Hanif Kureishi CZARNY ALBUM Tłumaczyła Ewa Rajewska Hanif Kureishi urodził się i wychował w hrabstwie Kent w Wielkiej Brytanii. Studiował filozofię w King's College w Londynie i tam zaczął pisać pierwsze sztuki. W 1981 roku jego dramat Outskirts wyróżniono nagrodą George'a Devine'a, rok później uhonorowano go propozycją stałej współpracy z Royal Court Theatre. Jego My Beautiful Laundrette otrzymała nominację do Oscara w kategorii "Najlepszy scenariusz". W 1990 roku Kureishi zadebiutował powieścią Budda z przedmieścia, którą nagrodzono Whitbread Award za najlepszy debiut powieściowy. Książkę tę przetłumaczono na dwadzieścia języków, a w 1993 roku BBC nakręciła czteroodcinkowy serial na jej podstawie. Czarny album to kolejna udana powieść Hanifa Kureishiego. Jej bohater Shahid znalazłszy się pomiędzy liberalizmem a fundamentalizmem niczym między młotem a kowadłem, zakochany w Deedee Osgood, która ma wykłady w jego college'u, ale równocześnie uznający słuszność argumentów Riaza i Strappera, musi odnaleźć własne miejsce. Jego próby zanurzenia się w dorosłość są zabawne i wzruszające zarazem. Czarny album jest doprawdy mistrzowskim popisem sztuki dyskutowania i wnikliwej obserwacji. Hanif Kureishi CZARNY ALBUM Tłumaczyła Ewa Rajewska I Pewnego wieczoru, kiedy Shahid Hasan wynurzył się z koedukacyjnej toalety swego akademika, starannie zamykając drzwi na haczyk, i właśnie zapinał spodnie przy świetle słabej żarówki, tuż obok otworzyły się drzwi i pojawił się w nich mężczyzna z aktówką pod pachą. Drobnej postury, w rozchełstanej koszuli, brązowych butach i spłowiałym ubraniu, które w niczym nie przypominało jasnego letniego garnituru. Shahid był zaskoczony. Przydzielono mu pokój w domu sąsiadującym z chińską restauracją, w Kilburn, na północno-zachodnich przedmieściach Londynu. Niezliczoną liczbę klitek w tym sześciopiętrowym budynku zamieszkiwały rzesze Afrykanów, Irlandczyków, Pakistańczyków, znalazło się także miejsce dla grupy angielskich studentów. Sublokatorzy słuchali głośnej muzyki, palili trawę i wypełniali obskurne korytarze silnym zapachem taniej wody kolońskiej z domieszką woni starych kóz, który to odór musiał przyspieszać proces odpadania tapet zwieszających się ze ścian niczym zwoje antycznych pergaminów. Bez względu na porę dnia czy nocy, preferując wszakże godziny nocne, mieszkańcy akademika toczyli zażarte spory w kilku językach, łajali swe psy i przymulali się do swoich ptaków oraz doskonalili grę na trąbce. Jednak aż do tej chwili Shahid nigdy nie usłyszał nawet szmeru dobiegającego z pokoju obok. Założywszy, że pokój jest nie zamieszkany, pozwolił sobie na niczym nie skrępowane zachowanie, które teraz stało się przyczyną jego zażenowania. Zgasło światło. Na każdym piętrze znajdował się włącznik, ale światło gasło zawsze, zanim wchodzący po schodach do niego dotarł, i to niezależnie od tego, jak bardzo się spieszył. Mężczyzna zamrugał do Shahida poprzez mrok, jednocześnie ustawiając się tak, jakby chciał zatarasować mu drogę. Shahid zamierzał go przeprosić, kiedy usłyszał język urdu. Odpowiedział, a wówczas mężczyzna, najwidoczniej potwierdziwszy swoje przypuszczenia, zrobił krok naprzód i wyciągając rękę, przedstawił się jako Riaz Al-Hussain. Na pierwszy rzut oka Riaz wyglądał na łysiejącego czterdziestolatka o niezdrowej, ziemistej cerze, ale z jego słów Shahid wywnioskował, że może być od niego starszy najwyżej o dziesięć lat. Typ perfekcjonisty, krótkowidz o oczach mola książkowego. Poczciwe wrażenie, jakie sprawiał, z pewnością było złudne. Kryło się w nim coś niepokojącego. Kiedy wymienili grzecznościowe uwagi i ustalili, że obaj studiują w miejscowym college'u, przez chwilę przyglądał się Shahidowi w skupieniu, jakby czytając w jego myślach. Znalezienie się w centrum czyjejś tak natężonej uwagi mogło pochlebiać, ale równocześnie wywołać u obserwowanego stres i podenerwowanie. Mężczyzna rzucił: - Chodźmy. - Dokąd? Położył dłoń na ramieniu Shahida. - Chodź ze mną. Shahid, niedokładnie rozumiejąc dlaczego, dał się poprowadzić schodami dwa piętra w dół. Wyminąwszy rowery i stosy nie odebranych listów zgromadzone w holu, znaleźli się na ulicy. Wciągając głęboko powietrze, Riaz odwrócił się i polecił mu wrócić po kurtkę i szalik. Zanosiło się na dłuższą wyprawę. Kiedy już starannie się opatulił i wyruszyli, Riaz zagadnął go tonem, który zdradzał wyraźną sympatię. - Jadłeś coś? Zwykle, gdy rozmyślam i piszę, potrafię zapomnieć o jedzeniu na całe godziny, a potem nagle uświadomić sobie, że umieram z głodu. Lubisz to uczucie? Shahid, który przez kilka ostatnich tygodni, odkąd rozpoczął naukę w college'u, nie spotkał przyjaznej duszy, poczuł, jak przenika go miłe ciepło. - Miałem ostatnio straszną ochotę na porządne indyjskie jedzenie, ale zupełnie nie wiem, gdzie coś takiego znaleźć. - To oczywiste, że za nim tęsknisz. Przecież jesteś moim rodakiem. - Może niezupełnie. - Ależ z pewnością jesteś. Obserwowałem cię. - Serio? I co robiłem? Riaz ruszył przed siebie, nie odpowiadając. Aby za nim nadążyć, nie wpadając zarazem na grupę Irlandczyków, którzy wylegli przed pub, Shahid musiał balansować na krawężniku. Tę ulicę zdążył już poznać; jak dotąd jego znajomość Londynu ograniczała się niemal wyłącznie do niej. W ciągu dnia ruchliwa, dzięki licznym lombardom, i zastawiona na całej długości sypiącymi się meblami. Ich ponurzy właściciele zasiadali na fotelach za stołami spękanymi od wilgoci, przeglądając gazety dla amatorów wyścigów konnych w świetle lamp o abażurach wykończonych frędzlami, tak charakterystycznych dla lat czterdziestych. Obok nich, niczym wały z worków piasku, piętrzyły się poplamione materace, których plastikowe pokrowce zdążyły już nabrać wody. Zdawało się, iż Riaz nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się działo wokół. Shahid zastanawiał się, czy nie pochłaniają go właśnie dylematy filozoficzne; możliwe, że spieszył na jakieś ważne spotkanie i po prostu szukał towarzystwa. Przed przyjazdem do miasta Shahid mieszkał w spokojnych okolicach Kent i marzył o upojnie barwnym londyńskim życiu; jego brat Chili pożyczył mu Nędzne ulice i Taksówkarza, które miały posłużyć jako instruktaż. Jednak filmy o wartkiej akcji zupełnie nie przygotowały go do obcowania z tak powszechną nędzą. Pierwszego dnia spotkał żebraczkę, która mając na bosych nogach jedynie plastikowe sandałki, wlokła za sobą przez ulicę trójkę małych dzieci. Już po drugiej stronie zdjęła sandały i zaczęła okładać nimi dzieciaki. Zastanawiał się też, czy pobliski szpital psychiatryczny nie został ostatnio zlikwidowany, ponieważ wzdłuż głównej drogi przenikliwe wycie gromad ekshibicjonistów, debili i różnej maści fiksatów nie ustawało dniem i nocą. Mężczyzna z wygoloną głową cały dzień wystawał w drzwiach, zaciskając pięści i mamrocząc coś pod nosem. Obdarci młodzi ludzie - Shahid sądził początkowo, że to studenci - nosili ze sobą puszki z piwem, trzymając je kurczowo niczym ręczne granaty; widział je później roztrzaskane na drzwiach, a sącząca się z nich ciecz sprawiała, że wszystko razem wyglądało jak obsikane przez psy. Widywał także dziewczynę, która wybierała drewno opałowe z kontenerów na śmieci i placów budowy. Mimo to rozmaite apetyczne zapachy potraw chińskich, indyjskich, włoskich i greckich, rozchodzące się z pobliskich knajpek, ekscytowały go, kiedy mijał je po raz pierwszy, dźwigając swoje bagaże, niecierpliwy i pełen oczekiwań. Wiele spośród sklepów, mieszczących się między restauracjami było jednak zamkniętych i zabitych deskami albo zamieniono je na wyprzedaże czy specjalne sklepy dla ubogich. Shahid uważał londyńczyków za ludzi niezwykle wyczulonych na ludzkie cierpienie aż do czasu, kiedy jego pakistański gospodarz wyjaśnił mu ze śmiechem, że przyczyną powstawania takich sklepów jest przeważnie bankructwo, nie zaś miłosierdzie. Riaz, który wcale nie zwracał uwagi na Shahida, nagle się odezwał: - Z pewnością musisz bardzo ciężko pracować. Jak wszyscy, którzy tu przybyliśmy. Ale i ty także jesteś przeznaczony do wyższych celów. - Ja? - Nie wątpię w twoją żarliwość. Shahid nie czuł się na siłach, by wyprowadzać go z błędu. Zaskoczyła go intymna bezpośredniość tej uwagi. Być może przebywał ostatnio w towarzystwie zbyt wielu mało wylewnych Anglików. - Rzeczywiście, postanowiłem ostro przyłożyć się do nauki, bo chciałbym... - Ta restauracja jest naprawdę doskonała. Podają domowe jedzenie. Przychodzą tu zwykli ludzie. - Zapamiętam sobie - odpowiedział Shahid. - Na pewno. Pomiędzy karaibskim centrum peruk i rzymską restauracją mieściła się indyjska kafejka - za mocno zabrudzoną zasłoną z siatki stały rzędy białych krzeseł i nagich stołów. Shahid wszedł za swoim nowym znajomym. - Dopiero tutaj poczujesz się jak w domu. Skąd Riaz wiedział, że poczuje się swojsko w otoczeniu pięciu stołów z formiki i przykręconych, czerwonych, wiadrowatych siedzeń, i to w dodatku przy świetle białej jarzeniówki stwarzającej klimat więziennej celi? Wszystkie dania były wystawione w prostokątnym stalowym pojemniku pod przeszkloną ladą; każde opisano na etykietce, np. "cókinia", "bakłarzan". Jedzenie podgrzewano w dwóch mikrofalówkach ustawionych na półce. Na ścianie zawieszono mosiężną płytę z wygrawerowanymi wersetami Koranu. Przy jednym ze stolików siedział chłopiec - Shahid domyślił się, że to syn właściciela - i odrabiał zadanie domowe. Prawdopodobnie Riaz uznał, że postępuje ze swym młodym przyjacielem nieco zbyt apodyktycznie, ponieważ przerywając Shahidowi rozmyślania o jedzeniu, zaproponował łagodniej: - Być może jesteś już po obiedzie, ale czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć? Chyba że sprawi ci to kłopot. - Ależ skądże. - Widzisz, miałem na myśli coś więcej niż twoją naukę w college'u. Ty czegoś poszukujesz. - Nie jestem pewien - przyznał Shahid w zamyśleniu. - Ale może masz rację. Usiadł, a Riaz podszedł do lady i zamówił dania u właściciela, któremu żucie betelu zabarwiło zęby na kolor jasnoczerwony. Mężczyzna wyłożył jedzenie na plastikowe talerze i umieścił je w mikrofalówce. Shahid dosłyszał, że Riaz pyta o jego starszego syna, Farhata. Właściciel polecił najmłodszemu przerwać odrabianie lekcji i podać gościom jedzenie. - Gdzie można zastać twojego brata? - zapytał Riaz małego konspiracyjnym szeptem, siadając za stołem. Chłopiec zerknął na ojca, jakby upewniając się, że nie słucha. - Hat się uczy. Na górze. Nie może dziś nigdzie wyjść. Tatuś wściekły. Riaz pokiwał głową. - Przekaż mu, że jutro wpadnę. - Okay. Po zakończeniu tych nieco dziwacznych rozmów Riaz i Shahid zabrali się do jedzenia, parząc sobie palce gorącymi ćapati, które maczali w dalu i tłustej kimie. Shahid podniósł wzrok i przyglądał się Riazowi - swoją drogą, rzadko zdarzało mu się widzieć kogoś jedzącego tak szybko, zupełnie jakby musiał dostarczyć energii jakiejś maszynie - myśląc, że oto los się do niego uśmiechnął. Jak dotąd, w oczekiwaniu na inaugurację prawdziwego studenckiego życia - a spodziewał się wyzwań natury nie tylko intelektualnej - spędzał czas, czytając, pisząc, chodząc na wykłady i wędrując po mieście. Bywał w kinie, kupował najtańsze bilety do teatru, pewnego razu wybrał się nawet na wiec socjalistyczny. Poszedł na Piccadilly i godzinę przesiedział na schodach Erosa, licząc, że spotka tam jakąś kobietę; włóczył się po Leicester Square i Covent Garden, odwiedził bar erotyczny, w którym pewna dziewczyna przysiadła się do niego na dziesięć minut, a właściciel próbował wyłudzić sto funtów za butelkę wody mineralnej i poczęstował go pięścią na odchodnym. Nigdy nie czuł się bardziej zagubiony; to nie mogło być to "prawdziwe" oblicze Londynu. - A wiedziałeś - odezwał się Riaz z pełnymi ustami - że chili tak naprawdę pochodzi z Ameryki Południowej? To wyraz aztecki. Przywędrowało do Indii dopiero w średniowieczu. - Nie miałem pojęcia. Ale mój brat ma na imię Chili. Wyjątkowo do niego pasuje. - Dlaczego? - Tak po prostu. Opowiedz mi, co studiujesz. - Prawo. Przez dłuższy czas udzielałem porad prawnych, i nie tylko prawnych, ubogim i nie mającym wykształcenia ludziom z mojej dzielnicy, którzy mnie o to prosili. Jako dobrze zorientowany amator robiłem, co mogłem, żeby im pomóc. A teraz przyszedł czas na poważną naukę. - Skąd pochodzisz? - Tak naprawdę z Lahore. - Takie "tak naprawdę" musi wiele znaczyć - zauważył Shahid. - Jest najważniejsze w moim życiu. Zorientowałeś się od razu, nieprawdaż? Przywieźli mnie tutaj, kiedy miałem czternaście lat. Jak ustalił Shahid, Riaz mieszkał i pracował "pośród ubogich, mówiąc im o ich prawach", w muzułmańskiej wspólnocie nieopodal Leeds. Oba miasta bez wątpienia wpłynęły na jego akcent, który brzmiał jak skrzyżowanie wymowy J.B. Priestleya z Zią Al- Haqiem. Ale po angielsku mówił bezbłędnie, nigdy slangiem; Shahid wychwytywał wszelkie znaki interpunkcyjne utkane w strukturę języka. Przypomniało mu to wuja Asifa, pakistańskiego dziennikarza, swego czasu uwięzionego przez Zię za krytykowanie jego polityki islamizacyjnej, który często podkreślał, że obecnie jedynymi ludźmi mówiącymi poprawną angielszczyzną są mieszkańcy subkontynentu indyjskiego: "Oni dali nam język, ale to my wiemy, jak go używać". Warto zaznaczyć, że wuj Asif, w którego domu Shahid i Chili zwykle spędzali zimę, wylegując się w hamakach w cieniu rosnących na dziedzińcu drzew mangowych i dumając, na której to prywatce można by się pojawić, uwielbiał zabawiać swych bratanków ciętymi uwagami. Powiedział kiedyś, że Pakistańczycy mieszkający w Anglii muszą teraz działać na różnych polach: począwszy od zwyciężania w zawodach sportowych, poprzez konferansjerkę, ubijanie dobrych interesów, po sypianie z angielskimi kobietami: "Wasz kraj wpadł w ręce przybłęd ze Wschodu!" Nazywał to "brzemieniem brązowego człowieka". Starszy brat Shahida, Chili, przyswoił sobie te poglądy przed dwudziestką, jeszcze zanim poślubił olśniewająco piękną Zulmę, a kaseta wideo z ich wesela, dłuższa niż Ojciec chrzestny (obie części), obiegła obowiązkowo wszystkie domy w Karaczi i Peshawar. Wchodząc dumnie do kuchni w porze śniadania, po dokonaniu kolejnego podboju, Chili mawiał: "Jar, w dzisiejszych czasach cała robota spadła na nas! To nasze brzemię - ale ja osobiście gotów jestem je dźwigać!" Shahid wystrzegał się wynurzeń o życiu rodzinnym. Także i Riaz nie kwapił się z dalszymi informacjami o sobie; Shahid zastanawiał się, czy padnie teraz jakaś istotna propozycja. Podejrzewał, że Riaz zechce poprosić go o przysługę. Po chwili zlekceważył te przeczucia i zdecydował, że nie będzie osobą zamkniętą. I tak, zaledwie kilka minut później, wyznał Riazowi, że jego rodzice i brat są właścicielami biura podróży. Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu matka była tylko sekretarką, a ojciec skromnym urzędnikiem w podrzędnym biurze. Dziś, krótko po śmierci ojca, rodzina dorobiła się dwóch własnych sklepów w Sevenoaks, w Kent. Riaz słuchał z uwagą. - Czy nie zatracili własnej tożsamości, przyjeżdżając tutaj? - Własnej tożsamości? - O to właśnie pytam. Dziwne pytanie. Chociaż, w rzeczy samej, czy nie po to wybrał się na studia? Żeby nareszcie nabrać trochę dystansu do swojej rodziny, spokojnie pomyśleć i znaleźć odpowiedź na pytanie: Po co tak naprawdę wyjechali do Anglii? - Może masz rację. Może tak było. Ich praca od zawsze polegała na tym, żeby obwozić innych po świecie, samemu nie ruszając się z miejsca - z wyjątkiem wyjazdu do Karaczi raz do roku. Nie umieją już żyć bez pracy. Tylko Chili... ma trochę inne nastawienie. Swobodniejsze. Ale to inne pokolenie. - Jest jednym z tych zaćpanych utracjuszy? - Zaćpany? - Shahid prawie się zakrztusił. - Jak śmiesz tak mówić? Przez moment na opanowanej twarzy Riaza płonął gniew. Głośno położył dłoń na stole. - Jak śmiem? - Tak. - Ponieważ pytam, czym ci ludzie - nasi ludzie - tak naprawdę żyją? - Przynajmniej mają poczucie bezpieczeństwa i cel w życiu. - W takim razie zatracili siebie. - Ale dlaczego? - No tak, oczywiście, to im zupełnie wystarczy. Czegóż chcieć więcej? Shahid przyglądał się swoim palcom, które pod wpływem jedzenia przybrały kolor nikotyny. Czuł się prowokowany, żałował, że był z Riazem tak szczery. Z drugiej strony, dyskusja stawała się coraz bardziej interesująca. Chciał poruszyć jeszcze jedną palącą kwestię. - Z całą pewnością coś stracili - przyznał. - Zupełnie już nie rozumieją sztuki. Ale jednocześnie gardzą tą pracą i wyśmiewają głupotę klientów smażących swoje grube cielska na zagranicznych plażach i odwiedzających bary karaoke. - I mają rację! Żadnemu Pakistańczykowi nawet się nie przyśniło, że mógłby zrobić z siebie na plaży takiego idiotę - jak na razie. Bo wkrótce być może i my wszyscy będziemy paradować w bikini, nie sądzisz? - Moja matka i Chili tylko na to czekają. Liczą, że Azjaci zaczną wyjeżdżać na zorganizowane zagraniczne wycieczki. - Wybacz, że zapytam - mam nadzieję, że się nie obrazisz - ale, jak słyszę, twoja rodzina osiągnęła pewną pozycję. - Rzeczywiście, raczej tak. - To dlaczego pozwolono ci uczyć się w tak marnym college'u? Z niepozornym wyglądem wuja Shahida, ale bez jego pijackiej fanfaronady, Riaz zdawał się człowiekiem uprzejmym i grzecznym. A przecież chyba odrobinę wymuszał odpowiedzi na pytania, jakby próbując dowiedzieć się jak najwięcej w jakimś ukrytym, sobie tylko znanym celu. Jakim? Kim był ten zagadkowy mężczyzna? - Zależało mi na wykładach Deedee Osgood. Słyszałeś o niej? - Tak, w college'u cieszy się dużą popularnością. - Zasłużenie. Poza tym kiepsko szło mi w szkole. - Tobie? - zainteresował się Riaz. - Dlaczego? - Miałem akurat poważniejsze sprawy na głowie. Moja dziewczyna zaszła w ciążę. I musiała... - Co? - Miała skrobankę. Bardzo późno. To brudna sprawa. - Obawiał się, że po tym, co usłyszał, Riaz odwróci się od niego; prawdopodobnie dlatego, że sam czuł się podle, bo przecież w końcu uciekł. Riaz rzeczywiście głęboko westchnął. Shahid ciągnął dalej: - Po tym wszystkim rodzice zmusili mnie, żebym dla nich pracował. - I pracowałeś? - Nie tak, jak powinienem. Zamiast wysyłać ludzi na Ibizę, siedziałem i czytywałem prace Malcolma X i Mayi Angelou, także Souls of Black Folk Du Bois. Interesowałem się walką o niepodległość, podziałem kraju i Mountbattenem. A pewnego ranka sięgnąłem po Dzieci Północy. Czytałeś? - Tak. Rzeczywiście, Bombaj opisał wiernie. Ale tym razem posunął się za daleko. - Tak sądzisz? Pierwsza książka początkowo wydała mi się trudna. Jej rytm nie jest rytmem Zachodu. Galopuje, dotyka zbyt wielu rzeczy naraz. Po przeczytaniu widziałem autora w telewizji, atakował rasizm i tłumaczył ludziom, jak do niego doszło. I wiesz, miałem ochotę klaskać. Ale potem poczułem się jeszcze gorzej, bo ostatecznie dowiedziałem się o sobie czegoś nowego. Do głowy zaczęły mi przychodzić straszne myśli. Powiem ci prawdę, Riaz... - Wszystko inne jest nic niewarte. - Racja. - Poczuł, że serce wali mu jak młotem. - Myślałem, że od tego zwariuję. - Od czego? - Riaz, ja... W tym momencie do restauracji wpadł mężczyzna z takim impetem, że Shahid zaczął się zastanawiać, czy zdąży uciec przed goniącą go policją tylnymi drzwiami. Jednak zdołał wyhamować tuż przy nich, ciężko dysząc. Zanim odzyskał głos, Riaz uciszył go, podnosząc palec we władczym geście. Usłuchał natychmiast i usiadł, ciągle dygocząc. Riaz spojrzał na Shahida. - Kontynuuj. - Czułem się tak jakoś... - Tak? - ...w tej części kraju większy dziwak niż ja mógłby żyć zupełnie spokojnie. Ale akurat na mnie wszyscy ostrzyli sobie języki, nie dając mi spokoju. Zrobiłem się strasznie przewrażliwiony. I nie mogłem poskromić myśli, że czegoś mi brakuje. Uwaga Shahida była teraz bardzo niezręcznie podzielona pomiędzy dwóch mężczyzn: nieznajomego - którego wtargnięcie niechętnie musiał przyjąć do wiadomości, a który teraz przysłuchiwał się jego najintymniejszym wynurzeniom - i Riaza, który czekał, by poznać całą prawdę. - Gdziekolwiek się ruszyłem, zawsze byłem jedynym ciemnoskórym intruzem. Jak inni ludzie mnie postrzegali? Zacząłem unikać chodzenia do pewnych miejsc. Nie wiedziałem, co o mnie pomyślą. Byłem przekonany, że okażą mi jedynie drwinę, obrzydzenie i nienawiść. A jeśli ktoś był miły, uważałem go za hipokrytę. Popadłem w paranoję. Przestałem wychodzić z domu. Wiedziałem, że się mylę... i że jestem kompletnie popieprzony. Ale nie potrafiłem nic na to poradzić. Odwrócił się do nowo przybyłego, który słuchał w skupieniu, potakując głową jak do rytmu i nie mogąc opanować palców wystukujących takt. - Wysłuchałem każdego słowa twoich żalów - powiedział mężczyzna. - Jestem Chad. - Shahid. - To mój sąsiad - wyjaśnił Riaz Chadowi. Wymienili uścisk dłoni. Chad nie wyglądał na ułomka: potężnie zbudowany, o dużej pucołowatej twarzy, przypominał nastolatka próbującego udawać dorosłość. Jego apetyt z pewnością nie miał sobie równych. - To jeszcze nie wszystko. - Shahidowi zaschło w ustach, a jego ręce zaczęły drżeć. Próbując odstawić szklankę, rozlał wodę na stół. - Nie wiem, czy przejdzie mi to przez gardło, ale może powinno. - Musi - rzekł Riaz. - Yhm - potwierdził Chad. Obaj pochylili się w jego stronę, nie zważając na wodę, która umoczyła im rękawy. - Chciałem zostać rasistą - wydusił Shahid. Poważny wyraz twarzy Chada pogłębił się. Spojrzawszy porozumiewawczo na Riaza, wstał i podszedł do lady po jedzenie. Shahid czekał, aż się z tym upora, a Riaz nucił coś pod nosem. - Miałem fantazje o zabijaniu czarnuchów. - Shahid drżał na całym ciele. - O czym my tu w ogóle rozmawiamy? - nie zrozumiał Chad. - Jak to, o czym? O lżeniu Pakistańców, czarnuchów, kitajców, Irlandczyków, całej tej obcej hołoty. W ich obecności czułem, że oddycham skażonym powietrzem. Dosłownie pragnąłem skopać im tyłki. Na samą myśl, że mógłbym się przespać z pakistańską dziewczyną, robiło mi się niedobrze. Jestem z wami bardzo szczery... - Powiedz wszystko, wyrzuć to z siebie - poradził Chad cicho. Nie tknął ani odrobiny jedzenia. - Nawet kiedy same do mnie przychodziły, nie mogłem ich znieść. Wiecie, myślałem sobie: "Mrugnij tylko na taką pannę, to zaraz zapragnie zostać twoją żoną". A brązowej skóry bym nie tknął, chyba rozpalonym żelazem. Nienawidziłem wszystkich tych obcych sukinsynów. - Jak to możliwe? - stłumił okrzyk Riaz. - Długo roztrząsałem kwestię, dlaczego nie mogę być rasistą, jak pierwszy z brzegu człowiek? Dlaczego nie mogę dostąpić tego przywileju? Czemu to akurat ja mam być szlachetny? Wyobrażałem sobie, że tych gorszych obsikam ciepłym moczem. Zamierzałem stać się prawdziwym potworem. - Wcale nie chciałeś zostać rasistą - zawyrokował dobitnie Chad. - Musisz to zrozumieć. Teraz już wszystko będzie dobrze..- Chad spojrzał na Riaza, który współczująco przytaknął, że myśli podobnie. - Nie masz się czym przejmować - ciągnął Chad, wskazując na siebie i Riaza. - Wiemy o tym tylko my dwaj. I wcale nie uważamy, że jesteś rasistą. - Ale ja jestem rasistą. Chad uderzył w stół. - Przecież powiedziałem, że nie masz racji. - Chciałem nawet wstąpić do Brytyjskiej Partii Narodowej. - Chciałeś? - Wypełniłbym podanie, gdyby jakieś mieli. Jak trzeba się ubiegać o przyjęcie do takiej organizacji? - zapytał Riaza. - A skąd niby brat ma wiedzieć? - zirytował się Chad. Riaz przerwał przeszukiwanie aktówki i zdecydowanie skinął głową. Zachowując cierpliwość, Chad mówił dalej: - Słuchaj. To było najdłuższe, najcięższe sto lat rasizmu w historii ludzkości. Tak czy inaczej musiało cię to wypaczyć. W każdym białym człowieku jest coś z Hitlera - od nich to przejąłeś. Tylko tyle im zawdzięczamy. - Jedynie ci, którzy się oczyszczają, mogą tego uniknąć - powiedział Riaz. Wstał i skierował się w stronę drzwi. - Brat potrzebuje świeżego powietrza - wyjaśnił Chad. - I my też. Uff! Chad i Shahid ruszyli za Riazem w kierunku domu. Shahid był wzburzony, martwił się, że zszokował swoich nowych znajomych do tego stopnia, że teraz odwrócą się od niego. Polubił Chada. Potrafił okazywać radość całym sobą; śmiały się jego ramiona, brzuch i klatka piersiowa, a ręce podrygiwały niczym skrzydła wentylatora, zupełnie jakby ktoś uruchomił ukryty w nim silnik. Shahid podjął żmudny trud włączenia się w tę eksplodującą wesołość, bo Chad był trochę zawstydzony, że nagle znalazł w sobie aż tyle radości. Stojąc pod drzwiami Riaza, Shahid uścisnął jego dłoń z obawą, ale i z milczącym szacunkiem. - Było mi bardzo miło ciebie poznać. - Dziękuję - odparł Riaz. - Ja także wiele się nauczyłem. - Do zobaczenia kiedyś. - Żadnych pożegnań. - Proszę? - Cieszymy się, że jesteś z nami. - Riaz uśmiechnął się tak, jakby Shahid przeszedł pomyślnie jakiś wstępny test. II Chwilę później, otwierając drzwi swego pokoju, Shahid spostrzegł za sobą Chada, który czekał, żeby wejść do środka. - Wejdź proszę - zaproponował Shahid zupełnie niepotrzebnie. Chad zamknął drzwi, przysunął się bliżej i zapytał szeptem: - Jak on się czuje? - Chyba nieźle - odpowiedział Shahid, domyślając się, że chodzi o Riaza, i próbując zgadnąć, na co też biedak może cierpieć. Istotnie, nie wyglądał na okaz zdrowia. - Napijesz się czegoś? - Wody, ale to później. Masz to szczęście, że mieszkasz tuż obok niego, i uważasz, że wygląda nieźle? - A nie wygląda? Chad spojrzał mu w oczy tak, jakby sądził, że Shahid został wtajemniczony w sekrety Riaza. - No dobrze - powiedział spokojnie. - Trzymałem się ostatnio trochę na uboczu, bo ten projekt jest szczególnie drogi jego sercu i musi zostać w spokoju skończony. Na pewno będę mógł wkrótce do tego zerknąć - niedługo finał. Ale czy on nie pracuje trochę za ciężko? - Ślęczy nad tym przez cały czas - potwierdził pewnie Shahid. - To rzeczywiście mnóstwo roboty. - Jasne. - Podbudowany Shahid uznał za stosowne zadać pytanie. - Wiesz dokładnie, czym się teraz zajmuje? - Słucham? - To znaczy... czymś więcej niż zazwyczaj? - On nie chce o tym opowiadać. - Wiem, wiem. Ale... - No tak, to coś nadliczbowego. A poza tym normalnie - listy do parlamentarzystów, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, urzędów imigracyjnych. Artykuły do prasy. Próbuje także zdobyć pieniądze i wydawać własną gazetę. I współpracuje z Irańczykami. Nie lubi o tym mówić. Myślałem, że wiesz. Tak czy inaczej... - Shahid zauważył w oczach Chada przygnębienie, jakby skrywały jakąś wielką troskę. - To, co powiedziałeś w tej knajpie... to zabolało, trafiło w samo serce. Dobrze, że to z siebie wyrzuciłeś. Mężczyzna, który mówi otwarcie, jest jak lew. Jesteś lwem. - Chad przybił mu piątkę i stał już w otwartych drzwiach. - Idziemy. - Dokąd? - Chodź. Shahid ruszył za nim, tak jak poprzednio za Riazem. Chad zapukał w umówiony sposób do drzwi, które Shahid uznawał wcześniej za bezpańskie. Usłyszawszy zaproszenie, weszli. Riaz siedział plecami do drzwi przy biurku uginającym się pod stosem papierów i pracował przy świetle lampy. Okna wychodziły na salę do gry w bingo. Chad położył palec na ustach. - Ciii... Shahid ucieszył się, widząc Riaza przy pracy - erudycja, studiowanie i głód wiedzy kojarzyły mu się z dobrocią. Pokój Riaza był większy, chociaż tapeta obłaziła identycznie. Jednak nieporównywalnie bardziej zagracono go książkami, segregatorami, listami i skryptami. Papierzyska leżały stosami na podłodze, kipiały z szafek na akta, zalegały na parapecie posklejane czymś dziwnym, być może sosem ćatni z owoców mango albo piklami Lucknowa. Shahid był przekonany, że rozsypujące się niemal w oczach skoroszyty składały się z przaśnego nan, starych podpłomyków poppadom i suszonych ćapati, trzymających się na pajęczynach. Na górze ktoś słuchał nagrań Donny Summer; dobiegały też przeciągłe męskie piski. Shahid uśmiechnął się pod nosem, ale szybko spoważniał, intuicyjnie wyczuwając, że żaden z jego nowych znajomych nie podzieliłby tego rozbawienia. Zastanawiał się, czy Riaz jest świadomy, że mieszka pod jednym dachem z całą grupą gejów. Nad Shahidem mieszkał na przykład pederasta ze słabością do metamfetaminy, który nieprzerwanie zamiatał korytarze. "Z tej podłogi można by jadać" - komunikował każdemu przechodzącemu. Za plecami Riaza Chad zaczął taszczyć papiery z jednego chwiejnego stosu na inny. Pewny siebie zerknął na grzbiety walających się w nieładzie tomów, po czym przeniósł je z krzesła na najbardziej niedogodne miejsce na podłodze i, cofając się na palcach, sam się o nie potknął. Kiedy umieścił część papierzysk w ramionach Shahida, ten, wczuwając się w atmosferę chwili, starał się przenieść je na parapet, usiłując jednocześnie nie oddychać. Półka zawaliła się z hukiem, a dwadzieścia tomów dzieł arabskich rozsypało się po podłodze; Chad wydobył spod nich gąbkę z luffy, kilka koszul, parę slipów i okazały zbiór brązowych skarpet. Przez moment chyba uważał, że najlepszym miejscem na brudną bieliznę musi być fotokopiarka. Rozmyślił się i podał ją Shahidowi, a sam otworzył plastikową torbę, do której Shahid wrzucił ubrania. - Dobrze by było zanieść to do pralni. - Czas najwyższy. - Pociągnął nosem Shahid. - Tu pralnie są otwarte przez całą noc. - Cóż za wspaniałe miasto. - Pełne pokus czyhających na młodych mężczyzn. - O tak - przyznał Shahid. - Dzięki Bogu. - Ale pralnie są udogodnieniem. - Dużym. Ze spojrzenia Chada wyczytał, że ten chce go nakłonić do zabrania rzeczy Riaza do pralni! To było nie do pomyślenia. Już miał odmówić, ale się zawahał. Czy nie zachowałby się grubiańsko? Przecież szukał przyjaciół. Dlaczego miałby się unieść dumą akurat wtedy, kiedy wszystko układało się tak dobrze? Czy znowu chce spędzać wszystkie wieczory sam? Wychodząc, zauważył, jak Chad nieznacznie uśmiecha się do siebie. Zresztą sam zachichotał, idąc w dół ulicą z wielką torbą na ramieniu. Było już późno i w pralni nie zastał nikogo. Wepchnął brudy do bębna, wrzucił monety, włączył pralkę i wyszedł na zewnątrz. Skręcił z głównej drogi i skierował się w stronę rozległego, pogrążonego w mroku osiedla. Z sercem lekkim po uczynionym w restauracji wyznaniu szedł szybko, nie zastanawiając się dokąd. Pokonał piętro schodów i znalazł się na podziemnym parkingu, na którym miejsce samochodów zajęły sterty na pół spalonych śmieci. Parking był obrzydliwie brudny; w każdej chwili zza węgła mógł wyskoczyć jakiś zbir z nożem. Shahid nie czuł strachu. Lepsze przerażające cienie miasta niż mdłe światło wsi. Zdjął kurtkę i usiadł pod zabłoconą latarnią. Miał zwyczaj zapisywać wszystko, co przykuło jego uwagę, tak jakby utrwalanie wrażeń było talizmanem, dzięki któremu z dystansu analizował rzeczywistość. Ojciec chorował. W końcu po dziewięciu miesiącach umarł na atak serca. Wydawało się, że bez niego cała rodzina się rozpadnie. Po karczemnej awanturze Shahid opuścił swoją dziewczynę. Zulma i Chili kłócili się bez przerwy. Matka cierpiała, pozbawiona celu i sensu. To był paskudnie trudny okres. Shahid postanowił zacząć od początku, w innym miejscu, pośród nowych ludzi. Londyn wydawał się odpowiedni do tej roli; tu nie będzie czuł się wykluczony i znajdzie swoją drogę. Schował pióro i wrócił do pralni. Prania nie było, zniknęła nawet plastikowa torba. Rzucił się do innych pralek, ale w żadnej nie znalazł spłowiałych ubrań Riaza. Wybiegł na ulicę; po winowajcy nie było śladu. Zobaczył tylko rozsypane na ulicy szkło, czarnoskórego chłopca, który z hałasem przejechał chodnikiem, rzucił swój rower i wbiegł do baru z hamburgerami; głowę mężczyzny pochylonego nad workiem ze śmieciami i wpychającego sobie do ust pół zapiekanki; kobietę wyjącą z okna: "Spierdalaj, pizdo, bo jak nie, to się z tobą policzę!" Dwoje ludzi leżało przykrytych stertą gazet i kartonów, zajmując całą długość rynienki ściekowej; przy ich głowach stały puste butelki po jabłeczniku niczym kręgle. Ulice pustych barów z hamburgerami, knajp z kebabem i zasłoniętych witryn sklepowych kpiły z niego, tak jak z każdego, kto nie znajdował drogi ucieczki. Skopał pralkę i wygrzmocił ją pięściami, ale zdawała się do tego stworzona. Wlókł się mimo dojmującego zimna, obawiając się powrotu do pokoju Riaza. Zupełnie nie miał ochoty opisywać tego siedliska złodziei, złotodajnych kurew i bezwzględnego detrytusu. Riaz trwał w tej samej pozycji, tak samo skupiony, nie zwracając najmniejszej uwagi na Chada, który miotełką z piór odkurzał jego kałamarze. Był to obraz cichego wieczornego zadowolenia. Czy będzie mógł go znów dostąpić? Pragnął jak najszybciej rozpocząć wyjaśnienia, ale musiał zaczekać, aż Chad odsunie się trochę od Riaza. - Chad, słuchaj, to naprawdę straszne, ale to nie moja wina. Ja... ja... yyy... zgubiłem rzeczy. - Proszę? - Pamiętasz te rzeczy, które dałeś mi do wyprania? - Rzeczy Riaza? - Ktoś je ukradł. Chad zerknął na Riaza, ale ten pogrążył się w pisaniu. - Zgubiłeś ubranie brata? - zapytał. - Niestety, tak. - Nie rozumiem, jak mogłeś to zrobić. - Słuchaj, Chad, przecież on nie przywiązuje szczególnej wagi do stroju, prawda? - Nie jest żadnym zadufkiem i kropka. - Nie, nie. Nie o to mi chodziło... - No to o co? Shahid zachwiał się i stłumił narastający szloch. - Tak strasznie mi przykro. - I co z tego za pożytek? - Popełniłem błąd. Rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Chad skinął głową w stronę Riaza. - Nie przypilnowałeś ubrań brata? - Nie przypuszczałem, że ktoś mógłby ukraść takie... - Chad spiorunował go wzrokiem i podszedł do drzwi. Shahid ciągnął: - Naprawdę nie wiedziałem, Chad. Chcę się jedynie uczyć, ale wrzucono mnie w sam środek Londynu i czuję się zagubiony w tym anonimowym gigancie! Spotykasz wariatów na każdym kroku, ale większość z nich wygląda zupełnie normalnie! Chad, czy on mi wybaczy? - Pewności nie mam. Chcesz, żebym załatwił to za ciebie? - A mógłbyś? - Zobaczę, co się da zrobić. Ale sprawa wygląda poważnie. - Wiem, wiem. - Poczekaj chwilę - powiedział Chad. W progu stał ostrzyżony na jeża mężczyzna z bujną czarną brodą, trzymając w ręku zieloną torbę podróżną. Riaz odwrócił się, żeby go przywitać. Mężczyzna pozdrowił go z miejsca, w którym stał, rozpinając długi płaszcz, pod którym nosił usmarowany krwią rzeźnicki kitel. - Prosił pan o sprzęt - powiedział. - Tak. - Mężczyzna podał pobrzękującą torbę Chadowi, który do niej zajrzał i pogrzebawszy chwilę, wyciągnął wielki tasak. Dotknął ostrza. - Szkaradny. Wielkie dzięki, Zia. Zwrócimy je, jak tylko załatwimy sprawę. Mężczyzna przytaknął, po czym ukłonił się Shahidowi i wyszedł. Chad upchnął torbę pod krzesło i podsumował ich wcześniejsze interesy. - Więc po prostu wszystko wyrzuciłeś? - Zostałem okradziony! Chad zamyślił się na moment. - Tak, amoralność kwitnie na każdym kroku. Rzecz w tym, że musimy coś zrobić, zanim brat będzie potrzebował czystego ubrania. - Jak długo to potrwa? - Kto wie? Może pięć tygodni, może pięć minut. On może po prostu zerwać się z miejsca i zapragnąć włożyć te ciuchy. - Shahid nie sądził, żeby to trwało pięć minut. - Co ciekawego masz u siebie? - Łóżko, stół, parę płyt Prince'a i tonę książek. - Powiedziałeś: Prince'a? - zainteresował się Chad. - Yhm. - Mogę do nich zerknąć? - A po co? - Lepiej je sprawdzę. - Dlaczego? - Po pierwsze, nie zadawaj tylu pytań, jeśli chcesz, żebym cię ocalił. A teraz zejdź mi z drogi. To absolutna, nie cierpiąca zwłoki konieczność! Chad wkroczył do pokoju Shahida i zaczął ryć w kartonowym pudle stojącym na podłodze, które zawierało nagrania Prince'a. Był zaabsorbowany bez reszty, ale czy w jakikolwiek sposób wiązało się to ze sprawą rzeczy Riaza? - Co jest, jesteś takim fanem Prince'a? - Ja? - Chad pokręcił stanowczo głową i zamknął pudło. - Muzyka pop mi nie służy. Nie służy nikomu. Dlaczego każesz mi się nad tym teraz zastanawiać? - Ja ci każę? - Rzecz wygląda naprawdę fatalnie. No dobrze. Pozwól, że sprawdzę, czy masz Czarny album. - Jeszcze raz z zainteresowaniem przejrzał zawartość pudła. - Niewielu ludzi go ma. Proszę, proszę, masz nawet piracki kompakt! - zauważył z szyderczym uśmieszkiem. - Skąd go wytrzasnąłeś? - Kupiłem w Camden. - Racja. Dobre miejsce na szukanie pirackich płyt. - Chciałbyś przesłuchać? - Nigdy! Chad oderwał się od Prince'a, wstał i rozejrzał się po pokoju. W swojej domowej sypialni Shahid zazwyczaj rozkładał albumy z malarstwem, tak że kiedy się golił albo tylko spacerował po pokoju, rozpamiętując swoje życie, mógł patrzeć na Rembrandta, Picassa czy Vermeera i próbować ich zrozumieć. Tutaj sporą część powierzchni brązowożółtej tapety zakleił ulubionymi pocztówkami. Przeważał Matisse - Shahid z upodobaniem myślał, że Matisse to jedyny artysta, o którym nie można powiedzieć nic złego; powiesił także portret Mary Gunning pędzla Liotarda, Plażę wenecką Petera Blake'a, Hockneya i Howarda Hodgkina, kilka Picassów, dziwną Izabellę Millaisa, zdjęcia Allena Ginsberga, Williama Burroughsa i Jeana Geneta, Jane Birkin leżącą na łóżku i tuziny innych, które zerwał ze ściany w sypialni i przywiózł do Londynu. - Rzeczywiście masz tu tonę książek - potwierdził Chad. - I jeszcze więcej w domu. - Skąd wziąłeś aż tyle? Shahid wyjaśnił, że jego ironiczny wuj Asif powrócił do Pakistanu, pozostawiając im swój księgozbiór. Tym sposobem pozyskał prace Joada, Laskiego i Poppera, studia Freuda, jak również beletrystykę Maupassanta, Henry' ego Millera i wielkich Rosjan. Poza tym niemal codziennie odwiedzał bibliotekę; największą przyjemność sprawiało mu czytanie niesystematyczne, przerywane słuchaniem muzyki pop. Poruszał się od książki do książki tak, jakby każda stanowiła swoistą ucieczkę; zarówno dla zabawy, jak i ze strachu przed dyskutowaniem z ludźmi wielkiego formatu - ignorancja pozbawiłaby go ich towarzystwa. - Ostatnio preferuję powieści i opowiadania - ciągnął Shahid. - Naraz czytam przynajmniej pięć. - Dlaczego to czytasz? - Dlaczego? - No. Po jakiego grzyba? Chad był usposobiony wojowniczo. To nie było obiektywne zapytanie. Jego niechęć wydała się Shahidowi tak niezrozumiała, że aż zapomniał o ubraniu Riaza i poczuł się zaintrygowany. Nie przypominał sobie, żeby ktoś zadał mu kiedykolwiek podobne pytanie. Od Chada z pewnością nie spodziewał się go usłyszeć. A przecież właśnie po to wybrał się do college'u, żeby móc rozważać pewne kwestie - na przykład znaczenie i cel powieści, jej miejsce we współczesnym świecie. Z przejęciem spojrzał na zgromadzone na biurku książki. Wystarczy je otworzyć, a ponad kartki papieru wzbiją się, jakby uwięzione w ich wnętrzu, opowieści z dawna - dawna - temu, sezamie-otwórz-się; ożyją związki, jak te Swanna i Odety, Levina i Kitty, nawet Szeherezady i sułtana Shahriya. Najbardziej fantastyczne postaci: Raskolnikow, Józef K., Boule De Suif, Ali Baba, stworzone w wyobraźni, a jednak wiecznie żywe, zostały osadzone w konkretnej rzeczywistości i przeżywają najgłębsze dylematy ludzkiego żywota. Jak wytłumaczyć to Chadowi? - Zawsze lubiłem historie miłosne - rozpoczął. - Ile ty masz lat? Osiem? - przerwał mu Chad. - Wokół są miliony ważnych rzeczy, którymi trzeba się zająć. - Wskazał za okno. - Tam... znajdziesz ludobójstwo. Gwałt. Ucisk. Zbrodnię. Historia świata sprowadza się do jednej wielkiej jatki. A ty czytasz bajeczki, zupełnie jak jakaś stara babcinka. - Mówisz to tak, jakbym wstrzykiwał sobie heroinę. - Niezłe porównanie. Podoba mi się. - Czy pisarze nie próbują wyjaśniać przyczyn ludobójstwa i całej tej reszty? Powieści to obrazy z życia. Właśnie czytam Wspomnienia z domu umarłych Dostojewskiego... - Nie zaimponujesz mi. A co mają zrobić żywi? No? Wyjdź na ulicę i zapytaj przechodniów, co ostatnio przeczytali. Pewnie "Sun" albo "Daily Express". - To prawda. Czasem jak widzę niektórych ludzi, mam ochotę nimi potrząsnąć i powiedzieć: "Przeczytaj to opowiadanie Maupassanta czy Faulknera, nie wolno go zignorować, napisał je człowiek, telewizja nie może się z nim równać!" - Biali z Zachodu uważają, że są w pełni ucywilizowani i doskonale wyedukowani, a dziewięćdziesiąt procent z nich czyta śmieci, którymi ty nawet nie podtarłbyś sobie tyłka. Ale wiesz, jakiś czas temu coś sobie uświadomiłem. - Co? - Że w życiu są rzeczy ważniejsze niż własna rozrywka. - Literatura to coś więcej niż tylko rozrywka. - Świadomy swego żarliwego zaangażowania, Shahid starał się zapanować nad emocjami. Wziął książkę, przekartkował ją i nonszalancko oświadczył: - Poza tym czytanie książek nie jest takie trudne, jak się wydaje. Jego protekcjonalny ton wywołał wypieki na twarzy Chada. - O! Tak właśnie intelektualiści wynoszą się ponad zwykłych ludzi! - Ależ, Chad, przecież intelektualiści na ogół myślą więcej niż zwykli ludzie. To chyba dobrze? Pozorne opanowanie Shahida tylko pogorszyło sytuację. - Dobrze? A co intelektualiści mogą wiedzieć na temat dobra? - Chad stawał się coraz bardziej rozjuszony jego naiwnością. Usiłował jednak zachować spokój. - Bracie, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Ale nie traćmy czasu na rozmowy o bzdurach. Trzeba się uporać z czymś ważniejszym. Dzisiaj wieczorem naprawdę dałeś ciała. - Bardzo mi przykro. - Przestań przepraszać, bo się naprawdę wkurzę. - Chad potarł czoło dłonią. - Może da się to jakoś załatwić. - Jak? Chad podszedł do komody, wyszarpnął szufladę i wyciągnął z niej slipy Shahida oraz dżinsy Gap, jak gdyby próbując oszacować ich wartość. Potem położył je na łóżku i otworzył szafę z taką siłą, że drzwi wypadły z zawiasów. Odrzucił je na bok, jakby miał do czynienia z pudełkiem zapałek. Po krótkich, acz wnikliwych poszukiwaniach zaczął upychać ubrania Shahida do torby, którą wydobył z samego dna garderoby, nie zapominając o rubinowych skarpetkach z czystej bawełny, zielonej koszuli od Freda Perry'ego i kilku białych włoskich podkoszulkach należących do Chiliego. - Co ty wyprawiasz? - To wszystko dla brata. - Ale Chad... - No co? - Jesteś pewien, że będzie mu w tym dobrze? - A ty myślisz, że nie? - Jakoś nie widzę go w tym Fredzie Perrym. - Nie? - Pozwól, że ją odłożę. Ten purpurowy nadruk może mu nadać nieco zniewieściały wygląd. - Co? - Będzie wyglądał jak ciota. Dawaj. - Co to, to nie. - Chad wyrwał mu koszulę. - Nie mamy wyboru. Chcesz, żeby brat chodził goły po ulicach i dostał zapalenia płuc przez twoją durnowatą głupotę? - Nie - zajęczał Shahid, próbując ukradkiem ocalić choć jeden podkoszulek Chiliego, podczas gdy Chad ograbiał pozostałe szafki. - Tego bym nie chciał. - Hej, gdzie dostałeś tę czerwoną koszulę Paula Smitha? - Paul Smith. Ma sklep w Brighton. - Riaz będzie zachwycony. - Chad przytulił koszulę do piersi. - W czystych barwach najbardziej mu do twarzy. - Och. No dobrze. - W takim razie możesz nam pomóc. Jesteś z nami, prawda? - Tak - odpowiedział Shahid. - Jestem. III Następnego ranka, wybierając się na wykład Deedee Osgood - a na jej wykładach zależało mu najbardziej - Shahid przyłożył ucho do drzwi Riaza. Jak zwykle nic nie usłyszał. Być może wydarzenia poprzedniego wieczoru - nieznajomi, przed którymi się otworzył, skradzione rzeczy i niebezpieczeństwo zapalenia płuc płynące z nagości, wizyta rzeźnika z maczetą, dyskusja o literaturze i rubinowe skarpetki - były tylko halucynacją. Chyba że Riaz wyszedł do meczetu. College mieścił się w ciasnym budynku z czasów wiktoriańskich; była to stara szkoła średnia, dwadzieścia minut drogi stąd. Miała źle zorganizowaną bibliotekę, ani jednej sali gimnastycznej czy siłowni oraz odsetek czarnoskórych i azjatyckich uczniów sięgający sześćdziesięciu procent. W środowisku akademickim była popularna nie ze względu na osiągnięcia dydaktyczne, lecz raczej na walki gangów, narkotyki, kradzieże, przemoc o podłożu politycznym. Mówiono, że zjazdy absolwentów organizuje się tu w więzieniu w Wandsworth. Kiedy już w codziennym porannym pędzie przebił się przez drzwi obrotowe, minął dwóch ochroniarzy przeszukujących przypadkowych studentów pod kątem posiadania broni i usiadł przy kawie w ciemnej, bo urządzonej w suterenie stołówce, Shahid poczuł zadowolenie, pierwszy raz od rozpoczęcia semestru. Zjadł śniadanie w towarzystwie dwóch koleżanek: ubranej w salwar kamiz i dżinsową kurtkę Azjatki oraz jej przyjaciółki, młodej Murzynki w białych workowatych ogrodniczkach i adidasach, ze złotymi lennonkami na nosie. Nie mógł się doczekać wykładu Deedee Osgood. Po raz pierwszy usłyszał o niej w klubie "Zap", mieszczącym się tuż przy plaży w Brighton. Knajpa była tak rewelacyjna, że dzieciaki z Londynu co sobotę zjeżdżały się do niej ostatnim pociągiem. Całą noc spędzały, tańcząc i szalejąc, kochały się na plaży o wschodzie słońca i z trudem lądowały z powrotem w domu w porze lunchu. Pierwszy raz trafił do klubu, gdy chciał się nareszcie pozbierać po zerwaniu z dziewczyną, a kumpel zaproponował mu, że zabierze go do najbardziej odlotowego miejsca, jakie zna. Shahid nigdy nie słyszał tak ostrej muzyki; elektroniczne brzmienie przypominało melodię wygrywaną przez młoty pneumatyczne. Wszyscy nosili kolarki z lycry i białe t-shirty z nadrukiem żółtych uśmiechniętych twarzy; obejmowali się, całowali i pieścili z niemal arkadyjską niewinnością. Nad ranem wdał się w rozmowę z czarnym chłopakiem z Londynu, który opowiedział mu o swojej wspaniałej nauczycielce. Czując, że nadszedł już najwyższy czas, aby pomyśleć o własnej przyszłości, pojechał do Londynu, żeby ją odnaleźć. Kiedy otworzyła drzwi, przez moment, nie zdążywszy się jeszcze przedstawić, sądził, że jest studentką. Jej gabinet był ledwie trzy razy większy od budki telefonicznej. Nad biurkiem przypięte pinezkami wisiały zdjęcia Prince'a, Madonny i Oscara Wilde'a, opatrzone cytatem: "Każda imitacja jest więzieniem". Deedee pytała o jego życie w Sevenoaks, o lektury. Pomimo że bezwzględnie sondowała jego wiedzę na temat Wrighta i Ellisona, Alice Walker i Toni Morrison, czuł, że patrzy na niego przychylnie. Zauważyła, że przygląda się zdjęciu Prince'a, i zapytała, czy go lubi. Potwierdził. - Dlaczego? - Świetnie brzmi - odparł bez zastanowienia. - Tylko tyle? Pojmując, że to nie towarzyska wymiana zdań, ale część rozmowy wstępnej, wytężył umysł, żeby znaleźć odpowiednie słowa i złożyć je w sensowną całość, jednak od miesięcy bardzo rzadko zdarzało mu się rozmawiać z kimś aktywnie używającym chociaż połowy swego mózgu. - Jest w połowie biały, w połowie czarny; to pół mężczyzna, pół kobieta, filigranowy półrozmiarowiec; łączy w sobie kobiecą łagodność i cechy rasowego macho jednocześnie. Jego styl kontynuuje tradycje amerykańskiej czarnej muzyki; to Little Richard, James Brown, Sly Stone, Hendrix... - uświadomiła mu. - Ma niesłychany talent. Potrafi grać i soul, i funk, i rock, i rap... przykładnie kontynuował aż do momentu, w którym się poruszyła, zakładając nogę na nogę i poprawiając bluzkę. Jak dotąd szczęśliwie udawało mu się odwracać oczy od jej piersi i nóg. Lecz ten tak sugestywny ruch w niewielkim pokoju był jak erotyczne tąpnięcie, lawina zmysłowych szelestów; brzmiał równie wspaniale jak koncert Prince'a, tak że Shahid zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby nagrać ten szept jej ud, wzbogacić odpowiednio zaaranżowanym tłem i odsłuchiwać na słuchawkach. - Może napisałbyś o nim jakiś esej? - Już w ramach kursu? Niczego nie pragnął bardziej. Pożegnał się z wielkim żalem. Pojechał metrem do Victoria Station; miasto zmieniło się w przedmieścia, przedmieścia w angielski krajobraz. Pociąg odwiózł go do domu, w którym zabrakło ojca. Jego śmierć nie tylko zmniejszyła liczbę domowników. Ta nieobecność w samym centrum rodzinnego życia była główną przyczyną okrutnej anarchii, nasilającej się zwłaszcza po powrocie Zulmy, żony Chiliego, która obrała sobie Shahida za cel złośliwych przytyków. Ale właśnie dlatego Shahid znalazł sobie inne zajęcie; przez lata wyłącznie słuchał Prince'a. Wolność wyboru postulowana przez kurs Deedee początkowo go zaskoczyła. Tak jak inni postmoderniści zachęcała swoich studentów, by zajmowali się wszystkim, co przykuwa ich uwagę, od uczesania Madonny po historię skórzanej kurtki. Czy były to prawdziwe studia, czy tylko rodzaj rozrywki w przebraniu najmodniejszej terminologii? Czy słuchacze lepszych college'ów rzeczywiście studiowali przedmioty bardziej przydatne w życiu? A może ta szkoła była jak większość organizacji młodzieżowych - miała tylko trzymać niegrzeczne dzieci możliwie najdalej od kłopotów? Nie był pewien. Ale przynajmniej wyrwie się z domu; będzie mógł czytać, zajmować się pisaniem i prowadzić dyskusje z inteligentnymi ludźmi. Może nawet sama Deedee Osgood znalazłaby dla niego trochę czasu. Zaimponował jej znajomością tak wielu książek. Co prawda w domu utrzymywał jeszcze kontakty z kilkoma szkolnymi kolegami, ale w ciągu ostatnich trzech lat większość zaczynała go już nudzić; niektórymi wręcz gardził za brak inicjatywy. Prawie wszyscy byli bezrobotni. A ich rodzice, zwykle nastawieni patriotycznie i ślepo zapatrzeni w brytyjską flagę, nie mieli bladego pojęcia o swojej własnej kulturze. Niewielu z nich posiadało w domu książki czy chociażby nawet poradniki ogrodnicze, atlasy albo zeszyty "Reader's Digest". Powoli przemijało lato. W sierpniu zaczął się pakować do college'u i z utęsknieniem wyglądać dnia wyjazdu. - Posłuchajcie tego. Dzisiejszego ranka była szczególnie energiczna i prowokująca. Shahid pośpiesznie usiadł na swoim miejscu, które nazwał "parterem", na środku pierwszego rzędu. Stąd żaden jej gest nie mógł mu umknąć. Kiedy pozostali studenci zajęli miejsca na "balkonie" i "galerii", włączyła taśmę, którą natychmiast rozpoznał. Dawno temu Chili podarował mu Star Spangled Banner Hendrixa, chociaż on wolał wtedy George'a Clintona. Dwoje studentów zatkało uszy, a Sadiq, pełen rezerwy Azjata, z którym Shahid zdążył już porozmawiać, przewracał oczami. Przez moment Deedee wyglądała na zakłopotaną. Shahid miał ochotę im przywalić. Który inny wykładowca rozpocząłby dzień Hendrixem? - Czego to był symbol? - zapytała. Shahid podniósł rękę. Nie mógł usiedzieć cicho. - Tak, Shahidzie? - Ameryki. - Ameryki, w rzeczy samej. To nasz dzisiejszy temat. Na szczęście kiepskie przyjęcie jej nie zniechęciło. Bez żadnych notatek i jakby mówiąc indywidualnie do każdego ze studentów, zaczęła opowiadać o tym, jak za czasów Presleya czarni nie mogli nawet wejść do kina w śródmieściu Waszyngtonu, swej własnej stolicy. Krzyżowanie ras w połowie kraju było nielegalne. W 1955 roku piętnastoletni Emmett Till został zlinczowany, ponieważ gwizdnął na białą kobietę. Jej głos modulował z emocji, kiedy mówiła o Kingu, Malcolmie, Cleaverze, Davisie i bojownikach o wolność. Shahid słuchał i gryzmolił z zapałem, nie posiadając się z radości. To była prawdziwa, pulsująca życiem historia walki - jak mógł żyć tak długo, nic o niej nie wiedząc? Gdzie skrywano te fakty? A iluż jeszcze nie miało o nich pojęcia? Zakończyła, puszczając What's Going on Marvina Gaye'a. Ponieważ mógłby jej słuchać zarówno przez resztę poranka, jak i przez całe popołudnie, a w przypadku poruszonego tematu także przez cały weekend, zadał pytanie, które szybko opatrzył hipotezą; po nich nastąpiły zapytanie heurystyczne i rzeczowa interrogacja. Chętnie kontynuowałby dyskusję, gdyby nie grubiańska grupa, przebierająca już nogami w oczekiwaniu na drugie śniadanie. Wychodził pierwszy, kierując się w stronę biblioteki, aby uporządkować notatki. Ale kiedy przestąpił próg sali wykładowej - sypiącego się pomieszczenia gospodarczego na tyłach szkolnego budynku - usłyszał swoje imię wypowiedziane miękkim głosem i odwrócił się. Stała tuż za nim; książki, gazety i prace studentów jak zwykle zajmowały obie ręce. - Podobały mi się twoje pytania. - Dziękuję, pani profesor. Skrzywiła się. - Na miłość boską, nie mów do mnie w ten sposób. Spieszył się, żeby dotrzymać jej kroku, kiedy szli korytarzem. Dwie dziewczyny przecięły im drogę; jedna z nich zasyczała pod jego adresem: "Monitor się znalazł!" Optymizm pozwolił mu na beztroskę; zarzutów o lizusostwo obawiał się najmniej. Musiał się wybić, to było jego życie! Z największą obojętnością, na jaką mógł się zdobyć, zapytał: - Masz teraz coś pilnego do zrobienia? - Dlaczego? Czy to propozycja? - Może napiłabyś się kawy? Spojrzała na niego. - Właściwie, dlaczego nie? Nie przyszło mu do głowy, że mógłby zaproponować jakąś kafejkę poza murami college'u. Tak więc wystali swoje kawy w kolejce i dosyć nieśmiało usiedli na samym środku stołówki. Studenci nie spuszczali z nich wzroku. Była bardzo popularna, a w dodatku nie co dzień widywano tu studentów i wykładowców siedzących razem. Chichotów i uwag nie dało się uniknąć. Prawdopodobnie z tego względu początkowo nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Wyglądała na nieco spiętą i zachowywała się z rezerwą, tak jakby naraz uświadomiła sobie, że nie bardzo wie, co tu właściwie robi. Być może spodziewała się z jego strony narzekań i zapewnień, że aż do tej pory college go nie zachwycał. - Lubisz swoich studentów? - zapytał. - Wierzę, że studentom warto poświęcać całą swoją uwagę i czas, ale tylko wtedy, gdy na to zasługują - odpowiedziała z naciskiem. Zastanawiał się, czy to jego miała na myśli. Ale nie; mówiła teraz o tym, że zbyt często walczy z pokusą, żeby im matkować - szczególnie dziewczętom z Azji. Dwie z nich zamieszkały nawet w jej domu. - Bywało ciężko. - Dlaczego? Już miała tłumaczyć, ale powstrzymała się i skrzywiła. - Zachowajmy tę opowieść na później. Myślę, że cię zainteresuje. Odpowiedzialność. Trudności. Brała rzeczy takimi, jakimi są, i nie cofała się przed niczym. Zapytała go, jak sobie radzi. Czuł się trochę samotny, wyznał, i czasem nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, zwłaszcza wieczorami. Na szczęście ostatnio poznał ludzi, którzy bardzo przypadli mu do gustu. Opierając podbródek na dłoni, pochyliła się ku niemu. - Kto ci tu przypadł do gustu? Jacy ludzie? Chłopcy? Dziewczyny? - Po prostu nowi znajomi. - Przepraszam. - Zaczerwieniła się. - Nic nie szkodzi. - Poczuł zakłopotanie. - Czytałaś ostatnio coś ciekawego? Miała wyczucie taktu i bardzo lubiła rozmowy o książkach, szczególnie napisanych przez kobiety. A jednocześnie pewne granice pozostawały dla niej płynne; nie zawsze widziała potrzebę zawracania sobie głowy konwenansami, bywały sprawy większej wagi. Zastanawiał się, czy kiedyś nie była hipiską - hipisi byli przecież dosyć romantyczni i lekceważyli wszelkie towarzyskie konwencje - a ona paliła, śmiała się sama z siebie, w każdej chwili mogłaby się wyprostować, przeciągnąć i ziewnąć jak kotka; nie wyobrażał sobie jej zmęczonej; musiał ją nudzić. Jej pragnienia były nieokiełznane i bardzo różnorodne; z takim przewodnikiem sprawy mogły się wymknąć spod kontroli; ten college nie pozwalał rozwinąć skrzydeł. Miał wrażenie, że chciała dać mu to do zrozumienia, co nie było łatwe - jako wykładowca w kontaktach ze studentami musiała nieustannie pamiętać o zachowaniu pewnego dystansu, nie powinni jej źle zrozumieć, chociaż wiele spraw pozostawało tylko w sferze subtelnych aluzji. Oto kobieta, chciał wykrzyknąć, i to wystarczało za wszystkie wyjaśnienia. Żadna inna nie potrafiłaby stworzyć takiego napięcia. Wiedział, że powinien wyjść na zewnątrz, przespacerować się kilka razy wokół budynku, zaczerpnąć świeżego powietrza i przypomnieć sobie, kim jest, zanim wróci do niej mniej rozkojarzony. Ale nie czuł się na siłach, by ruszyć się chociażby o krok, nie chciał być tą osobą, która powie: "To do zobaczenia". Jej wykład zachęcił go do spędzenia reszty dnia w bibliotece, o czym jej powiedział. Pozbierała swoje rzeczy. - Odprowadzę cię. Biblioteka wraz z czytelnią także mieściły się w suterenie; był to jeden długi, ciasny i bardzo duszny pokój przypominający łódź podwodną. Ławki pocięto scyzorykami i wiele książek ukradziono, ale mało kto tu przychodził, więc zadowolony Shahid mógł pracować zupełnie sam. - Jesteś niezwykle pilny - zaśmiała się. - W odróżnieniu od większości tutejszych studentów. - Dlaczego większość nie jest pilna? - Bo wie, że i tak nie znajdzie pracy. Oni się tu nie kształcą, tylko odwlekają dzień, w którym znajdą się na zasiłku. Nigdy nie widziałam takiego braku wiary we własne możliwości. - Spojrzała na niego, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale odwróciła się i odeszła. Czytał, przygotowując się do kursu z kolonializmu w literaturze, zdecydowany napisać na ten temat ogromną pracę, opatrzoną przypisami i pełną cytatów, z niejedną błyskotliwą polemiką, która wymagałaby szczegółowego omówienia w jej gabinecie. Kiedy późnym popołudniem musiał zrobić przerwę, pozostawiając swe biurko i atmosferę kiełkującego gniewu i podniecenia, był tak oderwany od rzeczywistości, że zaskoczył go widok ciągle tętniącego życiem college'u i studentów dowcipkujących na wąskich schodach wijących się pośrodku budynku. W stołówce dostrzegł Chada i Riaza, siedzących w towarzystwie Sadiqa i jeszcze jednego studenta, którego znał z widzenia, ale nigdy z nim nie rozmawiał. Ich uwaga skupiała się na osobie białego mężczyzny w średnim wieku, ubranego w sportową marynarkę w jodełkę oraz krawat i z okularami w drucianych oprawkach na nosie. Shahid podszedł do ich stolika. - Czy ktoś ma ochotę na filiżankę kawy? Biały mężczyzna próbował o czymś opowiadać, ale najwyraźniej coś stanęło mu w gardle. Wstrząsały nim jakby wybuchy nieopanowanego śmiechu i jego jabłko Adama podskakiwało niczym piłeczka pingpongowa wrzucona do fontanny. Po podbródku ciekła mu strużka śliny. Shahid obawiał się, że mężczyzna nie cieszy się najlepszym zdrowiem. Wykorzystując chwilę zamieszania, szybko schylił się, by obejrzeć Riaza od dołu. Miał na sobie ten sam co poprzedniego dnia garnitur i skarpetki. Shahid usiadł za stołem i próbował się uśmiechnąć. Riaz zignorował go zupełnie. A jeśli tak ciężko przeżył kradzież swoich rzeczy, że nie tylko nie jest skłonny przyjąć ubrań ofiarowanych przez Shahida, ale wręcz odciął się od jego towarzystwa? Ogarnęła go panika. Nie chciał stracić nowych przyjaciół przez własną głupotę. A może już to zrobił? Nie mógł się zorientować, ponieważ przyjaciele byli całkowicie zaabsorbowani mężczyzną i niemalże spijali każde słowo spływające z jego ust, którymi bez przerwy kłapał; od czasu do czasu uderzał się ręką w skroń, najwyraźniej próbując przywrócić na stykach utraconą łączność. Wygłosiwszy przemowę, huknął pięścią w stół, pożegnał się ze wszystkimi i godnie odmaszerował, pozdrawiając studentów zgromadzonych przy wyjściu, którzy na jego widok wyszczerzyli się w uśmiechu. .