartości nocników. Zawinął skraj płaszcza wokół ramienia, by go nie ubrudzić. Szybko - niczym cień - przeciął ulicę Zakonnic. Zręcz- nie unikał światła ulicznych latarni i pozostał niedostrze- żony dla patrolu żołnierzy, zwartym szeregiem maszerują- cych na południe. Obserwował ich plecy, aż zniknęli mu z oczu. Zastanawiał się, jakie wyznaczono im zadanie. Potem ponownie ruszył przed siebie alejkami i zaułkami. Mijał domy i kamienice, sklepy i magazyny, aż znalazł się na brzegu rzeki Hlal. Twarz całowała mu chłodna bryza, a fale chlupotały me- lodyjnie. Ciemna woda migotała w różnobarwnym świetle gwiazd lankhmarskiego nieba. Fafhrd zaczerpnął głęboko tchu i powoli wypuścił powietrze. Podziwiał spokojne pięk- no i przez krótką chwilę smakował niekończącą się prze- strzeń życia, symbolizowaną przez rzekę i niebiosa. Po chwili ruszył wzdłuż brzegu. Zebrał kawałki drewna, wyrzuconego przez rzekę, urwał kilka garści suchej trawy i usypał stosik. Przenikliwym wzrokiem przeszukał skraj wody w poszukiwaniu najbielszych i najgładszych kamieni. Ostrożnie wygrzebał je, by nie przylepił się do nich szlam. Chuchnął na każdy z nich, a kiedy skończył, zbudował nie- wielką, niezgrabną piramidkę obok stosu drewna i trawy. Przetrząsnął sakiewkę, przekopując się przez klejnoty Laurian, aż znalazł wcześniej zakupione pudełko z krze- siwem i hubką. Zaczął podpalać trawę i drewno. Kiedy się w końcu zajęły, chwycił smolną pochodnię, którą uprzed- nio odłożył na bok, i zapalił ją. Wbił drzewce w ziemię, aż stanęła obok piramidy. Ukląkł w kręgu światła i wydobył sztylet. Wyciągnął lewe ramię nad piramidą i zanurzył w ciało ostre jak brzytwa ostrze. Na białe kamienie pociekła krew. - Kosie - szepnął, mrucząc modlitwę do ponurego pół- nocnego boga swoich przodków. Patrzył, jak czerwone kro- ple przesączają się między kamieniami. - Nieczęsto wzy- wam twojego imienia, nie licząc najbardziej bluźnierczego z powodów. Ale posmakuj krwi swego marnotrawnego syna z ołtarzyka i wysłuchaj mnie. Wyciągnij srogą rękę z ci- szy Lodowych Pustkowi, połóż ją na plecach mojego wroga i przyprowadź go do mnie. Pochylił się niżej nad prowizorycznym ołtarzykiem. Kilka kolejnych kropel krwi rozprysło się na kamieniach. Błysnął zielonymi oczami, a miedziane loki mieniły się w płynnym złotym świetle ognia. - Boże Kosie - błagał - spraw to, a kolejne trzy dzie- wice zdefloruję w twoim imieniu. Plecy przeszył mu ostry wicher. Pochodnia i małe ogni- sko zamigotały dziko. Z rzeki przywiało krople wody, które zmoczyły mu kark. Znad trawiastego brzegu wzbił się obłok pyłu i zaczął sunąć w głąb lądu. Nagle w welonie kurzu ukazała się postać w płaszczu. - Twój zamarznięty bóg nie może ci pomóc, barbarzyń- co - syknęła figura i zdjęła kaptur. Na łysej głowie i w ma- łych pajęczych oczkach zamigotał płomień ogniska. Fafhrd uśmiechnął się szkaradnie i wstał spokojnie. Osu- nął skraj płaszcza i ukazał Graywanda. Powoli i z rozmy- słem owinął palce wokół rękojeści. Nie był to gest obron- ny ani niespodziewany. Emanował spokojem, śmiertelną groźbą i obietnicą walki. - Zaprawdę bogowie poruszają się tajemnymi ścieżkami - powiedział Fafhrd ponurym głosem. - Kos jest hojny, albowiem tak szybko mi cię dostarczył. - Dwoma palca- mi dotknął rany na wierzchu ramienia, w którym trzymał miecz, i namalował na policzkach parę czerwonych smug. Nawet na chwilę nie spuścił spojrzenia z Malygrisa. - Ty żałosny kundlu - rzekł czarodziej. - Obserwowa- łem cię całą noc i dzień aż po dzisiejszy wieczór, od chwili, gdy opuściłeś Laurian. Czekałem, by ukarać się za to, że ośmieliłeś się skalać moją ukochaną! - Tak jak i ty ośmieliłeś się zbrukać wspomnienie mojej prawdziwej miłości! - odpalił gniewnie Fafhrd. - Dziś zda- łem sobie z tego sprawę. To nie duch Vlany nawiedzał mnie na ulicach miasta! To twoja cholerna iluzja. - Ty nadęty głupcze! - odpowiedział gorzko Malygris. Zza fałd płaszcza wystrzeliła dłoń. Ognisko rozbłysło gwał- townie, strzelając językami płomieni. Trawa zajęła się ogniem i płonęła z nienaturalną wściekłością. Wokół Fafhrda po- wstał w mgnieniu oka gorący, trzaskający pierścień. Olbrzyma uderzyła fala gorąca. Przez chwilę zasłaniał oczy ramieniem, a potem uśmiechnął się szeroko i wycią- gnął Graywanda z pochwy. Czerwony blask igrał na impo- nującej długości ostrzu. r - Oszczędź mi swoich tanich sztuczek- szydził Fafhrd. Ignorował okrąg ognia, który zbliżał się do niego coraz bar- dziej. Porwał pochodnię, która stała obok, tam gdzie ją wcze- śniej wbił. - Skosztuj nieco prawdziwego ognia - rzekł i rzucił ją. Smolna pochodnia pomknęła ze świstem w mroku jak ognisty pocisk. Pędu nadała jej siła Fafhrda. Zdumiony Malygris wpatrywał się w nią z niewiarą w szeroko otwar- tych oczach. Najwyraźniej zahipnotyzowała go. W ostatniej chwili odskoczył na bok z cichym okrzykiem. Stopa zaplą- tała mu się w trawę i upadł na plecy. Płaszcz czarodzieja rozchylił się. Jedno ramię miał ściśle przywiązane do ciała. Twarz skurczyła mu się z bólu. - A więc dopadłem cię - ucieszył się Fafhrd. Przypo- mniał sobie, że ostatnim razem kamieniem trafił maga w ło- kieć. - Cóż, wyryję ci głębszy ślad, a Lankhmar pozbędzie się wściekłego szczura. - Złapał oburącz Graywanda i wy- soko uniósł ostrze. - Niech się ten koszmar teraz skoń- czy - syknął. Nagle świat zachwiał się, a ziemia zaczęła się obracać. Niebo i ziemia zamieniły się miejscami, a potem wróciły na właściwe pozycje. Fafhrd zatoczył się, walcząc o równo- wagę jak człowiek na miotanym burzą statku. Okręcił się, upadł na plecy, ledwo utrzymując miecz w ręku, i wrzasnął ze wściekłości i strachu. - Kpij sobie dalej z mojej mocy, barbarzyńco - roz- brzmiał w jego uszach śmiech Malygrisa, ale olbrzym nie mógł nigdzie dojrzeć czarodzieja. - Nawet nie możesz utrzy- mać się na nogach. W ostatniej chwili Fafhrd zorientował się, że wszyst- ko, co widział, to jedynie iluzje. Próbował wstać, ale znów przewrócił się, gdy ziemia się pod nim ugięła, a niebo za- wirowało. Zamknął mocno oczy. Miał nadzieję, że to po- łoży kres złudzeniu, ale moc Malygrisa zakradła się głę- biej w jego umysł. Choć zwalczył dezorientację, zdradziły go wszystkie zmysły. Wciąż walcząc ze słabością, ponow- nie otworzył oczy. Otaczał go krąg magów. Każdy z nich miał wściekłe ob- licze Malygrisa. - Znalazłeś się nagi w jej domu - oskarżyli go chórem czarodzieje. - Powiedz mi, że nigdy jej nie tknąłeś, a za- biję cię szybko. - Widzę, że niezbyt ci teraz idzie myślenie - odparł sar- kastycznie Fafhrd. Siłą woli podniósł się na kolana. Schwy- cił oburącz Graywanda, wbił go głęboko w ziemię i przywarł do niego. Stanowił teraz dla niego kotwicę, punkt odniesie- nia w wirującym szaleństwie. W jednej chwili świat obrócił się do góry nogami. Wrzas- nął, spodziewając się, że za chwilę będzie zwisał z rękoje- ści miecza. Zamiast tego stwierdził, że jego pozycja wzglę- dem miecza nie zmieniła się. Z ulgą popatrzył na krąg cza- rodziejów. Który z nich był prawdziwy? Jak go znaleźć? Czy którykolwiek w ogóle był rzeczywisty? Nagle Fafhrda opadła straszna myśl. Prawdziwy Maly- gris, niewidzialny dzięki iluzji, mógł w każdej chwili pod- kraść się do niego od tyłu. Olbrzym jedną ręką przywarł do Graywanda, drugą dobył sztyletu i zatoczył nim dziki łuk, próbując się rozejrzeć. Malygris roześmiał się ponownie. - Mogę sprawić, że będziesz cierpiał przez całą noc - powiedział. - Gadaj! Tknąłeś Laurian? - Nie powiem ci - odpalił mu Fafhrd - ile będzie trwa- ło twoje cierpienie. - Świat ponownie zadrżał. Olbrzym roz- paczliwie ścisnął rękami Graywanda, jego kotwicę i pró- bował przegnać iluzję z umysłu. - Wybrała Sadastera. Co z tego, jeśli mnie też wybrała? Co, jeśli wybrała tysiąc męż- czyzn zamiast ciebie? Wyobrażenia Malygrisa zadarły głowy i zawyły. - Powiedziałbym ci, jaki z ciebie idiota - szepnął Fafhrd bezgłośnie, czując nadchodzące mdłości - gdybym się nie bał, że za chwilę stracę obiad. - Laurian! Okrzyk maga zaskoczył Fafhrda. Nawet w obecnym stanie usłyszał w tym desperackim pisku udrękę i rozpacz. Zasta- nawiał się, czy w jakimś zakątku niegodziwego serca czaro- dziej nie tylko pożądał żony Sadastera, ale też i kochał. Fafhrd przełknął. Zebrał się na odwagę, chwycił rękojeść Graywanda i ostrożnie wstał z klęczek. Początkowo ukucnął na próbę, z nogami po obu stronach miecza. Potem stanął uważnie, nie śmiejąc puścić broni. - Jaka miłość - spytał, a w jego głosie zagościła zimna pogarda - sprawia, że człowiek morduje i zsyła klątwę nie tylko na wroga, ale niezliczone niewinne istoty? Nagle w obrazach Malygrisa błysnął czerwony gniew. - A co mnie obchodzą niewinne istoty? - odszczek- nął z goryczą. - Zaklęcie wymknęło się spod kontroli i ty- le. Spaliłbym Lankhmar do gołej ziemi, byle zdobyć rękę Laurian! Fafhrd przełknął ponownie. Pomyślał o Vlanie, jego jedy- nej prawdziwej ukochanej. W myślach błysnęło mu wspo- mnienie ciemnych włosów i jasnych oczu. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jak wspiął się na wysokie drzewo, by po raz pierwszy ją ujrzeć, gdy tańczyła w namiocie dla mężczyzn z jego wioski. Jego matka, Mor, próbowała go powstrzymać przed uj- rzeniem przedstawienia i pięknej tancerki. A więc Fafhrd i Vlana uciekli od trupy, rodziny i Zimnych Pustkowi, a tak- że od Mor, która z gniewu i zazdrości próbowała zabić ich lodową magią. Fafhrd potrząsnął głową. Matka, mimo jej wad, była dobrą nauczycielką. Nagle przed oczami z całą jasnością stanęły mu jej lekcje. To nie miłość powodowała Malygrisem, a jedynie za- zdrość. To uczucie rozkładało maga, zatruwało go i zamie- niło w potwora. - Tknąłem ją - powiedział ponuro Fafhrd. - Pokry- łem ją jak wielki byk. Łóżko trzeszczało pod nami, ściany trzęsły się od siły naszej namiętności, a ona wciąż wołała: "Jeszcze! Jeszcze!". Czarodzieje znów zawyli. Wyrzucili przed siebie zdro- we ramiona. Ku Fafhrdowi pomknęły błękitne błyskawice, paląc go wściekłą kobaltową energią. Ale Fafhrd nie poczuł oparzeń, ponieważ były to star- sze, słabsze iluzje. - "Fafhrdzie! Fafhrdzie!", tak do mnie krzyczała. Raz zawołała: "O mój biedny Sadasterze!" - ciągnął olbrzym, szydząc teraz z czarodzieja. Zdecydował się ciąć Malygrisa słowami, sięgając głębiej, niż dałby radę jakikolwiek miecz. - Ani razu nie mruknęła twojego imienia. Na chwilę wirowanie ustało, a świat odzyskał natural- ne położenie. Przed Fafhrdem stał tylko jeden mag. Na jego niegodziwej twarzy gościł wyraz zagubienia. Małygris wpa- trzył się w ziemię, a w oczach gasła mu nadzieja. Fafhrd dojrzał swoją szansę. Wciąż miał w ręku sztylet. Broń wystrzeliła z pięści jak stalowy kolec. Zwalczył pozostało- ści dezorientacji, odchylił ramię i z całej siły cisnął nożem. Małygris w ostatniej chwili odzyskał panowanie nad sobą. Obrócił się i sztylet, zamiast sięgnąć jego serca, zatopił się w zranionym ramieniu. Ostrze przebiło się przez bandaże i zanurzyło głęboko w mięśnie i kości. Ostry wrzask maga zdradzał wstrząs i ból. Fafhrd wyrwał miecz z ziemi. Był zdecydowany zakoń- czyć ich konfrontację. - Jedna kropla krwi z twojego serca - rzekł przez zaciśnięte zęby - to niewielka opłata za cierpienia, które sprowadziłeś. - Olbrzym natarł na czarodzieja. \ Graywand zaczął się wić w uścisku Fafhrda. Miecz za- mienił się w syczącego węża z czerwonymi oczami. Zwierzę owinęło się wokół nadgarstka barbarzyńcy i zatopiło głę- boko kły w jego bicepsie. To była tylko iluzja, ale pojawiła się niespodziewanie. Na dodatek Fafhrd nie znosił węży. Okazało się, że skutecznie odwróciło to jego uwagę. Mag uciekł. 18 Święto się kończy Szary Kocur, owinięty płaszczem, przemykał chyłkiem w cieniach poznaczoną koleinami drogą, która biegła rów- nolegle do rzeki. Bystre oczy przeszukiwały brzeg. Mężczy- zna węszył i nasłuchiwał, lecz poza spokojnym pluskiem czarnej wstążki wody, noc pozostawała cicha. Cienkie usta uformowały bezgłośne przekleństwo. Już i tak źle się stało, że Fafhrd spróbował wymknąć się bez budzenia Kocura. Ego mężczyzny wciąż skręcało się na wspomnienie tej obrazy. Przecież żaden szczur ani robak na podłodze nie mógł wymknąć się, nie obudziwszy Kocu- ra, taki miał lekki sen! Ale żeby zgubić tego wielkiego niezdarę w wijących się alejkach na wschód od ulicy Zakonnic! Zmarszczył czoło pod szarym kapturem i uderzył pięścią o dłoń w szarej rękawiczce. Poczuł niesmak do samego sie- bie i potrząsnął głową. Modlił się do Mogą, by Fafhrd mu się nie wymknął. Wyobraził sobie, że ten arogancki tępak przykucnął gdzieś za beczką i śmiał się do siebie, a potem pomknął w mrok, gdy Kocur przeszedł obok. Kocur wiedział, że nigdy przeżyje wstydu, jeśli jego part- ner rzeczywiście go przechytrzył. Może powinien zostać gdzieś w tyle i oszczędzić sobie zakłopotania. Skrzywił się pod wpływem następnej myśli. A jeśli Fafhrd wykradł się, by spotkać z jakąś kobietą albo po prostu napić? Cóż, mógł być jego przyjacielem, ale Kocur ukoronuje tę wspaniałą rudą głowę pierwszym napotka- nym dzbanem po winie! Myśl o winie sprawiła, że poczuł pragnienie. Oblizał suche usta i przemykał się przez gęstą trawę na łagod- nym zboczu nad rzeką, aż doszedł do brzegu. Pochylił się nisko, zanurzył palce w łagodny nurt. Zdziwiło go dziwne ciepło. Wciąż zdumiony, wyjął rękę i zanurzył z powrotem, wywołując w ciemności niewielkie, roztańczone zmarszcz- ki na tafli wody. "Ciepła jak krew" - pomyślał makabrycznie. Z przestra- chem i ciekawością uniósł wilgotne palce do ust. "Tylko woda". Zbeształ siebie samego za zbyt bujną wyobraź- nię. Uniósł w dłoni spory łyk wody, a potem wytarł rękę w płaszcz i wstał. W oddali pobłyskiwało blade światło ogniska. Podejrzewał, że to Cyganie. Mimo to, nie mając pojęcia, dokąd udał się Fa- fhrd, zaczął podkradać się w kierunku migoczącego żaru. Ognisko przypominało mu smutno o spalonej bibliotece Dempthy i posiadłości Sadastera. Tak wiele książek i tyle wiedzy poszło na marne.. Serce bolało go na myśl o tej stra- cie, a pierś wezbrała gniewem. Ale co można było osiągnąć samym gniewem? Ponow- nie zaprzągł umysł do poszukiwań odpowiedzi na pytania, które ledwo umiał sformować. Był przekonany, że prócz Malygrisa czyhał jeszcze jeden wróg. - Sadaster i Demptha - mruknął do siebie. Co ich łączyło? Ścieżkę Kocura przeciął wąski kanał, skryty przez trawę i ciemności, którym płynęły ścieki ze skraju miasta do rzeki. Mężczyzna postawił kolejny krok kilkanaście cali niżej, niż się tego spodziewał. Stopa ześliznęła się w czarny szlam. Świat zachwiał się, a niebo zawirowało. Kocur stłumił okrzyk i upadł na bok z cichym pluskiem. Wygramolił się z kanału, mrucząc przekleństwa. W noz- drzach czuł paskudny zapach. Ubrania przemokły i pokryły się szlamem. Mężczyzna zmarszczył z obrzydzeniem twarz i strząsnął błoto z rękawa i palców. - Bogowie są tacy kapryśni! - powiedział zrzędliwie, schylając się i wycierając dłonie w trawę. Niezadowolony z efektu, cofnął się do rzeki i zanurzył je w wodzie. Ale nic nie dało się zrobić z jego ubraniem. Obwąchał się i niemal udławił smrodem. "Buty, spodnie i płaszcz" - podsumował w myślach i ponownie zaklął. - Co za świat - narzekał. - Co za świetne wonne per- fumy dla tak zadbanego gościa jak ja! Jego uwagę przyciągnęły stłumione głosy, które niosły się nad wodą. Znów obrócił głowę ku odległemu ognisku. Wstał powoli. Dostrzegł teraz drugi, mniejszy płomień. Może to pochodnia? Zagryzł dolną wargę i nasłuchiwał. Nagle zmrużył oczy. Mimo odległości i zniekształcającego wpływu wody, jeden z głosów brzmiał znajomo. Zapomniał o swoim stanie i zaczął biec. Nierówny teren