- Jakże ten człowiek mnie zasmuca - odezwał się Riaz. - Znasz doktora Andrew Brownlowa? - zapytał Shahida nieznajomy. - Tak w ogóle, na imię mi Hat. - Prawie jak stukniętemu Kapelusznikowi z Alicji w Krainie Czarów - dopowiedział Chad. - Jego ojciec jest właścicielem restauracji, w której byliśmy - wyjaśnił Riaz. - Cześć, Hat - przywitał się Shahid. - Macie dobre jedzenie. - Jak zawsze. Szkoda, że się wtedy nie spotkaliśmy. Słyszałem, że miałeś sporo do powiedzenia. - Owszem - przyznał Shahid. - To nic takiego. - Jasne - bronił Chad. - Facet jest w porządalu. Hat odznaczał się łagodnym głosem i delikatną, prawie kobiecą twarzą. Shahid pamiętał go z zajęć: siedział z łokciami na stole, głową opartą na ręku i gorliwie robił notatki. Zauważył, że chłopak jest sympatyczny, pełen zapału i ma skłonność do chichotania w nieodpowiednich momentach. - Doktora Brownlowa już chyba gdzieś widziałem - przypomniał sobie Shahid. - Ale nie mam pojęcia, czym się zajmuje. - Uczy historii. Jakieś dwadzieścia lat temu w Cambridge... - Był najlepszy na roku - przerwał mu Chad. - Serio, mówię ci - ciągnął Hat. - Pochodzi z wyższej klasy średniej. Mógłby robić cokolwiek. Proponowano mu posadę w Harvardzie. Czy to było Yale, Chad? - Obu uczelniom odmówił. - Tak, powiedział, że nie mają na co liczyć. Nienawidził ich, swojej klasy, swoich rodziców, wszystkiego. Przyjechał tutaj, żeby pomóc nam, upośledzonym społecznie czarnuchom, przybłędom ze Wschodu, ludziom z marginesu. Nie jest zły - jak na marksistę - komunistę. - Leninistę - sprostował Sadiq. - No tak, to typ marksistowsko-komunistyczno-leninowski - przyznał Hat. - Od zawsze stoi po stronie antyrasizmu. Nienawidzi imperialistycznego faszyzmu i dominacji białych, prawda, Riaz? Popatrzyli na niego w milczeniu. Po krótkiej przerwie Riaz wymruczał: - Andrew Brownlow z pewnością ma kilka zalet. Chad przytaknął. - Rzecz w tym... - Tak, rzecz w tym - Hat przybrał boleści wyraz twarzy, ale dusił się od tłumionego śmiechu - że jąka się ostatnio c-c-c-coraz bardziej. - Wcześniej nie miał tego problemu? - zdziwił się Shahid. - Nie, zaczął się jąkać dopiero po upadku pierwszych komunistycznych systemów w Europie Wschodniej. W miarę upadku komunizmu w kolejnych państwach bloku, jego wada wymowy się pogłębia, rozumiesz. Na wykładzie dwadzieścia minut zabiera mu przebrnięcie przez pierwszy wyraz. Zaczyna: "W...w...w... w...w...w..." - a my nie wiemy, czy chce powiedzieć: Władywostok, wojna, wolne czy co. - A co mówi? - zapytał Shahid. - Witajcie. - Witajcie? - Tak, idioto, takie: "Dzień dobry". Podejrzewam, że jeśli padnie Kuba, nie wydobędziemy z niego nawet tyle. - Może powinien zaczynać od pożegnań - zasugerował Shahid. Hat przybił mu piątkę. - Racja. - Ale dzięki temu jest fantastycznym słuchaczem - powiedział Chad. - Wyłożyłem mu w całości moją teorię rozwoju społeczeństw i wysłuchał z uwagą każdego słowa. - Był pierwszym i jedynym - zauważył Hat. Sadiq ryknął śmiechem. Chad pacnął go w ucho. - No, no. - Komunizm. Cóż za interesujący pomysł, nie sądzicie? - odezwał się Riaz. Popatrzyli na niego, nie przytakując, ale i nie przecząc. Co prawda Shahid nie przypuszczał, żeby Riaz zdecydował się ostatnio wstąpić do partii. - Ale ostatecznie ateizm nie mógłby zadowolić ludzkości - ciągnął. - Na pewno nie - stwierdził Hat. - Zresztą ateizm dotyczy tylko bardzo nielicznej mniejszości. - Ateizm nie przetrwa - tłumaczył Riaz. - Społeczeństwo nie może istnieć bez religii. Pozbawieni Boga ludzie myślą, że mogą grzeszyć bezkarnie. To żadna moralność. - To same skrajności, czarna niewdzięczność i zatwardziałość serca, jak w tym całym thatcheryzmie - dodał Chad. Chciał kontynuować, ale Riaz mu przerwał: - Tę lekcję dobrze opanowaliśmy. Pazerność, nihilizm, hedonizm - tak wygląda kapitalizm w dużym skrócie. W tym samym czasie jesteśmy świadkami zmierzchu komunizmu. Ci rewolucjoniści nie potrafili zaprowadzić socjalizmu nawet w jednym pokoju. A do tego widzimy także, jak kurczy się ateizm. - Jest skończony - potwierdził Chad. - Ci ludzie głosili, że Bóg umarł. Ale on żyje pod inną postacią. Jedynie Stwórca wie, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. - Doktor Brownlow z pewnością tego nie wie - zawyrokował Hat. - Shahid, musiałeś już poznać jego żonę. Mam na myśli Deedee Osgood. - Pani Osgood? To jego żona? - Dokładnie tak. - Niemożliwe! - Dlaczego? - Przecież zupełnie do siebie nie pasują. - Wpadła ci w oko, co? - włączył się Sadiq. - Widziałem, jak się śliniłeś. - Wiecie - oświadczył z przekonaniem Chad - kiedy człowiek nie jest świadomy ciągłej obecności Boga, nie zastanawia się nad tym, co robi. Ale gdy ją czuje, to już po ptakach. Ja stale mam wrażenie, że Bóg mnie obserwuje. Widzi każde cholerne głupstewko, dlatego muszę bardzo uważać, w co się pakuję. - To prawie jak życie w szklanym domu - stwierdził Shahid. - Albo w ogóle w szklarni. - O to właśnie chodzi - powiedział Riaz z uśmiechem. - Wszystkie nasze działania i myśli podlegają ocenie. Shahid wrócił do czytelni. Planował pracować dalej, wykorzystując ciągle swe poranne natchnienie. Niestety, poczuł, że ono nie tylko zniknęło, ale ustąpiło miejsca przytłaczającej beznadziei. Nie wiedział, czy zabrać się do porządkowania skryptów, szukać nowych materiałów, czy też zostawić wszystko, wyjść na zimny deszcz w towarzystwie innych furiatów, zjeść Big Maca, zapijając go Shakiem i wróciwszy do siebie, oddać się praktykom Onana. Mógł dalej czytać i pracować, ale po co? Chciał zostać dziennikarzem i poświęcić się sztuce, pracując w gazecie albo w telewizji. W czasie wolnym mógłby pisać opowiadania, może nawet powieść. Ale teraz to wszystko wydawało się zbyt odległe. Przerzucając notatki, odkrył kartkę, którą ktoś do nich wsunął. Bibliotekarka otworzyła drzwi swego kantorka i obwieściła: - Już zamykamy. Shahid rozerwał liścik. Nie podnosząc oczu, przeczytał go trzy razy. - Nie zatrzymuję pani. Sam się bardzo spieszę. Zebrał swoje rzeczy. Napisała do niego kobieta, podając swój adres i zapraszając go - na dziś wieczór. Teraz miał powód, żeby wrócić do akademika. Musiał się przygotować. Wypadł z biblioteki i przeszedł przez pusty college na tętniącą życiem późnej godziny szczytu ulicę. Po raz pierwszy nie zauważył na niej zupełnie nic. IV Zatkał się odpływ wspólnego prysznica i woda spływała po zewnętrznej ścianie budynku. Shahid musiał się umyć we własnym pokoju, w obtłuczonym żółtym zlewie; najpierw jedna noga, potem druga, po nich, bardzo niezgrabnie, pachy, jądra, członek. Aby odwrócić uwagę od lodowatej wody, płynącej w drżącym kranie, i od dziwacznych pozycji, które był zmuszony przyjmować, żeby w ogóle się umyć, przypiął sobie walkmana - teraz już pamiętał o obecności Riaza. Włączył kasetę z najbardziej metalicznym białym kobiecym głosem. Chrissie Hynde śpiewała Stop Your Sobbing, żeby go uspokoić i oczarować na cały zbliżający się wieczór. Ale ledwie podjęła I Go to Sleep, kiedy musiał przerwać słuchanie z powodu hałasów. Zewsząd dochodziły kłótnie, rozmowy i sarkania w języku pendżabskim, urdu, hindi i angielskim, składające się na kakofonię gwaru. Akademik sam w sobie był wszechświatem natarczywych odgłosów, lecz te dźwięki nie cichły nawet za zamkniętymi drzwiami. Ubrał się szybko i otworzył drzwi. Zobaczył Hata trzymającego dwa kubki herbaty i wydającego instrukcje kolejce Azjatów, która zaczynała się pod drzwiami Riaza i ciągnęła korytarzem oraz schodami aż na sam dół. Zrzędzący sublokatorzy przebijali się do swoich pokojów przez tłum marudzących niemowląt, dokazujących dzieci oraz kobiet i mężczyzn w źle dopasowanych płaszczach, którzy oczekiwali na swoją kolej, zupełnie jakby korytarz stał się poczekalnią rejonowej przychodni zdrowia. Hatowi asystowała młoda kobieta w hidżabie, o skórze barwy melona. - Proszę, proszę tutaj, niechże pan spocznie - mówiła do jakiegoś staruszka. Hat zauważył Shahida. - Jak tylko spuścisz z nich oko, robi się bałagan - powiedział. - Co tu się dzieje? - Potrzebujemy krzesła - odparła kobieta. - Ta zachwycająca istota to Tahira - wyjaśnił Hat, poprawiając baseballową czapeczkę, którą nosił tyłem do przodu. - Pomagasz czy tylko tarasujesz przejście? - zapytała z północnym akcentem. Odgadł, że pochodziła z Leeds albo z Bradford. Może przyjechała do Londynu z Riazem. Hat wskazał na przygarbionego brodatego mężczyznę ubranego w salwar kamiz. - Po pierwsze, zorganizuj jakieś krzesło. - Shahid wyniósł jedyne krzesło z własnego pokoju. Starszy człowiek, który wyraźnie cierpiał z powodu problemów z oddychaniem, z wdzięcznością usiadł. Hat pochylił się w stronę Shahida. - Chad na dole sprawdza, czy nie nadchodzi właściciel. Słyszałeś, że dom kultury został zdemolowany? - I to przez policję - powiedział mężczyzna bez cienia uśmiechu. - Co? - zdziwił się Shahid, zaskoczony takimi słowami z ust starca. - I dlatego Riaz musiał przenieść swój cotygodniowy dyżur prawny tutaj - wyjaśnił Hat. Ujął staruszka za rękę. - Jego syn szedł właśnie do szkoły, kiedy został tak po prostu aresztowany, oskarżony o napaść i skazany na piętnaście miesięcy. Wymuszono na nim odpowiednie zeznania. - To niemożliwe! - A jednak! Zamierzamy zorganizować wielką kampanię na rzecz jego zwolnienia. Główny punkt dowodzenia w twoim pokoju. Wszyscy ci ludzie darzą Riaza miłością i szacunkiem. Niektórzy przybyli z bardzo daleka. Wiedzą, że kiedy on coś obieca - napisać do parlamentarzysty czy notariusza - zawsze dotrzymuje słowa. - Czy ktoś już do niego wszedł? - zapytał Shahid. - A chcesz się czegoś nauczyć? - Hat wręczył mu dwa kubki herbaty. - Zanieś to. Poznasz drugie oblicze swojej małej Anglii. Shahid wszedł cicho do pokoju Riaza. Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna szlochał i opowiadał z takim zapamiętaniem, że nawet nie zauważył wejścia Shahida. - Ci chłopcy, proszę pana, przychodzą do mojego mieszkania dniem i nocą i grożą całej mojej rodzinie. Jak już panu mówiłem, pobili mnie dotkliwie. Mieszkam tu pięć lat, ale jest coraz gorzej i gorzej. A moja siostra i mój brat z żoną piszą do mnie. "Czy już o nas zapomniałeś, żyjesz tam pewnie w luksusach, przyślij nam pieniądze na leki, na ślub, na utrzymanie naszych ukochanych rodziców..." - Riaz patrzył mu w oczy i wydawał niskie, buczące dźwięki, które miały w dyskretny sposób dodawać otuchy. - Ja, proszę pana, pracuję już na dwóch etatach: w dzień w biurze i w restauracji aż do drugiej w nocy. Dosłownie padam z nóg, a jeszcze cały świat wali mi się na głowę... Riaz podniósł wzrok. Jego twarz była tak samo beznamiętna jak zwykle, ale współczucie wymalowało mu rumieńce na policzkach. Shahid postawił herbatę. - Już rozumiem - powiedział do Hata za drzwiami. Teraz dołączył do nich także Chad. - Hej, Shahid, aleś się wystroił. Wychodzisz gdzieś? - To tylko małe przyjątko w studenckim gronie. - No tak, przyjątko, i co, Hat? - Chad machnął prawą ręką, jakby zajęła się ogniem. - To naprawdę pech, że potrzebujemy twojej pomocy. - Tak - potwierdził Hat. - Riaz zbyt ciężko pracuje. Ma do przepisania parę listów, a widziałem, że masz w pokoju amstrada. Shahid spojrzał na nich pytająco. - Akurat teraz? - Zdjął kurtkę i wyjął z kieszeni klucze do pokoju. - Porządny gość. Podoba mi się jego nastawienie - powiedział Hat. - A tobie, Chad? - Czy ja coś mówiłem? - Może później - ustąpił Hat. - Nie ma sprawy, później - zgodził się Shahid. - Wrócę najdalej za kilka godzin. - Wskazał na kolejkę. - To jest niesamowite. Hat się uśmiechnął, ale Chad dorzucił z ironią w głosie: - Co prawda jesteś teraz bardzo zajęty, ale tam na dole ktoś na ciebie czeka. - Na mnie? - Przecież powiedziałem. - Ale kto? Chad wzruszył ramionami. - A skąd mam wiedzieć. Już się z takimi ludźmi nie zadaję. Ma na sobie gładki szary garnitur i buty z krokodylowej skóry. - To pewnie ktoś z rodziny - powiedział Hat, uśmiechając się do Chada. - Aha - niepewnie przyznał Shahid. - Tak czy inaczej, akurat wyskoczył po papierosy. Shahid zdecydował się błyskawicznie. - Hat, powiedz mu, że właśnie wyszedłem, ale dobrze sobie radzę, naprawdę świetnie, dzięki, to na razie... - Hat nigdy nie kłamie - powiedział Chad. - Proszę? - To prawda - potwierdził Hat. - Chcę zostać księgowym. Chad spojrzał ponad tłumem. - Chyba już za późno. Wygląda na to, że nadciąga Gorączka sobotniej nocy. Shahid dojrzał w oddali mężczyznę, którego Riaz nazwał "utracjuszem", a który przepychał się właśnie przez tłum z wprawą człowieka od dziecka przyzwyczajonego do przeskakiwania swojej kolejki oraz z wytwornością kogoś, kto nienawidzi ścisku. Rzeczywiście, miał na sobie opalizujący szary garnitur i, akurat dzisiaj, buty Bass Weejans. Krokodylowej skóry nie nosił nigdy. - I co tam słychać, braciszku? Chili trzymał w ręku kluczyki, okulary Ray-Ban i paczkę Marlboro, bez których nigdzie się nie ruszał. Pił tylko czarną kawę i czystego Jacka Danielsa, nosił garnitury Bossa, bieliznę Calvina Kleina, a jego ulubionym aktorem był Al Pacino. Jego fryzjer witał go od progu, księgowy zapraszał na kolację, a dealer narkotyków był gotów przyjść o każdej porze dnia i nocy i akceptował czeki. Przynajmniej w tej chwili nie palił skręta. - Chili... - No, co jest? - Chili otworzył ramiona. - Uściskaj mnie, słonko. Shahid został wciągnięty w silne braterskie objęcia i poklepany po plecach, próbując stłumić w sobie sztywny opór. Zaniepokoił go ten wybuch rodzinnej miłości. Zdołał się uwolnić. - Chcesz zerknąć na moje śmieci? - A myślisz, że po co tu, słonko, przyjechałem? Wszystko mi pokaż, dziecino. Ale zanim mógł zabrać brata na stronę, musiał go najpierw przedstawić Chadowi i Hatowi, którzy poza wysłuchiwaniem pokaszliwań i żalów kolejki jakoś nie mogli znaleźć sobie nic do roboty. Kiedy Shahid otworzył przed bratem drzwi pokoju, Hat powiedział: "No to na razie" - i wymownie spojrzał na Chada. Ten ironicznie pokiwał głową. - Rozgość się. I próbuj nie patrzeć na tapetę. - Może lepiej założę okulary przeciwsłoneczne. Chili przetarł chusteczką szkła okularów. W tym momencie Shahid zobaczył, jak Chad, po podaniu ręki niezmiennie roztaczającemu silną woń perfum Chilemu, obwąchuje palce i stroi do Hata głupie miny. Modlił się, żeby Chili tego nie zauważył. Zamknął za nimi drzwi. - To miejsce raczej nie przypomina domu. - Pewnie nie, skoro tu przyjechałeś - stwierdził Chili. Ich rodzinny dom był nieskazitelnie czystą rezydencją z lat sześćdziesiątych, położoną tuż za miastem, a tłumy przewijających się tam gości przywodziły na myśl karawanseraj. Ojciec przeprowadzał w nim nie kończące się remonty; meble wymieniano co pięć lat i ciągle dobudowywano nowe pokoje. Bardziej zachowawczy wygląd miała tylko kuchnia, zawsze czekająca na swoją kolej, chociaż Shahidowi nie wydawało się, żeby szczególnie odbiegała od reszty. Ojciec nienawidził staroświecczyzny - chyba że podobała się turystom. Chciał ostatecznie zerwać z przeszłością, kochał "postęp". "Chcę tylko wszystkiego, co najlepsze" - mawiał, mając na myśli to, co najnowocześniejsze, najbardziej innowacyjne, i tym samym niezwykle drogie. - Gdzie, do cholery, mam usiąść? - Gdziekolwiek. Shahid demonstracyjnie rzucił się na łóżko, spychając wcześniej na podłogę górę ubrań i książek. Ale Chili nie był osobą, która przysiadłaby na jakimś barłogu. Prychnął drwiąco i zaczął przechadzać się po pokoju, od niechcenia podnosząc zeszyty, taśmy, listy. Przeglądał je tak jakby stanowiły należny przedmiot rodzinnego zainteresowania. A jednocześnie Shahid był niemal pewien, że próbuje opanować swój nadmiernie protekcjonalny ton. Chociaż raz nie zamierzał chyba podnosić tematu, jak to nazywał, "prawdziwego życia". Kiedy zastukał kluczykami w stos książek, w jego głosie pojawiła się nawet nuta pewnego szacunku. - Dlaczego próbujesz się mnie tak szybko pozbyć, braciszku? - Ja? - Mam w nosie, czy tak traktujesz swoich znajomych. Ale ze mną tego nie próbuj. - Przepraszam. Chili wydął usta. Jeszcze do niedawna uważał Shahida za niewielki, lecz uciążliwy pryszcz na tyłku. Kiedy byli dziećmi, dosyć często zdarzało mu się z niego drwić albo mu przylać. Pewnego razu, popisując się przed pijanymi kumplami, Chili zmusił Shahida, żeby opuścił pokój - przez okno drugiego piętra. Złamał wtedy obojczyk. A później, podczas swych nielicznych pobytów w domu, Chili robił wszystko, aby zachować między nimi szyderczy dystans. Dwudziestoletni Chili poślubił swą kuzynkę Zulmę i zachodnim zwyczajem przenieśli się do mieszkania w Brighton. Próbowali tam podtrzymywać wystawny styl życia, do którego Zulma przyzwyczaiła się w Karaczi. Jednak podobna świetność bez pomocy nie byłaby możliwa. Zulma umiała robić wiele rzeczy, pośród nich ponoć także fellatio, ale zwykłe pranie nie leżało w jej kompetencjach, a tym bardziej w kompetencjach Chilego. Zeszłego roku, po śmierci ojca, Chili sprowadził Zulmę i ich malutką córeczkę Safire do rodzinnego gniazda. Shahid wątpił, żeby teraz widywali się często. Chili twierdził, że ma prawdziwą obsesję na punkcie rozkręcenia dużego biznesu. Praca w biurze podróży z pewnością śmiertelnie go nudziła, ale wykonywał swoje obowiązki ze względu na ojca i dużą pensję. A teraz uznał, że rodzinny interes należy rozszerzyć - na Londyn. I tym usprawiedliwiał swoją ciągłą nieobecność w domu. - Zachowujesz się jak jakiś zbój, bo musisz się dzisiaj uczyć? - Umówiłem się, Chili. Ale to może trochę poczekać. - Kociaczek? - Słucham? - Słyszałeś. - Nie. Wykładowczyni z college'u. - Aha. Kociak z klasą. Ile ma lat? Shahid pomyślał przez chwilę. - Jest już pełnoletnia. - I zaprosiła cię do domu? Przytaknął. Chili gwizdnął. - Coś takiego. Nie ma się co patyczkować, podrzucę cię pod sam jej dom, gdziekolwiek mieszka. Pomyśl tylko, pewnie właśnie w tej chwili wkłada swoją ulubioną koronkową bieliznę. - Przestań chrzanić, to moja nauczycielka. - Rozochocony, może nie? Lepiej mi jej nie przedstawiaj. - Nie ma sprawy. - Nieźle zaczynasz. Ach, jakaż to panna pindrzy się dziś wieczorem specjalnie dla mnie, z wyjątkiem... Cholera, nie pamiętam nawet imienia tej rury. Ale, w imieniu całej twojej rodziny, jestem zachwycony. Tak w ogóle, niezłe spodnie. Dobrze wygląda ten tartan. To nie moje, prawda? - Nie. Chili wskazał palcem ubrania wiszące w pozbawionej drzwi garderobie. - A gdzie moja czerwona koszula? - Czerwona? Oddam ci ją później. Do wielkich namiętności Chilego od zawsze należały miłość do ubrań, panienek, samochodów, jeszcze raz panienek, i pieniędzy, za które mógłby je wszystkie mieć. Już kiedy byli mali, Chili postawił sprawę jasno: zamiłowanie Shahida do książek uważał za przejaw zniewieściałości. Na jego zdanie częściowo wpływał zdroworozsądkowy i kategoryczny głos ojca, który twierdził, że pilność młodszego syna jest nie tylko bezproduktywna, ale wręcz stanowi prawdziwe nieszczęście dla rodziny, zwłaszcza po tym incydencie z opowiadaniem. Jednak od czasu, gdy Shahid poszedł do college'u, stosunek Chilego do młodszego brata znacznie złagodniał. I tutaj nie obyło się bez interwencji ojca. Leżąc już na łożu śmierci, ojciec zdjął maskę tlenową, ucałował Chilego i krztusząc się, powiedział: "Nigdy nie pozwól chłopcu się stoczyć. Nie każ mi kopnąć w kalendarz z myślą, że Shahid zostanie sam". Chili zaczął dzwonić do brata. Zabierał go do mrocznych knajp w południowym Kensington, gdzie jego znajomi składali im wyrazy uszanowania. Zaliczali się do nich niemieccy dealerzy, którzy nawet w pomieszczeniach nie zdejmowali czarnych skórzanych rękawiczek, w kurtkach nosili ukrytą podręczną broń i obściskiwali małoletnie Włoszki; skorumpowani angielscy radcy prawni, którzy wyruszali na podbój miasta w towarzystwie równie sprzedajnych policjantów; bułgarscy mistrzowie szermierki; francuscy krupierzy o wyglądzie żigolaków, którzy dwudziestofuntowe banknoty odwijali z rolek o rozmiarach sztafetowych pałeczek; a także zarabiający krocie bermudzcy adwokaci. W przerwach gwałtownych, choć prowadzonych szeptem negocjacji, Chili fundował mu margarity i przedstawiał co bardziej efektownym dziewczynom, które odchodziły natychmiast, gdy tylko zostawił ich samych. Próbował też z niego wyciągnąć, co tak naprawdę chciałby robić, ale Shahid był zbyt rozsądny, żeby szczerze odpowiadać na takie pytania. Miał wrażenie, że jego starszy brat mianował się samozwańczo stróżem rzeczywistości, aby odsłaniać wszelkie życiowe pułapki, zanim on - mały chłopczyk popełni jakiś straszny błąd przez swoją łatwowierność, wrażliwość i brak życiowego sprytu. Shahid nie ukrywałby złości, gdyby nie wyczuwał, że Chili pragnie się przed nim otworzyć, ale nie wie, jak się do tego zabrać. W rzeczywistości bowiem nie miał przyjaciół; tylko kolegów, kumpli i tak przez niego nazywanych "współpracowników osobistych", którzy przeważnie rekrutowali się spośród kryminalistów. Swoim dziewczynom przysparzał wielu zmartwień, jednocześnie okazując im wielki szacunek, który wykluczał szczerą rozmowę. Chili spojrzał na stojącego przed brudnym lustrem Shahida. - Wyprzystojniałeś i jakby przybyło ci mięśni. Bez okularów, szkła kontaktowe i w ogóle... skróciłeś włosy... coraz mniej przypominasz dziewczynę. I wyglądasz na zdecydowanego. A zawsze byłeś taką straszną beksą. Podejrzewam, że jesteś już prawie mężczyzną. Ojciec byłby zadowolony. - Czyżby? - I co cię tak dziwi? Zawsze był dumny z twojego intelektu. - Ojciec? - Tylko chciał, żebyś go dobrze wykorzystał. Zarzuciłeś już to bazgrolenie, prawda? - Co masz na myśli? - Jeśli dalej marnujesz swój czas w ten sposób, zaraz dam ci klapsa. - Chili pogłaskał go otwartą dłonią po policzku, zadowolony, że budzi u brata taką odrazę. - Zbieramy się, bo zaczynasz się denerwować. Shahid sądził, że kolejka do drzwi Riaza choć trochę się zmniejszyła, ale teraz nieszczęśni petenci czekali już nawet na ulicy. Normalnie Chili nie darowałby sobie kilku pikantnych uwag, jednak dziś przyjął to wszystko z humorem, obrzucając uważnym spojrzeniem Tahirę. Poza tym w drodze do samochodu odezwał się tylko raz, patrząc na Shahida z zaciekawieniem: - Ten byczek to jeden z twoich nowych przyjaciół? - Chad? Tak. - To przekaż mu ode mnie, że jeśli jeszcze raz zobaczę, jak w mojej obecności obwąchuje palce, cierpieć będą nawet dzieci jego dzieci. Jasne? - Okay. Shahid wsiadł do wspaniałego BMW. Na desce rozdzielczej leżał jego egzemplarz Stu lat samotności. Przekartkowując książkę, zapytał: - Mogę już ją zabrać? - Jeszcze nie. Dopiero zacząłem. - Tak przypuszczałem. A moje pytania są już prawie gotowe. Kilka miesięcy temu taszczący stos książek Shahid wpadł na Chilego, który, chociaż szczycił się tym, że nigdy w życiu nic nie przeczytał, tym razem wyraził chęć zajrzenia do książki, żeby przekonać się, o co w niej chodzi. Shahid utrzymywał, że Chili nie zdoła tego dokonać i że rzucanie się od razu na Marqueza jest kompletną pomyłką. "A w dodatku jesteś przecież funkcjonalnym analfabetą" - zakończył ze smakiem. "Chrzań się, ty mały pierdzielu" - zachichotał Chili. Miał pół roku na to, żeby przebić się przez powieść i spróbować rozwiązać każdy wymyślony przez Shahida test z jej treści. Gdyby przegrał, musiałby wręczyć bratu okazałą nagrodę w gotówce. - Podtrzymuję swój udział - powiedział Chili. - Ale rzecz jest ciężka. Sto lat samotności. Kurczę, starczyłoby dziesięć. Albo nawet sześć miesięcy. Wytłumacz mi, po jaką choinkę ten pisarz nadaje co drugiemu bohaterowi to samo imię? A ten drugi, ten, co tak przygaduje religii, też tak pisze? - Nie. - Książki są w porządku, ale w życiu, może poza głosem Raya Charlesa, nie ma nic lepszego niż piękna kobieta. A do niej, braciszku, właśnie jedziemy! Mieszkała w Camden. Podczas gdy Chili walczył z siecią ulic jednokierunkowych, klnąc jak szewc, dopóki nie udało mu się znaleźć kawałka drogi, na której mógł przyspieszyć, Shahid studiował Od A do Z. Kiedy znaleźli jej ulicę, wystawił głowę przez okno, próbując odcyfrować numery domów. - Stój! To musi być tutaj. Chili cofnął. Obaj zlustrowali dom. - Twój kociak musi mieć trochę pieniędzy - zadumał się Chili. - To prawie ekskluzywne sąsiedztwo. W ładny, słoneczny dzień widać pewnie czarnuchów i robotników, ale w oddali, tak że nie nocują na jej wycieraczce ani nie musi ich odrywać siłą od swojej mikrofalówki. Na punkcie domu nie jest najwyraźniej przeczulona, ale lubi trochę popracować w ogrodzie. Jest feministką? - Jak one wszystkie teraz. - No tak. Trudno tego uniknąć. Uczyniły z konieczności cnotę, tak się przynajmniej wydaje. - Dlaczego? - Wokół feministek narosło masę mitów. Mówi się, że mają owłosione nogi i otwarcie gardzą seksem. Ale zapewniam cię, że w łóżku potrafią być naprawdę niegrzeczne - jeśli tylko zgodzą się z tobą pieprzyć - bo w ogóle niczego się nie wstydzą. Chociaż przy tym wszystkim są gotowe powiedzieć ci, że twój mały przyjaciel jest dla nich zbyt mały. - Poważnie? - Nie ekscytuj się tak. - Chili poklepał brata po policzku. - Dziś wieczorem to ci się nie zdarzy, jestem prawie pewien. Rzecz w tym, że one same się boją, że są zbyt szerokie. Jak będziesz miał jakieś kłopoty, spróbuj o tym wspomnieć, byle dowcipnie. - Co masz na myśli, mówiąc "dowcipnie"? - Co? - Daj mi jakiś dowcipny przykład. - Teraz? - No tak, na wszelki wypadek. - Dobrze. - Chili pomyślał przez chwilę. - Powiedz: "Seks z tobą, kotku, był jak rzut bananem w górę Oxford Street. Ale wolałbym móc dotykać naraz obu poboczy". - I to wystarczy? - Raczej tak. - Czy to ci się kiedykolwiek przydarzyło? - Raz, zupełnie niedawno, kochałem się z pewną kobietą. Chciała jeszcze, domagała się, żebym ją wypełnił. "Daj mi go, daj mi swój wielki helikopter!" - Chili zachichotał. - A ja już byłem cały w środku. I powiedziałem: "Przykro mi, słoneczko, na dziś wieczór to musi ci naprawdę wystarczyć". Zachowała się na poziomie. Zawsze tak postąpią, jeśli im wytłumaczysz. Pragniesz jej, tej swojej nauczycielki? - Chili, jak możesz zadawać takie pytania? Ledwie ją znam. - Człowiekowi wystarczą dwie minuty, żeby wiedzieć, czy chce się z kimś kochać, czy nie. Po godzinie nabiera pewności, czy chce z tym kimś być. Jeśli jej pragniesz, to ją po prostu weź. - Nie mogę tego zrobić. - Dlaczego nie? Jezu Chryste, przecież ty szczękasz zębami. Co by ojciec powiedział? Chili wrzucił bieg i ruszył z takim piskiem opon, jakby siedzieli w kokpicie pikującego bombowca. Wypadli na drogę. - Co ty wyprawiasz? - wrzasnął Shahid. - Jesteś za wcześnie. Shahid o mało nie chwycił za kierownicę. - Jesteśmy akurat na czas! - Będzie pragnęła cię bardziej, jeżeli każesz jej zaczekać. W nieskończoność, zdawało się Shahidowi, Chili pędził w tę i z powrotem po Camden High Street jak jakiś złodziej samochodów, mijał stacje metra, kina i puby, w których rozbrzmiewały głośno utwory pakistańskiej śpiewaczki qawali, Nasrut Fatah Ali Khan. Shahid zaczął wątpić, czy z jego bratem jest wszystko w porządku. Zwykle zajmował się rzeczami dużo większej wagi niż dotrzymywanie mu towarzystwa. - Wystarczy. - Pod domem Chili wyciągnął swój portfel z tylnej kieszeni spodni. Miał wielkość połowy bochenka chleba. - Weź to, na wypadek gdybyś musiał wracać do domu taksówką. - Tu stróż realizmu wręczył Shahidowi trochę pieniędzy. - I nie zapominaj, że zawsze to one boją się bardziej niż my. - Chili... - Co jeszcze, do cholery? Shahid uświadomił sobie, że jego brat nawet słowem nie wspomniał o swojej żonie. - Co słychać u Zulmy? - U Zulmy? Nie bądź chrzanionym palantem. Zulma to Zulma. O co ci, do ciężkiej cholery, chodzi? - O nic. - Chcesz mnie wyprowadzić z równowagi? - Ale skąd. - Na pewno? - Tak tylko zapytałem o rodzinę. Chili pocałował go w policzek. - Nie zapomnij o mojej czerwonej koszuli. - Oczywiście. - Dobre z ciebie dziecko. Shahid ruszył pod górę podjazdem, ale zatrzymał się i zawahał. Nie miał ochoty teraz wchodzić. Jednak odwróciwszy się, zobaczył Chilego, który ciągle siedział w samochodzie, rozgrzewając silnik na najwyższych obrotach i mrucząc: "Kici, kici, kici". Zadzwonił. Kiedy Deedee pojawiła się w drzwiach, Chili głośno zatrąbił i roześmiał się. V Stał niepewnie na środku, trzymając ręce w kieszeniach. - Gdzie chciałbyś usiąść? - zapytała. Nie miał pojęcia. - Och, po prostu czuj się jak u siebie. To był wielki dom. Drzwi ozdabiały witraże, a podłogę w holu wyłożono olśniewającymi płytkami. Ale był dosyć zaniedbany i zabałaganiony jeszcze bardziej niż pokój Shahida, z gołą podłogą, usianą tu i ówdzie wymiętymi dywanikami, z podartymi plakatami Malcolma X i Billie Holiday oraz trzema starymi rowerami opartymi o ścianę. Na krzesłach i podłodze poniewierały się zakurzone, pożółkłe gazety, z których część pocięto, jakby sporządzając z nich fiszki. Całość przypominała akademik, zresztą Deedee powiedziała mu, że troje studentów z college'u zajmuje wolne pokoje. Był tam także kominek i stojąca naprzeciw niego sofa. Kawałek sera Gruyere leżał na drewnianym talerzu na podłodze. Poszła po wino. Przysiadł na sofie, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, że kiedy wróci, będzie musiała usiąść obok niego. Przed tą wizytą miał tak dziwne, pełne szalonych nadziei myśli, po części inspirowane opowieściami Chilego, że teraz czuł się potężnie onieśmielony. Zerwał się, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Samochód ciągle tam stał. Muzyki nie było słychać, a Chili siedział wpatrzony w przestrzeń. Shahid zastanawiał się, czy kiedykolwiek przedtem widział go tak wyciszonego. Jakby czując na sobie jego wzrok, Chili odwrócił się gwałtownie, wyszczerzył w uśmiechu i podniósł do góry oba kciuki. Shahida przeszedł dreszcz. Co będzie, jeśli Chili nagle zapragnie poznać Deedee? Z pewnością był do tego zdolny. Trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego nie powinna otwierać drzwi. Dobiegł go hałas z kuchni. Błyskawicznie wyciągnął się na całą długość sofy, z nogami przewieszonymi przez jej krawędź i z zainteresowaniem zaczął się wpatrywać w niewielki telewizor na półce po przeciwnej stronie pokoju, niestety wyłączony. - Miło jest spotkać kogoś, kto czuje się dobrze w każdych warunkach. - Przyniosła butelkę wina i dwa kieliszki. Postawiła je i włączyła kasetę wideo. Były to wczesne nagrania Prince'a. - Pooglądaj sobie, a ja w tym czasie podgrzeję dla nas trochę zupy z dyni, z dodatkiem kokosa i imbiru. Jest naprawdę pyszna. Lubisz? - Brzmi fantastycznie. Bardzo chętnie spróbuję, jeśli to nie za duży kłopot. A przy okazji - powiedział, gdy kierowała się w stronę drzwi - bardzo dziękuję, że zaprosiłaś mnie, żebym przejrzał ten materiał. Bez niego nie mógłbym napisać tej pracy. - Porozmawiamy o tym później. - Oczywiście. Porozmawiają później? Usiadł, próbując oglądać kasetę, ale dobiegła końca, zanim zdążył się naprawdę wciągnąć. Nie znalazł nic ciekawego, dlatego wstał, przewinął kasetę do początku i obejrzał ją jeszcze raz. Potem dwukrotnie oglądał inne nagranie, cały czas siląc się, by wymyślić inteligentny komentarz. Po udręczonym mózgu tłukło mu się tylko jedno określenie: "monolityczny". To był diapazon, który należało utrzymać. Ale żadne inne pasujące do niego słowa nie przychodziły mu do głowy. Co ona sobie pomyśli, kiedy on dwa razy pod rząd oświadczy: "To doprawdy monolityczne"? Kolejny raz zmieniał kasetę, kiedy weszła, niosąc na tacy zupę, bagietki i sałatkę grecką. Przymierzała się, by usiąść na sofie. Nie mógł przecież pobiec tam, zepchnąć jej i przyjąć poprzedniej pozycji. Wskazała na taśmy. - Uważasz, że są seksowne? Siedział tuż przy niej. Zupa była bardzo gorąca i prawie oparzył się w język, próbując się z nią uporać. Nie mógł przestać myśleć o tym, gdzie może być jej mąż. - Dosyć. I przypominają nieco pantomimę - zawahał się, ale ciągnął dalej.- Nie sądzisz, że są monolityczne... zupełnie jak monolity, a także w niemałym stopniu takie... katartyczne? - Nie cierpię tego domu. - Proszę? Rozglądała się po pokoju. - Próbujemy go sprzedać. Przepraszam, o czym mówiłeś? - O wideoklipach. Doprawdy monolityczne. Wpatrzyła się w swój talerz. Ogrzewało go ciepło bijące od kominka; musi natychmiast zdjąć marynarkę, jeśli nie chce utopić się we własnym pocie. Był już przy guzikach od koszuli, kiedy poczuł na sobie parę oczu przyglądających mu się z głębi korytarza. Brownlow pośpiesznie wkładał płaszcz. Pomachał im i próbował uśmiechnąć się przyjacielsko. Shahid uczynił to samo, starając się jednocześnie odsunąć od Deedee możliwie jak najdalej. Obawiał się, że przekroczył granice przyzwoitości, Andrew bowiem wszedł do pokoju, stanął tuż przy nim i dokładnie mu się przyjrzał. Już miał coś powiedzieć, ale przypomniał sobie o swoim jąkaniu. Zatem wyciągnął klejącą się rękę, którą Shahid z uszanowaniem uścisnął, próbując zignorować fakt, że ślubna żona Brownlowa niemalże siedziała mu na kolanach. Kiedy Andrew odwrócił się do wyjścia i Shahid z uczuciem ulgi mógł ponownie zabrać się do jedzenia zupy, pochwycił spojrzenie, które wymienili Deedee i jej mąż. Kryła się w nim pewna obojętna ciekawość, jak gdyby szukająca potwierdzenia, zupełnie jakby dwoje nieznajomych ludzi spotkało się po latach na ulicy i próbowało sobie przypomnieć, czy nie widziało się już kiedyś wcześniej. Drzwi frontowe zamknęły się z trzaskiem. - Cóż za cichy człowiek. Deedee odłożyła łyżkę i parsknęła śmiechem. - I to jest mój mąż! Wyobrażasz sobie? - Muszę przyznać, że z trudem. - Pewnego dnia udaje ci się kogoś namiętnie pokochać, a już niedługo potem nie możesz uwierzyć, że kiedykolwiek tak wiele do niego czułeś. Zdarzyło ci się to kiedyś? Jednego wieczoru, przed laty, Andrew wrócił z przyjęcia i powiedział mi, że całował inną kobietę. W tych czasach ludzie próbowali być ze sobą zupełnie szczerzy i nie mieć żadnych tajemnic. - Dlaczego? - Już nawet nie pamiętam. Chyba z przyczyn politycznych. W każdym razie nie spałam przez dwie noce z rzędu. Nigdy nic czułam się aż tak upokorzona. A teraz nie wiem, jak mogłam wpaść na podobny pomysł - westchnęła. - Równie dobrze można mieć nadzieję, że im większe i boleśniejsze były doświadczenia tej bliskości, tym więcej uda się jej ocalić. Ale to się nie sprawdza. Prędzej czy później zaczynasz się zastanawiać, kim jest właściwie ten człowiek? Skończyli zupę. Deedee zapytała go, czy ma ochotę obejrzeć kasety jeszcze raz, ale chociaż wiedział, że kiedy przyjdzie do pisania pracy, okaże się, że niewiele z nich zapamiętał - może poza faktem, że Prince z dużym upodobaniem wkładał damską bieliznę - obawiał się, że nie zdoła wysiedzieć w spokoju tak długo. Kłopot w tym, że nie miał zupełnie pojęcia, czy ona miała ochotę na oglądanie, czy też raczej ją to nudziło. Odniosła talerze do kuchni. Gdy wróciła, stanęła, nawijając włosy na palec i powiedziała: - Bardzo cię przepraszam, ale naprawdę muszę wyjść. Kiedy spędzam tu za dużo czasu, wpadam w zły humor. Poza tym nie chcę dawać moim lokatorom powodów do plotek. Co prawda tutaj nie dzieje się zupełnie nic - wskazała na nich dwoje - ale - Wzruszyła ramionami, a on przytaknął ze zrozumieniem. - Ale tym mniej tematów do poruszania zyska jutro rano cały college. Zerwał się i demonstracyjnie ziewnął. - Rzeczywiście, jestem już trochę zmęczony. - Myślałam, że pójdziesz ze mną. - Ja? - O ile nie jesteś zbyt zmęczony. Byłoby mi bardzo miło. To jak? - Nie czuję się zmęczony ani odrobinę. - Jej propozycja wywarła na nim ogromne wrażenie, jednocześnie wytrącając go z równowagi do tego stopnia, że dodał: - Tak. Ja... z największą przyjemnością pójdę, gdzie tylko zechcesz. Chodźmy. - To miło z twojej strony. Uwielbiam słowo "tak". To właściwie najbardziej interesujący wyraz w języku, nie uważasz? Zupełnie jak zawias, dzięki któremu otwierają się drzwi możliwości. Tak, tak, tak. Zrobił krok w jej stronę. Kąciki jej oczu zmarszczyły się w uśmiechu zadowolenia. - Dasz mi chwilkę, żebym mogła się przygotować? Tym razem zniknęła na dłużej. Podszedł do okna. Chili wyciągnął się na rozłożonym siedzeniu, paląc papierosa, gapiąc się przed siebie i słuchając leniwego dudnienia swojej muzyki. Jak zachowałby się teraz ten Wergili w butach Bass Weejans? Chyba jak dotąd nie zrobił żadnego fałszywego ruchu? Chociaż Chili ze swoim samochodem i nożem sprężynowym pewnie wypadłby dużo lepiej. Ale Shahid nie pozwoliłby Deedee nawet zbliżyć się do niego. Nie, Chili stanowczo był ostatnią osobą, do której chciałby być podobny. Nienawidził zbyt wielu jego cech. Jeżeli Chili sądził, że Shahid ma ze sobą problemy, były one niczym w porównaniu z tymi, które Shahid przypisywał swemu bratu. Rozumowanie Chilego opierało się na przekonaniu, że ludzie są słabi i leniwi. Ale nigdy nie twierdził, że są głupi - tego błędu by nie popełnił. Chociaż obserwował, jak opierają się wszelkim zmianom, nawet tym, które mogłyby poprawić ich sytuację; jak mało w nich przebojowości, a dużo strachu i biernego samozadowolenia. To dawało przewagę komuś z inicjatywą i silną wolą. Chili uważał, na przykład, że mężczyźni boją się zrobić z siebie głupców, kiedy są z kobietami, i dlatego cofają się, gdy powinni iść naprzód. Sam siebie nazywał drapieżnikiem. Najbardziej usatysfakcjonowany był wtedy, kiedy to kobieta składała mu propozycję. Często nawet nie uważał za konieczne iść z nią do łóżka. Wystarczał mu sam wyraz jej oczu, pełen pożądania, oczekiwania na rozkosz i przyzwolenia. W domu Chili miał zwyczaj każdego ranka mościć się na łóżku Shahida i donosić mu o wyczynach ubiegłej nocy: Chili zadzierający czyjąś spódniczkę na tyłach klubu tenisowego; Chili uciekający przez okno sypialni żeńskiego internatu; Chili i jego skłonność do trójek - on i dwie dziewczyny - "Sandwicze z King's Road" - jak to nazywał; Chili, poderwany w knajpie, przelatuje panienkę na oczach jej starego męża. Ojciec zachwycał się przygodami swojego starszego syna. Chociaż nie dane mu było wysłuchać tych najbardziej pikantnych, gdyż Chili obawiał się, że je potępi jako "wyuzdane aż do przesady". Ale zawsze krzyczał na cały dom: "Informuj mnie o wszystkim!", kiedy Chili wyruszał na kolejną wyczerpującą ekspedycję. Ojciec koniecznie chciał poznać jego dziewczyny. "Nie wątpię, że wolą się umawiać z tobą, ale raczej to ja powinienem z nimi rozmawiać. Przyprowadzaj je!" Chili przyprowadzał dziewczyny do ojca, który przyjmował je, leżąc w łóżku, ustawionym na środku pokoju, ubrany w połyskliwy bordowy szlafrok (pod którym niezmiennie nosił niebieską jedwabną pidżamę). Słuchał Glenna Millera i pociągał whisky z wysokiej szklanki (Bushmills pół na pół z gazowaną wodą mineralną). Ojciec kładł się zawsze, gdy tylko nie pracował. Spoczywał tam jak pasza, ze stosem komiksów na nocnym stoliku. To było jego "centrum operacyjne". W tym czasie matka przyjaciółkami, siostrami i ich dziećmi urzędowała w innej części domu; wszystko było prawie tak jak w Karaczi. Podobnie jak ojciec, tylko z bardziej złośliwym nastawieniem, Shahid lubił słuchać opowieści Chilego jako swoistych baśni o szaleństwie i żądzy, szczególnie gdy Chili wypadał w nich głupio. Jak na przykład wtedy, kiedy poderwał w klubie wyjątkowo czarującą dziewczynę i spędziwszy z nią niepokalaną noc, obudził się w domu pełnym plakatów i magazynów Frontu Narodowego, słysząc w salonie jej dwóch ostrzyżonych na łyso braci, szczękających jakimiś łańcuchami. Udając hiszpański akcent, Chili uciekł frontowymi drzwiami. Problem tkwił w tym, że ojciec chciał, żeby Shahid poszedł w ślady Chilego. Kiedy miał piętnaście lat, ojciec nakłonił go, żeby zaprosił na randkę jedną z miejscowych dziewcząt. Cały wieczór włóczyli się po okolicy i Shahid czytał jej Shelleya w stogu siana. Kiedy wrócił, ojciec kazał Tipoo - swojemu najmłodszemu bratu, który był schizofrenikiem i pomagał w domu - przyprowadzić Shahida do "centrum operacyjnego". - Dotknąłeś jej? - Ojciec uderzył się we własną rzężącą klatkę piersiową. - Czy posunęliście się dalej? - ciągnął, klepiąc się po udach, chudych jak u Chrystusa ze średniowiecznych malowideł. Chili stał w drzwiach i uśmiechał się z wyższością. - Nie. - To co robiliście tak długo? - Czytaliśmy poezję. - Głośniej, ty chrzaniony, nieporadny eunuchu! - Czytałem jej poezje Shelleya i Keatsa. - Dziewczynie? - Tak. - Śmiała się z ciebie? - Chyba nie. - No jasne, że tak, ty idioto! Ojciec i Chili ryczeli ze śmiechu. Chociaż ojciec od czasu do czasu lubił sobie poużywać, był człowiekiem prawym i godnym szacunku. Niewysoki, trochę powyżej metr sześćdziesiąt, z krótko przyciętym wąsikiem, do biura chodził w garniturach lub blezerach, w szarych spodniach i krawacie. W czasie wojny latał bombowcem RAF-u ze wschodniej Anglii i został za to odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego. Zawsze chciał osiągnąć jak najwięcej. Jego duma nie znała granic, podobnie jak jego galanteria. Osobiście zabierał swoich synów na zakupy, żeby mieć pewność, że zarówno jego, jak i ich ubrania są najwyższej jakości. I kiedy chłopcy stroili do siebie głupie miny przed ogromnymi lustrami firmy Burtons the Tailors, on i kierownik sklepu przeglądali opasłe tomy katalogów z próbkami materiałów, wzorzystych i gładkich, zupełnie jak para uczonych pracujących nad manuskryptami. Ojciec potrafił wrócić do sklepu nawet kilka razy dla wykonania niezbędnych poprawek - zazwyczaj spodnie były zbyt długie - zanim po nie kończących się deliberacjach zdecydował, że dany krawat czy kamizelka jednak odrobinę nie pasują do garnituru. W domu zamykał się z Shahidem i Chilim w łazience, żeby zademonstrować im jedynie właściwy sposób golenia się, nakładania piany pędzlem, kąta nachylenia żyletki oraz mydlenia, tarcia, skrobania i szczypania ciała. Po czym rozbierał się do naga, żeby przybliżyć im procedurę brania kąpieli, po której następował pokaz, jak należy pudrować jądra, pachy i miejsca między palcami u nóg. Ojciec raczej położyłby się na ulicy, niż przeszedł przez drzwi, nie przepuściwszy najpierw kobiety. Uczył swoich synów podobnych uprzejmości, a także ćwiczył z nimi zdecydowany uścisk dłoni, który należało wymienić przy powitaniu. Chciał, żeby wszyscy podziwiali jego bystrych, dobrze wychowanych chłopców. Ale czy im się to przydało? Deedee ciągle nie wracała. Shahid czuł się coraz bardziej zaniepokojony jej nieobecnością. Co mogła robić tak długo? Ich rodzice przyjechali do Anglii, aby wieść spokojne, dostatnie życie w kraju nie rządzonym przez despotów. Kiedy im się to udało, całą swoją ambicję przenieśli na synów, szczególnie na najstarszego. Ojciec kochał Chilego, ale czy teraz pochwaliłby jego zachowanie? Ostatnio celem Chilego stało się odniesienie sukcesu w Ameryce, w której pociągała go nie tyle wolność, co brutalna intensywność życia. Do znudzenia oglądał Dawno temu w Ameryce, Człowieka z blizną i Ojca chrzestnego, traktując je z całą powagą jako instruktaż robienia tam kariery. Zdarzyło mu się nawet wyklinać ojca - poza jego plecami - za to, że przyjechał do starej Anglii, zamiast stanąć na Ellis Island ramię w ramię z Żydami, Polakami, Irlandczykami i Armeńczykami. Anglia była zbyt drobna i nieugięta; nie można zdobyć prawdziwej sławy w kraju, w którym policjanci noszą czapki o kształcie ściętego kabaczka. Chili sądził, że w Ameryce mógłby zostać naprawdę kimś, ale bynajmniej nie zamierzał wyjeżdżać jako nikt. Chciał wypracować sobie pozycję w Londynie i dopiero wtedy wyruszyć na podbój Nowego Jorku. Problem polegał na tym, że - jak twierdził wuj Asif - zaczynając w latach osiemdziesiątych, Chili zbyt łatwo doszedł do pieniędzy. Nie miał dla nich szacunku. "Teraz ludziom, a zwłaszcza ludziom młodym, łatwo jest zapomnieć, że dopiero co przybyliśmy do Anglii" - mawiał wuj. "Przystosowanie się do nowego miejsca zabiera co najmniej kilka generacji. Wydaje nam się, że osiedliśmy tu już na dobre, ale tak naprawdę jesteśmy jak oblubienica, która właśnie przekroczyła próg nowego domu. Musimy uważać, bo któregoś dnia możemy się obudzić i zobaczyć, że to małżeństwo przyniosło opłakane skutki". Ta prawda z pewnością była bardzo gorzka. Ich wuj podjął niesłychany trud życia w kraju, który nie potrafił docenić jego inteligencji, inicjatywy i imaginacji, i w którym większość wysiłków grzęzła w beznadziejności. Shahid rozumiał, co wuj Asif miał na myśli. Wstał. Deedee ciągle nie dawała znaku życia. Coś jej się mogło stać. W poszukiwaniu Deedee odważył się wyjść na korytarz. Zaczął wchodzić po schodach. Gdzieś u góry usłyszał ją śpiewającą przy włączonej płycie. Rozpoznał melodię, ponieważ Chili bardzo często jej słuchał, ubierając się przed wieczornym wyjściem; był to pierwszy utwór z albumu Beggars' Banquet Stonesów. Wycofał się. Usłyszał jej głos ze szczytu schodów. - Shahid? To ty? - Tak. - Czy mógłbyś przyjść tu do mnie na górę i coś mi powiedzieć? - A co takiego chciałabyś usłyszeć? - W co mam się ubrać. Chodź ocenić, czy dobrze wyglądam? Wspiął się po schodach, myśląc o tym, jak obiecująco zapowiada się i ona, i ta noc. VI Wyszli z domu wkrótce potem. Chili zauważył ich, uruchomił silnik i odjechał, za co Shahid poczuł do niego cichą wdzięczność. Kierowali się w górę ulicy. Na poboczu zatrzymał się autobus. Konduktor spojrzał na nich i kiedy Deedee potrząsnęła głową, nacisnął dzwonek. Przy Camden Plaza nie tyle przywołała taksówkę, co wyszła prosto na ulicę. Taksówka znalazła się przy nich natychmiast. Deedee wsiadła do niej i nachyliła się do kierowcy, wydając odpowiednie instrukcje. Shahid zwlekał przez moment, podziwiając, jak olśniewająco wyglądała w krótkiej spódniczce i marynarce z szerokimi wyłogami, pod którą włożyła tylko czarny biustonosz. W taksówce znaleźli się bardzo blisko siebie. - Próbujemy sprzedać ten dom, teraz, kiedy nasze małżeństwo się rozpadło - powiedziała. - Już nie mogę się doczekać chwili, kiedy przeniosę się do własnego mieszkania. Pachniała kwiatami. W jej uszach migotały maleńkie kolczyki, niczym mające zaraz spaść krople rosy. - Dlaczego już nie jesteście razem? - zapytał i natychmiast zrugał się w duchu za zadawanie tak niezręcznych pytań. Nie odpowiedziała, tylko zaczęła gwałtownie szperać w swojej torebce, jak gdyby w poszukiwaniu odpowiedniej nagrody. Siedział w milczeniu, na szczęście była to londyńska taksówka. - Ten facet interesuje się wyłącznie polityką - odezwała się. - Całymi latami dzieliłam jego pasję. Sama przed sobą nie chciałam przyznać, jak bardzo mnie to ograniczało. Poczucie winy nie było mi potrzebne. - A co chcesz robić teraz? - Sama dobrze nie wiem. Coś innego. Zająć się kulturą. Kiedy mam czas, nie robię nic. I pozwalam sobie na odrobinę przyjemności. Tak. - Ponownie podjęła poszukiwania w torebce. - Andrew znalazł sobie kolejną kobietę i większość czasu spędza teraz u niej. Mamy taką zasadę: kochanków nigdy nie sprowadzamy do domu. Wyraz "kochanek" w odniesieniu do doktora Brownlowa wydał się Shahidowi niezwykle komiczny; przez moment wyobrażał go sobie bez spodni, ale potem przemknął mu przez głowę obraz Andrew całującego Deedee i zaczął się zastanawiać, co jeszcze robiła u boku takiego faceta. Kiedy wyciągnęła z torebki małe drewniane pudełeczko o rogach okutych miedzią, nie mógł się pozbyć wrażenia, że jej osobowość jest dużo bardziej skomplikowana, niż przypuszczał. Wyjęła dwie ozdobione rowkiem białe pigułki. Leżały na jej wyciągniętej dłoni niczym miniaturowe bomby. - Nie wiem, dlaczego tak się przed tobą odsłaniam. Może mam jakieś niejasne przeczucia - powiedziała. - Czy to dlatego zaprosiłaś mnie na dziś wieczór? - Tak. A poza tym byłeś samotny i spodobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzyłeś. - Mężczyźni często składają ci podobne propozycje? - Proszę? - Byłem ciekaw. Przepraszam, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Patrzyła z uwagą przez okno. - Zamierzam to wziąć. Przyłączysz się do mnie? - Co to jest? Czuł jej ciało tuż przy sobie. - Wprawi cię w dobry nastrój. Będziesz się śmiał i tańczył. Odpowiedziała na jego pytanie; profesjonalny ton, jakim to zrobiła - "Doświadczysz tego i tego..." - oraz użyte przez nią fachowe terminy upodobniły ją do lekkomyślnej lekarki. Słuchał z rozkoszą; tak wiele wiedziała. A jednak niepokoił go fakt, że o "szatańskich używkach", jak jego matka określała muzykę pop i narkotyki, Deedee mówiła ze swadą, z jaką dorośli dyskutowali o winie i literaturze. - Kiedyś paliłem trawę, ale tę pigułkę wziąłem dotąd tylko raz, w Brighton. - I jak było? - Łyknąłem połowę i wtedy chłopak, który mi ją dał, opowiedział mi o tobie i stwierdził, że powinienem cię poznać. Oto jestem. - W takim razie cieszę się, że spróbowałeś. Te są bardzo łagodne. Uwrażliwiają. To jak będzie? Taksówka posuwała się spokojnie, nie było dużego ruchu. Nie miał pojęcia, dokąd jadą. Przez to nie kończące się, pozbawione kształtu miasto można jechać nawet dwie czy trzy godziny i nie dotrzeć na jego krańce; tylko od pewnego miejsca, do którego nie trafiają już turyści, ludzie stają się coraz bardziej obdarci, samochody coraz starsze, a domy zaniedbane. Wrzuciła tabletkę do ust i odchyliła głowę do tyłu, popijając wodą z plastikowej butelki, którą zabrała ze sobą. - Myślę, że na dziś mam już dość - powiedział. - Na pewno? Obrócił się na siedzeniu. - Te wideoklipy Prince'a naprawdę mnie podkręciły. Deedee nie odezwała się, nawet nie spojrzała w jego stronę. Była zła, na niego albo na samą siebie - nie umiał rozstrzygnąć. Sytuacja stawała się nieprzyjemna, coś wisiało w powietrzu. Mógł ją przecież poprosić o zatrzymanie taksówki. Droga powrotna nie zabrałaby mu wiele czasu, gdyby podjechał autobusem czy metrem. Riaz pracował po nocach, miał masę roboty - i potrzebował kogoś, kto przepisałby parę rzeczy na maszynie. Shahid nie mógłby sobie znaleźć bardziej pożytecznego i wartego zachodu zajęcia. Riaz, Hat i Chad byli pierwszymi napotkanymi ludźmi, którzy okazali się do niego podobni, nie trzeba im było wszystkiego tłumaczyć. Chad mu ufał. Hat nazwał go bratem. Ich paczka była mu bliższa niż jego własna rodzina. A ta kobieta, która zaprosiła go do siebie dziś wieczorem - musiał się bardzo pilnować, żeby nie tytułować jej "panią profesor" - wyglądała na bardzo spiętą. Najwidoczniej należała do grona tych ludzi, którzy stwarzają sobie problemy, żeby je potem w nieskończoność omawiać z przyjaciółmi i terapeutami; jakby na przekór rzeczywistości - w porównaniu z większością ludzi wiodła życie raczej wygodne i prawdopodobnie dość frywolne. Czy sama nie przyznała, że tęskni do przyjemności? Czuł podenerwowanie. Czego od niego chciała? - Gdzie my jesteśmy, Deedee? W odpowiedzi wskazała widok za oknem. Zjeżdżali z mostu prosto w gardziel południowego Londynu. Sam by się domyślił. Nie spodobał mu się ten jej gest, to wytykanie rzek palcami. W taksówce było włączone grzanie i ciepło torowało sobie drogę poprzez warstwy jego ubrania aż do skóry, oblewając ją potem. Musiał się rozebrać albo też wysiąść i zaczerpnąć świeżego powietrza. Osądził, że łatwiej byłoby wysiąść, pozostawiając całą tę historię w toku, nieważne, o co chodziło, i wtopić się w tłum wielkiego miasta. Zatrzymali się na światłach. Pochylił się do przodu, żeby dosięgnąć klamki, ale uznał, że warto pomyśleć, zanim się zabije. Postanowił otworzyć okno. Jednak za nic nie chciało ustąpić, chociaż szarpał