przesuwał się pod jego stopami. Pochwa z mieczem uderzała go po nodze, a kaptur spadł z twarzy. Potknął się w ciem- nościach, złapał ponownie równowagę i dalej pędził w stro- nę ogniska i głosów. Zaczęły rozbrzmiewać krzyki. Kocur rozpoznał Fafhrda. Wydłużone cienie, rzucane przez płomienie ogniska, prze- suwały się i zmieniały na ciemnej murawie. W samym sercu cieni Fafhrd okręcał się i tańczył jak pijany głupek. Wycia- gał ramiona, jedną ręką łapał powietrze, a odrzucona w tył głowa sugerowała pijacki zachwyt gwiazdami. Kocur z naturalną ostrożnością zatrzymał się tuż poza zasięgiem światła i ukucnął w trawie. Tylko idiota rzucał- by się do walki bez oceny sytuacji, a Kocur nie uważał się za idiotę. Ale czy to był walka? Choć wcześniej wyraźnie słyszał dwa głosy, nie widział wroga. Fafhrd krzyczał i przeklinał. Kocur patrzył, jak olbrzym rzucił się na ziemię, skręcając i kopiąc. Przerażony Kocur sklął swoją ostrożność i przygotował się do biegu w stronę Fafhrda. Zanim się ruszył, rozbrzmiał zimny śmiech. - Mogę sprawić, że twoje cierpienia będą trwały całą noc - stwierdził głos. - Powiedz mi, czy tknąłeś Laurian? Kocur przylgnął z powrotem do trawy. Przeszukiwał oko- licę wzrokiem. Na wschód od ogniska stała ledwo widocz- na postać. Miała ponury, zgorzkniały wyraz twarzy i gniew w oczach. Wyciągała jedno ramię i niegodziwym gestem ściskała w palcach powietrze. Malygris! Kocur natychmiast poznał czarodzieja. Nie wątpił, że to on. Mężczyźnie zaparło dech w piersiach. Puls przyspieszył z podniecenia. A więc znaleźli wroga! Czarodziej wykonał krok w kierunku Fafhrda, przekra- czając subtelną granicę ciemności, aż znalazł się w zasię- gu światła ogniska. Skóra błyszczała mu srebrno i poma- rańczowo, a w gniewnym spojrzeniu pojawił się blask pło- mieni, nadając mu dziwny wyraz. Kocur ledwo powstrzymał się przed głośnym zaczerpnię- ciem powietrza. Przypomniał sobie obraz Malygrisa, który Sheelba wyczarował z ogniska w mroku nocy. Przez chwi- lę podobizna i prawdziwy człowiek stały się jednym. Nawet arogancka poza była identyczna. I Wtem Malygris poruszył się i podobieństwo znikło. Kocur zauważył, że mężczyznę okrywają łachmany. Mag przyci- skał do boku zranione ramię. Fafhrd wbił w ziemię miecz. Użył broni jako laski i spró- bował się podnieść, aż w końcu klęknął. - Ile będzie trwało twoje cierpienie? - odkrzyknął w od- powiedzi. Kocur przestał nasłuchiwać. Odtoczył się z zasięgu świa- tła w mrok. Kiedy uznał, że znalazł się w bezpiecznej od- ległości i nikt go nie może zobaczyć, wstał i zatoczył koło wokół Malygrisa, aż odgrodził maga od miasta. Fafhrd dalej wrzeszczał, a jego wzrok mknął w dziwnych kierunkach, gdy reagował na rzeczy, których Kocur nie dostrzegał. Mimo wszystko w pewnym momencie olbrzym wstał niepewnie i oparł się o miecz. Kocur dotarł do wybranego przez siebie miejsca, wy- ciągnął smukły rapier i podkradł się po łagodnym zbo- czu. Jego buty nie wydały żadnego dźwięku na miękkiej trawie i gąbczastej ziemi. Plecy Malygrisa aż same prosiły się o cios. Jeśli Fafhrd zdołałby przyciągnąć jeszcze chwilę uwagę maga, Skalpel mógł utoczyć cenną i niezbędną kro- plę krwi z serca Malygrisa. A potem Sheelba mógłby rzu- cić swój czar i zakończyć ten koszmar! Mag zawył przeraźliwie, z bólem i gniewem. Kocur zamarł w pół kroku, nie zadawszy ostatecznego pchnięcia. Malygris nagle złapał się za zranione ramię i zawył po raz drugi. Kocur dostrzegł swoją szansę. Uniósł miecz i pomknął przed siebie. - To niewielka cena za cierpienia, które spowodowałeś! - krzyknął ponuro Fafhrd. Malygris obrócił się tak nagle, że Kocur nie zdołał się za- słonić. Mag pomknął wprost na niego, ledwo unikając śmier- cionośnego czubka miecza. Czarodziej wpadł na Kocura, aż niski mężczyzna obrócił się i padł tyłkiem na ziemię. Przez krótką chwilę Malygris stał nad nim z mrocznym gniewem wypisanym na twarzy. Kocur dostrzegł sterczą- cy ze zranionego ramienia sztylet, a na rękawie ciemną plamę. Krew! Ten widok przypomniał mu o jego celu. Niezgrabnie pchnął mieczem. Czarnoksiężnik warknął jak zagonione w ślepy zaułek zwierzę i zniknął przed otwartymi oczami Kocura. Kocur skoczył na równe nogi. Machał wąskim mieczem jak bi- czem i rozpaczliwie ciął powietrze, gdzie przed chwilą znaj- dował się wróg. Wielki cień padł na ziemię, gdy postać olbrzyma zasło- niła światło ogniska. - Mój sztylet na przystawkę! - ryknął Fafhrd potężnie. - A teraz idzie główne danie! Jego wielki miecz runął na głowę Kocura. Mężczyzna, zdu- miony, wykonał zgrabny unik i poderwał rapier, nie po to, by zetrzeć się z wielkim ostrzem, lecz by je odparować. - A więc tu jesteś! - krzyknął, zastanawiając się, jak Malygris zdobył broń jego towarzysza, ponieważ to czaro- dziej go zaatakował, a po Fafhrdzie nie pozostał nawet ślad. Dostrzegł masywny miecz, który wyglądał nieprawdopodob- nie ciężko w cienkich, powykrzywianych rękach Malygrisa. - Widzę, że przygotowałeś się do tańca! Co za szczęście, że w karnecie wciąż mam miejsce dla ciebie! Kocur zadał pchnięcie magowi, niemalże dotykając kola- nem ziemi, by sięgnąć poza zasięg wielkiego miecza. Więk- sza broń opadła ze zdumiewającą prędkością, blokując i od- parowując cios. Kocur ledwo utrzymał chwyt. Ale udało mu się. Machnięciem nadgarstka wycelował czubek miecza w rękę przeciwnika. Miał nadzieję, że roz- broi go cięciem, ale Malygris poruszył się odrobinę prędzej i przyjął cios na wielką rękojeść miecza. Nie zniechęcony Kocur atakował dalej. Trzema taneczny- mi krokami zepchnął czarodzieja ku rzece. Malygris wyco- fał się zgrabnie, unikając pierwszego pchnięcia, uchylając się przed drugim i odpychając trzecie płazem miecza. Wtem Kocur otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Czaro- dziej - bezczelny głupek - zaatakował go wprost! Wielki miecz zaświszczał i zamienił się w zamazany błysk w czer- wonym i złotym świetle ogniska. Kocur wycofał się bezradnie przed gwałtowną napaścią. Musiał bronić się przed ostrzem, które mogło strzaskać na kawałki jego smukłą broń. Wielki miecz ponownie pomknął ku jego głowie. Skal- pel Kocura wysunął się z delikatnym artyzmem i odtrącił go z brzękiem. Jednocześnie Kocur tanecznym krokiem ru- szył do przodu. Złapał tunikę Malygrisa w wolną rękę i pró- bował uderzyć go głową w nos. Z góry spadła na niego masywna ręka i złapała go za twarz. Stalowe palce zacisnęły się. Kocur poczuł, że unosi się w powietrze i leci przed siebie. Przetoczył się na mięk- kiej ziemi i wstał szybko. Nabrał respektu dla wroga. Malygris natarł, lecz wtem zatrzymał się z kwaśnym wy- razem twarzy. Uniósł dłoń i zacisnął nozdrza palcami. - Człowieku, co za smród! - zaklął donośnym noso- wym głosem. - Cuchniesz jeszcze gorzej, niż walczysz! Ze- srałeś się w gacie ze strachu przede mną? Kocur, zaskoczony jego sformułowaniem, obwąchał się. Aż zakaszlał, tak bardzo ucierpiały jego zmysły. Wciąż cią- gnęła się za nim woń kanału. - Zacne wonności - odpowiedział obronnym tonem. - Wezmę od ciebie pięć smerduków za uncję, a będziesz mógł konkurować ze wszystkimi dandysami w pałacu. - Mrugnął, zadowolony z szansy złapania oddechu przed ponownym nawiązaniem walki. - Jak zdobyłeś miecz mo- jego towarzysza? Malygris uniósł brwi. - Miałem się właśnie zapytać, skąd masz tę wykałacz- kę, którą Szary Kocur zwie swoją bronią. I jakim cudem nagle mówisz z takim samym szyderczym, choć niezbyt mą- drym sarkazmem? - Niezbyt mądrym? - Kocur mocniej schwycił rękojeść miecza i zmrużył oczy. - Z pewnością to jest mój własny miecz, Skalpel. Ale z radością cię z nim zapoznam. Wróg przybrał obronną pozycję. - Ja mam hojniejszą naturę, albowiem mój miecz zwą Graywandem i podaruję ci połowę jego długości! Ale nim czarodziej zakończył swoją przechwałkę, nagle dopadł go atak kaszlu. Wielki miecz chwiał się niepewnie, ściskany oburącz przez maga. Choć próbował skupić wzrok na Kocurze, otworzył nagle oczy, zdjęty cichym strachem. Zakaszlał mocniej, rozdzierająco, z głębi płuc, aż kącik ust zabarwił mu się na szkarłatne Szary Kocur powoli opuścił miecz. Przeszyło go zimne zrozumienie i subtelna groza. - Jak to jest - powiedział cicho - że kaszlesz tak samo donośnie, jak kaszlał Fafhrd Rudy dziś wczesnym poran- kiem, a potem we śnie wczesnym wieczorem? Malygris, mimo choroby, błysnął oczami. - Nie baw się ze mną więcej, szaleńcze! Jestem Fafhr- dem Rudym! - Wiem - odparł łagodnie Kocur, chowając miecz do pochwy. - I nie rozpoznajesz swojego brata krwi? Czubek wielkiego miecza wbił się w ziemię. Fafhrd wpa- trywał się w Malygrisa, wciąż spętany iluzją. - Kocur? - spytał. Powietrze wokół Fafhrda zadrżało, jakby od wielkiego gorąca. Malygris, jego gniewna twarz i łachmany rozmy- ły się, a na jego miejscu pojawił się wysoki miedzianowło- sy olbrzym. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Kocura, a potem zamknął usta i oparł się ze zmęczeniem na mie- czu zwanym Graywandem. - Myślałem, że jesteś Malygrisem - powiedział i ze zmieszaniem potrząsnął wielką głową. W jego głosie poja- wiła się gorzka nuta. Wytarł usta i zerknął w stronę mia- sta. - Wywiódł nas w pole kolejną cholerną iluzją, a sam czmychnął. - Rzucił na nas obu to samo zaklęcie - przyznał Kocur. - Dla mnie zamieniłeś się w niego. Tylko odgłos twojego kaszlu powstrzymał moją dłoń, inaczej przebiłbym cię. Fafhrd uniósł prawy kącik ust w szyderczym uśmiechu. - Co za śmiałe słowa z ust człowieka, który upadł na tyłek w czasie walki. Ściąłbym ci głowę, gdybym nie po- znał znajomej nuty twoich przechwałek. Tylko to sprawiło, że chybiałem. No, może jeszcze ten obrzydliwy smród. Od- straszyłby każdego człowieka. - Olbrzym pomachał dło- nią przed nosem i przewrócił oczami, udając, że mdleje. - Twój odór jest nawet gorszy niż... Kocur przerwał mu. - To klątwa Malygrisa, prawda? - spytał. - Ciebie też dotknęła. - Zagryzł wargi. Serce mu się ścisnęło. Zapar- ło mu dech, gdy przyglądał się jedynemu człowiekowi, któ- rego kiedykolwiek odważył się nazwać przyjacielem. Nagle coś w nim pękło. Tupnął i walnął pięściami w uda. - Są- dziłeś, że uda ci się to utrzymać w tajemnicy? - ryknął. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Krzyki niosły się nad wodą, a noc porwała oskarżyciel- skie słowa aż na odległy brzeg. Kocur nie dbał o to, czy ktoś go usłyszy. Malygris znikł, zarówno sprzed ich oczu, jak i z myśli Kocura. Tylko Fafhrd się liczył. Nie Malygris, nie reszta Lankhmaru ani Sheelba. Tylko Fafhrd. - A co miałbym z tego? - odpowiedział Fafhrd z ukry- wanym napięciem, które zdradzało jego cierpienie. - Cho- robie można zaradzić jedynie tym, co dotychczas próbowali- śmy uczynić, a co nam się nie udało - należy zabić stwór- cę tej posępnej klątwy i zanieść kroplę krwi z jego serca komuś, kto potrafi sporządzić lek. - I ty uznałeś, że najlepiej tego dokonać, wykradając się beze mnie? - Kocur pogroził pięściami niebu. Na wpół oślepiony gniewem i poczuciem zdrady, które, jak wiedział w głębi serca, było niewłaściwe, chwycił płonącą pochod- nię i rzucił ją w stronę rzeki, a potem rozrzucił ognisko za- maszystymi kopniakami. Wokół niego unosił się gorący po- piół i iskry, które znikały w mroku nocy. - Fafhrdzie, albo jesteśmy partnerami, albo jesteśmy nikim! Fafhrd zakaszlał ponownie i zwiesił głowę. Spojrzał twar- do na Kocura podkrążonymi oczami, które wyglądały dziw- nie w gasnącym blasku ogniska. Położył rękę na szyi, jakby chciał zmierzyć puls. - Mężczyzna nie powinien tak umrzeć - rzekł gło- sem niewiele głośniejszym od szeptu. - Czuję, że ta cho- roba zżera mnie od środka, jak robak o nieograniczonym apetycie. - Wyciągnął dłoń do towarzysza. - Mam słab- szy chwyt i krótszy oddech. Nie dysponuję magią Sadaste- ra, by złagodzić objawy. Nie jestem jak on ślepy na to, co się naprawdę dzieje. - Przełknął. - Porzuciłem cię, by ci tego oszczędzić. - Nie możesz mnie oszczędzać! - Kocur już wrzeszczał na przyjaciela. - Już ryzykuję. Czy Sheelba nie przetrans- portował mnie tak samo jak ciebie? Czy nieprzemyślane zaklęcie Laurian nie zmusiło mnie do... - Nagle przerwał i tak samo spiesznie zapanował nad gniewem i strachem. Zawstydziło go, że okazał tyle emocji. Fafhrd potrzebował jego przyjaźni i miecza - nie gniewu, który należało skie- rować na ich wroga. Wyciągnął ramię i pomacał się po ple- cach, gdzie wciąż bolały go czerwone ślady po aksamitnym biczu Liary. - Cóż, nieważne, do czego mnie zmusiło - po- wiedział w końcu i zaśmiał się z przymusem, stając u boku Fafhrda - choć chciałbyś usłyszeć tę historię. Fafhrd zmarszczył brwi, cofnął się o krok i uniósł dłoń. - Już i tak czeka mnie nędzny koniec - ostrzegł. - Bła- gam, nie zbliżaj się albo uduszę się od tego smrodu! Na twarzy Kocura zagościł szeroki uśmiech. Mężczyzna otworzył szeroko ramiona. - Niechaj będzie to morderstwo z litości! - zawołał. Z tymi słowami skoczył na Fafhrda. Owinął ramiona i nogi wokół torsu towarzysza. Przywarł do niego, śmiał się i podtykał głowę pod nos Fafhrda, a barbarzyńca wyda- wał wszelkiego rodzaju bełkotliwe i pełne obrzydzenia od- głosy, próbując się od niego uwolnić. W końcu upadli na ziemię. Fafhrd leżał nieruchomo, otworzywszy szeroko oczy. Z kącika ust zwisał mu język w prześmiesznej parodii śmierci. Kocur usiadł na piersi Fafhrda. - Już przeszedłeś moim smrodem - obwieścił trium- falnie. Fafhrd zamknął oczy i przetoczył się bezwładnie na bok. - Klątwa w moim ciele bije pokłony i korzy się w obec- ności potężniejszej i straszliwszej siły - szepnął. - Może uda mi się ją zupełnie wygonić - zasugero- wał Kocur. Sięgnął po najbardziej ubłocony skraj płaszcza i przycisnął go do nosa Fafhrda. Fafhrd udał mdłości. Napiął mięśnie, zrzucił towarzy- sza i wstał. - Doktorze, lek jest gorszy od choroby. - Podniósł miecz z miejsca, gdzie upadł, i wepchnął ostrze do po- chwy u pasa. Kocur wstał z trawy, poprawił płaszcz na ramionach i spoważniał. Odpowiedział ponuro: - A więc razem poszukajmy zalecanego lekarstwa. Odwrócili się zgodnie od rzeki i zaczęli wspinać się po ła- godnym wzgórzu w stronę miasta. Po kilku krokach zatrzy- mali się ponownie. Coś błyszczało w trawie. Fafhrd schy- lił się i podniósł swój sztylet. Resztki światła z rozrzuco- nego ogniska rozbłysły na poznaczonym mokrymi ślada- mi ostrzu. Fafhrd warknął cicho, otworzył usta, przesunął językiem po ostrzu i zlizał krew. - Trysnęła tylko z jego ramienia - powiedział gniew- nie - ale może przynieść jakiś efekt. Kocur kiwnął głową. - Może nabierzesz apetytu na solidniejszą potrawę. Przyjaciele ponownie zagłębili się w alejki i zaułki po- grążonego w nocy Lankhmaru. Okryli twarze kapturami, ścisnęli rękojeści broni i przemykali się w cieniu. Wybierali opustoszałe ulice, wciąż zmierzając ku Dziedzińcowi Krypt. Tam mieli postanowić, co robić dalej. Przechodzili bezsze- lestnie obok zaciemnionych sklepów i starych zaszczurzo- nych kamienic, aż w końcu dotarli do magazynów i góru- jącego nad okolicą silosu na skraju ulicy Zbożowej. - Nie wracamy na Dziedziniec Krypt - obwieścił nagle Kocur. Zmarszczył czoło i zamyślił się. Wyprowadził ich na szeroką aleję, porzucając mroczne uliczki. Skierował się spiesznym krokiem na północ. - Idziemy do Dzielnicy Uciech, do Domu Nocnych Okrzyków. Fafhrd zrobił zaskoczoną minę. - Ależ oczywiście, Kocurze, choć mamy znacznie waż- niejsze zadanie, niż zaspokajanie naszych perwersyjnych żądz. Kocur wcale go nie słuchał. Myślał nad czymś intensywnie, gdy skręcał za róg w ulicę Handlową, która miała zaprowa- dzić ich do Ogrodu Mrocznych Uciech, a potem do alei Ob- licza Księżyca. Wszystko zaczęło się