rączkę w górę i w dół, a także pod kątem, próbując nawet zeskrobać zapiekły metal. Nie mógł przecież walczyć z nim w nieskończoność, w dodatku po omacku. Unikając jego wzroku, wylała nieco wody na dłoń i ochlapała nią swoje czoło i kark. Rozpalony, usiadł z powrotem na swoim miejscu. Sięgnęła ponad nim i jednym szybkim ruchem otworzyła okno. Wilgotny wietrzyk od rzeki wtargnął do wnętrza taksówki; był tu mile widziany. Taksówkarz wyciągnął rękę i włączył radio. W morzu trzasków usłyszeli strzęp jakiejś audycji o pogodzie na Orkadach, co dało im dużo do myślenia aż do momentu, w którym kierowca złapał stację grającą pop i nastawił głośniej. Niespodziewanie Shahid usłyszał kawałek, który sprawił, że jego stopy zaczęły wystukiwać rytm. The Doors? Nie, pomyłka, to było coś zupełnie świeżego, the Stone Roses albo Inspiral Carpets, jedna z tych gitarowych grup z Manchesteru. Cokolwiek to było, podniosło go na duchu. Muzyka zawsze działała na niego jak zastrzyk adrenaliny. Naraz nabrał ochoty uderzyć w koperczaki do własnej nauczycielki, która wyciągnęła go z domu na cały wieczór. (Gdyby tylko mógł zapytać, dokąd.) Kiedy już zaprzestał prób opanowania się, uświadomił sobie, że mu się to podoba. Teraz był pewien, że znajduje się we właściwym miejscu. Tak, to nie było takie złe; Chili z pewnością tego nie robił. - Namyśliłem się - powiedział. - Proszę? - Chcę spróbować. - Na pewno? Zamknął oczy, włożył pigułkę do ust i popił wodą. Potem wyciągnął ramię i przygarnął ją do siebie. Natychmiast przytuliła głowę do jego piersi. Pragnął ją pocałować, zbierał się na odwagę, ale bał się, że popełni gafę; Chili przestrzegał go przed częstym błędem - słuchania mowy ciała zamiast kobiecego głosu. Na miłość boską, była przecież jego nauczycielką, mogli go wylać z college'u. Skręcili w wąską ślepą uliczkę, wymarzone miejsce dla mordów w otoczeniu warsztatów, pozamykanych garaży i nędznie wyglądających drzewek. Wzięli ostry zakręt w przyległy zaułek. Na jego końcu, nieznacznie wibrując dźwiękiem, znajdował się White Room. Był to stary skład srebra. Wiódł do niego podjazd, pośrodku którego wydzielono ścieżkę za pomocą zwojów kolczastego drutu. Cały ten obszar, otoczony wysokim płotem, tonął w powodzi ostrego żółtego światła, które nadawało mu wygląd więziennego dziedzińca. Trzy wejścia jak do schronu były obsadzone wartownikami mruczącymi do krótkofalówek. Mimo mroźnej nocy oblegały ich prawdziwe tłumy. Dzieciaki, których nie wpuszczono, dygocząc, trzymały się kurczowo krat ogrodzenia. Inne próbowały się po nich wspinać, zupełnie jak uchodźcy, wrzeszcząc w stronę budynku, dopóki nie zostały ściągnięte z powrotem na ziemię i odepchnięte od płotu. Deedee podała swoje nazwisko i zostali wpuszczeni. Filmowani kamerami ochrony przeszli przez wejście w świetle jupiterów, ścigani zazdrosnymi spojrzeniami, zupełnie jak gwiazdy pop podczas premiery. Weszli do ciemnej części barowej, w której ludzie siedzieli pod spadochronami, sącząc wodę mineralną i soki. Alkoholu nie sprzedawano. - Tędy. Prowadziła go poprzez labirynt korytarzy z falującego płótna. W końcu znaleźli się w ogromnej sali, mieszczącej już co najmniej pięćset osób, na której ścianach migotały ciągle zmieniające się slajdy. Gwar rozmów rozlegał się z mocą trąby powietrznej międzyplanetarnych odgłosów. Silne strumienie kalejdoskopowego światła przeszywały powietrze. Wielu mężczyzn było obnażonych do pasa i miało tylko bardzo skąpe kąpielówki; niektóre kobiety urzędowały topless albo w króciutkich szortach i bluzkach z siatki. Jedna, z wyjątkiem butów na wysokich obcasach, była zupełnie naga i próbowała kopulować z olbrzymim plastikowym penisem przyczepionym do własnych ud. Inne nosiły stroje z gumy, rozmaite maski albo też ubrały się jak małe dziewczynki. Tańczono ekstatycznie, pojedynczo. Niektórzy pogwizdywali, inni krzyczeli w upojeniu. Deedee przysunęła wargi do jego ucha. Przemożna bliskość jej włosów i zapach skóry przyprawiły go o prawdziwy wstrząs. - Zabawimy tu tylko chwilę i ruszamy dalej - próbowała przekrzyczeć to piekło. - Niedługo chyba uwierzę, że potrafię latać! - Dlaczego? Dobrze się czujesz? - Nie wiem. - Mam wrażenie, że cię do tego zmusiłam. - Owszem, ale jestem ci wdzięczny. Chyba można to nazwać edukacją? Tańczyła energicznie, potem zwolniła i zaczęła się poruszać bardziej zmysłowo, niczym rozwijająca się lina. Stał na wprost niej, wbijając stopy w podłogę w obawie, że uniesie się w powietrze. Półprzymkniętymi oczyma wpatrywał się w rozżarzone opary ultrafioletu. Poprzez złocistą mgłę zauważył, że niektórzy tańczący ludzie nie zwracają na siebie nawzajem żadnej uwagi, a inni przeciwnie, wpatrywali się w twarze pozostałych jak w obraz. Teraz sam to robił; wszyscy wyglądali tak pięknie. Ale zanim zdążył się zastanowić, jak to możliwe i dlaczego tak cudownie się czuje, zalała go fala błogości, zupełnie jakby westchnęły tajemnicze istoty kryjące się w jego wnętrzu. Czuł, jak jego ciało staje się coraz lżejsze. Chwila uniesienia minęła i poczuł się opuszczony. Pragnął, by wróciła. Nadeszła jeszcze raz i jeszcze. Wpadł w pulsujący trans, wił się w ekstazie, czując się częścią falującego morza. Mógłby tak tańczyć do końca świata, ale usłyszał jej głos. - Musimy już iść. Fale elektrycznego światła rozbłysły w powietrzu. Wystrzeliły z nich liście płomiennych palców wskazujących na szklaną kabinę disc jockeyów, którzy przylecieli prosto z Nowego Jorku. - Dlaczego? - Jeden z moich niezawodnych studentów doniósł mi o dużo lepszej imprezie. Przyjęciu na miarę końca wieku. - Przecież, stulecie jeszcze się nie skończyło. - Nie, ale tak się poczujemy. - Deedee, to niemożliwe, żeby gdziekolwiek mogło być lepiej niż tu. Zdecydowanie potrząsnęła głową. Wiedziała lepiej. - Zapalimy i idziemy dalej. Wyszedł za nią. Lodowate powietrze zamroziło pot na ich czołach i chwilowo przywróciło mu jasność umysłu, kiedy gapił się na zapierającą dech w piersiach ulicę, oświetloną jakby była scenerią musicalu. On i Deedee nie rozmawiali wiele, ale nie mogli oderwać od siebie oczu. Jechali kolejną taksówką, wiedział o tym, chociaż zupełnie nie miał pojęcia, jak się w niej znaleźli; poza tym stracił już poczucie czasu. Ciągle kierowali się na południe, być może przejeżdżali przez jakiś park, bo była to duża, otwarta i bujnie porośnięta przestrzeń na przedmieściach. Nie zauważył sklepów. Oszronione drogi były zupełnie puste, żadnego ruchu, ani jednego przechodnia. W oddali majaczyły pogrążone w mroku rezydencje, otoczone potrójną linią wysokich murów i żelaznymi bramami. Zastanawiał się, gdzie teraz może być Chili. Myślał o swojej matce, śpiącej spokojnie we własnym łóżku. Jego rodzina byłaby zachwycona, gdyby mogła zamieszkać w tej okolicy. Zatrzymali się przy złowieszczym żelaznym ogrodzeniu białej posiadłości; "Zapewne podobną wybrałby angielski Gatsby" - pomyślał Shahid. Na podjeździe obok parkowały ciężarówki. Potężnie zbudowany mężczyzna stał w mroku. Shahida dokładnie przeszukano, obmacując z uwagą jego spodnie; musiał także zdjąć skarpetki i wywrócić je na zewnątrz, stojąc na jednej nodze w błocie. Weszli do marmurowego holu i znaleźli się u podnóża wspaniałych schodów. Minęli sprawnie działającą szatnię, barek i wypchanego polarnego niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach z żarówką w pysku; przeszli po puszystym białym dywanie przez kolejne drzwi, przebyli przestronny pasaż, przeszkloną werandę, gdzie rosły sięgające dachu drzewa i doszli do miejsca, w którym kilkoro zupełnie nagich ludzi korzystało z jacuzzi. Tuż obok mieścił się podświetlony kryty basen. Na jego zacienionej powierzchni unosiły się tuziny cytrynowych balonów. Za nim aż po horyzont rozciągał się ogród, skrzący się niebieskim światłem latarni gazowych. Miejsce było idealne na domowe party. Kiedy tak patrzyli, Deedee schwyciła go za rękę i wyszeptała do ucha: "(...) ów tajemniczy, głęboki jar, skośnie / Tnący wzgórze pod cedrów sklepieniem zielonem! / Dziki matecznik czarów, gdzie tylko rozgłośnie / Pod blady nów niekiedy znienacka urośnie / Szloch kochanki, tęskniącej za swoim demonem!" Pierwsi dzicy lokatorzy zjawili się w rezydencji poprzedniego wieczoru, po tym, jak o jej istnieniu doniósł perkusista Pennies from Hell, prywatnie pomywacz okien, który wypatrzył ją podczas jednego ze swych obchodów. Tej nocy opanowały ją hordy nastolatków z południowego Londynu. Ostrzyżeni na pazia, nosili bluzy a la moda deskorolkowa, baseballowe czapeczki, kaptury, poncha w jaskrawych kolorach i dwudziestocalowe dzwony z dżinsu. Jak zauważyła Deedee, większość z nich zapewne nigdy nie widziała takiego domu od wewnątrz, chyba że akurat dostarczała tam artykuły spożywcze. Teraz mieli jedyną w swoim rodzaju okazję. Do końca weekendu z posiadłości zostaną tylko zgliszcza. - Z dzieciaków również - dodała. Próbowali wejść na górę, ale całe masy ludzi schodziły właśnie po schodach. Inni tańczyli tam, gdzie stali, wymachując dłońmi w powietrzu i krzycząc: "Każdy ma prawo poczuć się szczęśliwy, każdy ma prawo..." Część siedziała z zamkniętymi oczyma, kiwając głowami do taktu. Deedee zniknęła. Na półpiętrze cherlawy, choć niezmordowany małolat zajmował się ubijaniem interesów, podskakując i wrzeszcząc: "Jeśli chcecie... jeśli tylko chcecie... Eeeee... "E" specjalnie dla was! Dla klasy pracującej!" - Ile? - zapytał Shahid. Cena była niebotycznie wysoka. - Ile chcesz? - spytał przedsiębiorczy chłopak. - Trzy. - Położył na jego dłoni trzy pigułki. Shahid połknął dwie. - Jak się nazywają? - Te białe? "Rozluźniacze". Ale mam też inne. - Te mi wystarczą. - No to baw się dobrze. Na razie. - Co ty robisz? - spytała Deedee. Stała tuż za nim, obejmując go w pasie, przytulona do jego pleców. - To dla ciebie. - Tę z rowkiem umieścił na jej wysuniętym języku. A potem znów zgubiła się w tłumie. Dalej wspinał się sam. Na podeście u szczytu schodów nikt już nie zachowywał postawy pionowej, małolaci leżeli na podłodze bez ruchu - z wyjątkiem tych całujących się i pieszczących z najbliższym sąsiadem - zupełnie jak ofiary jakiejś masakry. Shahid chciał się do nich przyłączyć i także się położył, wślizgując się na wolne miejsce pomiędzy ciałami. Kiedy zamknął oczy, jego mózg, który dotychczas wyobrażał sobie jako wiekowy i składający się z wielu warstw niczym poprzeczny przekrój skorupy ziemskiej, nagle zmienił się w płonący prostokąt pełen tańczących barwnych kształtów. Ktoś nie przestawał go szturchać. Kiedy otworzył oczy, zobaczył przyglądającą mu się dziewczynę. - Jak się masz? Zaskoczony zapytał: - Co tu robisz? - To samo, co ty - dobrze się bawię. - A co robisz poza tym? - Z resztą czasu? - Tak w ogóle. - To samo. - Chyba nie całymi dniami? - W każdy weekend. W piątek, sobotę i niedzielę. A przez resztę tygodnia... - Tak? - Muszę zostawać w łóżku. Też będziesz musiał, zresztą, zobaczysz jutro. Stał się wzburzoną, z chwili na chwilę coraz bardziej wrzącą cieczą, tak jakby ogień płonący w jego żołądku strawił wszystkie mięśnie i kości na bulgoczącą lawę. A jednak słowa dziewczyny zdołały go dotknąć. Gdzieś w jego mózgu czaiła się rozpacz: rzeczy, które normalnie sprawiały mu przyjemność, odpłynęły w niebyt i zupełnie nie potrafił ich zlokalizować. Chciał odszukać swoje pióro i sporządzić listę powodów, dla których warto żyć. Ale czy którakolwiek z pozycji na tej liście mogła się równać z uczuciem wyzwolonym przez ten narkotyk? Został dopuszczony do niebezpiecznego sekretu; kiedy już go poznał, wiele codziennych spraw mogło mu się wydać błahymi z tej nowej, niebotycznej perspektywy. Całował się jak szalony z leżącą obok dziewczyną, próbując chciwie zagarnąć jej język, kiedy nagle poczuł, że za moment jego głowa najzwyczajniej się stopi. Ktoś chciał się położyć obok i ciągnął go za ramię. Shahid zignorował natręta. Cały pokój stał się jednym pozbawionym imienia ciałem, jedną parą warg, jednym pocałunkiem. Wywleczono go stamtąd. Zrobiła to Deedee, która zdążyła go jeszcze obrzucić dzikim spojrzeniem, zanim odepchnęła tamtą i wpiła się w jego usta. Wzięła go za rękę i wyprowadziła. Wylądowali w basenie pierwsi. Wgramolili się w ciszę następnej taksówki i odkryli, że ich uszy ponownie pragną muzyki, i to tak bardzo jak smakosze dobrego jedzenia, ale nie można było temu zaradzić. Deedee położyła głowę na jego ramieniu. - Opowiedz mi bajkę. - Jaką? - Żeby była i romantyczna, i pikantna zarazem. - Zamknęła oczy. - Będę ją sobie wyobrażała w miarę opowiadania. Dzisiaj mogę nawet przenikać wzrokiem ściany. Jego pierwsza bajka była umyślnie dosyć dziecinna, ponieważ czuł się stremowany i zawstydzony, ale kiedy zaczęła tarmosić kołnierz jego kurtki, a potem całować płatki uszu, gdy się gubił, kierując się żądaniami audytorium, wymyślił historyjkę wystarczająco pieprzną, taką, która potrafiła ją rozpalić. Kiedy jego inwencja ostatecznie się wyczerpała, Deedee poprosiła go: - Czy mógłbyś nie mówić nikomu o dzisiejszej nocy? Tak bardzo cię proszę. Widział, że ciągle ją to nurtuje. - Oczywiście, skarbie. Obiecuję. - O tak, mów do mnie "skarbie". - Całowała go po twarzy. - Skarbie, mój skarbeńku. - A jednak ciągle się martwiła. - Czemu zawsze jestem najstarszą kobietą na takich imprezach? - Chciałbym, żebyś nie brała sobie takich głupstw do serca. - Od razu przypominam sobie, że wszyscy moi przyjaciele są od dawna żonaci albo mieszkają z kimś na stałe. Większość ma już przynajmniej jedno dziecko. Do głowy by im nie przyszło pozwolić sobie na podobne eskapady. Nawet nie mogę wspominać o tym w ich towarzystwie. Rozpoznał ulicę, ale wszystkie domy wyglądały identycznie. Śmiała się z niego, pomagając mu dopasować klucze do zamków kolejnych drzwi. Nareszcie któreś ustąpiły. Znaleźli się w holu ostro cuchnącym kocim moczem. Taksówka ciągle czekała. Całowali się namiętnie, oparci o ścianę. - Jeszcze? - Jeszcze i jeszcze - odpowiedziała. Wrócił do siebie, powtarzając "jeszcze i jeszcze", aż słowa zupełnie straciły sens. Mógłby pójść spać, ale wiedział, że rano zbudzi się do szarego życia. Dlaczego Deedee musiała odejść? Dlaczego nie było jej teraz przy nim? Dlaczego nie potrafił zaproponować jej, by spędziła z nim noc - po tak ekstatycznej kąpieli w basenie pełnym marzeń? Wszedł do pokoju, zdjął ubranie i rzucił się na łóżko, myśląc o tym, że musi być teraz w drodze do domu. Wysiądzie z taksówki i zda sobie sprawę, że taka samotność jest nie do zniesienia. A wtedy przybiegnie do niego ulicami oświetlonymi przez polarne niedźwiedzie i rzuci się w jego stęsknione objęcia. "Tak bardzo pragnę poczuć cię w moich ustach. Pozwoliłbyś, żebym cię tak pieściła?" - wyszeptała do niego w taksówce, a były to słowa, na które czekał od zawsze, już jako nastolatek. Czy nie tak właśnie powiedziała? Ale chociaż upragnione szczęście musiało być już niemal na wyciągnięcie ręki, nie mógł opanować szczękających zębów. Czy zdoła ją zaspokoić? Nie czuł własnych jąder. Z pewnością widząc go w tym stanie, włoży z powrotem swój żakiecik spod igły Katharine Hamnett i zbiegnie po schodach, ignorując zdziwienie wyczekujących pod drzwiami Riaza. Weźmie taksówkę do jednego z klubów na West Endzie; widział już, jak biegnie przez drzwi prosto w ramiona wysokiego mężczyzny w smokingu. Widocznie na nią czekał. Przynajmniej jej dzwonek nie zastanie Shahida w pidżamie, opatulonego w łóżku po samą szyję. Będzie już na nogach - tylko po co? Usmaży jej omlet. Włożył spodnie i przypiął do nich walkmana, po czym podpalił pod trzema palnikami naraz i położył się na zakurzonej podłodze, czekając na odpowiedni moment, żeby rozbić jajka - o ile jakieś znajdzie. Może ona przyniesie kilka ze sobą. Jasne, z pewnością się domyśli. Co jeszcze obiecywała, zastanawiał się, na próbę wsuwając dłoń w rozpięty rozporek spodni. (Już za chwilę tu będzie; rozbierze ją powoli i położy się obok, a rano pójdą razem do college'u: kochankowie.) Kiedy się rozstawali, przeprosiła go za to, że zabrała go do miejsc odwiedzanych przez samych białych: "Niestety, White Room jest, jak widziałeś, bardzo biały". Co to za dźwięk? Jej pukanie. Przyszła jednak! Chciał ją wpuścić, ale nie mógł podnieść się z łóżka. Cały pokój wirował, tak że nie był zdolny nawet dotknąć ręką podłogi. Oczywiście, wiedziała o tym. Zresztą zostawił drzwi otwarte. Szła w jego stronę, promienna niczym anioł. Budziła go! Zadrżał, kiedy otoczyła go ramionami, kojącymi jak objęcia matki, i rozpłynął się w tym uścisku. VII - Ty to masz szczęście, chłopie - powiedział do niego, nie bez sarkazmu, Chad. - Hej, Shahid, pytam, skąd ci się to bierze? Riaz stał przy swoim biurku, segregując spory stos papierów. Kiedy skończył, podał całość Tahirze, a ta wręczyła je Chadowi, który próbował ułożyć z nich zgrabny plik dla Shahida. Brat Shahid siedział na łóżku Riaza, zasłaniając oczy jedną dłonią, a drugą trzymając w tej chwili asekuracyjnie na wysokości ust, które wydawały mu się pełne parmezanu. - Dlaczego mam szczęście? - zmusił się, żeby zapytać. - Bo możesz się bardzo przydać. Brat wybrał właśnie ciebie. Przed półgodziną Chad zwlekł go z łóżka i pomógł mu się ubrać, gdyż oparty o niego Shahid nie mógł trafić we własne slipy, o spodniach i koszuli nie wspominając. Wpatrując się jak zahipnotyzowany w ciemny wałek tłuszczu na karku Chada, Shahid zaśmiewał się wtedy z absurdalności całej sytuacji. Ale teraz zaczynał się już powoli irytować. - To właśnie to - powiedział do niego Riaz. - Shahid! - przywołał go do rzeczywistości Chad. Zauważył, że Riaz stoi nad nim z naręczem papierów. Riaz istotnie czekał, aż Shahid otworzy oczy, zanim będzie mógł mu je przekazać. Zrobił to wreszcie, niechętnie, jakby pod nie znoszącą odmowy presją. - Co to jest, Riaz? - zapytał delikatnie. - Proszę. - Riaz podał mu plik kartek. Przewracał strony palcami lepkimi od potu, na każdej pozostawiając wilgotny ślad. Rękopis liczył około pięćdziesięciu stron. Tytuł, wypisany na pierwszej z nich, głosił: Rojenia męczennika. Zdumiony wzrok Chada wędrował od jednego mężczyzny do drugiego. Tahira obdarzyła Shahida promiennym uśmiechem. - Tak, to... to moje pisma - przyznał się Riaz. - Niemożliwe! - wykrzyknęła Tahira. - Już skończyłeś? - Na razie to tylko rękopis. Proszę - zwrócił się do Shahida - czy mógłbyś coś dla mnie zrobić? - Co tylko zechcesz. - Mógłbyś to przepisać? - Oczywiście. Nie ma sprawy. - Chad powiedział mi, że masz zacięcie literackie. - Rzeczywiście, pracuję nad powieścią. - O czym? - wtrącił się Chad. - O moich rodzicach. O dorastaniu. Typowy debiut powieściowy. - Mam nadzieję, że nie tak kontrowersyjny, jak, nie wymieniając nazwisk, niektóre współczesne powieści? - upewniła się Tahira. - To nie ten typ człowieka - uspokoił ją Riaz. - Z pewnością - przyznała. - Zgłosili się też inni ochotnicy, ale myślałem nad tym przez kilka dni i uznałem, że jesteś najbardziej odpowiednią osobą do tego zadania. - Riaz wrócił do tematu. Zaintrygowany Shahid przyjrzał się pierwszej stronie. Pismo nie wypełniało jej od początku do końca. To była poezja. Riaz napisał cykl wierszy. Był bratnią duszą. Riaz uśmiechnął się nieśmiało. - Wiesz, pochodzę z małej pakistańskiej wioski. To są głównie wspomnienia... pieśni wczesnej młodości i brzasku. Ale być może potrafią choć trochę zmienić świat. - O tak - przytaknął Chad. - Riaz jest prawdziwym poetą. Uśmiechał się skromnie. - To dzieło Boga. - Z twoim nazwiskiem na stronie tytułowej - zauważył Shahid. - Tak - rozpromienił się Riaz. - Tylko mnie można za to winić. Tahira wręczyła Shahidowi szklankę wody i dwie tabletki przeciwbólowe. - Może pomogą ci w pracy - zwróciła się do Riaza. - Jakie jest przesłanie tomiku, bracie? - Przesłaniem, bo w istocie każde dzieło sztuki musi je mieć, jest miłość i współczucie. - Jakie to piękne - wyszeptał Chad i skinął na Shahida. - Musimy już iść i zostawić brata w spokoju. W oczach Shahida błyszczały łzy, kiedy wycofywał się w kierunku drzwi. - Bracie Riaz, dziękuję ci... dziękuję ci za wszystko! - Naprawdę nie ma za co. Chad pośpieszył za Shahidem do jego pokoju, ledwie mogąc się opanować z wrażenia. - Rety, to niesamowite, dał ci do przepisania własną książkę. To prawdziwy przywilej. - Ty nie chciałeś tego zrobić, prawda? - Ja? Ja mogę dać ci jedną radę: pamiętaj, że praca, którą ci zlecił brat, jest ściśle poufna. - Za kogo mnie uważasz? - Shahid o mało nie wpadł w furię. Ojciec i Chili nauczyli go panować nad emocjami i pragnął te nauki kultywować, chociaż nie zawsze przychodziło mu to łatwo. - Sugerujesz, że nie jestem godny jego zaufania? - Ależ skąd, bracie. - Chad próbował go ułagodzić. - Ale Riaz jest niebezpieczny, zbyt radykalny. Jest naszym przyjacielem, chociaż wielu ludzi liczących się we wspólnocie bardzo niechętnie patrzy na jego twórczość. To dla nich zbyt beztroskie, zbyt frywolne. Niektórzy z tych facetów potrafią wybiec z supermarketu, jeżeli gra w nim muzyka. - Serio? - Oni twierdzą, że uczucia nie powinny być przedmiotem dyskusji. A Riaz mógłby spożytkować swój czas w lepszy sposób. - Chad położył rękę na jego ramieniu. - Przepraszam, bracie. Czujesz się już lepiej? - Ciągle trochę słabo. Chad wyjął mu z rąk książkę Riaza. - Dlaczego nie miałbyś uciąć sobie małej drzemki przed rozpoczęciem tak doniosłej pracy? Shahid położył się do łóżka. W tym czasie Chad zasiadł przy jego biurku i zajął się przeglądaniem skryptu, chociaż nic nie wskazywało, że Riaz na to pozwolił. Tego ranka, około godziny szóstej, Shahid obudził się na podłodze swego pokoju, dygocząc z zimna, z tępym bólem w skroniach. W oko wbijał mu się jego własny palec, a w uszach bulgotała woda. Co gorsza, czuł się tak, jakby ktoś obwiązał jego czaszkę plastikowym workiem. Nie mógł oddychać. Usta, gardło i nos miał kompletnie zablokowane. Chociaż walczył jak tonący, nie mógł pokonać tej przeszkody ani też odnaleźć źródła zawiesistej wilgoci z przodu ciała. Przeraził się, że to stopiony mózg wypływa mu ustami i nosem. Aby jeszcze pogorszyć sytuację, Deedee szturchała go w plecy, a jego mały przyjaciel był ciągle zupełnie wiotki. Jednak to Riaz, nie zaś Deedee, usłyszał wracającego Shahida. Jakiś czas później, zaalarmowany zapachem gazu, zastanawiając się, czy Shahid nie byłby skłonny przepisać kilku listów do lidera laburzystów, George'a Rugmana Ruddera, zawitał do jego pokoju. To właśnie Riaz silnymi uderzeniami usunął wymiociny zalegające w gardle Shahida; to on, nie kto inny, zawlókł go do zlewu, żeby przepłukać mu usta i nos. W końcu leżący plackiem na łóżku Shahid ujrzał, jak poza szeregiem drgających purpurowych piramid jego duchowy brat zeskrobuje zwymiotowaną treść ze ścian, klepek podłogi i kilku książek Penguin Classics za pomocą myjki, którą kupiła mu jego matka. Potem Riaz wypłukał myjkę, położył ją na brzegu umywalki, troskliwie sprawdził, czy jego sąsiad wciąż oddycha i wyszedł na palcach. Teraz Shahid z całych sił pragnął zasnąć. Potrzebował snu i chciał śnić o Deedee, o tym, co miała na sobie, co powiedziała, co mogliby razem robić, dokąd mogliby pójść. Co więcej, marzył o tym, żeby się z nią znów spotkać, może nawet dzisiejszego wieczoru; tak szybko, jak tylko tego by chciała, tak szybko, jak tylko zdołałby do niej dotrzeć. Tak bardzo pragnął cofnąć czas i znaleźć się znów przy niej! Ta znajomość była także prawdziwym osiągnięciem, wszyscy kumple pękliby z zazdrości - gdyby tylko ich miał. Albowiem jego nowi znajomi to absolutnie ostatni ludzie, przed którymi mógłby się szczycić swoją nową kochanką. Teraz, kiedy się zdrzemnął i odkrył, że potrafi ponownie ożywić halucynacje poprzedniej nocy - te mieszały się z głosem Chada, dobiegającym z drugiego kąta pokoju. - Wspaniałe - mruczał. - "Czyste piękno zawarte w moich dłoniach... Jakże wonnym jest cień tego miecza". - Shahid usiadł i wyciągnął miskę spod łóżka. - "Twoje ciało było zlane potem, zaś twój zwodniczy język opowiadał baśnie, rozpustnico". - Usłyszawszy stłumiony jęk, Chad odwrócił się do Shahida. - Przepraszam, to nie do ciebie. Wiesz, Shahid, bracie, jest jeszcze coś, o co Riaz chciał cię poprosić, ale czuł się zbyt skrępowany. - Co takiego? - Chciałby, żebyś mu pomógł znaleźć wydawcę. Shahid zwymiotował do miski i wytarł usta o skraj kołdry, zanim oświadczył: - Wiesz, dziś w nocy byłem naprawdę chory. Ale Riaz przyszedł do mnie do pokoju... - On intuicyjnie... - I uratował mi życie. Chad chrząknął z zadowoleniem. - W takim razie jesteś jego dłużnikiem. - Tak. I zrobię wszystko, co będę mógł, żeby mu się odwdzięczyć. - Pomożesz mu wydać tę książkę? - Jasne. - Dziękuję ci w jego imieniu. Przez resztę dnia Shahid nie mógł już zasnąć, miotając się w szponach lęku i pławiąc w uczuciu szczęścia, zupełnie jakby zanurzał się na przemian w gorącej i lodowato zimnej wodzie. Ale przynajmniej leżał w łóżku. W domu rzadko miał okazję tak leniuchować. Ojciec, który wyszedł do pracy już kilka godzin wcześniej, wysyłał wujka Tipoo, który zajmował się praniem sprzątaniem, a także ogrodem, żeby go zbudził. Ale Tipoo był zbyt nerwowy, żeby stawić czoło Shahidowi, dlatego najpierw odkurzał przyległy korytarz, potem sprzątał pod jego łóżkiem, aż wreszcie udawało mu się zassać jakieś leżące tam papiery - wtedy uciekał. Kiedy Shahid nie pracował ze swoimi rodzicami, widywał się z nimi bardzo rzadko. Kilka wieczorów w tygodniu poświęcali zwykle na kolacje z klientami, poza tym chodzili na przyjęcia, od czasu do czasu ojciec zapraszał do siebie znajomych albo zwyczajnie oboje pracowali do późna. Natomiast rozpoznawał ich bezbłędnie po hałasach dobiegających z łazienki. Leżąc w łóżku, słyszał, jak ojciec zużywa hektolitry wody, do czego? - Shahid nie wiedział, ale woda lała się nieprzerwanym strumieniem. Matka niezmiennie upuszczała jakieś przedmioty, kredki do oczu i kolczyki wpadały jej do umywalki; pstrykała zapięciami rozmaitych kosmetyczek i stukała obcasami po posadzce. Potem dobiegał go chrzęst zamykanych drzwi wejściowych i pomruk włączonego silnika. Shahid wstawał, żeby przypomnieć sobie, który z krewnych bawi właśnie w ich domu; jeśli była to Zulma, możliwie największą część dnia starał się spędzić w swoim pokoju albo przynajmniej schodził jej z drogi. Te dni duszącej, rozlazłej bezużyteczności już nigdy nie powrócą; postanowił znaleźć sobie zajęcie. Wczesnym wieczorem zdołał zwlec się z łóżka i zasiąść przy edytorze tekstów. Otworzył rękopis Riaza. Jego palce zwinnie biegały po znajomych klawiszach. Zaczął przepisywanie, ale nawet wpatrując się w ekran, nie mógł się wyzwolić ze stanu z pogranicza jawy i snu. Kiedy miał piętnaście lat, jego ojciec, ulegając namowom Chilego, zwerbował go do pracy w biurze. Obowiązki Shahida nie należały do skomplikowanych, wystarczyło, że udawał zapracowanego. Na szczęście w kantorku na tyłach stały dwie niepotrzebne maszyny do pisania, był tam także odpowiedni podręcznik z którego Shahid zaczął się uczyć. Uwielbiał przysadzistą szarą maszynę z dwiema taśmami, czarną i czerwoną, lubił dźwięk klawiszy zasypujących stronę znakami niczym krople deszczu na cienkim blaszanym dachu i dzwonek obwieszczający koniec linijki, który przypominał, że ramię maszyny należy popchnąć teraz na początek. Doskonalił swoje umiejętności, przepisując ustępy z książek ulubionych autorów: Chandlera, Dostojewskiego, Huntera S. Thompsona. Kiedy go to znużyło, zaczął zmieniać ich słowa, a bohaterom wymyślał nowe scenariusze. Potem sam zaczął pisać opowiadania na sygnowanym ojcowskim papierze listowym. Jego pisarskie pierwociny ujrzały światło dzienne od razu w dwóch egzemplarzach - przez maszynę przepuścił dwa arkusze papieru z cienką kalką maszynową w środku, który to wysiłek zaowocował dwoma identycznie zaplamionymi opowiadaniami pod tytułem: Pakistański przybłędo, spierdalaj do domu. Bohaterami utworu była szóstka chłopaków, zajmująca ostatni rząd ławek w klasie Shahida; ci właśnie chłopcy pewnego dnia, kiedy zrozpaczona nauczycielka wybiegła z sali lekcyjnej, wyskandowali pod jego adresem: "Pakistaniec - smoluch, jazda stąd, jazda!" Całą scenę wybębnił na maszynie, przeżywając wszystko na nowo. Jego bezsilny gniew i strach znalazły ujście w chropawej, bluzgającej przekleństwami prozie, która próbowała je w pełni wyrazić, zupełnie jakby był soulowym piosenkarzem krzyczącym do mikrofonu. Jednego wieczoru zastał w swojej sypialni matkę, która czytała opowiadanie, nie zdążywszy nawet zdjąć płaszcza. Wymachiwała mu kartkami przed nosem, jakby odkryła napisany przez niego list, pełen oszczerstw na jej temat. - Zawsze wiem, kiedy się z czymś kryjesz. Mam nadzieję, że nie zamierzasz tego opublikować! - Nie przyszło mi to do głowy - skłamał. - Zresztą, to nie zależy ode mnie. - A od kogo? - Od kogoś, kto się tym zainteresuje. - Nikt się nie zainteresuje! Kto niby chciałby to przeczytać? Ludzie mają w sobie już wystarczająco dużo nienawiści. - Zaczęła drzeć to, co przeczytała. - Skończ z tym natychmiast. I nie waż się tego przepisywać! Matce nie było łatwo przechwycić końcówki opowiadania, ostatnich piętnastu stron, które wraz z zaadresowaną kopertą i znaczkiem przesłał do magazynu literackiego "Stand". Codziennie rano pędził na dół, żeby sprawdzić, czy koperta nie wróciła. Przyglądała się temu, podczas gdy Shahid omijał ją szerokim łukiem, ponieważ za każdym razem zbierała się w sobie, przyjmując stan pełnej gotowości bojowej jak przed szturmem generalnym. Przez kilka dni w jej oczach gościła jedynie surowość. Niczego tak nie nienawidziła jak dyskusji o rasach czy rasizmie. Prawdopodobnie sama padła kiedyś ofiarą zniewag i pogardy. Ale jej ojciec był lekarzem, a jego dom w Karaczi odwiedzali sławni politycy, generałowie, dziennikarze, szefowie policji. Hipoteza, że ktokolwiek mógłby okazywać jej brak szacunku, nie dawała się obronić. Nawet kiedy Shahid wymiotował czy robił w spodnie ze strachu przed pójściem do szkoły albo gdy z niej wracał posiniaczony, podrapany, z porżniętą nożami torbą, nie dopuszczała do siebie myśli, że tak przerażające wypadki mogły się wydarzyć. I odwracała się od niego. Prawda po prostu ją przerastała. Tak czy inaczej jej stosunek do jego pisania naprawdę go zaszokował. Dwa lata wcześniej obejrzeli razem Dom Bernardy Alba, wystawiony przez teatr uniwersytetu w Kent. Od pierwszej chwili - służąca na kolanach szoruje kamienną podłogę, biją kościelne dzwony, czarno odziana inkwizytorska matrona, od której wieje chłodem, wkracza na scenę, krzycząc: "Cisza!" - aż do finalnego zaciemnienia, spalenia Lorki, ten duszny świat ich zniewolił. Shahid dotąd nie zdawał sobie sprawy, że teatr może wywierać aż takie wrażenie. Cieszył się, że ma przy sobie swoją matkę, tak samo zafascynowaną, podnieconą, wzburzoną. Po spektaklu nie odważył się niszczyć tego czaru słowami, nie chciał też słuchać komentarzy innych widzów. Matka zdawała się rozumieć. Jadąc w deszczu do domu, oboje milczeli przez całą drogę, chociaż Shahid zdecydował się zadać pytanie: Czy sztuka przypominała jej sceny z życia pakistańskich rodzin? Myślała przez chwilę, zanim skinęła głową. "I o to właśnie chodzi!" - mówił do siebie po powrocie, miotając się po pokoju. Prawdziwa literatura nie miała nic wspólnego ze szkolnymi lekturami, które stawały mu kością w gardle jak gorzkie pigułki, zanim z powrotem je wypluł. Był zachwycony tą sztuką; ciągle na nowo przeżywał tragiczne, pełne klaustrofobii namiętności, tak świetnie zagrane przez aktorów; głośno powtarzał płomienne kwestie. Coś w nim znalazło triumfalne uzasadnienie. Odkrywał nowe emocje, nowe możliwości, jednak pragnąłby osiągnąć taki efekt w swoim własnym utworze. Ale kimże on był, żeby zakładać, że potrafi pisać z taką subtelnością i głębią? Co trzeci człowiek uważa, że ma talent i powinien opowiedzieć własną historię. A jednak dramat, który Lorca napisał na dwa miesiące przed swą tragiczną śmiercią, nie odebrał Shahidowi śmiałości. Cicha wielkość tej sztuki pozwoliła mu myśleć, że na swój sposób on także ma bujną wyobraźnię, doświadczenie i wystarczająco dużo samozaparcia. Dlaczego miałby nie doceniać własnych umiejętności? Wielu było gotowych zrobić to za niego. Już od kilku lat, powodowany jakimś wewnętrznym przymusem, pisał. Bo w istocie jednak było tak, że zmuszał się do regularnego pisania, choć często miał ochotę zająć się właśnie czymś innym. To była przede wszystkim praca, bynajmniej nie składająca się z samych przyjemności, chociaż po tygodniu męki twórczej trafiała się czasem chwila satysfakcji. Nagrody nie należało się spodziewać natychmiast, pisanie to nie dziecinna zabawa, i tak naprawdę nigdy nie jest ono wolne od goryczy. Kiedy jeden cel zostanie osiągnięty, zawsze można wytyczyć sobie kolejny, trudniejszy, i przymierzyć się do czegoś zupełnie nowego. Na całe szczęście, praca twórcza nie ma końca. Ten wieczór z Lorcą rozbudził w nim tęsknotę za doświadczaniem następnych, równie silnych wzruszeń. Wypożyczał i przegrywał płyty z muzyką operową, jazzem, a także z utworami pop. Przekonawszy się, że nie są tak fatalni, jak początkowo sądził, w nieskończoność słuchał kompozytorów takich, jak Bartok, Wagner i Strawiński. Polował na dobre filmy. Jego życzenie się spełniło, wrażenie wyniesione z pamiętnego wieczoru w teatrze powracało wielokrotnie, za każdym razem wskazując nowe drogi myślenia i odczuwania. Nigdy nie tracił ochoty na wszechogarniające zauroczenie sztuką. Sądził, że sztuka Lorki także dla jego matki była trwałym olśnieniem. Ale kiedy następnym razem jechał gdzieś samochodem w towarzystwie ojca, ten zapytał go, dlaczego zabrał się do pisania "takich cholernych głupot". Ojciec, zawsze świadomy swoich własnych wad, wystrzegał się wygłaszania synom kazań, jednak teraz widział taką konieczność. "Nie jesteś kimś, kto mógłby się utrzymywać z pióra. Dlaczego nie zastanowisz się nad poważnymi studiami? Moi bratankowie zostali prawnikami, lekarzami i bankierami. Ahmed zajął się handlem kapeluszami i wybudował sobie w domu saunę! A te artystyczne typy są zawsze biedne - jak będziesz mógł spojrzeć w twarz własnej rodzinie?" Shahidowi zaświtało w głowie, że jest na świecie wiele prawd, których się nie rozważa, ponieważ zaprzątałyby spokój myśli. Mogłyby nawet zakłócić wytyczony kierunek życia; nieoczekiwana prawda wywołałaby poważne konsekwencje. W ich rodzinie z pewnością roiło się od niedomówień. - I po prostu nie możesz pisać książek - podsumował ojciec. - Ale dlaczego? Rozdzierając mu serce, ojciec się nie zawahał. - Bo wszyscy ci pisarze... - Którzy? - Howard Spring i Erskine Caldwell, i Monsaratt, na przykład, wszyscy oni zajmowali się kwiatkami, ptaszkami, miłością i w ogóle. A to nie jest twoje podwórko. My - dodał ojciec z czułością - musimy żyć w realnym świecie. No tak. To nie jego podwórko. Kwiatki, ptaszki, miłość i w ogóle. Realny świat. - Jak cię jeszcze raz zobaczę przy maszynie, to ci te cholerne paluchy poprzetrącam - oświadczył później Chili, tuląc do siebie Zulmę. - Nigdy nie widziałem mamy tak przybitej. A tata, też z nim rozmawiałem. Wiesz, że miał już zakrzepicę. A ty go jeszcze tak martwisz. Aż się boję myśleć, do czego doprowadzisz swoim kolejnym wyskokiem. Shahid uwielbiał swojego ojca i okazywał mu szacunek na każdym kroku; zarówno on, jak i Chili chcieli być do niego podobni, chociaż zupełnie różnie to pojmowali. (Shahid pamiętał, jak próbował naśladować jego autorytatywny chód). Ale tym razem to było coś innego, ojciec się mylił; Shahid był pewien, że musi znaleźć swoją własną drogę, dokądkolwiek by go ona zaprowadziła. Teraz siedział przy biurku i przepisywał rękopis Riaza; małe czarne znaczki rozkładały się równomiernie w podświetlonym kwadracie. Został sekretarką, w dodatku niebagatelnie naćpaną; ze zmrużonymi oczami wpatrywał się w zawijasy pisma. Wkrótce potem był już w połowie pierwszej strony Heretyckiego artysty. Jego wystukujące tekst palce wyczuwały pod klawiszami ciało Deedee i tańczyły po klawiaturze stanowczo zbyt euforycznie, zważywszy na doniosłość tematu. Powiedział sobie, że koncentracja stanowi nieodłączną podstawę twórczości. Próbował wziąć się w garść, ale potężna erekcja dosłownie rozsadzała mu spodnie. VIII Żeby nie komplikować sobie życia później, Shahid zawczasu otworzył nową paczkę prezerwatyw. Całe popołudnie spędził w czytelni, przerabiając swój esej, po czym wrócił do domu i przepisał jego pierwszą wersję. Był już wczesny wieczór, chwilę po zapadnięciu zmroku. Za oknami ulica żyła własnym życiem. Zaciągnął zasłony i podkręcił nieco gazowy grzejnik. Natężył siły, żeby wyzerować pamięć i móc się delektować tą częścią dnia; obniżył lampy i włączył sobie Dancing in the Dark, próbując wybrać najbardziej odpowiednie spodnie spośród dżinsów czarnych, czerwonych i niebieskich. Obietnica miłości i spędzenia wspólnie nocy - całej nocy! - już na niego czekała. Umówił się z Deedee. Od ostatniego spotkania kilkakrotnie rozmawiali przez telefon i dziko całowali się w jej gabinecie. Tym razem to on zapytał, czy mogliby gdzieś razem wyjść, pozostawiając jej kwestię wyboru lokalu. Świetnie znała Londyn i pokazywanie mu ciekawszych miejsc sprawiłoby jej przyjemność. Czy nie zajmowała się w końcu jego edukacją? Zarezerwowała stolik w swojej ulubionej indyjskiej knajpce o nazwie "Standard" w Westbourne Grove, nie było w niej jednak ani tapety ze sproszkowanej wełny, ani dźwięków cytarowej muzyki. Menu nigdy nie ulegało zmianie, a obsługa była szybka i profesjonalna, żadni tam studenci czy aktorzy. Panierowana baranina roztaczała rozkoszną woń i w całym Londynie nie można było dostać tak wyśmienitego prażonego włoskiego grochu, nawet jeśli po jedzeniu w lokalu należało solidnie przewietrzyć. Wszystkie te smakowitości mieli okazję zapić w "Maida Yale", pubie z widokiem na kanał i pływające po nim łodzie. Stali bywalcy popijali europejskie piwo z ciemnych butelek, ubrani tak, jak to potrafią tylko londyńskie nastolatki: w osobliwą kombinację ubrań znanych projektantów, ciuchów rodem z lumpeksu i amerykańskich strojów sportowych; przy tym część z nich zachowywała się jak na pokazie mody. Końskich ogonów doliczyli się więcej niż w Ascot. Można tu było siedzieć aż do zamknięcia pubu, obserwując ludzi i wymieniając uwagi. Deedee udało się dostać trochę halucynogennej trawy. Przysłuchiwali się opiniom; w "Gate" wyświetlano właśnie jakiś udziwniony kultowy film, na którego temat toczyła się wokół zażarta dyskusja. - Mój przyjaciel Hyacinth ma mieszkanie w Islington. Ostatnio wyjechał i zostawił mi klucze. Moglibyśmy tam wpaść, jeśli chcesz. Na noc. Co o tym myślisz? - Wyczuł napięcie w jej głosie. - Świetny pomysł - odpowiedział. - Wspaniale. W takim razie do zobaczenia wieczorem. Ktoś dobijał się dojego drzwi. Shahid otworzył je z wahaniem, obawiając się wizyty Chilego. Jednak był to Chad ze swoim odwiecznie zaniepokojonym wyrazem twarzy. Energicznie wkroczył do pokoju i bez słowa wyłączył muzykę. - Słuchaj... Shahid podciągnął spodnie i ukrywając kondomy w dłoni, wsunął je do tylnej kieszeni. - Teraz nie mam już czego. - Czasami najpiękniejszą muzyką jest cisza. - Chad nagle zaczął odstawiać marzyciela. Przyszedł w złym momencie. - Nie uważasz, że cała ta twoja muzyka jest... zbyt hałaśliwa? - Na pewno nie w tej chwili. - Shahid odczuwał respekt przed jego pokaźnym cielskiem i drzemiącą w nim siłą, ale stanowczo odsunął Chada na bok i włączył ponownie płytę, głośniej podkręcając basy, aż meble zaczęły wibrować. Chad natychmiast zatkał uszy, ale, jak zaobserwował Shahid, w tym samym momencie jego stopa wyraźnie drgnęła do rytmu. - Riaz mnie przysłał. Ma do ciebie sprawę. - Chciałem cię tylko zapytać, Chad, dlaczego któregoś dnia grzebałeś w moich kasetach bez pozwolenia? - Słuchaj, człowieku, to jest, Shahid, bracie, kiedyś byłem od tego uzależniony. W tej chwili siadaj i słuchaj! - Nie teraz, Chad. - Byłem taki sam jak ty, słuchałem tego dniami i nocami! Muzyka zapanowała nad całą moją duszą! - Nie umiałeś się kontrolować? - Daj mi kilka minut. Robiło się późno, ale Shahid nie miał wyboru. Chad schwycił go za ramię i zmusił, żeby usiadł na łóżku; jego płonąca przekonaniem twarz przerażała. Wyglądał jak szaleniec, zupełnie jakby przypomniał sobie nagle jakieś dawne koszmary. - Nie byłem jakimś ześwirowanym schizofrenikiem! Ale przemysł muzyczny i moda trzymały mnie w swoich szponach. To oni nam mówią, co mamy nosić, gdzie chodzić, czego słuchać. Czyż nie jesteśmy niewolnikami? Całej reszty też sobie nie odmawiałem. Dzień zaczynałem koką, jeśli mi została. Żeby złagodzić stres, wypalałem skręta i obalałem flaszkę jabłecznika. Jeżeli nie starczyło, łykałem ze dwie ekstazki albo trochę kwasu. W nocy, kiedy na haju nie mogłem zasnąć, byłem przekonany, że policja obserwuje mnie przez monitory i miałem ochotę to wszystko rozwalić. Spójrz tylko na moje przedramiona. - Chryste, Chad. - No. Nogi zaprezentuję ci za chwilę. - Daj spokój. - Odwiedzałem najbardziej odlotowe knajpy. Nie zdarzało mi się oglądać światła dziennego, chyba że o świcie. Z wieloma ludźmi w ogóle nie rozmawiałem, bo nie odpowiadała mi ich muzyka albo styl ubierania! Za swoje motto życiowe przyjąłem słowa Aleistera Crowleya: "To, co chcesz robić, winno stanowić całe prawo". Przeraźliwa głupota, może nie? - Ja nie jestem ćpunem. - Nie? A do czego w takim razie zmierzasz? - Dziś wieczorem wychodzę ze znajomą. - Tą samą, co poprzednio? - Słuchaj, Chad - powiedział Shahid. - Nie potrafiłbym żyć bez muzyki. Ty też za nią tęsknisz, może nieprawda? - Bez dragów jestem silniejszy. - Chad ściskał go za ramię, patrząc mu w oczy z wyrazem szalonej dobroci, tak jakby podawał Shahidowi prawdę leżącą na srebrnym talerzu. - Czy i ty nie chciałbyś się zanurzyć w krystalicznie czystym morzu, widzieć w jasnym świetle dnia? - Czy nie to właśnie ofiarowuje nam sztuka? Bez niej życie byłoby pustynią. Uważasz, że się mylę? Chad wymachiwał ramionami, udając styl klasyczny. - Wyobraź sobie, że unoszą cię fale ciepłej wody! - Shahid próbował go zlekceważyć. Nie pozwoli przecież rozmiękczać sobie mózgu facetowi, który dla świata był najwidoczniej stracony. A już na pewno nie przed randką, do której musi się przygotować. Jednak Chad nie dawał za wygraną, tak jakby uparł się go zbawić. - Potraktuj mnie poważnie! Nie jesteśmy przecież tresowanymi małpami. Dlaczego mielibyśmy się zniżać do poziomu zwierząt? Ja nie pochodzę od małpy, moje korzenie są szlachetne! Będziesz widzieć głębię rzeczy, nie tylko ich otoczkę. Czy jesteś po naszej stronie? - Tak. - Tak, mówisz. Ale ja nie jestem przekonany, czy jesteś prawdziwym bratem. Oczyść się! Oddaj mi płyty Prince'a! - Nawet się do nich nie zbliżaj! Niektóre są importowane! Zaczęli się mocować. - Wszyscy jesteśmy sługami Allaha! - zakrzyknął Chad. - I tylko Jemu winniśmy posłuszeństwo! To on umieścił nosy na naszych twarzach... - A gdzie niby miałby je umieścić?! - Na przykład na brzuchu. Jak śmiesz odmawiać Mu wszechwiedzy i wszechmocy?! - Wiesz równie dobrze jak ja, że nie odmawiam. I szanuję cię jak brata, dlatego po raz ostatni proszę, żebyś przestał! - Myślimy, że wszystko jest w porządku, ale coraz bardziej oddalamy się od Allaha. Posłuchaj Riaza. Byłeś z nami w meczecie, żeby go usłyszeć. Nie zrobiło to na tobie żadnego wrażenia? Shahid musiał przyznać, że zrobiło. W towarzystwie całej ekipy odwiedził wielki, ziejący chłodem meczet nawet dwukrotnie, biorąc udział w niedzielnych wykładach Riaza. Cieszyły się one dużą i wciąż rosnącą popularnością, szczególnie wśród ludzi młodych, przeważnie cockneyów azjatyckiego pochodzenia. Nie będąc wiekowym obskurantem, Riaz powoli wyrastał na najbardziej popularnego mówcę. Musiał posmakować atmosfery swoich czasów, ale się nią nie upił, o czym świadczyły tytuły wykładów. "Ubaw bez obaw, czyli imprezki do grobowej deski?"; "Raj jako gaj, ale bez gejów"; "Islam - podmuch przeszłości czy orkan przyszłych zmian?" oraz "Demokracja to hipokryzja". Siedząc po turecku na niskim podium, bosy, ubrany w szary salwar, z ustawionym przed sobą wazonem pełnym kwiatów, Riaz nie korzystał z żadnych notatek i nigdy się nie wahał. Impet jego przekonań sprawiał, że mówił płynnie i z pasją, błyskotliwie i dowcipnie. Wydawało się, że czuje większą pewność, przemawiając do tłumu niż podczas rozmowy z jedną osobą. Nigdy nie zabrakło mu słowa, nigdy też nie okazał najmniejszej nawet tremy. Żaden temat go nie przerażał. Swój wykład mógł rozpocząć pod pretekstem dyskusji o islamskiej tożsamości, po to, by już chwilę później rozwodzić się nad stworzeniem świata, prowadzonymi na światową skalę prześladowaniami muzułmanów, nad państwem Izrael, kwestią gejów i lesbijek, islamem w Hiszpanii, liftingami twarzy, nagością, a także składowaniem odpadów nuklearnych w krajach Trzeciego Świata, perfumami, końcem cywilizacji Zachodu i poezją urdu. Nawet wówczas, kiedy zaczynał z lekką drwiną w głosie: "Dziś nie zamierzam niczego wysadzać" - zagrzewał ich do gniewu, z zaciśniętą pięścią uniesioną w powietrzu, ciskając własne pióro, i wywoływał u swoich słuchaczy dreszczyk radosnej aprobaty. Po czym, udając skruszonego, błagał braci, by przeprosili tych, z którymi się poróżnili, i żeby miłowali również wyznawców innych religii. Kiedy powiedział już wszystko, bracia tacy jak Hat i Chad musieli wyprowadzić wyczerpanego mówcę i włożyć mu na ramiona kurtkę, zanim zasypał go grad zasłużonych pochwał. - Czy brat nie powiedział, że stajemy się coraz bliżsi Zachodu, Europy, socjalizmu? - ciągnął Chad. - A socjaliści potrafią tylko gadać. Teraz są już sparaliżowani na dobre! Spójrz tylko na tego ślimaka Brownlowa, na przykład! Albo na jego żonę, tę całą Osgood! - A co jest z nią nie tak? - Jak to co? Oboje egzystują na najniższym możliwym poziomie! A my sądzimy, że powinniśmy się teraz integrować! Nie wolno się nam asymilowac w sposób, który zaprzepaszcza nasze dusze! Jesteśmy dumni i nie będziemy posłuszni. Co w tym złego? To nie my musimy się zmienić, ale świat! - Chad spojrzał uważnie na Shahida. - A niedowiarków czeka ogień piekielny. Myślę, że o tym pamiętasz. - A całą resztę niebo? - Tak. I co na to powiesz, bracie? Co teraz powiesz? W tym momencie do pokoju wszedł Riaz. Włożył na siebie zbyt obszerny, gruby płaszcz i rękawiczki. Przy jego boku stał Hat, taszczący pobrzękującą wojskową torbę, tę samą, którą przyniósł rzeźnik: miał budrysówkę i zieloną wełnianą czapkę, naciągniętą głęboko na uszy. Pod szyją starannie zawiązał szalik. Wyglądał, jakby mama wyprawiła go do szkoły w mroźny zimowy poranek. Tahira stała za nimi na korytarzu w towarzystwie dwojga innych studentów, Tariqa i Niny; wszyscy troje również byli ciepło ubrani. Ciemne oczy Tahiry, niemal wszystko, co Shahid mógł dojrzeć z jej zasłoniętej sylwetki, uśmiechały się do niego zachęcająco. Zauważyła, że patrzy na Hata i wyjaśniła: - Jego tata sądzi, że Hat pojechał z wizytą do cioci w Birmingham. Chad odsunął się od niego. - Jest jeszcze coś, o czym nie zdążyłem ci powiedzieć. Jesteś wolny? - Dlaczego? - Zaszła wyjątkowa okoliczność. Potrzebna jest obrona. Dziś w nocy naszym ludziom może stać się krzywda. - O czym ty mówisz? Riaz spojrzał na Chada, a potem przyjrzał się Shahidowi. Chad opanował się natychmiast. Obecność Riaza uspokoiłaby każdego. - Shahid, dzisiaj naprawdę powinieneś być tam z nami - powiedział poważnie Riaz. - Shahid zawsze jest z nami - odezwał się Chad, klepiąc Shahida po ramieniu. - Ale... - Wielu ludzi z college'u też zgodziło się przyjść - włączył się Hat. - Chodź - powiedział Riaz. - Tylko się ciepło ubierz. Shahid zrozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak tylko włożyć czarną puchową kurtkę, którą kupiła mu matka. I tak czekał na odpowiednią okazję, żeby ją wypróbować. - To czym się właściwie zajmiemy? - zapytał. - Robieniem prewencyjnego hałasu - wyjaśnił mu Hat. - Uczciwi ludzie są w niebezpieczeństwie. - Nie mamy nic wspólnego z żadnymi przeklętymi chrześcijanami. - Riaz włożył w swoje wytłumaczenie znaczną, jak na niego, dawkę agresji, chociaż fakt, że jak zwykle miał przy sobie swoją walizkę, raczej osłabił atak. - Nie nadstawiamy drugiego policzka. Będziemy walczyć za wszystkich naszych ludzi, torturowanych w Palestynie, Afganistanie, Kaszmirze! Wypowiedziano nam wojnę. Ale my jesteśmy uzbrojeni. - Poniżanie nas musi się skończyć - mówił Chad, kiedy schodzili po schodach. - A kto się uchyli przed walką, odpowie za to przed Bogiem i będzie się smażył w ogniu piekielnym! - Powinniśmy wstąpić do Legii Cudzoziemskiej - powiedział Shahid do Hata, powoli ulegając ogólnemu nastrojowi. Krew szybciej płynęła mu w żyłach. Czuł się dumny z ich zaangażowania, choć nie do końca wiedział, o co walczą. Był jednym spośród całego pułku braci i sióstr. - Co mówiłeś, Chad? Chad otoczył go ramieniem. - Wiedziałem, że jesteś po naszej stronie. Przepraszam za te krzyki i w ogóle. Niepotrzebnie się tak uniosłem. - Legia Cudzoziemska! - skandował Hat. Armia Riaza przeciskała się właśnie pomiędzy rowerami ustawionymi w holu, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał Hat: - Legia Cudzoziemska, słucham. - Po chwili krzyknął: - Hej, Shahid, do ciebie. - Chili? To powiedz mu... Hat potrząsnął przecząco głową. - Kobieta. Shahid wziął słuchawkę. Zaalarmowała go myśl, że sprawi zawód Deedee; ona przecież będzie na niego czekała. Teraz miał okazję wytłumaczyć jej, że niespodziewanie wypadło mu coś nie cierpiącego zwłoki. Spotka się z nią później, oprze głowę na jej ramieniu i wszystko dokładnie opowie. - Shahid? Głos wydał mu się znajomy, ale nie potrafił go skojarzyć żadną ze znanych mu osób. Pomimo to zadrżał. - Tu Zulma. W domu miał zwyczaj chować się w toalecie, żeby tylko uniknąć spotkania z żoną Chilego; tam mógł w spokoju przemyśliwać, jak można by jej dokuczyć. Zulma uwielbiała wyrzekać, że jest leniwy; jęczała, że spod drzwi jego pokoju wydzielają się "dziwne ludzkie zapachy", które potem zanieczyszczają cały dom. Głośno pytała Chilego, dlaczego Shahid oblewa wszystkie egzaminy, skoro jest takim intelektualistą, albo czemu jego dziewczyny są zawsze tak fatalnie ubrane i myszowate? Czy nie inoże umówić się z jakąś śliczną Pakistanką? Przecież pakistańskie kobiety są najpiękniejsze na świecie! - Och, Zulma, jak miło, że dzwonisz. Co słychać? - Wyobrażał ją sobie, piękną jak gwiazda filmowa, leżącą na kanapie w jedwabnym salwar. Jej czarne, błyszczące niczym lakierowana skóra włosy spływały aż na podłogę. - Jak ci idzie na studiach? Była dziś bardzo łaskawa. Czego ta kobieta może od niego chcieć? - Świetnie, naprawdę świetnie, dziękuję. - Bardzo ciężko pracujesz? - Jak nigdy. - Masz przyjaciół? - Takich jeszcze nie miałem. - Widziałeś się może z Chilim? Dlaczego zadawała mu takie pytania? Przecież to ona była jego żoną. Jeśli ktokolwiek widział Chilego, ona powinna być pierwsza w kolejce. - Tak. - Kiedy? - Kiedy? Wpadł któregoś dnia, powiedzieć mi: "Cześć". - Chili nigdy nikomu nie mówi: "Cześć". Podaj mi jego londyński numer telefonu. Długopis mam już pod ręką. Stojący na dworze Chad zaczął mu dawać znaki. Dwie taksówki już zajechały przed dom. - Nie znam numeru. - A gdzie się zatrzymał? - Wiesz, jaki on jest, prawdopodobnie mieszka u znajomych. Całymi nocami rżną w pokera i tak dalej. Przestała nad sobą panować. - Do diabła, Shahid, z którymi cholernymi znajomymi?! Założę się, że wiesz. - Ja? - Kiedy widziałam go ostatnio, powiedział, że jeszcze o nim usłyszę. "Gdzie?" - zapytałam. "W telewizyjnych wiadomościach" - odpowiedział. Co za szaleństwo zaplanował tym razem? Przypierała go do muru. Ale niby z jakiej racji miałby jej wyświadczyć przysługę? - Słuchaj, Zulma, śpieszę się właśnie do biblioteki. Znasz Chilego, albo przynajmniej powinnaś go znać; on nigdy nikomu nie mówi, co zamierza. W słuchawce zaległa cisza. Zulma zastanawiała się, czy ma mu uwierzyć. Tak czy inaczej w Londynie był poza zasięgiem jej rączek. Tymczasem odjechała już pierwsza taksówka. - Przyjeżdżam do Londynu. Muszę się z tobą zobaczyć. Martwimy się o ciebie, tak dużo się uczysz. - To na razie, Zulma. - Czekaj! Nie zadajesz się chyba z jakąś swołoczą, prawda? Wiesz, że jesteś bardzo podatny na wpływy. - Cześć. - Shahid! Odłożył słuchawkę i właśnie zamierzał zadzwonić do Deedee, kiedy druga taksówka ruszyła, trąbiąc na niego wniebogłosy. Wypadł na zewnątrz, Chad otworzył mu drzwi i Shahid wcisnął się na miejsce obok Riaza. Kierowcą był mężczyzna ubrany w salwar kamiz, na który włożył ciepły bezrękawnik. Zwieszający się z lusterka różaniec obijał się o przednią szybę. Na szczęście w taksówce panowała głucha cisza, która pozwoliła mu chwilę pomyśleć o Zulmie. Chili ją opuścił albo przynajmniej jej unikał - jeśli nie wydarzyło się nic gorszego. Żeby się do tego przed nim przyznać, musiała być naprawdę zdesperowana. Zulma urodziła się w Karaczi, w szanowanej rodzinie właścicieli ziemskich. Zgodnie z powszechnie przyjętym w tych sferach zwyczajem w Pakistanie spędzała tylko część roku, a resztę w Anglii. W Karaczi zajmowała się głównie śmiganiem pomiędzy furmankami zaprzężonymi w wielbłądy i większymi wybojami w swoim importowanym czerwonym fiacie Uno, owinięta łopoczącym wokół głowy szalem Hermesa. W Londynie odwiedzała przyjaciółki, chodziła na ploteczki i zakupy oraz pozwalała sobie na małe intrygi, przysparzające dużo kłopotów innym rodzinom, co zresztą lubiła najbardziej. Była bardzo piękna, o jasnej skórze, jednak nigdy w pełni zadowolona ze swojej urody - każde wyjście na przyjęcie kosztowało ją dwa dni przygotowań. Dokładnie stoma pociągnięciami szczotkowała włosy, tak gęste, że można by obdzielić nimi troje ludzi, i myła je wyłącznie w deszczówce. Gdy pojawiała się najmniejsza chmurka, Zulma stawiała Tipoo na nogi i wysyłała go do ogrodu z całym naręczem rondli i misek. Od kobiet jej pokroju nie wymagano, żeby odznaczały się inteligencją, dlatego nie bez znaczenia był fakt, że po ślubie, zamiast całymi dniami wylegiwać się w łóżku albo uprawiać aerobik, Zulma towarzyszyła Chilemu w pracy, ucząc się wszystkiego, co tylko mogła, o zawieraniu intratnych transakcji. Najlepszym interesem, który udało jej się ubić, było bezgraniczne uwielbienie jej teścia. Spełniała wszystkie jego zachcianki; Bibi, matka Shahida, nigdy nie podjęła się tego zadania, wiedząc, że nie ma ono końca - od przyrządzania kurczaka w cieście tanduri na specjalne życzenie, przez szukanie płyt nagranych przez The Ink Spots, aż po wysłuchiwanie wojennych wspomnień. Każdego wieczoru, kiedy znajomi ojca - indyjscy i angielscy właściciele lokalnych spółek, restauracji i warsztatów samochodowych, a także wszyscy przebywający akurat w domu krewni - przychodzili na szklaneczkę whisky, żeby obejrzeć razem jakiś film albo pospierać