pod ziemią, w Dzielnicy r Uciech, w Świątyni Nienawiści. Tam Malygris uwolnił podłe zaklęcie, choć według słów Sheelby i Dempthy Negatarth po- winno być to poza zasięgiem zwykłego czarodzieja. A więc kto mu pomógł? Ivrian. W jego umyśle imię to zabrzmiało jak gorzki dźwięk pękniętego dzwonu. Już nie myślał o niej jak o Liarze, bo nie wątpił, że to w rzeczywistości była Ivrian, zwana nie- gdyś przez niego prawdziwą ukochaną. Uczucie i pożądanie oślepiły go na tyle, że zagrał przy- dzieloną mu rolę w tej tajemniczej przygodzie. Ale choroba Fafhrda i rozpaczliwa sytuacja, w jakiej się znaleźli, otwo- rzyły mu oczy. Ponad rok temu Ivrian zginęła, a jej zwłoki okaleczyły szczury, a potem strawiły płomienie. A mimo to żyła! Malygris i Ivrian -jeszcze nie wiedział, co ich łączy- ło, ale intuicja podpowiadała mu, że istniała między nimi jakaś więź. Tak samo wiedział, że Sadaster i Demptha Negatarth mieli ze sobą coś wspólnego. Tak samo używali zaklęć, by ich żona i córka wyglądały znacznie młodziej, niż wskazy- wał na to ich wiek. Kocur, przekonany, że to kawałki tej samej układan- ki, przyspieszył kroku. Wszystkie odpowiedzi prowadziły do Ivrian! - Masz tu kolejny kawałek układanki - dodał Fafhrd, gdy Kocur objaśnił mu swój tok rozumowania. Złapał za ramię swego szarego towarzysza i zatrzymał go gwałtow- nie pośrodku ulicy. Uniósł rękę i pokazał wąską poprzecz- ną uliczkę. Z cienia machała do nich Vlana albo jej duch. Postać ko- biety omywał mleczny obłok nienaturalnego światła. Kobie- ta kołysała biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki, a jej ra- miona wiły się płynnymi, wężowymi ruchami. Czarne włosy omiatały twarz o podkreślonych henną oczach. Rozwiewał je niewyczuwalny przez Kocura i Fafhrda wiatr. Serce Fafhrda przeszył ból. Złapał się za pierś i rzucił ku niej jak zahipnotyzowany. - Vlano! - krzyknął. - Moja prawdziwa miłości! Kocur złapał go za skraj płaszcza i szarpnął. Z gardła Fafhrda dobył się charkot. Olbrzym zadławił się, niespo- dziewanie szarpnięty. Zatrzymał się i obrócił, jakby się nagle obudził. - Nie patrz na nią! - zawołał Kocur. Złapał Fafhrda za ramiona i potrząsnął nim. - Nie widzisz? Ona ma je- dynie opóźnić nasz marsz. - Popatrzył Fafhrdowi w oczy. Nagle otworzył usta, zdając sobie z czegoś sprawę. Cofnął się i uderzył w czoło. - To po to nam się ukazują! - zawo- łał, ponownie potrząsając Fafhrdem. - Vlana i Ivrian grały na zwłokę i przeszkadzały w szukaniu Malygrisa! Fafhrd zamruczał, zerkając przez ramię na tańczącą Vlanę: - Myślałem, że jest jedną z iluzji Malygrisa - przyznał - ale wcale nie jestem tego pewien! - Podniósł drżący od emocji głos. - Kocurze, pozwoliłem jej umrzeć. Pozwoli- łem, by szczury i ogień pożarły jej kremowe ciało, tak jak stało się to z Ivrian! - Ktoś okrutnie wykorzystuje nasze poczucie winy - odpowiedział Kocur zimnym głosem - by odwrócić naszą uwagę od prawdziwego zadania, czyli odnalezienia Malygrisa. - On również wpatrywał się z Fafhrdem w uli- cę. Vlana stała teraz nieruchomo. Już nie tańczyła, a na bladej twarzy pojawił się oskarżycielski wyraz. Głos Kocura zmiękł nieco. - Fafhrdzie, ona jest tylko złudzeniem. Biegnij i ścigaj ją w nocy, jeśli musisz. Ale ja nie zboczę z drogi. Barbarzyńca zwiesił głowę i zacisnął mocno oczy, a po- tem wysunął się przed Kocura. Szurając stopami, poszedł kilka kroków, po czym zaczął już iść z determinacją. Kocur westchnął z ulgą i zrównał się z Fafhrdem. Ruszyli do Dziel- nicy Uciech. Kocur nie mógł powstrzymać się przed ostatnim zerknię- ciem przez ramię. Vlana, czymkolwiek była, znikła. Kilka kwartałów dalej znajdował się skraj Dzielnicy Uciech. Na ulicach powinni wciąż tłoczyć się biesiadnicy, kupcy i artyści, ale, ku ich zdziwieniu, arterie były ciche i niemalże wymarłe. Twarze kilku napotkanych pieszych znaczył znajomy przyjaciołom strach. Sklepy zamknięto, kramy złożono. Karczmy były otwarte, ale najbardziej oku- powana z nich gościła jedynie szwadron żołnierzy na prze- pustce. Nawet płynący z niej hałas zdawał się być stłumio- ny i nerwowy. Magia, która zeszłej nocy przyniosła ze sobą szaleństwo, teraz sprawiła, że obywatele stali się podejrzliwi i niepewni. Wielu pozostało w domach, a inni opuścili wcześniej mia- sto, by powrócić do gospodarstw i wsi. Nagle zza beczki na deszczówkę wyskoczył mężczyzna. W szeroko otwartych oczach na wychudzonej twarzy gościło szaleństwo. Jego rozwichrzone włosy sterczały we wszystkie strony, a niegdyś bogate szaty wisiały w strzępach. - Zacni panowie, nie idźcie ani kroku dalej - dobiegło ich syczenie. Mężczyzna przerwał i rzucił wystraszone spoj- rzenie przez kościste ramiona, a potem obrócił się z powro- tem do Fafhrda i Kocura. - W tej dzielnicy panuje zara- za! Zaraza! - Ponownie się zawahał i wyciągnął przed sie- bie dłoń. Nadal ściszonym głosem dodał: - Ostrzeżenie kosztuje tika. - Wiemy - odpowiedział Fafhrd. Podniósł delikatnie rękę do ust i zakaszlał ostro raz, a potem drugi. Żebrak jeszcze szerzej otworzył oczy. Kolana się pod nim ugięły. Kiedy Fafhrd zakaszlał po raz trzeci, obrócił się i uciekł, znikając za rogiem. - To wcale nie brzmiało jak prawdziwy kaszel - sko- mentował Kocur. - Nie chciałem się rozstawać z tym tikiem - odparł Fafhrd, mrugając szelmowsko i wzruszając ramionami. Przecięli skraj Ogrodu Mrocznych Uciech i wkroczyli w aleję Oblicza Księżyca. Kocur prowadził Fafhrda po wy- brukowanej ścieżce. Mijali wspaniałe rzeźby na trawniku. Wspięli się po marmurowych schodkach. Na brązowych kołkach po obu stronach drzwi wisiały lampki oliwne. Pło- mienie osłaniały szklane klosze. - Stań tutaj - rzekł Kocur, ustawiając Fafhrda przy ścianie, gdzie miał zniknąć z oczu za otworzonymi drzwiami. - Kiedy ja wyciągnę rybkę, ty ją złapiesz w podbierak. Kocur ujął blaszaną kołatkę i dwakroć uderzył. Odsunął kaptur i uśmiechnął się do potężnie umięśnionego łysego wo- jownika, który służył w tym domu jako strażnik i odźwierny. - Dobry wieczór, przerośnięta dupo wołowa. Pamię- tasz mnie? Odźwierny warknął: - Tak, kurduplu. Wczoraj wywaliłem cię pijanego za drzwi. Wyciągnął ku Kocurowi wielką, rękę. Kiedy Kocur cof- nął się o krok, odźwierny wyszedł za nim. Fafhrd klepnął go w ramię, a gdy mężczyzna się obrócił, walnął go wielką pięścią w szczękę. Oczy odźwiernego zaszły mgłą, lecz zdołał się słabo uśmiechnąć. - Dziękuję, panie. Można jeszcze raz? - Niemrawo uniósł pięść, by oddać cios, ale Fafhrd był skuteczniejszy. Kocur opadł na czworaki przed odźwiernym, a olbrzym pchnął mężczyznę. Odźwierny przetoczył się w krzaki za marmu- rowymi schodami. - Sam nie zadałbym mocniejszego ciosu! - rzekł Kocur i otrzepał ręce. - A teraz do Ivrian po odpowiedzi. Ale zanim zdążyli wejść do domu, usłyszeli zdziwione westchnienie i obrócili się. Przy wejściu na marmurową ścieżkę stała nieruchomo Ivrian, otulona płaszczem. Wpa- trywała się w nich, zdumiona, w bezruchu niczym jeleń, po czym pomknęła z powrotem na ulicę. Fafhrd i Szary Kocur skoczyli po schodach, goniąc dziew- czynę. Dotarli na ulicę i ujrzeli, jak wpada do Ogrodu Mrocz- nych Uciech. Pognali za nią. Błysk obcasa zawiódł ich w cie- nie. Szelest płaszcza wciągnął ich w głąb parku. Nagle Fafhrd złapał za ramię Kocura i zatrzymał go. - Wiesz, że z natury jestem niezbyt ostrożny - szep- nął i rozejrzał się wokół - ale ta sytuacja, mówiąc słowa- mi moich kuzynów z północy, śmierdzi. Zza pleców dobiegł ich znajomy głos: - Jedynym źródłem smrodu tutaj jesteście wy! Fafhrd okręcił się, jednym zwinnym ruchem dobywając wielkiego Graywanda z pochwy. Kocur uniósł dłoń. - Kapitanie! - zawołał powitalnie, obracając się. - Właśnie piłem sobie w karczmie - rzekł Nuulpha. Blade światło księżyca odbijało się od hełmu kaprala, kiedy ten odsunął kaptur. - Wydało mi się, że przemykasz obok mnie, więc poszedłem za tobą. - Jak się miewa twoja tłusta, rozrzutna żona? - zapy- tał Fafhrd, ponownie chowając ostrze. - Nie za dobrze - odpowiedział Nuulpha o ton niższym głosem. - Choć czasem mówię o niej niepochlebnie, to z jej powodu służę Dempthcie Negatarthowi. Mam nadzieję, że znajdzie lekarstwo. Ona też padła ofiarą klątwy Malygrisa. - Wybacz mi - rzekł szybko Fafhrd - nie chciałem być okrutny. Nuulpha wzruszył ramionami. Odpiął pasek pod brodą, zdjął hełm i przebiegł ręką po wilgotnych czarnych wło- sach. - Nieważne...- zaczął, ale po chwili krzyknął. Na ich oczach hełm zmienił się w prychającego czar- nego kota. Zwierzę zatopiło kły w ręku Nuulphy i owinęło się wściekle wokół jego ramienia. Ostre jak brzytwy pazu- ry rwały ciało na czerwone wstążki. Żadnym sposobem nie dało się strząsnąć stworzenia. - Czarnoksiężnik! - krzyknął Fafhrd i ponownie wy- szarpnął miecz. Ziemia znów zakołysała się. Trzęsła się, falowała i wiro- wała jak dziecięcy bąk. Barbarzyńca upadł ciężko na zie- mię z niewyraźnym, sfrustrowanym okrzykiem. Kocur rów- nież przewrócił się bezradnie na bok. - Przygotujcie się na śmierć, głupcy! - zawołał Maly- gris. - Umrzemy wszyscy - wy, ja i sam Lankhmar. Lau- rian zginęła, więc niech wszystko ginie! Kocur uniósł głowę z trawy, próbując rozejrzeć się wokół. Sądząc po głosie, Malygris był gdzieś blisko, ale osłonił się kolejną przeklętą iluzją i pozostawał niewidzialny. Kocur przekręcił głowę w drugą stronę. Fafhrd i Nuulpha kopali, wili się i skręcali, ale bez skutku. Przynajmniej kot znik- nął. On również był tylko iluzją. W uszach Kocura zagrzmiał obłąkany głos: - Oto śmiertelny krzyk całego miasta! Ziemia natychmiast znieruchomiała. Kocur stwierdził, że stoi pośrodku ulicy. Z dziesiątków domów buchały pło- mienie. W rynsztokach i kanałach leżały stosy zmarłych. W stronę przyjaciół toczył się wyładowany zwłokami wóz. Kiedy przesuwał się obok Kocura, mężczyzna wpatrzył się w blade, zdjęte grozą twarze, zakrwawione usta i wybału- szone oczy. Woźnica kaszlał tak rozdzierająco, że ledwo trzymał cugle i kierował wołem. Obok Kocura przemknęło trzech ludzi o dzikich spojrze- niach. W rękach trzymali pochodnie i wrzeszczeli: - Zaraza! Zaraza! Kopniakiem otworzyli drzwi domu i wrzucili ogień do środka. - Nie! - wrzasnęła staruszka z chłopczykiem w ramio- nach. Dziecko zwisało bezwładnie na jej rękach i kaszla- ło cicho. Z ust ciekła mu po brodzie cienka krwawa struż- ka. Kocur stał obok bezradnie. - To wszystko, co mamy! - krzyczała. Jeden z mężczyzn machnął pochodnią, przewracając ko- bietę na ulicę. Wóz przetoczył się nieubłaganie po jej ple- cach, miażdżąc ją i dziecko. Kocur zwalczył obrzydzenie i zebrał w sobie siły. - Iluzja! - krzyknął i zacisnął oczy. - Nic z tego nie jest prawdą! Nagle ponownie znalazł się w parku. Leżał na trawie i wpatrywał się w niebo przez gęste drzewa. - Doprawdy? - spytał zimny głos Malygrisa. - Posłu- chaj, malutki. Posłuchaj jęków strachu, które nawet teraz dobiegają z przeciwnej strony muru ogrodu. W mieście roz- lega się teraz krzyk, zmieniający się w chór, a rozpaczliwe łkania brzmią coraz głośniej. Kocur zaczął nasłuchiwać i doprawdy wydało mu się, że usłyszał podobne do odległego wycia wiatru odgłosy prze- rażenia i rosnącej rozpaczy. - Pokaż się, tchórzu! - powiedział Fafhrd, wstając nie- pewnie. - Niech znów dźgnę cię sztyletem. - Już wygrałem nasz pojedynek, barbarzyńco - odparł Malygris. - Widzę płynący ślad mojej klątwy. Fafhrd spojrzał na niego zaskoczony i wytarł dłonią usta. Kiedy ją odjął od warg, ujrzał czerwoną smugę. W alejce w oddali ciemność zamigotała dziwacznie, jakby wiatr rozdarł i rozchylił czarną zasłonę. Ukazała się chuda postać Malygrisa z łysą głową. Mag schował dłonie w poplamione krwią rękawy, a w oczach płonęło mu sza- leństwo. ooo - Może chciałbyś zobaczyć, co się stanie w przyszłości? - spytał, skupiwszy dzikie spojrzenie na Fafhrdzie. Potężnym ciałem Fafhrda wstrząsnął kaszel. Mężczy- zna zgiął się w pół, ściskając za pierś i gardło. Włosy prze- rzedziły mu się i straciły blask, a potem zaczęły wypadać. Pluł krwią na ręce. Na wargach, brodzie i ubraniu widnia- ły szkarłatne plamy. Wokół oczu pojawiły się ciemne kręgi, a ciało obwisło na kościach policzkowych. Pod olbrzymem ugięły się nogi. Upadł, spazmatycz- nie walcząc o łyk powietrza. Mięśnie znikły i przez bladą skórę zaczęły prześwitywać kości. Pod ubraniem ukazały się żebra. W końcu mężczyzna zmienił się w żałośnie mio- tający się szkielet, obciągnięty cienkim welonem pergami- nowej skóry. Zza wyschniętych warg Fafhrda dobyło się rozpaczliwe za- wodzenie. Uniósł ku Kocurowi rękę w błagalnym geście. - Przestań! - krzyknął Kocur. Patrzył z przerażeniem, jak Fafhrdowi wypadają zakrwawione zęby. Wyciągnął swój sztylet, Koci Pazur, i przygotował się do rzutu, lecz znie- nacka pojawiło się trzech Malygrisów, potem sześciu, na- stępnie dziewięciu, aż w końcu stanęła przed nim niezli- czona, obszarpana i gniewna armia magów. Kocur wrzasnął z frustracji. Uniósł garść kamieni ze ścież- ki i rzucił. Każdy obraz Malygrisa zareagował tak samo, unosząc ramię, by osłonić roześmianą twarz. - To cię czeka, plugawcze! - zasyczał gniewnie Maly- gris do Fafhrda. Jego oczy pałały. - Będziesz umierał po- woli, tygodniami, może miesiącami. Ciało zgnije i odpadnie ci od kości, tak jak się to stało z Sadasterem. Przeklniesz dzień, w którym wszedłeś między mnie a Laurian. Fafhrd zdołał odpowiedzieć ustami bez dziąseł: - Jesteś szalony. Kocur usiadł na ziemi z podwiniętymi nogami. Uważnie balansował sztyletem. Zmrużył oczy, aż zmieniły się w wą- ' skie szparki. Uspokoił oddech i pozwolił pulsowi zwolnić. Przypomniał sobie, że to tylko iluzja. Ani Fafhrd nie umie- rał u jego stóp, ani wróg nie stał przed nim w dziesiątkach postaci. Kocur był uczniem i strażnikiem Glavis Rho. Zielarka wychowała go i nauczyła kilku rzeczy o magii, co prawda tej prostszej, ale Kocur uważał na lekcjach. Wiedział, że uważne oko odróżni prawdę od fałszu. - O tak, jestem szalony! - zgodził się Malygris. - Znisz- czyłeś najcenniejszy klejnot Nehwonu, moją Laurian. A te- raz się zemszczę! - Mag roześmiał się krótko i paskud- nie. - Tylko sobie wyobraź, barbarzyńco, jak zatrzymu- je się twoje serce. Wybałuszone oczy Fafhrda otworzyły się szerzej. Z jego ust wydobyło się zduszone i bolesne westchnienie. Olbrzym chwycił się za zapadniętą klatkę piersiową. Kocur zachował spokój. Nieznacznym gestem złapał ko- lejny kamyk i rzucił w jeden z obrazów Malygrisa. Kiedy ten nie zareagował, mężczyzna skrył uśmiech. Wiedział już, że jest fałszywy. A więc obrazy reagowały tylko wtedy, gdy poruszał się prawdziwy mag. - To ty zabiłeś Laurian - wychrypiał Fafhrd. Udało mu się uklęknąć, jakby i on zdołał jakoś zwalczyć iluzję. - Zacisnąłeś ręce wokół jej jedwabistej szyi, ponieważ nienawidziła cię z całego serca. To ty jesteś mordercą i głupcem. Kocur rzucił kamieniami w kolejne trzy obrazy, eliminu- jąc je w myślach. Gdyby znalazł ten, który reagował, po- słałby mu nóż. - Zdobyłbym Laurian - ryknęły iluzje Malygrisa, gro- żąc Fafhrdowi pięściami - ale Sadaster ukradł mi ją i za- wlókł do tego przeklętego miasta. Sadaster i Lankhmar za- truli jej serce i obrócili przeciw mnie. A teraz ujrzycie, jak ponoszą karę! Malygris wyciągnął zdrowe ramię ku niebu. Palce wy- prostowały się. Wysoko nad czubkami drzew pojawił się czerwony blask. W powietrzu snuła się krwistoczerwona wstążka. Płynęła z wdziękiem, wijąc się jak unoszony wietrzykiem latawiec. Lecz choć jej blask był piękny, promieniował niegodziwą, wstrząsającą podłością mroku i nieskończonej potęgi. Kocur gapił się na nią. Wstęga opadała między drzewa- mi, okrążyła kilka razy wyciągniętą rękę