się nieco przy ojcowskim łóżku Zulma zostawała z nimi jako jedyna kobieta w całym towarzystwie. Początkowo tylko ich witała, donosiła lód i zakąski oraz jeździła do wypożyczalni kaset wideo. Ale już wkrótce wyszło na jaw, że nie to było jej prawdziwym powołaniem. Zgromadzeni u ojca mężczyźni zaczęli ją zachęcać do wygłaszania własnych opinii. Jej drobiazgowe charakterystyki postaci wspólnych lub aktualnie nieobecnych znajomych, ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich ich nieszczęść i opatrzone nadanymi przez nią przezwiskami, które prezentowała całemu audytorium pośród kłębów gęstego cygarowego dymu, były w tak wyrafinowany sposób okrutne i pogardliwe, że kumple ojca dusili się ze śmiechu, jednocześnie blednąc na myśl, że któregoś dnia także mogą paść jej ofiarą - i rzeczywiście padali. Ojciec wysoko sobie cenił ten jej kąśliwy język. Prezentował Zulmę znajomym, zupełnie jakby była lśniącą tygrysicą, gotową w każdej chwili zerwać się ze swej wysadzanej diamentami smyczy. Chili także był z niej bardzo dumny. Uwielbiał chodzić z Zulmą na przyjęcia i czekać, aż zbierze się wokół nich cały tłum. Jej domowy telefon urywał się bez przerwy. Oboje jadali kolacje w towarzystwie polityków, bankierów, biznesmenów, takich producentów filmowych jak Ishmail Merchant i rozchwytywanych aktorów w typie Karima Amira, który sfotografował się z Zulmą dla magazynu "Hello!" Jej brat miał międzynarodową licencję pilota i Zulma także nauczyła się latać. Wypożyczała samoloty tak często, jak inne żony z towarzystwa wybierały się na przejażdżki konne, przelatując nisko ponad samochodami swoich znajomych. Zulma miała znaczny udział w sławie Chilego; bezsprzecznie żadna z jego kobiet nie mogła się z nią równać. A jednak, gdzieś na dnie serca, Chili czuł się zazdrosny, i to nie tyle o pełne podziwu spojrzenia innych mężczyzn, co raczej o wszystkie jej zalety. Zulma go przytłaczała. To on miał grać w tym związku pierwsze skrzypce - i nie mógł. Chili powrócił więc do dawnego trybu życia, późnych powrotów do domu, wypadów do Londynu, randkowania z panienkami; ale przed Zulmą chylił czoło - rzadko okazywał jej brak szacunku i nigdy nie odważył się podnieść na nią ręki. Zulma nie protestowała, zresztą miała własne rozrywki. Utrzymywała ożywione stosunki towarzyskie z pakistańską drużyną krykieta, którą ojciec sprowadził pewnego dnia do domu. Shahid przyłapał ją w kuchni całującą najszybszego z miotaczy. Facet rzeczywiście był bardzo szybki. Poza tym czas ramadanu Zulma spędzała zwykle w należącym do jej rodziny mieszkaniu w Knightsbridge, gdzie, jak słyszał Shahid, podejmowała całą gromadę pewnych zdeklarowanych dziewic. Największym błędem Shahida były próby dyskutowania z nią na tematy polityczne; Zulma, tak jak i Chili, była zagorzałą thatcherystką. Miała zwyczaj doprowadzania go do pasji swoim protekcjonalnym tonem i sprowadzaniem wszystkiego na rodzinne podwórko. "Rzeczywiście, to typowe, żerujesz na swojej kapitalistycznej rodzinie, bo do komuny chyba jej daleko? Twój ojciec jest burżujem, nie czujesz się hipokrytą?" Jeśli niebacznie poruszył kwestię sprawiedliwości społecznej, równości albo palącej potrzeby zmniejszenia bezrobocia, Zulma potrafiła wywołać u niego niemalże łzy wściekłości. Śmiała się; cóż to za utopia. Świat potrzebował czegoś wręcz przeciwnego, ludzi rzutkich i przedsiębiorczych (zapewne takich jak ona i Chili), którzy nie cofnęliby się przed niczym w drodze do zamierzonego celu. Jakże jest naiwna, argumentował, tłumacząc jej, że wszyscy zwolennicy thatcheryzmu to nacjonaliści. Ona może się uważać za inteligentną kobietę z wyższych sfer, ale to nie zmieni faktu, że dla nich będzie tylko Pakistanką, której można okazywać swoją wyższość. Częściowo przyznała mu rację, ale uważała, że to przeżytek z czasów kolonialnych, bo dla młodego pokolenia kolor skóry zupełnie się nie liczy. Po śmierci ojca ona i Chili przeprowadzili się na powrót do rodzinnego domu. Shahid musiał się stamtąd wyrwać, i to pod jakimś wiarygodnym pretekstem, ponieważ Zulma nalegała, żeby przez wzgląd na rodzinę na dobre zajął się podróżami. I rzeczywiście wyjechał - do Londynu. A teraz oddalał się jeszcze bardziej od niej i od nich wszystkich. Udało mu się uciec, ale gdzie się znalazł? - Dokąd jedziemy? - zapytał Riaza. Przejechali właśnie przez City, kierując się chyba w stronę East Endu. Shahid chciał jednak wiedzieć dokładnie; obawiał się, że on i Deedee rozminą się później w drodze. - Napisałem nawet wiersz na ten temat. Nosi tytuł Gniew. Doszedłeś już do niego? - zapytał Riaz. - Jaki to był tytuł? - Gniew. - Nie, jeszcze nie. - A jak szybko posuwa się twoja praca? - wtrącił się Chad. - Szybciej już nie może. Riaz, bracie, kiedy chcesz to z powrotem? Trochę już przepisałem, ale... - Spokojnie, naprawdę nie musisz się spieszyć. - Dziękuję - odetchnął z ulgą Shahid. - A poza tym, jest taka sprawa... Chciał powiedzieć Riazowi, że niejednokrotnie jego styl nie jest wystarczająco wyrazisty, co zaciemnia myśl przewodnią utworów, dlatego pozwolił sobie wprowadzić kilka drobnych poprawek. Ale zanim zdążył to uczynić, zatrzymali się pośrodku leżącego na otwartym terenie osiedla. - Chodźmy - powiedział Chad. Podniósł torbę rzeźnika, wyciągnął z niej maczetę i schował ją pod kurtką. - Bracia i siostry, to już tutaj. IX Zaparkowali, wysiedli i ruszyli za powłóczącym nogami kierowcą, który obwiązał sobie szalikiem całą twarz, zaczynając od podbródka i kończąc wielkim supłem na czubku głowy, zupełnie jakby cierpiał na ból zębów. Posępne niebo, mgliste ścieżki i kępki zwiędłej trawy otaczały bloki. Rachityczne drzewka owinięte drutem złamano w połowie, tak jakby żywe stanowiły dla kogoś kamień obrazy. Okolica obfitowała w graffiti, ale były to same banały, tak jakby wszystko zostało już powiedziane, może poza jednym, wysokim na stopę napisem, złożonym ze złotych i srebrnych liter, które głosiły: ZJEDZ ŚWINIĘ. Z latarni ulicznych sączyło się słabe światło. Cienie całej drużyny wędrowały tuż przy ich boku, jak jeźdźcy nie opuszczający swych wiernych wierzchowców. Od czasu do czasu alarmy samochodowe przerywały ciszę. Usłyszeli tupot uciekającego przed kimś mężczyzny, rozległy się krzyki. Grupa stanęła zwarta jak jeden mąż, w oczekiwaniu ataku. Wszyscy byli gotowi, wręcz pragnęli natychmiastowej konfrontacji. Nic takiego nie nastąpiło. Zaległa złowróżbna cisza. Opatulonych chłopców i zakapturzone dziewczynki zaprowadzono do skrzypiącej windy. Potem szli korytarzami, którym światło odbijające się od betonowych występów w ścianach nadawało widmowy wygląd. Stąpali ciężko wąskim przejściem, kiedy Shahid rozpoznał charakterystyczne łkanie sekcji dętej z Try a Line Tendeniess, dobiegające przez otwarte okno. Chad także je usłyszał i zamarł w bezruchu. Wówczas Tariq wpadł na jego plecy, a Tahira nadepnęła Hata, znacząc jego śnieżnobiałe adidasy. Kierowca pokłusował przodem i zniknął za rogiem. Chad pochylił się, żeby zawiązać sznurowadło, dwukrotnie; trwało to aż do końca utworu. Wstając, zauważył badawczy wzrok Shahida. Oczy Chada były mokre. Shahid chciał go objąć, ale Chad pomaszerował dalej. Znaleźli się pod drzwiami mieszkania należącego do bengalskiej rodziny, która pojawiła się na jednym z "dyżurów" Riaza. Ojciec był tym samym człowiekiem, który rozmawiał z Riazem, kiedy Shahid przyniósł im herbatę. Rodzina była nękana od miesięcy - obserwowano ich, opluwano, lżono od "pakistańskich smoluchów", wreszcie zaatakowano. Mężczyzna, któremu roztrzaskano na głowie szklaną butelkę, wylądował w szpitalu. Jego żona została brutalnie pobita. Przez otwór w drzwiach na pocztę do ich mieszkania wrzucano zapalone zapałki. Dzwonek u drzwi rozlegał się bez przerwy; napastnicy zagrozili, że następnym razem pomordują ich dzieci. Chad osądził, że sprawcy nic rekrutowali się spośród neofaszystowskich skinheadów. Tak skromny wynik napastowania byłby poniżej ich godności. Ci dręczyciele mieli po dwanaście, najwyżej trzynaście lat. Dzięki swej znajomości z radnym George'em Rugmannem Rudderem Riaz znalazł rodzinie mieszkanie w bengalskim okręgu, ale musiało to trochę potrwać, więc postanowił podjąć działanie. Razem z Hatem, Chadem, Shahidem i innymi studentami z college'u miał zamiar strzec Bengalczyków, póki się stamtąd nie wyprowadzą i na własną rękę poszukać napastników. Kierowca poszeptał przez otwór na listy, szczęknęły niezliczone zamki i kobieta otworzyła drzwi. Całe mieszkanie, ze swoim podniszczonym umeblowaniem, zabitymi oknami i fioletowym widokiem miasta rozciągającego się w dole, oświetlał jedynie włączony telewizor i osłonięta lampa. Kobieta chciała, by wrogowie sądzili, że wystraszona rodzina już się wyniosła. Czwórka rozbrykanych, bynajmniej nie przestraszonych małych dzieci natychmiast przylgnęła do Chada. Ten już przy wejściu opróżnił swoje kieszenie ze słodyczy i wcisnął im wszystkie drobne, jakie miał przy sobie, chociaż małe dziecięce rączki nie mogły tego zmieścić. - Co ci jest, Chad? - zapytał Shahid. - Po prostu nie mogę patrzeć, jak moi ludzie cierpią - wyjąkał. - Muszę wziąć się w garść. - Jeśli ta kobieta zobaczy cię, jak buczysz, będziemy dla niej raczej marnym oparciem. - Masz rację. - Głośno wytarł nos. - Jesteś uparty jak osioł, ale czasem gadasz do rzeczy. Hat przechylił zieloną torbę i wysypał z niej kije do krykieta, pałki, kastety, tasaki i noże do krojenia mięsa ofiarowane przez rzeźnika. - Miałeś już kiedyś do czynienia z bronią? - zapytał go Chad. - Muszę przyznać, że nie - odpowiedział Shahid. - A ty? - Owszem. Pokażę ci. Kiedy Chad entuzjastycznie demonstrował najbardziej efektywny sposób obchodzenia się z tasakiem, Hat niczym rasowy liniarz badał układ mieszkania, ustalał wszystkie możliwe wejścia i wyjścia oraz punkty najtrudniejsze do obrony. Potem ku zdumieniu Chada i uciesze Tahiry rozpakował swoją torbę podróżną, którą przygotowała mu matka; szczoteczkę do zębów i nić dentystyczną umieścił na półce w łazience, a czerwoną baseballową czapeczkę powiesił w przedpokoju. W tym czasie siedząca w kącie Tahira przygotowała dla niego pobieżne studium terenu. - Hat wiecznie się uczy - powiedział Chad, obserwując jego poczynania. - Jest zdolny i jego ojciec bardzo nalega, żeby został księgowym. - To jego ojciec prowadzi tę restaurację, którą tak lubi Riaz? - Tak - przyznał Chad chmurnie. - Ale za to nie lubi nas. Bo uważa, że chcemy odwieść Hata od pomysłu zostania księgowym. Co zresztą nie jest prawdą. My tylko uświadamiamy mu, że każdy księgowy musi spotykać wiele kobiet. I podawać im rękę. A poza tym księgowi codziennie piją i robią machloje z odsetkami. Nie wiemy, czy wśród nich Hat nie będzie się czuł obco. Shahid stał już w korytarzu przy telefonie, żeby zadzwonić do Deedee, kiedy Riaz ogłosił czas modlitwy. W Karaczi, namówiony przez swoich kuzynów, Shahid był kilka razy w meczecie. Podczas gdy ich rodzice popijali nielegalną whisky i oglądali przysłane z Anglii kasety wideo, nastoletni krewni Shahida wraz z przyjaciółmi gromadzili się w piątki w ich domu, aby udać się wspólnie na modlitwę. Religijny entuzjazm młodszego pokolenia, idący w parze z niezachwianymi przekonaniami politycznymi, bardzo go zaskoczył. Pewnego razu Shahid pokazywał swojej kuzynce kilka ćwiczeń jogi, na co jej brat zareagował tak gwałtownie, że omal nie wyrządził krzywdy siedzącej ze stopami przy uszach dziewczynie. Joga kojarzyła mu się "z tymi cholernymi Hindusami". Tenże kuzyn odmawiał także mówienia po angielsku, chociaż w jego rodzinie posługiwano się nim na co dzień; twierdził, że pokolenie jego ojca, ze swoim angielskim akcentem, zachodnimi stopniami naukowymi i brytyjskim snobizmem przyjęło, że miejscowi ludzie są gorsi. Wszyscy oni powinni zostać, wzorem Gandhiego, zmuszeni do zamieszkania na wsi, pomiędzy chłopami. W domu ojciec, zapytany o sprawy religii, odpowiadał z upodobaniem: "Istotnie, mam głęboką wiarę. Że w życiu liczy się jedynie ciężka praca, aż pot będzie ci się lał po rowku!" Shahid i Chili nie zostali wychowani w żadnym wyznaniu. A kiedy wujowi Tipoo zdarzało się czasem modlić w domu, ojciec zrzędził i pytał, dlaczego Tipoo musi robić taki hałas akurat wtedy, kiedy on ogląda powtórkę swojego ulubionego programu: Świat w ogniu wojny! Ale teraz Shahid obawiał się, że jego ignorancja skarze go na bezludną wyspę. W obecnych czasach każdy człowiek przywiązuje wielką wagę do własnej tożsamości, mieniąc się mężczyzną, kobietą, gejem, czarnym, żydem - i szafuje tym określeniem, z którego czuje się najbardziej dumny, tak jakby brak etykietki miał go pozbawić miana istoty ludzkiej. Shahid także chciał być jednym ze swoich. Jednak najpierw musiał ich poznać, ich przeszłość i nadzieje na przyszłość. Na szczęście nieoceniony Hat służył mu pomocą. Kilkakrotnie oderwał się od swoich studiów i odwiedził Shahida, przynosząc mu odpowiednie książki; siedział u niego godzinami, objaśniając fragmenty historii islamu i główne prawdy wiary. Potem, zrobiwszy miejsce na podłodze, demonstrował, co i jak robić. Podczas modłów Shahid nie bardzo wiedział, o czym powinien myśleć, ani też jaki powinien być jego intelektualny wkład w obrzędowe czynności. Dlatego, na kolanach, sławił realną rzeczywistość świata, fakt egzystencji, niewytłumaczalne zjawiska życia, sztuki, poczucia humoru, a także miłości; robił to półgłosem, który sam w sobie stanowił kolejny uświęcony cud. Temu pełnemu respektu zdumieniu towarzyszył akompaniament stosownej muzyki, na przykład Ody do radości Beethovena, którą bezgłośnie nucił. Nieco później cała drużyna zjadła kolację, siedząc na podłodze. Studenci mieli ze sobą podręczniki, ale przebyli dziś długą drogę, byli podekscytowani, czekali, by wziąć słuszny odwet - ani jedna książka nie została otwarta. Około jedenastej usłyszeli walenie do drzwi. Wszyscy, nawet Tahira i Nina, zerwali się na równe nogi w pełnym rynsztunku. Szpotawy Riaz dźwignął z podłogi rodzaj bułata, ale nie był w stanie podnieść go na wysokość barku, a cóż dopiero rozpłatać nim czaszkę skinheadowi. Chad stał już w korytarzu przy drzwiach wejściowych. Pomimo niedźwiedziowatej budowy poruszał się naprawdę szybko. W przeczuciu ataku podwinął rękawy, odsłaniając swe potężne ramiona. Zanim odryglował drzwi, przez chwilę, pochylony, nasłuchiwał. Ku ogólnemu zaskoczeniu do pokoju wkroczył Brownlow we własnej osobie, nie tylko odziany w białe skarpety i sandały, ale także mówiący płynnie całymi zdaniami. Jego kościste czoło lśniło. Shahid był zaskoczony niezwykłą bielą jego skóry; Brownlow wyglądał jak postać wyjęta z czarno-białego telewizora. - Towarzysze! - Z wyjątkiem Riaza wszyscy usiedli z westchnieniem ulgi, ale i niejakim rozczarowaniem. - Dobry wieczór, towarzysze! - oznajmił Brownlow. - Szaleńcy dali już znak życia? - Aż do pańskiego przyjścia, nie - mruknął Shahid, a reszta zachichotała. Riaz podszedł do gościa. - Jeszcze nie - powiedział - ale wiemy, że ci wyzuci z czci i wiary ludzie są niedaleko. Bardzo się cieszymy, doktorze, że otrzymał pan wiadomość i przyszedł nam pomóc. Brownlow wylewnie rozwarł ramiona, tak jakby chciał ich wszystkich przygarnąć do serca. Walczyli w jednych okopach. - To osiedle - cóż za koszmar! Jego mieszkańcom wyrządza się wielką krzywdę. To zbrodnia przeciwko ludzkości. Należy regularnie odwiedzać podobne miejsca. Żeby nie zapominać. Patrząc na to, można wiele zrozumieć. To oczywiste i nikogo nie może zaskoczyć, że... Nareszcie ujawniony, stentorowy głos Brownlowa mógł przywoływać taksówki nawet z Knightsbridge, kelnerów przyprawiać o pęd skopanego psa i od ręki tłumić bunty w odległych koloniach nie wytężając się przy tym. Bez względu na to, czy warczał, lżył, rozkazywał, czy nawet gęgał - wojsko, City, uniwersytet, Anglia, cala wyspa mogły się rozkoszować każdą pełną sylabą. Biedny Andrew przemawiał ze stanowiska, którego on nienawidził najbardziej. Gdyby wybuchła rewolucja, jego pierwszym zadaniem byłoby wyrwać mu język. - Proszę? - chciał się upewnić Riaz, przyglądając się Brownlowowi z dziwnym napięciem. Riaz był dla Andrew niezmiennie grzeczny, tytułując go doktorem i nie wypuszczając z rąk jego dłoni, którą obsypywał klepnięciami delikatnymi jak pocałunki, zupełnie jakby był szefem pakistańskiej restauracji podejmującym burmistrza. Shahid wiedział już teraz, że w tym samym czasie Riaz pragnął zdobyć przewagę. Dlatego w jego pytaniu w rzeczywistości kryło się wyzwanie. Cała grupa zamieniła się w słuch. - Co takiego nie zaskakuje pana, doktorze Brownlow, przyjacielu? Ale Brownlow patrzył już na Tahirę z nie skrywaną lubieżnością w oczach, niemalże dysząc. Wcześniej zapewne niejedną godzinę spędził w monopolowym. Chad także to wyczuł i cofnął się jak rażony piorunem. Tahira subtelnie zatkała czubek nosa i skrzywiła się niemiłosiernie. Shahid czuł się niepewnie. Solidnie wstawiony Brownlow mógł wspomnieć, że widział go u Deedee. - Nie zaskakuje, że są tak brutalni - podjął Brownlow. - To miejsce. Żyją w przeraźliwej brzydocie. Wiesz, błąkałem się po tym Hadesie z godzinkę albo dwie, zagubiony w tej plugawej wilgoci. Widziałem olbrzymie psy, strome ściany płaczu, silosy nędzy. Chlewy. To osiedle jest wylęgarnią smrodu, a rodzą się tu dzieci. No i rasizm; dotyczy tu każdego, szerzy się jak AIDS. Riaz ciągle mu się przyglądał, a - jak twierdził Chad - kiedy się w kogoś wpatrywał, ten ktoś rzeczywiście czuł na sobie jego wzrok. Spacerował po pokoju; zanosiło się naprzemówienie. - A ja myślę, że mogłoby mi się tu spodobać - zaczął. - Racja. Świeżo odmalowali bloki - zamruczał Chad. Brownlow wyczuł pułapkę i dał się zbić z tropu. - Mów dalej - powiedział. - Powiem panu coś, chętnie zamieniłbym się z tymi szczęśliwymi gnidami choćby i jutro! Choćby jutro! - Riaz podniósł głos.- Proszę tylko spojrzeć, jacy oni muszą być obżarci. Są tak spasieni, że ledwie podnoszą sprzed telewizorów swoje ciężkie tyłki! - Zaśmiali się wszyscy oprócz Brownlowa. - Mają niezłe warunki mieszkaniowe, elektryczność, ogrzewanie, telewizję, lodówki, szpitale niemal pod nosem! Mogą głosować, brać czynny udział w życiu politycznym albo nie. Wcale nie żyją tak najgorzej; jak pan sądzi? - Ci ludzie są całkowicie zależni od władz miejskich - odpowiedział Brownlow. - Są bezsilni. Niedożywieni. Nie mają wykształcenia ani pracy. Samą nadzieją nie wyżyją. Riaz kontynuował: - A myśli pan, że nasi bracia żyjący w krajach Trzeciego Świata, jak lubicie nazywać wszystkich, którzy chociaż trochę się od was różnią, mają choć cząstkę tego? Czy w naszych wioskach jest elektryczność? Czy w ogóle kiedykolwiek widział pan prawdziwą wieś? - On nie ma tu na myśli Gloucestershire - podpowiedział pod nosem Chad. - Owszem - powiedział Brownlow. - W Związku Radzieckim. Żyłem tam pośród ludu przez trzy miesiące. - W takim razie rozumie pan, że wszystko, o czym mówiłem, tamtejszym ludziom wydałoby się luksusem na miarę Jamesa Bonda. Bo oni marzą o posiadaniu lodówek, telewizorów, kuchenek! I czy są jakimiś skinheadami, złodziejami samochodów, gwałcicielami? Nie, to dobrzy, cisi, ciężko pracujący ludzie, którzy kochają Allaha! Shahid i obaj bracia zamruczeli z aprobatą. Brownlow najwyraźniej żałował, że ponownie zabrał głos. Był człowiekiem wrażliwym i wierzył w powszechne wyzwolenie, dlatego musiało mu być ciężko usłyszeć podobne słowa z ust Riaza, którego sprawę popierał. Skrzywił się. Shahid zastanawiał się, czy pozostali są równie zakłopotani jak on sam. Oto stał przed nimi człowiek, którego obdarzono wychowaniem, wykształceniem, przywilejami; jego przodkowie opłynęli kulę ziemską, a potem ją podbili. Shahid oczekiwał po nim czegoś więcej. A jednocześnie on i jego przyjaciele nie mogli się pozbyć uczucia pewnej satysfakcji. Ludzie, którzy niegdyś nad nimi panowali, a nawet i dziś traktowali ich protekcjonalnie i nimi gardzili, nie byli jednak bogami. Wychowano ich do rządzenia, do prowadzenia, a teraz stali się po prostu jedną z mniejszości. Deedee próbowała mu to wytłumaczyć: "Wysyłają ich do szkół jako siedmioletnie szkraby i tam dzieje się z nimi coś strasznego. To nie do wyleczenia". Riaz zasygnalizował grzecznie, że on i Brownlow powinni usiąść razem, po jednej stronie. Sadiq rozwinął przed nimi czysty perski dywanik i przyniósł dzbanek wody oraz szklanki. Teraz mogli wznowić dysputę. Wszyscy się odprężyli. Shahid uznał, że jest to dobra okazja, żeby wyciągnąć książkę. Przez cały dzień nic nie przeczytał i brakowało mu swojej zwykłej samotności. Ale kiedy już wyjął powieść z torby, poczuł, że inni jakoś nie pochwalą czytania na nocnej warcie. Wobec tego, jak tylko Brownlow i Riaz podjęli przerwaną rozmowę, Shahid przysunął się bliżej. Gdy Riaz zabierał głos w college'u czy w meczecie, nigdy nie było żadnej dyskusji, co najwyżej padało kilka nieśmiałych pytań. Na koniec znajomi Riaza poklepywali go po plecach, obsypywali komplementami i odpychali nadgorliwych entuzjastów. Shahid czuł, że nadszedł odpowiedni moment i mógłby zapytać Riaza o fundamentalistów. Jego własny brak wiary często przyprawiał go o poważny niepokój. Gdy przyglądał się wnętrzu meczetu, złożonemu z konkretnych, materialnych przedmiotów, przenosił wzrok na twarze braci, na których malowało się duchowienie, czuł, że poniósł porażkę. Ale obawiał się zadawania zbyt wielu pytań, by nie sprowadzać na siebie podejrzeń. O swoich wątpliwościach mógł przynajmniej porozmawiać z Hatem, który radził mu, by się nie martwił i pozwolił działać modlitwie. Kiedy Shahid spokojnie przemyślał problem, zrozumiał, że wiara, podobnie jak miłość czy natchnienie, nie jest rzeczą, której można by sobie zażyczyć. To był przełom na drodze poznawania. Musi przestrzegać reguł i cierpliwie czekać. Zrozumienie z pewnością przyjdzie samo, zostanie nim pobłogosławiony. Ale teraz Brownlow, siedzący po turecku obok Riaza, rozdrapywał tę starą ranę niepewności. - Często chciałem, już w moim dorosłym życiu, niejednokrotnie powodowany desperacją, poczuć głęboką wiarę - mówił, zwracając się zarówno do Riaza, jak i do Shahida. - Ale jako czternastolatek przeczytałem Bertranda Russella. Jego prace są wam znane, jak sądzę? - Trochę - odpowiedział Shahid. Brownlow poruszył palcami w mokrych skarpetkach. - Deedee o nim mówiła? Czy tylko każe wam oglądać wideoklipy Prince'a? - Jest świetnym pedagogiem. Brownlow chrząknął i ciągnął dalej: - Tak więc Russell umieścił boskość na należnym jej miejscu, czy się mylę? Powiedział, że jeśli On istniałby, byłby skończonym głupcem. Ha, ha, ha! A także, i tu cytat: "Cała koncepcja Boga jest koncepcją wyprowadzoną z antycznych wschodnich despotyzmów". Dobre, co? Po przeczytaniu tego niejednokrotnie czułem się porzucony w samym środku niezmierzonego wszechświata. Powinniście wiedzieć, że ateizm potrafi przysparzać wielu zmartwień. Trzeba wypełnić znaczeniem cały świat. Byłoby wspaniale móc uwierzyć, że zaraz po przedwczesnej śmierci na raka człowiek dostanie te rajskie hurysy, melony, winogrona i tak dalej - ale to jest obietnica bez pokrycia, chciałem powiedzieć, po prostu czysta mrzonka. Taki raj miałby przypominać Wenecję. Tylko bez zapachów i wczesnego zamykania lokali. Jak ktoś słusznie powiedział, z wynalezieniem nieba człowiek nie miał żadnych problemów. - Shahid próbował się uśmiechnąć. Czuł, że powinien się napić. Nie wiedział, co sprowadziło na niego tak nagłe pragnienie - obawy czy towarzystwo. Prawdopodobnie ten wywód o raju. Brownlow rozkręcał się. - To musi być cudowne, tak się modlić na klęczkach. Egzystować w wyimaginowanym królestwie rządzonym przez wyobrażenia istot. To wspaniałe, wszystkie reguły życia otrzymywać z góry. Co jeść. Jak wycierać tyłek. - Jego rozczapierzone palce znajdowały się o kilka cali od nosa Riaza; Brownlow zachowywał się, jakby zamierzał je powyrywać i podetrzeć się nimi. - I jakież to odrażające! Być niewolnikiem zabobonów. Shahid aż się wzdrygnął. Brownlow nazwał Riaza niewolnikiem zabobonów! Nikt dotąd nie ośmielił się tak do niego mówić! Jaka będzie reakcja? - Kanoniczne opowiastki o cudach, które przekazały nam odległe stulecia! Wiara w przeznaczenie - z pewnością uznajesz, że jesteś związany nieprzeniknionymi wyrokami Boga. Niektórzy z nas, grzeszników, także przenoszą skrępowanie ponad wolną wolę, szczególnie w łóżku. To żerowanie na ludzkiej naiwności, może nie? Nie widzisz tego? Chyba właśnie opary alkoholu unoszące się nad głową Brownlowa kazały Shahidowi tęsknić do ciemności pubu. Gdyby tak choć kufelek piwa Speckled Hen lub Southern Comfort, albo Heinekena, Tennentsa, Guinnessa, Becksa, Pilsa czy Buda! Cóż za piękne nazwy, przemawiające do wyobraźni niczym nazwiska poetów! Zaschło mu w gardle. A jednak walczył. Nie chciał, by miotały nim nazbyt silne pragnienia. Na przykład egoizm i ekscesy Chilego budziły w nim wstręt. Chociaż nie mógł się pozbyć niezmiernie ponętnego obrazu żony Brownlowa. W tym momencie wodziłby już dłonią po jej jędrnej łydce, ściskałby jej kolano i pieścił wewnętrzną stronę uda, mierząc znacznie wyżej. - Z pewnością - ciągnął Brownlow - z pewnością akt wiary... - Wiary w przeciwieństwie do czego? - Riaz nie był ani drobinę zmieszany kontratakiem Brownlowa, ale patrzył mu oczy z pewnością szachisty, który jest zdolny przewidzieć każdy kolejny ruch. - W przeciwieństwie do myślenia, na przykład. Myślenia bez przyjętych z góry wniosków i uprzedzeń. Tak, z pewnością obciążenie wiarą, której nie można nigdy w pełni udowodnić ani też wykazać jej logicznego sensu, w przypadku człowieka tak inteligentnego jak pan... Wydaje się... Wydaje... - Brownlow szukał najmniej tendencyjnego słowa. - Nieuczciwe! Tak. Po prostu nieuczciwe! Brownlow naprawdę nie mógł dziś nad sobą zapanować. Shahid ujrzał na twarzy Riaza jego zwykły uśmiech. Riaz łysiał, miał brodawkę na brodzie i jednym z policzków i czasem było czuć od niego potem. Ale Shahid przyjął za pewnik, że w tym uśmiechu wyraża się cały jego dowcip, miłość ludzkości i cierpliwość. Jednak kiedy przyjrzał mu się z bliska, odkrył lekceważenie. Riaz nie tylko uważał Brownlowa za głupca, on nim pogardzał. Shahid wstał. Miał zamiar zapytać Chada, czy mógłby się trochę przejść. Z ulicy zdołałby zadzwonić do Deedee. Chciał tylko usłyszeć jej głos. A jeśli Chad, co było całkiem prawdopodobne, zwyczajnie się nie zgodzi? Utknie tu na dobre. A Deedee pomyśli, że ją zawiódł. Właściwie dlaczego miałby się tak przejmować Chadem? Chad doświadczył w swoim życiu niezapomnianych wzlotów, za które teraz chciał odpokutować nie kończącymi się wyrzeczeniami. Jak tu się dziwić, że zachowywał się jak szaleniec i potrafił być naprawdę przykry, skoro szara rzeczywistość każdego dnia na nowo sprawiała mu zawód? Nie, pomimo faktu, że Chad oczekiwał przebaczenia, był jednak jednym z braci. Shahid będzie musiał stawić mu czoło. - Proszę mi wybaczyć - mówił Riaz do Brownlowa - ale jest pan trochę arogancki. - Brownlow zachichotał. Najwyraźniej świetnie się bawił. - Pańskie liberalne poglądy są popularne wyłącznie wśród mniejszości zamieszkującej północną Europę. A jednak rości pan sobie prawo do duchowego przewodnictwa całej reszcie ludzkości. Chce pan zdominować innych z pomocą, doprawdy szczególnej, moralności, która, jak pan doskonale wie, szła niegdyś ręka w rękę z faszystowskim imperializmem. - Riaz pochylił się w stronę Brownlowa. - I oto właśnie dlaczego powinniśmy się strzec przed pełną hipokryzji i kołtuństwa pseudointelektualną atmosferą zachodniej cywilizacji. Brownlow otarł pot z czoła i uśmiechnął się. Jego wzrok był rozbiegany. Nie wiedział, od czego zacząć. Wziął głęboki oddech. - Potępia pan tę atmosferę. Poniekąd słusznie. Ale zachodnia cywilizacja obdarzyła nas także tym... - Właśnie, doktorze, proszę nam powiedzieć, czym nas obdarzyła - wtrącił się Shahid. - Oczywiście, Tariqu. Nie co dzień trafia mi się tak dociekliwy student. Pomyślmy. - Zaczął wyliczać na palcach. - Dała nam literaturę, malarstwo, architekturę, psychoanalizę, naukę, dziennikarstwo, muzykę, trwałą kulturę polityczną, sporty zespołowe - wszystko na zupełnie przyzwoitym poziomie. A towarzyszyło temu coś niezmiernie ważnego, krytyczne dociekanie natury prawdy, opierające się na dowodach i możliwości jej wykazania. - To zupełnie jak sławna dialektyka Marksa, nieprawdaż? - zapytał przebiegle Riaz. Brownlow milczał przez chwilę. Potem podjął myśl: - Także na zasadniczych, nie znających tematów tabu pytaniach. Pytaniach i ideach. Ideach wrogich religii. - Tym gorzej dla tych idei - prychnął Riaz. Obaj patrzyli na niego. Shahid nieszczególnie czuł się na siłach zabierać głos w tym sporze. Przeklinał w duchu swoją ignorancję i nieumiejętność wyrażania własnych myśli, podobnie jak wówczas, kiedy nie potrafił wytłumaczyć Chadowi, dlaczego kocha literaturę. Z drugiej strony, było to dla niego silnym bodźcem - musi dalej studiować, więcej czytać i myśleć, kojarzyć fakty i argumenty w taki sposób, żeby przystawały do jego wizji świata. Zerknął na Chada. Wstał i skierował się w stronę drzwi. - Wychodzę tylko na moment - szepnął do Riaza i opuścił pokój tak szybko, jak tylko mógł. W korytarzu złapał za telefon i pospiesznie wybrał numer. - Boję się śmiertelnie. - Tahira pojawiła się obok. - A ty? Pokiwał głową. Nie zamierzała odejść. Kiedy usłyszał głos Deedee, odłożył słuchawkę. - Zaraz wracam - powiedział do Tahiry, odsuwając zasuwy, przekręcając klucze w zamkach i zdejmując łańcuch. - A dokąd idziesz? - Jeden z nas powinien mieć na oku sąsiedztwo. Sprawdzić teren i w ogóle. - Racja. Ale na pewno nie sam. Pozwól, że pójdę z tobą. - Nie, nie. - Wcale się nie boję. - Ale ja bałbym się o ciebie. Shahid wymknął się z mieszkania. Wydostanie się poza obręb osiedla zabrało mu trochę czasu. Mimo to wątpił, czy gdziekolwiek uda mu się znaleźć budkę telefoniczną. Padała drobna mżawka, czuł się tak, jakby chodził w chmurach. Oddychał głęboko tym deszczem; już od dość dawna w mieście nie zdarzyło mu się napotkać nic równie świeżego. Było bardzo wilgotno i chodniki parowały, zupełnie jak na wideoklipie. Teraz już na pewno nie znajdzie drogi powrotnej. Drogi do akademika zresztą też nie. Okolica cieszyła się wyjątkowo złą sławą ze względu na rasistów. Przyspieszył kroku, potem zaczął biec. Pod ponurym mostem kolejowym zupełnie przypadkowo spostrzegł taksówkarza, który ich przywiózł, wysadzającego właśnie jakiegoś klienta. Podbiegł do niego. Kierowca przypomniał sobie Shahida i podwiózł go do centrali. Z pokoju na tyłach dobiegały nieziemskie odgłosy. Mężczyzna wyciągnął rękę i zagrodził mu drogę, jednak Shahid zauważył przez drzwi grupę taksówkarzy grających w karty i oglądających film porno. Pozwolono mu skorzystać z telefonu w biurze. Wreszcie uzyskał połączenie. - Gdzie byłeś? Czekam tu już od dwóch godzin! Nie mogłeś zadzwonić wcześniej? Sądzisz, że którakolwiek kobieta zrobiłaby coś takiego mężczyźnie? Zanim upokorzenie i gniew w głosie Deedee zdążyły go wzruszyć, wytłumaczył, że został wezwany do pomocy w naglącej braterskiej potrzebie. W zeszłym roku dwunastu wyrostków roztrzaskało czaszkę piętnastoletniemu bratu Tariqa. Jego szczególny obowiązek musiał zostać potraktowany poważnie. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Zachowywała się tak, jakby obarczała go winą za wszystkie rozczarowania, których kiedykolwiek doznała od innych mężczyzn, a także za nadzieję, którą on sam najwyraźniej w niej rozbudził. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzał. - Jak mogę ci to wynagrodzić? - Kiedy tak rozmawiali, przez okno dostrzegł chłopaka stojącego na zewnątrz, czerwony punkcik jego papierosa żarzył się pośród lepkiej mżawki. Pewnie czekał na taksówkę. W tym momencie chłopak odwrócił się, spojrzał Shahidowi prosto w oczy i pokiwał głową. - Nawet w tej chwili rasiści dosłownie depczą mi po piętach - powiedział Shahid do słuchawki. Poleciła mu wziąć taksówkę - na jej koszt - i przyjechać teraz, zaraz, chociaż na drinka. Wiedział, że pogardzała sobą za tę prośbę. - Naprawdę nie mogę - powiedział. - Nie dziś. - W takim razie kiedy? - Jak najszybciej. Zadzwonię do ciebie. - Obiecujesz? - Oczywiście. Uporał się z tym telefonem tak szybko, jak mógł, i poprosił kierowcę, żeby odwiózł go z powrotem do mieszkania. Kiedy wyszli z centrali, chłopaka już nie było. Drużyna czuwała przez całą noc na zmiany, śpiąc pokotem na podłodze. Rano studenci, którzy tego dnia mieli wykłady albo dużo pracy, wyszli i zostali zastąpieni przez innych. Shahid akurat miał dzień wolny i zdołał się stamtąd wyrwać dopiero po południu, a do tego czasu w holu głównym Victoria Station bomba zdążyła już wybuchnąć. X Właśnie wynoszono ciała; nikt nie wiedział, jak wiele. Rannych przewożono do okolicznych szpitali. Ogłoszono, że dworzec wewnątrz płonie, ale było zbyt ciemno, by to zauważyć, ponieważ niebo nad całym miastem zasnuły posępne, ciężkie chmury. W ulewnym deszczu policja stawiała blokady, kierując samochody w górę jednej ulicy i każąc im wracać tą samą drogą, krzycząc do ludzi przez megafony. Po niebie krążyły policyjne helikoptery. Jedno było jasne: nikt nic nie wiedział. Naturalnie pogłosek było mnóstwo. Ktoś powiedział Shahidowi na ulicy, że ten zamach nie był odosobnionym atakiem islamskich ekstremistów, ale że kilka muzułmańskich organizacji, zjednoczonych we wspólnym wysiłku, podkłada bomby w sklepach, samochodach, nawet na lotniskach, by ostatecznie zająć cały Londyn. Tych informacji nie można było potwierdzić, ponieważ telewizja pokazywała tylko zakrwawione twarze ofiar i relacje przechodniów, którzy widzieli wybuch. Shahid umówił się z Deedee, tym razem także nie u niej w domu, lecz w mieszkaniu jej przyjaciela Hyacintha w Islington, w pobliżu Upper Street. Przemierzał pół miasta, żeby się z nią zobaczyć. Wyprawa trwała godzinami. Część drogi przeszedł pieszo, całe City, Fleet Street i Strand. Z trudem przyszłoby wyobrazić sobie większy chaos. W tej chwili zarówno dworce kolejowe, jak i autobusowe oraz wszystkie lotniska były pozamykane. Drogi zakorkowane. Na Marylebone Road, Talgarth Road, a także w samym City samochody policyjne, wozy strażackie i karetki uwijały się wokół ruchu ulicznego, który teraz można było nazwać stacjonarnym; publika wyciągała szyje, by dojrzeć twarze tych prawdziwych bohaterów za kółkiem, tak jakby jakieś specjalne znamię męstwa i zrozumienia wyróżniało ich ze zmartwionego tłumu londyńczyków, mimo wszystko niespecjalnie zaskoczonych tym aktem przemocy. Tysiące ludzi dojeżdżających do pracy spod Londynu snuły się w deszczu, stały na mostach pod nisko zalegającym niebem wpatrując się w płynącą dołem cuchnącą wodę i zastanawiając się, kiedy uda im się dotrzeć do domu i czy w ogóle nastąpi to tej nocy. Niektórzy kierowcy leżeli na tylnych siedzeniach swoich samochodów; inni porzucili swe auta i gromadzili się wokół radioodbiorników. Nie czekając na stosowne apele, ludzie kierowali się do najbliższych szpitali i ustawiali w kolejkach, żeby oddać krew, podczas gdy ekipy telewizyjne krążyły wokół nich z naukową obojętnością. Kościoły były otwarte i zbierali się w nich rozmaici wyznawcy, którzy od lat nie przestąpili progu świątyni. Kawiarnie i puby były pełne, klienci osuszali właśnie ostatnie zapasy alkoholu. Zakazani kochankowie, cudzołożnicy i oportuniści korzystali z okazji. Hotele pękały w szwach. Skoro już wyruszył, Shahid nie zamierzał przerywać swej wędrówki przez miasto. Chciał znaleźć się w samym środku wydarzeń, zamiast oglądać ów chaos w telewizji, gdzie zostaną mu narzucone forma i komentarz. Po dwugodzinnym spacerze odkrył, że na niektórych trasach ruszyło już metro. Dziś wieczorem był to jedyny sposób poruszania się po mieście. Poszedł na stację i po godzinie udało mu się wsiąść do pociągu mknącego cicho na północ. Ku zdziwieniu i uldze pasażerów metro ominęło kilka stacji. Bliskość ludzi podniosła go na duchu; wszyscy siedzieli jednakowo strzeżeni, wystraszeni i mokrzy. Dopiero podobna tragedia mogła wywołać u mieszkańców Londynu współodczuwanie. Co czuli? Zamęt i gniew, ponieważ gdzieś w otaczającej ich ciemności czaił się wróg, zamierzający wyrównać rachunki. Do jakiego odłamu należał? Do której z podziemnych grup? Występował w obronie której wojny, czyjej krzywdy? Nikt nie wątpił, że na świecie roi się od tragedii. Tymczasem w tym mieście zadowoleni z życia ludzie obżerali się do nieprzytomności, nie podnosząc nawet wzroku znad talerzy. Dziś tym szczęściarzom, posiadaczom hipotek i satysfakcjonującej pracy, przemierzającym ulice w poszukiwaniu czynnego telefonu, uświadomiono, że mogą być śledzeni, napastowani, wystrzelani jak kaczki. Ponieważ byli winni. I będą zmuszeni zapłacić. Kierownik pociągu powiedział coś przez głośniki, ale wszystkie jego słowa zniknęły w szumie, z wyjątkiem wyrazu "niezwłocznie". Pasażerowie zaniepokoili się tak bardzo, że zaczęli ze sobą rozmawiać. Wiele stacji było jeszcze przeszukiwanych przez siły bezpieczeństwa. Pociąg zatrzyma się, kiedy tylko będzie to możliwe. Kobieta siedząca naprzeciwko Shahida z trudem łapała oddech. Pasażer obok niej uciszył ją oschle. Pierwszy przystanek, na którym zatrzyma się metro, będzie jednocześnie przystankiem ostatnim. Ostatnim! Pociąg mknął dalej, pozostawiając za sobą pogrążone w ciemnościach stacje. Mężczyźni z psami i latarkami penetrowali perony. Jasne snopy światła przecinały przestrzenie na co dzień pełne ludzi. Shahid przyglądał się współpasażerom, jak stopniowo tracili nadzieję na bezpieczeństwo, które mógł im zaoferować każdy kolejny przystanek. Kiedy drzwi otworzyły się wreszcie na kilka stacji przed tą, do której chciał dojechać, wybiegł stamtąd z uczuciem ulgi. Pędził do jej mieszkania, ale zatrzymał się przed domem. Nie powinien był tu przychodzić. A jednak nie chciał wracać. Drgnął, uświadomiwszy sobie, że z pewnością nasłuchiwała jego kroków. Teraz już wiedziała, że się zatrzymał, wyczuła jego wahanie. W suterenach mieszkali wyłącznie przestępcy - ale ci tutejsi najwyraźniej nie byli aż tak źli jak szczeniaki z tamtego osiedla. Było przytulnie i cicho, a przy tym tak daleko od przerażającej rzeczywistości. Już czuł się winny, że zostawił swoich przyjaciół w niebezpieczeństwie. Będzie musiał tłumaczyć się przez parę godzin, zanim ostatecznie przekonają, że poprzedniej nocy wrócił do swoich obowiązków. Obawiał się tego, czego ta kobieta mogła od niego oczekiwać, bał się jej wymagań, a także uczuć, które mogła do niego żywić, i w końcu zarazić go nimi. A jednak w jakiś dziwny sposób potrzebował jej, chociaż sam nie chciał się do tego przyznać. Żelazna brama i drzwi wejściowe były otwarte. Wszedł ze ściśniętym gardłem, czując zapach marihuany. Mały pokój o niskim suficie oświetlał blask dwóch świec. Ledwie rozróżnił kształty kanapy, telewizora, wieży grającej właśnie Desire. W półmroku dostrzegł jej sylwetkę. - Przepraszam, że się spóźniłem. Zdarzył się straszny... - Nie myśl o tym. Siedziała na podłodze, oparta o ścianę; miała na sobie szeroką czerwoną spódnicę, czarny sweter i czarne rajstopy. Na dywanie, grzbietem do góry, leżała książka w miękkiej oprawie. Paliła smukłego skręta i małymi łykami popijała wino z kieliszka. Nie wstała, żeby go przywitać; widocznie nie czuła takiej potrzeby. Nie mógł do niej podejść ani z nią porozmawiać, drżał na całym ciele, z pewnością powiedziałby coś bez sensu i uznałaby go za idiotę. Zdjął płaszcz, pod którym miał krótką skórzaną marynarkę i T-shirt. Chodził w tę i z powrotem po pokoju, ściskając w palcach skręta, którego mu przygotowała, i nie spuszczał z niej oczu. Pozwoliła mu przechadzać się i patrzeć na siebie tak długo, jak tego potrzebował. Nagle się roześmiał. Być może uznała go za ekscentryka, ale przechyliła tylko głowę i przyjrzała mu się z rozbawieniem i niemym zapytaniem w oczach. Przypomniał sobie, jak poprzedniej nocy, nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni, Hat i Chad debatowali nad strategią odparcia prawdopodobnego ataku skinów. Chad siedział na podłodze w rozkroku, z nogami ugiętymi w kolanach. Pomiędzy nimi leżało jego uzbrojenie, składające się z noża i młotka. Przez chwilę Tahira rzucała w jego kierunku surowe spojrzenia. Wreszcie nie wytrzymała i przerwała mu akurat wtedy, kiedy w najlepsze rozwodził się nad tym, jak dotkliwą krzywdę wyrządziłby młodocianym rasistom, gdyby tylko mógł. - Chad, czy nie mógłbyś usiąść przyzwoicie? Chad zmarszczył brwi, ale złączył kolana, jednocześnie wzruszając ramionami w stronę Hata. - Zauważyłam, że lubisz nosić obcisłe spodnie - ciągnęła Tahira. - Bo rzeczywiście lubię. - My, kobiety, zadajemy sobie mnóstwo trudu, żeby ukryć nasze wdzięki. Przyszło ci kiedyś do głowy, jak ciężko jest nosić taki hidżab? Bez przerwy jesteśmy obiektem kpin i zniewag, zupełnie jak jakieś fladry. Wczoraj na ulicy zaczepił mnie obcy mężczyzna. Twierdził, że tu jest Anglia, a nie Dubaj, i próbował zedrzeć mi z głowy pardę. - Siostro... - powiedział Chad ze zgrozą. - Wy, bracia, zmuszacie nas, żebyśmy się zakrywały, ale o własnych ubraniach wcale nie pomyślicie. Nie mógłbyś włożyć czegoś luźniejszego? Chad zerknął na Hata i trochę łobuzersko oświadczył, że przed momentem szukał właśnie pary oksfordzkich portek. - To byłby już pewien postęp - zauważyła. - Ale dlaczego nie pomyślisz o zapuszczeniu brody? Spójrz na Hata, on się naprawdę stara. Nawet Shahid wygląda, jakby zamierzał zrobić coś z tym swoim zarostem. Hat uśmiechnął się zadowolony. - Moja skóra musi oddychać, bo jak nie, to od razu wyskakuje mi swędząca wysypka - bronił się zirytowany Chad. - Ta próżność powinna być twoim największym zmartwieniem - podsumowała Tahira. To go ostatecznie załamało. Siedział, pocierając podbródek i w milczeniu ssąc własne zęby; brzmiało to zupełnie jak mokra kłoda drewna wrzucona do kominka. Nie odzywał się do nikogo, nawet do Hata. Później, kiedy wszyscy trzej znaleźli się w kuchni, Hat zagadnął Shahida: - Czy to prawda, że zamierzasz zrobić coś z tym swoim zarostem? - O tak, zamierzam coś zrobić z tym moim zarostem. Ale za to Chad chyba nie. - Żebym tylko nie doskoczył wam do tych waszych zarostów, panowie! - odgryzł się Chad. Nie zamierzał jej o tym opowiadać. Sądził, że zrobi na niej wrażenie, mówiąc o ich antyfaszystowskim powołaniu, ale kiedy opisywał przez telefon ekscytację Chada, sprawdzającego skuteczność kastetów i Hata, który uczył Riaza posługiwania się maczetą, wyczuł w jej głosie wyraźną dezaprobatę. - Myślisz o swoich przyjaciołach? - Tak. - Sądzę, że powinieneś wiedzieć, że chłopak, którego nazywasz Chadem... - Dlaczego od razu tak poważnie? - ...tak naprawdę nazywa się Trevor Buss. - Chad? To niemożliwe. Wzruszyła ramionami. - Chad? - powtórzył raz jeszcze. - Zaadoptowała go para białych. Jego matka była rasistką; bez końca mogła opowiadać o Pakistańczykach, o tym, jak musieli się dostosować. - Wręczyła mu butelkę wina. - Nie miałbyś ochoty się napić? - Ostatnio naprawdę muszę jasno myśleć. Przestrzegać pewnych granic. - Chad słuchał bicia kościelnych dzwonów. Na angielskiej wsi oglądał angielskie wiejskie domki i ich zwyczajnych angielskich mieszkańców, którzy żyli sobie spokojnie, przynależąc do tego miejsca bez żadnego wysiłku. Wiesz, w myśl Orwellowskiej idei Anglii. Czytałeś te eseje? - Niezbyt dokładnie. - W każdym razie poczucie wykluczenia o mało nie doprowadziło go do szaleństwa. Miał ochotę ich wszystkich pozabijać. - Ale dlaczego? - Jako nastolatek uświadomił sobie, że nie ma żadnych korzeni, nic go nie wiąże z Pakistanem, nawet nie zna własnego języka. Zapisał się wtedy na kurs urdu. Ale wystarczyło, żeby w Southall poprosił o sól, i już wszyscy umierali ze śmiechu. W Anglii biali patrzyli na niego jak na potencjalnego złodzieja samochodu albo torebki, zwłaszcza, że ubierał się jak ostatni szmaciarz. Ale w Pakistanie patrzono na niego jeszcze bardziej podejrzliwie. Dlaczego miałby umieć się dostosować do teokracji Trzeciego Świata? Jego ojciec czuł kiedyś to samo, chciał jej przerwać Shahid, a jednak Anglia stała się jego prawdziwym domem. W towarzystwie swych braci i synów ojciec siedział w klubie w Karaczi, nie przestając wyrzekać, chociaż stoły nakryto białymi, wykrochmalonymi obrusami, sztućce były wyłącznie srebrne, a kelnerzy nosili śnieżnobiałe uniformy i turbany. Na ścianach wisiały fotografie Cowdreya i Maya, opatrzone ich autografami, oraz sztych przedstawiający Jerzego V, przemawiającego przez radio do poddanych z całego imperium; na dębowym stoliku leżał otwarty "Times". Na zewnątrz rozciągała się weranda i wspaniałe klomby, których doglądał cały sztab ogrodników. To miejsce doprowadzało go do pasji: religia, którą przemocą wtłoczono ludziom do gardeł, bandytyzm, korupcja, cenzura, lenistwo, głupota prasy, dziury na ulicach, brak dróg i płonące przydrożne lasy. Nic nigdy nie wydawało mu się tu godne pochwały. W chwilach największego przygnębienia mawiał, że Brytyjczycy nie powinni byli odchodzić. "1945 rok - nowe państwo, zaczynaliśmy od zera! Ile narodów miało taką szansę? Dlaczego nie możemy obyć się bez tortur i mordowania się nawzajem, bez korupcji i wyzysku? Co jest w nas takiego, że wszystko niszczymy?" Ojciec szczycił się swoją Anglią do tego stopnia, że pewnego razu jego brat Asif zwrócił mu uwagę: "Co z tobą, jar, zostałeś nagle członkiem rodziny królewskiej?" Lecz kiedy wyjeżdżali, oczy ojca napełniały się łzami, tak jakby był małym chłopcem wracającym do szkoły z internatem. - Można powiedzieć, że dusza Trevora Bussa utraciła tożsamość, bo rzeczywiście tak było - ciągnęła Deedee. - Ponoć próbował nawet zostać członkiem Partii Pracy, żeby tylko odnaleźć swoje miejsce. Ale była zbyt nacjonalistyczna, a jego gniew zbyt wielki. To było więcej, niż potrafił znieść. W jego sercu wrzało, nie mógł tego tłumić w nieskończoność. Shahid westchnął. - Nie miałem o tym pojęcia. Nawet go nie zapytałem. - Powiedział mi kiedyś: "Jestem bezdomny". "Jak to, nie masz gdzie mieszkać?" - zdziwiłam się. "Nie" - odpowiedział - "nie mam własnego kraju". "To nie masz specjalnie czego żałować" - powiedziałam mu. "Ale nie wiem, jak to jest czuć się normalnym obywatelem". Trevor Buss ubierał się wówczas lepiej niż ktokolwiek inny i przynosił mi kasety z muzyką, jakiej nie słyszałam nigdy wcześniej. Ciągle uwielbia muzykę? - I tak, i nie. - Pił i sporo ćpał. Raz przyłapałam go na braniu kokainy w college'u i zabroniłam mu tego. Ustawił się na zewnątrz z własnym butem balansującym na czubku głowy i gapił się przez okno. Rozprowadzał. Był jak zwinięta sprężyna, jak pistolet mający za chwilę wypalić. - Ale nie wypalił? - Nie. - Dlaczego? Bo spotkał Riaza? - Być może. - Ja to wiem. - Shahid pstryknął palcami. - Wtedy mógł zdjąć ten but z głowy. Co się zdarzyło później? - Później zmienił nazwisko na Muhammad Shahabuddin Ali-Shah. - Nie?! - Nalegał, żeby zwracać się do niego pełnym imieniem. Grał w piłkę nożną i jego kumple dostawali białej gorączki, krzycząc: "Podaj tu, Muhammad Shahabuddin Ali-Shah!" albo "Na główkę do mnie, Muhammad Shahabuddin Ali-Shah!" I nikt do niego nie podawał. Wtedy został po prostu Chadem. - Deedee wypiła łyk wina. Zadrżała. - Ale to nie on mnie przeraża. Nie Trevor. - W takim razie kto? - Najgorszy z nich jest Riaz - powiedziała. - On? - Tak. Po drodze Shahid myślał właśnie o nim. Czy nie wyrośli obaj w czasach, które największy podziw miały dla buntowników, dziwaków, outsajderów wszelkiej maści, od Bowie do Idola, Boya George'a po Madonnę? Jego przyjaciele z dzieciństwa z dumą obnosili swoje irokezy i przekłute nosy - jeden z nich miał nawet kolczyk na języku - ich ciała stanowiły obrazę boską. Taki bunt nie kosztował ich zbyt wiele. Tylko starsze pokolenie pamiętało jeszcze, czym było niegdysiejsze "poczucie przyzwoitości". Przyjaciele Shahida, pochylający się nad stołem bilardowym każdego wieczoru, wyglądali jak zjawy, jednak nie wapniaków, jak nazywali swoich rodziców, ale raczej nie narodzonych. Tymczasem Riaz w tej erze dążenia do samowystarczalności i robienia karier potrafił się przeciwstawić tłumowi i zachować swój mało popularny indywidualizm. Był największym nonkonformistą, w dodatku nonkonformistą bez pozy, jakiego Shahid miał okazję kiedykolwiek poznać. Kiedy wszyscy robili tak, Riaz robił dokładnie odwrotnie. Deedee kolejny raz sięgnęła po butelkę. Shahid potrząsnął głową. - Przestań, zaczynasz mówić coraz mniej wyraźnie. Dlaczego zawsze namawiasz mnie do takich rzeczy? - Alkohol jest jedną z największych przyjemności. - Czy żyjemy tylko dla przyjemności? - W takim razie dla czego? - Sam dobrze nie wiem. Chcesz mnie sprowokować, prawda? Ale wiesz, że przyjemność to jeszcze nie wszystko. - To już niezły początek. - A co z naprawianiem świata? Skrzywiła się. - Sądzisz, że Riaz się tym zajmuje? - W tej chwili ryzykuje własne życie, strzegąc mieszkania prześladowanej rodziny. - Jego rodzice wyrzucili go z domu, ponieważ zadenuncjował własnego ojca za picie alkoholu. Ganił go także za to, że modlił się w fotelu, a nie na kolanach. Swoim przyjaciołom mówił, że jeśli ich rodzice zgrzeszyli, powinni być wrzuceni w ogień piekielny. - Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę, Deedee. - Słucham? - Riaz jest prawdziwie dobrym człowiekiem. - Zanim zdążyła zaprotestować, Shahid mówił dalej: - To indywidualista, postępujący na przekór całemu społeczeństwu. Wiesz, że to wymaga odwagi. Nie napadaj na niego. Powiedz mi lepiej, co się działo, kiedy spotkał Chada. - Wziął Trevora w swoje ręce i ta jego mieszanka dobroci i dyscypliny poradziła sobie z nim lepiej, niż zrobiłby to nawet najlepszy poprawczak. - Tak też myślałem. Gdyby nie on... - Rzeczywiście, Trevor zwany Chadem pewnie by już nie żył. - A tak Chad teraz sam pomaga ludziom i to w sposób, o jaki nawet byś go nie podejrzewała. Wbiła w niego wzrok. - Czy oni cię nie przerażają? - Kto? - Twoi przyjaciele. - A powinni? - Nigdy się nie wahają. Pokręcił głową. - Są ludzie, którzy potrafią pogodzić gniew i żarliwą wiarę. Bez tego nic byśmy nie zdziałali. - Ty też to potrafisz? Zaczerwienił się. - Widzisz, Deedee, problem polega na tym, że bystrzy biali ludzie, tacy jak ty, są po prostu zbyt cyniczni. Potrafisz wszystko przejrzeć na wylot, ale dzielisz włos na czworo i w efekcie nie robisz nic. Dlaczego miałabyś cokolwiek zmieniać, skoro tak naprawdę wszystko już masz? - Może nie znam cię zbyt dobrze, ale próbowałam ci tylko powiedzieć, że nie chciałabym, żeby ktoś cię zranił. - Na przykład kto? - Któryś z twoich nowych znajomych. - W obecnym systemie jesteśmy poszkodowani! A kiedy walczymy o swoje prawa, ty mówisz, że robimy aferę z byle czego! Siedzisz tu cały dzień, odpalając skręta od skręta, i obrażasz ludzi, którzy zdecydowali się podjąć działanie! - Siedziała, milcząc, ze spuszczonymi oczami, tak jakby nie chciała pogarszać całej sytuacji. Ale nie zamierzała wycofać poprzednich słów. - Naprawdę nie wiem, dlaczego zadałem sobie tyle trudu, żeby tu przyjść. - Nie chciałeś się ze mną zobaczyć? - zapytała tak dobitnie, że aż drgnął. - Narzuciłam ci pewnie swoje towarzystwo? - Wstała. - Myślę, że było trochę inaczej. - Podniosła swoją torbę i zaczęła upychać do niej rzeczy. - Zrobiłam z siebie prawdziwą idiotkę. Jesteś studentem. Cholera, musiałam chyba do reszty zgłupieć! Co mi strzeliło do głowy? Jestem żałosna i tyle. Szkoda, że zrozumiałam to dopiero teraz. Podejrzewam, że właśnie tak o mnie myślisz. - Uderzyła się otwartą dłonią w czoło. - Zapomnijmy o całej sprawie. - Deedee... - Wracajmy do swojego starego życia! Wyłączyła muzykę i ogrzewanie, wino zatkała korkiem i z furią zabrała się do mycia kieliszków, przez cały czas szlochając, odwrócona do niego plecami. Zastanawiał się, co zaprawiony w bojach Chili powiedziałby teraz, żeby uratować sytuację. Skubaniec pewnie by jej czymś podmaślił; mówił przecież, że pochlebstwo jest techniką skuteczną zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn. Ale zawsze dodawał, że najpierw należy znaleźć naprawdę czuły punkt, żeby nie okazać się zwykłym lizusem. Podszedł do niej, zanim zdążyła włożyć płaszcz, i powiedział: - Wiesz, że wyglądasz dzisiaj wyjątkowo pięknie? Przechyliła głowę i uśmiechnęła się. - Naprawdę? Dziękuję. - To był ciężki dzień. Pokłóciliśmy się o kompletne bzdury. Już prawie zapomniałem, że jesteś taką piękną kobietą. Proszę, nie odchodź. - No dobrze. - To na co masz ochotę? - Na łóżko. - Dlaczego nie? - Do sypialni musisz iść tędy. I mam jedną prośbę - czy mógłbyś nie patrzeć na moje ciało? - Proszę? - Nie wiem, przyglądaj się zasłonom albo czemuś. Jesteś za młody, żeby się wstydzić swojego wyglądu. Ale ja ostatnio znów zaczęłam chodzić na siłownię. I jeszcze coś. - Yhm? - Mógłbyś zostać w tej skórzanej kurtce, specjalnie dla mnie? Trochę później się wypogodziło; niebo było spokojne i czyste. Drzemali, usta przy ustach, a jednak żadne z nich nie spało. Potem, zadowoleni, w świetnych humorach ubrali się i wyszli na spacer. Teraz byli ze sobą związani, i za każdym razem, kiedy on się odwracał, by ją pocałować - na przykład czekając na zielone światło - ona podchodziła jeszcze bliżej, obejmowała go i przytulała się całym ciałem. Kochali się; została jego kochanką. Czuł się naprawdę cudownie, leżąc tam i pocąc się w tej skórze; to ona go kochała, położyła się na nim i oplotła nogami; poruszała się fantastycznie. Rozkrzyżował ramiona ze słowami: - Zrób ze mną, co chcesz. - Nie martw się - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. - Zdaj się na mnie. W sklepach sprzedawano T-shirty, sztuczną biżuterię, torby, paski, zwiewne i wzorzyste indyjskie szale. Byli studenci z różowymi irokezami i brudnymi psami, handlowali na małych ulicznych straganach kadzidełkami i pirackimi płytami The Dead, Charliego Hero i Sex Pistols. Spłukane deszczem ulice były pełne ludzi. Nad chaosem częściowo udało się już zapanować, tłumy oblegały jeszcze tylko stacje metra, czekając na przyjaciół. Ludzi przyciągały puby oraz utrzymane we francuskim stylu piwiarnie, ostatnio coraz bardziej modne; przed nocnym klubem Truffauta, "Fahrenheit 451", ustawiła się cała kolejka. Shahid obserwował swoją kochankę buszującą w księgarni; był to przestronny dwukondygnacyjny sklep, w którym książki wystawiono na ogromnych stołach; pomyśleć, że kiedyś księgarnie zawsze były takie obskurne, patrząc na stosy nowiutkich tomów, miał ochotę zabrać je wszystkie, nie wiedząc, jak zdołałby bez nich żyć. Deedee kupiła Lipstick Traces; poszedł za nią do kasy, niosąc kilka opowiadań Flannery O'Connor i parę antologii; kupił je za pieniądze otrzymane od Chilego. Weszli do pubu. Dziewczyny nosiły minispódniczki albo białe lewisy, mężczyźni czarne lub błękitne dżinsy z dziurami na kolanach; niektórzy mieli na sobie czarne skórzane kurtki, a pod spodem koszulki polo lub zwykłe T-shirty. Grupa punkrockowców, z makijażami na wzór pośmiertnych masek, lustrowała lokal. Byli też bardzo eleganccy młodzi ludzie w służbowych garniturach, którzy właśnie skończyli pracę i wpadli tu po drodze do Soho, gdzie wybierali: "L'Escargot", "Alastair Little" czy "Neal Street Restaurant". Wiele z tych dzieciaków, tłumaczyła mu Deedee, zwyczajnie się leniło, udając, że piszą scenariusze. Ale niektórzy grali w tanich filmach, inni byli gońcami, asystentami montażystów, statystami w wideoklipach, młodymi reżyserami, którzy późnym wieczorem zamierzali się przenieść do najmodniejszych lokali - "Moista", "Futurę" albo "Religion". W jednym rogu siedziała paczka młodych gniewnych z marginesu, w swetrach z kapturami i workowatych dżinsach, rozprowadzając rozmazane ulotki donoszące o kolejnej imprezie. Czekali na taksówki, w których mieli już karty stałego klienta, ponieważ handlowanie ecstasy przynosiło im obłędne zyski. Imprezy odbywały się przeważnie na polach pod miastem albo w magazynach pod przęsłami mostów kolejowych. Poszliby tam dziś razem, powiedziała, ale nie chciała przegapić występu pewnej azjatyckiej kapeli punkowej, the Masters of Enlightenment. Nalegał, żeby mówiła mu o sobie. Stała się niespokojna, wiercąc się na krześle tak samo jak wtedy, kiedy rozmawiali ze sobą po raz pierwszy poważnie, w stołówce. Chciała opowiadać o sobie, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Dotąd nie znalazła czasu, żeby przemyśleć i poddać analizie własną przeszłość; żyła w ciągłym pośpiechu, lata mijały, a ona ciągle nie zamierzała się zatrzymać. Ponieważ była zadziorną wichrzycielką, wyrzucono ją ze szkoły, kiedy miała szesnaście lat. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, zamiast udać się do swojej sobotniej pracy, włączyła She's Leaving Home, wrzuciła do plecaka kilka rzeczy i wyszła z domu, aby już nigdy nie powrócić. - Sądziłam, że powinnam brać życie na gorąco, jeśli tylko trafiała się okazja, no wiesz. - Jej matka pracowała jako sekretarka dla "Daily Express", a ojciec był właścicielem zakurzonego zakładu, w którym, przynajmniej w założeniach, miał reperować radioodbiorniki, telewizory i sprzęt grający. - Nie cierpieli, kiedy wieczorami wychodziłam z plastikową torbą, umalowanymi na szkarłatno ustami i w koronkowych rękawiczkach. Nie mieli pojęcia, co mnie czeka i nie podobało im się to, kim byłam. Lubiła muzykę, ubrania, mężczyzn i imprezy. Pędziła, nie wiedząc dokąd. Nic jej nie mogło powstrzymać, liczyła się tylko ta szybkość. Odwiedzała punkowe lokale: "Louise" w Soho, gdzie spotykali się kiedyś Vivienne Westwood i Malcolm McLaren, oraz "Roxy", gdzie grali Elvis Costello i The Police. Pracowała w barach, w końcu wylądowała na West Endzie w eleganckiej knajpie topless. - Przez jakiś czas byłam dziewczyną do towarzystwa - wyznała, nie patrząc mu w oczy. - Mówię ci to dlatego, że równie dobrze mogłeś o tym słyszeć. Już się tego nie wstydzę. - Rozumiem. - Wtedy w Londynie było mnóstwo Arabów, którzy uważali się za prawdziwych ogierów. Nie traktowali nas źle, tyle że niemal wcale się nie odzywali. Zawsze ich zagadywałyśmy, pytając na przykład: "A jaka jest twoja żona?" Całymi nocami wysiadywałyśmy w ich apartamentach, biorąc kokę i czekając na wezwanie. - Robiłaś to dla pieniędzy? - Miałam ich całe stosy, setki funtów walały się na moim nocnym stoliku. Były jak kokaina, czułam, jak przeciekają mi między palcami, wydawane na ciuchy, kolacje, narkotyki. Aż do... aż do momentu, kiedy któraś z dziewcząt podsunęła mi artykuł Glorii Steinem. To była relacja, jak została króliczkiem "Playboya". Zawsze uważałam się za zbuntowaną. Niegrzeczne dziewczynki były indywidualistkami, bo odstawały od reszty. Po przeczytaniu aż się we mnie zagotowało. Sięgnęłam do książek; zaczęłam przebijać się przez nie, podkreślając co celniejsze fragmenty ołówkiem. Nie być idiotką to także pewien rodzaj buntu, takiego najbardziej powszedniego. Próbowałam przyłączyć się do pewnej kobiecej organizacji i pojechałam do Kentish Town, licząc na poważną dyskusję na temat mężczyzn. Ale się przeliczyłam. Zbierały się tam zainteresowane wyłącznie sobą lesbijki. Dwie z nich pracowały nawet w rezerwacie dla osłów. To była ostatnia kropla. Zamieściłam ogłoszenie w "Spare Rib" i założyłam własną grupę. - Jej najszczęśliwszym dniem w życiu był ten, w którym przyjęto ją na uniwersytet. - Moja matka zapytała, czy to oznacza, że teraz będą musieli mnie utrzymywać. A mój staruszek orzekł, że taka ulicznica jak ja w ogóle nie zasługuje na wykształcenie. Studia były wyczerpujące. Wstydziła się, że jest starsza i w dodatku gorzej wykształcona niż pozostali. Wcześniej niezmiernie rzadko zdarzało jej się napisać jakiś esej, a czytelnie przyprawiały ją dotąd o napady senności. Mieszkała sama i pracowała gorliwiej niż ktokolwiek inny, stroniąc jak tylko mogła od chorób zakaźnych właściwych klasie średniej: zwątpienia w siebie, pogardy dla nauki i nudy. Po ukończeniu studiów zdała egzamin nauczycielski. - Potem dostałam moją obecną pracę. I jestem tu już od ładnych paru lat. - Ujęła go za rękę. - Ten pub robi się coraz bardziej tłoczny. Szli ulicą w stronę "Underworlda". - Co teraz o mnie myślisz? - Nie zmieniłem zdania. To bardzo interesujące, tylko trochę zagmatwane. Opowiadaj dalej. - Na studiach zrobiłam się oschła. Tak jak ty teraz, miałam zdecydowane przekonania polityczne. Od połowy lat siedemdziesiątych żyłam już życiem partii. Kiedy tylko się nie uczyłam, chodziłam na zebrania, sprzedawałam gazety, pikietowałam. Poznałam Brownlowa. - Co ty w nim zobaczyłaś? - Oboje lubiliśmy Beatlesów. Byliśmy aktywistami i nie brakowało nam wspólnych tematów. Marzyliśmy, że mieszkamy na Zachodnim Brzegu, tuż nad Sekwaną, i spotykamy się z kochankami w kawiarniach, żyjąc bez burżuazyjnego uczucia zazdrości, zaangażowani w zmiany personalne i polityczne. Sartre i De Beauvoir nie byli tu bez winy. Wszystko, co robili, służyło dobru partii. Brali udział w pikietach, demonstracjach, byli w Greenham. Nawet teraz nie była całkowicie pewna swojego zaangażowania; obawiała się, że jej zainteresowanie polityką było tylko zastępczą formą wychowywania dzieci, okazywania troski uciśnionym, a nie własnemu mężowi. Shahid kupił drinki przy barze. "Underworld" był niskim, pomalowanym na czarno pomieszczeniem na tyłach pubu, okupowanym przez gromady studentów. Wydawało się, że piwo leje się tu nawet po ścianach. Solista zespołu, Hindus w okularach, był tak stremowany, że z hukiem upuścił gitarę, próbując włączyć ją do gniazdka. Impet perkusisty kojarzył się z młockarnią. Grupa nie zabłysnęła znajomością zbyt wielu utworów, brzmiała przy tym jak znacznie gorsza wersja the Velvet Underground, na dodatek pozbawiona słuchu. Nie żeby Shahid zwracał na to szczególną uwagę. Próbował przecież ogarnąć myślą koleje losu Deedee. Po wysłuchaniu kilku utworów Deedee podała mu tabletkę, a drugą włożyła sobie do ust. Zdecydowali się wyjść, kiedy perkusista, doczekawszy się wreszcie na swoją kolej - "Najwyraźniej nikt mu nie wytłumaczył, że perkusja nigdy nie powinna występować jako instrument solowy" - zauważyła Deedee - niebacznie zrzucił z głowy turban, który poszybował w tłum, rozwijając się po drodze niczym ogon latawca. Przebili się przez zgromadzoną publiczność i wyszli na ulicę, szczęśliwi, że są już na zewnątrz. Rześkie powietrze i cisza poprawiły im nastrój. Wolnym krokiem wrócili do mieszkania. Tam, w przyćmionym świetle położyła się na podłodze, jednym szarpnieciem rozpinając na sobie ubranie i przyglądając się jego pieszczotom. Poprosiła, żeby wymasował jej barki, szyję i górną część ramion. - Kiedy pomyślę o tym, jak daleko zaszłam, jestem z siebie dumna. Czy ktoś mi pomógł? Niby kilku przyjaciół, ale tak naprawdę to wyłącznie moje dzieło. I jestem z tego zadowolona. - W takim razie dlaczego jesteś smutna? - A jestem? - Troszeczkę. - Może trochę. Ale ciężko się do tego przyznać. Być może cena była zbyt wysoka. Powiedziała, że w latach osiemdziesiątych kobiety, także te lewicujące, postawiły sobie bardzo ambitne cele, chciały władzy, niezależności, sukcesów. Drogo to okupiły. Harowały w pocie czoła, musząc utrzymać zarówno siebie, jak i swoich przyjaciół. Zbyt wiele z nich wyrzekło się radości posiadania dzieci. I w imię czego? Kariera to ostatecznie tylko praca, nie zaś cała treść życia. Jakże odarte z wszelkiej radości były tamte lata! W tych czasach zaangażowania, chociaż świat i tak nie zmienił się nawet na jotę, z wyjątkiem obchodów "dnia wolności" każda przyjemność mogła być tylko prowizoryczna i obarczona poczuciem winy. Poza tym Deedee rzadko obracała się w kręgach innych niż polityczne; z natury rzeczy uważało się, że tylko ci, którzy dążą do wprowadzenia zmian są ludźmi dobrymi. Wszyscy inni byli bezduszni, rozmyślnie obskuranccy albo cierpieli za sprawą swych błędnych przeświadczeń. - Był taki okres, w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy wyobrażaliśmy sobie, że koło historii toczy się po naszej myśli. Geje, czarni i kobiety głośno zaznaczali swoją obecność, zakładali organizacje. Niecałe dziesięć lat później, już po Falklandach, kampanii o rozbrojenie nuklearne i strajku górników, nawet ja potrafiłam dostrzec, że wszystko to idzie w dokładnie przeciwnym kierunku. Thatcher jeszcze podgrzała atmosferę. Ale ona potrafiła złamać każdego. I dokąd zaszliśmy od tamtego czasu? - Dokąd? - Kto wie? Zapytaj Brownlowa. Nie jest łatwo przyznać się najpierw do porażki, a potem do niepewności. A teraz już nawet nie chcę być pewna. - Zamierzała poczekać na wiedzę, przychodzącą wraz z życiowym doświadczeniem, dziś przekonana tylko do trzech prawd: że istnieje jedynie obecna chwila, że cała noc należy do nich i że on nie jest jej obojętny. - Od lat nikt nie potrafił dać mi tyle szczęścia. Rozebrał się bez nadmiernego skrępowania. Powiedziała, że chciałaby widzieć go nagiego, sama pozostając w ubraniu. Ale kiedy na nią spojrzał, zauważył, że przygląda mu się jak komuś zupełnie obcemu. Poskładał swoje ubrania i stał bez ruchu. Nagle usiadła i oblizała wargi. Cofnął się. - Patrzysz na mnie, jakbym był kawałkiem tortu. O czym ty myślisz? - Że zasługuję na ciebie. I zamierzam cię schrupać. Chodź do mnie. Chodź, powiedziałam. Podszedł do niej na kolanach. Przyłożyła usta do jego ucha i zapytała, czy jest coś, na co ma szczególną ochotę. Trzymając się za ręce, przeszli ponownie do sypialni i położyli się na materacu leżącym na podłodze. Oczywiście, że miał różne szczególne pragnienia. Tak naprawdę był ich taki ogrom, że nie wiedział, od czego zacząć; jednak nie na darmo owoc zakazany był zakazany. - Nie, zdam się na ciebie - powiedział. Wiedziała, że powinna nalegać. Ona sama od chwili kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, pragnęła zrobić mu makijaż; była pewna, że będzie wyglądał świetnie. - Teraz? - zapytał. - Istnieje tylko teraz. Czyżby jego przeznaczeniem było wyglądać jak Barbara Cartland? Już w tym wieku? Przypomniał sobie ich pierwszą randkę, kiedy "tak" okazało się słowem dużo ciekawszym w konsekwencjach niż "nie". Czego tu się bać? Żyj, póki możesz, tutaj, teraz. Dzisiejsza noc wystarczyłaby za całą wieczność. Nie wiedział, czy jej zaufać? A jakie miał wyjście? No dobrze, zgoda, tak. Przeszła przez pokój i włączyła Vogue Madonny. Usłyszał słowa piosenkarki: "I na co się tak gapisz?" Uwielbiał ten kawałek. Deedee przyniosła swoją kosmetyczkę i jej zawartość ułożyła na białym ręczniku. Usiadł tuż przy niej. Nuciła, uczyniwszy go obiektem wytężonych starań: jego wargi pomalowała czerwoną szminką, wytuszowała rzęsy, policzki musnęła różem, oczy podkreśliła czarną kreską. Sczesała do tyłu jego włosy. Czuł się zakłopotany, z chwili na chwilę tracił własną osobowość. Co w nim widziała? Dokładnie wiedziała, jaki efekt chce osiągnąć; pozwolił jej przejąć inicjatywę, to było niewątpliwe urozmaicenie. Chociaż nie chciała pokazać mu lusterka, uczucie posiadania kobiecej twarzy podniecało go coraz bardziej. Teraz miał prawo być afektowanie skromny, filuterny albo dokuczliwy, błyszczeć; zniknęło pewne brzemię, zdjęto z niego pewną odpowiedzialność. Nie musiał już za wszelką cenę stać na czele. Zastanawiał się nawet, jak by to było, gdyby wyszedł na ulicę jako kobieta i w oczach ludzi uchodził za kogoś zupełnie innego. Odsunęła się, żeby ocenić rezultat, każąc mu przechylać głowę to w jedną, to w drugą stronę, ręce opierać to tu, to gdzie indziej, upozować się tak, to znów inaczej. Łatwiej było nie zgłaszać sprzeciwu, nawet kiedy nakłoniła go do spacerowania na palcach w tę i z powrotem, niczym rasowa modelka. Przechadzał się bez najmniejszego poczucia wstydu, kołysząc biodrami, z wypiętą piersią, przeginając szyję i wydymając wargi, wysoko podnosząc nogi i prezentując swoją męskość wszem wobec. Kiedy to robił, ona przytakiwała, uśmiechała się, wzdychała. Skłonił się, z miski ustawionej przy łóżku wziął pomarańczę i zaczął ją obierać. - Moja kolej? - zapytała. Pokiwał głową. Poszła do garderoby i przyniosła z niej kilka rzeczy, które mogłyby się mu spodobać. Stojąc w pozie asystentki iluzjonisty, zaprezentowała słomkowy kapelusz z szeroką szkarłatną wstążką i pończochy. Usiadła na łóżku, żeby je włożyć. Potem wyjęła prezerwatywę, włożyła ją sobie na palec i posmarowała ją wazeliną. - Już zawsze będę myślał o tobie w ten sposób, szczególnie podczas twoich wykładów - powiedział. - Proszę bardzo. Czasami, kiedy wracam z pracy i dla rozładowania napięcia potrzebuję prawdziwej orgii, robię to właśnie w ten sposób, jeszcze zanim zdążę cokolwiek zjeść. Czasem oglądam zdjęcia. Albo czytam. - Na przykład co? - Crash. Znasz to? Historia O. jest zresztą równie dobrą książką do czytania jedną ręką. Bohaterkę przygotowują całymi godzinami, malując jej sutki różem. Ma na sobie czarne zamszowe buty na wysokich obcasach, rękawiczki, futro i jedwabną bieliznę. Kiedy staje się ich niewolnicą i okładają ją pejczem, musi przyznać, że jest gotowa zrobić wszystko, cokolwiek rozkażą. Ale największy wstyd przeżywa dopiero wtedy, kiedy zmuszają ją do onanizowania się na ich oczach. Zastanawiam się, czy nie sporządzić dla moich studentów listy lektur przeznaczonych specjalnie na takie randki w pojedynkę. - A jak przewracasz kartki? - Niegrzeczny chłopcze. Zapraszając go, żeby patrzył, ugięła jedną nogę i palec aż po kłykieć wprowadziła sobie do odbytu. - Spójrz. Opuszkami palców rozchyliła przed nim swoje łono. Podniósł jedną ze świec i zbliżywszy się, patrzył. Był jak odurzony; narkotyk nadał jej wykrzywionej rozkoszą twarzy nieco drapieżny wygląd, mogłaby konkurować z każdą dziewczyną z rozkładówki; nie tracąc duszy, przeistaczała się w czystą pornografię. Napięty jak struna wstrzymał oddech, kiedy sięgnęła po butelkę dezodorantu i jej czubek wsunęła sobie do pochwy. Czy Riaz kiedykolwiek widział coś podobnego? Czy, skrycie, chciał zobaczyć? Może Deedee mogłaby wykonać dla niego małą demonstrację i wówczas dostrzegłby całe człowieczeństwo tego aktu. Na jej zgiętym brzuchu ukazały się wałeczki tłuszczu. Pochyliła się do przodu i opadła na kolana, onanizując się coraz intensywniej, w skupieniu, pieszcząc łono kolistymi ruchami. Jej oddech stał się urywany, jej palce wędrowały po ciele od sromu po czubki piersi o brodawkach przypominających płatki róży. Ukląkł obok niej zwilżył dłoń śliną; twarz przy twarzy, pieścili się coraz gwałtowniej i śmiejąc się, upadli na łóżko, szczytując równocześnie. Położyła się i natychmiast zasnęła, tak jakby popadła w omdlenie. Wyciągnął się wygodnie i marzył. Nie mógł przestać myśleć o słowach, które usłyszał od Riaza kilka dni temu. Hat stwierdził mimochodem, że wszyscy homoseksualiści powinni zostać ścięci, ale najpierw należy zaoferować im drugie wyjście w postaci małżeństwa. Riaz zainteresował się tematem i powiedział, że Bóg wtrąci gejów w ogień piekielny, przypiekając ich ciała w piecach, zanim rozkaże ich skórze ponownie odrosnąć, i tak na przemian, przez całą wieczność. "Jeżeli kiedyś oparzyłeś się przy kuchence, będziesz wiedział, o co mi chodzi. Wyobraź sobie, że czeka cię to jeszcze co najmniej milion razy". Nienawiść Riaza była taka zimna, taka bezwzględna. Chciał wspomnieć o tym Deedee, ale obawiał się, że wytrąci ją z równowagi. Czy mimo to Riaz nie był jego przyjacielem? Gdyby tylko potrafił zrozumieć, skąd mu się biorą te pomysły. Później, na pół śpiąco, on i Deedee rozmawiali trochę, szepcząc o tym, jak bardzo lubili przyglądać się sobie podczas zajęć. Napisała do niego liścik z zaproszeniem do domu, ale zostawić go niepostrzeżenie na jego stole w czytelni wcale nie było tak łatwo. Zabrała go stamtąd, potem umieściła na poprzednim miejscu jeszcze raz i uciekła z college'u, przekonana, że jej zdenerwowanie i podniecenie wypisane na czole zauważyli wszyscy. W domu zachowywała się jak piętnastolatka, co chwilę wyglądając przez okno, zastanawiając się: "Przyjdzie czy nie przyjdzie, co najlepszego zrobiłam, czy uzna mnie za idiotkę?" Nie posunęła się do czegoś takiego nigdy wcześniej, nie ze studentem. Kiedy wyszli razem, była taka zdenerwowana; nie miała pojęcia, dlaczego, i po prostu musiała wziąć. A gdy się już rozstali, zawróciła taksówkę, jeździła po ulicy w tę i z powrotem, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie on mieszka. Znowu zasnęła, leżąc nieruchomo na boku z podkulonymi nogami i ssąc kciuk. Teraz, obserwując ją pogrążoną we śnie, sam zamknął oczy i poczuł, że w tej tak szczególnej bliskości, opatulony jej własną kołdrą, jest mimo wszystko intruzem. A jednocześnie, moszcząc się przy niej, wiedział, że nie można znienawidzić osoby, którą widziało się śpiącą. Pocałował ją i pozwolił jej spać dalej. Jakiś czas później zapukała do drzwi łazienki, w której brał długą kąpiel, z filiżanką kawy balansującą pomiędzy kurkami od wody i mokrą myjką umieszczoną na twarzy. Z mieszkania na górze dobiegały go dźwięki koncertu skrzypcowego Bacha. Deedee zakasała rękawy. Mydliła go, jego twarz, skórę za uszami, krocze, myła całe jego ciało, spłukując włosy wodą z dzbanka i przerywając tylko po to, żeby pocałować go w kark, wewnętrzną stronę nadgarstków, pachy. Pomogła mu wyjść z kąpieli; przyniosła z kaloryfera cieplutkie ręczniki, wytarła go i owinęła. Potem posadziła go na krawędzi wanny i włożyła mu T-shirt. Uklęknąwszy, osuszyła jego nogi i wzięła go do ust. Nigdy jeszcze nie doświadczył warg, które sprawiałyby wrażenie, że potrafią wyssać z niego duszę akurat tym otworem ciała. Poczuł się trochę winny. Uspokoiła go, że wszystko jest w porządku, uwielbia sprawiać mu rozkosz w taki właśnie sposób i ma całkiem sporą praktykę. Czuje się w pełni zaspokojona i niczego teraz nie oczekuje. Kiedy go zapragnie, z pewnością wystosuje odpowiednią prośbę. Stanęła naga przed lustrem, zmoczyła myjkę i umyła się. Podał jej rzeczy, które przygotowała, i pomógł się ubrać. - Sprawdziłam, że w lodówce nie ma nic do jedzenia. Może wybralibyśmy się gdzieś na śniadanie? Dla niego to był luksus, jego ranki wypełniały zwykle pośpiech i praca. Dzień był chłodny, ale pogodny i jasny, podtrzymujący ich dobry nastrój. Deedee włożyła okulary słoneczne i ujęła go pod ramię. Miejsce, które dziś wybrała, znajdowało się nieopodal. Kelnerki dobrze ją znały, ponieważ lubiła się tu zatrzymywać po drodze na uczelnię i czytać albo słuchać ich opowieści o klubach i barach, które odwiedzały. Było przytulnie i ciepło, a bagietki i croissanty wypiekano na miejscu w stalowych piekarnikach. Ich aromat sprawił, że poczuli głód. Rękawiczki schowali do kieszeni, płaszcze i szaliki wieszając na stojaku obok lady. Nieliczni studenci, kilku aktorów i zakochane pary nie stanowili tłoku. Deedee wybrała stolik w czerwoną kratkę tuż przy oknie wychodzącym na ulicę. Na ścianach wisiały afisze teatralne, przez głośniki sączył się Verdi, a cały personel składał się z aktorek, obsługujących gości bez nadmiernego pośpiechu, tak że zdążyli nawet przynieść sobie gazety. Deedee poprosiła o kawę i kiedy kelnerka z nią wróciła, przestudiowali menu. Zamówienie złożyli od razu. Tosty były ciepłe, owinięte w serwetkę, zrobione z wybornego, pokrojonego niezbyt cienko pieczywa. Dżem i marmolada pojawiły się na ich stole w słoikach i były naprawdę wyśmienite. Jedli szybko, rozmawiając niewiele; zauważył, że przyglądała mu się z czułością, a jednocześnie tak, jakby chciała o coś zapytać. Kiedy skończyli, zaproponowała, żeby zjedli coś jeszcze, może jajecznicę, i napili się gorącej czekolady z bitą śmietaną. Przedyskutowali kwestię, zastanawiając się, czy przypadkiem nie są za grubi, zapewniając się wzajemnie, że absolutnie nie i poklepując się po własnych brzuchach. Czuli się bardziej skrępowani niż poprzednio. Na policzku wyskoczyła jej wysypka; przez cały czas odwracała głowę, doprowadzona do rozpaczy. - A tak chciałam ładnie dla ciebie wyglądać - poskarżyła się. - Do diabła, można się po prostu wściec. Będę musiała unikać wszelkich nieznajomych luster. W gazetach znaleźli mnóstwo tematów do dyskusji; kiedy zdecydowali się zamówić pain au chocolat i kawę cappuccino, oboje rozpięli guziki od spodni i zapalili. Ludzie wchodzili i wychodzili, ale on był tu jedyną osobą o ciemnej skórze. Jak zresztą w większości miejsc, które odwiedzał z Deedee. Wyjrzała na ulicę i powiedziała, że życie w Londynie ciągle ją cieszy. Lubiła myśleć, że gdyby mogła wybierać - co nie znaczy, że teraz nie miała żadnego wyboru - nie potrafiłaby żyć nigdzie indziej: tutaj ulice nie były tak wąskie i zabudowane jak w Paryżu czy Rzymie, ani tak niebezpieczne jak w Nowym Jorku, zazwyczaj zupełnie swobodnie można było patrzeć w niebo. Z jednym plecakiem przejechała autostopem całą Europę i pragnęła więcej. Powiedział, że chciałby pojechać do Barcelony i zobaczyć Barrio Chino Jeana Geneta; jego matka mogłaby im załatwić tanie bilety. Zabraliby ze sobą kilka T-shirtów, dżinsy i całe mnóstwo książek; utorowaliby sobie drogę do gorącego klimatu i słodkiego lenistwa, nie liczyłoby się nic poza dniem dzisiejszym. Z wyjątkiem Londynu, w Anglii wszystko wydawało się dziwnie zminiaturyzowane i zagęszczone. Aż miało się ochotę wyciągnąć ramiona i rozepchnąć tę egzystencję; czasem po prostu trzeba było uciec od posępnego zmęczenia tego kraju, od rozkładu, politycznych sporów i wszechogarniającej bierności, od nagminnego braku optymizmu. Myśl o możliwości wyrwania się dodała im otuchy. Siedzieli, popijając koniak, aż do czasu, kiedy kelnerki zaczęły nakrywać stoły do lunchu. Kiedy wyszli na ulicę, schwycił jej rękę, ale to było zbyt mało; całował ją tak długo, aż ktoś na nich zagwizdał i o mało nie stracili równowagi. Miała dziś wolne; nie chciała pracować bez przerwy, college ją przytłaczał. Najedzeni, w wyśmienitych humorach, włóczyli się bez celu, ciekawi, co jeszcze przykuje ich uwagę, tak jakby Londyn istniał tylko po to, żeby dostarczać im rozrywek. Przymierzali różne ubrania i biżuterię; Deedee chciała mu kupić buty. Miał na nie ochotę, ale zaprotestował, i w końcu się poddała. Pokazywała mu pobliskie domy, które się jej spodobały; z zainteresowaniem oglądali stary szyld wiszący nad sklepem mięsnym. Przez sentyment dla dawnych czasów kupiła kilka pirackich płyt Dylana od dzieciaka, który stał przed stacją metra z całym pudłem i głośno zachwalał swój towar. W końcu zabrała go do pubu na wódkę z cytryną. Stanęli przy barze i strzelili sobie po trzy kolejki, po każdej z trudem łapiąc oddech. Teraz najlepszym pomysłem było wrócić do mieszkania, zaciągnąć zasłony i pozwolić się rozebrać. Pragnął znów się z nią kochać, tym razem bardziej niż kiedykolwiek. Teraz, kiedy lęk gdzieś zniknął, było im z sobą coraz lepiej. Kiedy zasnęła, usiadł na łóżku, popijając cierpkie wino, które zostało od wczoraj i czytając książkę Marqueza. Myślał o Chilim i zapisał wszystko w swoim notatniku. Po jakimś czasie, nie wiedząc, czy to jeszcze dzień, czy już noc, pocałował ją i włożył swój T-shirt. Próbował wciągnąć spodnie, nie budząc jej przy tym. Otworzyła oczy i zapytała, dlaczego musi już iść. Nie chciał odchodzić. Wcale nie musiał, był wolny, wiedział o tym. Ale kiedy zapytała, czy nie poszedłby z nią na nowy film Woody'ego Allena, odpowiedział, że musi wrócić do domu i trochę się pouczyć. Może mu pomóc w nauce, zapewniała. Nie, nie dziś, ma naprawdę sporo rzeczy do zrobienia. Rzuciła mu badawcze spojrzenie. Po prostu nie chciał dostosowywać się do wszystkich jej planów, tak jakby wynajęła go do pracy, ustalenia narzucając z góry. Nie przekonywała go. Zbliżyli się, była szczęśliwa i reszta dnia, którą spędzi sama, z pewnością będzie równie udana. Ubrała się i odprowadziła go na stację metra. Stała na peronie, żeby mu pomachać i patrzeć na znikający w tunelu pociąg. XI Droga do domu, w odróżnieniu od jego poprzedniej podróży metrem, niosła ze sobą zakłócenia zupełnie innego rodzaju. To była cudowna noc. Chciał przeżyć ją w marzeniach jeszcze raz, rozkoszując się wszystkim, co zdołał zapamiętać. Rozparty na spłowiałych siedzeniach linii północnej, przemierzając tunele pomiędzy kolejnymi przystankami i cały czas czując na języku, wargach i czubkach palców jej najintymniejszy zapach, był świadomy otaczającej go zmysłowej aury. Miała rację, niezrównany orgazm, podobnie jak wrażenie pozostające po upojnie przebalowanej nocy, mogły trwać cały dzień. Być może po części ten szczególny nastrój wytworzyła też nie opuszczająca go fantazja na jej temat. Wyobrażał sobie Deedee spacerującą po mieście z wyzywająco czerwonymi ustami, ubraną tylko w długą przezroczystą suknię i buty na wysokich obcasach; pod sukienką wyraźnie rysowały się jej piersi i wzgórek łonowy; wszyscy na nią patrzyli, ale nikt nie mógł jej dotknąć. Przechodząc obok łowiła zachwycone spojrzenia mężczyzn; kiedy się onanizowali, ona delikatnie wodziła dłonią po swoim ciele. Wszystko to dlatego, że mógł się z nią dziś widzieć; mgiełka erotyzmu unosiła się w powietrzu, chociaż intymne sekrety pożądania były przesłonięte. Nie wątpił, że napięcie seksualne iskrzyło między ludźmi, niemalże namacalne. Pod płaszczykiem zwykłego, szarego dnia, banalnego w swej powtarzalności, niczym fala ciepła zalewająca podziemne tunele metra, kryły się namiętność, umizgi i najszczersze zainteresowanie. Ludzie ubierali się, poruszali, gestykulowali właśnie po to, żeby móc się zaprezentować i zarazić innych. Oceniali się wzajemnie wzrokiem, marząc, pragnąc pożądać i być pożądanymi. Spódniczki, buty, uczesania, spojrzenia, gesty - kuszenia i wzajemnej fascynacji nie mogło zabraknąć wszędzie tam, gdzie tylko ludzie zmierzali do pracy. Podobne wabienie nie było wstępem do prawdziwego seksu, ono samo w sobie stanowiło grę miłosną. Nie kryło się w nim nic niewinnego. Ludzie tęsknili do romantycznych przygód, uczuć, żaru namiętności. Pragnęli być całowani, przytulani, pieszczeni, ssani, spełniani bardziej, niż potrafiliby to sami wyrazić. Peron na stacji Baker Street przypominał niemal arkadię. Nie miał pojęcia, że ów nadzwyczajny nastrój będzie tak samo żywy w pociągach linii jubileuszowej. Dzisiaj dostrzegał i czuł ten czar wszędzie. Otworzyła przed nim drzwi do zupełnie nowego świata. Kierując się w stronę domu, przypomniał sobie pewne słowa Chilego. Jego dziewczyna robiła mu właśnie awanturę, twierdząc, że nigdy wcześniej nie udało jej się spotkać podobnego dziwkarza. Chili, szczególnie jeśli miał na sobie swój garnitur Comme des Garcons, napotkawszy na ulicy ładną dziewczynę, był gotów przelecieć ją niemal natychmiast, nie ruszając się z miejsca. W dodatku nie zadałby sobie nawet trudu, żeby przyjrzeć się jej twarzy - Chili potwierdził to. Jego sztuka kochania mogła być mało wybiórcza, ponieważ uznał, że potrafi znaleźć coś niepowtarzalnego i bezcennego w każdej kobiecie: "Nigdy nie wiadomo, kiedy we własnym łóżku trafi ci się prawdziwa perła". Chili był także pewien, że one również odkrywały w nim coś wyjątkowego. Dziewczyna argumentowała, iż próbuje tylko usprawiedliwić fakt, że je bezczelnie wykorzystuje, on zaś twierdził, że wykorzystywania w tym wszystkim jest najmniej. Chciał pozostać wiernym swej idei, głoszącej, iż w każdej osobowości jakimś tajemnym sposobem może czasem kryć się coś uświęconego. - Czyż nie to właśnie wyznają chrześcijanie? - Boże Wszechmogący! Chili, tym razem posunąłeś się naprawdę za daleko! - Tak czy inaczej, w łóżku potrafię być prawdziwym Bogiem. Shahid, wysiadłszy z metra, stanął na ulicy pod swym akademikiem. Szedł tu jakieś dziesięć minut szybkim, zdecydowanym krokiem, zanim zatrzymał się i równie energicznie obrał kierunek dokładnie przeciwny. Pragnąłby znów siedzieć z Deedee w tej sympatycznej kawiarence przy kawie i croissantach z masłem. Dlaczego ją opuścił? Jakaż to nagląca potrzeba tak go piliła do wyjścia? A jednak - rzeczywiście było to coś ważnego. Nie mógł zostawić przyjaciół zdanych tylko na siebie, walczyli przecież razem w słusznej sprawie, to byli jego ludzie; miał wobec nich zobowiązania. Pospieszył z powrotem na stację metra. Wsiadł do kolejnego pociągu, pojechał na East End i szybko przemierzył osiedle, mijając wraki zardzewiałych i spalonych samochodów. - Gdzieś ty się podziewał? - Oczy Chada były zamglone ze zmęczenia. - Jesteś bardzo spóźniony. Shahid był świadom faktu, że jego własne oczy w tym ponurym mieszkaniu musiały lśnić jak para diamentów. Nie mógł pozwolić, żeby Chad zauważył bijące od niego szczęście. Natychmiast przybrał możliwie najbardziej zgnębiony wyraz twarzy. - Teraz już możesz iść się położyć. Miałem do załatwienia kilka pilnych spraw. - Pilne sprawy, powiadasz? A to co takiego? - Bagietka. Francuskie pieczywo. - Indyjskie jedzenie nie jest już dla ciebie dość dobre? Chad miał na sobie swoje zwykłe ubranie i białą czapkę. Ale dziś zawiesił na szyi srebrny gwizdek na fosforyzująco zielonym sznurku. Ten gwizdek urzekł Shahida, przypominając mu o Trevorze z opowiadań Deedee, tym Trevorze, którego istnienia Chad chciał się teraz koniecznie wyprzeć. Do istoty tej osobowości Chada Shahid postanowił dotrzeć za wszelką cenę. Zdecydował, że przyzna mu się, iż wie, kim kiedyś był Trevor. - Słuchaj, Chad... - Co? - Bracie, chciałem ci powiedzieć, że... Ale Chad odwrócił się i w odpowiedzi zaprezentował kilka pchnięć swoją bronią. Shahid usiadł, nucąc pod nosem Sexual Healing, prawdziwy hymn Chilego. Zmysłowy szept Marvina: "Wstawaj, zbudź się, kochajmy się dzisiejszej nocy" - całymi dniami dobiegał z gabinetu na tyłach biura podróży, albo też niósł się po wiejskich drogach, dobywając się z wnętrza jego samochodu. - Co jest? Czy coś się stało? - zapytał Shahid. - Nie. Jak przychodzi co do czego, to banda śmierdzących tchórzy. Czego chcesz? - A wysłuchasz mnie? Chad przykucnął obok, układając uzbrojenie wokół siebie, a jednocześnie tak daleko od Sadiqa i Niny, jak tylko było to możliwe. Oboje zgłosili się na ochotnika, żeby pełnić dyżur w maksymalnym wymiarze. Ponieważ całowanie się i pieszczenie było surowo zakazane, para dokuczała sobie z upodobaniem: Sadiq uszczypnął Ninę i ta właśnie szykowała się, żeby mu oddać, zerkając podejrzliwie na Chada i Shahida niczym na dwójkę nauczycieli. Chad nie był zadowolony z tego, że siostry chciały im towarzyszyć, chociaż one, oddane sprawie bez reszty, uparcie nalegały. A Riaz nie tylko je zachęcał, ale nawet usprawiedliwiał przed rodzicami. - Chad, bracie, pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w restauracji Hata, powiedziałem, że jako Pakistańczyk musiałem przebrnąć przez całe morze gówna? - No i? - Chciałem ci powiedzieć, że przypuszczam, że masz za sobą równie nieciekawe doświadczenia. - Taaa... - przeciągnął Chad. Najwyraźniej coś zaprzątało jego uwagę, i nie były to słowa Shahida. - I dlatego chciałem ci powiedzieć, Trev... - Włóczyłeś się ze swoim bratem? - przerwał mu Chad. - Z Chilim? - Tak chyba ma na imię. Widziałeś się z nim? Już miał zaprzeczyć, jednak ostry ton w głosie Chada go powstrzymał. Dlaczego niby nie miałby się spotykać z własnym bratem? Nie miał pojęcia. Ale cokolwiek by się wydarzyło, nie zamierzał psuć sobie humoru - ślady jej pocałunków ciągle czuł na swej twarzy, a zapach jej ciała nadal trwał na jego rękach - idiotycznymi sporami z Chadem. - Dlaczego, bracie? - Bo przysyła ci to. - Chad podniósł ciepły sweter i rzucił nim w Shahida. - Żeby ci tyłek nie zmarzł, jak powiedział. - A skąd wiedział, gdzie mnie szukać? Skąd wytrzasnął ten sweter? - Skąd? A jak myślisz? Wprowadził się do twojego pokoju. Brat Riaz miał przyjemność spotkać go w holu. I nie zgadniesz, co się wydarzyło? Doszło pomiędzy nimi do ostrych zgrzytów. Shahidowi zaschło w gardle. Nina i Sadiq przestali się droczyć. - Jakich zgrzytów? - Chili groził bratu Riazowi. - Słucham? - Upierał się, że brat włożył jedną z jego koszul. - O nie! - Riaz nie wiedział, o co mu chodzi. - I co było dalej? - Riaz go zignorował. Powiedz mi jedno. Pozwoliłeś Chilemu się wprowadzić? - Skąd! Ale żadne drzwi nie powstrzymają mojego brata Przychodzi i odchodzi jak jakiś utrapiony przypływ. - W porządku, w tej chwili to nie on mnie martwi. Chodzi o ciebie. - O mnie? Chad pochylił się w jego stronę. - Nie spałeś u siebie tej nocy. Gdzie byłeś? Traktował go już jak ich wyłączną własność. Shahid miał im podlegać całkowicie i żaden, choćby najmniejszy szczegół z jego życia nie mógł ujść ich uwagi. Chad popełniał duży błąd, wyprowadzając go z równowagi. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie ufasz mi? O to chodzi? - Shahid patrzył mu bacznie w oczy. - Powiesz mi, gdzie jest teraz Chili? Chad chrząknął. - Ukrywasz coś przed nami? - Na przykład co? - Kto wie? - Chad, bracie, nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Próbuję się uporać z pewnymi rodzinnymi sprawami. Nie mówiłem ci, że moja rodzina ma mieszkanie w Knightsbridge? - Chad się nachmurzył. - Ale teraz już jestem! Masz problemy ze wzrokiem? - Pewne rzeczy widzę wystarczająco wyraźnie. Shahid zastanawiał się, dlaczego Chili zamieszkał u niego; w normalnych okolicznościach jego mokasyny nie zaszczyciłyby przecież tak zniszczonego linoleum. Ale z Chadem nie można było podyskutować na ten temat. Chad nie przestawał mu się przyglądać. Shahid modlił się, mając nadzieję, że Deedee dokładnie starła z jego twarzy cienie Perlisty Brąz łącznie ze szminką Rdzawy Księżyc. Chad podniósł głos. - Wcześniej, czy nie nazwałeś mnie Pakistańczykiem? - Tak, próbowałem powiedzieć, że... - Już nim nie jestem. Jestem muzułmaninem. Ani jedni, ani drudzy nie przepraszają za swoje czyny. Jesteśmy ludźmi, którzy zauważają jedną istotną rzecz: że przyjemności i skupienie się wyłącznie na sobie to jeszcze nie wszystko! - Riaz powiedział, że to jest jak worek bez dna - mruknął Shahid. - Nie przeraża cię cała groza tych słów? - Chad dał się złapać w sidła natchnienia. Shahid wiedział, że jego gniew przeminął na jakiś czas. - Jeśli nie wyznaczymy sobie wyraźnych granic, jedna przyjemność będzie niezmiennie prowadzić do następnej. A im większa rozkosz ciała, tym mniej szacunku dla drugiej osoby i dla samych siebie. Aż staniemy się zwierzętami. Ludzie już malują swoje twarze. - Co? - Używają wody po goleniu, a wewnątrz są plugawi i puści. Ale my jesteśmy inni. - Jak możemy być inni? - Shahid kątem oka zauważył, że Sadiq i Nina odsuwają się od siebie. - Skoro żyjemy w takiej... zgniliźnie. Chad był zachwycony. - Znakomite pytanie. - Shahid słuchał go z uwagą, w jego umyśle pojawiły się masy dręczących wątpliwości. - Przebyliśmy długą drogę, poza wszelkie doznanie, i wypracowaliśmy duchową, pełną wyrzeczeń koncepcję życia. Innych ludzi traktujemy przede wszystkim z szacunkiem, nie zastanawiając się, do czego możemy ich wykorzystać. To my pracujemy dla nich, tak właśnie jak teraz, tutaj. - Tak. - Jeżeli będziemy wierni tym zasadom - ciągnął Chad - nikt nie zdoła nas przekupić ani złamać. - Rozumiem. - Cieszę się, bracie, naprawdę bardzo się cieszę, bo widziałem już w tobie zwątpienie. - Niemożliwe? - To trudne zadanie, bracie, ale Allah jest z nami. Co może być złego w takiej idei czystego życia? - Nic. - Nic, w rzeczy samej. Czy nie jest tak, że człowiek staje się bliższy doskonałości, zmagając się ze sobą, a nie idąc za głosem każdego pragnienia? - Myślę, że masz rację. - Oczywiście! Pewnego dnia świat zmieni się diametralnie. Marzę o tym! Chad przechadzał się po pokoju w tę i z powrotem, tak jak mógłby to robić Riaz; bardzo zadowolony ze swej przemowy, powtarzał pod nosem co zgrabniejsze sformułowania, jakby zwracając się do tłumu zgromadzonego w meczecie. Nieobecność Riaza była naprawdę irytująca. Kiedy zabrakło przywódcy, atmosfera stawała się chaotyczna, rozproszona; wszyscy mogli zachowywać się dziecinnie, zapominając o powodach, dla których się tu znaleźli. A Chad najwyraźniej czuł się w swoim żywiole, próbując przejąć nad nimi władzę. Shahid zastanawiał się, czy Chad w ogóle nie chciałby zająć miejsca Riaza. Pomimo wszystko rozumiał jego punkt widzenia. Mylił się, wyśmiewając czy lekceważąc jego idee. Chad potrafił być władczy, ale przemawiało przez niego wstrząsające doświadczenie. Shahid milczał, chociaż mieszkanie wydawało mu się hermetycznie szczelne. Panią domu początkowo cieszyło ich towarzystwo. Ale teraz zaczynała już marszczyć brwi i razem z dziećmi wycofywać się do swej sypialni. Zapewne nie pozostawało to bez związku ze zwyczajem Chada, który uparł się mówić do niej w urdu i ostatnio znów do tego wrócił. Kobieta patrzyła na niego, jakby przemawiał po walijsku, a gorączkowe ruchy mimiczne, które towarzyszyły jego wysiłkom, musiały ją przerażać. Tak więc siedząc w tym jaskrawo oświetlonym, zaniedbanym pokoju, w którym wszyscy wyglądali na bardzo zmęczonych, i na nowo grzęznąc w szarej rzeczywistości, w dodatku drżąc przed atakiem rasistów, Shahid powrócił myślami do Deedee. Kiedy o niej myślał, czuł się tak, jakby słuchał ulubionej muzyki; to ona była melodią, którą chciałby zagrać. Przypominał sobie sposób, w jaki odwracała na bok jego głowę, żeby móc pocałować ucho, jedyną, jak się zdawało, część jego osoby, która w danym momencie jej się podobała. Myślał o tym, jak pocałowawszy jego rękę przyciskała ją do jego oczu, ust, policzków, naznaczając go swoją czułością. Ale zamiast pogrążyć się w jeszcze ciepłych wspomnieniach miłości, którą uprawiali, i rozkoszach przyjemności, które mogliby powtarzać i pielęgnować w przyszłości, dopuścił do siebie myśli gorzkie i pozbawione złudzeń. Jakże ogłuszał swoje zmysły w ciągu ostatnich godzin! Jakimż iluzjom się poddał! Jakim strumieniom ohydy pozwolił przepłynąć przez swoją głowę, będąc pod wpływem narkotyku! Jak śmiesznie banalne fantazje uznał za objawienia! Chociażby to na stacji Baker Street! Na szczęście ten ciąg oskarżeń został przerwany nadejściem Tariqa. Korzystając z zamieszania, Shahid oświadczył Chadowi, że wybiera się do meczetu. Wracając, będzie patrolował przejścia i miał oko na ludzi kręcących się na zewnątrz. Chad nie mógł mu odmówić. - Tylko bądź ostrożny - przestrzegał. - Może oni planują wystrzelać nas pojedynczo. Coś w jego postawie musiało wzruszyć Chada, ponieważ oświadczył, że ma dla niego prezent. Kiedy Shahid spakował swój notatnik i zestaw ulubionych długopisów, Chad wrócił z plastikową torbą i mu ją wręczył. - To dla ciebie. - A co to jest? - Sam zobacz. Shahid wyciągnął z torby biały bawełniany salwar kamiz, rozłożył go i przyłożył do siebie. - Jaki piękny. - No nie? Shahid przytulił miękką tkaninę do policzka. - Naprawdę dla mnie? - Jasne. Ja mam swój. Przymierzysz go? - Teraz? - No dalej. Przyglądał się, jak Shahid, po raz pierwszy w życiu, wkłada ten "strój narodowy". Zlustrował go od stóp do głów, po czym zza pleców wyciągnął jeszcze białą czapkę. Włożył ją Shahidowi na głowę, obejrzał go z pewnej odległości, a potem go objął. - Bracie, wyglądasz naprawdę fantastycznie! - Dzięki, Chad. - Tak właśnie myślałem, że będzie dla ciebie odpowiedni. Poczekaj, niech Riaz cię zobaczy. I Tahira. Będą tacy dumni. Jak się w tym czujesz? - Trochę dziwnie. - Dziwnie? - Ale bardzo wygodnie, naprawdę. - To świetnie. Shahid włożył swój sweter, okrył się kurtką i wyszedł. Chad obserwował go zza drzwi, machając, kiedy Shahid znikał za rogiem. Czując, że w obfitych, wygodnych fałdach salwara rzuca się w oczy bardziej niż kiedykolwiek, przejechał trzy przystanki metrem. Modlił się nąjgorliwiej, jak potrafił, mając na względzie napomnienia i instrukcje Hata; prosił Boga, aby obdarzył go tolerancją oraz zdolnością zrozumienia siebie i innych. Czując się wolny od namiętności, a także do pewnego stopnia oczyszczony, rozsiadł się ze swoim notesem. Rozmieszczone na trzech kondygnacjach sale meczetu były duże jak korty tenisowe. Przychodzili tu mężczyźni tak rozmaitych narodowości i kolorów skóry: Tunezyjczycy, Algierczycy, Hindusi, Szkoci i Francuzi, ucinając sobie pogawędki przy wejściu, gdzie zdejmowali buty i dokonywali rytualnego obmycia - że na pierwszy rzut oka trudno byłoby określić, w jakim państwie znajduje się meczet. Tutaj zanikały bariery pomiędzy rasami i ludźmi różnych klas. Modlili się biznesmeni w markowych garniturach oraz pracownicy londyńskiego metra czy poczty w swoich służbowych uniformach; staruszkowie ubrani w zwyczajowy salwar kamiz, zgięci w kornych ukłonach, przesuwali paciorki różańca. Eleganccy panowie z branży komputerowej i włosami związanymi w koński ogon wymieniali wizytówki z młodymi yuppie w garniturach. Czterdziestu Etiopczyków skupiło się w rogu jednej z sal, słuchając wykładu człowieka obleczonego w długą szatę. Pomiędzy modlącymi się na ogromnym dywanie mężczyznami biegali mali chłopcy w swoich najlepszych ubrankach oraz dziewczynki w białych sukienkach i z kokardami we włosach. Niektórzy wierni wyciągnęli się na materacach pod ścianą i spali, z czajnikami, butelkami na wodę i całym dobytkiem zapakowanym w plastikowe torby. Inni całymi godzinami siedzieli po turecku oparci o filary i dyskutowali. Jeszcze inni leżeli na wznak na samym środku i spali, zasłaniając twarze rękoma. Wokół rozbrzmiewał wielonarodowy gwar, można było usłyszeć dziesiątki języków. Zupełnie obcy ludzie zaczynali ze sobą rozmawiać. Panowała tu atmosfera pozbawiona jakiegokolwiek współzawodnictwa, spokojna, sprzyjająca kontemplacji. "Tak" - przyznał się przed sobą Shahid, zanurzył się w morzu namiętności i żądzy. Już wkrótce będzie nimi przesiąknięty, ale ciągle nienasycony; podobnymi doznaniami nie można nigdy nasycić swych pożądań. Pragnąc coraz więcej i więcej, stoczy się w przepaść "wora bez dna"! Riaz miał rację. Od niego i od Chada musi się jeszcze wiele nauczyć. Uległ pokusie. Rzucił się w jej odmęty bez opamiętania. Dobrze, że przyszedł tutaj. Odezwał się w nim głos rozsądku; nie jest jeszcze za późno. Nawet jeśli pogardzał samym sobą, musiał pochwalić swoje mocne postanowienie: oczyścić się. Czyż nie potrafił odbić się od dna i ocalić siebie, wracając do domu? I tak, i nie. Ciągle czuł się winny, nie mógł odzyskać spokoju. Nawet w tych chłodnych salach, w których udało mu się oprzytomnieć i wyciszyć, jego sumienie nie przestawało go zadręczać: to usprawiedliwiać, to znowu oskarżać. Wiedział tylko jedno. Opuścił Deedee, zanim zdążył się poważniej zaangażować. Powie jej o tym jutro. Będzie mógł się wtedy bez przeszkód skupić na książce Riaza. Kiedy to postanowił, wstał, sięgnął po swoje buty i mrugając wyszedł na ulicę. Wędrował przez targowisko, gdzie na hałaśliwych straganach sprzedawano walizki, zegarki, kasety; krzyczący mężczyzna próbował handlować przyrządami do nawlekania igieł, wyciskania soku z pomarańczy i plastikowymi ozdóbkami do plisowanych zasłon. To było gwałtowne przejście, z trudem udawało mu się pogodzić atmosferę meczetu z gwarną różnorodnością miasta. Jego przyjaciele opowiadali utrzymane w religijnej formie mity o początku świata; o tym, jak Bóg powołał ich do życia, o tym, co nastąpi po ich śmierci i dlaczego tu na ziemi muszą cierpieć prześladowania. Były to opowieści stare i mądre, dlatego w dzisiejszych czasach tak łatwo było je wykpić i podważyć za pomocą innych, prostszych do udowodnienia; zapewne z tego powodu zwolennicy tych odwiecznych stawali się jeszcze bardziej zdeterminowani. Problem polegał na tym, że kiedy przebywał w towarzystwie swoich przyjaciół, ich przypowieść go urzekała, jednak poza zasięgiem ich wpływów, jakby po skończonym seansie w kinie, odkrywał, że świat w rzeczywistości jest dużo bardziej subtelny i trudniejszy do wytłumaczenia. Zdawał sobie sprawę, że wszystkie mity są wytworem ludzkości; nie mogły być ani prawdziwe, ani fałszywe, ponieważ były igraszką najdoskonalszej ze wszystkich, ale zarazem najmniej wiarygodnej zdolności, a mianowicie wyobraźni, którą William Blake nazywał "ciałem Boga w każdym człowieku". Tymczasem jego przyjaciele głosili, że wszelką fikcję wyklucza prawda wierzeń, której nie wolno rozważać na płaszczyźnie estetycznej, a zatem ludzkiej i omylnej. Teraz już wiedział, gdzie Brownlow się pomylił. Wszelkie wierzenia były nie tyle kwestią prawdy czy fałszu, możliwości ich udowodnienia albo nie, co przede wszystkim siłą jednoczącą ich wyznawców. Włócząc się po ulicach, miał niejednokrotnie okazję zauważyć, jak głęboko sięgają podziały między narodowościami. Czarnoskóre dzieci trzymały się razem, pakistańskie odwiedzały się w domach, bengalskie wracały razem ze szkoły; inaczej było z białymi. Nawet jeśli te grupki nie okazywały sobie jawnie wrogości, w rzeczywistości w ukryciu żywiły jej całe mnóstwo. Jego własna matka, na przykład, pod adresem czarnych wygłaszała uwłaczające uwagi, nazywając ich bandą próżniaków, jednocześnie z szacunkiem mówiąc o białej klasie średniej - było to trochę skomplikowane. I czy zanosiło się na jakieś zmiany? A niby dlaczego cokolwiek zmieniać? Czy pomimo wysiłków nielicznych jednostek świat nie dzielił się już na polityczne i religijne plemiona? Podziały przyjmowano za pewnik, ale czy mogły prowadzić do czegoś innego niż kolejne wojny domowe? Idąc dalej: skoro wszyscy tak usilnie starali się przylgnąć do jakiejś grupy, do której z nich on należał? Kiedy wrócił na osiedle, jego serce zamarło, a wszystkie zmysły przyjęły stan pełnej gotowości. Wyciągnął nóż, który teraz już stale ze sobą nosił - Chad nikomu nie pozwalał wyjść bez broni - wyglądając ewentualnych napastników. Wokół kręciło się paru ludzi. Cały czas mając się na baczności, siedział na murze, słuchając Signo' the Times i szybko wypełniając pismem kolejny czarny notatnik. Na ostatnich kartkach najnowszego notesu zaczął pisać opowiadanie erotyczne dla Deedee, Na modlitewnym dywanie ciała, które zamierzał jej przesłać jako prezent pożegnalny. Deedee i on nie zajmowali się bynajmniej wyłącznie przyjemnościami ciała. Zeszłego wieczoru, kiedy wspomniał o tym, że pożyczył Chilemu Sto lat samotności, ona powiedziała, że przeczytała ostatnio Edukację sentymentalną. Książka zawierała wiele wyjątkowo celnych scen, mówiła, byłby z tego naprawdę niezły film. A jednak w przebrnięcie niektórych partii musiała włożyć sporo wysiłku i samozaparcia, prawie jak podczas ćwiczeń na siłowni. Do Małej Dorrit przymierzała się podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Poważne czytanie wymaga poświęcenia. Kto w dzisiejszych czasach wierzy, że zagłębianie się w książkach przynosi korzyści? Jak wielu ludzi zna jedną powieść tak dobrze, jak znają Blonde on Blonde, Annie Hall czy chociażby Prince'a? Czy literatura może połączyć całe pokolenie w ten sam sposób? Kilku wyjątkowych studentów rzeczywiście czyta ambitne książki, reszta tego nie robi i wcale nie oznacza to że są jakimiś przygłupami. Muzyka, której słuchali jej studenci, sposób, w jaki się ubierali i tańczyli, język, którego używali; to wszystko stanowiło własność tego pokolenia, taki był ich styl życia. Próbowała go z nimi dzielić, wzbogacać o nowe treści, zadawać pytania. Wpierać ludziom, że znajomość kultury przyniesie im pożytek, nie jest żadną przyjemnością, zwłaszcza kiedy ci ludzie nie widzą w tym najmniejszego sensu. A tak było, ponieważ na każdym kroku uświadamiano im, że są gorsi. Wielu z nich uważało, że kultura białej elity okłamuje samą siebie i jest dwulicowa. Niektórzy usprawiedliwiali tym swoje lenistwo. Inni święcie w to wierzyli i nie chcieli zatrzymywać się nad zdobyczami cywilizacji, która tak bardzo ich poniżyła. Ale na rynku księgarskim były także pozycje, którymi się aktualnie zaczytywała. Deedee przyznała, że czasem zdarza jej się kupować potajemnie tanie romansidła, tak samo, jak niektórzy ludzie podjadają w łóżku czekoladki; fascynowały ją te wszystkie stroje, restauracje, hotele - i seks. Jednak dużo bardziej wstydziła się dziesiątków przeczytanych psychoporadników. Wiele kobiet je czytuje, tłumaczyła, po to, żeby zrozumieć, dlaczego nie są szczęśliwsze i dlaczego ich oczekiwania się nie spełniły. Dociekania, które z potrzeb zaspokajają takie książki, interesowały ją dużo bardziej niż zawracanie ludziom głowy literaturą piękną, gdyż wyłącznie uczeni sądzili, że stanowi centrum wszystkiego, a normalni ludzie wracali do niej tylko podczas wakacji. Shahid, wyjątkowo uparty tego dnia, chodził dumnie w tę i z powrotem po pokoju, twierdząc, że on nie mógłby czytać takich śmieci. Owszem, próbował, ale te książki nawet się nie umywały do prawdziwej literatury, różnica uderzała czytelnika natychmiast, spójrz chociażby na kilka pierwszych stron Tomka Sawyera. Dlatego literatura nazywała się literaturą. Zamierzał poważnie zająć się lekturami pełnymi metafizycznej głębi i narastającej atmosfery osaczenia. Turgieniew, Proust, Barthes, Kudera - co chcieli przekazać? Za co ich ceniono? I jeszcze jedna sprawa. Nie zawsze na jej zajęciach akceptował nagrania Madonny czy George'a Clintona albo książki o historii muzyki funk, tak jakby rzekomo były mu one bliższe i lepiej znane niż na przykład Ojcowie i dzieci. Każda sztuka mogła stać się jego sztuką, jeśli tylko ukazano mu jej wartość. Nie chciał, żeby omijały go arcydzieła. Spierali się zażarcie, ale bez zjadliwości, oboje gotowi zmienić swój punkt widzenia. Deedee zawsze inspirowała go do myślenia. A on zamierzał ją porzucić. Przebiegł przez przejście, żeby się rozgrzać. Wyminął go starszy mężczyzna, czarny chłopiec spieszył w przeciwnym kierunku, a jakiś zadziorny szczeniak szedł prosto na niego, zmuszając Shahida do ustąpienia mu z drogi. Poza nimi nie spotkał nikogo. Chwilę później usłyszał dobiegające z niewielkiej odległości głosy. Trzech albo czterech mężczyzn coś śpiewało. Co? Łamał sobie głowę, zanim wreszcie rozpoznał słowa Rule Britannia. Odetchnął z ulgą, kiedy śpiew się urwał. Ale po kilku minutach usłyszał go znowu, gdzieś nad swoją głową, a potem jakby spod ziemi. Był przekonany, że te słowa są wymierzone w niego. Ciągle szedł, klucząc, dosłownie wystawiał się na atak. Ludzie z tego osiedla, na przykład ci, którzy go teraz otaczali, niekiedy wzbudzali w nim strach, kiedy indziej wprawiając go w zakłopotanie. Chciałby przyprowadzić tu Deedee i pogadać z nią o tym. To było naprawdę fatalne, czuł się jak Brytyjczyk spacerujący po osiedlu w Indiach. Na początku swoich notatek próbował w kilku słowach nakreślić sylwetki mieszkańców bloku, którzy, pomimo że sąsiadowali ze sobą od lat, nie przestawali się nawzajem regularnie okradać. Młoda kobieta, która zagadnęła Shahida podczas jego obchodu - nazywając go swoim ślicznym czarnuszkiem i przebierając palcami w jego włosach; najwyraźniej nie mogła się powstrzymać - opowiedziała mu, jak pewnego razu, kiedy wyskoczyła tylko na moment, żeby zgłosić się w urzędzie pracy, ktoś obrobił jej mieszkanie: zniknęły dywany, kaloryfery, żarówki, łóżka, zabawki - dosłownie wszystko. Dlatego uważała, że wychodząc najrozsądniej jest upchnąć wszystko w jednym pokoju, za stalowymi pancernymi drzwiami. Albo kupić sobie rottweilera, tyle trzeba by go bez przerwy głodzić, zresztą na żarcie dla niego człowiek i tak by nie zarobił; jednak to trochę niebezpiecznie, bo mógłby przez przypadek odgryźć twarz dziecku. Nie brakowało nastolatków z inicjatywą, którzy chcieli coś w życiu osiągnąć, wśród nich była pewnie i ta grupa, która śledziła go dziś wieczorem; dlatego grzebali w śmieciach, okradali mieszkania i samochody, handlowali koką oraz konopiami. Niektórzy specjalizowali się we włamaniach. Nosili przy sobie noże, trenowali, wiedzieli, że ich bronią jest bezwzględność. Czy nie słyszeli o chłopakach takich jak oni, którzy mieli BMW, mieszkania w Docklands, piękne kociaki i rozkoszne dzieci? Bez pieniędzy nie da się tego osiągnąć. Im udawało się zdobyć co najwyżej nowe uzależnienia, blizny na twarzy i minimum pięć lat. Czasami Shahid zgadzał się z Riazem. Z pewnością mieszkańcy tego osiedla otrzymali wystarczająco dużo, żeby uczynić swoje życie znośnym? Nikt z nich nie przymierał głodem. Nie byli chłopami. Ale było to miejsce opuszczone przez Boga, brakowało tu wiary w politykę i nadziei na lepsze życie. Który rząd czy partia liczyli się z tymi ludźmi? Praca, którą im oferowano, należała do najpodlejszych. Kobieta powiedziała mu, że jedyną szansą na poprawę ich losu są media. - Ale jak je przyciągnąć? - Puścić z dymem to pieprzone osiedle. Otaczali go ludzie o oczach pałających urazą i winą. Być może spośród takich właśnie rekrutowano kiedyś pracowników obozów koncentracyjnych. Czy nie mieli za grosz dumy albo wstydu? Jak mogli znosić własną ignorancję, żyjąc poza wszelką kulturą, własne życie redukując do oglądania oper mydlanych przez trzy czwarte dnia? Byli bezsilni i zgubieni. Przyszło mu do głowy, że grupa Riaza mogłaby przeprowadzić wśród mieszkańców bloku jakąś akcję, rozdać kilka ulotek, zamiast po prostu skazywać ich na samotność. Zdecydował się wspomnieć o tym Riazowi. Riaz pojawił się dopiero wieczorem następnego dnia. Shahid pełnił wartę przez cały wieczór i został na noc. Zimno, strach i dziwaczne śpiewy doprowadziły go na skraj wyczerpania. Kiedy Sadiq i Hat zasiedli przy oknie w kuchni, nasłuchując pieśni Rule Britannia, zdołał się tylko chwilę zdrzemnąć w swoim śpiworze na podłodze, a w końcu poszedł do kuchni poczytać. Tęsknił za Deedee, tak jakby już się rozstali. Był przekonany, że zapomni o nim najpóźniej za kilka dni; lepiej zakończyć ten związek, zanim oboje na dobre się zapłaczą. Kiedy Riaz nareszcie przyszedł, nie chciał nawet słuchać o złym uroku Rule Britannia; ledwie zdążył zamienić z Shahidem i pozostałymi parę słów, gdy Chad uprowadził go do kuchni. Shahid poszedł za nimi i podsłuchiwał pod zamkniętymi drzwiami. Riaz wyjaśniał coś