Malygrisa. Ruszyła następnie ku Fafhrdowi, ale jakby obdarzona jakąś tajem- ną prymitywną zdolnością rozpoznawania, odwróciła się. Serce zamarło w Kocurze. Cieniutki szkarłatny welon mknął po trawniku. Mężczyzna za późno zerwał się na nogi. Czerwona groza wlała mu się w nozdrza i usta, gdy krzyk- nął nieświadomie. Kiedy dotknęła go, wniknęła w ciało i zaraziła go, poczuł głód, bardziej żarłoczny i mroczniejszy od wszystkiego, co sobie kiedykolwiek wyobrażał. Była jak chciwa bestia. Po- żarła go jak smakowity kąsek. A potem wypluła jak przeżutą chrząstkę i pomknęła dalej. Kocur trząsł się ze strachu, nawet jeśli walczył, by za- chować spokój. W jego mięśnie zakradło się ledwo wyczu- walne osłabienie. Mężczyzna czuł się tak, jakby przez nie- wielkie rozdarcie w duszy wyciekały z niego życiowe siły. Nuulpha, zapomniany, wstał. Czerwona wstążka owinę- ła mu się wokół gardła, ale jeśli Nuulpha ją zauważył, nie dał nic po sobie znać. Wstążka odplątała się i zblakła. Czy więc i Nuulpha został zarażony? Kapral wsunął rękę pod szkarłatny płaszcz i sięgnął do kieszeni kamizelki. - To tylko wojownicy, głupcze - powiedział zimno, ale nie głosem Nuulphy! Powietrze wokół niego zdawało się fa- lować. Iluzje! Obraz Nuulphy rozmył się i na jego miejscu pojawił się Demptha Negatarth. - To tu toczy się praw- dziwa walka. Z kieszonki wyłoniła się talia kart. Demptha Negatarth zgiął je brutalnie w palcach i rzucił w powietrze. - Przysiągłeś, że nie będziesz się mieszał! - wrzasnę- ły obrazy Malygrisa. - Przysiągłem, że nie ostrzegę Sadastera - odparł Demptha Negatarth - i zapłaciłem za to. Ta cholerna klą- twa wymknęła ci się spod kontroli. Zniszczyła moją córkę i zatruła mnie. Umrzesz za to i sam naleję krwi z twojego serca do naczynia tych awanturników. Karty tarota Dempthy frunęły z nienaturalną celnością. Wyobrażenia Malygrisa znikały, gdy tylko dotykały ich karty. W końcu pozostał jedynie prawdziwy Malygris. Czarodziej kipiał z wściekłości. Wyciągnął zdrowe ramię w kierunku Dempthy, ale zanim zdołał rzucić jakikolwiek czar, jedna z fruwających kart spoczęła na jego wyciągnię- tej ręce. Malunek na karcie natychmiast ożył. Błyszczący ptak, najwyraźniej uformowany z kryształu i klejnotów, zatopił szpony w ciele Malygrisa. Błyszczące skrzydła o ostrych jak brzytwy lotkach zaczęły uderzać wściekle w twarz mężczy- zny, a szmaragdowy dziób mierzył w jego oczy. Malygris wrzeszczał z bólu i przerażenia, a tymczasem ptak rósł. Skrzydła biły z wściekłością powietrze. Malygris machał dziko ramionami, próbując się uwolnić, podczas gdy zwierzę usiłowało unieść jego ciało w powietrze. Nad nimi ponownie pojawiła się czerwona wstęga. Ża- rzyła się teraz głębszym, paskudniejszym cieniem. Pulso- wała ohydnym życiem. Rosła, aż owinęła się wokół Maly- grisa i ptaka i niemalże zupełnie stłumiła krzyki czarodzie- ja i ptasie pohukiwania. Wstęga śmigała wokół nich, aż w końcu zmieniła się w wielką kulę mrocznego szkarłatu, przez którą prześwi- tywały niewyraźne cienie Malygrisa i zwierzęcia, wciąż złą- czonych w walce. - Co to za czar? - spytał Fafhrd. Wstał i cofał się, aż znalazł się u boku Kocura. Znów wyglądał zdrowo, uwol- niony z mocy Malygrisa. - Nie mój - odparł Demptha Negatarth z goryczą i za- kłopotaniem. Nagle z krzaków wypadła jeszcze jedna postać. - Ivrian! - krzyknął Kocur. Kobieta nie zwróciła na niego żadnej uwagi. Pobiegła wprost ku kuli czerwonego światła. Kocur skoczył, nie my- śląc, by jej przeszkodzić, ale zacisnął ręce jedynie na sznu- rze pereł, który zwisał jej z szyi. Dziewczyna wpadła w nie- godziwy blask. Fafhrd rzucił się w powietrzu i zbił Kocura z nóg. Owinął ramiona wokół jego talii. Obaj upadli na ziemię, splątani. - Ivrian! - krzyknął jeszcze raz Kocur. Wydawało mu się, że gibka sylwetka wewnątrz szkarłat- nej kuli obróciła się, by na niego popatrzeć. Kula powoli zapadła się pod ziemię, zabierając ze sobą czarodzieja, ptaka i dziewczynę. Krwawe światło zblakło, pozostawiając ich w ciemności i mroźnej ciszy. Kocur wpatrywał się ponuro w miejsce, gdzie znikła kula. Na trawie błyszczało kilka pereł. Otworzył pięść. Na jego dłoni leżało jeszcze parę klejnotów i parę pasm blond włosów. Fafhrd zaczął mówić: - Kocurze...? Wtem z oddali dobiegło ich bicie wielkiego dzwonu Aartha. Zamarli, słysząc ten dźwięk. Dzwon rozbrzmiał dwanaście razy i umilkł. Ostatnia nuta wibrowała w całym mieście. - Północ - szepnął Demptha Negatarth - to koniec święta. 19 Kraina Ciemności Kocur obrócił się do Dempthy Negatartha. - Co Malygris miał na myśli, mówiąc, że obiecałeś się nie wtrącać? Demptha zmarszczył czoło i zwiesił starą głowę. Teraz wyglądał żałośnie krucho w za dużym mundurze kapra- la. Schylił się powoli i sztywno i podniósł hełm, który leżał nieopodal w trawie. - Nuulpho! - zawołał głośno, prostując plecy. - Nuul- pho! - Potem oblizał dolną wargę i w końcu spojrzał w twar- de oczy Kocura. - Kiedy Jesane miała cztery lata, zapadła na jakąś chorobę krwi. Moja magia nie mogła jej pomóc, ale Malygris dysponował pewnym czarem. Przybył do mnie nocą i zaproponował go. Zaklęcie nie tylko hamowało efek- ty starzenia -jak sam widziałeś we śnie o Laurian - ale użyte w inny sposób, mogło zapewnić nieśmiertelność. - Czarodzieje niechętnie zdradzają sekrety - stwier- dził pogardliwie Fafhrd. - Tak po prostu zdradził ci ten potężny czar? Demptha Negatarth potrząsnął głową. - Zawarliśmy układ. Podarował mi zaklęcie, które ura- towało życie mojej córce. W zamian przysiągłem nigdy nie mieszać się w jego sprawy. Wiedziałem, że pewnego dnia będę żałował swojej obietnicy. Malygrisowi nigdy nie nale- żało ufać. Nawet wtedy podejrzewałem, że nienawidzi Sa- dastera, mojego przyjaciela. Ale by ratować życie Jesane, zawarłem pakt z diabłem, gdy tylko pojawił się na moim progu. Kocur pochylił się, by pozbierać z trawy perły Ivrian. - Dlaczego nie poprosiłeś Sadastera o zaklęcie? Demptha jeszcze bardziej zmarszczył brwi. - Kiedy Jesane już nic nie groziło, wybrałem się do Sadastera. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że zawarłem układ z jego wrogiem. Przyjął mnie serdecznie. Powiedzia- łem mu, że zamierzam dotrzymać słowa danego Malygri- sowi, ale w geście żalu i pokuty zaproponowałem, że po- dzielę się z nim tajemnicą. - Zaśmiał się krótko, z gory- czą. - Ależ to była kpina i szok dla mojego gospodarza, gdy okazało się, że to zaklęcie stanowiło jeden z najściślej strzeżonych przez niego sekretów, jednakże nie aż tak bar- dzo, by Malygris nie był w stanie go wykraść. - A więc było tak, jak się domyślałem - rzekł zamy- ślony Kocur, wpychając perły w prawą rękawiczkę. - To musiało być zaklęcie Sadastera. - Spojrzał na Dempthę. - Kiedy spojrzałem na nie w księgę, zajęła się ogniem i pod- paliła całą bibliotekę. Fafhrd zakaszlał paskudnie w dłoń i kiwnął głową. - Założę się, że w bibliotece Sadastera była kopia, która też spłonęła. Nuulpha nadbiegł żwirową ścieżką. Miał na sobie je- dynie przepaskę na biodra, miękką tunikę, buty i brązo- wy płaszcz bez oznak na ramionach. W rękach niósł tobół z odzieżą. - Usłyszałem, że mnie wołasz - powiedział do Demp- thy i zaczęli wymieniać się ubraniami. - Nie mam już takiej mocy jak kiedyś - objaśnił z nie- jakim zakłopotaniem Demptha, kiedy się rozbierał. - Za- łożyłem ubranie Nuulphy, żeby wzmocnić iluzję, że nim je- stem. Inaczej nigdy nie zbliżyłbym się do Malygrisa. Nuulpha spojrzał na Kocura. Wziął od Dempthy czer- wony płaszcz kaprala i zarzucił brązowy na ramiona sta- ruszka. - Wczoraj wybuchły jeszcze dwa pożary. Spłonęła pry- watna biblioteka patriarchy w świątyni Aartha i aparta- menty w Tęczowym Pałacu. Obydwa pożary były niewiel- kie i szybko je stłumiono. - Żołnierz wbił się w błękitne pantalony i z powrotem założył wielkie buty, a następnie otoczył się pasem z mieczem, który wcześniej pożyczył od niego Demptha. Demptha, z powrotem w zwykłym ubraniu, zafrasował się, patrząc na Kocura. - Jeszcze jedno powiązanie? Kocur naciągnął kaptur. Nagle poczuł potrzebę osłonięcia twarzy przed pozostałymi. Rosnąca w nim dziwna słabość - klątwa Malygrisa - przerażała go bardzo, a nie chciał się do tego przyznać. Ponownie wsłuchał się w ochrypły ka- szel Fafhrda i próbował się nie bać. - Gramy w jakąś grę - powiedział w końcu - nie zna- jąc reguł i nie widząc wszystkich kart. Ale przynajmniej wiem, gdzie szukać odpowiedzi. Kiedy dotknęła mnie klą- twa Malygrisa, poczułem coś potężnego. Malygris najpraw- dopodobniej nie mógł tego stworzyć ani wyczarować. To coś, co znacznie przekracza jego umiejętności. To coś sta- rego - groza, której doświadczyłem już raz. - W tunelach? - szepnął oschle Nuulpha nerwowym głosem. Kocur kiwnął głową. - Tunele? - spytał Fafhrd z grymasem niesmaku. - Czerwona kula światła zabrała Malygrisa pod ziemię. - Zaskoczyła go tak samo jak nas - stwierdził Demp- tha. - Wyglądał na przerażonego. - Z drugiej strony Ivrian - rzekł gorzko Kocur - chęt- nie w nią wskoczyła. - Tupnął nogą w miejsce, gdzie znaj- dował się niesamowity szkarłatny blask. - Gdziekolwiek przeniósł się Malygris, będziemy martwi, jeśli za nim nie podążymy, Fafhrdzie. Nas obu dopadła jego klątwa. Demptha przysunął się do Kocura. - Teraz i ja jestem zarażony. Pójdę z tobą, bo znam. te tunele tak dobrze, jak znała je Jesane. Ale Nuulpha nie zo- stał dotknięty klątwą. - Obrócił się do mężczyzny, który choć był żołnierzem w służbie suzerena, służył mu wier- nie i godziwie. - Idź Nuulpho do domu, do żony. Potrze- buje cię w ostatnich godzinach życia. Twarz Nuulphy stwardniała. Do połowy wyciągnął miecz z pochwy i zwrócił się do Dempthy. - Ci zacni ludzie twierdzą, że kropla krwi z serca cza- rodzieja ją uratuje. Niech moje ostrze ją utoczy. Fafhrd dotknął dłoni Nuulphy i z powrotem wsunął jego miecz do pochwy. - Nie było mnie przy Vlanie, gdy umierała - rzekł - i ni- gdy sobie tego nie wybaczyłem. Jeśli uda się przebić serce Malygrisa, sami zdobędziemy lek. Posłuchaj Dempthy. Kocur oddalił się od pozostałych. Nic nie mówił. Jego też nie było w chwili, gdy umierały Ivrian i Vlana. Nadal czuł się winny. Teraz dowiedział się, że Ivrian żyje, choć w tak okrutnej postaci. Co do niej teraz czuł? Co się stało z je- go miłością? W oczach poczuł łzy i mocniej otulił twarz kapturem. Jak mężczyzna mógł znieść taki zamęt? - Idź do domu, Nuulpho - powiedział w końcu. Głos mu się łamał z emocji. - Idź do domu, do żony. Kapral zachmurzył się, targany sprzecznymi uczuciami, ale puścił rękojeść miecza. Zgarbił się i rzekł do Dempthy: - Byłeś mi jak ojciec. - Uścisnął staruszka, nie mó- wiąc już nic więcej. Żwir w alejce zachrzęścił pod jego bu- tami, kiedy się obrócił i odszedł w dal. Demptha westchnął i patrzył w ślad za kapralem. - Był mi jak syn - rzekł cicho, kiedy już tylko Kocur i Fafhrd go słyszeli. - Myślę, że nigdy nie zdał sobie spra- wy z tego, że Jesane go kochała. - Czy jego żona naprawdę zachorowała? - spytał Fafhrd. - Prawie umiera - potwierdził Demptha. - Mamy jeszcze jeden powód, by szybko działać - po- wiedział Kocur. - Gorący gniew w naszych sercach chro- ni nas przed przerażeniem przed tym, czego musimy do- konać. Fafhrd, choć blady, uśmiechnął się szeroko do Demp- thy. - Kocur mówi najładniej, gdy mu zupełnie odbije. - Ol- brzym zadań głowę i roześmiał się głośno. Ulice Dzielnicy Uciech były niemalże zupełnie puste. Nawet karczmy zamknęły drzwi i okna. Przez szczeliny między okiennicami sączyło się stłumione światło. Cza- sem jakaś twarz zerkała podejrzliwie. Kilka kwartałów dalej, może w sąsiedztwie Dzielnicy Pla- ców, ktoś wędrował ulicami i wołał: - Zaraza! Zaraza! Z daleka dobiegał ich taki sam okrzyk. Echa głosów, od- bijających się od budynków, zdawały się zmawiać, by oszu- kać ich uszy. W tej mrocznej godzinie po północy zdawało się, że to jakiś plugawy chór daje koncert. Demptha Negatarth zostawił za sobą karczmy Dzielni- cy Uciech. Narzucił szybki krok, idąc po drodze w cieniu Wielkiego Muru Bagiennego. Po jednej stronie majaczyły magazyny. Zdawały się zwisać pod nienaturalnymi kąta- mi, jakby ziemia się pod nimi zachwiała. Wydawało się, że pochyłe dachy za chwilę ześlizną się z podpierających je ścian. Czarne kwadratowe oczy okien wpatrywały się w uli- ce i mijających ich trzech mężczyzn. Wielkie drzwi wyglą- dały jak otwarte usta. Tej śmiercionośnej nocy każdy cień i widok zdawał się wieścić im coś niedobrego, a każdy najlżejszy dźwięk być ostrzeżeniem. Kapryśny wiatr dyszał im w karki albo w po- liczki. Wszędzie, niczym złowieszcze perfumy, unosił się za- pach śmierci. Po niebie mknęły kłębiaste chmury. Przypominały ma- sywne fantomy i niosły ze sobą niewytłumaczalny chłód. Na ulicach wirował pył. Wysoko na wieżyczce na murze zdenerwowany strażnik krzyknął do nich, by się przedstawili. Fafhrd wykonał w jego kierunku obraźliwy gest. - To nasz znak rozpoznawczy! - odkrzyknął mu. W końcu dotarli do znajomego magazynu. Kocur wy- przedził Dempthę w wąskiej alejce i szarpnął drzwi. Fafhrd prześliznął się obok Kocura z ręką na Graywandzie. Pierw- szy wszedł do magazynu. Demptha, idąc za nim, nadepnął Kocurowi na nogę. Kocur syknął, stłumiwszy przekleństwo. - Przepraszam - szepnął Demptha. Kocur dalej mruczał bezgłośnie, zamykając drzwi i za- bezpieczając je drewnianym kołkiem. Zamknęli się od we- wnątrz. Niemniej jednak nie poczuli zbytniej ulgi. Ciem- ność w budynku była przeraźliwsza i bardziej nieprzenik- niona niż ciemność na ulicach. - Tutaj! - zawołał Demptha. Kocur pociągnął Fafhrda za rękaw i pokuśtykał do si- losu na zboże, który skrywał tajemne zejście Dempthy do podziemi. Niski mężczyzna doskonale pamiętał ostatni raz, gdy korzystał z tych schodów. Przypomniał sobie przeraź- liwe krzyki, ogłupiający strach, puste pomieszczenia i lu- dzi, którzy zniknęli, - Co się stało w Świątyni Nienawiści? - spytał nagle, balansując palcami stóp na krawędzi pierwszego schodka. - Co się stało z Mishem i twoimi chorymi pacjentami? - Nie wiem - dobiegła go melancholijna odpowiedź Dempthy. - Zostawiłem ich pod opieką Jesane, a sam wyszedłem zaczerpnąć tchu. - Przerwał, jakby zastana- wiał się, czy nie powiedzieć czegoś więcej. W końcu cią- gnął: - Najdziwniejsze - mruknął, a w jego głosie słychać było zakłopotanie i wstyd - że tak jak wiele nocy wcześniej do środka wpadła gęsta mgła, ale tym razem przyniosła ze sobą dziwne myśli i niezwykłe pragnienia. W środku obło- ku szła ulicą stara dziwka, prostytutka najniższej klasy. Pewnie pracowała do późna. Nagle stwierdziłem, że zaba- wiam się z nią na progu świątyni boga-szczura. - Znów dzieło Laurian - powiedział Fafhrd i potrząsnął głową. Nagle zmienił temat rozmowy. Wpatrywał się w czar- ną klatkę schodową. - Wiesz, Kocurze, że nie jestem prze- sądny, ale jeśli zamierzasz zejść tam bez żadnego światła, to dam ci parę chwil, żebyś zmienił zdanie. - Pomacaj w kącie przy stopie, Fafhrdzie - polecił Demp- tha. - Powinieneś znaleźć tam starą latarnię. Będzie za- rdzewiała i poobijana, jakby ją wyrzucono kilka lat temu i zapomniano o niej, ale jeśli nią potrząśniesz, odkryjesz, że w zbiorniczku wciąż pozostało nieco oliwy. Fafhrd kucnął nisko i zbadał kąt silosu szerokim mach- nięciem ręki. Znalazł tam leżącą na boku lampę. Podniósł ją do ucha, potrząsnął i uśmiechnął się do pluskającego oleju. - A jak zamierzasz zapalić knot? - spytał Kocur. Demptha Negatarth zaśmiał się cicho i ironicznie. - Jak to stwierdził pewien nasz mądry znajomy, mago- wie niechętnie zdradzają swoje tajemnice. Nagle z knota trysnął mały płomień. Pomarańczowy blask podświetlił zdumioną twarz Fafhrda. Kocur ukrył zdziwienie i mrugnął pod wpływem niespodziewanego światła. Chociaż nie mógł tego stwierdzić z pewnością, pomyślał, że zanim Demptha cofnął dłoń, posypał nieznacznie knot drobnym czarnym proszkiem. - Sztuczka prestidigitatora - prychnął, udając, że nie jest w ogóle zainteresowany, choć tak naprawdę był pod wrażeniem. - Twój przyjaciel poprosił o światło - odparł Demptha z lekkim uśmiechem - nie o cud. Kocur ujął lampę za pałąk i podkręcił knot najwyżej jak się dało, a potem zakrył go szklanym kloszem. Następnie wyciągnął z pochwy smukły Skalpel i poprowadził ich po wąskich stopniach w dół. Za plecami miał Dempthę, a Fafhrd osłaniał tyły. Wiel- kie ciało barbarzyńcy niemalże wypełniło cały tunel. Męż- czyzna pochylił się nisko, a mimo wszystko nadal szorował głową o sufit. Pięściami ostukał ściany po obu stronach. - Robak w ziemi ma więcej miejsca - rzekł zrzędliwie. - Ale jemu brakuje twojego uroku i miłego usposobie- nia - odparł niecierpliwie Kocur. Uniósł wysoko światło i ruszył przed siebie. - Nie wspominając o mojej urodzie - odwarknął Fafhrd. - Nie wszystkie tunele pod Lankhmarem są takie wą- skie - wyjaśnił Demptha, klepiąc Fafhrda ze współczu- ciem po ramieniu. - Niestety, niektóre bywają jeszcze gorsze. Przestali rozmawiać. Nikłe światełko chybotało się, onie- śmielone rozciągającą się przed nimi ciemnością. Kocur dźgał mrok czubkiem rapieru i odpychał go, krocząc zdecy- dowanie. Czuł wagę pereł Ivrian na grzbiecie prawej dłoni, gdzie wrzucił je pod rękawiczkę. Myślał o tym, że dziew- czyna jest tu gdzieś w dole z Malygrisem - i czymś jesz- cze bardziej przerażającym. Tunel zaprowadził ich do kolejnego korytarza, a potem do następnego. W końcu Fafhrd mógł się wyprostować. Za- kaszlał cicho, starając się stłumić dźwięk ręką. - Gdybym już nie stał jedną nogą nad grobem - szep- nął - to strach w moim sercu sprawiłby, że własnoręcznie wygrzebałbym się stąd na powierzchnię. Kocur nie odpowiedział. Przenikał go ten sam obezwład- niający strach co poprzednio. Mężczyzna ledwo oddychał, bo jakaś dławiąca dłoń ściskała go za gardło. Szedł tylko dlatego, że myślał o Ivrian. Demptha zaszlochał cicho. - Moja biedna Jesane - mruknął. - Nawet mimo od- ważnego serca musiała uciekać przed tą grozą, porzuciw- szy podopiecznych. - Dogoniła ją - odparł Kocur, zaciskając usta. Dalej szli, napierając na dławiącą ciemność. Szloch Dempthy ucichł, kiedy weszli do jaskini. - Czy to droga do Świątyni Nienawiści? - spytał Kocur z powątpiewaniem, bo jaskinia wcale nie wyglądała na tę, która tam prowadziła. Demptha wyprzedził Kocura, zerknął na wysoki sufit, a potem podszedł do skraju okręgu światła, rozejrzał się i dotknął dwakroć wyższego od siebie stalagmitu. Potrząsnął głową. - Nie - stwierdził, a na jego twarzy zagościł nowy strach. Obrócił się do światła. - Ale to niemożliwe. Szli- śmy właściwą trasą. - Co to za mgła podnosi się z ziemi? - zauważył spo- strzegawczo Fafhrd. Kocur podskoczył, kiedy spojrzał w dół i zobaczył peł- zający opar, który owinął się wokół jego butów. Gdzie nie spojrzał, przez wejścia do jaskini wlewała się gęsta mgła. Unosiła się w powietrzu, tłumiąc światło lampy i wysysa- jąc jej nikłe ciepło. Nawet ściany zdawały się cofać w zapadające ciemno- ści. Sufit znikł im z oczu. Opary wciąż gęstniały, aż zasło- niły podłogę i czubki ich stóp, a potem zaczęły wspinać się po kostkach i goleniach. Kocur zadrżał i wyżej podniósł lampę. - Chyba powinniśmy pójść tamtędy - rzekł i wskazał mieczem prawy skraj jaskini. - Jestem pewien, że widzia- łem tam wlot do następnego tunelu. Każdy zmysł aż krzyczał, żeby zawrócić, ale Kocur sku- pił wzrok na drodze przed sobą. Towarzysze szli w ślad za nim. Czy to mogła być jeszcze jedna z iluzji Malygrisa? - zastanawiał się przez chwilę niski mężczyzna, ale porzu- cił tę myśl. Ich prawdziwy wróg, wiedział to, pozostał nie- znany - i bezimienny. Poczuł niewielką ulgę, gdy przejście w odległym krań- cu jaskini znalazło się dokładnie tam, gdzie przypuszczał. Mimo wszystko, kiedy zaświecił przez próg, zawahał się, ponieważ zaniepokoił go jakiś cień. Z tunelu do jaskini wytoczyła się wychudzona postać. Wybałuszone, zżółkłe oczy błyszczały strasznym światłem na okolonej rzadką brodą twarzy. - Mishu! - krzyknął Demptha Negatarth ponad ra- mieniem Kocura, gdy rozpoznał zaginionego przyjaciela. Kocur wpatrywał się w mężczyznę ze zdziwieniem, co oka- zało się błędem. Mish machnął ramieniem i odepchnął miecz Kocura. Zdu- miewająco mocna ręka schwyciła Kocura za tunikę i rzu- ciła gwałtownie o kamienistą ziemię. Kocur uderzył głową o potężny stalagmit. Przed oczami zobaczył różnobarwne iskierki. Latarnia zagrzechotała głośno i potoczyła się po ziemi. Zatrzymała się na wystającym kamieniu. Knot za- syczał, skryty pod zimnym białym oparem. Chwiejny pło- myczek wyglądał, jakby miał za chwilę zgasnąć. - Odwróć się! - zawył Mish do Kocura, a potem sku- pił dziki wzrok na czarodzieju. Nagle wyciągnął dłonie, złapał staruszka za gardło i ścisnął. - Jeszcze dziesięciu! - wrzasnął. Fafhrd skoczył przed Dempthę, wyciągając ze świstem ostrze Graywanda z pochwy. Mish krzyknął. Uniósł w górę kikuty rąk i wpatrywał się w nie. Wrzasnął jeszcze raz, a echo jego bolesnego woła- nia odbiło się rozpaczliwie od kamiennych i utworzonych z ziemi ścian. Demptha też krzyczał. Upadł na ziemię, zmagając się z upartymi dłońmi, które wciąż próbowały go udusić. Fafhrd wymierzył jeszcze jeden cios. Zamachnął się z całej siły, napędzany strachem, i odciął głowę Mishowi. Uderzy- ła o ten sam stalagmit, na którym Kocur próbował usiąść, i wylądowała mężczyźnie na szarych kolanach. W gardle Kocura zabulgotało obrzydzenie. Odrzucił głowę i po omacku próbował uratować latarnię. Ciało Misha tonęło we mgle, jakby była wodą. W końcu zamknęła się nad nim puchata biała fala. Demptha ode- rwał od siebie duszące ręce i rzucił je w ślad za zwłoka- mi. One również utonęły, jakby zanurzały się w rozfalowa- nym jeziorze. Kocur wstał z latarnią w jednej ręce i mieczem w dru- giej. Podszedł ostrożnie tam, gdzie utonął Mish i zanurzył rapier we mgle. Czubek zazgrzytał o lity kamień. Mężczy- zna oblizał wargi, zerknął na towarzyszy i tupnął w to miejsce. - Poświeć no tutaj - rzekł Fafhrd - i sam popatrz. - Przysunął szerokie ostrze Graywanda do bursztynowe- go blasku. Broń lśniła czystością. - Ani śladu krwi. - Cokolwiek to było - powiedział Kocur do Dempthy - to na pewno nie Mish. - Ale w głębi serca wcale nie był tego taki pewien. Nie mógł zapomnieć radykalnej zmiany, jaka zaszła w Ivrian, niegdyś jego prawdziwej miłości. Kocur ruszył w nowy tunel. Bronił się przed przenika- jącą ten dziwny labirynt grozą. Ponownie kamienne ścia- ny zaciskały się wokół nich, a sufit stopniowo opuszczał się coraz niżej. Mgła gęstniała z każdym ich krokiem, a nie- wielka latarnia stała się niemalże bezużyteczna. Wzrok Kocura sięgał jedynie na parę stóp. Mężczyzna machał mieczem, postukując najpierw w jedną, a potem w drugą ścianę. Nagle metal zazgrzytał o metal. Kocur poczuł, jak uderze- nie wibruje najpierw w jego broni, a potem pełznie wzdłuż ramienia. Ledwo utrzymał w ręku rękojeść miecza. Odsko- czył i zderzył się z niczego nieświadomym Dempthą. - Cofać się! Cofać! - krzyknął. Rzucił latarnię w ręce Dempthy i wyciągnął sztylet, Koci Pazur. Z mgły wypadła z krzykiem postać. W rękach miała tar- czę i kindżał. Za plecami oszalałego wojownika w wąskim tunelu pojawił się drugi, tak samo uzbrojony. Kocur zblo- kował cios Skalpelem, a potem kopnął tarczę, tym samym spychając wroga na resztę napastników. Nagle Kocur otworzył szeroko oczy. Rozpoznał twarz, wy- chylającą się znad brzegu tarczy. - Ilthmartczycy! - zawołał. - Zmarli ilthmartczycy! - Za nami też są! - dodał ponuro Fafhrd. - Jeszcze pięciu. Nie miał dość miejsca, by wyciągnąć Graywanda, więc zamiast niego wyszarpnął sztylet. Ryknął potężnie i runął na całą piątkę. Ciął wąskim ostrzem i walił pięściami. Wiel- kim ciałem walczył o powrót do większej jaskini. Kocur pchał przed sobą Dempthę Negatartha. Przesko- czył ponad ofiarami Fafhrda, zanim ci zdążyli wstać. - Dalej! Dalej! - krzyczał na maga. - I strzeż uważ- nie światła! Jaskinia wypełniła się grzmiącym śmiechem Fafhrda, który uwolnił Graywanda. Odsunął Dempthę na bok i za- wołał do towarzysza. - Ha! Dobra bitwa jest lekiem na ogłupiający smród strachu, który wypełnia ten cholerny labirynt! - Czuję się osobiście znieważony - powiedział niepew- nie Kocur. - To ilthmartczycy, a przecież już zostali po- konani. Fafhrd roześmiał się ponownie i zatoczył Graywandem imponujący łuk, zanim przybrał obronną pozę. - Będę nieuprzejmy, jeśli ci powiem, że to magia Lau- rian nas obroniła, gdy nas osaczyli jak parę szczurów. - To zwykła potwarz! - prychnął Kocur. - Po prostu wtrąciła się, kiedy już miałem nabrać nowych sił. Usłyszeli bojowe okrzyki. Ilthmartczycy wpadli do jaski- ni. Fafhrd ruszył ku pierwszemu i odepchnął go zgrabnym ciosem w tarczę. Drugi wojownik potknął się o pierwsze- go i rozbił brodę o kamienistą posadzkę. Trzeci przesko- czył nad krzyczącą parą. Kocur opadł na kolano z wdzię- kiem tancerza, zrobił wypad i przebił jego ciało czubkiem Skalpela. Czwarty i piąty żołnierz tłoczyli się za trzecim. Obaj na- tarli na Kocura. Ostra krawędź Kociego Pazura zatoczyła łuk i zanurzyła się pod tarczę. Kocur zatopił broń w musku- larnym udzie, odtoczył się na bok i poderwał na nogi. Reszta ilthmartczyków gramoliła się z wąskiego tunelu. Popychali się i wpadali na siebie, wchodząc do jaskini. - Jeszcze ośmiu! - krzyczeli. - Ośmiu dla Krainy Ciemności! - Ci głupcy nie umieją liczyć! - zaśmiał się Fafhrd. Wpadł między nich, machając Graywandem. - Przecież jest nas tylko trzech! Ku Kocurowi pomknął sztylet. Mężczyzna odbił go ostrzem w locie. Skoczył i przebił czubkiem gardło miotacza. - Jeszcze siedmiu! Dziwne odliczanie przyciągnęło uwagę Kocura. Obrócił się i spojrzał na wrzeszczącego ilthmartczyka. Wojownik stał nad skulonym Dempthą z wzniesionym, gotowym do śmiertelnego ciosu kindżałem. - Nie! - wrzasnął Kocur, ale był za daleko, by pomóc. Ale Demptha wcale się nie kulił. Po prostu kucnął, by odstawić lampę w bezpieczne miejsce. Kiedy ilthmartczyk zaczął dźgać, Demptha sięgnął w lewy rękaw i wyjął jakąś paczuszkę. Na ilthmartczyka posypał się czarny proszek. Jaskinię przeszył przeraźliwy krzyk. Zapłonęły jasne, po- dobne do gwiazd iskry. Tarcza, kindżał, ubranie i sam il- thmartczyk stanęli w płomieniach. Kocur osłonił oczy przed nagłym bolesnym blaskiem, podbiegł do Dempthy i podniósł go. - Stań za mną! - rozkazał. Fafhrd krzyknął donośnie w odległym krańcu jaskini. Niemalże całkiem zasłoniła go szara mgła. Ostrze Gray- wanda i ozdobna rękojeść błysnęły niczym błękitna błyska- wica, gdy olbrzym zatoczył łuk i zatopił miecz w ramieniu ostatniego z ilthmartczyków. Broń wżarła się w tors męż- czyzny, niemalże przecinając go na pół. Przez chwilę dwaj wojownicy stali nieruchomo jak posą- gi, niczym scenka przedstawiająca rozpacz i śmierć. Potem zwłoki ilthmartczyka ześliznęły się z miecza i zniknęły pod powierzchnią mgły. Fafhrd stał jeszcze przez chwilę nieruchomo. W końcu opuścił miecz i oparł się na nim ciężko. Jego ciałem wstrzą- snął rozdzierający kaszel. Zanim Kocur zdążył podbiec do przyjaciela, płonący ilthmartczyk, teraz główne źródło światła, wrzasnął po raz ostatni i padł twarzą w przód w gęste opary, tak jak wcze- śniej Mish. W jaskini ponownie zapanowała ciemność, roz- praszana jedynie nikłym płomykiem lampy. Kocur przetarł dłonią oczy, bo nie mógł niczego dostrzec w mroku. - Fafhrdzie! - zawołał. - Jestem - odpowiedział olbrzym, wyłoniwszy się z mgły. Stanął w nikłym świetle lampy, którą Demptha podniósł do góry. Na ustach i brodzie miał ciemne smugi krwi. - Jesteś ranny! - krzyknął Demptha. Fafhrd pozwolił sobie na smutny uśmiech. - Nie zraniło mnie ilthmarckie ostrze - odparł. Nie pozostał żaden z ich wrogów. Wszyscy zniknęli, po- łknięci przez puszystą białą rzekę, która płynęła po pod- łodze jaskini. Kocur z troską wpatrywał się w przyjaciela. Miał mdło- ści, tak się zaniepokoił na widok krwi na ustach towa- rzysza. Pomyślał, żeby się wycofać i dać tym samym Fa- fhrdowi czas na odsapnięcie. Ale Fafhrd potraktowałby to jako zniewagę, więc Kocur przekonał siebie, że trze- ba iść dalej. Jego cichy głos odbił się dziwnie od kamiennych ścian. - Co oznaczało to odliczanie? - zastanawiał się na głos. - Jeszcze dziesięciu, ośmiu, siedmiu? - No właśnie - mruknął Fafhrd. - I co z dziewięcioma? Kocur ostrożnie tupnął w miejscu, gdzie rozegrała się bitwa. Nigdzie nie było zwłok. Nie pozostał ślad po tar- czach i kindżałach. - Jak to się stało, Fafhrdzie, że dziesięciu martwych ludzi wstało i znów zaczęło walczyć? Fafhrd spojrzał na Kocura. Nagle jego oczy rozbłysły jak u kota. - A jak to się stało, Kocurze, że Vlana i Ivrian ożyły, by nas nawiedzać? Płomień lampy w ręku Dempthy zadrżał, gdy staruszek się obracał. - Doprawdy, jak? - szepnął, wskazując wejście do tu- nelu. Unosiła się tam Jesane. Jej nagie stopy zdawały się opie- rać na morzu mgły, a blade, nagie ciało osłaniały skrom- nie pasma białych oparów. Mgła unosiła się wokół jej twa- rzy jak welon, gdy kobieta kusiła ich spojrzeniem ciem- nych oczu. - Ostrzegałam cię - szepnęła. Choć poruszała ustami, I I wydawało się, że jej głos nie dobywa się z gardła, lecz w ja- kiś nienaturalny sposób z samej jaskini. - Kraina Ciemności przybyła do Miasta Tysiąca Dymów, a ty przybyłeś do Krainy Ciemności. - Uniosła smukłe ramię, zgięła palec i odpłynęła, zagłębiając się w korytarz. Cały czas wpatrywała się w ojca. - Teraz już wiem, kto jest naszym wrogiem - rzekł Demp- tha Negatarth, nie odrywając wzroku od Jesane. - Znam. swój grzech. - Nie oglądając się na towarzyszy, ruszył za córką. Zabrał ze sobą lampę. Kiedy wokół Kocura i Fafhrda zamknęła się ciemność, mniejszy mężczyzna złapał przyjaciela za krzepkie ramię. - Czasem miałem wrażenie, że jesteśmy dwoma połów- kami tej samej duszy - powiedział, wpatrując się w nikną- ce światełko. - Jeśli nasza jedna dusza ulegnie dziś zagła- dzie, wiedz, że zawsze o tobie dobrze myślałem. Fafhrd kiwnął głową. Wsunął Graywanda do pochwy i ponownie wyciągnął sztylet. - Paru ludzi żartowało sobie, że źle się stało, iż pewna para złodziei spotkała się dawno temu w Lankhmarze pod mostem na ulicy Złotej. Ja nigdy tak nie myślałem. Tym samym skończyli z sentymentami. Kocur przełknął ślinę i wpatrzył się w tunel w ślad za Dempthą i Jesane, któ- rych już nie było widać. Tylko w oddali chybotał się nikły żar lampy. Wsunął Skalpel do pochwy, ale zatrzymał w rę- ku Koci Pazur. Tak uzbrojony wszedł po raz drugi do tu- nelu. Fafhrd kroczył tuż za nim. W myślach wciąż brzmia- ły mu słowa Jesane. "Kraina Ciemności przybyła do Miasta Tysiąca Dymów". W świecie Nehwonu istniały dwa wielkie bieguny. Na dalekim zachodzie znajdowała się Kraina Bogów. Miesz- kali tam wszyscy znani i nieznani bogowie, którzy rzadko wyłaniali się ze swojego raju. Na dalekim wschodzie znaj- dował się przeciwległy biegun - Kraina Ciemności, pań- stwo zmarłych. Dobiegł go miękki, upiorny szept Jesane. - Jeszcze pięciu - mruknęła z sennym osłabieniem. "A co się stało z sześcioma?" - pomyślał Kocur. Ma- chał ręką, rozgarniając wirującą przed oczyma mgłę. "Ja- kich sześciu? Jakich pięciu?". Nagle tunel skończył się. Kocur wyszedł ostrożnie, ale nie powitało go kolejne przejście ani większa jaskinia, lecz rozległa równina. Jak okiem sięgnąć, wszędzie unosiło się białe puchate morze, a nad głową na czarnym aksamitnym niebie błyszczały jaskrawo gwiazdy, niczym diamenty. "Nie widać żadnej znajomej konstelacji" - zauważył Kocur, wpatrując się w niesamowite niebo. Spojrzał przed siebie w poszukiwaniu światła latarni. Ojciec i córka stali ramię w ramię, jakby na coś czekali. - Byłem tu już wcześniej - powiedział Fafhrd jakby do siebie - we śnie. - Wyciągnął ramię i wskazał kierunek. - Stamtąd przypłynie barka. Wiem o tym. Rzeczywiście w oddali pojawiło się drugie blade świateł- ko. Powoli, lecz płynnie zbliżało się i stawało się coraz ja- śniejsze. Z mroku wyłoniła się fantastyczna barka z czar- nego drewna ze złotymi zdobieniami. Prosta latarnia, zawie- szona na dziobie, oświetlała jej drogę w morzu mgły. Na barce stał zdobiony tron z tego samego czarnego drewna, wyłożony złotem i srebrem i wymoszczony gru- bymi poduszkami. Na wspaniałym siedzisku rozparła się niedbale wysoka postać. Jej twarz skrywał kaptur i błysz- cząca maska. Barka zatrzymała się. Jesane wpłynęła na pokład i sta- nęła przed figurą. Jej ojciec wgramolił się za nią, przełazi przez hebanowy reling i zatrzymał się. Barka skierowała się ku Fafhrdowi i Kocurowi. Nie na- pędzały ją wiosła ani żagle. Nie słychać było plusku fal ani świstu wiatru. Zapewne pierwszy raz w życiu Kocur dziękował za to, że jest niski, bo mgła sięgnęła mu do ud i skryła drżące kola- na. Fafhrd wiercił się niespokojnie u jego boku. Ponownie zamienił sztylet dla wygody, nie wspominając o większym zasięgu, na Graywanda. Barka zatrzymała się. - Jeszcze tylko czterech - powiedziała Jesane do po- staci na tronie. - Idzie dziecko o imieniu Plish. Figura na tronie kiwnęła głową i przeszła z wdziękiem na dziób statku. Kocur nieświadomie poderwał ramię, od- wracając wzrok od niegodziwych oczu, które wpatrywały się w niego zza maski. - Nie, człowieczku - rzekł głos zza maski. - Mnie nie dotyczą koncepcje śmiertelników na temat zła i dobra. Fafhrd nie odwrócił wzroku. Uniósł wyzywająco brodę i spojrzał w oczy istoty. - A więc kim jesteś? - zawołał. - I gdzie jest Malygris? - Fafhrdzie, synu Mor i Nałgrona - odpowiedziała postać -już wcześniej walczyliśmy. I choć była to tylko zabawa, a nie prawdziwa potyczka, nieźle sobie poradzi- łeś. - Przesunęła wzrok z Fafhrda na Kocura i z powro- tem. - W istocie obaj sobie nieźle poradziliście z odegra- niem swoich ról. - Odpowiedz na moje pytanie - zażądał Fafhrd. Postać przechyliła się przez reling i skłoniła nie- znacznie. - Nie rozpoznajesz mnie? - Palec w czarnej rękawicz- ce uniósł się, by dotknąć maski. Wokół twarzy istoty ja- śniało światło. - Pilot barki z mojego snu! - krzyknął Fafhrd, przypo- mniawszy sobie tę postać. Jednocześnie Kocur zawołał: - Rokkarsh! Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie z głupim wyrazem twarzy. Zamaskowana postać roześmiała się. Dźwięk rozszedł się grzmotem po Krainie Ciemności. - Śmierć ma wiele twarzy - stwierdziła. Demptha Negatarth przeszedł nad burtą barki i stanął u boku Kocura. - To Śmierć Nehwonu - rzekł. Śmierć Nehwonu wzruszyła nieznacznie ramionami. - Jestem pomniejszą Śmiercią w kosmicznym planie - powiedziała skromnie - ale wraz z pozostałymi Śmier- ciami we wszystkich światach i wymiarach służę określo- nemu celowi. Nagle Śmierć Nehwonu uniosła rękę. Niezgłębione oczy zamknęły się ponownie. - Rybak o imieniu Massek - zaintonowała. Wówczas straszliwe oczy otworzyły się. - Teraz pozostało tylko dwóch i gra się skończy. Śmierć Nehwonu wyciągnęła rękę ku niebu. W górze ukazało się czerwone światło. Błyszczało miękko i spadało z firmamentu, wijąc się dziwnie leniwymi rucha- mi. Kocur wiedział, że to straszliwa wstęga Malygrisa. Zni- żała się coraz bardziej, muskając mgliste niebo przy barce. Znikła w oparach i pojawiła się ponownie. Wraz z nią wyłonił się wielki obły kształt. Było to jajo, którego skorupkę znaczyły czerwone pasma i pulsujące szkarłatem żyły. Śmierć Nehwonu machnęła ręką. Wstążka odpłynęła w dal i znikła. Jednocześnie na powierzchni jaja pojawi- ły się pęknięcia. Pogłębiały się i rozszerzały, wypełniając powietrze grzmotem. Nagle jajo eksplodowało, wyrzucając w górę odłamki, które jednak nie spadły. Na jedynej pozostałej części skorupy stał zmieszany i drżą- cy Malygris. Nerwowo i bojaźliwie strzelał oczami. Próbo- wał zorientować się, kim byli dręczyciele, a także w jakiej znalazł się sytuacji. Zagryzł wargi i wpatrzył się w końcu w złowieszczego zamaskowanego pana barki. - Oto człowiek, który ośmielił się mnie obrazić - po- wiedziała Śmierć Nehwonu. - Byli przecież i inni - przerwał Demptha Negatarth, odzyskawszy głos. Przysunął się do barki i wyciągnął szyję w stronę władcy Krainy Ciemności. - Sadaster, patriarcha Aarth, Rokkarsh i ja sam. Śmierć Nehwonu mogła się uśmiechać pod maską, kiedy spoglądała na Dempthę. - Spowiedź dobrze robi duszy, nieprawdaż, śmiertel- niku? Demptha zwiesił głowę, zmiażdżony sarkazmem, i cof- nął się. Śmierć Nehwonu ciągnęła szyderczym głosem, wycelo- wawszy palec w Malygrisa. - Ten szalony głupiec z zazdrości prześcignął swoje marne zdolności i stworzył zaklęcie, by uderzyć w swoje- go wroga. A przynajmniej tak myślał. W rzeczywistości wy- zwolił bezmyślną moc i zniszczył setki istnień. - Śmierć Nehwonu przerwała i spojrzała w dół, na trzech mężczyzn. - Wcale mnie to nie zainteresowało. Wszyscy śmiertelni- cy umierają w wyznaczonym im czasie, a ja jestem Straż- nikiem Terminów. Kocur uniósł pięść. Ciężko pracował, by poskładać frag- menty układanki, i nie chciał, żeby ktoś go przechytrzył, nawet ta istota, która przed nim stała. - Ale było jeszcze jedno zaklęcie, nieprawdaż? - zawo- łał. - Tego nie mogłaś zlekceważyć. To sekret, który po- siadał Sadaster, a Malygris mu go ukradł. Zaklęcie, które Demptha kupił od Malygrisa. Śmierć Nehwonu kiwnęła głową z podziwem. - Jesteś bardzo sprytny jak na śmiertelnika- skomple- mentowała. - Rozumiem, czemu Los cię naznaczył. Ale po- słuchaj reszty opowieści. - Zerknęła na Dempthę. - A po- tem podejmiemy decyzję. - Cóż, opowiadaj, byle szybko - zawołał Fafhrd. - Choć utrzymujesz, że nie masz w tym żadnego interesu, to w mo- im ciele działa klątwa Malygrisa i zaraz mogę obrzygać ci ten śliczny stateczek. Czyżby zza maski dobiegł ich cichy śmiech? Kocur nie był tego pewien. - Reszta jest dość prosta - rzekła Śmierć Nehwonu. - A raczej powinienem powiedzieć, dość ludzka. Jak twój szary przyjaciel już się domyślił, zaklęcie Sadastera nie tylko ścierało ślady czasu ze ślicznej twarzy Laurian, ale też powstrzymywało jej starzenie. - Powstrzymywało nadejście Śmierci- stwierdził Kocur. - Trzymało cię z daleka. Śmierć Nehwonu prychnęła. - Och, do cholery, może jednak nie jesteś aż tak spryt- ny. Imiona wszystkich ludzi znajdują się w mojej księdze. Wszyscy mają wyznaczony czas. Życie każdego człowie- ka ma kres. Ale przez zaklęcie Sadastera ktoś zabrał czas, który do niego nie należał. - I skrócił życie innych niewinnych istot? - mruknął Demptha ze wstydem. - Nie wiedziałem o tym. - Każdy człowiek otrzymuje swoją porcję czasu. Doda- nie do niej dodatkowego czasu oznacza uszczuplenie porcji innego człowieka, a to burzy mój harmonogram - rzekła zimno Śmierć Nehwonu. - Nie mogłam tego zignorować. Samolubni ludzie kradli czas, który należał się innym. Sa- daster przedłużył sobie życie i urodę, tak samo jak Laurian. Zazdrość sprawiła, że Malygris popełnił ten sam grzech. - A patriarcha Aarth? - przerwał Kocur. - Co on ma z tym wspólnego? Śmierć Nehwonu roześmiała się. - Patriarcha dzięki swojej magii dowiedział się o planie zabicia Sadastera przez Malygrisa. Malygris kupił sobie jego milczenie sekretem przedłużania życia. Patriarcha, śmiertel- nik i głupiec, zyskał sobie łaski suzerena Rokkarsha, ponie- waż podzielił się z nim tajemnicą. Na tym by się nie skoń- czyło. Rokkarsh zamierzał podzielić się nim z paroma naj- bliższymi krewnymi. - Zza maski dobiegło ich westchnie- nie. - Ich próżność zirytowała mnie. Teraz ich dusze służą przy stołach bankietowych w salach piekła. - Ale ja też użyłem tego zaklęcia - rzekł Demptha. - A więc czemu jeszcze żyję, a Jesane jest martwa? - Twoja córka zmarła, ponieważ jej czas wygasł lata temu. Gdy rozciągałem swoje królestwo na podziemia Lan- khmaru, odnalazłem ją w miejscu zwanym przez ciebie Świą- tynią Nienawiści wraz z pozostałymi, których czas wygasł. Wyciągnąłem dłoń i przyzwałem ich. Zdumiewające, ale Jesane wyśliznęła mi się spomiędzy palców na kilka roz- paczliwych chwil i zdążyła was ostrzec. - Pochylił głowę ku kobiecie. - I tak to bywa, że patrzę z przyjemnością na poświęcenie. Sprawiła mi przyjemność, więc uczyniłem ją swą pokojówką. Malygris zrobił nagle krok do przodu. Skorupa, na któ- rej stał, pękła głośno pod jego stopami. Cofnął się na swoje miejsce, gdy uwaga wszystkich skupiła się na nim. Na twa- rzy gościł mu wyraz rosnącego przerażenia. - Twój plan? Królestwa? Kim jesteś, potworze? Co to za ohydne miejsce? Mgła na powierzchni białego morza zawirowała, jakby ją poruszył wiatr. Z oparów wznosiły się liczne postacie. Nie- które blade sylwetki miały znajome twarze. Ponownie poja- wił się Mish, z głową i ramionami, oraz Gamron i jego ilth- martczycy. Była też blond dziewczynka o jasnych włosach ze słomianymi maskotkami w ramionach. - Sameel - wyszeptał Fafhrd, a jego wzrok skupił się na pięknej młodej kobiecie, która stała nieśmiało z dala od pozostałych postaci. Dziesiątki, a może i setki ludzi wychodziły z mgły i sta- wały w ciszy, jakby miały służyć za świadków. To byli ci, którym skradziono ich czas i życie. Znalazły się tu też ofia- ry zazdrosnej niegodziwości Malygrisa. Czarodziej wrzasnął przeraźliwie, jakby w końcu wszyst- ko zrozumiał. Dźwięk wypełnił Kocura lodowatym zadowo- leniem. Śmierć Nehwonu przemówiła jeszcze raz. - Tylko ty, Demptho Negatarthcie, z dwóch ludzi, którzy mieli w rękach czar Sadastera, użyłeś go bez samolubnego celu. Nosisz zasłużone zmarszczki i chylisz się pod ciężarem właściwie przeżytych lat. Użyłeś tej obraźliwej magii tylko dla swojej córki. - Kiwnęła nieznacznie głową, przymyka- jąc na chwilę oczy. - Przebaczam ci - ogłosiła śmierć. Jesane pochyliła się ku Śmierci Nehwonu. Naradzali się. Kilka chwil później spłynęła z barki i stanęła obok ojca. Wzięła jego dłoń w ręce i spojrzała na swojego pana. - Mimo wszystko należy zapłacić pewną cenę - ogłosiła Śmierć Nehwonu. - Wciąż pozostały dwa istnienia, zanim zakończy się ta gra. Niegodziwy Malygris to jedno. Malygris przycisnął pięść do serca. W oczach błysnę- ła mu panika. Demptha spojrzał na córkę, a po starych policzkach spłynęły mu łzy. - A drugie? - spytał. Zza brzegów barki wystrzeliły gęste pasma mgły i po- chwyciły Śmierć Nehwonu, mrożąc ją na kamień. Wokół postaci zamarzło nawet powietrze, obejmując kokonem lo- dowego więzienia. Jeszcze więcej mgły uniosło się z płyt- kiego morza i zamarło, grzebiąc barkę pod zwalistą lodo- wą masą. - Pluję na twoją zamaskowaną twarz! - krzyknął pogar- dliwie Malygris. Pod jego tupiącymi stopami skorupa trza- snęła głośno niczym grzmot. - Szczam na twój terminarz! Nie znajdziesz tam mojego imienia, ani teraz, ani nigdy! W Kocurze zawrzała krew. Próbował dogonić uciekają- cego czarodzieja. Nie po to tyle przeszedł, by dotrzeć do tej dziwnej równiny i stracić swoją ofiarę. - A więc sam je tam wpiszę - krzyknął wyzywająco i dobył Skalpela. - Stój, kałamarzu, niech zanurzę swoje pióro! Głośny ryk zatrzymał Kocura. Z mgły wyłonił się przy- czepiony do zielonej szyi łeb węża, wielki jak słoń. Czerwo- ny pysk rozwarł się przerażająco, ukazując białe ostre kły, które ociekały mlecznym jadem. Żółte oczy płonęły. Łeb runął w dół z przeraźliwą szybkością. Kocur dał nura w gęstą mgłę. Znalazł się pod jej po- wierzchnią, ale wciąż stał na twardym podłożu. Przetoczył się i dźgnął w górę mieczem. Czuł, jak jego czubek wbija się w łuskowate ciało i ryje długą bruzdę. Nie musiał nic widzieć przez szarą zasłonę, by wiedzieć, że nie udało mu się poważ- nie zranić stwora. Podniósł się niezgrabnie i spojrzał sza- leńczo na niego. Zwierzę patrzyło gniewnie, kołysząc głową na długiej szyi, i szczerzyło kły w rozwartej paszczy. Teraz mógł mu się przyjrzeć. Serce niemalże przestało mu bić. Wąż morski z Wielkiego Morza Wewnętrznego. I to niejeden, lecz dwa! Za zwierzęciem mgła rozchylała się nie- znacznie. Ledwo widoczna płynąca istota utkwiła w męż- czyźnie wygłodniałe gadzie oczy. Kocur zawołał imię przyjaciela. Kiedy nie usłyszał od- powiedzi, zaryzykował i zerknął przez ramię. Powitał go straszny widok. Do twarzy Fafhrda przywarł potężny orzeł. Bił skrzydła- mi, zatopiwszy głęboko szpony w oczodołach olbrzyma. Zo- baczył tryskającą krew. Towarzysz otworzył usta w dziwnym bezgłośnym krzyku, kiedy próbował oderwać ptaka od sie- bie. Co za groza! Kocur zignorował własne niebezpieczeń- stwo i obrócił się, gotowy pobiec na ratunek przyjacielowi. Wtem zatrzymał się w pół kroku. Skrzywił usta w dzi- kim grymasie, ponieważ opadły go podejrzenia. Byle ptak nie zwyciężyłby tak łatwo potężnego Fafhrda, a węże mor- skie nie mogły pływać w czymś, co tak naprawdę nie było morzem. Ponownie się obrócił. - Malygrisie! - krzyknął, nie zwracając uwagi na zę- batego potwora, który nad nim wisiał. - Moje pióro wciąż łaknie zanurzenia! - Odskoczył przed paszczą węża. Choć przysiągłby, że to kolejna iluzja czarodzieja, po co ryzyko- wać? Przebiegł obok stwora i wskoczył na grzbiet drugie- go. Szybko dogonił wroga. Twarz Malygrisa, gdy mag się ku niemu obrócił, ledwo przypominała człowieka. - Ogień! - syknął czarodziej. Kiedy Kocur uniósł miecz, by zadać cios, stal buchnęła płomieniem. W ułamku sekundy zorientował się, że to ko- lejna przeklęta iluzja, ale instynktownie upuścił broń. Za- klął i rzucił się przed siebie, ale niestety nic nie złapał. Ma- lygris rozpłynął się w powietrzu, a w uszach Kocura roz- brzmiał jego chrapliwy szyderczy śmiech. Wtem dźwięk ten zagłuszył inny chichot, bardziej miękki i o ton wyższy. To śmiała się szalona kobieta. Nagle Malygris ukazał się ponownie. Drogę blokował mu inny kształt. Ciem- ność i mgła rozstąpiły się jak kurtyna, ukazując ozdobny, błyszczący srebrno sarkofag. Skomplikowane rygle w kształ- cie rąk i palców otworzyły się upiornie. Pojawiła się długa szczelina, która zaczęła się poszerzać, aż w końcu skrzy- nia otworzyła się. Ze środka wyłoniła się ciemnowłosa kobieta, owinięta białym płótnem. Uśmiechnęła się czerwonymi ustami. *^ Malygris już miał uciekać, ale się zawahał. Nagle za- czerpnął tchu. - Laurian? Kobieta wyciągnęła ramiona. - Pragniesz mnie od tak dawna - szepnęła - a teraz przybyłam po ciebie. - Sięgnęła po niego coraz bardziej wydłużającymi się nienaturalnie ramionami, które zaczę- ły zmieniać się w szpony. Laurian wrzasnęła i rzuciła się na maga. Owinęła go ramionami niczym linami i zatopiła w jego ciele paznokcie, ryjąc krwawe bruzdy. Oplotła go też nogami, aż nie mógł się ruszać. Ciągnęła go w dół, zębami sięgając do jego gardła. - Nie! - krzyknął mag głosem pełnym rozpaczy. Potwór, w którego zamieniła się Laurian, roześmiał się. - Powiedz, jak mnie kochasz! Razem zniknęli pod falami mgły. Przez chwilę w tym miejscu kłębiły się opary, a potem zapanował spokój. Przez dłuższą chwilę Kocur wpatrywał się niepewnie w miejsce, gdzie zniknęli, aż obrócił się, usłyszawszy kolejny głębo- ki śmiech. Mrugnął. Zobaczył Fafhrda, całego, zdrowego, nie oto- czonego orłami ani wężami morskimi. W pochwie u bo- ku wciąż tkwił mu Skalpel. Przed nim siedziała na barce Śmierć Nehwonu, spokojna i nieporuszona. Pan Krainy Ciemności rzucił rozbawione spojrzenie Ma- lygrisowi, który wciąż stał na zagadkowym fragmencie sko- rupy. Teraz jednak czarodziej miał puste spojrzenie, a jego niegdyś przerażająca twarz nie wyrażała już niczego prócz odrobiny smutku, a może żalu. - Ten głupiec - mruknęła Śmierć Nehwonu - uwa- żał, że jego iluzje zwyciężą nad reprezentowaną przeze mnie nieubłaganą rzeczywistością. A teraz jego moc zwróciła się przeciw niemu. Stoi, bezradny, w samym środku stworzo- nego przez siebie piekła. Kocur przetarł oczy zmęczoną dłonią. - Myślałem, że niemalże udało mu się uciec. Fafhrd pochylił się nad nim i szepnął: - Myślałem, że orzeł wyjadł ci te śliczne oczęta. A więc obydwaj padli ofiarą tej samej iluzji. Kocur za- stanawiał się, czy w ogóle minął jakiś czas? Choć przypo- mninał sobie pościg, bieg i skakanie, najwyraźniej wcale nie ruszył się z miejsca. Demptha Negatarth przyciągnął do siebie córkę. Zdawało się, że to, co się przed chwilą rozegrało, wcale go nie obeszło. - Powiedziałeś, że jeszcze ktoś musi umrzeć - przypo- mniał cicho gospodarzowi. - Muszę wiedzieć kto. - Shabash, żona Nuulphy. Demptha wyglądał tak, jakby ktoś go uderzył. - Nie! - krzyknął gniewnie. - Ona nie odegrała w tym żadnej roli! Pozwól jej żyć! Śmierć Nehwonu nic nie powiedziała, tylko popatrzyła na niego. Wokoło dusze zmarłych czekały i obserwowały. Demptha uniósł głowę. Nagle uspokoił się. - To ja powinienem zapłacić tę cenę. Zabierz mi czas, który mi jeszcze pozostał, i daj go Shabash. Oszczędź ją. - Dokonałeś właściwego wyboru, a tym samym zasłuży- łeś na miejsce nie w piekle, lecz w salach biesiadnych moje- go pałacu. - Rękaw czarnej rękawiczce wskazała coś w od- dali. We mgle ukazał się niewyraźny zarys odległej budow- li, ozdobniej minaretami, iglicami i wieżyczkami. - Córka wskaże ci drogę. Demptha rzucił przez ramię ostatnie spojrzenie. - Żyjcie długo i godziwie, bohaterowie - rzekł. Nagle mgła zawirowała wokół ojca i córki, towarzysząc im w po- dróży. Po trzech krokach zaczęli ginąć Kocurowi z oczu, a po dziesięciu zniknęli na zawsze. Śmierć oparła się o reling. Kiedy znów zaczęła mówić, Kocurowi zdawało się, że wyczuwa w jej głosie zmęczenie. - Ostatni czyn należy do ciebie, Szary Kocurze - rzekła. - Los zadecydował, że to twój sztylet, Koci Pazur, utoczy kroplę krwi z serca, której potrzebuje Sheelba, by urato- wać życie sobie i pozostałym. Kocur słyszał głos Śmierci, a mimo to jego myśli powę- drowały gdzieś indziej, do piekła i sal biesiadnych. - Pospiesz się - pogoniła go Śmierć Nehwonu. - Zanim podniosę księgę i odnajdę wasze imiona na jutrzejszej stronie. Kocur przełknął. - Gdzie jest Ivrian? - zapytał. - Chcę ją zobaczyć, a Fafhrd Vlanę. Czarna dłoń Śmierci Nehwonu zacisnęła się na relin- gu barki. - Tak jak żołnierze, którymi dowodziłem twarzą Rok- karsha, te kobiety były tylko narzędziami. Posłużyłem się nimi, by opóźniać wasze kroki, zająć myśli i namieszać w głowach. Inaczej dzięki swojemu intelektowi za szybko odnaleźlibyście Malygrisa. Sheelba, tak jak i Los, wybrał sobie doskonałych giermków. - Śmierć Nehwonu odpręży- ła się i wzruszyła ramionami. - Ale nagrodzę was za cięż- ką pracę. Obróćcie się. Kocur i Fafhrd spojrzeli na siebie, a potem obrócili się powoli. - Witaj, ukochany - rzekła Vlana. Wyciągnęła dłonie, gdy Fafhrd chciał ją objąć. - Nie możesz mnie dotknąć. Przez wzgląd na moje grzechy tak zostało zadecydowane, zanim wszystko się jeszcze zaczęło. - Vlano! - zawołał Faihrd. Mimo jej słów ruszył do niej z otwartymi ramionami, lecz nagle objęła go jakaś siła, nie pozwalając posunąć się dalej. - Kocham cię, kobieto - po- wiedział w końcu. - Moje serce nie zapomniało o tobie. Kocur tylko patrzył na Ivrian. Wsunął sztylet i miecz do pochwy i przetarł oczy. Twarde okrucieństwo Liary znikło z jej twarzy. Znów stała przed nim czysta, jego jedyna praw- dziwa miłość. - Mnie także nie wolno cię objąć, prawda? - spytał. - Nie, mój Kotku - odparła łagodnie, z miłością, nazy- wając go zdrobniale. - Znów pozbawiono mnie ciała i nie- bawem mój litościwy pan pozbawi mnie wspomnień o tym, co ci zrobiłam. - Kocham cię - szepnął, wyciągając ku niej palce, choć wiedział, że ona nie może go dotknąć. - I będę cię kochał zawsze. - W Krainie Ciemności - odparła - wieczność to bar- dzo długo. Żegnaj. Też cię kochałam. Śmierć Nehwonu przerwała te czułości. - A teraz pozwólcie im odejść - powiedziała Fafhrdowi i Kocurowi. - One również zasłużyły na honorowe miejsca w moich komnatach. Fafhrd zasłonił usta i zakaszlał, skrępowany. - Czekaj na mnie, Vlano - powiedział. Mgła nagle zawirowała, a ich ukochane zniknęły. Kocur poczuł w sercu pustkę i aż krzyknął z bólu. Wepchnął palce prawej dłoni do lewej rękawiczki i wyciągnął wielką perłę, uratowaną z rozerwanego naszyjnika Ivrian. Tym samym ruchem zerwał skórzany rzemień, przytrzymujący jego gęste czarne włosy. Fafhrd jakby zgadywał jego zamiary, i ruszył, by go powstrzymać. - Nie procą! - syknął. Ale nawet Fafhrd nie był dość szybki. Kocur umieścił perłę w niewielkiej kieszeni i wystrzelił ją z całą siłą, którą dała mu wściekłość. - Ty potworze! - wrzasnął. Perła pomknęła i rozpadła się w pył przed czarną maską Śmierci Nehwonu. Wysoka postać nie zareagowała. Kocur trząsł się z gniewu. Zacisnął pięści i wpatrywał się w pana Krainy Ciemności. Biała plama na masce wcale nie złagodziła jego bólu. Ponownie wyszarpnął Koci Pazur z po- chwy i ruszył w stronę pozbawionego zmysłów Malygrisa. Kiedy Fafhrd złapał go za ramię, Kocur się wyrwał. Stanął przed magiem nie jako najemnik Sheelby, lecz pogrążona w żałobie, na wpół oszalała ofiara. Uniósł ostrze. Wcale nie obchodziło go, że Malygris nic nie może zrobić, zahipnotyzowany i bez zmysłów. - Szkoda, że nic nie czujesz - szepnął do czarodzieja, przygotowując się do ciosu. Kocur wziął mocny zamach, by głęboko wbić nóż. Wtem poczuł wstrząs, ponieważ Malygris otworzył oczy. W czar- nych źrenicach pojawił się wściekły ogień. Mag złapał Ko- cura jedną ręką za nadgarstek, powstrzymując cios, a dru- gą zacisnął z dziką siłą na tchawicy napastnika. Otworzył usta, szczerząc żółte zęby. - Uważałeś, że pokornie przyjmę twoją stal? Nawet moc Śmierci mnie nie powstrzyma! - A przyjmij ją jak chcesz - chrząknął Kocur, odzysku- jąc panowanie nad sobą. - Po prostu ją przyjmij! Wywinął się Malygrisowi, rozerwawszy uścisk na gardle. Lecz zanim zdołał uwolnić nadgarstek, mag skoczył na niego i wytrącił go z równowagi. Na głowę i twarz wojownika posy- pał się grad ciosów. Czarodziej wbił zęby w jego kark i skó- rę na głowie i wepchnął kciuki w oczy. - Jeśli ktoś musi dziś umrzeć - ryknął Malygris - to na pewno nie będę ja! Kocur usłyszał głos Fafhrda mimo dzwonienia i szumu krwi w uszach. - Trzymaj się, Szary Kocurze! Uderzę... - słowa bar- barzyńcy przerwał atak kaszlu. Okropny dźwięk wzmocnił postanowienie Kocura. Z zim- ną desperacją zrzucił z siebie Malygrisa. Czarodziej ude- rzył głową w ziemię i zniknął pod mgłą. Kocur ruszył za nim wciąż z Kocim Pazurem w garści. Wiedział doskona- le, gdzie jest wróg, i tym razem nie zamierzał dać mu g2an_ sy. Nie musiał widzieć - ani nawet nie chciał nic widzieć - pod zasłoną mgły. Zapadła cisza Kocur czuł zimną wilgoć, choć rozgrzewał go gniew. Widział parujący oddech i słyszał swoje chrapliwe dyszenie. Z ust nie padł mu żaden żart, wyzwanie ani trium- falny okrzyk. Doprawdy, nie pozostało już nic do powiedze- nia. Trzeba było po prostu położyć wszystkiemu kres. Siadł Malygrisowi na klatce piersiowej i przygwoździł ra- miona maga kolanami do ziemi. Zacisnął oczy. Czubek szty- letu sam zdawał się odnajdywać drogę. Broń naciskała na klatkę piersiową Malygrisa pod właściwym kątem, zmierza- jąc ku szaleńczo i rozpaczliwie bijącemu sercu. Malygris zaczerpnął tchu. - Błagam... Kocur nie słuchał go. Z chrząknięciem oparł się na Kocim Pazurze, a nóż zanurzył się głęboko. Z ust Malygrisa wy- dobyło się westchnienie. Miękka pieśń wyzwolenia, a mo- że - jak sobie wyobraził Kocur, ogarnięty dziwnym poczu- ciem winy - ulgi? Pierś czarodzieja zapadła się i cała po- stać zdawała się stawać coraz mniejsza. W końcu Kocur odzyskał głos. - Do cholery z tobą - rzekł. - Zgiń w piekle. Śmierć Nehwonu roześmiała się. Chłodna mgła Krainy Ciemności zawirowała. Wcisnęła się Kocurowi w oczy, zasłaniając barkę i jej pana. Dusze zmarłych zaczęły się rozwiewać jak dym na wietrze. Fafhrd krzyknął imię Kocura. Kocur ledwo go usłyszał. Nie mógł nic odpowiedzieć. Wkrótce Fafhrd przestał wołać. Zapanowała cisza. Wszyst- ko otaczała mgła. Rozgościło się też zimno, bo mgła była taka chłodna. 20 Bohaterowie odpoczywają Kocur wisiał w mglistej otchłani, nieprawdopodobnej kra- inie, gdzie nie istniał czas i wymiar. Śmiertelny chłód mro- ził mu zmysły. Nie widział nic prócz szarych oparów. Nie słyszał nic. Czuł tylko obezwładniającą wilgoć i chłód. Tylko jedna rzecz zajmowała jego umysł - klątwa Ma- lygrisa. Niczym robak o ostrych zębach pożerała jego or- gany z żarłoczną i rozpaczliwą chciwością. Mężczyzna czuł, jak zjada go coraz szybciej, jakby wiedziała dzięki niepo- jętej inteligencji, że jej czas się kończy. W pustce powiał łagodny wietrzyk. Rozdarł i rozproszył mgłę. Smugi oparów rozstąpiły się i przybrały postać ma- łych wirujących derwiszy. Cienkie przejrzyste smugi mknę- ły obok Kocura niczym ponure duchy, które nie zamierza- ją go opuścić. Reszta mgły rozpadła się i unosiła jak nie- naturalny, rozpuszczający się powoli welon. Pod stopami Kocura zmaterializował się świat Nehwonu. Mężczyzna rozejrzał się wokół niczym ktoś, kogo obudzono z długiego snu. Przed nim kołysało się istne morze wyso- kich traw. Gwiazdy pstrzyły nocne niebo znajomymi konste- lacjami. Głęboki, aksamitny, kobaltowy blask na wschod- nim horyzoncie obwieszczał nadejście świtu. Mężczyzna dojrzał świecące żarosy w pewnej odległości po prawej stronie. W takiej samej odległości widniały za- rysy wysokich murów Lankhmaru. Za plecami usłyszał głos Fafhrda. - Czy ośmielimy się uwierzyć, że znaleźliśmy się na Wielkich Słonych Bagnach? Kocur nie odpowiedział. Uniósł do oczu nagle zmate- rializowaną dłoń. Koci Pazur błyszczał wilgocią w świetle gwiazd. Szara rękawiczka i rękaw stały się czarne i lep- kie. Na tunice, spodniach i płaszczu widniały plamy krwi. Pasmo wilgoci schło na lewym policzku. Głęboko w gardle narastał mu krzyk. Próbował go stłu- mić, ale wrzask rwał się na wolność. Wciąż powstrzymy- wał się, mrucząc: - Nie! Nie! - Ale nie udało mu się powstrzymać krzyku. Kocur padł na kolana na gąbczastą bagienną glebę. Za- schło mu w gardle. Ledwo uświadamiał sobie, że na ra- mionach spoczęły mu pocieszające ręce Fafhrda. W my- ślach ujrzał przerażoną śmiercią twarz Malygrisa. Zobaczył swoją dłoń, jak zanurzała się w krwi czarodzieja. Wypełni- ło go obrzydzenie, bo zabił bezbronnego człowieka, nawet jeśli był to Malygris. Ale gdy szlochał, wiedział, że nie wylewa łez za Maly- grisem. - Ivrian - szepnął. Znów śmierć oderwała ją od jego boku. Zobaczyć ją, objąć i znów utracić? Jak jego serce mogło to znieść? Fafhrd odsunął się, znów męczony atakiem kaszlu. Kocur skoczył na równe nogi, jakby go ktoś oblał kubłem zimnej wody. Barbarzyńca stał kilka kroków dalej, wspierając dło- nie na kolanach. Z ust na trawę ciekła mu wąska struż- ka czarnej flegmy. Kocur wytarł usta Fafhrda skrajem szarego płaszcza. - Wiesz, że nie jestem przesądny - mruknął Fafhrd. - No pewnie - odpowiedział Kocur, wycierając spoco- ną twarz towarzysza. Odsunął na bok własne zmartwienia i zajął się przyjacielem, tłumiąc dreszcz strachu. Fafhrd płonął od gorączki. Jego ubranie przesiąkło potem. Masyw- nym ciałem wstrząsały dreszcze. - Jesteś najdoskonalszym przedstawicielem oświeconej cywilizacji - dodał. Fafhrd przełknął ślinę, niezdolny do wyprostowania pleców. - Jeśli zamierzasz mnie obrazić - rzekł ochrypłym gło- sem - to teraz się rozstaniemy. - Nawet nie myśl o opuszczeniu mnie, Fafhrdzie Rudy - odpowiedział tępo Kocur. W umyśle przemknęło mu nagle: "Co bym zrobił bez połowy mej duszy?". - Wiesz, że nie jestem przesądny - powtórzył Fafhrd, wpychając dłoń w sakiewkę przy pasie. - Ale jeśli miał- bym tika, kupiłbym sobie łaskę bogów. - Wyciągnął garść błyszczących pierścionków i naszyjników. - Skarb mar- twej kobiety chyba nie przynosi szczęścia. - W takim razie kup sobie nim łaskę - odparł ponu- ro Kocur. Fafhrd ścisnął w pięści klejnoty i zamknął oczy w modli- twie. Wyprostował się sztywno, z bólem. Otworzył oczy, za- machnął się lewą ręką w stronę kobaltowego blasku wscho- dzącego słońca i rzucił. Dziwne światło bladego świtu roz- świetliło złoto, srebro i klejnoty, gdy frunęły wysoko nad mo- kradłami. Przez chwilę powietrze migotało i skrzyło się. Kocur nie wiedział, czy klejnoty upadły na ziemię, czy pochwyciła je w locie boska ręka, bo coś innego przycią- gnęło jego uwagę. Na tle dziwnego aksamitnego błękitu do- strzegł odległą sylwetkę. Przez jedno mgnienie oka widział niewyraźny kształt, który zaraz znikł. Mimo wszystko w je- go sercu pojawiła się nadzieja. Wciąż ściskając zakrwawiony Koci Pazur, objął czystym ramieniem Fafhrda. - Chodź - zachęcił go i podtrzymał na nogach. - Chodź, pójdziemy razem. - Dokąd? - spytał Fafhrd i wyprostował się. Starał się ukryć ból, malujący się na jego bladej twarzy. - Ku słońcu - odparł Kocur i ruszył, wciąż zerkając na przyjaciela. - Czemu nie powiedziałeś, że chcesz te klejnoty, zanim je wyrzuciłem? - zrzędził Fafhrd. - Nigdy ich nie znaj- dziesz w tej trawie. - Do diabła z biżuterią - odwarknął Kocur, gdy ru- szyli. Fafhrd prychnął z oburzeniem. - Nie chcę już żadnych łask z jego rąk. Kocur uśmiechnął się wbrew sobie samemu. Takiego Fafhrda uwielbiał najbardziej: ciętego i zabawnego nawet w obliczu klęski. Przyspieszył kroku. Skakał kilka kroków przed towarzyszem i torował im drogę w wysokiej trawie. Weszli na niewielkie wzgórze. Kocur przytulał zakrwawio- ny sztylet do piersi. - Jest tutaj! - zawołał Kocur do Fafhrda. - Wiedzia- łem, że to ją zobaczyłem! - Popędził na szczyt wzgórza. Zwinąwszy rękę w trąbkę, zawołał: - Sheelbo! Sheelbo! Ty poprzemieniany, zielonokrwisty czarnoksięski pomio- cie o czarnym sercu! Jesteśmy! Chatka Sheelby przycupnęła na szczudłowatych nogach na oświetlonym brzaskiem wierzchołku. Wiatr, który sza- lał nad mokradłami, mierzwił pokryty trawą dach i szarpał strzęp materiału, zakrywający przysadziste drzwi. Wokół chatki nic więcej się nie ruszało, a w środku nie widać było żadnego światła. Czarne koło na ziemi w pobliżu domku znaczyło miejsce, gdzie płonęło ognisko. Popioły już dawno wygasły. - Sheelbo? - ponownie zawołał Kocur, ale nie dobiegła go żadna odpowiedź. Wymienił nerwowe spojrzenie z Fafhr- dem, a potem podszedł ostrożnie do drabiny prowadzącej do wejścia do chatki i położył rękę na szczeblu. Chatka zadrżała. Kocur cofnął gwałtownie rękę, wstrzą- śnięty i zdumiony. Szczebel był ciepły i pulsował! Choć wy- glądał na kawałek bambusa, w dotyku przypominał... coś innego. Chatka Sheelby żyła. - Jakiś problem? - spytał cicho Fafhrd znad wyga- słych płomieni starego ogniska. - Żaden- odparł nerwowo Kocur. - Absolutnie. - Gapił się znów w czarne drzwi nad jego głową. Teraz wyglądały jak usta, a strzęp materiału zwijał się na wietrze niczym oblizujący wargi język, który czekał na kąsek. Kocur wyciągnął rękę z determinacją, schwycił szczebel drabiny i zaczął się wspinać. - Odgryzę ci się - obiecał bezgłośnie. - O co chodzi? - zawołał Fafhrd. Kocur nie odpowiedział. Wspiął się do wejścia, które było tylko zwykłymi drzwiami, i odepchnął szmacianą zasłonę. Całe szczęście, nie okazała się niczym innym. A przynajm- niej tak mu się zdawało. W końcu po całej tej przygodzie jak mógł być pewien, że cokolwiek było rzeczywiście tym, czym się wydawało? Zasłona opadła za nim. Stanął na cienkim dywanie. Spo- dziewał się ciemności, lecz w chwili, gdy postawił stopę na chodniku, miękkim białym blaskiem zapłonęła kryształo- wa kula, spoczywająca na kunsztownie zdobionym złotym piedestale. Kocur jednym spojrzeniem oszacował potencjalną war- tość piedestału, ocenił jego wagę i osądził, jaką ma szan- sę stąd go wynieść. Po chwili sam się zbeształ. Nie czas na takie myśli. Wnętrze chatki miało kształt koła. Jedną stronę zajmo- wał wielki fotel i podnóżek. Obok nich znajdował się stolik ze srebrnym herbacianym samowarem i kubeczkiem. Po drugiej stronie stała półka z książkami i zwojami. Siennik ze splecionego sitowia, przykryty kocami, służył za skromne posłanie. Resztę przestrzeni zajmowały kufry, wiązki ziół, dziwne butelki, stare ogarki i zdumiewająco wielki stół ro- boczy, przykryty skromnym białym materiałem. Uwagę Kocura przyciągnął stół. Między skorupami po- trzaskanego alembiku leżała przewrócona butelka. Świece na obu krańcach stołu spaliły się aż po świeczniki. Pośrodku stołu stał szeroki kryształowy tygiel. Błyszczał i migotał tak, jakby został wyrżnięty z jednej połówki nie- prawdopodobnie wielkiego diamentu. Światło kryształowej kuli błyszczało na ściankach i rzucało tęczowe refleksy na stół i ściany chatki. Kocur otworzył szeroko usta, gdy go zo- baczył. Szedł z pełnym zdumienia podziwem dla tego pięk- nego naczynia. Wyciągnął dłoń, lecz nie po to, by je skraść, lecz by radować się dotykiem tak wspaniałego i rzadkiego przedmiotu. Ale zamarł w połowie drogi. Tuż pod skrajem obrusu dojrzał but i rąbek czarnej szaty. - Co za dziura - skomentował Fafhrd, wsuwając głowę przez drzwi i rozglądając się. - Przyjrzyj się lepiej - zaproponował Kocur, gdy ostroż- nie wślizgiwał się za stół. Wstrzymał oddech, a potem za- klął i opadł na kolana. Na podłodze leżała twarzą do dołu postać w czarnych szatach z kapturem na głowie. Częściowo przykrywał ją obrus, jakby postać złapała się go, upadając, i pociągnę- ła za sobą. Kocur nie wątpił, że to Sheelba. Złapał czaro- dzieja za ramiona i przekręcił go. Zdziwił go niewielki cię- żar i kruche kości skrytej w szatach postaci. Z kaptura dobył się ochrypły szept. Wyschnięta jak u szkieletu ręka uniosła się, drżąc, by jeszcze mocniej na- ciągnąć kaptur i zakryć twarz. - Czarnoksięski pomiot? - wychrypiał Sheelba. Kocur wzruszył ramionami. Poczuł ogromną ulgę, że czarodziej jeszcze żyje. - Retoryczna przesada - stwierdził. Fafhrd pochylił się nad Kocurem i przyjrzał Sheelbie. Tę- czowe rozbłyski diamentowego tygla rozświetliły mu oczy i ukryły troskę. - Zanieśmy go do łóżka. Sheelba uniósł rękę i chwycił obrus. - Nie - sprzeciwił się. Jego słowa, wypowiedziane z bó- lem przez wyschnięte jak pergamin usta, powstrzymały ich. - Wyczuwam na tobie zapach krwi mojego wroga. Pomóż mi wstać, a uda nam się zakończyć ten koszmar. - Wes- tchnął i nie powiedział już nic więcej. Palce puściły obrus, a ręka ześliznęła się na podłogę. - Sheelbo? - spytał Kocur, ale z czarnego kaptura nie dobiegła go żadna odpowiedź. Mężczyzna rzucił Fafhrdowi przez ramię: - W samowarze jest woda na herbatę. Napeł- nij kubek i przynieś. Sheelba poruszył się, gdy Fafhrd się podnosił. - Do cholery z wodą - mruknął. - Leżę tu od kilku dni, za słaby, żeby się ruszyć. Przynieś wino z czarnego kufra z miedzianymi zawiasami. Przynieś też dzbanek. - Tym razem złapał Kocura za tunikę. - Postaw mnie na nogi, Szary. Kocur podparł czarodzieja czystym ramieniem. Sheel- ba tak mało ważył, że mężczyzna nie miał problemu z pod- niesieniem go. Fafhrd stał w pogotowiu. W jednej ręce miał kubek, w drugiej dzbanek. - Najpierw wypijesz kubek - rzekł, przytrzymując na- czynie przy ustach Sheelby i przechylając je. - Dzban, jeśli dasz radę. Ale Sheelba tylko zmoczył wargi i odepchnął Fafhrda. Oparł się o stół i położył dłonie po obu stronach tygla. Na cienkiej, przezroczystej skórze na kłykciach tańczyły ogni- ste tęcze. Nawet ciemność wewnątrz kaptura zaczęła wy- pełniać się kolorami. - Obawiałem się, że nie uda wam się zdążyć - powie- dział. - Ale udało wam się... choć w ostatniej chwili. Skład- niki już wymieszałem. Dodaj krew MalygriSa do płynu, a od- niesiemy zwycięstwo. Kocur po raz pierwszy pochylił się nad tygielkiem i uj- rzał czysty, nieruchomy płyn. Przez chwilę gapił się> niecQ zmieszany. Poczuł niewielki zawrót głowy, wtem zaczerp- nął tchu. Tęcza, która tańczyła w chatce, nie pochodziła wcale z gry światła kryształowej kuli rozświetlającego ścianki tygla, lecz z jakiejś dziwnej energii w płynie. Energia ta pływała i krę- ciła się leniwie i bez celu w wodnistym roztworze. Kocur, zahipnotyzowany tym widokiem, uniósł nad na- czyniem Koci Pazur i zakrwawioną rękę. Wszystko, czego dokonał, wszystko, co znosili z Fafhrdem w Lankhmarze, sprowadziło się do tej sytuacji. Ujrzał, jak własna ręka wzno- si się, jakby ktoś pociągał za sznurek. Pojął, że jest kukieł- ką, manipulowaną przez wspanialszą i potężniejszą dłoń. Wcale mu się to nie podobało. - Zanurz go! - zachrypiał Sheelba. Kościste palce za- cisnęły się wokół ramienia Kocura i próbowały ściągnąć je w dół. - Zanurz i uratuj nas wszystkich! Kocur zacisnął z gniewu zęby. Krew na jego dłoni śmier- działa. Nie była to niewinna krew. Malygris, zazdrosny i sza- lony głupiec, chciał zabijać i robił to. Ale on też był jedy- nie kukiełką i odgrywał wyznaczoną rolę, podskakując na sznurkach, które pociągała potężniejsza siła. Nie wątpił w to. Ręka z zakrwawionym Kocim Pazurem drżała. Wtem Fafhrd zgiął się w ataku kaszlu. Ścisnął w dłoni obrus i zatoczył się w tył. Płyn w tyglu zapluskał gwałtow- nie, a samo naczynie zachybotało się, by wylać cenną za- wartość. Sheelba chwycił naczynie, ale Kocur odsunął jego dłonie i sam uratował wywar. Atak kaszlu minął. Fafhrd łapał powietrze. Miał bladą 1A1 twarz. Wytarł ręką usta i spojrzał bez strachu na towa- rzysza. Kocur kiwnął głową, zarówno sobie, jak i Fafhrdowi. A po- tem, gdy inni już go nie widzieli, zwrócił gniewny wzrok ku sufitowi i rozciągającemu się ponad nim niebu. "Niezłe za- granie, kukiełkarzu" - pomyślał. "Naprawdę niezłe. Zatań- czę, jak mi zagrasz, byle uratować Fafhrda". A potem zanurzył Koci Pazur w płynie. Tęczowe energie, które wcześniej pływały bez celu, teraz skupiły się wokół ostrza i splotły wokół niego niczym ogniste węże. Zatańczyły na nożu, wspięły się po nim, polizały krew na dłoni i rękawie Kocura. Rosły coraz bardziej, aż w koń- cu Szarego Kocura otoczyły pasma kolorowego ognia. Ze wstęg zeskoczyła iskra, a potem jeszcze jedna. Do- tknęły Sheelbę i Fafhrda. Wtem wokół nich zawirowały dziw- ne, wcale nie gorące płomienie. Fafhrd wyprostował się, otoczony płomieniami. Rozprostował plecy, uniósł głowę, a kiedy spojrzał na Kocura, z jasnych zielonych oczu znikł cały ból. Kocur poczuł, jak w jego ciele umiera żarłoczny robak. Nie mógł się cieszyć, mimo że jego życie i istnienie innych istot zostało uratowane. Mimo że wypełniły go nowe siły, myślami był przy Ivrian, kobiecie, która nie żyła. Doskwie- rał mu jej brak i dzieląca ich odległość, która przypomina- ła straszliwą, łamiącą mu serce przepaść. Gdy ponownie otworzył oczy, w drzwiach chatki stał Fafhrd i patrzył na zewnątrz. - Chodź i popatrz na to - powiedział cicho do Kocura. - Dalejże - nalegał Sheelba. W jednej ręce trzymał przy- niesiony przez Fafhrda dzban, drugą uniósł pokrywę kufra, gdzie trzymał wino. - Trzymam tu lepsze trunki i musi- my uczcić zwycięstwo! - Nie mamy czego czcić - odparł gorzko Kocur - ale przynieś wino. Muszę się napić. Kocur podszedł do drzwi i odsunął zasłonę. Fafhrd już schodził po drabinie, lecz wciąż cały czas wpatrywał się w odległe mury Lankhmaru. Kocur oparł się o framugę. Jeszcze nigdy w życiu nie wi- dział czegoś takiego. Wiedział, że obserwuje coś takiego po raz pierwszy i ostatni. Na tle usianego gwiazdami nieba, nad murami, iglicami i minaretami najbardziej starożytnego i tajemniczego mia- sta w całym Nehwonie błyszczała migocząca zorza. Zgrabnie oddzielała czerń nocy na zachodzie od nieśmiałego blasku świtu. Była jaśniejsza i bardziej widowiskowa niż światła zimnej ojczyzny Fafhrda. Bardziej zdumiewająca od zwy- kłej tęczy. Unosiła się na niebie niczym płonąca obietnica, że zostanie zniszczona klątwa Malygrisa. Po policzku Szarego Kocura pociekła łza. Ta jedna łza oznaczała żal za wszystkimi zmarłymi, za Jesane i Demp- thą Negatarthem, Sadasterem i Laurian, małą blond dziew- czynką ze słomianą maskotką i ukochaną Ivrian. Wytarł łzę, zanim dojrzał ją Sheelba, bo poczuł, że za nimi schodzi też czarodziej. - Użyłeś mnie - powiedział zimno Kocur. - Śmierć mnie użyła. - To przecież nie koniec - odparł Sheelba, nie bez współ- czucia w głosie. - Śmierć to tylko śmierć i ją z kolei wyko- rzystują potężniejsze moce. Oto co cię tak naprawdę prze- raża. Wydaje ci się, że przez chwilę je dostrzegłeś. - Czy nic nie robimy z wolnego wyboru? - zapytał Kocur. - Czy jesteśmy tylko pionkami, rozgrywanymi albo poświę- canymi zgodnie z kaprysem Losu? - Schodź - zasugerował cierpliwie Sheelba. Zachlu- pał winem w trzymanej w ręku butelce. - Wszyscy się na- pijemy. Kocur posłuchał go. Czuł zmęczenie w ciele i w duszy. Stanął u boku Fafhrda, w miejscu, do którego należał i któ- re było mu przeznaczone. Dla Fafhrda, drugiej połówki jego duszy, zrobiłby wszystko. Ale czy należał do niego dlatego, że sam o tym decydo- wał? Czy miał cokolwiek do powiedzenia na temat tego, dokąd szedł, co robił i kogo nazywał przyjacielem? Spojrzał na Fafhrda mrocznymi, pełnymi pretensji oczami. - Myślę o Vlanie - szepnął Fafhrd. Wcale nie zauważył nienawistnego wzroku towarzysza. - Tej nocy, gdy przyby- ła do Zimnego Zakątka z trupą aktorów i tancerzy, na nie- bie wisiała podobna do zasłony zorza. Kiedyś żartowaliśmy sobie, że ta kurtyna odsłoniła scenę, na której odegramy role naszego życia. - Przerwał, ale jego spojrzenie nadal tkwiło w pałających barwach nad Lankhmarem. - W mo- jej ojczyźnie uważa się, że zorze to omeny. Czasem zasta- nawiałem się, czy zorza, która płonęła tej nocy przez cały czas, gdy kochaliśmy się z Vlaną, wróżyła nam dobro, czy może zło. Nienawiść i gniew zniknęły z twarzy Kocura. - Wiem, że nie jesteś przesądny - rzekł. - Nie jestem! - przerwał mu Fafhrd obronnym tonem. - A więc zapomnij o omenach - stwierdził Kocur. - Zachowaj po prostu wspomnienie Vlany. Trzymaj się go mocno, Fafhrdzie. Schowaj je niczym skarb, nim bogowie ci je skradną. - Spojrzał na niebo. Jeszcze nigdy nie widział tak pięknego i tak obcego nieba. Zdawało mu się, że zobaczył przez wiszącą wysoko nad gło- wami błyszczącą kurtynę cień kulisów i subtelne kształty, a także sznurki kukiełkarzy. - Napij się - powiedział Sheelba, wycierając wierzchem dłoni dolną część niewidocznej twarzy, i podał butelkę Fa- fhrdowi. - Bogowie nigdy nie dziękują śmiertelnikom. Nie leży to w naturze świata. Ale jeśli ma to jakiekolwiek zna- czenie, ja ci dziękuję. Fafhrd pociągnął potężny łyk z butelki i przełknął głośno. __Tylko dwa słowa znaczą więcej - stwierdził i podał Kocurowi butelkę. Sheelba założył ręce w szerokich rękawach. - Jakie słowa? - Kocham cię - odpowiedział ponuro Kocur. Zamknął oczy i przywołał twarz ukochanej, a potem wypił długi, ostatni toast za nią. - Przynajmniej miałem szansę prze- prosić i poprosić Ivrian o wybaczenie za to, że nie byłem przy niej, kiedy umierała. Fafhrd kiwnął smutno głową. - Ją też. Może będę mógł przynajmniej teraz zrzucić tę winę i ból. Sheelba zabrał Kocurowi butelkę i zakorkował ją. - Jest jeszcze jedna cena, którą będziecie musieli za- płacić za złagodzenie tego bólu - rzekł przygnębiony cza- rodziej. - Pewnego dnia staniecie przed Śmiercią Nehwo- nu i musicie myśleć, że dzieje się to po raz pierwszy. Po- nownie ujrzycie swoje kobiety i je przeprosicie. Fafhrd prychnął. - Vlany nie trzeba przepraszać dwa razy. Już się po- godziliśmy. - Położył rękę na ramieniu Kocura i ponow- nie wpatrzył się w oślepiającą zorzę. W oddali we wszyst- kich świątyniach Lankhmaru biły dzwony. - Uratowali- śmy miasto, Kocurze - rzekł Fafhrd - a może i świat. Kto wie, jak daleko mogła ostatecznie sięgnąć klątwa Malygri- sa? Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Kocur przysunął się do Sheelby i przetarł ze zmęcze- niem oczy. - Fafhrd ma dobre serce - szepnął - ale nic nie rozu- mie. Klątwa Malygrisa nigdy nie wymknęła się spod kon- troli. Sięgnęłaby tak daleko, jak pozwoliłaby na to Śmierć Nehwonu, ewentualnie tyle, ile pozwoliłby pan Śmierci, Los. - Otulił się przed chłodem, który przywarł do jego duszy ni- czym mgła. Wiedział, że już nigdy nie poczuje ciepła. - Ale ja to rozumiem - dodał. - Ja rozumiem. - Za dużo rozumiesz - mruknął łagodnie Sheelba hip- notycznym głosem. - I choć Fafhrd to ukrywa, on też ro- zumie i dzieli z tobą oburzenie. Kocur ponownie przetarł oczy. Powieki ciążyły mu coraz bar- dziej. Poczuł odrętwienie w kończynach. Skierował spojrzenie na towarzysza. Kiedy patrzył, Fafhrd powoli opadł na ziemię. - Nie widziałem, żebyś i ty pił - powiedział Kocur nie- wyraźnie. Sięgnął po miecz, ale nie zdołał chwycić dziw- nie umykającej rękojeści Skalpela. - Ty łajdaku. Co było w butelce? - Łyk zapomnienia - odpowiedział Sheelba. Zdawało się, że jego głos dobiega z jakiejś odległej doliny. Odbijał się echem w głowie Kocura, kiedy mężczyzna sam opadał na ziemię. Trawa była taka miękka, ciepła i przytulna. - Śpijcie - zaintonował Sheelba - obudzicie się znów w Górach Starszych, a lord Hristo będzie wam deptał po piętach. W torbach przy siodłach obok ogniska znajdzie- cie swój skarb. - Nie - zaprotestował sennie Fafhrd - nie odbieraj mi wspomnień o Vlanie. - To niesprawiedliwe - rzekł Kocur. - Przeżyliśmy przygodę i mamy o niej zapomnieć. Jaką naukę z niej wy- niesiemy? - Położyliście kres zarazie, bohaterowie - odparł Sheel- ba. - Żaden z was pojedynczo nie mógłby tego dokonać. Jeśli Los wybrał was na swoich ulubieńców, stało się tak dlatego, że wasze umiejętności i uczucia okazały się warte jego zainteresowania. Kocur zamknął oczy. Wciąż słyszał głos Sheelby w uszach, a może już tylko w umyśle. Próbował go stłumić, ale nie udało mu się. W myślach zobaczył twarz Ivrian i wspomniał jej dotyk. Co więcej, pojawiły się wspomnienia Malygrisa, Koh-Vombi, szarego kotka z dachów Lankhmaru. Wszyst- kie szczegóły i wspomnienia były dla niego cenne. Chwytał je gwałtownie, choć rozpływały się jedno po drugim. Ponad wszystko wybił się głos Sheelby. Wiedział, że kie- dyś jeszcze spotka czarodzieja. Kończy się wasza przygoda, Śpijcie bohaterowie, zasłużyliście na odpoczynek. Kiedy się obudzicie, całe zamieszanie wyda wam się niejasnym, mętnym, wpół zapomnia- nym snem. Waszych serc nie będą gnębić myśli o Śmierci i Losie. Odnajdziecie nowe szlaki do przemierzenia i nowe morza do przepłynięcia. Ratujcie panny! Śpiewajcie! Pijcie! Cieszcie się! Życie to dar, a Nehwon to wasza zabawka! Rozwiązujcie zagadki i tajemnice, wypalcie swoje imiona w historii Lankhmaru. Śpijcie teraz, Czarni Posłańcy Nocy, śpijcie, Rycerzu i Giermku Mieczy, śpijcie. Skończyliście dzieło, opowieść się kończy, uratowaliście setki istnień. Szkoda, że nie wszystkie ludzkie zarazy mogą być tak zgrabnie zakończoną fantazją.