ściszonym, ale dobitnym głosem. Potem Chad wykrzyknął, uderzając pięścią w stół: "Bóg do nas przemówił! To były Jego słowa, On jest wśród nas! Widzi, co się tu dzieje, i ukarze złoczyńców!" Kilka minut później Shahid stał na balkonie, obserwując Hata i Riaza spieszących na przystanek autobusowy. Hat został obarczony obowiązkiem organizowania patroli, miał przywieźć kolejnych ochotników z college'u, a także jedzenie z restauracji. Ale nawet Hat wyglądał ostatnio na zmartwionego; ojciec zaczął już podejrzewać, że jego syn zamiast zagłębiać się w książkach, cały swój wolny czas spędza z Riazem. Ktoś musiał ich obserwować. Niedługo po wyjściu Riaza i na jakąś godzinę przed zakończeniem warty Shahida coś zaczęło się dziać. Chad siedział w kuchni, Sadiqa nie było. Posiłki jeszcze nie nadeszły. Shahid i Tahira siedzieli na podłodze, zatopieni w swoich podręcznikach. Tahira poczęstowała go całą torbą lepkich gulabdźaman, wiedząc, że za nimi przepada. "Najwyższy czas się trochę porozpieszczać" - zachichotała. Dopóki trzymali się w grupie, przyjmowali za pewnik, że napastnicy wiedzą o ich obecności i nie podejmą ataku, oczekując na lepszą okazję. W kierunku Sadiqa już raz poszybowała butelka rzucona z okna przejeżdżającego samochodu, na szczęście chłopak wychował się na East Endzie i umiał robić odpowiednie uniki. Ale teraz wyraźnie było słychać łomotanie w skrzynkę na listy; efekt wkrótce wzmocniono waleniem cegłą w pancerne okno obok drzwi wejściowych. Chad zerwał się na równe nogi, natychmiast sięgając po broń. Shahid podniósł nóż do krojenia mięsa. Przez chwilę, żeby dodać sobie odwagi, ściskali nawzajem swoje wolne ręce. Chad odryglował drzwi. Tahira włożyła płaszcz. - Zostań tu - polecił jej, badając sytuację. Nic nie zobaczył. Wraz z Shahidem ostrożnie wyszli na zewnątrz. Tahira poszła za nimi. Część lamp oświetlających przejście porozbijano; powietrze było tak wyziębione, że unosiło się ponad ziemią niczym zwoje gazy. W tym bladym świetle trudno było cokolwiek dostrzec. - Lepiej idź zadzwonić po pomoc - wyszeptał Shahid do Tahiry. Obaj rozglądali się w przeciwnych kierunkach. Shahid zauważył młodą kobietę stojącą nieopodal z jakimś przedmiotem w ręku. Towarzyszyła jej dwójka dzieci; żadne nie mogło mieć więcej niż osiem lat. - Przepraszam! - zawołał Shahid. Słysząc to, kobieta w rannych pantoflach cisnęła w nich połową cegły i rzuciła się do ucieczki. Pobiegli za nią. Młodsza dziewczynka pośliznęła się u szczytu schodów i Chad zdołał złapać ją za kołnierz. Jej matka w przybrudzonym płaszczu przeciwdeszczowym, zarzuconym napotężne ramiona, zatrzymała się i rzucając im wyzywające spojrzenia, przyciskała do siebie drugie dziecko. - Chad! Przestań! Chad trzymał w zaciśniętej ręce nóż i wymachiwał nim nad głową dziewczynki. Potrzebował kogoś, kto pomoże mu się opanować. Taki pościg wymagał oczyszczającego dźihadu, ale była to ostatnia rzecz, którą wzięliby pod uwagę. Wokół nich zapalały się światła. Obok otworzyły się drzwi i wyjrzała zza nich wytatuowana twarz. Szczekały psy. Bez wątpienia policja była już w drodze. W nadziei, że zadowoli to Chada, Shahid wrzasnął do kobiety: - Czy nie może pani zostawić tych ludzi w spokoju? Czy wyrządzili pani kiedykolwiek jakąś krzywdę? Czy przychodzili do pani domu i lżyli panią albo rzucali kamieniami? Czy to oni kazali wam mieszkać w tych zapleśniałych blokach? Dziewczynka wyrwała się z uścisku Chada i pobiegła do matki, drąc się wniebogłosy. Nieustraszona kobieta pochyliła się do przodu i splunęła na Chada i Shahida. Ale ponieważ zrobiła to pod wiatr, ślina trafiła we włosy jej córki. - Pakistańce! Przeklęte flejtuchy! - krzyczała. Jej wygięte w łuk ciało zionęło nienawiścią, a sine z wściekłości usta wy wrzaskiwały przekleństwa pod ich adresem. - Kradniecie nam miejsca pracy! Odbieracie mieszkania! Brudni Pakistańczycy mają wszystko! Oddajcie nam, co nasze, i won z powrotem! Zabrała dzieci i uciekła. - Zostań tu - powiedział do niego Chad. Trzęśli się obaj. - To pewnie jeszcze nie koniec kłopotów. Ale nie martw się, Hat, Sadiq i Tariq już wkrótce tu będą i przyprowadzą posiłki. Zostawszy sam, Shahid chodził wzdłuż przejścia, pewien, że kobieta wróci niebawem w otoczeniu osiłków o szczurzych twarzach i z pałami w rękach. Miał straszną ochotę nawiać, ale jego ojciec nigdy nie stchórzył - w tej rodzinie to nie uchodziło. Chociaż, zreflektował się, Chiliego byłoby trudno nazwać ortodoksyjnym obrońcą swojej społeczności. Kiedyś jedna z jego czarnoskórych dziewczyn namówiła go do wzięcia udziału w demonstracji antyrasistowskiej; gdy zwolennicy Frontu Narodowego zaczęli krzyczeć: "Pakistańce, do domu!" - Chili, ubrany tego dnia w garnitur o barwie futra z norek, zdenerwował obie strony, wyciągając z kieszeni swój opasły portfel i wymachując nim przed oczyma rasistów ze słowami: "Wracajcie do swoich komunalnych mieszkań, łachmaniarze!" Żeby oderwać się od tych rozważań, a także wiedziony frustracją, wrócił do myśli o Deedee. O tym, jak przygotowując skręta, wydłubywała twarde nasionka i małymi prztyczkami wyrzucała je za okno. Kiedy kruszyła trawę, rozkładając ją równomiernie na kawałku bibuły, zawsze podnosiła wzrok i uśmiechała się do niego. Potem umieszczała skręta pomiędzy wargami i wyciągała go stamtąd tylko po to, żeby przedstawić swój punkt widzenia; wtedy trzymała go blisko twarzy, tak jakby był niezmiernie ciężki. Lubiła wówczas słuchać głośnej muzyki; odchylała głowę do tyłu, wydmuchując kółka z dymu, pogrążona w słodkiej bezczynności. Wspominał, jak pili razem wódkę; myślał o tym, jak wiele rozkoszy dawały mu jej palce, poruszające się tak, jakby żyły własnym, rozumnym życiem; o uprawianiu seksu - był dla niej jak taniec, poddawała mu się namiętnie, całym ciałem. Wstydził się własnej nieudolności, marzył tylko o tym, żeby w nią wejść, nie potrafiąc dotykać ani odczuwać tak jak ona. Uważała, iż nie odkrył jeszcze całej pełni własnej zmysłowości. Chętnie sprawdziłby, czy odpowiednia praktyka mogłaby mu w tym pomóc. Gdyby tylko mógł ją w tej chwili pieścić, czuć na wargach jej zapach, zamiast stać tutaj jak nad przepaścią, drżąc, że jakiś biały wbije mu nóż w plecy! Zauważył czyjś cień majaczący za słupem i usłyszał śmiech. - Czekaj! - Poszedł w tamtym kierunku, żeby sprawdzić, kto to. Jakiś chłopak. Niezbyt duży, sam. Właśnie uciekał. Shahid bez zastanowienia popędził za nim korytarzem i skręcił za róg. Przeszedł przez drzwi i pobiegł dalej. Wydawało mu się, że już go kiedyś widział. Ale gdzie? Smarkacz czekał na niego w windzie, blokując nogą drzwi. Shahid nie wszedł do środka. Przyglądali się sobie w milczeniu. Chłopak był dosyć przystojny, z miękkimi jasnymi włosami, tyle że brudny, chociaż miał na sobie zupełnie niezłe buty, bojówki i czarną bluzę zapinaną na suwak. - Potrzebujesz czegoś? Shahid węszył podstęp. Obejrzał się za siebie. - A co? Chłopak wyciągnął rękę. - Nie wiesz, o co mi chodzi? Shahid odetchnął. - Może i wiem. - Dotknął jego ręki. Chłopak się uśmiechnął. - A co masz? - Ja to jestem, że do rany przyłóż. Do wyboru, do koloru. Marycha, kwas, ekstazka. Miałeś już mój towar. I wyglądałeś na zadowolonego. - Ja? Chłopak ruszył przed siebie. Jego chód był czymś pomiędzy fanfaronadą a utykaniem. Shahid spędził kiedyś wakacje na Jamajce i teraz rozpoznawał w nim jakieś specyficznie jamajskie zachowanie. Może nauczył się tego w szkole. - Przejdziesz się ze mną? - Zawahał się. - Bez obaw, dziś wieczorem nie uświadczysz tu ani jednego pogromcy Pakistańczyków. Wszyscy siedzą w domach przed telewizorami i oglądają mecz. Shahid krzyknął: - W takim razie pokaż nam, gdzie mieszkają te sukinsyny. - Dogonił go. - Wiesz, kim oni są, zaprowadź nas. - Na pewno chcesz się z nimi spotkać? I co zamierzasz zrobić, wykurzyć ich stamtąd? Do tego będzie ci potrzebna fachowa pomoc. Mogę coś podpalić, jeśli chcesz. Miał na imię Stratford, dla znajomych Strapper. Zajmował tu nielegalnie mieszkanie, które przed kilkoma miesiącami opuściła w popłochu azjatycka rodzina. Shahid zachodził w głowę, gdzie się już spotkali. Chłopak twierdził, że rozprowadza. Ulegając jego sile perswazji - Strapper najwyraźniej kochał tajemnice - przyznał się wreszcie, że był na imprezie w domu z basenem, którą odwiedzili razem z Deedee. - Nie pamiętasz mnie? Byłem tym sugestywnym dealerem ze schodów. Raz cię nawet śledziłem, już na tym osiedlu. - Po co? - Żeby cię sprawdzić. Dzwoniłeś z biura centrali taksówek. Chyba pokłóciłeś się z jakąś dziewczyną. - Pozwolił sobie na obleśny śmieszek. Ciągnął, jakby związek pomiędzy obiema uwagami narzucał się sam: - Cywilizacja białych kapitalistów dobiega końca. - Tak? - Wiesz o tym, może nie? Sprzeciwiasz się jej przecież nawet ubiorem. - Racja. Strapper wyprowadził Shahida z bloku i powiódł go przez skute lodem pole. Dwóch wyrostków pracowicie rozbierało na części jakiś samochód; kiedy zauważyli Strappera i Shahida, zawahali się przez moment, ale podjęli gorączkową pracę. - Dlaczego uważasz, że to już koniec? - Po prostu ci mówię. Mam doświadczenie, to wiem. - Strapper kontynuował: - Policja, sądy, zakłady dla nieletnich, poprawczak, kuratorzy. Człowieku, ja prawo znam jak zły szezlong. I mogę ci powiedzieć, że to tylko biali traktowali mnie zawsze jak gówno. Żaden z nich nie wierzy w ludzką życzliwość poza kręgiem swojej własnej rodziny. Tymczasem czarni i Pakistańczycy, muzułmanie, ludzie zepchnięci na margines są gościnni i współczujący. Wiedzą, jak to jest, kiedy ktoś tobą pomiata. - Strapper stał z rękami w kieszeniach. - Jeśli nie zamierzasz nic kupić, zbieram się do zachodniego Londynu. Tam biznes kręci się najlepiej. To na razie. - W zasadzie jadę w tym samym kierunku. Tam mieszkam. - To może zabierzemy się razem? Będzie okazja pogadać. - Świetnie. Strapper poprosił go, żeby chwilę poczekał. Poszedł za garaż i szybko wynurzył się ponownie, chowając coś do kieszeni. - Nie mogę tego nosić cały czas przy sobie. Nie krył się przed nim z niczym. Shahid pomyślał, że mógłby mu zadawać nawet bardzo osobiste pytania, bo Strapper zdawał się skłonny do zwierzeń. - Wiesz, co tak naprawdę chciałbyś robić w życiu? Gdybyś mógł wybierać? - zapytał. - Jak odpowiem, pomyślisz, że cię nabieram. - Nie pomyślę. - No dobra, w każdym razie nie robię sobie z ciebie jaj - rzucił Strapper. - Zawsze chciałem zostać archeologiem. - To dlaczego nie zostałeś? - Myślisz, że mogłem? - Czemu nie postawiłeś na swoim i nie starałeś się tego zrealizować? - Czemu, czemu. - Strapper kopnął przechodzącego psa i próbował złapać go za zakręcony ogon. - Chodziłeś do handlówki? - Mógłbym ci sprawić niezłą łazienkę - całą w marmurze. Masz łazienkę? - Nie jest moja. - Jak już będziesz miał swoją, to pamiętaj, że w więzieniu zajmowałem się malowaniem i tapetowaniem. - W więzieniu? - Yhm. - Nie zapomnę. Strapper towarzyszył mu do mieszkania; Shahid chciał sprawdzić, czy reszta już dotarła na miejsce. Jeśli tak, mógł wracać do domu. Kiedy jechali windą, Shahid ponowił próbę: - Gdzie mieszkają ci rasiści, Strapper? Pokaż mi tylko drzwi, a my zajmiemy się resztą. Strapper wybuchnął śmiechem. Był pewny siebie; jak się wydawało, wiedział o życiu dużo więcej niż wszyscy jego rówieśnicy, których znał Shahid. Z upodobaniem powtarzał, że przeżył rzeczy, które normalni ludzie znali tylko z telewizji. Miał wielką intuicję, chociaż nie wiedzę. - W czym problem? Nie proszę cię przecież o nazwiska - powiedział Shahid, także się śmiejąc. - Chcesz znaleźć kogoś, kto nienawidzi ludzi innej rasy? - Strapper przystanął, żeby się podrapać. - To po prostu zapukaj do pierwszych lepszych drzwi. - Weszli do maleńkiego korytarzyka w mieszkaniu bengalskiej rodziny. - Tak jakbym sam nie był kiedyś skinem. - Co? - Lubiłem piłkę nożną, sam rozumiesz. Millwall. Czarni kumple zawsze się na mnie wyżywali. - Ciszej, na miłość boską! - Pewnego razu założyli mi pętlę na szyję i próbowali mnie zrzucić z mostu. Napędzono im niezłego stracha, ale część grupy zdążyła już się zebrać: Sadiq, Tariq i obie siostry siedzieli w płaszczach na podłodze, tuląc do siebie noże, podczas gdy Chad opowiadał im o ostatnich zajściach. Wszyscy z niepokojem podnieśli oczy, kiedy Shahid i Strapper wkroczyli do pokoju. Obydwie kobiety odwróciły twarze. Strapper cofnął się, przygryzając wargi, tak jakby go to dotknęło, jednocześnie szczerząc się w uśmiechu; prawdopodobnie ciągle myślał o wypadku z pętlą i mostem. Na szczęście umiał być miły. - To jest Strapper - przedstawił go Shahid. - Jest po naszej stronie. Mieszka tu w pobliżu. Okrzyków entuzjazmu ciągle nie było słychać. Dopiero teraz Shahid miał okazję po raz pierwszy przyjrzeć się swojemu nowemu znajomemu w pełnym świetle. Nagle zauważył, że twarz Strappera, chociaż o bardzo ładnych, regularnych rysach, jest pokryta zadrapaniami i licznymi śladami po ospie, jego oczy nabiegły krwią, a w uchu tkwiło pięć złotych ćwieków. Na wierzchu dłoni Strapper wytatuował sobie liść marihuany. Shahidowi przypomniał się termin, którego Chili namiętnie nadużywał w latach osiemdziesiątych: "znajomość pragmatyczna". Z pewnością Chili doceniłby w tej roli Strappera, dziecko ulicy, który mieszkał w bloku i świetnie orientował się w całej sytuacji. - Dobrze mieć takie pragmatyczne znajomości. Może on będzie mógł nam pomóc. - Jak się masz, Chad, stary koniu? - włączył się Strapper. - Chad aż pobladł ze złości, a może tylko zrobił się trochę bledszy niż zwykle, nie spuszczając wzroku ze Strappera. Nie odezwał się ani słowem. Shahid pospiesznie zaczął zbierać swoje rzeczy, opowiadania Maupassanta, na pół skończony esej, wełnianą czapkę i rękawiczki. - Zrobiliśmy się dumni, co? - wycedził Strapper przez zęby. Chad wzruszył ramionami. Shahid nie odważył się spojrzeć mu w oczy. Pożegnał się ze wszystkimi poza nim, zdjął salwar w łazience i wyszedł z mieszkania, czując się jak ostatni zdrajca. Skierowali się w stronę stacji. Kiedy po piętnastu minutach Shahid dostrzegł nareszcie niebiesko-czerwony znak metra, odetchnął z ulgą, że udało mu się wyjść z tego cało. Na stacji Strapper poprosił go, żeby poczekał na moment, kiedy konduktor odwróci wzrok. Shahid skasował swój bilet i Strapper przecisnął się przez barierkę tuż za jego plecami. W pociągu Strapper przemówił: - Znam tego gościa, Trevora, Chada, czy jak tam się teraz przezwał. Widziałem go któregoś dnia, jak ostrzył swoją maczetę. Udał, że mnie nie zauważył. A kiedyś po prostu za mną przepadał. - Za tobą? - Za mną, człowieku, za mną. Co ty tam wiesz? - Strapper uśmiechnął się szyderczo. - Są takie dni, kiedy oni wszyscy mnie kochają. Bywam tak popularny jak poncz. Dla Trevora sortowałem kiedyś kokę, na proszek i czysty destylat. Kasy miał jak lodu, sam rozumiesz. - Skąd ją brał? - Opiekował się paroma panienkami. Teraz z tym skończył, prawda? - Shahid przytaknął. - Szczęściarz. Ilu ludziom to się udaje? Człowieku, szanse są prawie żadne. Albo bardzo, bardzo małe. Jego ludzie uratowali mu życie. Oni są prawi. - Strapper cofnął się w głąb siedzenia; wyglądał na roztargnionego. - Mam wrażenie, jakbyśmy znali się już kopę lat. Wiesz, czemu tak jest? - Dlaczego? - Bo ty jesteś Pakistańcem, a ja młodocianym przestępcą. - Strapper roześmiał się paskudnym, sarkastycznym śmiechem, tak jakby chciał zagłuszyć swoje nieustające pretensje do najbardziej podstawowych rzeczy. - Ciekawe uczucie, stanowić wieczny problem dla całego świata. Kiedy wysiedli z metra, Strapper powiedział, że jeśli Shahid zamierzałby się z nim spotkać albo gdyby znał kogoś, kto chciałby trochę rozjaśnić swoje ponure życie, to należy go szukać w "Morlocku". To niedaleko. Chociaż Shahid nie podejrzewał, żeby znalazł się w takiej potrzebie, wysłuchał instrukcji Strappera. - No to na razie. - Na razie. XII Wróciwszy do akademika, Shahid odebrał dwie karteczki, które Riaz opatrzył napisem: "Pilne!" i zostawił dla niego na półce w holu. Obie donosiły o tym, że dzwoniła Zulma. Włożył je do kieszeni i pełen obaw poszedł schodami na górę. Siłą przekręcił klucz w zacinającym się zamku i stanął w drzwiach, lustrując swój pokój ze strachem, że jego brat wynurzy się nagle z jakiegoś kąta. Nie zauważył żadnych zmian poza tą, że wszystko wydawało się obejrzane i odłożone na miejsce. Dlaczego Chili postanowił ukryć się właśnie tutaj? Nie potrzebował Shahida nigdy wcześniej. Kto go ścigał? I za co? Nie mógł się pozbyć uczucia szczególnego zadowolenia, że jego brat ma kłopoty. Kłamstwa, oszustwa i pogarda dla innych uchodziły mu na sucho od tak dawna, jak tylko Shahid sięgał pamięcią. Jeżeli na tym świecie istniała jakaś sprawiedliwość, Chili powinien zostać ukarany. Kiedy Shahid był młodszy, nieustannie próbował wymierzyć mu sprawiedliwość sam. Zakradał się do pokoju Chilego i rysował jego ulubione płyty metalowym grzebieniem; pewnego razu wrzucił jeden z jego krawatów od Armaniego za szafę i udawał niewiniątko, podczas gdy Chili dosłownie wychodził z siebie. Ale to wcale nie oznaczało, że chciałby, żeby jego brata spotkało jakieś nieszczęście; Shahid uważał tylko, że Chili powinien uświadomić sobie parę rzeczy i w rezultacie spróbować się zmienić. Poza tym pewną cechę osobowości Chilego Shahid zawsze podziwiał, nawet wtedy, kiedy czuł nienawiść - zazdrościł mu umiejętności stwierdzania: "Tak czy inaczej, ja to wszystko pieprzę". Podobna lekkomyślność, brak troski o samego siebie i ciągłe ryzykowanie czyjegoś gniewu wraz z konsekwencjami wymagało buńczucznej odwagi, sporej dozy arogancji, ale i pewnej godności. Nawet nienasycenie Chilego oraz jego mania gromadzenia wokół siebie upragnionych, dających poczucie samozadowolenia przedmiotów, teraz wydawały się bardziej wzruszające niż zwyczajnie złe. Nadzieja i brawura nie były cechami, które Shahid posiadał z natury. W porównaniu ze swoim bratem ryzyko podejmował naprawdę rzadko. Chciał usiąść i spokojnie zebrać myśli, ale na biurku, niczym wyrzut sumienia, leżał zbiorek Riaza. Shahid nie miał najmniejszej ochoty do niego zaglądać, podobnie jak do żadnej innej książki. W pokoju panowała nienaturalna, przytłaczająca cisza. Wydawało mu się, że minęły wieki od czasu, kiedy ostatni raz był sam. Kto skazywałby się na samotność, jeśli tylko mógłby tego uniknąć? Wzdragał się na samą myśl o braku towarzystwa, bo uciekał przed samym sobą. Obawiał się, że nie chodziło tylko o nudę. Bał się nurtujących go wątpliwości: w co się też najlepszego wpakował, mając z jednej strony Riaza, a na drugim biegunie Deedee? Wierzył we wszystko; nie wierzył w nic. Jego własne "ja" nie przestawało go zadziwiać. Jednego dnia wierzył żarliwie w pewną rzecz, a na drugi dzień równie gorliwie wyznawał coś dokładnie przeciwnego. Innym razem ulotne przeświadczenia zmieniały mu się z godziny na godzinę, czasem nakładały się na siebie i tworzył się chaos. Budził się z myślą, że nie wie, jaką osobą okaże się dzisiaj? Jak wiele sprzecznych "ja" mógł w sobie pomieścić? I które było to prawdziwe? Czy w ogóle istniało coś takiego? Po czym pozna jego istotę w chwili objawienia? Czy będzie miało załączoną gwarancję? Zagubiony w pokoju pełnym rozbitych luster, których wyszczerbione odbicia zwracały się w stronę wieczności, czuł się odrętwiały. Instynkt nakazywał mu uciekać, znaleźć kogoś do rozmowy; nawet Chili byłby lepszy niż nikt. Ale wewnętrzny zakaz nie pozwalał mu się ruszyć. Kiedy wrócił do Sevenoaks po pierwszym spotkaniu z Deedee, dużo myślał o własnej przyszłości. Wiedział, że nie jest aż tak zdolny jak niektórzy jego koledzy. Ojciec, choć pasjami miał skłonność do gorszącego trwonienia pieniędzy, pracował całymi dniami; matka spokojnie robiła to samo. Oboje stanowili dobry przykład. Shahid postanowił wówczas zostać człowiekiem zdyscyplinowanym i nie zmarnować swojego życia. Teraz położył zegarek na biurku i zdecydował, że przez następne trzy godziny, nie ruszając się z miejsca, będzie pracował nad utworami Riaza i nad swoją powieścią. Nawet jeśli na zewnątrz wybuchnie bomba, co nie było znowu aż takie nieprawdopodobne, on także wyleci w powietrze z tyłkiem przyklejonym do krzesła. Już po kilku minutach przestał się do czegokolwiek zmuszać; lubił pracować w ten sposób, obrazować zjawiska słowami, próbując je opisać najlepiej, jak tylko potrafił. Co mogło się z tego narodzić? W jego głowie roiło się od nieprawdopodobnych pomysłów, wprawiających go w stan uniesienia. W nieskończoność pracował nad jednym fragmentem tekstu, dopóki pierwotna idea nie przybrała realnych kształtów i nie uległa transformacji w coś, co przerastało jego wszelkie wyobrażenia. Chociaż każdego dnia jego życie niepowstrzymanie parło naprzód, jednego był pewien: każdy człowiek ma własną historię; wszystko, co świtało mu w głowie, pojawiało się także w umysłach innych ludzi, niczym nieustannie płynący ożywczy strumień. Pisanie mogło być tak łatwe, jak oddawanie się marzeniom, tyle że marzenia rozchodziły się niby koncentryczne kręgi na wodzie, jedne użyczając barwy innym. Kiedy ich migotanie ustawało, najlepszym wyjściem było poczekać, aż na nowo powróci. Napisał dosyć. Poczuł głód, ale w lodówce znalazł tylko kawałek zjełczałego sera i trochę mleka. Położył się na łóżku. Zamierzał uciąć sobie drzemkę; jego twórczy zapał przeminął. To całe wcześniejsze podniecenie i entuzjazm były po prostu nie na miejscu. Dlaczego nie potrafił pisać lepiej? Dlaczego, kiedy czytał własne słowa, okazywały się one zawsze li tylko stłumionym echem tego, co chciał uczynić wyraźnym i głośnym? Czy to się kiedykolwiek zmieni? Zwyczajnie się ośmieszał, może powinien dać za wygraną? Z pewnością Prince, z którego muzyka tryskała po prostu nieprzerwanie, nie znał podobnego uczucia. Zamknął oczy i wyobraził sobie ciche wnętrza meczetu, to go zawsze uspokajało. Ale kiedy poprawiał poduszkę, sfrunęła zza niej papierowa chusteczka. Czyżby Chili odbył samotną randkę w jego łóżku? Nie, to niemożliwe, jego brat z upodobaniem utrzymywał: "Dlaczego masz robić sam coś, co inni mogą zrobić za ciebie?" Na chusteczce widniały dwie plamy krwi. Położył się na plecach, próbując się domyślić, co Chili wykombinował tym razem. Jego ręka błądziła po podłodze, zatrzymując się dopiero na wymiętym egzemplarzu "New Directions", magazynie, do którego zaglądał tak często, że piszący do niego ludzie byli już niemal jego starymi przyjaciółmi. Czując się usprawiedliwiony pracą, którą dziś wykonał, sięgnął po niego i odgarnął kurz. Zatrzymał się przy swojej ulubionej rubryce: "Spotkajmy się!", która zamieszczała zdjęcia nadesłane przez czytelników szukających kontaktu z osobami o podobnych zainteresowaniach. Jedna z fotografii przykuła jego uwagę. Całe zdjęcie wypełniały łono i pupa pochylonej kobiety, uchwycone od tyłu. U zwieńczenia ud, z gracją zawodnika próbującego przepołowić piłkę do krykieta, rozrywając jej szwy, widać było czerwone kobiece paznokcie, rozchylające wargi sromowe. Przeczytał anons zamieszczony pod spodem: "Młoda dama, lat dwadzieścia, pozna starszych panów, szczególnie szpakowatych i bardzo męskich. Lubi, kiedy się ją liże, ssie i mierzwi włosy. Może się dostosować. Ognisty temperament. Essex". Lubi lizanie, ssanie i mierzwienie włosów! Młoda dama! Nie dość, że skłonna do ustępstw, to jeszcze zadała sobie trud wykonania takiego zdjęcia! Ognista panienka z hrabstwa Essex napisała ten list, zaadresowała go i wysłała! To było podniecające. Pieszczotliwie wsunął rękę w rozporek i pogłaskał małego. Może podniecała ją myśl, że ludzie będą na nią patrzeć? Ale dlaczego wolała siwiejące włosy? Naprawdę miała dwudziestkę? Zmiana kąta widzenia nie rozstrzygnęła tej kwestii. Przewrócił stronę. Podobały mu się pozy, które przybierały kobiety na zdjęciach. Na tym siedziały okrakiem na maskach mężowskich samochodów, w pończochach i butach na wysokich obcasach. Co robili w tym czasie mężczyźni? Słuchali radia? Tańczyli? Zmywali? Z pewnością nie rozpoznałby ich, gdyby w tej chwili wkroczyli do jego pokoju. Przeczytał kilka spośród "listów czytelników". Wiele z nich opowiadało o tym, jak para małżeńska wybrała się do pubu albo na dyskotekę, gdzie żonę zaczepiło dwoje nieznajomych albo para jego przyjaciół. Mąż przyglądał się, jak wszyscy troje uprawiają seks grupowy, często w jego własnym salonie, i koniec końców przyłączał się do wspólnej zabawy. Ta proza była skonwencjonalizowana, zupełnie pozbawiona wyrazu i nigdy śmieszna, bo to zepsułoby cały efekt, chociaż autorzy starali się nadrobić braki gęstymi wykrzyknikami. Shahid zastanawiał się, co powodowało, że on, który najwyżej cenił ironiczną sprośność Baśni tysiąca i jednej nocy, opowieści pełnych pierdnięć, podstępów i impotencji, teraz wodzi oczyma od tekstu do zdjęć, od zdjęć do tekstu, podniecając się z każdą chwilą coraz bardziej; jak takie banalne historyjki mogły rozpalać jego wyobraźnię? Być może pornografia oferowała zainteresowanym przeżycie wielkiej, upajającej przygody, porównywalnej z tymi opisywanymi w książkach dla dzieci. Druga płynąca z niej przyjemność opierała się na tym, czym pornografia różniła się od prawdziwego seksu: nie wymagała skupienia się na drugiej osobie. Zdjął lustro ze ściany i oparł je o biurko pod odpowiednim kątem, który pozwalał mu zbliżać się i oddalać, oglądając jednocześnie swoje uda, którym zaaplikował sporą porcję pieszczot. Niezgrabnie, niedokładnie wiedząc, gdzie umieścić palce, naciągnął jedną z pończoch, które dała mu Deedee, i włożył parę jej francuskich majteczek, nieco zbyt obcisłych. Właśnie malował się szminką - bardzo nieprecyzyjnie, zupełnie jak mała Safire, córeczka Chilego - kiedy usłyszał dzwonek. Podkradł się do drzwi - pod drzwiami stał Riaz. Shahid zachichotał. Mógłby się teraz przebrać, zaprosić Riaza do środka, i zostawiając magazyn na wierzchu udać, że wychodzi na moment do łazienki. Być może przez szparę w drzwiach zobaczyłby Riaza kontemplującego zdjęcie Grety z Acton? Z pewnością zauważyłby wówczas jego każdy, nawet najmniejszy wznoszący ruch. Czy Riaz naprawdę nie miał żadnych słabych punktów? "Może i miał" - pomyślał. Ale wyuzdanie go nie pociągało. Riaz nie splamił się dotąd korupcją i chyba jeszcze w niewielkim stopniu ciekawością. Nie zastanawiałby się nad tym, dlaczego te kobiety leżą z rozłożonymi nogami niczym przy porodzie, w dodatku w takim stroju; ani też, jaki wyraz twarzy podoba mu się najbardziej. Nie zainteresowałyby go myśli tych modelek, bo ich oczy nie wyrażały nic poza pustką, ani powody dla których wystawiały się na cudze spojrzenia za pieniądze; nie byłby ciekaw, czego poszukiwali mężczyźni onanizujący się podczas oglądania takich zdjęć i dlaczego w tych czasach voyeurem był niemal każdy, tak jakby następnym etapem miał być obrazkowy seks we własnym fotelu. Oczy podglądaczy dosłownie wychodziły z orbit. Zresztą ten biznes nie rozwijałby się, gdyby nie było na niego zapotrzebowania. Nie, umysł Riaza zaprzątała tylko jedna kwestia: przyszłość i sposoby kształtowania jej w zgodzie z głoszoną ideą. Shahid zdjął z siebie to wszystko. Stanął pod zamkniętymi drzwiami Riaza i już zamierzał zapukać, kiedy nagle zatrzymał się. Nie lubił go krytykować, ale ten jeden zarzut mógł mu postawić z całą pewnością: śmiech Riaza zawsze był gorzki i sardoniczny. Głupie dowcipy go nie bawiły. Religia, tak samo jak i pornografia, nie mogła zaakceptować ludyczności. Czuł się zażenowany. Jego niedoszły wybryk zachwyciłby ojca i Chilego, ponieważ ciągłe podkreślanie najniższych instynktów natury ludzkiej cieszyło ich najbardziej. Dlaczego Riaz nie mógł mu pomóc? W końcu to właśnie go uświadomił i tym samym wpakował w to wszystko. A teraz wymagał całkowitego podporządkowania, samemu dając naprawdę niewiele. Wcześniej Shahid wyobrażał sobie, że Riaz posiadał niezwykłą przenikliwość i wielką wiedzę o życiu; oczekiwał oświecenia i dyskusji do późnej nocy. Tymczasem tak naprawdę dostęp do Riaza miał tylko Chad, każąc wszystkim innym trzymać się z dala. Znalazł w kieszeni trochę drobnych i poszedł na dół. Musiał z kimś porozmawiać. - Hej, to ja - przypomniał się słuchawce. W tle usłyszał muzykę. Naprawdę się ucieszyła. - Shahid, o Boże. Skąd dzwonisz? Coś się stało, jesteś jakiś smutny. - Smutny? Ale skąd. Wcale nie. - Właśnie wróciłam od psychoterapeuty. - Naprawdę tego potrzebujesz? - Tak. Teraz piszę swoją dysertację i czekam, aż zadzwonisz. I zadzwoniłeś. Dzięki, to naprawdę miło, że jesteś taki słowny. - Nie wmówisz mi chyba, że wszyscy faceci cię pierdolą - zniecierpliwił się. - Nie próbuj mnie zaszufladkować, Deedee. - Mam podstawy, żeby być podejrzliwa, okay? Można powiedzieć, że teraz nawet większe. - Jej głos złagodniał. - Może jesteś jeszcze na to zbyt młody. Co robiłeś? Zawahał się; już raz się o to pokłócili i nie chciał znowu zaczynać sporów o Chada i Riaza. Opowiedział jej o spotkaniu ze Strapperem. - Nie znoszę sytuacji, kiedy nie mam pod ręką żadnych drugów - powiedziała. - A on wydaje się niezłym dealerem. Zapytał, jakie ma plany. - Naprawdę chcesz się ze mną zobaczyć? - Nie mogę się już doczekać - odpowiedział. XIII W pobliżu znajdowała się stacja metra, na której mogli się spotkać. Poszedł tam natychmiast. Wiedział, że pragnie się z nim zobaczyć, ale i tak kazała mu czekać przez czterdzieści minut. Być może uznała, że wyczekiwanie dobrze mu zrobi. I miała rację. Nigdy nie był bardziej niecierpliwy, żeby tylko móc wpatrywać się w czyjąś twarz i obdarzać wybraną osobę przenikliwymi, zachwyconymi spojrzeniami pełnymi ciekawości. Był zdumiony, że udało mu się ją uszczęśliwić. Wybrała właśnie jego i była gotowa zrobić dla niego wszystko. Jak to się stało? I jaka była naprawdę? A może tęsknił do kogoś, kogo tak naprawdę zupełnie nie znał? Czy będzie taka, jaką zapamiętał? Czy brzydsza? Może ją sobie po prostu wymyślił, wykreował? Wiedział jedno: pragnął słuchać jej głosu. Ubrała się dyskretnie, w czarne lewisy, ale ponieważ była dumna ze swojego biustu, włożyła głęboko wyciętą bluzeczkę. Włosy miała jeszcze mokre. Wręczył jej kilka taśm z muzyką taneczną, której kiedyś słuchał; były to nagrania INXS i Zeppelinów - Deedee podobali się chłopcy z gitarą. - Wielkie dzięki. - Obdarzyła go długim pocałunkiem. Jej twarz podkreślał staranny makijaż. - Ciekawa rzecz. Przebywając w towarzystwie swoich przyjaciół, zawsze spuszczasz nos na kwintę. - A kiedy jestem z tobą, nie spuszczam. - Kiedy jesteś ze mną, chłopcze, podnosi się nie tylko twój nos. Udali się w kierunku "Morlocka" i trafili tam bez najmniejszych problemów. Dobiegającą z knajpy muzykę słychać było na drugim końcu ulicy. - No dobrze, masz rację - powiedział. Na zewnątrz kilku chłopaków opierało się o samochody, zajadając rybę z frytkami. Tylko wyglądali jak chłopcy, w rzeczywistości wszyscy byli facetami dobrze po dwudziestce. - To nie jest takie proste. Ujęła go za ramię i mocno przytuliła. - Przynajmniej to przyznałeś. Może teraz uda nam się do czegoś dojść. Pchnął drzwi i zajrzeli do wnętrza. W środku stał oparty na krzyżakach stół, na którym ustawiono dwa adaptery. Podskakujący biały chłopak palcami przyspieszał i spowalniał bieg płyt; zachowywał się jak niedoszły garncarz. W głębi zobaczyli siedzącego na ławce starca z zaślinionym kundlem usadowionym na jego kolanach. Jeszcze dalej dojrzeli dwie zasuszone siedemdziesięcioletnie staruszki; wyglądały, jakby nie opuszczały tego miejsca od czasów wojny, zupełnie nieświadome otaczającej je rzeczywistości. - Wchodzimy? - zapytał niepewnie. - Ależ tak. "Morlock" nie imponował wystrojem. Tapeta ze sproszkowanej wełny wyblakła, dwie fotografie irlandzkich pięściarzy całkiem zżółkły, a pod ścianami stało trochę rozchwierutanych stołów i krzeseł. Na jednym z nich siedział chłopak z głową wtuloną w ramiona. Bibuła do skrętów i srebrne papierki poniewierały się po wytartej wykładzinie. - Gdzie ten facet? - Nie mam pojęcia. Shahid i Deedee torowali sobie drogę, przeglądając ciemne kąty i wnęki, które migające kolorowe lampki oświetlały jedynie z nazwy. Obserwowało ją wielu schylających się nad stołami bilardowymi mężczyzn, ubranych w dżinsy Joe Bloggs, adidasy i workowate bluzy. - Co? - zapytał Shahid. - Tutaj naprawdę można by sobie kogoś wyrwać - powtórzyła. - Tak myślałem. Dealerzy, którzy licznie odwiedzali ten lokal, wodzili wokół rozbieganym wzrokiem, przekazując pieniądze i narkotyki z ręki do ręki oraz biegając w tę i z powrotem do toalety, mimo że obsługa knajpy nie zwracała na to wszystko najmniejszej uwagi, stojąc na uboczu z założonymi rękami, ponieważ nikt nie kupował drinków. Shahid i Deedee usiedli na stołkach w pobliżu grupki, która, przekrzykując muzykę, rozprawiała o tym, jak to jeden z nich przemycił narkotyki kumplowi odsiadującemu wyrok w więzieniu. Deedee zamówiła wódkę i piwo imbirowe z lodem, serwowane w wysokich szklankach, i obserwowała tańczących, kiwając głową do rytmu. Barman postawił drinki. - Nie zatańczysz? Shahid zastanawiał się, czy nie powinni jednak wyjść. To nie byli ludzie ich pokroju. I czy Deedee nie przyglądała im się zbyt bezkrytycznie, tak jakby stanowili potwierdzenie jej własnej teorii na temat muzyki, mody i ulicznego życia? - Raczej nie. - Ale dlaczego nie? - Przepraszam cię na moment. Shahid przebił się przez tłum w głąb knajpy. Im dalej się posuwał, tym było ciemniej, a ludzie palili trawę i odlatywali po LSD. Grupki chłopców i dziewcząt kurczowo trzymały się ścian, żeby wstać. Inni, zlani potem, stali samotnie z obłędem w oczach i nagle zaczynali tańczyć, wyrzucając ręce wysoko ponad głowę, jakby próbowali skontaktować się z kimś znajdującym się bardzo daleko; zatrzymywali się równie gwałtownie, jak gdyby oszołomieni jakąś tragiczną wiadomością, przez cały czas trawieni wewnętrznym ogniem, do którego źródła niepodobna dotrzeć. Shahid zrobił krok na mokrej posadzce łazienki; w ciemnościach zauważył ludzi palących kokainę; jakiś chłopak opierał się o ścianę, rozmawiając z drugim, podczas gdy wymioty ściekały z jego ust. Napis graffiti głosił: LUDZIE TO GŁUPIE CIPY. Shahid docenił ostrą krytykę trucia się, wygłoszoną przez Chada. Zachować swoją ludzką godność w tym świecie było prawdziwym bohaterstwem. Trzeba stanowczości, aby nie dać się wciągnąć przez wir, w który większość ludzi rzucała się głową naprzód. - Czuję się u szczytu formy, z jasnym, chłonnym umysłem - powiedział do Deedee. - Bo jesteś u szczytu formy, a twój umysł wszystkim kieruje, jak sądzę. Przyglądał się pewnej dziewczynie. Ona i jej koleżanki były bardzo młodziutkie, zaledwie trzynasto- lub czternastoletnie, długowłose, wystrojone - jedna z nich miała wyszywane cekinami szorty. Tańczyły ze sobą, obserwując w lustrach spojrzenia przyglądających się im mężczyzn przy barze i wymieniały się skrętami. Pomiędzy nimi tańczyła kobieta ponad pięćdziesięcioletnia, być może matka którejś z nich, ubrana w koktajlową suknię w groszki; poruszała się groteskowo, od czasu do czasu rozpraszając tłum jakimś obłąkańczym podrywem. Miała czarne oczy i rozcięte usta. Zauważyła wzrok Shahida; kiedy spojrzał na nią ponownie, przyjrzała mu się badawczo, jakby chcąc powiedzieć: "Możesz tu przychodzić i uważać mnie za zwykłą szmatę. Ale nie jestem nią, a na dodatek mogę dać ci nieźle popalić". Dziewczyna przeszła obok nich. - Co cię w niej pociąga? Nogi, włosy, piersi, buty? - zadała pytanie Deedee. - Tak - odpowiedział, podnosząc szklankę do ust. - A co byś z nią zrobił? - To samo, co później zamierzam zrobić z tobą. - Potrafię sprawić ci dużo większą przyjemność niż te małolaty, i to bez dwóch zdań. Wiesz, że możesz ze mną zrobić wszystko, cokolwiek chcesz, może nie? Pocałował kącik jej ust. Deedee przeciągnęła dłonią po jego pośladkach i ucałowała jego oczy. Jej duma z własnego erotyzmu, a także sposób, w jaki go obejmowała, władczy i niedbały zarazem, przyprawiły Shahida o dreszcz. Niewymuszona intymność tego gestu świadczyła o tym, że przejrzała go już na wylot; byli parą. - Opuściłeś mój wykład o Jamesie Baldwinie. Puszczałam nagrania Milesa Davisa. Liczyłam, że się pojawisz - powiedziała z wyrzutem. - Czasami... po prostu nie mogę dłużej czekać. A ty milczysz. Disc jockey zwiększył decybele. - Wiem, wiem. Ale teraz jestem przy tobie. Ludzie wokół tańczyli dziko, jakby oganiając się od nocnych koszmarów. - Nie jest mi lekko. Bardzo mi na tobie zależy. Ale nie mogę popełnić błędu. Tego bym już nie wytrzymała. - O czym ty mówisz, Deedee? - O tym, że... Powiedz mi szczerze, co twoi przyjaciele sądzą na temat kobiet? - A jak myślisz? - Zróbmy sobie prawdziwy ubaw dziś wieczorem! - zakrzyknął pełnym głosem disc jockey. - Mam pewne wyobrażenie. Wyniosłam je z własnego doświadczenia. Ujął jej nadgarstek. - Ludzie są uprzedzeni. Nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich przyglądał się kobiecie z pożądaniem w oczach, a nawet żeby w ogóle na nią patrzył. Mają dla was prawdziwy szacunek, nie tak jak Anglicy - wskazał na ludzi w pubie - traktujący kobiety jak zbiorniki na spermę, w które można się spuścić. - Usiadł z powrotem. - W porządku? - Daj spokój - wyśmiała go. - Nie rozumiem? Wstała. - Takiego kitu mi nie wciśniesz. - Słuchaj... - Muszę się napić. Poszła na drugi koniec baru. Natężenie muzyki ciągle rosło. Rozglądając się, Shahid dostrzegł swojego ojca. Albo przynajmniej kogoś, kto go do złudzenia przypominał. Wówczas Deedee, która stała obok niego, próbując złożyć zamówienie, pochyliła się i zasłoniła mężczyznę. Cofnęła się chwilę później i Shahid mógł się przyjrzeć jej rozmówcy nieco uważniej. Był to Chili, najwyraźniej próbujący ją poderwać. Chili uwielbiał wychodzić z domu. Lubił kluby, spędzał czas w pubach. Za dawnych czasów, kiedy trafiała się stosowna okazja, na przykład międzynarodowe rozgrywki krykieta, rodzinnym interesem zajmowała się mama, wspomagana przez asystentów a ojciec i Chili udawali się do pubu, żeby obejrzeć tam transmisję meczu. Ojciec, spiesząc przez drzwi knajpy, mawiał zwykle, że puby są jedynym przyczynkiem do chwały Wielkiej Brytanii i zarazem jedynym powodem, dla którego warto mieszkać w tym opuszczonym przez Boga kraju. Po kilku godzinach, jeśli Imran podkręcał piłki albo Zahir Abbas zdobywał kolejne sto punktów o ile indyjscy miotacze wykiwali angielskich pałkarzy, czy nawet jeśli Australijczycy - ostatecznie także mieszkańcy byłych kolonii - rozkładali Anglików na obie łopatki, ojciec i Chili tryskali prawdziwym entuzjazmem. Nacieszywszy podniebienie ostrygami z sosem tabasco i pół-kwaterkiem porteru, obaj rozkoszowali się smakiem pasztecików z wieprzowiną, dowcipkując, że jeśli tylko przyuważą tu mułłę - co, prawdę mówiąc, nie zdarzało się w "Sussex Castle" nazbyt często - wetrą sukinsynowi całość w jego faryzejską brodę, po czym wbiją mu szpikulec z gorącym kebabem w sam środek zakłamanego zadka. Chilemu zdarzało się awanturować, ale ojciec bywał jeszcze gorszy, wyzywając ludzi do siłowania się na rękę. Wówczas Chili musiał podnieść się zza stołu i odtransportować do domu swego rodziciela, grzmiącego: "Walczyłem o pokój dla was, wy śmierdzący gnoje, pocałujcie mnie w mój Order Imperium Brytyjskiego!" - i wymachującego przy tym nogami niczym panna młoda przenoszona przez próg. Czasem Chili zabierał ojca wieczorem do Londynu. Bóg jeden wie, jak wyrafinowanym przyjemnościom oddawali się w czasie tych wypadów, z których Shahid był wyłączony. Ale Tipoo opowiedział mu o zakładzie, jaki zawarli pewnego razu; jego przedmiotem był "seks mundurowy". Zwycięzcą miał zostać ten, kto pierwszy przeleci pielęgniarkę, policjantkę albo pracowniczkę straży miejskiej. Oczywiście, musiał okazać odpowiedni dowód - część uniformu; i dlatego właśnie czapka funkcjonariusza straży miejskiej zajmowała honorowe miejsce na biurku Chilego. Ale za życia ojca Chili przynajmniej się kontrolował, ponieważ go kochał i za żadne skarby nie chciał zranić. Jednak czym też teraz, kiedy ojca zabrakło, zajmował się jego starszy brat w tej mordowni, dziś wieczorem? Deedee wróciła, niosąc drinki. Chili powiódł za nią wzrokiem i wtedy jego ciemne, przypominające kolorem piwo Guinness oczy spoczęły na twarzy Shahida. Ten przepił do niego, zupełnie jakby spotykali się w "Morlocku" każdego wieczoru. Chili zamierzał wstać, kiedy na jego ramię spadła ręka Strappera. Zaczęli rozmowę, która przerodziła się w kłótnię, toczoną twarz w twarz. Deedee postawiła szklanki. - To ten gość? - Tak. Rozmawia z Chilim. - Twoim bratem? - Moim bratem. - Au! - No właśnie. Spojrzała na nich. Kilku mężczyzn, mijając Strappera, pozdrawiało go, poklepywało przyjacielsko po plecach. Inni kiwali z uszanowaniem głowami w jego kierunku. Na nim nie robiło to żadnego wrażenia. - Znają się? - Skąd mogłem wiedzieć. - Co jest, nie spodziewałeś się spotkać dzisiaj swojego starszego brata? - Nie przypuszczałem, że odwiedza takie lokale. - To samo on mógłby powiedzieć o tobie. Nie przedstawisz mnie? - Wolałbym raczej zmienić knajpę. Naprawdę nie mam ochoty z nim rozmawiać. - A to dlaczego? - Chciałbym być tylko z tobą. - No dobrze. Nie zdążyli dopić swoich drinków, kiedy Strapper i Chili wstali. - Cholera, już za późno - zaklął. Deedee wzięła go za rękę i pieściła kolejno jego palce. - Nie jest tak przystojny jak ty. I nie wyobrażam sobie, że potrafiłby się zarumienić. Ale ma bardzo szlachetne rysy, nieprawdaż? - Czyżby? - Zupełnie jak duchowny. Chili nie odmówił sobie przytulenia Deedee. Uściskał ją, ucałował w oba policzki i zajrzał głęboko w oczy. - Witaj, Chili, kimkolwiek jesteś. - Odwzajemniła jego uśmiech. - Witam. Jak to się stało, że zabrałaś mojego małego braciszka do takiej nory? Czuję, że będę musiał ostro zaprotestować. - Wywieram na niego zły wpływ. - Jak cię tytułować? - Nazywam się Deedee Osgood. - Gustuję w takich złych wpływach, pani Osgood. Im gorsze, tym lepsze, zupełnie jak w książce, którą czytam. Nie robię tego często, ale Strapper i owszem, prawda, mój chłopcze? Kotku, słyszałem, że zajmujesz się cudzą edukacją. Napijmy się za to. Co wam zamówić? Deedee? Shahid? Deedee przesunęła ich szklanki na środek kontuaru. - Ja się wyłamię - powiedział Strapper. - Nie tknę alkoholu. - Strapper ostatecznie zdecydował się na odwyk - zachichotał Chili, kiwając na barmana. - Nigdy nie wyglądał tak rześko, świeżutko jak szczypiorek. Zupełnie niczym chodząca reklama wody z Lourdes. Poczęstuj ich swoim towarem, Strap. Z tym chłopakiem nie można normalnie rozmawiać. O jak wielu ludziach mogłabyś powiedzieć to samo? - O co wam, do kurwy nędzy, chodzi? - zirytował się Strapper. Miał zapadnięte oczy. Wydawało się, że wnika do nich światło, ale na zewnątrz nie wydostawał się ani jeden promień. Inaczej niż poprzednio, Strapper był nieufny i zamknięty w sobie. - I tak góruję nad wami poziomem. - Właśnie tego nam trzeba. Wzlotu jak na wieżę Eiffla - odezwała się Deedee. - Natychmiast dostarcz uniesień tej niewiarygodnie seksownej damie, Strap - przykazał mu Chili. - Ona zasługuje na coś zupełnie specjalnego, i to zaraz, ty głąbie. Strapper zadał sobie trud wydobycia narkotyków z miejsca, gdzie je ukrył - za listwą przypodłogową. W przypadku rewizji byłby czysty jak zwykle. - To dobry chłopak - zawyrokował Chili, wręczając mu pieniądze Deedee. - Ja zapłacę ci później - poinformował Strappera. Shahid otoczył ją ramionami i delikatnie odciągnął od baru. - Nabrałem ochoty, żeby zatańczyć. Ciasno objęci, tańczyli wolno, ignorując gorące rytmy muzyki i falujący, rozentuzjazmowany tłum stałych bywalców, energicznie wymachujących ramionami. - Nieźle prowadzisz - zauważyła. - A jak twój humor? - Szampański, jak zawsze, kiedy mam cię przy sobie. - Potrafisz być całkiem miły i nawet nie tak do końca mnie podpuszczasz. - Nie podpuszczam. Mówię prawdę. - Cóż to? - Otarła się zmysłowo o jego biodra. - Czyżbym na ciebie działała? - Nie inaczej. - Nie możemy spędzić tej nocy razem. - Dlaczego? - Kotku, mój ty mały dąsalu! - Deedee... - Jeśli moje sublokatorki odkryją, że migdalę się z własnym studentem, wybuchnie straszny skandal. Tak bezpośrednie stosunki z wykładowcą nie są przewidziane w akademickim programie. Poza tym widok nędznej twarzy Brownlowa nie przestaje mnie przygnębiać podczas większości wieczorów, chociaż on twierdzi, że się wyprowadza. - Wzięła go za rękę i poprowadziła w głąb pubu. - Chodź. - Dokąd? - Przecież nie mogę cię tak zostawić. Całując się namiętnie, opadli na drzwi toalety. Kiedyś zdarzyło mu się zazdrościć gejom, którzy mogli udać się tak po prostu do pobliskiej kabiny, obciągnąć sobie nawzajem i poczuć ulgę nawet nie podawszy sobie wcześniej rąk na powitanie. Rozpięła jego spodnie i wyzwoliła go z nich ciepłą ręką. Ujęła członek całą dłonią i zaczęła go pieścić, na przemian głaszcząc i uciskając jądra czubkami palców. - Mocniej. - Nie sprawiam ci bólu? - Kontynuowała. Poddał się jej dotykowi. Przerwała na moment, żeby zapytać: - Co powiedzieliby na to twoi znajomi? Roześmiał się, szarpnięciem rozpiął jej rozporek i wsunął dłoń do środka. - Nie drażnij się ze mną, Deedee. - W takim razie zabierz rękę. Czy nie nazwaliby cię hipokrytą? Zaprzestał pieszczot i oblizał palce. - Dlaczego? W sąsiedniej kabinie ktoś z trzaskiem opuścił klapę. - A nie jesteś nim, w rzeczy samej? - W rzeczy samej chcę, żebyś mnie kochała. - No cóż, jestem w tym całkiem niezła, jeśli tylko mam na to ochotę. Ale najpierw powiedz mi, jak zamierzasz rozwiązać problem swoich przyjaciół. - Ja... Facet z kabiny obok zaczął rozmawiać przez telefon komórkowy. - Tak? - Zamierzam zerwać tę znajomość. - Czyżby? Mam nadzieję, że mówisz prawdę. - Byłem wtedy taki samotny i zagubiony. A teraz sprawy przyjęły kiepski obrót. Cofnęła się, słuchając z uwagą. Jego spodnie opadły aż do kostek, powoli nasiąkając wilgocią, slipy zatrzymały się na wysokości kolan, a ręce skrzyżował na piersi. Wokół nich narastał odór wymiocin. - Kiedy tak na ciebie patrzę, naprawdę mi się podobasz - wybuchnęła śmiechem. - Dzięki. - Cały drżysz. - Deedee, proszę cię. Nigdy nie znosiłem spełniać czyichś poleceń. Decyzje muszę podejmować sam! Nie zniosę żadnych nacisków z twojej strony. - Pozostaw ich Bogu, a wtedy oni pozostawią mi ciebie. Zdobądź się na odwagę i oświadcz: "Jestem ateistą, bluźniercą i mam perwersyjne upodobania". Powiedz to na kolanach, tutaj, w tej toalecie. Nigdy nie miałeś takich myśli? Zasłonił się dłonią i potrząsnął głową. - Nie! Oszalałaś? Nie chcę do końca życia być poza nawiasem. - Tak to odbierasz? - Zamierzam podporządkować się regułom. - Nawet jeśli są idiotyczne? - Muszą mieć jakieś głębokie znaczenie. Przestrzegały ich miliony ludzi przez całe stulecia. - Spodziewałam się po tobie czegoś więcej niż tylko zrezygnowanej ortodoksji. - Nie mów tak. - Uwielbiasz czytać, prawda? A większość powieści, podobnie jak większość ludzkich losów, można by objąć wspólnym tytułem: Stracone złudzenia. Chcesz, żeby spotkało cię to samo? - Czy nie możesz mnie po prostu zaspokoić? Nie masz chyba zwyczaju wykładać w takich miejscach, czy się mylę? - Może powinnam zacząć. Edukacja schodzi ostatnio na psy - odgryzła się. Ubrał się. - Wychodzę. - Świetnie. Poszła za nim. Dwóch facetów załatwiających swe potrzeby uśmiechnęło się z wyższością. Chili wydmuchiwał nos nad zlewem. Jego oczy błyszczały. Schował chusteczkę, ale Shahid zdążył zauważyć na niej ślady krwi. Chili pocałował go w skroń i oświadczył: - Byłem prawie pewien, że rozpoznaję to pojękiwanie. Deedee poprawiła włosy. Pub już zamykano. Wyszli na ulicę - Gdzie postawiłeś samochód? - zapytał Chilego Shahid. - Śpię u ciebie. - Czemu? - Nie zadawaj głupich pytań. - Czujesz się tu jak na własnych śmieciach, co? Chili ostrzegawczo podniósł palec. - Uważaj na to, co mówisz. Deedee zauważyła taksówkę i przywołała ją dłonią. - Deedee... Wydawało mu się, że w jej oczach spostrzegł łzy. - Muszę poważnie przemyśleć kilka spraw. Żegnam. Nawet go nie pocałowała. Odrzuciła włosy do tyłu i odeszła. Nagle przeraził się, że nie zobaczy jej już nigdy więcej. Chciał za nią biec, ale już odjechała; poza tym miał na karku swojego brata. Na ulicę wypadł Strapper i podszedł do Chilego. - Gdzie moja kasa? Gdzie ją masz? Chili ruszył przed siebie, próbując go spławić. - Nic się nie martw, chłopcze, wszystko w swoim czasie. - Strapper chwycił go za ramię. - Nie wierzysz mi, gówniarzu? - Wierzę. Jesteś facetem z klasą. - wydusił z siebie Strapper. Chili cofnął pięść. - Zapłać mi. Kupię sobie frytki. - Kurwa, zejdź ze mnie przynajmniej dziś wieczorem. - No to kiedy? - Synku, twoje bezpodstawne żale znudziłyby każdego. Pełen zawodu grymas, który pojawił się na twarzy Strappera, miał w sobie jednak więcej ze znużenia niż z wściekłości, tak jakby identyczne sceny przytrafiały mu się już nieskończenie wiele razy, ale ciągle stanowiły niewiarygodnie gorzką pigułkę; to było wszystko, co życie mogło mu zaoferować: wieczne nagrody pocieszenia i nigdy do końca nie wiadomo, dlaczego. - Chili... - błagał go. Chili wyciągnął rękę, umieścił ją pośrodku klatki piersiowej Strappera i posłał go do rynsztoka po przeciwnej stronie ulicy. Strapper pozbierał się i uciekł pędem jak mały chłopczyk, kierując się w stronę osób wychodzących jeszcze z "Morlocka". Shahid w towarzystwie swojego brata powrócił do akademika. U podnóża schodów Chili nagle zatoczył się i oparł o ścianę. Wpatrując się w jego białą jak prześcieradło twarz i dostrzegając pod oczami fioletowe cienie, Shahid próbował wyobrazić sobie, jak Chili, młody facet, będzie wyglądał, jeśli zdąży się zestarzeć. "Przyjdzie dzień - pomyślał - kiedy ktoś spojrzy na mnie w taki sam sposób". Ale w tym momencie Chili miał to, podobnie jak wszystko inne, w bardzo głębokim poważaniu. - Chili, co takiego wziąłeś? - Coś niewystarczającego. Żeby wtaszczyć Chilego na górę, Shahid puścił go przodem i próbował pchać. Na szczęście znajomy gej, ten z góry, klęczał właśnie w najlepsze obok wiadra z wodą, pracowicie szorując podłogę. Był uszczęśliwiony, mogąc pomóc Shahidowi w jego kłopocie. Shahid pragnął tylko, żeby pomocnik zamknął dziób i przestał podśpiewywać - He Ain't Heavy, He's My Brother - kiedy tak walczyli ze schodami. Wszyscy troje w pocie czoła wspinali się na górę, gdy Shahid usłyszał dobiegający ze szczytu schodów głos Riaza. Co gorsza, Riaz rozmawiał z Chadem. Po cóż innego staliby tam na korytarzu, jeśli nie po to, żeby zejść na dół? Shahid przykazał Chilemu siedzieć cicho. - Przestań się chwiać - wyszeptał. - I trzymaj język za zębami. - Co? - Chili, zamknij paszczę! Chad i Riaz ciągle stali przy schodach. Shahid skinął im głową i uśmiechnął się tak swobodnie, jak tylko było to możliwe w podobnej sytuacji; postanowił jednak nie odzywać się w obawie, że wyczują zapach alkoholu. Riaz, tak samo jak zwykle, był czymś podenerwowany i niecierpliwił się, póki go nie wyminęli. Chad spode łba przyjrzał się całej trójce. Shahid wepchnął Chilego do pokoju i z zadowoleniem zauważył, że jego brat potrafi utrzymać równowagę. Chili zdjął z siebie marynarkę, opuszkami palców strzepnął niewidoczne pyłki z ramion i powiesił ją na oparciu krzesła. Po czym usiadł, trąc czoło jakby próbował się uspokoić. Miał zwyczaj ignorować Shahida a ten przywykł już do jego milczenia. Teraz przebrał się w pidżamę i pomaszerował korytarzem do łazienki. Kiedy wrócił, zastał Chilego na czworakach za kuchenką. - Chili... Jego brat kontynuował systematyczne rycie, ale po chwili odezwał się: - Jeszcze ciągle jesteście razem? Przypomnij mi, jak ona ma na imię? - Deedee Osgood - przypomniał Shahid nieszlachetnej części pleców Chilego. - Ale nie układa się nam najlepiej. Poza tym z całej masy powodów musimy się spotykać potajemnie. - Być może, ale dziś wieczorem ona z pewnością nie chciała się z tobą rozstać. Zrobi dla ciebie wszystko. Wykorzystaj to. - Nie znosi moich przyjaciół. - Bingo! - Co? Chili wydobył zza jego lodówki plastikową torbę, otworzył ją i wyciągnął niewielką kopertę. Mieściła ilość kokainy wystarczającą na dwie działki, które natychmiast przygotował na jednym z podręczników Shahida. Wciągnął obydwie, a potem wylizał kopertę, okładkę podręcznika i dziesięciofuntowy banknot. - Chyba już nigdy nie będziesz obcował z literaturą w bardziej bezpośredni sposób - mruknął Shahid. Kiedy Chili na powrót podniósł wzrok, nie pamiętał, o czym rozmawiali. Siedział bez ruchu, ze skrzyżowanymi ramionami. W dziurce jego nosa pojawiła się czerwona kropla, zawisła tam na moment i stoczyła się niczym łza, ostatecznie spadając mu na kolana. Shahid położył się do łóżka. Chili wyciągnął się na gołej podłodze z szeroko otwartymi oczyma; palił i wpatrywał się w sufit tępym wzrokiem. - Nie masz czegoś do picia? - Na szczęście nie. - Masz wstręt do alkoholu? - Skąd, przecież nigdy nie miałem - odpowiedział Shahid. - Ale może ostatnio go wykształciłeś. - Świat byłby lepszy, gdyby ludzie bardziej o siebie dbali, czyż nie? - Ile razy się dzisiaj modliłeś, ty moralizujący mały pierdzielu? - Idź już spać, z łaski swojej. - Podłoga jest okropnie twarda. Gdzie właściciel? Chcę złożyć zażalenie. Jest ostatnim gnojem. Shahid podniósł się i znalazł dla niego poduszkę i koc. - Spróbuj zasnąć. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że jesteś gdzieś daleko stąd. - Łatwiej byłoby skonać. - Chili owinął się kocem. Shahid usiadł przy nim na podłodze. - Przed kim uciekasz? Przecież wiem, że ktoś cię ściga. Co robiłeś w "Morlocku"? - Bawimy się w detektywa, co? - W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj. Nawet mnie nie lubisz. Tęsknisz czasem za ojcem? - A ty? - Jasne. - Tak myślałem - powiedział Chili. - Wychodził z siebie, żebyśmy mieli w życiu jak najlepiej. A jednak cieszę się, że nie ma go już z nami. - Dlaczego? - Gdyby żył, obaj fundowalibyśmy mu ataki serca jeden po drugim. Jak sądzisz, który z nas zaszokowałby go bardziej? - Chili zaczął się śmiać. - Chciałbym zrobić ci zdjęcie, jak się tak modlisz na kolanach, i przesłać mu je do nieba. Pewnie zapytałby: "Co najlepszego robi tam na dole mój mały synek? Szuka pieniędzy, które zgubił?" - Co takiego przeskrobałeś? Coś naprawdę strasznego? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? - Biedny staruszek, urabiał sobie tyłek do kości. I po co to wszystko? - Żeby prowadzić przyzwoite życie. Chili złapał Shahida za górę od pidżamy i przyciągnął do siebie - A co to jest takiego? Wiesz? Czy tylko tak mówisz? - Nie wiem! Puszczaj! Chili schwycił go jedną ręką za ramię i wykręcił je. - Nikt tego nie wie! - Dał mu w twarz drugą ręką. Shahid poczuł, jak jego policzek płonie i okrywa się jasną czerwienią. Dygotał ze złości. Schwycił go za pięść. Chili natychmiast uderzył ponownie. - Więc się zamknij! - Kurwa mać! Shahid rzucił się na łóżko. Sytuacja przypomniała mu obrazek z dzieciństwa. "Poczekaj, ojciec dowie się o wszystkim!" - chciał powiedzieć. Ale ojciec nigdy się nie dowie, tak samo, jak nie było nikogo - był o tym przekonany - kto przyglądałby się ich bójce z góry. XIV Shahid wysłuchał dwóch wykładów i poszedł do biblioteki. Był systematycznym studentem, potrafił zapamiętać całe partie materiału i wyzerować umysł bezpośrednio po egzaminie. Rozpracował już wymagania wykładowców i dzięki swemu zdyscyplinowaniu i koncentracji mógł spokojnie dobrnąć do końca kursu, bez paniki i zakuwania po nocach. Wszystko to wydawało mu się coraz bardziej nużące, może dlatego, że ostatnio sprawy trochę się skomplikowały. Wychodząc na ulicę, zauważył, że słońce przebiło się przez chmury. Londyńczycy uwielbiali ciepłe dni, z pojawieniem się pierwszych słonecznych promieni zrzucali płaszcze, spieszyli do Bootsa i nabywali ciemne okulary. W porze lunchu spacerowali po parkach, gdzie tego roku żonkile i krokusy zakwitły wyjątkowo wcześnie, i z nadzieją wystawiali twarze do słońca. A jeśli zimowe chłody jeszcze ciągle były dokuczliwe, całymi grupami udawali się do pubów i spędzali tam czas aż do drugiej trzydzieści, zajadając steki, pudding z cynaderek i popijając piwo. W pobliskim irlandzkim pubie Shahid zjadł sandwicza z serem z solidnych, opieczonych kromek ciemnego chleba, które obłożył marynatą Branstona, musztardą i sosem pomidorowym. Nie chciał nic wypić; wiedział, że ten pub odwiedzają urzędnicy, a nie studenci. Nie spotka tu żadnego z braci. Poranny wysiłek wynagrodził sobie, zagłębiając się w powieści. Czytał z ołówkiem w ręku, próbując odkryć, w jaki sposób autor osiągnął dany efekt. Zamierzał prześledzić jego technikę, wzbogacić nią własny warsztat i wykorzystać później przy nakreślaniu swoich postaci w czarnym notatniku. Potem zajął się własnym opowiadaniem, któremu planował nadać tytuł Ciało, ciało. To było wspaniałe, dużo więcej niż tylko satysfakcjonujące. Jego wyobraźnia przebudziła się i schwyciła go w swoje objęcia. Silny motywacją, był pewny swych umiejętności. Czy istniało piękniejsze uczucie? Jakaś sekretarka uruchomiła szafę grającą i puszczając Kiss, przetańczyła przez całą salę. Wcześniej był na zajęciach Deedee. Tego ranka z pewnością miała jakieś ważne spotkanie - chodziła na nie dosyć często, college planowano sprywatyzować - włożyła dziś czarną garsonkę i wypucowane szkarłatne mokasyny znoszone od wewnętrznej strony. Coś musiało ją wprawić w niezwykle energiczny i srogi nastrój. Studenta, który nigdy nie słyszał o Freudzie, niemalże rozniosła w puch. Przechadzając się po sali, zdjęła marynarkę, pod którą nosiła małą czerwoną jedwabną bluzeczkę. Od czasu do czasu przysiadała na swoim biurku, wymachując nogami, tak jakby chciała skopać własnych studentów, i poprawiała na sobie krótką spódniczkę. Zdaniem Shahida, ociągała się przy tym. Uważała przecież, że nauka powinna sprawiać przyjemność. Na koniec podziękowała słuchaczom i wyszła, zanim Shahid zdążył pozbierać swoje rzeczy. - Deedee - zawołał za nią. - Poczekaj chwilę. Na wąskich schodach otoczyła ją grupa Trzy Stopnie Poniżej Zera, składająca się z Kreolki, Hinduski i młodej Irlandki o różowych włosach. Deedee miała na pęczki takich fanek, które niemalże omdlewały, gdy tylko niespodziewanie wyłoniła się zza rogu. Ale te trzy były jej najbardziej oddane, kopiowały jej styl ubierania i patrzyły na nią jakby była drugą Madonną. Shahid rzucił się w pościg za goniącymi ją wielbicielkami i był gotów przepchnąć się, kiedy Deedee przystanęła, żeby porozmawiać z Tariqiem, jednym z braci. Wiedząc, że nie byłoby rozsądnie pokazywać się mu w jej towarzystwie, Shahid zrobił kilka rundek wokół budynku. Gdy wrócił, samotne fanki czatowały pod drzwiami jej pokoju. Czekał przez pół godziny, bez skutku. W końcu poszedł do pubu. A teraz wracał do domu z nadzieją, że do niego zadzwoni. Wchodząc po schodach, zdał sobie sprawę, że kompletnie zapomniał o Chilim. Kiedy rano wychodził do college'u, Chili podniósł się z podłogi i zwalił na jego łóżko, nawet nie otwierając oczu. Teraz gdzieś zniknął; filiżanka kawy, którą zrobił dla niego Shahid, stała przy łóżku nietknięta. Pracował nad rękopisem Riaza, gdy do pokoju zapukał Hat, donosząc mu, że są potrzebni na East Endzie. Shahid wrócił do biurka i ponownie zajął się przepisywaniem. Hat stanął za nim i położył mu ręce na ramionach. - Wyprowadzają się z mieszkania i przenoszą na nowe miejsce. Ojciec rodziny ciągle leży w szpitalu. Potrzebują pomocy przy wynoszeniu mebli. - Nie widzisz, że jestem zajęty? Hat cofnął się odruchowo. - Nie chcesz iść ze mną? - To nie moja kolej. Muszę przepisać te papiery dla Riaza. - Oderwij się chociaż na chwilę. - Ja tylko wykonuję polecenia. Hat westchnął. - Riaz chciałby z tobą pomówić. Wydarzyło się ponoć coś jeszcze. - Co? - To Chad zachował dla siebie. - Jak zwykle. - Och, daj już spokój. Wiem, że Chad potrafi się zachowywać dziwnie, i w ogóle. Ale może miałbyś ochotę na trochę bindi? Po drodze wstąpili do restauracji Hata. Hat usadził go wygodnie i przyniósł mu jedzenie razem ze specjalnością swego ojca, pikantnym jabłkowym sosem ćatni. Potem, od czasu do czasu sięgając do miseczki pełnej rzodkiewek, pochylił się do niego ponad stołem. - Jar, spróbuj tylko tej ćany. - Zanurzył nawet widelec w półmisku z prażonym włoskim grochem i podniósł go do ust Shahida. - Co cię gryzie, Shahid, przyjacielu? Niektórzy z nas zauważyli, że jesteś ostatnio jakiś markotny. Ktoś powiedział, że coś ukrywasz. - Ty też tak uważasz? - Nigdy nie widziałem, żebyś zrobił coś złego. - Ale ktoś widział? - Gnębi cię coś naprawdę poważnego. Co się stało? Ciągle brakuje ci wiary? Shahid nie odpowiedział. Lubił Hata; nie chciał wdawać się z nim w dyskusje, które mogły zakończyć się kłótnią. I chociaż Hat patrzył na niego współczująco, jakby chcąc dać mu do zrozumienia, że jest gotów wysłuchać jego zwierzeń, za co Shahid był mu naprawdę wdzięczny, powiedział tylko: - Nie martw się o mnie, Hat, chodzi o sprawy osobiste. - Nie zapominaj, że jestem twoim przyjacielem - odrzekł Hat. Walcząc przy przenoszeniu kanap, garderoby, lodówki, telewizora i dziecięcych zabawek do stojącej na dole ciężarówki, Shahid minął na schodach Chada, który zapytał: - Słyszałeś, co zadecydowali Irańczycy? - Masz na myśli fatwę? - Tak. - Ktoś wspominał mi o niej w college'u dziś rano - przypomniał sobie Shahid. - Ale nie mogłem uwierzyć. Przecież nie mówią tego poważnie? - Ta książka była w obiegu stanowczo zbyt długo i nikt nie starał się temu zapobiec. On znieważył nas wszystkich - Proroka, jego żony i całą jego rodzinę. To bluźnierstwo i świętokradztwo. Karą może być tylko śmierć. Ten człowiek stoczył się już zbyt nisko. - Jesteś pewien, że to konieczne? - Tak mówi prawo. Shahid wysoko cenił Dzieci Północy i szczerze podziwiał ich autora. Nie mógł zrozumieć wzburzenia Chada. - Nawet jeżeli nas obraził, czy nie możemy po prostu zapomnieć o całej sprawie? Kiedy w knajpie jakiś dupek zelży cię od fagasów, najlepszym wyjściem jest nie dosłyszeć, no wiesz. Nie można wszystkiego brać do siebie. Chad spojrzał na niego podejrzliwie. - O czym ty mówisz? - Nie rozumiem? - Co dokładnie chcesz przez to powiedzieć? - Właśnie to, co ci powiedziałem. Chad potrząsnął głową, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Już wkrótce okazało się, że sprawy zaszły naprawdę daleko. Chodząc w tę i z powrotem z dobytkiem bengalskiej rodziny, Shahid przedyskutował kwestię fatwy z Tahirą, Sadiqiem i Tariqiem. Wszyscy byli jednomyślni. Riaz poinformował Chada, że decyzję ajatollaha przyjmują z prawdziwą radością, a Chad przekazał to stanowisko całej grupie. Chad i Shahid stali pośrodku opustoszałego mieszkania. - To nie wszystko. Jest jeszcze coś, co wyraźnie świadczy przeciwko niemu. - Chad obrzucił Shahida surowym spojrzeniem. - Teraz nie ma już miejsca na żadne wątpliwości. - Co to takiego? - Powiem ci później, w tej chwili nie ma na to czasu. - Chad postanowił rozkoszować się swoją tajemniczością. Pozostali, uporawszy się z tym etapem przeprowadzki, dołączyli do nich i skupili się wokół Chada. - Och, powiedz nam, nie bądź taki - poprosiła Tahira. Chad napawał się chwilą i nie chciał zdradzić nic więcej; to wymagałoby demonstracji. - Wszystko, co mogę powiedzieć, żeby choć w części zaspokoić waszą ciekawość, to to, że otrzymaliśmy z góry cudowny znak. Tahira klasnęła w dłonie. - Znak! To prawdziwy cud! Jaki znak? - Wskazówkę. - Wskazówkę? - zdziwił się Shahid. - Tak, strzałę wymierzoną prosto w bluźnierczego pisarza. - Co to za strzała? - próbował dociec Hat. - A ile, do cholery, znasz różnych rodzajów strzał, głąbie?! - zirytował się Chad. Dodałby od siebie coś jeszcze, ale zdołał się opanować pod wpływem ostrzegawczego uśmiechu Tahiry. - Powiem tylko, że jest to strzała w formie owocu. Wszyscy pogrążyli się w zadumie. - Pewnie banan - wyszeptał Hat. - Nie, to nie banan! Za moment ci przywalę! Zatrzasnęli drzwi ciężarówki i przejechawszy kilka mil, nadzorowani przez kobietę, której kamień nareszcie spadł z serca, rozpakowali rzeczy w niemalże identycznym mieszkaniu na terenie bengalskiego osiedla. Zmordowani, wykonując polecenia Chada, zapakowali się z powrotem do pustej ciężarówki. Zamiast jechać do domu, Chad wywiózł ich na północne przedmieścia Londynu. Przez kilka mil trwali w nerwowej ciszy, po czym Chad odezwał się: - Wprawdzie to informacja ściśle poufna, ale mogę chyba powiedzieć, że tą strzałą jest oberżyna. - Co? - Słuchajcie dalej. - Oberżyna? A co to takiego? - chciał wiedzieć Hat. - Od kiedy gospody owocują? - Farhat, zamknij dziób, z łaski swojej - uciszyła go Tahira. - Co ma oberżyna do strzały? - zastanawiał się Shahid. - Jesteście bandą kretynów! - zawył Chad. Oderwał ręce od kierownicy i chwycił się za głowę. Ponieważ samochód zjechał w tym momencie na środek drogi, pasażerowie wrzasnęli żeby chociaż od czasu do czasu patrzył przez przednią szybę. - Wysłuchajcie mnie w końcu! Robicie z igły widły! Opowiedział im, jak pewna bogobojna para rozcięła oberżynę i odkryła święte słowa nakreślone w jej omszałym miąższu palcem Boga. Sam Moulana Darapuria potwierdził, że oberżyna stanowi symbol sacrum. - A my ją wystawiamy - pochwalił się Chad. - Gdzie? Chad wskazał przed siebie. - Wolno mi zdradzić, że zbliżamy się właśnie do miejsca ekspozycji tego szczególnego owocu. Powiedział, że zachęcona przez Riaza grupa braci, we współpracy z uszczęśliwionymi mieszkańcami okolicznych domów, zajęła się już trzymaniem straży przed drzwiami wybranego domostwa; pilnowała także porządku wśród tłumów odwiedzających i prasy, gotowej skierować rozżarzone reflektory na więdnące w zastraszającym tempie Boże przesłanie. Podobnie jak podczas akcji z mieszkaniem, tak i tutaj obowiązywać będzie grafik dyżurów. Shahid dostrzegł Riaza czekającego na nich w otoczeniu braci i sióstr z college'u, którzy mieszkali w tej dzielnicy. Weszli gęsiego do wnętrza małego podmiejskiego domku. Znalazłszy się w jadalni, Shahid wnikliwie przyjrzał się miąższowi oberżyny. Hat, Tariq i Tahira stanęli u jego boku. - Widzę! - zakrzyknęła Tahira. - Bóg pozwolił mi dostąpić tego widoku. - Widzisz, Hat? - zapytał go Shahid. Hat niezdecydowanie przytaknął. Shahid wyśliznął się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, i usiadł namurku naprzeciwko. Zdecydował, że nie wraca do nich; pojedzie z powrotem do akademika. Szedł już w kierunku przystanku autobusowego, kiedy natknął się na Riaza kręcącego się nerwowo po okolicy z powiekami czerwonymi z przemęczenia. Wydawało się, że widok Shahida sprawił mu ulgę. Shahid uświadomił sobie nagle, jak rzadko widuje Riaza samego; Riaz nawet pogrążony w pracy przebywał w czyimś towarzystwie. - Assalam alaikum - pozdrowił go. - Salam, bracie. Przyglądali się tłumowi w milczeniu. Shahid myślał o tym, o co chciałby go zapytać - teraz nadarzała się okazja. Kolejka podekscytowanych, ale cierpliwych ludzi ciągnęła się wzdłuż ogrodzenia przed kilkoma sąsiednimi domami. Było chłodno i większość z nich grubo się ubrała. Mogłoby się wydawać, że stoją po bilety na hinduski film, gdyby pośród nich nie znajdowało się tyle osób starszych, wyglądających tak, jakby opuszczały swe mieszkania tylko po to, żeby odwiedzić znajomych, wziąć udział w pogrzebie albo zobaczyć cud. Świąteczny nastrój udzielił się wszystkim; ludzie przechadzali się, wykrzykiwali słowa powitania, plotkowali. Stojący w kolejce staruszek, którego Shahid pamiętał z dyżuru Riaza, podszedł do nich i poskarżył się, że miejscowi bogacze - importerzy, właściciele restauracji, sklepów sportowych i ze sprzętem AGD - kazali swoim szoferom zatrzymywać się przed samym Domem Cudu. Albo parkowali w sposób niedozwolony i bezczelnie przeskakiwali kolejkę. - O, proszę tylko spojrzeć! Jakaś para postępowała dokładnie według jego opisu. Pucołowaty mężczyzna w białej koszuli z wiskozy i obcisłych czarnych spodniach a la toreador, miał lustrzane okulary, na szyi złoty łańcuch, takiż kolczyk i masywną bransoletkę. U paska z krokodylowej skóry pobrzękiwał pęk kluczy. Jego włosy, tworzące sporego ptysia na samym czubku głowy, miały ceglasty, osiągnięty za pomocą henny kolor; wyglądało to tak, jakby jego czaszkę wieńczył rumiany bochen niby korona z tartej bułki. Towarzysząca swemu śniademu mężowi jasnoskóra kobieta miała na sobie obcisłą różową bluzeczkę, białe lewisy i śnieżnobiałe szpilki. Nie nosiła żadnej biżuterii; z mężem nie mogłaby konkurować. Shahid obiecał, że on i pozostali uczynią wszystko, żeby zapobiec takim zachowaniom. A potem znienacka zadał Riazowi pytanie: - Czy potrafiłbyś zabić człowieka za to, że napisał książkę? Riaz nie wyglądał na osiłka. Shahid wyobraził go sobie, jak chowając głowę w ramionach, kuli się pod ciosami chuliganów w kącie szkolnego boiska. - Na śmierć. Co najmniej na śmierć. Sugerujesz, że to coś złego? - Robi mi się niedobrze na samą myśl. - A to dlaczego? - To przecież okrutny akt przemocy. - Czasami przemoc jest konieczną karą za wyrządzone zło. - Bracie, czy my nie znamy miłosierdzia? Riaz położył rękę na ramieniu Shahida; przeszli się kawałek. - Jesteś anarchistą? Shahid się zawahał. - Myślę, że nie. - Więc o co ci chodzi? Żeby w społeczeństwie panował porządek, muszą istnieć spajające je elementy. A oburzeni jesteśmy wszyscy. - Wiem, ale... - Nie jesteś po stronie swego ludu? Spójrz na nich, to pochodzący ze wsi półanalfabeci, nie chciani tu przez nikogo. Dzień w dzień cierpią obelgi i biedę. Czy nie uważasz, że w tym kraju, głoszącym tak zwaną wolność słowa, choć raz powinniśmy pozwolić im przemówić? Czy nie jesteśmy, jakby na to nie spojrzeć, w szczęśliwszej sytuacji? - Szczęśliwszej, bracie? - Otrzymaliśmy wykształcenie, przynajmniej do pewnego stopnia. Nie musimy dniami i nocami harować w jakimś sklepie czy fabryce. Ale to oznacza, że mamy obowiązki innego rodzaju. Nie wolno nam wyprzeć się naszych ludzi i żyć wygodnym życiem. - Nie wolno. - Gdybyśmy to zrobili, znaczyłoby to, że już całkowicie przesiąkliśmy podwójną moralnością Zachodu. Riaz przerwał swój wywód, żeby kogoś przywitać. W przyległym ogródku Shahid zauważył starsze angielskie małżeństwo, które, rozstawiwszy przenośny stolik, handlowało sokiem i kanapkami ponad ogrodzeniem, zarobione pieniądze wrzucając do blaszanej puszki. Obok postawili znak z wymalowanym napisem hallal, który, jak zapewne sądzili, gwarantował im pewien rodzaj nietykalności. Shahid przyglądał się człowiekowi, którego kiedyś pragnął uczynić swoim przyjacielem, a który, tak jak i on sam, ale bez wyraźnej przyczyny, wydawał się tu dziwnie nie na miejscu. Riaz kochał "swój lud", lecz kiedy nie oferował mu pomocy, czuł się pośród niego nieswojo. Sam posiadał niewiele: nie miał żony, dzieci, kariery, hobby, domu ani żadnej ziemi. Treść jego życia stanowiły religia i żelazne reguły postępowania oraz niezachwiana wiara w ich moc. Ten jedyny cel stanowił o jego sile, choć Shahid coraz częściej uważał, że raczej czyniło go to żałosnym. Riaz wrócił do niego i przepełniony naiwnym entuzjazmem, jak zawsze, kiedy podejmował ten temat, zapytał: - Jak ci idzie przepisywanie? - Bracie, chciałem ci powiedzieć, że... - Taak? - Pozwoliłem sobie na kilka małych poprawek. - To wspaniale. - Klasnął w dłonie. - Byłeś zmuszony tłumaczyć moją pracę na angielski? - Nie. Raczej... - Wygładziłeś styl? - Właśnie. - Świetnie. Chad mi doniósł, że bębnisz w klawisze całymi nocami. - To prawda. - Kiedy zaczynam tworzyć, też zachowuję się jak szaleniec. - Riaz myślał przez chwilę, zanim zapytał: - A twoja powieść? Powiedz mi, o czym dokładnie piszesz? - Głównie o życiu, jak sądzę. - Tak ogólnie czy z jakiegoś bardziej konkretnego punktu widzenia? - Nie zajmuję żadnego stanowiska - wyrzekł z naciskiem Shahid. - Bez własnej perspektywy? Ja zawsze muszę jakąś przyjąć. Gdybym tylko miał więcej spokoju. Jak znajdujesz na wszystko czas? - Nie narzuciłeś sobie dyscypliny, bracie? Riaz się skrzywił. - Tak wielu ludzi mnie potrzebuje. Na biurku czeka cały stos listów. W tej sytuacji własne potrzeby są sprawą drugorzędną. Chad mówił mi, że już publikowałeś? - Opowiadanie. W czasopiśmie. Ale to było dosyć dawno temu. - Tak czy inaczej, jestem pod wrażeniem. - Dziękuję. - Jak je zatytułowałeś? - Pytasz o tytuł?... To... naprawdę nieistotne. Teraz pracuję właśnie nad nowelką, którą nazwałem Dywan modlitewny. - Opublikujesz to? - Może. - Pytam, ponieważ sądziłem, że outsajderzy tacy jak my mogą mieć poważne problemy z uzyskaniem zgody na druk. Biali raczej mają bardzo ciasne horyzonty, więc dlaczego mieliby dopuścić nas do swojego świata? - Skąd, wszelka odmienność jest ostatnio wyjątkowo na topie. Riaz dał się zbić z tropu. - Jak to? Shahid wzruszył ramionami. - Urok nowości. Nawet ktoś taki jak ty, bracie, mógłby zdobyć rozgłos, gdyby tylko odkryły cię media. Pomyśl, do jak wielu ludzi zdołałbyś wtedy dotrzeć... - Media. Tak. Powinniśmy pójść w tym kierunku. Wszystkie kanały muszą zostać wykorzystane, by głosić słowo Boże. Mam nadzieję, że wkrótce twój artykuł o bluznierstwie zostanie przedłożony ogólnokrajowym gazetom. Myślałeś już o tym? - Nie... jeszcze nie. - Czy nie powinieneś go napisać dla dobra twego ludu? Pamiętaj, że masy są proste, ale mądrzejsze od nas w tej prostocie, można się od nich wiele nauczyć. Nie sądzisz chyba, że człowiek może się odciąć od społeczności, do której przynależy? - Ta sprawa przynależności, bracie. Z całych sił chciałbym ją zrozumieć. A czy tobie, na przykład, podoba się życie w Anglii? Riaz zamrugał i rozejrzał się wokół, tak jakby rozważał taką kwestię po raz pierwszy. - Ten kraj nigdy nie będzie moim domem - powiedział. - Nigdy go do końca nie zrozumiem. A ty? - Anglia mi odpowiada. Nigdzie indziej nie czuję się tak swobodnie. - Bardzo martwiliśmy się o ciebie. Mam nadzieję, że Chad, któremu powierzyłem opiekę nad tobą, rzeczywiście służy ci pomocą. - Chad? A, tak. - I czujesz się szczęśliwy? - Szczęśliwy? Mam jeszcze tak wiele pytań. - Oddal je od siebie! - wyrzekł Riaz z mocą, która kazała Shahidowi na nowo go podziwiać. - Ale... - Po prostu uwierz prawdzie! Ci intelektualiści wpadają w swoje własne sidła. Spójrz na doktora Brownlowa. Czy ktokolwiek chciałby być takim bystrym, udręczonym głupcem? A w końcu i tak oni wszyscy powracają do wiary w Boga. Jest jeszcze coś, o czym już wspominałeś. Shahid spojrzał na niego bacznie. - Co? - Wiesz, że niektórzy ludzie z upodobaniem twierdzą, że u nas nie ma demokracji. Dlaczego nie przedyskutować tej kwestii wspólnie? - Z pewnością dobrze byłoby porozmawiać o tym bez uprzedzeń - przyznał Shahid. - Czemu nie? Czy mógłbyś pogadać z zainteresowanymi braćmi i siostrami o czasie i miejscu spotkania? - Shahid przytaknął. - Musimy przeprowadzić to możliwie jak najszybciej Może jutro rano? I jeszcze jedno, czy nie napisałbyś wcześniej szkicu do artykułu o zachodniej arogancji w świetle ciągłego łamania zagwarantowanych nam praw? - Raczej po dyskusji - powiedział Shahid. - Dobrze - zgodził się Riaz. - Jak widzę, masz prawdziwy dar przekonywania. - Dziękuję. W tym momencie wszyscy się poderwali. Przed świętym domem z przeraźliwym piskiem opon zatrzymał się czerwony ford escort. Z jakiegoś powodu, być może dlatego, że cały dzień obfitował w nieprawdopodobne wydarzenia, Shahid był przekonany, iż wystawa i odwiedzający ją ludzie stali się obiektem zamachu. Chłopak w czarnym siatkowym podkoszulku i skórzanych spodniach wyskoczył z samochodu i spiorunował wzrokiem cały tłum, ośmielając się rzucić mu wyzwanie. Otworzył tylne drzwi, przez które wygramolił się drugi, obcięty na pazia platynowy blondyn z zabandażowanym uchem. Obaj stanęli na baczność przy samochodzie jak dzieci, które uparły się udawać twardzieli, przez chwilę przygadując sobie nawzajem. Riaz skinął głową z zadowoleniem. - Ale tego nic nie przebije. Shahid zauważył Brownlowa, który stał przy bramie i posyłał uśmiechy w kierunku samochodu. Podobnie jak wszyscy zgromadzeni, Brownlow obserwował zażywnego mężczyznę z oślepiającym uśmiechem przyklejonym do błyszczącej, rumianej twarzy; mogło się wydawać, że facet leżał na tylnym siedzeniu do góry nogami i teraz miał problemy z zachowaniem równowagi na oczach całego tłumu. Ostro uciszył obu chłopaków: - Cicho tam, smarkacze. To kulturalna wystawa. - Boże Wszechmogący, to przecież Mesjasz Rubber! - Jakiś biały obserwator parsknął rubasznym śmiechem. - Witajcie, ludzie! Witam was wszystkich! Mężczyzna pomachał do tłumu i chociaż nikt, nawet dzieci, nie pofatygował się, żeby podnieść rękę, nie wyglądał na zniechęconego. - Przecież on nie jest muzułmaninem? - wątpiła towarzyszka obserwatora. - Jeszcze nie. - No to co tu robi? - Dużo szumu - wzruszył ramionami Anglik. Wydawało się, że Mesjasz Rubber podążył w kierunku domu na palcach, ponieważ jego stopy, w porównaniu do reszty ciała, były rzeczywiście drobne. Krocząc z łokciami wystającymi po obu stronach tułowia niczym poręcze, zdawał się głaskać mijanych ludzi zwieszonymi dłońmi. Miał na sobie eleganckie ubranie - garnitur z kamizelką, koszulę i krawat - ale żaden element garderoby nie odpowiadał jego sylwetce; wszystkie wydawały się przyciasne albo też zbyt obszerne; na przykład koszula wydymała się w miejscach stanowczo nieodpowiednich, a zielony krawat sterczał z niej sztywno jak ogórek. - George Rugman Rudder - uświadomił Shahida Riaz. Brownlow mrugnął do niego. - Lider laburzystów w Radzie Miejskiej. Nasz przyjaciel Brownlow ma świetne układy z politykami. To on tak przytomnie zadziałał w naszym imieniu. Fotograf zaczął robić zdjęcia. Riaz, Brownlow i Rudder wymienili uścisk dłoni na użytek mediów. Potem Brownlow usunął się i pozwolił Riazowi i Rudderowi zrobić sobie wspólne zdjęcie. W tym czasie dziennikarz gorliwie notował. - Dziękujemy, że pan przybył, panie Rudder - powitał go Riaz. - Wiemy, że chce pan złożyć uszanowanie. - Oczywiście, oczywiście. Cóż za wspaniały tłum, oddający cześć płodowi ziemi! Cóż za swojska oberżyna, prawdziwe ukoronowanie pełnego warzyw stołu! Jakże skuteczną metodą komunikacji jest cud! Dzięki Bogu, nie zdarzył się w okręgu torysów! Brownlow wyglądał na trochę zaniepokojonego, ale Riaz powiedział: - Panie Rudder, pragniemy jeszcze raz złożyć panu wyrazy i podziękowania za to, że w naszym imieniu rozwiązał pan wszystkie problemy z policją i utrudnieniami w ruchu ulicznym. Także za to, że pozwolił nam pan wykorzystać ten prywatny dom na użytek publiczny. Zdajemy sobie sprawę z faktu, że w normalnych warunkach jest to nielegalne. Cała nasza społeczność, tak często poniżana, jest panu dozgonnie wdzięczna. Jest pan prawdziwym przyjacielem całej Azji. - To nasz przyjaciel! - zakrzyknął pełną piersią Chad, wspinając się na palce. - Przyjaciel Azji! - zawtórował mu Hat. - Najlepszy przyjaciel wszystkich Azjatów! - włączyła się cienko Tahira. Riaz zaczął bić brawo, klaskali Chad wraz z Hatem, nawet Brownlow złożył ręce na kształt hinduskiego pozdrowienia. Zgromadzony tłum próbował wyrazić swoją wdzięczność. Pojawiły się okrzyki: "Rudder radny - nasz brat władny!" - Tak, i bez wątpienia otrzymam za to nagrodę w niebie - oświadczył Rudder, przesyłając promienny uśmiech swoim nachmurzonym synom. Ściszając głos, zwrócił się do Brownlowa i Riaza. - Z pewnością doceniacie panowie fakt, że nie zawahałem się użyć swoich wpływów i wydać pozwolenia na udostępnienie prywatnego domu dla zwiedzających pomimo ostrych sprzeciwów rasistowskiej opozycji - zniżył głos jeszcze bardziej. - A wszystko to dlatego, że nasza partia popiera mniejszości, zapewniam panów jak najpoważniej. Adwentyści Dnia Siódmego są tym głęboko usatysfakcjonowani, ponoć nawet zanoszą modły o moje zdrowie. Rastafarianie ściskają moją dłoń, gdy tylko wyjdę z psem na spacer. Tę politykę chwali cały wschodni Londyn. Ale jest pan wystarczająco inteligentny, panie Riaz, jest pan prawdziwym cwaniakiem - przez moment Rudder wyglądał tak, jakby chciał połaskotać Riaza pod brodą - żeby wiedzieć, że to nie może się ciągnąć w nieskończoność. - Zdajemy sobie z tego sprawę, panie Rudder - powiedział Brownlow. - I właśnie dlatego coraz poważniej myślimy o ratuszu. - Tak, o ratuszu miejskim - potwierdził Riaz. - Proszę? - Chcemy zachować ten boski znak dla potomności - ciągnął Riaz. - W miejskim ratuszu? - nie mógł uwierzyć Rudder, zupełnie jakby Riaz polecił mu umieścić sobie oberżynę na czubku nosa. - A dlaczegóż by nie? - zapytał Brownlow pewnie. - Przecież deklaruje pan wiarę w różne religie. - Za co dziękujemy panu z całego serca - dodał Riaz. - Jeszcze raz dzięki! - wykrzyknął Hat. - Przyjaciel Azji! - Rudder, nasz brat! - Cii... - zaprowadziła porządek Tahira. Dziennikarz gorączkowo pokrywał maczkiem kolejną stronę. - Tak, tak, być może udostępnię nawet ratusz - ustąpił Rudder, poprawiając coś na swoim szerokim brzuchu. - Tam jest mnóstwo miejsca. - Przysunął się do ucha jednego z chłopaków. - Zwłaszcza pod sklepieniem czaszek jego pracowników. - Upieramy się przy foyer - naciskał Riaz. - Tam będzie znakomicie widoczna - włączył się Brownlow. - Istotnie. - Rudder zaciął usta. - W foyer. - Wisi tam już przecież portret Nelsona Mandeli - przypomniał Riaz. - I afrykańska maska - dodał Chad. - Nie będziemy się tam czuli dyskryminowani - powiedział Riaz. - Nie, nie. Żadnej dyskryminacji. - W takim razie wszystko już ustalone. - Riaz skinął na Chada i Hata. - Świetnie, wspaniale - cieszył się Chad. - Przyjaciel Azji! - skandował Hat. - Przyjaciel Azji! Inni wznosili okrzyki: "Przyjaciel Azjatów!" albo "Radny Rudder - naszym bratem!" Dziennikarz notował, fotograf błyskał fleszem. - Podajmy sobie ręce, żeby przypieczętować umowę - zaproponował Brownlow. Rudder wszedł do domu, popychając przed sobą chłopaków - Nic nie jest jeszcze przesądzone. A teraz pozwólcie mi zobaczyć ten cudowny okaz boskiego pisma. Chodźcie, chłopcy - Podły reakcjonista - zawyrokował Brownlow poza zasięgiem uszu Ruddera. - I tak przyparliśmy go do muru. Wygląda jak beczka. Powinno się go w niej zamarynować. - Poniżej wszelkiego poziomu - oświadczył Riaz. - Stary spaślak - stwierdził Chad. - Dokładnie - podsumował Hat. Shahid poszedł za Rudderem do środka. - Czy to twój pierwszy cud, Georgie? - zapytał Rudder jednego z chłopców, wchodząc do pokoju. - I pozostanie nim, chyba że Partia Pracy wygra następne wybory. - W korytarzu odezwał się scenicznym szeptem: - Naturalnie, te wszystkie objawienia to po prostu czysty wymysł dewotów, ale przynajmniej zabawa jest przednia. Miejmy nadzieję, że przerobią to niebieskie warzywko na potrawę curry. Brindźal, tak to się chyba po ichniemu nazywa. Hindusa mógłbym zabić jak psa, a wy, chłopcy? Shahid stracił cały wieczór, próbując skontaktować się ze wszystkimi i poinformować ich o zaplanowanej przez Riaza dyskusji. Chciał, żeby wzięła w niej udział cała grupa. Tymczasem niektórzy, tak jak Tariq, wyszli z domu albo jedli kolację z rodziną. Jeden z pokojów w mieszkaniu rodziców Sadiqa był wysłany materacami. Bawiła się w nim czwórka czy piątka małych dzieci, nad którymi czuwała ich nie znająca angielskiego babcia, siedząc po turecku, zupełnie jakby nigdy nie opuszczała swojej wioski; ponad ich głowami, na sznurkach przeciągniętych przez cały pokój, suszyło się pranie. Shahid utknął tam na bitą godzinę; ugoszczono go tak szczodrze, że ledwie mógł się ruszać, czekał tylko na okazję, żeby przekazać wiadomość i uciec. Powiedziano mu, że troje lub czworo przyjaciół gra w gry komputerowe w pokoju Hata, mieszczącym się nad restauracją, ale wuj Hala utrzymywał, że wszyscy właśnie wyszli odwiedzić Riaza i najwyraźniej planowali wpaść do niego po drodze. Osobny problem stanowiła kwestia, jak przekonać ludzi, żeby pojawili się na spotkaniu w komplecie. Shahid poradził sobie, przejmując inicjatywę i ogłaszając, że Riaz zezwolił na opuszczenie zajęć w college'u, gdyby zaistniała taka konieczność. Bracia i siostry nie mogli pojąć, czemu to ma służyć, ale sądzili, że wszyscy pozostali zdecydowali się przyjść. W każdym odwiedzanym przez siebie mieszkaniu Shahid pytał, czy może skorzystać z telefonu. Chciał zadzwonić do Deedee; mogliby się spotkać, kiedy już wreszcie doprowadzi swoją misję do końca. Wybierał jej numer kilkakrotnie, ale zawsze odkładał słuchawkę, zanim zdążyła odebrać. Deedee miała zwyczaj pytać go, czym się dziś zajmował. I co miałby jej odpowiedzieć, że trzymał straż przy oberżynie? Dlatego wrócił do domu, przygotował sobie tost z sardynkami i zabrał się ponownie do przepisywania wierszy Riaza, nanosząc poprawki tu i ówdzie. A potem wyciągnął się na łóżku, myśląc o jutrzejszej dyskusji i o tym, co mógłby na niej powiedzieć - gdyby tylko udzielono mu głosu. XV Stłoczeni w pokoju Riaza, czekali na niego przez czterdzieści minut. Jak zaobserwował Shahid, Riaz spóźniał się w większości przypadków. Wydawało się, że stwarzanie nastroju oczekiwania sprawia mu przyjemność; kiedy napięcie osiągało punkt kulminacyjny, Riaz rozkoszował się prawdziwym wejściem. Było to dziwne, ponieważ w gruncie rzeczy był człowiekiem bardzo skromnym i małomównym. Być może sądził, że ludzie oczekują po nim okazywania autorytetu w większym stopniu. Najwidoczniej wypadło mu dziś spotkanie z Brownlowem i Rudderem. Na szczęście, kiedy tak czekali, pojawił się Hat z torbą wyładowaną jedzeniem z restauracji, którym natychmiast ochoczo się podzielił. Były wśród nich trzy kobiety, między nimi i Tahira w długiej, szeleszczącej białej koszuli, czarnych spodniach i szalu w biało-szarą kratkę. Wreszcie do pokoju wkroczył Chad, przepuszczając w drzwiach Riaza, ubranego dzisiaj w nowy, szary salwar kamiz. Riaz zastanawiał się przez chwilę, po czym postawił walizkę i zajął miejsce na podłodze przy swoim biurku. - Z pewnością zainteresuje was, że nasze rozmowy z radnym Rudderem z Partii Pracy posuwają się naprzód - obwieścił, nie zwlekając. - Pan Rudder rozumie, jakie znaczenie i pozycję mają w tym kraju mniejszości narodowe. Obiecał nam, że wesprze naszą sprawę osobiście. Hat przybił Tariqowi piątkę. - Przyjaciel Azji! - Sam jestem wzruszony. Z okazywaniem nam sympatii można się tu spotkać równie rzadko co z angielską dziewicą. - Riaz roześmiał się z własnego dowcipu, który opowiadał niezwykle często. - Ale mamy do przegadania jeszcze jedną nieprzyjemną sprawę, z którą na wniosek Shahida musimy się uporać jak najszybciej, ponieważ doniósł mi, że wszyscy jesteście pochłonięci studiami i nie możecie odrywać się od pracy. Przez pokój przetoczyła się kolejna fala śmiechu. Shahid zdał sobie sprawę, że Riaz przygląda mu się z wyczekiwaniem, podobnie jak wszyscy pozostali. Tego się nie spodziewał. - Bądź tak miły i przypomnij nam temat dyskusji - powiedział Riaz. - Proszę? - Sobie najlepiej też przypomnij - zachichotał Hat. - Ty nas tutaj zwołałeś - włączyła się Tahira. - Wytłumacz nam, proszę, po co, bo, jak widzisz, sprawa nie dla wszystkich jest taka oczywista. Shahid próbował mówić starannie, tak jakby tłumaczył dla nich coś z obcego języka, ale słowa ciągle wymykały mu się spod kontroli i nie poznawał własnego głosu. - Chodzi... yyy... chodzi o książkę. - O tę książkę - wyjaśnił Chad. - Ach tak - zrozumiał Sadiq. - I o samo pisanie. To jest dzisiejszy temat. Dlaczego potrzebujemy książek? Jeśli w ogóle potrzebujemy. O czym należy pisać, a o czym nie? Jakich tematów nie wolno poruszać? Co stanowi tabu i dlaczego? Co jest na cenzurowanym? Jakie korzyści z cenzury mamy tutaj, na emigracji? Przed czym nas chroni cenzura? Jeśli to robi. I w ogóle. - No dobrze - powiedział Riaz. - To chyba nie pośniemy. Przynajmniej nie tak od razu. Ogarnął twarze całej grupy surowym spojrzeniem, chcąc stłumić w zarodku wesołość, którą mogły wzbudzić jego uwagi. Przejąwszy kontrolę nad sytuacją, zaczął mówić wedle swej maniery, rzucając myśl słuchającym go w skupieniu i pozwalając jej płynąć swobodnie tam, gdzie ją wiatr poniesie. Shahid odetchnął z ulgą; Riaz jeszcze go nie potępił, ale jak dotąd jego osoba służyła mu tylko za wymówkę. - Powinniście wiedzieć, że cała literatura piękna jest ze swej natury pewną formą kłamstwa, wypaczeniem prawdy. Czy słów "bajki opowiadasz" nie używamy wtedy, kiedy dzieci kłamią? Oczywiście bajki to niewinne, fikcyjne historyjki, które często wywołują u nas uśmiech. Sympatyczna forma zabijania czasu, kiedy nic innego nie mamy do roboty. Jednak wiele beletrystycznych pozycji przedstawia postaci amoralne, zdeprawowane. Takie książki tworzą pisarze, którzy nie potrafią zapanować nad własnym piórem. Ci grafomani zazwyczaj szukają poklasku białych elit, licząc, że zostaną obwołani wielkimi prozaikami. Udają, że ukazują prawdę masom, tym niewykształconym, niemalże niepiśmiennym głupcom. A tak naprawdę o masach nie wiedzą zupełnie nic. Jedyni biedacy, których udało się im w życiu spotkać, to ich służący. Te powieści odwołują się do tego, co w nas najbardziej plugawe. Nie jest to zbyt trudne. Brud nas fascynuje. Oczywiście nie Hata. - Hat zaśmiał się nerwowo. Ludzie potakiwali, przyznając Riazowi rację. - W istocie jednak takie utwory nie mają żadnego wpływu na całokształt literatury. Jakieś komentarze? - Oczy wszystkich obróciły się na Shahida. Ten próbował udawać, że jest po prostu jednym z wielu słuchaczy, ale nie mógł pozbyć się rumieńca zakłopotania - ostatecznie, jaki szczytny cel mógłby usprawiedliwiać istnienie tylu powieści? Zapadła głucha cisza. Zebrani siedzieli w milczeniu, odwracając wzrok; nie dlatego, że bali się zabrać głos - oni zwyczajnie nie mieli nic do powiedzenia. - Na przykład opowiadanie o nas samych? - zasugerował Shahid. - Nie! - Riaz potrząsnął głową. - Ale kontynuuj. - Z pewnością literatura pomaga nam zastanawiać się nad naszą prawdziwą naturą? - ciągnął Shahid. - To już zuchwalstwo i arogancja. - Chwileczkę - przerwał Shahid - jedną chwilę... Sadiq zdecydował się poprzeć Riaza: - Zwykła bezczelność. Shahid zaapelował: - Jako poeta powinieneś... Rozległo się pukanie do drzwi. - Tak, istotnie jestem poetą. - Riaz puścił je mimo uszu. - Dziękuję, że mi przypomniałeś. I dlatego mam podstawy twierdzić, że za sprawą literatury zdobywamy wiedzę nie o samych sobie, nie o ludziach, a jedynie o autorze. I to wszystko. Jeden człowiek. - Ludzka wyobraźnia przemawia do wielu umysłów. Fantazja, której wodze puszczono, opromienia innych - powiedział Shahid. - Mówisz o wybujałej wyobraźni ludzi, którzy odcięli się od całego świata - stwierdził Riaz. - Tych zepsutych, zdemoralizowanych odstępców, pławiących się we własnej nieprawości, należałoby trzymać za kratami jak dzikie zwierzęta. Czy chcemy, żeby mordercy i gwałciciele chodzili wolno po naszych ulicach? A zresztą - ciągnął - gdyby do twojego domu wtargnął obcy człowiek i zaczął lżyć od dziwek twoją matkę i siostrę, czy nie wyrzuciłbyś go za drzwi i nie policzyłbyś się z nim odpowiednio? - Może nawet hojniej niż odpowiednio? - Słuchacze wymienili uśmiechy. - Czy nie to właśnie czynią takie książki? - Wytrącają nas z równowagi - przyznał Shahid. - W rzeczy samej! - I zmuszają nas do myślenia.. - A o czym tu myśleć? - Słucham? - Jak moglibyśmy przedkładać podobne błahostki nad głęboką i kojącą otuchę, którą ofiarowuje nam religia? Jeżeli nie potrafimy poważnie potraktować wierzeń milionów ludzi, co nam pozostaje? Nie wierzymy w nic! Jesteśmy zwierzętami żyjącymi w kloacznym dole, a nie członkami liberalnego społeczeństwa. Swoim zwyczajem Riaz wymówił wyraz "liberalny" tonem sugerującym, że jest to nazwisko mordercy. Powiódł spojrzeniem po grupie. Pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniej. Chad utkwił wzrok w twarzy Shahida, który otworzył usta i pokręcił głową, zdecydowany nie przemówić już ani słowem w obawie przed konsekwencjami, jakie mogła mieć dla niego ta wymiana zdań. - Nawet twój wielki Tołstoj potępiał sztukę, czy się mylę? - zapytał Riaz. - Możesz mnie uważać za filistra, ale mam gdzieś tę książkę. Chad, mógłbyś jej poszukać? - Chad przytaknął. - Ale najpierw otwórz proszę drzwi. - Pewnie ktoś do Shahida - zamruczał Hat. Chad wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi. - Do mnie bardziej przemawiają głęboka wiara i troska o bliźnich niż wydumany bełkot jakiegoś indywidualisty - kontynuował Riaz. - A jednak indywidualny głos także nie jest pozbawiony znaczenia - nie zamierzał ustąpić Shahid, świadomy, że żarliwa nuta w jego głosie z każdą chwilą oddala go od przyjaciół. - Tylko do pewnego stopnia. Nie więcej. Czy istnieje choćby jedno społeczeństwo, w którym jednostka otrzymała niczym nie skrępowaną wolność? Tak czy inaczej, musimy wrócić do tematu. Ludzie zaczynają się niecierpliwić. Zastanówmy się wspólnie, jakie kroki zamierzamy podjąć w sprawie książki. - A jakie to mają być kroki? - zdziwił się Shahid. - Powiedziałem właśnie, że mamy to przedyskutować. Siedząca obok Tahira pochyliła się do ucha Shahida. - Wydaje mi się, że masz pewien problem. Proszę, powiedz czy to tylko zakłopotanie, czy może coś innego. - Podejrzewam, że i jedno, i drugie. W pokoju panowała cisza, ale za drzwiami słychać było podniesione głosy Chada i jakiejś kobiety. - Czy są jeszcze jakieś pytania? - przerwał milczenie Riaz. - Tak - włączyła się Tahira. - Co dokładnie planujemy zrobić? Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stała w nich Zulma, ubrana w kanarkowy kostium Chanel i owinięta czarnym szalem. Za jej plecami wściekły Chad wyciągnął ręce w geście rezygnacji. Trzema zdecydowanymi, chociaż wciąż bardzo kobiecymi krokami Zulma przemierzyła odległość dzielącą ją od środka pokoju. Ludzie rozpierzchli się natychmiast, niemalże wyciągając dłonie spod jej obcasów. Pomiędzy zapachem jej perfum a stęchłą wonią pokoju wywiązała się regularna bitwa. Zulma przebiegła po twarzach całej grupy spojrzeniem pełnym ironii i politowania, aż wreszcie odkryła cel swojej wizyty, skulony w kącie i zakrywający ręką twarz. - Chodź. - Czy zamierzała wywlec go stamtąd za ucho? - Chodź, kochanie. Podniósł się. - Akurat w tej chwili? - Oczywiście! - Zulma, to jest zebranie. - W jakiej sprawie? Kto tu jest szefem? - Jej wzrok zatrzymał się na Riazie. - Panie profesorze, chodzi o nie cierpiącą zwłoki sprawę rodzinną. Riaz beznamiętnie machnął ręką; nie zamierzał trwonić słów na kogoś takiego jak ona, ale Chad zachichotał, przyglądając się, jak Shahid podnosi się z miejsca. Zulma wyprowadziła go z pokoju, obrzuciwszy Chada groźnym spojrzeniem. Shahid zbiegł za nią po schodach, niespodziewanie uradowany ze swojej nagłej wolności. - Co ty tam właściwie robiłeś, byłeś na zebraniu politycznym? - Rozmawialiśmy o fatwie, która już wisi w powietrzu. - O Boże. Ci wszyscy ludzie to studenci? - Tak. - I pewnie zamierzają demonstrować w jego obronie? - Nie. W obronie raczej nie, jak sądzę. - Ale przecież powiedziałeś, że to studenci. - No to co? Jasne, że są cholernymi studenciakami. A myślałaś, że kim, tygrysami przemysłowymi? - Mój Boże, Shahid, zacząłeś się zadawać z przeklinającym marginesem? - Przyjrzała mu się badawczo. - Nie znałam cię od tej strony. Zawsze byłeś taki zawstydzony, robiłeś mi głupie dowcipy i w ogóle, ale prawie nie otwierałeś tej swojej niewyparzonej buzi. I miałeś taki śmieszny tik nerwowy. Już ci to przeszło? Jej samochód zajmował połowę chodnika. Zulma prawie siłą wepchnęła Shahida na siedzenie, nie pozwalając mu uciec. Zsunęła uda, podciągając spódniczkę, która krępowała jej ruchy, i wystawiwszy rękę za okno, gwałtownie włączyła się do ruchu. - Wszyscy studenci są teraz właśnie tacy? - Przynajmniej niektórzy. - Myślałam, że każdy student powinien się legitymować jakimś cholernym mózgiem. - O co ci chodzi, Zulma? - Nie waż się na mnie krzyczeć! - Jej złota biżuteria zabrzęczała. - Tłumaczę ci, że religia jest dobra dla mas, a nie dla jajogłowych. Chłopi potrzebują takich przesądów, inaczej żyliby jak zwierzęta. Nie potrafisz tego zrozumieć, bo mieszkasz w cywilizowanym kraju, ale ci prostacy mają bardzo surowe poglądy na życie, najchętniej ciągle wierzyliby, że ziemia spoczywa na trzech krokodylach. - Uderzyła pięścią w kierownicę. Shahid zauważył na jej palcu diamentową obrączkę, podarunek od Chiiego. - Ale ich podżegacze muszą przecież wiedzieć, że jest kulista. - Oni o tym wiedzą. - I zabiją go mimo wszystko? - Tak - odpowiedział przybitym głosem. - Ci szaleńcy posuwają się stanowczo za daleko. To przypomina zbiorowe obłąkanie. Prawie wszyscy moi znajomi wydzwaniają do mnie bez przerwy i opowiadają mi o tym galimatiasie, zupełnie jakbym napisała tę powieść osobiście. Kochany, sytuacja wygląda tak poważnie, że chyba będę zmuszona ją przeczytać. Zulma kupowała kolorowe magazyny pokroju "Elle", "Hello!" albo "Harpers and Queen". Wolała treści pouczające, opatrzone zdjęciami i wydrukowane na błyszczącym papierze od tych pobudzających wyobraźnię na papierze zwykłym. - Niestety, głowa mi pęka od problemów, które zwala na mnie cała twoja rodzina, wielkie dzięki. - Pozwoliła sobie na ironię. Mieszkała w okazałym, starym bloku w pobliżu Lowndes Square. - Powiedz mi, dlaczego trzymasz się z takimi ludźmi? - Wysiadając z samochodu, spojrzała na niego z troską. - Shahid, nie wciągnęli cię chyba do żadnej sekty? - Zulma, proszę, zostaw mnie na chwilę. Muszę zebrać myśli. - Rzeczywiście, po tej rozmowie będziesz miał się nad czym zastanawiać, dlatego ja odłożyłabym to na później. Portier w liberii, który zajmował się właśnie pucowaniem drzwi, porzucił ścierkę, włożył swoją czapkę i otworzył przed nimi żelazną bramę prowadzącą do windy. Kiedy sunęli w górę, zamknięci w ciasnym, okratowanym pudełku przypominającym przewróconą trumnę, Zulma zapytała szeptem: - Przyznaj się, chodzisz na modlitwę? - Co masz na myśli? - Powiedz mi prawdę, zanim cię spoliczkuję. - Nie masz prawa tego zrobić. - Nie, ale w tym nastroju naprawdę mogę komuś przywalić. Był szalenie ciekaw, czy spełni swoją groźbę. - Byłem w meczecie - powiedział. - I nie wstydzę się tego. Powinienem? - A otrzymałeś takie przyzwoite wychowanie! - Udała, że nogi się pod nią uginają. Wyszedł za nią z windy i idąc cichym, zakręcającym co kawałek korytarzem, zastanawiał się, kiedy go uderzy. - Nie mogę ci powiedzieć, jakie kłopoty miała Benazir z tymi wycwanionymi głupkami. To naprawdę kochana dziewczyna, i tak wiele przeszła. - Cokolwiek bym robił, przynajmniej w niczym nie przypominam twojego męża. Wybuchnęła serdecznym śmiechem, ale jej rozbawienie zostało natychmiast stłumione przez ściany tego cichego, majestatycznego budynku. - Mój mąż. Następnym razem zażądam ślubu zaaranżowanego przez rodziców. To wcale nie jest głupi pomysł. Małżeństwa z własnego wyboru sprowadzają się do złych manier w ciągu dnia i brzydkich zapachów w nocy. Dla mnie to naprawdę zbyt wiele! Shahid nie był w nastroju, by prowadzić z Zulmą dyskusje na ten ani na podobne tematy. Przypomniał sobie słowa Deedee: "Nie zmuszaj się do robienia czegoś, na co nie masz najmniejszej ochoty. Nigdy. Jeżeli zapragniesz zostawić kogoś na środku ulicy, przejść na drugą stronę i odejść - po prostu zrób to". Ogromne mieszkanie Zulmy przypominało apartament hotelowy. Śladów jej osobistych upodobań nie było wiele: na podłodze obok wazonu z liliami leżał puszysty perski dywan o barwie kości słoniowej; w pokoju stały lampy z onyksu i marmurowy stolik; trzy egzotyczne rzeźby pochodziły z nie chronionych żadną ustawą pakistańskich zbiorów. Na widok swojej pani niania jego bratanicy pozbierała zabawki i wyniosła je z pokoju. Shahid bawił się z małą Safire, która odziedziczyła aksamitnie czarne oczy Chilego. Zwykłe specjalnie dla niej nosił przy sobie słodycze, poutykane po różnych kieszeniach, żeby mogła się na niego wdrapywać i prowadzić poszukiwania. Ale dzisiaj nic nie miał, szperała na próżno. Nagle usłyszał, jak Zulma rozmawia w kuchni z mężczyzną o arystokratycznym akcencie. - Kto to, Safire? - zaszeptał. - Charles - odpowiedziała dziewczynka. Ujrzawszy go w przelocie, Shahid zauważył, że Charles jest korpulentnym mężczyzną w eleganckim garniturze. - A nie pachnie jak rozgotowana brukselka? - zapytał. Safire śmiała się perlistym, dziecinnym śmiechem, kiedy Zulma wróciła z kieliszkiem i butelką wina. - Wiesz, że normalnie nigdy nie piję przed lunchem. Ale samo oglądanie tych fanatyków zawsze wywołuje u mnie chętkę na kieliszek schłodzonego Sauternes. Może to wpływ twojego ojca. - Nalała sobie wina i uniosła kieliszek. - No to ćin-ćin. - powiedziała w dialekcie przyjętym w Karaczi. Shahid wstał i skierował się w stronę drzwi. - Heroina jest w Wielkiej Brytanii nielegalna. Może też masz ochotę? - Przestań. Shahid, chociaż nie byliśmy nigdy najlepszymi przyjaciółmi, czuję się naprawdę fatalnie, widząc, w jakim zmierzasz kierunku. - Słuchaj, Zulma, ja... - Zamknij się i siadaj! Pozwól, że ci opowiem o tym, co mnie spotkało ostatnio na przyjęciu w Karaczi. Rozmawiałam z pewną słodką idiotką, z którą przyjaźniłyśmy się od lat. "Cały ten bezmyślny rwetes o sprawy religii zaczyna mnie porządnie irytować, bo wokół warunków mieszkaniowych, braku szkół i szpitali jakoś nikt nie podnosi takiej wrzawy" - powiedziałam. I zgadnij, co zrobiła? - Nie zgadnę. - Wyobraź sobie, panie Nadąsany, że ta dziwka uderzyła mnie w twarz, o tak. - Klasnęła w dłonie. - I wyrzuciła mnie ze swego domu. Myślałam, że umrę ze wstydu. Niedługo pozarzynają nas za myślenie. A ty przestałeś już myśleć? - Bynajmniej. - Jesteś pewien? - Zulma upiła łyk wina i odstawiła kieliszek. - Safire, idź na chwileczkę do Charlesa. Grzeczna dziewczynka. - Zwróciła się do Shahida: - To przyzwoity facet. Nazywa się Charles Jump. Tak jak większość z nich, nie jest szczególnie inteligentny, to oczywiste, i ma osobliwy stosunek do leobiet. Ale za to jest lordem. A może hrabią? Posiada rezydencję w Wiltshire. Przed jego domem zatrzymują się autokary i turyści zaglądają do środka, kiedy w najlepsze jesz śniadanie. - Pochyliła się do Shahida, klepiąc się w kolano. - Ale ściągnęłam cię tutaj po to, żebyś mi pomógł. Odpowiedz szczerze. Wiesz, gdzie może być Chili? - Potrząsnął głową. - Słowo honoru? - Tak. - No cóż. W takim razie ma nieobecność nieusprawiedliwioną. Kochany, nie martwi mnie to ani odrobinę. Może się chrzanić. Któż by tęsknił za widokiem takiego lesera? I tak zamierzamy się rozwieść. To ostatni suki... Co gorsza, przynosi wstyd i hańbę swojej szacownej rodzinie i pamięci własnego ojca. Wiesz, jak ludzie w Karaczi potrafią plotkować. - Ta zgraja leniwych dupków nie ma tam nic innego do roboty, może poza przemyśliwaniem nad tym, jak skuteczniej wykorzystywać swoich pracowników i wywozić pieniądze poza granice kraju. - Dziękuję za twoją złotą mysi. Ale czy nie przyszło ci do głowy, że Bibi nie może prowadzić interesów sama? Jak możesz oczekiwać czegoś takiego od starszej kobiety? - Wiem. Masz rację. - Ty musisz się tym zająć. Wrócić do domu i zacząć pomagać matce w kierowaniu rodzinnym biznesem. Jeżeli ten popapraniec zwariował, ty jesteś głową rodziny. - Rozśmieszył ją ten pomysł. - Od tej chwili przejmujesz stery firmy, którą założyli twoi rodzice, chyba że chcesz jej plajty. Bo jeśli nie ty, to kto? Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że coś takiego może się wydarzyć. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Upragnioną wolność, po którą przyjechał do Londynu, sprzątnięto mu sprzed nosa w jednej chwili. A teraz chciano go wtłoczyć z powrotem w jego stare "ja", w stare życie, jak w skórę, którą z taką ulgą z siebie zrzucił. - Lepiej się zastanów - poradziła mu. Co stanie się z nim i Deedee, kiedy on obejmie posadę menedżera w biurze podróży w Kent? Jak często będą się widywać? Gorzej, co Deedee o nim pomyśli? A co on sam będzie o sobie myślał? - Muszę ukończyć rok - powiedział. Safire bawiła się lalką po przeciwnej stronie pokoju. Charles Jump przysiadł na oparciu sofy tuż obok Zulmy, przyglądając się Shahidowi z mieszaniną współczucia i dezaprobaty. - Nie zapominaj, kto opłaca te studia - zauważyła Zulma. - Studiujesz za pieniądze twojej matki i reszty rodziny. Tylko ci przypominam, że teraz spadły na ciebie inne obowiązki. - I to jakie, mój Boże - wtrącił się Jump. Shahid postanowił nie zwracać na niego uwagi. - Ojciec chciał, żebym zdobył wykształcenie. Głupcy zawsze go irytowali. Cenił ludzi energicznych i inteligentnych, którzy wiedzieli, czego chcą. - W takim razie dlaczego spędzasz cały swój czas z tą gromadą dewotów? - drążyła Zulma. - Sprawdzaliśmy cię - pochwalił się Jump. - Co takiego? - Czy nie jest prawdą, że przyłączyłeś się do tych wojujących mahometan? - kontynuował Jump. Shahid spojrzał na Zulmę, która się skrzywiła. - Chciałem ci powiedzieć, że jesteśmy świadomi faktu, iż oni przyjeżdżają do Francji przez Marsylię i napływają do Włoch od strony południa. Już wkrótce zaczną zalewać osłabione kraje bloku komunistycznego i zasiedlą samo serce cywilizowanej Europy, podając się za handlarzy biżuterią i oskarżając nas o uprzedzenia rasowe i bigoterię. - Proszę? - Nie można już przejść dziesięciu kroków, żeby nie natknąć się na meczet. To właśnie tam podżegają ludzi do rozruchów. - Jakich rozruchów? - Nie udawaj. - Co? - Poderżniecie nam we śnie nasze niewierne gardła. Albo nawrócicie nas wszystkich. Już wkrótce czytanie książek i... i... i bekon zostaną objęte zakazem. Czy nie tego chcecie? Zulma uniosła swoje podkreślone ołówkiem brwi i spojrzała na Shahida. - Żeby to jeszcze było takie ekscytujące. - Z pewnością całą tę inwazję terrorystów należy zniszczyć w zarodku jak chorobę zakaźną. - Jump na moment stracił rezon. - Któregoś dnia w San Lorenzo zdecydowaliśmy wspólnie, że to jedyny sposób, prawda, kochanie? - Przyprowadziłaś mnie tutaj, żebym musiał wysłuchiwać gadania tego nadętego śmierdziela? - zapytał Zulmę Shahid. - Dobrze już, dobrze - uciszyła ich obu. - Wystarczy. Wróćmy do tematu. Shahid, obawiam się, że do czasu, kiedy twój brat się nie opamięta, będziesz zmuszony przejąć kontrolę nad interesami. Nie możecie obaj tak po prostu porzucić firmy, nad rozkwitem której wasza rodzina pracowała przez długie lata. To chyba oczywiste? - A ty? Przecież znasz się na tym? Prychnęła. - To nie jest zbyt skomplikowane. Ale dla odmiany zamierzam teraz po raz pierwszy pomyśleć o sobie samej. Wyjeżdżam do Karaczi. Naturalnie Safire jedzie razem ze mną. Shahid uwielbiał małą. Myśl o tym, że nie zobaczy jej przez dłuższy czas, poważnie go zmartwiła. Chilego ta wiadomość z pewnością wyprowadziłaby z równowagi. - Kiedy uda ci się spotkać Chilego, bądź tak miły i poinformuj go, że łamie serce waszej matce i że ty zajmiesz jego miejsce. Powinieneś wiedzieć, że ona bardzo cierpi. - Ona przez was cierpi - powtórzył jak echo Jump. - Miałeś zadzwonić - przypomniała mu Zulma. - Tak, mój skarbie. Do kogo? - Do twego księgowego. Jump opuścił pokój. - Zwróć uwagę, jak Jump śmiesznie skacze - zachichotała Shahid wstał. - Coś ty mu naopowiadała? - Nie gniewaj się na mnie. - Jezu Chryste, Zulma! - Dlaczego chcesz mnie obarczyć odpowiedzialnością za to, w co wierzą inni ludzie? Oglądają niektórych z nas w telewizji, tych zachowujących się jak idioci, i wyciągają stąd wniosek, że wszyscy jesteśmy obłąkani. Z drugiej strony, nasi rodacy przyjeżdżają do tego kraju i przejmują zachodnie zwyczaje, zapominają o własnych rodzinach. Te rodziny się rozpadają. Więc nie odbiegamy znów aż tak bardzo od reszty. - Muszę już iść. - Dokąd? - Dziękuję, że byłaś ze mną szczera. Podszedł do drzwi i otworzył je. Poszło mu całkiem gładko. - Wracaj - zawołała. - Musimy jeszcze rozstrzygnąć kilka kwestii. - Ja też mam kilka własnych problemów do rozwiązania. - Na przykład jakich? - Takich jak moje życie. - Shahid, nie możesz tak po prostu stąd odejść! Zatrzasnął za sobą drzwi, najgłośniej jak potrafił. XVI Przede wszystkim pragnął jak najszybciej uciec z tej części miasta, pełnej ambasad, salonów fryzjerskich, domów mody i eleganckich limuzyn mknących po ulicach; z okolicy, w której gdzieś na uboczu niemalże spodziewał się ujrzeć konne dorożki, mężczyzn w cylindrach i kobiety w krynolinach. I jeszcze do tego ta nieznośna cisza. Zapuszczona różnorodność jego własnej dzielnicy zaczynała podobać mu się coraz bardziej, razem z jej maniakami i ogromem ludzkiej nędzy, gdzie wszyscy nosili kiepskie obuwie. Jego dzielnica - tak teraz o niej myślał. Kiedy w Londynie odnajdzie się swoje miejsce, można wtedy uważać się za tubylca już przy drugiej wizycie w lokalnym sklepie. Potrzebował pieniędzy. Na szczęście, miał przy sobie swoją kartę i wyciągnął z bankomatu tyle gotówki, ile tylko się dało. Szybkim krokiem minął posępne koszary w Knightsbridge i przeszedł skrajem parku. Złapał autobus przed Albert Hall. Żeby dojechać do domu, przesiadał się dwukrotnie. W "Morlocku" było jeszcze wcześnie. Muzyka sączyła się tylko z grającej szafy. Barman miał rozciętą wargę, a jego oko zakrywała opaska. Kiedy Shahid wszedł do środka, mężczyzna podawał właśnie ponad barem skręta właścicielce knajpy, zniszczonej kobiecie grubo po trzydziestce, przed którą w równym szeregu stały trzy kieliszki wódki z sokiem pomarańczowym. Barman poznał Shahida i nawet skinął mu głową. Shahid poczuł pewną satysfakcję. Został stałym bywalcem. Bar był jak zwykle okupowany przez nastolatków. - Małe jasne. Wszyscy przelotnie podnieśli na niego wzrok, zaalarmowani raczej jego zdecydowanym tonem niż czymkolwiek innym, i po chwili wrócili do swoich rozmów. Barman potrząsnął głową. - Aż do jutra piwa nie wydajemy. Shahid nigdy jeszcze nie był w pubie, w którym nie sprzedawano piwa. - W takim razie małe jasne. - Nie rób sobie jaj. Mamy tylko drinki, chyba że przyniesiesz sobie piwo z knajpy naprzeciwko. - No dobrze. Jacka Danielsa. Shahid usiadł na rozchwianym krześle i obserwował dzieciaki krążące w tę i z powrotem pomiędzy barem a toaletą. Nie wiedział, co robić. Nie chciał wracać do domu, gdzie mógł się okazać potrzebny Riazowi albo któremuś z braci; był też zbyt zdesperowany, żeby spotkać się z Deedee. Nie spodobałby się im w tym stanie; poza tym, przecież się pokłócili. Teraz już na pewno jej cierpliwość by się wyczerpała. Kiedy wrócił na miejsce z kolejnym drinkiem, jakiś nastolatek siedzący przy barze pokazał mu nie rozpakowane pudełko kosmetyków. - Nie chciałbyś kupić kremu przeciwzmarszczkowego dla tej starszej pani? - Może i by się jej przydał - odpowiedział Shahid. - Gdzie go zwędziłeś? - W Bootsie. - Szukam pieprzonego Strappera. Chłopak wzruszył ramionami. - Możliwe, że wpadnie jutro w porze lunchu. A może zaszczyci nas jeszcze dziś wieczorem. To szczwany lis. - Warto zaczekać? - Czy czekanie na Strapa kiedykolwiek się nie opłacało? Shahid usiadł z powrotem. Mniej więcej po godzinie ktoś podał mu skręta. Jakiś maniak próbował go pocałować, biorąc go opacznie za własną żonę, i Shahid musiał uciec się do pomocy barmana, który, jako zapalony kick bokser, z dumą zaprezentował swoje umiejętności. Stracił poczucie czasu. Ale po kilku godzinach zgubę, na którą czekał, przywleczono do knajpy i oparto o bar. Zęby Strappera nie przestawały szczękać, a jego głowa trząść się. Jedyne, do czego był zdolny, to zapytać, dlaczego wszystko się, do kurwy nędzy, sypie. - Sypie się, i już - wyjaśnił mu jakiś kumpel. - Ach tak - odpowiedział Strapper. - Zapomniałem. Shahid przyniósł mu kufel piwa z pubu naprzeciwko i zastał Strappera wyciągniętego na wznak na kilku siedzeniach. Pochylił się nad nim niczym lekarz badający stan pacjenta i próbował zmusić go do słuchania, licząc, że w mózgu Strapa otworzy się jednak jakaś klapka. Kiedy udało mu się przebić do jego świadomości chociaż na kilka sekund, wyjaśnił, o co mu chodzi. - No tak, niejedna cizia rozgląda się za naganiaczem twojego braciszka. Widać mają swoje powody, człowieku. - Strapper, proszę, mówiłeś kiedyś, że biali są wyrachowani. Potrzebuję twojej pomocy. Sądziłem, że masz więcej sympatii dla Azjatów. - Ale nie dla tych, którzy się tak kurewsko europeizują! Wszyscy uparliście się, żeby być dokładnie tacy sami jak my. To parszywy błąd. - Kupię coś od ciebie. Trochę później. Mam pieniądze. Oczy Strappera prawie się otworzyły. - Chyba się przesłyszałem? - Muszę wiedzieć, czy potrafisz go znaleźć. - Kogo? - Chilego. Mam pieniądze. - Gdzie? Shahid pokazał mu banknoty. - O kurwa, ty to naprawdę masz nadzianą rodzinę. Shahid postawił go na nogi i wyruszyli. Strapper, który najwyraźniej poczuł się nieco lepiej, kroczył jak nowo narodzony (prawie), spluwając i klnąc jak szewc. - Tutaj. - Znajdowali się zaledwie kilka przecznic dalej. Strapper skręcił w stronę "Upadłego anioła", ciągnąc Shahida za sobą. Jeszcze na zewnątrz wyciągnął rękę: - Daj mi trochę kasy. - Co? - Człowieku, nie patyczkuj się, daj mi. Chyba chcesz zobaczyć efekty jeszcze dziś wieczorem? Po przypieczętowaniu tej transakcji Shahid dosyć optymistycznie sądził, że zobaczy swojego brata siedzącego przy barze w "Upadłym aniele". Tymczasem ujrzał, jak Strapper podąża za jakimś dealerem do toalety. Po czym obaj usiedli na drinka, oddzieleni od Shahida całą szerokością pubu, ale właściciel rozpoznał Strappera i natychmiast pokazał im drzwi, opatrując ich na drogę pokaźną porcją gróźb i obelg i z trudem powstrzymując się od rękoczynów. Pod egidą Strappera, który w miarę odwiedzania kolejnych knajp z sobie tylko znanych powodów odzyskiwał pogodę ducha jednak posuwali się dalej. Przemierzali zasyfione komunalne osiedla i ponure aleje, przedzierali się przez ogródki i wędrowali tunelem metra, do którego zapuszczali się tylko samobójcy i amatorzy graffiti. Jakiś czas później przechodzili nawet publiczną autostradą i zatrzymali się przy pobliskiej aptece. Tam Shahidowi polecono kupić buteleczkę syropu na kaszel; Strapper wychylił ją jednym haustem, otarł usta rękawem koszuli i cisnął butelką w żywopłot. Kiedy tak maszerowali wzdłuż krawężnika jednej z ulic "starożytnego Londinium", jak nazywał tę część miasta Strapper, a którą on widział po raz pierwszy, Shahid zauważył, że ludzie traktują go tu zupełnie inaczej. Kobiety przyciskały swe torebki do piersi i zasuwały w nich zamki. Młodsze dzieciaki ustępowały im z drogi. Inne kłaniały się z szacunkiem, jak żołnierze oddający honory starszemu oficerowi. Z niektórymi ludźmi, przechodzącymi drugą stroną ulicy albo zjawiającymi się w otwartych oknach czy drzwiach pubów, Strapper wymieniał tajemnicze sygnały. Zaczynały się one od niemego zapytania uniesionych brwi, po którym następowało poważne spojrzenie, potwierdzone stosownym wyrazem ust i ostatecznie zwieńczone kolejnym pytaniem, zadanym za pomocą wyciągniętej dłoni. Strapperowi odpowiadał baczny wzrok, który następnie stawał się spojrzeniem twierdzącym lub przeczącym, kwitowanym odpowiednio przez szeroki uśmiech i pożegnalne skinienie Strappera albo też wyszczególnienie liczby na palcach i pożegnalne skinienie, oznaczające teraz: "To na razie, wpadnij z towarem, pogadamy". Z nie wyjaśnionych bliżej przyczyn Strapper nabrał ochoty na rozmowy. Zaczął urozmaicać ich wędrówkę opowieściami o swoim życiu i handlu narkotykami, zaczynając od wyczerpującego opisu absolutnie obłędnego ecstasy, które miał ostatnio na zbyciu, z uwzględnieniem kolorów pigułek, ich kształtów i charakterystycznych właściwości, sposobów, na jakie były przygotowywane, importowane i rozprowadzane - tutaj, ze względów bezpieczeństwa, musiał być trochę bardziej oględny. Rozwodził się nad jakością odlotu, który można było osiągnąć po zażyciu dwóch, czterech i sześciu tabletek - sam zażył kiedyś dziesięć (i szczycił się tym, że pomimo wysiłków nie udało mu się zrujnować własnego organizmu) - a także nad korzyściami, które płynęły dla zdrowia z odstawienia czy chociażby zmniejszenia dawki narkotyku; opowiadał o efektach, jakie przynosiło mieszanie ecstasy kolejno: z alkoholem, trawką, haszem i koką oraz z różnymi kombinacjami wszystkich tych składników, przyjmowanymi w różnych fazach odlotu; zwierzał się na temat zła i "złośliwości" tej pigułki, na temat opłakanych skutków, które mogą wystąpić po zażyciu, szczególnie jeśli zgrzałeś się w tańcu - ludzie dosłownie spalali się od środka, widział to na własne oczy w Liverpoolu. Ćpunom zaledwie zasychało w gardle, ale inni, przeważnie weekendowi imprezowicze, którym zdarzyło się przedawkować, dusili się później własnymi wymiotami, zupełnie jak w Spinal Tap. Zeszłego roku, podczas "lata miłości", Strapper odwiedzał liczne imprezy organizowane w halach i pod gołym niebem - i tym sposobem zwiedził cały kraj, wędrując na piechotę albo łapiąc okazje, znosząc niewygody, żyjąc z innymi podróżnikami i mieszkając w szałasie. Żeby przeżyć prawdziwą przygodę, należało sforsować żywopłot i wczołgać się niepostrzeżenie pomiędzy trzytysięczny tłum prawie nagich ludzi, tańczących razem na haju bez okazywania sobie najmniejszych oznak wrogości; to wyglądało zupełnie jak sen, tyle że podczas odlotu na kwasie, to jeszcze nie może być koniec, jeszcze nie. Ludzie, których tam wówczas spotkał, wykpiwani i wykluczeni przez społeczeństwo, byli tak gościnni i pełni współczucia, że zapraszali go do swoich domów, w których, jeśli zdecydował się pojawić, dzielili się z nim wszystkim, co mieli, nie zadając żadnych zbędnych pytań, ponieważ rozumieli się bez słów, zupełnie jakby walczyli po tej samej stronie. Doświadczył wtedy seksu grupowego i duchowej jedni. Niezapomniane wrażenia przyniosły mu częste pobyty w zakładach poprawczych na terenie całego miasta; uciekał stamtąd wielokrotnie albo wyrzucano go za ćpanie i pieprzenie się w piwnicach z innymi zatrzymanymi. Opowiadał też o tym, jak w piątkowe wieczory stali bywalcy "Morlocka" pakowali się do taksówek i wyruszali na zielona trawkę, gdzie znajdowali sobie jakieś zaciszne miejsce z pięknym widokiem, rozpalali ognisko i siedzieli wokół niego aż do rana szprycując się, gadając i tańcząc przy blasku płomieni. - Następnym razem mógłbyś pojechać z nami - zaproponował. - Poważnie? - Człowieku, czuj się zaproszony. Narkotyki oraz wrażenia intensywności i szczególnej bliskości, jakich doznawał, były jego prawdziwym żywiołem, tematem, w którym się spalał. Słuchając o desperackich wyczynach Strappera i odnosząc wrażenie, że sens całej jego beztroskiej egzystencji sprowadza się do oczekiwania na odpowiednią okazję, którą należało schwytać i łajdacko wykorzystać, Shahid zapragnął prowadzić takie życie, pozbawione odpowiedzialności i lęku przed jutrem, w którym przyjemności i pieniądze pojawiały się i znowu znikały; dziś mieszkać tu, jutro gdzie indziej. Jednocześnie Strapper, pomimo całej swojej duchowej niewinności, wytwarzał wokół siebie tak ewidentną aurę oszustwa, kłamstwa i przestępczości, że Shahid był przeświadczony, iż policja już od dawna depcze im po piętach i lada chwila zatrzyma ich obu pod zarzutem bezczelnego spacerowania po ulicach. A już na pewno nie obsłużono by ich w żadnej restauracji. Dla ludzi pokroju Strappera bezsprzecznie wiele miejsc było niedostępnych. Chociaż dziś wieczorem Shahid mógł zachowywać się tak jak on, i nie czuł się z tym źle. Jednakże Strapper będzie zmuszony pozostać Strapperem prawdopodobnie już do końca życia. Dlatego kiedy zatrzymali się po raz kolejny, tym razem w azjatyckim sklepiku na rogu, gdzie Strapper napełnił kieszenie słodyczami, chipsami i czekoladą, a Shahid mógł się ponownie przyjrzeć jego twarzy w świetle neonu, nie miał już wątpliwości, że nie chciałby znaleźć się na jego miejscu. W londyńskiej mozaice różnorodne elementy łączyły się ze sobą bez ustanku. Rozglądając się wokół, Strapper dostrzegał swoich rówieśników w garniturach Armaniego, Bossa, domu mody Woodhouse; śledząc ulicę, zauważał olbrzymie gabloty BMW, połyskujące złotym lakierem mercedesy i turkusowe kabriolety saab z napędem turbo. Widział pięciopiętrowe domy, chroniące swoją prywatność za zamkniętymi okiennicami, które wraz z całymi zastępami niań, sprzątaczek i dekoratorów należały do facetów zaledwie po trzydziestce. Żadna z tych rzeczy nie miała stać się jego udziałem. Nigdy. Po prostu nie. To by się nie trzymało kupy. Chili obiecał kiedyś, że pomoże mu się wybić; opowiadał o swoich znajomościach z liczącymi się dealerami, importerami, ludźmi interesu. Cyniczny Strapper, który żył, nie zawracając sobie głowy sprawami takimi jak własna godność, chociaż wiedział, że jego życie nie przedstawia dla innych żadnej wartości, i przeczuwał, że zakończy się totalną klęską, dał się na to nabrać. Chili musiał go nieźle otumanić, wstrzykując mu tę zwodniczą substancję - nadzieję, która w odróżnieniu od innych narkotyków zwyczajnie nie chciała przestać działać. - Kiedy go poznałem, pan Chili-Willy zabrał mnie swoim klimatyzowanym samochodem pełnym kociaków do takich miejsc, że aż mi oko zbielało - opowiadał Shahidowi. - Niemożliwie szastał pieniędzmi. Spodobałem mu się. Chciałem się zająć rozprowadzaniem na dużą skalę, a ten gość stwierdził, że w takim razie mogę mu się przydać, bo znam reguły, według których kręci się uliczny biznes. - Co zamierzał? - Ciągle powtarzał, że Anglia jest dla niego za mała, a raczej, że jest za mała jak na jego zmysł do interesów. Nie mógł się doczekać wyjazdu do Ameryki. Skurwiel obiecywał, że możemy zbić do spółki kupę kasy i potem nawiać razem. - Ale gdzie on jest? - Shahid powoli zaczął tracić cierpliwość. - Jeszcze daleko? - Nie wiem. Zresztą, rozmyśliłem się i nie chcę tego gnoja widzieć na oczy! Shahid schwycił go za kurtkę i przyciągnął do siebie. - Nic z tego! Jeśli go dziś nie znajdziemy, spiorę cię tak, że popamiętasz! Ku jego zaskoczeniu Strapper wyglądał na przerażonego. Być może sądził, że cała rodzina jest jednakowo agresywna. - W porządku, nie ma sprawy. Ale jeżeli tamci nas uprzedzą? Będziemy wtedy następni w kolejce. - O czym ty mówisz? Jacy "tamci"? - Nie wiesz o niczym, co? - Przeszli jeszcze kawałek. - To tutaj. Minęli bramę i przedzierając się przez ogród zagracony stosami przeżartych rdzą części samochodowych i starych lodówek, znaleźli się na tyłach na wpół opuszczonego domu o zamurowanych oknach, w którego wnętrzu zamiast drzwi zawieszono ciemne zasłony. - Chili! - zawołał Strapper. Nasłuchiwali przez chwilę. - Chili! Shahid rozpoznał charakterystyczne pochrząkiwanie swego brata, rozlegające się gdzieś w mroku. - Wejdźcie. Potykając się, weszli do środka. A więc to tutaj wszystkie marzenia ojca obróciły się wniwecz. - Gdyby tylko mógł cię teraz zobaczyć - powiedział szeptem Shahid. - Mów głośniej - zażądał Chili. W domu jego szafa z garniturami zajmowała całą ścianę; lniane na lato, wełniane na zimę, garnitury wisiały w garderobie, posegregowane według kolorów niczym spektrum. Znajdowały się w niej także kaszmirowe płaszcze, szale od Paula Smitha, parasole projektu Cardina. Torby podróżne Chilego były zawsze najwyższej jakości, z miękko wyprawionej skóry. Miał pełną szufladę okularów słonecznych z wygrawerowanymi na oprawkach nazwiskami projektantów; jedna z szafek była wypchana po brzegi najróżniejszymi elektronicznymi gadżetami - kalkulatorami, odtwarzaczami wideo, discmanami, organizerami - utrzymanymi w zdecydowanym kolorze obecnych czasów, matowej czerni. Na półce stały jego wody kolońskie od Guerlaina, zakupione w Paryżu. Jedną czwartą część swego życia Chili spędził, paradując przed lustrem, kolejną ćwierć strawił, rozkoszując się osiągniętym efektem. Shahid otrzymał surowy zakaz dotykania jakichkolwiek należących do niego przedmiotów, ale od czasu do czasu Chili wzywał młodszego brata, żeby zerknął na świeżo zakupiony garnitur i przechadzając się w nim po pokoju, domagał się szczerych zachwytów. Na przyjęciach Chili miał zwyczaj zdejmować marynarkę na oczach kompletnie obcych ludzi, żeby zaprezentować im metkę, pięknie wszyte kieszenie albo gustowne guziki, wybuchając przy tym śmiechem. Jeden z pokojów rodzinnego domu został zamieniony w siłownię, w której Chili pracował nad swoją sylwetką. Na podjeździe Tipoo pucował jego samochody. Teraz, oświetlony mdłym światłem nagiej, przepalającej się z wolna żarówki, Chili siedział na materacu oparty o ścianę, z której sypał się tynk, ubrany w poplamiony podkoszulek i skarpetki nie do pary: brązową i niebieską. W jego ustach tkwił nie dopalony papieros. Zezował. Pił wódkę z brudnego kubka. Shahid i Strapper przechodzili przez pokój, w którym na podłodze leżało kilkoro ćpunów. Pośród nich spała czarna kobieta, zupełnie naga, ale nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Shahid nie miał pojęcia, do jakiej części miasta przyprowadził go Strapper. - Może porozmawiamy - zaproponował. Chili zamknął oczy. Shahid położył się obok brata, który bez przerwy oblizywał swe suche, spękane wargi. - Po to tu przyszedłem, Chili. Żeby obgadać parę spraw. - Czyżby? Niespodziewanie Shahid odczuł zmęczenie. Tej nocy nie miał już ochoty ruszać się dokądkolwiek. Zamknął oczy na parę minut i poczuł się trochę lepiej. Po przeciwnej stronie pokoju usadowił się Strapper ze swoim nożem, zapalniczką i działką narkotyku, zabierając się do przygotowywania skręta. Niezależnie od okoliczności, Strapper wyglądał zawsze na jednakowo zadowolonego tak jakby kwestia, czy przebywa na swoich, czy na cudzych śmieciach, nie sprawiała mu żadnej różnicy. Shahid zapadł w sen. Przebudził się niewiele później. Usiadł gwałtownie na materacu i wyjąkał: - Proszę... - Proszę? - Chili zwichrzył ręką jego czuprynę. - Powiem już, wszystko powiem, ale bez małego co nieco jestem kompletnie nie do życia. - Coś podobnego. - Strapper pozwolił sobie na przebiegły uśmieszek i wyciągnął kopertę. - Nie musisz mi mówić. Przejrzałem cię. Chili niemalże wyprężył się na baczność. - Przejrzałeś! Słoneczko moje! Panie Strapper, to było znakomite. Pochwała Chilego poprawiła mu nastrój. Strapper uwielbiał sprawiać przyjemność swojemu byłemu przyjacielowi. - Tak właśnie myślałem. Ale została mi tylko odrobina. Po tym... no wiesz... - No? - Musisz się zadowolić drugim sortem. Chili zerknął na Shahida, niemal niezauważalnie skinął Strapperowi głową i powiedział: - Rzecz w tym, Strap, że nastały dla mnie chude czasy, muszę to przyznać. Jak już wiesz - co prawda, jedynie chwilowo - odcięto mi dopływ gotówki. - A mówiłeś, że twoja pani jest nieźle nadziana. - Nie lubi mnie ostatnio. Nie wiem do końca, dlaczego. Mówiłem ci, że odznacza się niezwykłą siłą fizyczną? - Czemu po prostu nie wrócisz do pracy? - wtrącił się Shahid. - Do pracy? A, kurwa, po co? - To tylko sugestia. - Możesz ją sobie wsadzić. Strapper zachichotał. - Podróże to świetny interes - powiedział Shahid, próbując włożyć w te słowa tyle entuzjazmu, ile tylko zdołał z siebie wykrzesać. - Przynajmniej tak uważał ojciec. - Sam chętnie bym się gdzieś przejechał - oświadczył zgodnie Strapper. - Ludzie zawsze chcą mieć możliwość ucieczki. Chili przygotował trzy kreski i wciągnął jedną. - Nawet mi o tym nie wspominaj. Wylegują się w słońcu, pieprzą ze sobą, robią hałas, nie dowiadują się nic nowego o tym, co widzieli, i wracają do domu. - Zwrócił się do Strappera. - On chce, żebym siedział w tym bagnie do końca życia. - Praca jak każda inna - upierał się Shahid. Chili wciągnął drugą działkę. - Widujesz ich, tych naszych ziomków, Pakistańców, w ich brudnych sklepikach; są opryskliwi i nie mają poczucia humoru za grosz; ich tłuści synowie i brzydkie córki obserwują cię, kiedy chowasz resztę. Ceny mają wygórowane, bo handlują dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nowi Żydzi, ludzie ich nienawidzą. Za parę lat pakistańskie dzieci zaczną katować swoich rodziców. Sterczenie w jakimś lichym sklepiku już im nie wystarczy. - Przewidział sprzeciw Shahida: - Nie, żeby siedzenie tutaj było szczególnie ekscytujące. Ale... - Chili często stawał się agresywny wtedy, gdy był najbardziej znudzony. - A idźże i pracuj tam, skoro tak ci się to uśmiecha! Z chęcią ustąpię ci miejsca! Ale i tak nie wytrzymasz. Bo jesteś pieprzonym artystą. Nie jesteśmy pokoleniem skłonnym do poświęceń. Hej, Strap, spójrz tylko na tego marzyciela. - Wciągnął trzecią i wskazał na swego brata. - To marzyciel, żyje wielkimi nadziejami. - To zupełnie jak ja - powiedział Strapper. - Ty? - Tak, człowieku, ja. Chili zarechotał. - To nie marzenia, to narkotyczne halucynacje! Plwocina Strappera rozbryznęła się w kurzu u stóp Chilego. - Uważaj, co, kurwa, mówisz! Chili próbował go ułagodzić. - Po prostu Shahid wytyczył sobie pewne cele i wierzy, że mu się uda. - Umiem trochę rysować. - Strapper zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu długopisu. - Daj mi jakąś kartkę! - Nie zauważyłeś, że chłopak ma prawdziwie artystyczny temperament? Strapper wskazał na Shahida ostrzem noża. - On to w ogóle ma wszystko, pieprzony szmalec też. - Masz pieniądze? - zapytał go Chili. - Trochę - odpowiedział Shahid, próbując zignorować Strappera. - To daj mi chociaż te trochę - poprosił Chili. - I po co to całe gadanie! Boże Wszechmogący, Shahid, dawaj! W końcu jesteśmy rodziną. Shahid nie potrafił mu odmówić. Wywrócił kieszenie i całą ich zawartość oddał bratu. Chili podniósł wzrok i Shahid po raz pierwszy od lat zobaczył w jego oczach lęk i całkowity brak sprzeciwu. Do pokoju wszedł niski, biały mężczyzna w średnim wieku, ubrany w luźne ciuchy niczym urzędnik bankowy podczas weekendu, w towarzystwie wyższego, odrażająco brzydkiego faceta, którego głowa chwiała się i kołysała na boki, tak jakby jego kręgosłup nie mógł udźwignąć jej ciężaru. Na widok tej pary Strapper skulił się w sobie, zupełnie jakby chciał się wtopić w panujący w pokoju półmrok. - I? - przemówił pierwszy mężczyzna, wyraźnie popędliwy i ceniący konkret. Bez słowa, ale z służalczym uśmiechem Chili pochylił się naprzód i wręczył mu pieniądze Shahida. Facet przeliczył je, prychnął drwiąco i zrobił krok w jego kierunku. Chili podniósł rękę w obronnym geście; wiedział, co musi zrobić. Wyciągnął kluczyki i położył je na dłoni mężczyzny. - To już lepiej - powiedział facet. - Plus pełny bak - dodał Chili. - Słucham? - Pełny bak. Mężczyźni wyszli. Shahid otworzył usta, ale Chili położył palec na wargach. Siedzieli, nasłuchując, bojąc się nawet poruszyć. Po kilku minutach Chili zmienił pozycję i próbował się roześmiać, lecz udało mu się wyartykułować jedynie głuchy, niezrozumiały dźwięk, przypominający raczej szloch. Shahid wiedział, że czuł się upokorzony. Żeby pokazać wszem wobec, że jeszcze ciągle potrafi normalnie funkcjonować, Chili podniósł się z miejsca i przeciągnął, klepiąc się po brzuchu i napinając mięśnie ramion. Potem zrobił kilka kroków po pokoju i figlarnie zapukał w skroń Strappera. - Tam ktoś jest, musi być, jestem tego pewien. - Chryste... - zakwilił Strapper. - Oni... - Tak? - Już sobie poszli? - Na jakiś czas. - Co za ulga. Ufff. - Tylko spokojnie. - I kto to mówi? - Daj mi tego skręta. - O nie, człowieku, nic z tego. Potrzebuję go. Wpakowałem się w straszne gówno. - Wskazał Shahida. - I on też. Strapper pogrążył się w swoich niewesołych rozmyślaniach, drapiąc się tak intensywnie, jakby zamierzał zeskrobać ze swej skóry całe przerażenie ostatnich kilku minut. Shahid odwrócił się i zerknął do pokoju obok, z którego dobiegały dźwięki Electric Ladyland. Głos Chilego wrócił już do normy. Opowiadał o Strapperze w taki sposób, jakby prezentował obiekt grupie turystów. - Cieszę się, że go polubiłeś, bo ten gnojek naprawdę zna się na rzeczy. Tak. Tkwi po uszy w gównie, ale zna swoją wartość, wie, jak obeszło się z nim życie i na ile nadziei może sobie pozwolić, więc nie pozwala sobie na zbyt wiele. Dlatego powinniśmy mu pomóc. Nic strasznego nie może się nam stać, chyba że sami będziemy tego chcieli. - Shahid rzucił mu upominające spojrzenie, ale Chili kontynuował: - Właściwie od początku spotykało go samo zło. A chłopak nie zasługuje na to, żeby się zmarnować. Ktoś musi nareszcie coś dla niego zrobić! Kiedy oczy Chilego wypełniły się łzami, Shahid zdał sobie sprawę, że jego brat mówi o Strapperze w taki sposób, w jaki ojciec miał zwyczaj rozmawiać z samym sobą. - Przestań - powiedział, pociągając nosem. - Nie chcę tego słuchać. - W każdym razie - Chili odwrócił się, opatrzywszy głowę Strappera ostatnim dociekliwym pacnięciem - czyta dużo książek. Pod tym względem jest dużo lepszy niż ja. Strapper, co to była za jedna, o której nudziłeś ostatnio? - Co? Strapper przyglądał się Shahidowi z jawną wrogością. - Pytam o książkę. - Mechaniczna pomarańcza. - A tak - przypomniał sobie Chili, krusząc w palcach małą paczuszkę kokainy. Od samej czynności rozjaśniło mu się w głowie. - Czytałeś? - Czysty eskapizm - zawyrokował Strapper. Zerwał ze ściany pasmo tapety i rozpostarłszy mniej więcej trzystopowy kawałek na podłodze, ukląkł i zaczął pokrywać jego odwrotną stronę rysunkami, od czasu do czasu zerkając na obu braci. Pod rysunkami umieszczał komentarze, skreślone nieczytelnym pismem. Shahida szybko zmęczyła ta zabawa. - Zulma ma cię dosyć. Chili podniósł wzrok. - Kiedy się z nią widziałeś? - Powiedziała, że nie chce cię więcej widzieć. - Poza tym coś nowego? - Zabiera Safire do Pakistanu. Zapanowała cisza. Chili wzruszył ramionami jak człowiek, któremu i tak jest już wszystko jedno i żadna nowina nie może myć gorsza od poprzednich. Ale po jego twarzy przemknął jakiś cień. Położył się na materacu i podnosił się tylko, żeby się napić. - Gdzie twoja przyjaciółka? - zapytał w końcu. - Zadzwoń do niej i zaproś ją tutaj. Chętnie bym z nią pogadał. Potrafię ją przejrzeć na wylot, i ona o tym wie. Ciągle się widujecie? - Nie wiem. - Tak przy okazji, jak ona ma na imię? - Chili - powiedział Shahid - mam wrażenie, że jeśli nie będziesz ostrożny, cała ta brudna sprawa skończy się twoim pogrzebem. Powiedz mi, co takiego zrobiłeś, że musisz się ukrywać? - Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy. - Przynajmniej przyznaj się, co teraz zamierzasz. - Jak wyżej. Shahid wstał, zaciskając pięści ze złości. - Bracie, jeżeli to już wszystko, co masz mi do powiedzenia, obawiam się, że będę musiał cię opuścić. - To tyle. Shahid spojrzał na Strappera. - Sam słyszałeś. - Zwrócił się do Chilego: - To na razie. - Braciszku... - zawołał Chili. - Tak? - Tylko się gdzieś nie strać. Potykając się w mroku, Shahid trafił do tylnych drzwi. Znalazłszy się ponownie na ulicy, uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest. Szedł tak długo, dopóki nie natknął się na stację metra. XVII - Przepraszam, tak strasznie cię przepraszam, jestem ostatnim kretynem. Blady z przerażenia stał, dygocząc u jej drzwi wejściowych i niespokojnie rozglądając się po ulicy. Miała na sobie wysłużony podkoszulek, zarzucony na ramiona wystrzępiony sweter i podarte czarne legginsy. Była bez makijażu; w okularach widział ją po raz pierwszy. Biegł. Sapiąc ciężko, odsunął się od drzwi, żeby pokazać jej że nie liczy na to, że zostanie wpuszczony do środka. - Shahid! - zawołała, kiedy znalazł się już przy bramie - Co ty tu właściwie robisz? - Musiałem się z tobą zobaczyć. - W takim razie wejdź. - Jesteś pewna? - Nie. Ale zrób to tak czy inaczej. Odwróciła się, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Poszedł za nią schodami, tłumacząc się: - Dzięki, Deedee, naprawdę nie powinienem cię tak narażać. Jeden z jej sublokatorów stał na półpiętrze. Shahid rzucił mu uśmiech pełen zakłopotania. Pokój Deedee pachniał słodko wonią perfum i marihuany. A więc taka była w domowym zaciszu, nie przygotowana, prywatna. Kolację zabrała ze sobą do łóżka i zamierzała zjeść ją przed telewizorem. Kilka książek, opasły żurnal z kartkami zaznaczonymi wiecznym piórem i suszarka do włosów leżały na jej kołdrze. Poczuł się bezpiecznie, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z jej skrępowania; nie lubiła być zaskakiwana w ten sposób, chociaż udawała, że nie przywiązuje do tego żadnej wagi. - I? - Przeszedłem pieszo pół Londynu, ale udało mi się znaleźć Chilego. Strapper mi pomógł. Zresztą, mam już na głowie kolejny poważny problem. Zulma chce, żebym przejął kontrolę w firmie, na wypadek gdyby Chili poszedł do wszystkich diabłów. - Poważnie? - Sam nie mogłem początkowo w to uwierzyć. Ale mówiła serio. I co ja mam teraz zrobić? Deedee nie była już całkiem młoda - zauważył, jak gęstą siateczką żył była pokryta skóra na jej dłoniach - i przekroczyła pewien próg tolerancji. Zdążyła przemyśleć wiele spraw i oswajała się z tą decyzją nazbyt długo. Nie zamierzała się zmieniać. Zamknęła drzwi i oświadczyła: - Sądziłam, że się rozstaliśmy, więc nie rozumiem, dlaczego miałabym tego wszystkiego wysłuchiwać? - Słucham? - Nie przyszło mi to łatwo. Ale myśl, że nie mamy przed sobą żadnej przyszłości, przyniosła mi ulgę. Wyobrażałam sobie, że... Jestem dla ciebie zbyt doświadczona, przytłaczam cię. Zakończmy tę znajomość. - Ale dlaczego? - Każda rozsądna kobieta trzymałaby się na moim miejscu jak najdalej od trwałego związku i znalazłaby sobie jakieś praktyczne wyjście w postaci układu seksu, przyjaźni i sztuki, którym zapełniłaby powstałą lukę. Słuchał tego jednym uchem, jej słowa ciągle do niego nie docierały. - Pytam cię o radę - powiedział. - Co powinienem zrobić? Chili ukrywa się daleko stąd. Szukają go jacyś oprawcy. Podejrzewam, że zrobił coś naprawdę strasznego. Nie chce się przyznać, ale ze słów Strappera wywnioskowałem, że sprzątnął jakiegoś dealera i uciekł z jego towarem i pieniędzmi, a to ponoć jeszcze nie wszystko. Ktoś chce go wykończyć. - Nie uważasz, że trudno go za to winić? Najwyraźniej nie chciała o tym dyskutować, to było zbaczanie z tematu. Westchnął. - A co słychać u ciebie? - Naprawdę cię to interesuje? - Tak, przynajmniej do momentu, kiedy nie każesz mi usiąść. - W zasadzie dopuszczam możliwość różnych pozycji, poglądy na seks mam dosyć liberalne. Albo przynajmniej miałam. - Upiła łyk kawy i zabrała się do wina. - Władze college'u przyznały w końcu, że zamierzają zwolnić część kadry. Między innymi Brownlowa. - To świetnie. - Nie musisz mi mówić. - Nareszcie się zaśmiała. - W drodze do domu myślałam, jakie to byłoby okropne zostawić college. Chociaż, z drugiej strony, także podniecające. Wiesz, że czasem przyjmuję śmiesznie optymistyczne nastawienie, bo mam skłonności do użalania się nad sobą. - Przygładziła włosy. - Ale było mi okropnie ciężko. Nie ma dla nas pracy. Mogłabym być bezrobotna całymi latami i już nigdy nie dostać pracy w zawodzie. Tak czy inaczej, wybrałam się do supermarketu, wróciłam, żeby obejrzeć Brookside i przyrządziłam trochę nadziewanych papryczek. Zazwyczaj gotuję i jem podczas telewizyjnych "Wiadomości", a jednocześnie czytam książkę i popijam wino. - Podoba mi się takie rozwiązanie. - W ciągu jednego wieczoru potrafię wypić całą butelkę albo nawet lepiej, tak że biję na głowę część znajomych małżeństw. Moi obarczeni dziećmi przyjaciele zazdroszczą mi życia w pojedynkę. Mogę wyskoczyć na kolację. Sypiam, z kim mi się podoba. Albo w ogóle sama. Czegóż więcej kobieta mogłaby oczekiwać od życia? Ale nie mogę tak dłużej. Nie chcę już robić wszystkiego samotnie. Przychodzi mi to z coraz większym trudem, bo uroiłam sobie... Usiadł i oparł głowę na rękach. - Co? - Opowiem ci później. - Spalę się z ciekawości. - Marzyłam o tym, że moglibyśmy być z sobą naprawdę blisko, ty i ja. Chyba że nie jesteś pewien, czy tego chcesz. To jak? - Nie mógł wykrztusić słowa. Cały świat walił mu się na głowę, a ona planowała jeszcze zacząć go ograniczać. - Straciłam do ciebie zaufanie - dodała. - Deedee, odchrzań się, na miłość boską. Kogo to obchodzi? Jestem wykończony. Nie czuję się na siłach prowadzić dziś z tobą ugrzecznionej towarzyskiej konwersacji. - Chcesz, żebym mówiła prosto z mostu? - Czemuż by nie? - Doszły mnie słuchy o pewnym zasmucającym wydarzeniu, które kazało mi się poważnie zastanowić. Więc się zastanawiam. - Nad czym? - Jak ci to powiedzieć? - Przyjrzała mu się uważnie. - Kochanie, wyglądasz na naprawdę zdenerwowanego. Nie możesz usiedzieć na miejscu. - Do diabła, Deedee, nie mogę dzisiaj znieść tego twojego pieprzonego sarkazmu. Co słyszałaś? - Że jesteś zamieszany w historię z bakłażanem. - Rozumiem. - Wzdrygnął się. - Z bakłażanem? - Tak. Czekała, aż się załamie. - Prawda, też o nim słyszałem. I byłem tam, żeby rzucić na niego okiem. Nie mogę zaprzeczyć. - Ponoć jest na nim pismo Boga? - Tak uważają niektórzy. Ale to prości ludzie. Nie potrafią czytać francuskich filozofów tak jak ty. Jeszcze kilka lat temu mieszkali w małych wioskach, dojąc swoje krowy i hodując kury. Powinniśmy umieć uszanować cudze wierzenia - katolicy utrzymują, że piją krew Chrystusa, ale jakoś nikt dotąd nie uwięził papieża za kanibalizm. - Czy to prawda, że przekonaliście Mesjasza Rubbera, żeby umieścił to... żeby umieścił ten symbol w ratuszu? - Pan Rudder oświadczył publicznie, że pragnie zacieśnić związki z naszą społecznością. Jeżeli wyznajemy wiarę w oberżyny, zamierza to respektować. Ostatecznie to nasza kultura. - Kultura? Jak to w ogóle można nazywać kulturą? - Mówisz jak snobka. - Doprawdy? A ty robisz z siebie kretyna. Co powiedziałby twój ojciec? Shahid spuścił głowę i przygryzł wargi. - Nie wiesz, że ten Rubber to zwykły cyniczny sukinsyn? - Jesteśmy obywatelami trzeciej kategorii, traktujecie nas gorzej niż białą klasę robotniczą. Przemoc na tle rasowym ciągle się nasila! - krzyknął. - Ojciec sądził, że to się skończy, że zostaniemy zasymilowani jako Anglicy. Ale tak się nie stało! Nie jesteśmy równi! Powtórzy się ta sama historia, co w Ameryce. Jak byśmy się nie starali, zawsze będziemy gorsi! - Masz rację. Ale ja umiem cię docenić. - Deedee. - Zapragnął się do niej przytulić. Przysunął się bliżej. Objęła go, chociaż nie pocałowała. - Nie cierpię, kiedy mnie bez przerwy krytykujesz - powiedział. - Mam to w nosie. Bo byłam na wyciągnięcie ręki, a ty wolałeś oberżynę. Nie zamierzam uszanować przesłania zapisanego na warzywie i z żadnym bakłażanem nie będę rywalizować. - Wiem, co teraz czujesz. Ale pomyśl logicznie... - Jacy ludzie palą książki i wczytują się w oberżyny? Słyszałam, że literatura ma pójść w odstawkę. Jednak nigdy nie przypuszczałam, że jej miejsce zajmą warzywa! Być może już wkrótce biblioteki zostaną zastąpione przez warzywniaki. Nie, stawiam ci ultimatum. - O czym ty mówisz? Ocieramy się o kompletną niedorzeczność! - W tych czasach to nic nowego. Zatem: albo ja, albo ta zaczarowana miłosna gruszka. - Przestań. Oboje siedzieli na krawędzi łóżka. - Której z nas pragniesz bardziej? Zastanowił się. - Wybór nie jest trudny. - Ta rzepa? - Raczej tak. - Tego się spodziewałam. - Poważnie? - W porządku, skarbie. Jestem do tego przyzwyczajona. - Pocałuj mnie na pożegnanie. - Naprawdę było miło. Czasami. - Owszem. - Odwzajemnił pocałunek. - Wolę z języczkiem. - Rozepnij koszulę. - Wgryzła się w jego wargę. - Uwielbiam twoją skórę, ten kolor kawy z mlekiem. Pozwól mi ją zobaczyć po raz ostatni. - Ty ją rozepnij. Lubię, kiedy ty to robisz. - Chyba nie dam rady - wyszeptała. - Trzęsą mi się ręce. - Rzeczywiście. Ale ten podkoszulek chyba potrafisz zdjąć? - Możesz mi w tym pomóc. - Już. A teraz połóż się. Jesteś taka piękna. - Dziękuję - powiedziała. - Dotykaj mnie... proszę. - Tak? - Och, Boże, dokładnie w ten sposób. Masuj ją, łaskocz... i ugniataj. Jezu. I tam też. Och. - Za mocno? - Jeszcze nie. I pieść ją ustami. To mnie uspokaja. A drugą rękę połóż na mojej pupie. I wbij w nią paznokcie. - Dobrze? - Taak. Pamiętasz, że jesteś mi dłużny całą masę oralnych pieszczot? - Niemożliwe? - Co najmniej pół godziny, tak jak obiecałeś. - Pół godziny? Zamknęła oczy. - No dalej. Zabrał się do spełniania jej pragnień, ale po chwili przerwał i spojrzał na nią z niepokojem. - Deedee, o co chodzi? Jej policzki drżały, usta krzywiły się, a czubek nosa płonął. Odruchowo zakryła twarz dłońmi. - Deedee! Wybuchnęła głośnym, nieopanowanym chichotem, prawdziwą kaskadą śmiechu. Sam się roześmiał, co tylko wzmogło jej wesołość. Za każdym razem, kiedy ich wzrok się spotykał, jeszcze zanim któreś zdążyło wypowiedzieć słowo "oberżyna", oboje zaczynali tarzać się po łóżku, pękając ze śmiechu i obejmując się mocno w obawie przed upadkiem. Wielkie jak ziarnka grochu łzy toczyły się po ich policzkach. Obdarzali się nawzajem klapsami i fikali nogami w powietrzu zupełnie jak małe dzieci. Wbił zęby w jej ramię, żeby powstrzymać się przed głośnym wyciem. Deedee próbowała stłumić śmiech poduszką. W końcu podniosła się i poszła do łazienki, żeby wziąć zimny prysznic. Tej nocy już nigdzie się nie wybierał. Dzień dobiegł końca. Rozebrał się z uczuciem ulgi, rozrzucając ubranie po podłodze jak nastolatek, po czym wśliznął się pod jej kołdrę, wdychając jej zapach, którym była przesycona pościel. Wróciła, pogasiła światła i położyła się obok niego. Tuląc się do siebie, twarz przy twarzy, próbowali stłumić coraz rzadsze zachłystywania się i chichoty; na szczęście gra zmysłów stopniowo zastępowała ich rozbawienie. Do tego właśnie służył seks. Leżała teraz z rozłożonymi nogami, umieściwszy ręce pod głową i zmieniała tę pozycję tylko po to, żeby ująć jego dłoń i zachęcić go do podjęcia konkretnych działań w określonym miejscu. On sam nie miał szczególnych wymagań, oczekiwał tylko wspaniałych doznań, pieszczot i dotknięć tam, gdzie sobie tego życzył, w tempie takim, jakie sobie wymarzył. Jej pochwa nie przedstawiała już dla niego tylu tajemnic; chciał zbadać wszystkie jej zakamarki, jak gdyby była jego własnością; wcześniej nie miał pojęcia, że dla tej części kobiecego ciała można żywić tak osobisty i pełen zachłanności stosunek. - Obdarz mnie swoim bakłażanem - powiedziała. - Wypełnij nim moją grządkę. Obsadź nim moją niwę i pozwól, że pobłogosławię go mym świętym deszczem. Znowu zaczęła chichotać; nie mogła się powstrzymać od śmiechu i jej mięśnie na przemian kurczyły się i rozluźniały. Czuł się tak, jakby jego bakłażan dostał się pomiędzy dwa końce harmonii. - Hej - wyszeptał - to dopiero jest życie. - I owszem - odpowiedziała. - Nigdy nie byłeś bliższy prawdy. XVIII Następnego ranka, próbując uniknąć spotkania z lokatorami Deedee, Shahid przekradał się korytarzem, kiedy nagle drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł Brownlow we własnej osobie, wypluwając croissanta. - Tariq, cóż za niespodzianka! Czyżbyśmy mieli tyle szczęścia i przyjęli cię w szeregi naszych domowników? - Proszę? Yyy... nie, raczej nie. - W takim razie, co tutaj robisz? - Brownlow obrzucił go zagadkowym spojrzeniem i stwierdził posępnie: - No tak, rozumiem. Posuwasz moją żonę. - Można to nazwać i tak. - Serio? - Tak. - Kurwa mać. Shahid przyjrzał mu się z zaskoczeniem: nauczyciel akademicki, który z wyraźnym upodobaniem operuje podobnym słownictwem? - Oczywiście - ciągnął Brownlow - sam mam zbliżone zainteresowania, tyle że młodsze. Ale wyobrażałem sobie, że wasza religia bardzo surowo podchodzi do takich spraw. Może czytałem Koran mało uważnie? Czy będziesz tak uprzejmy i któregoś dnia oświecisz mnie w tym względzie? Chyba że po południu zasięgnę rady Riaza. - Świetny pomysł. - Wybierasz się do college'u? - Tak. - Poczekaj na mnie kilka minut, przejdziemy się razem. Powinniśmy poważnie porozmawiać. Przekąś croissanta. Brownlow potknął się na pierwszym stopniu, ale szybko odzyskał równowagę i popędził na górę. Shahid ciągle czekał, kiedy na dole pojawiła się Deedee, jeszcze w pidżamie. Jej twarz nosiła ślady snu; ucałował jej oczy. Wtuliła się w jego objęcia. - No i wyszło szydło z worka. - Wyszło. Do zobaczenia w college'u. - Mam nadzieję. Shahid... - Co? - Pocałuj mnie jeszcze raz. Musiał się bardzo spieszyć, żeby dotrzymać kroku Brownlowowi ryczącemu: - Powinienem ci pogratulować. - Dziękuję bardzo - odparł Shahid, bojąc się dochodzić, czym sobie zasłużył na te wyrazy uznania. - Wiesz, pod koniec lat sześćdziesiątych studiowałem w Cambridge. - Najlepsze lata? - Gdzie tam! Ale brałem udział w rozruchach. Sartre był dla mnie bogiem. - Brownlow spojrzał na Shahida, jakby obawiając się, że uderza w protekcjonalny ton, wymieniając nazwisko, o którym chłopak nawet nie słyszał. - Podobnie zresztą jak Fanon. Deedee czasem o nim wspomina. Wtedy zjednoczeni studenci stanowili siłę - to były czasy, kiedy edukacja się liczyła. Pamiętam, że myśleliśmy, iż udało nam się przełamać wszelkie bariery, a mur lęku i uległości runął raz na zawsze, i już nigdy nie będziemy się musieli płaszczyć przed boskim obliczem władzy. Sądziliśmy, że nadamy historii nowy, bardziej ludzki wymiar. - Brownlow zatrzymał się, wyrzucił zaciśniętą pięść w powietrze i kołysząc się od pasa w dół, zaczął wznosić okrzyki w stronę zgromadzonego przez godzinę szczytu tłumu: - LBJ. LBJ, ilu już padło w wojnie tej?! LBJ, LBJ, ilu padło w wojnie tej?! - rzucił Shahidowi gniewne spojrzenie, po czym próbował otoczyć go ramieniem, ale się powstrzymał. - Znałeś to? - Do tej pory nie. - Przepraszam, że to powiem, ale dla mnie jest po prostu niesłychane, że są dzieciaki, które nigdy nie zaznały takiej oszałamiającej wolności. Tymczasem wy, Riaz i Chad, i dziewczyny też, nie dajecie się zastraszyć ani odseparować i angażujecie się w coś takiego! Jesteście nowocześni, w najlepszym tego słowa znaczeniu - duchowa wielkość i godność są po waszej stronie! - Czy w latach sześćdziesiątych, kiedy w całym społeczeństwie wrzało, nie protestowaliście wszyscy przeciwko cenzurze? - zapytał Shahid. - Każde drzwi musiały stanąć przed nami otworem, wyważaliśmy je z zawiasów, wpuszczaliśmy ożywczy powiew do wnętrza domów! - To musiały być czasy wielkich przemian - zauważył Shahid. - Ostatnio Deedee, to jest pani Osgood, wspominała hasło, którego często wówczas używano. Ciągle wyznaje jego przesłanie: "Nic ponad wyobraźnię". - Musiała to podchwycić od któregoś z naszych znajomych - powiedział niecierpliwie Brownlow. - Jest pan w takim razie zwolennikiem piętnowania tego pisarza? Brownlow cofnął ramię i zamrugał. - Wiem, do czego zmierzasz. Gdyby jeszcze chodziło tylko o tę książkę. Nie wierzysz chyba, że liberałowie - bo to oni zajmują się biciem całej tej pompatycznej piany - rzeczywiście walczą o wolność słowa? - Myślę, że... - Pilnują tylko interesów swojej nędznej kasty. Azjatycką klasę robotniczą i jej zmagania zawsze mieli głęboko gdzieś, może nie? Tymczasem wy zaczynacie walczyć o swoje. Nikt was nie będzie kolonizował, poniżał ani obrażał w waszym własnym kraju. I liberałowie - rekrutujący się spośród najsłabszych i najbardziej zadowolonych z siebie bubków - robią już w gacie ze strachu, bo zagrażacie ich władzy. Liberalizm nie wygra z takimi siłami. Dlatego jeżeli uda ci się spotkać któregoś z nich, powiedz mu, że już wkrótce będzie się paliła nie tylko ziemia pod jego nogami, ale i portki na jego własnym tyłku. - Co pan przez to rozumie? - Już ty dobrze wiesz, co mam na myśli. - Brownlow roześmiał się dziko. Minął ochroniarzy i przekazał im znak pokoju. - Ciao. Tego ranka Shahid pracował w czytelni z całym spokojem, na jaki było go stać. Nie chciał wychodzić, miał złe przeczucia co do rozwijającej się na zewnątrz sytuacji. Swoją drogą, było to doprawdy śmieszne, był przecież studentem i nie mógł się ukrywać w nieskończoność. Jeszcze przed południem wybrał się do stołówki, jednak nie spotkał tam nikogo ze znajomych. Wracał właśnie do czytelni żeby zagłębić się w jakiejś kojącej nerwy lekturze, kiedy zobaczył przechodzących Hata i Sadiqa, którzy dyskutowali o czymś z ożywieniem. Błyskawicznie próbował wmieszać się w tłum studentów kierujący się w stronę sal wykładowych. Ale Hat i tak go zauważył, i chociaż Shahid uparcie wbijał wzrok w podłogę, przepchnął się do niego, wykrzykując zaaferowany: - Jar, zgadnij, co zrobiła! Dosłownie przed chwilą! Sadiq nie może w to uwierzyć. Chad chyba wyjdzie z siebie! - Brałeś coś czy jak? Hat poczuł się dotknięty. - Chodź, nie bądźże takim sztywniakiem, zaraz się zacznie. - Wziął Shahida przyjacielsko pod ramię. - Gdzie byłeś dzisiaj w nocy? - Miałem masę roboty i... - Co się z tobą dzieje? Opuściłeś zebranie. Bracie, bez twoich dowcipnych uwag nie ma żadnej zabawy. - Jar, powiedz mu wreszcie - nie wytrzymał Sadiq. - Już, już. - Hat zwrócił się do Shahida, który próbował wymknąć się cichaczem. - Dzisiaj rano ta nauczycielka, pani Osgood, przyniosła tę książkę. Nie zgadniesz, co powiedziała, wymachując nią jak w reklamie podpasek. Porozmawiajmy o tym, to literatura, powiedziała, temat naszych dzisiejszych zajęć, podobnie jak Orwell. Taka okazja może się już nie powtórzyć, grozi jej wycofanie z obiegu, wolność słowa odchodzi dziś do lamusa. - I co się stało? - Na jej zajęcia chodzą dziewczyna z Syrii, siostra z Iraku i jakiś Pakistańczyk... - Ja, ty kretynie - wtrącił się Sadiq. - A, rzeczywiście. Wkurzyli się tak, jakby obrzuciła ich gównem. "Jakieś uwagi?" - zapytała, krążąc po sali jak dyktator. Jakieś spostrzeżenia?" "Tak" - powiedziałem. "Chciałbym się podzielić z panią swoim spostrzeżeniem. Proszę natychmiast odłożyć tę książkę, zanim ja... zanim... Chyba rozumie pani, o czym mówię, pani Osgood?" - Hat, jak mogłeś zrobić coś takiego? - A dlaczego miałbym siedzieć cicho? O co ci chodzi? Waliłem prosto z mostu: nasi rodzice płacą podatki, a my chcemy się uczyć o osiągnięciach brytyjskiej nauki i czytać arcydzieła, których zazdrości nam cały świat, a nie jakieś steki przekleństw. - Co ci odpowiedziała? - Stwierdziła: "To są zajęcia. Ich częścią musi być wymiana zdań, dyskusja, nawet kłótnia!" - W takim razie wykazała prawdziwy upór. - Tylko do momentu, kiedy zacząłem grzmocić pięścią w stół, bracie. A wtedy podchwyciła to cała reszta, łomocząc jak jeden mąż. Nie spodziewałem się takiego poparcia, w końcu ledwo ich znam. - Mnie przecież znasz - przypomniał Sadiq. - Jak sobie poradziła? - dopytywał się Shahid. - Od razu zamknąłem jej usta. Demokracja wymaga podejmowania akcji. Studenci wystosowali odpowiedni protest. Zdałem Brownlowowi relację z całej sprawy. Powiedział, że musimy zostać wysłuchani. Ludzie tacy jak Osgood, popierający kolonializm, nie dają nam dojść do głosu. Dla niej nie jesteśmy cool, tylko marni kulisi. Dlatego pani Osgood musiała zabrać swoją książkę, zanim któryś z nas nauczył ją rozumu. - Bardzo była zła? - Zła? Człowieku, to bynajmniej nie koniec. To my jesteśmy wściekli! - Co zamierzacie? - Przed chwilą przechodziłem obok pokoju nauczycielskiego, kiedy wyleciała ze stosem ulotek i wręczyła mi to. - Hat pokazał mu kserokopię. - Od jutra zamierza prowadzić nowv cykl wykładów: "Historia cenzury: o randze amoralności. Platon, purytanie, Milton". - Przez chwilę studiował ulotkę w milczeniu. - Jak to się czyta? Baudelaire, Brecht. Tak czy inaczej o jakichś białych tych, no... - To może być naprawdę niezłe - uznał Shahid. - Gdzie można się zapisywać? - Twoje poczucie humoru naprawdę mnie rozbraja. Ale lepiej będzie zatrzymać te dowcipasy dla siebie. Wiesz, co mam na myśli, to dla twojego własnego dobra. Nie sprawdzają się na dłuższą metę. Shahid po raz kolejny próbował się oddalić. - To na razie. - Idziemy tędy - szturchnął go Hat. - Muszę wracać do nauki. - Za późno na naukę! Do akcji wkracza Legia Cudzoziemska! - Oto wkraczamy! - zaintonował Sadiq. Shahid nigdy nie widział ich aż tak podekscytowanych, zwartych i gotowych. W pustej sali lekcyjnej Chad i pozostała część grupy zajmowali się opracowywaniem wielojęzycznych ulotek. Obserwując Riaza, który pewnym głosem wydawał im fachowe instrukcje, Shahid poczuł zakłopotanie, a potem wpadł w konsternację, zauważywszy, że Riaz ma na sobie ubranie pożyczone od Shahida w dniu, w którym spotkali się po raz pierwszy. Pod kurtką Riaz miał dziś czerwoną koszulę od Paula Smitha, zielone lewisy i należące do Chilego skarpetki w kropki. - Chad - zawołał Hat. - Spójrz no tylko na tę ulotkę, jar, to paczuszka dynamitu prosto od Deedee Osgood. Chad rzucił na nią okiem. - Nic się nie martw, bracie, później rozliczę się z tą klępą osobiście. - Zwrócił się do Shahida, kierującego się w stronę drzwi: - Dokąd to? - Do czytelni. Chad kołysał się na palcach, jakby rozgrzewając się przed biegiem. - Nie bądź ostatnim kutasem, musimy nauczyć rozsądku tę sukę. - Odciągnął go na bok. - Twoim zadaniem będzie skombinować odpowiedniej długości kij... - Kij? - Tak, kij - przedrzeźniał go Chad. - Taki od miotły. - Jeśli sądzisz, że przyłożę rękę do bicia ludzi, to chyba naprawdę zwariowałeś! - Zatkniemy na nim to płonące ścierwo, ty głupku! Tak, żeby każdy mógł widzieć nasz protest i wiwatować razem z nami. I postaraj się też o jakiś sznurek! No dalej! - Chad, ja... - Masz tu pieniądze, tylko przynieś mi resztę! - Chad wcisnął mu do ręki pięciofuntowy banknot. - I na co jeszcze czekasz, aż cię pogonię? Shahid odwrócił się ze słowami: - Cokolwiek zrobił, wiem, że ten człowiek ani nas nie opluwał, ani nie wyrzucał nas z pracy. Jeśli się nie mylę, nigdy osobiście nie nazwał cię pakistańskim flejtuchem? Twarz Chada przybrała kolor gliny. Tupiąc głośno, wyprowadził Shahida na zewnątrz. - Ile razy mamy ci powtarzać, że ten sukinsyn rzucił nam gównem prosto w twarz? - Chcę porozmawiać z Riazem - zażądał Shahid, robiąc krok w jego kierunku. - Nie zaczynaj znowu. Prowadziliśmy dyskusję, ale ty wyszedłeś z tą stewardesą! Brat nigdy nie był na ciebie bardziej wściekły. Gdzie maszynopis, który ci powierzyliśmy? - Wiesz, Chad, kiedy tak na ciebie patrzę, robi mi się naprawdę przykro. Bez niego jesteś niczym. - I tu się z tobą zgadzam. - Całkiem jak pies pozbawiony właściciela. - Pies, powiadasz? Chad przygniótł go całym swoim ciężarem, ściągając go w dół za nadgarstki, tak że Shahid musiał walczyć, żeby nie stracić równowagi. - Brudny, zapchlony pies. - Przynajmniej umiem się przyznać do tego, że potrzebuję pana - wysapał Chad. - Nie jestem do tego stopnia zadufany w sobie, żeby sądzić, że wszystko potrafię zrobić sam. Czy to ja jestem stwórcą świata? - zaczął stukać palcem w mostek Shahida, tuż poniżej jego tchawicy, tak jakby zamierzał zrobić dziurę w jego ciele. - Za to wiem, w odróżnieniu od ciebie, że nie jestem śmierdzącym tchórzem. - Chad... - Potrafisz dużo gadać, ale jakoś nigdy nie zabierasz się do działania! A wiesz, dlaczego? Bo miałeś w życiu za lekko! Ten kit, który wciskałeś nam pierwszego dnia, wymyśliłeś po to, żeby wydać się bardziej interesującym! Nie myśl, że nie wiem, jak dobrze umiesz kłamać! Wyciągniemy z tego konsekwencje! Shahid przypomniał sobie, w jaki sposób Chili odrzucał do tyłu głowę i wybuchał śmiechem, kiedy ktoś mu groził, jak gdyby sama myśl o tym, że mógłby zostać pobity, wydawała mu się niezwykle zabawna. Tyle że Chili znał karate i niejednokrotnie korzystał ze swoich umiejętności. Pomimo wszystko Shahid zdecydował się obdarzyć okrągłe, gładkie oblicze Chada najmilszym ze swych uśmiechów. Chad schwycił go za koszulę, przyciągnął do siebie i z hukiem wyrzucił za drzwi. Shahid opuścił college, co prawda nie z własnej woli, ale przynajmniej udało mu się wreszcie od nich uwolnić. Będzie miał czas, żeby zebrać myśli. Wzburzony, szedł prosto przed siebie, prawie nie zastanawiając się dokąd, kiedy dogoniła go Tahira. Szal zsunął się z jej głowy i kosmyki włosów przesłaniały owal wdzięcznej buzi; natychmiast zaczęła je poprawiać. - Shahid, widziałam, co się stało. - Położyła palec na jego wargach. - Ciii... Nie czuj się upokorzony, pamiętaj, że to tylko drobny incydent. Nie możesz zachowywać się tak, jakby nastąpił koniec świata. - Zamierzała dodać coś jeszcze, ale nie chciało jej to przejść przez gardło. - Od samego początku... bardzo cię polubiłam. - Mnie? - Co cię tak dziwi? Jesteś mądrzejszy od nich wszystkich. Tylko dlaczego bez przerwy myślisz o czymś innym? - O moich studiach. Spojrzała na bystro. - A może raczej o kimś innym? - Zaległa cisza. Czekała, ale on nie zamierzał się odezwać. - Ciekawe, o kim? Pozwól, że będę strzelać. Myślę, że chodzi o... - Ruszył do przodu. - Proszę, nie odchodź! Mamy zadanie do wykonania. Shahid! Energicznie zaprowadziła go do sklepu z narzędziami, gdzie zakupili miotłę i kłębek sznurka. Na zewnątrz próbował wcisnąć jej to do rąk. - Oddaj to Riazowi. Nie chciała dać za wygraną, przejrzała jego plany. Pognała Shahida z powrotem do college'u. - To nie jest dobry moment, żeby się poddawać. Musimy w coś wierzyć i zdecydowanie stawać w obronie własnych przekonań, bo w przeciwnym razie ludzie nas zniszczą. Był pogodny, zwyczajny dzień. Zbliżała się pora lunchu, sale były wypełnione ludźmi. Już wkrótce rzesze studentów wylegną na boisko, gdzie on, w towarzystwie brata Riaza, Chada i całej reszty będzie pilnował ognia. Świetnie! Niespodziewanie zapragnął wziąć udział w tym dziele zniszczenia, pozwolić, żeby owładnęły nim zgorzkniały nihilizm, nienawiść i destrukcja. Przez jego ciało przepłynie ta upajająca fala szaleństwa, zupełnie jak kiedyś, na imprezach w Kent. Nagle zauważył jednego z ochroniarzy, schodzącego właśnie po schodach. Ten facet z pewnością skwapliwie wykorzysta fakt, że Shahid nie zastosował się do przepisów. Zakładając, że kij od miotły jest bronią, ochroniarz zatrzyma go, postawi w krzyżowy ogień pytań i każe odmaszerować. A potem wydalą go z college'u. Po południu razem z całym bagażem znajdzie się w pociągu. Jeszcze tego samego wieczoru ma szanse zasiąść z matką do herbatki przyniesionej przez Tipoo i rozkoszować się swoją nową rolą "głowy rodziny". - Co ty wyprawiasz? - strofowała go Tahira. Schował sznurek za pazuchę i zaczął zamiatać posadzkę. - Shahid! Nie potrafił już wskazać różnic pomiędzy rozsądkiem a szaleństwem, dobrem i złem, słusznością i błędem. Gdzie przebiegały granice? Żadne z podjętych przez niego działań nie mogło się dobrze skończyć. A które miało szansę? Kto to mógł przewidzieć? Kto mógłby mu wskazać właściwy kierunek? Wszystko pędziło gdzieś na złamanie karku i nie mógł już powstrzymać biegu wypadków, cały świat wirował, kompasy oszalały. W jego wyobraźni pasma historii splatały się w jeden wielki chaos, a on sam spadał w ziejącą otchłań. Gdzie uda mu się wylądować? Gdyby ochroniarz zapytał go znienacka, ile jest dwa plus dwa, co by mu odpowiedział? Shahid z całym spokojem zamiatał połać korytarza, nie mając najmniejszego pojęcia, po co właściwie to robi. Kiedy strażnik zniknął z pola widzenia, oboje przemknęli cicho na tyły budynku, udając się w stronę boiska, na którym miała się odbyć demonstracja. Po drodze chciał jeszcze raz zobaczyć twarz Deedee. Minęli barak, w którym prowadziła zajęcia ze "swoimi dziewczętami", grupą czarnych kobiet studiujących modę. Jedna z nich z pewnym zażenowaniem stała na krześle, podczas gdy pozostałe chichotały głośno i klaskały. Deedee śmiała się razem z nimi, wytykając palcem obuwie dziewczyny. Była taka promienna i pełna życia, studenci ją uwielbiali! Zamknął oczy i poszedł dalej. - O co chodzi? - Deedee stała już za jego plecami, ciągnąc go za rękę w ustronne miejsce za barakiem. - Dobrze się czujesz? - W jej pytaniu była jakaś intymna szorstkość, jej łagodna twarz znajdowała się tak blisko niego. Tahira cofnęła się, obserwując rozwój sytuacji. Szczękał zębami. Deedee chciała go chronić, czuł, że nigdy nie będzie jej bardziej wdzięczny. Popatrzyła na miotłę i sznurek tak wnikliwie, jak gdyby stanowiły dowód rzeczowy. - Będziesz pomagał dozorcy czy planujesz na tym odlecieć? Kłębek sznurka wypadł mu z ręki. Schylił się po niego. - Zdarzył się wypadek. - Gdzie? - Coś się stłukło. Muszę posprzątać. - Powiedz mi lepiej, do czego tak naprawdę jest ci potrzebny ten sznurek! Odepchnął jej ręce. - Zostaw mnie w spokoju! - Kocham cię i ty o tym wiesz. Potrafisz mi się odwzajemnić podobnym uczuciem? - Skąd ci to przyszło do głowy? Naprawdę bardzo się spieszę. - O czym rozmawialiście? - zapytała Tahira, kiedy oderwał się od Deedee i wyruszyli dalej. - Ocenia jedną z moich prac. - To bardzo zepsuta kobieta. - Dlaczego? - Riaz ma dowody, że jej rodzice to nudyści. - Nawet nie podejrzewałem, że ma aż tak interesującą rodzinę. - Shahid, dlaczego ty zawsze jesteś taki cyniczny? - Po zastanowieniu się stwierdzam... - Tak? - ...że taki już mam sposób bycia. Wpatrywała się w niego z zafascynowaniem. Wróciwszy do sali, Shahid wręczył Chadowi sznurek i miotłę. - Świetnie, świetnie - powiedział Chad, zerkając na Tahirę. - Twarda z ciebie sztuka. Weź to ze sobą. Sadiq kupił kanister benzyny. Hat wyniósł głośniki z własnej sypialni i wypożyczył mikrofon z college'u. W tym czasie pozostali bracia i siostry rozdawali ulotki w stołówce, świetlicy i na schodach, albo czatowali pod salami na studentów wybierających się na lunch. Shahid, Sadiq, Hat i jeszcze kilku innych wyszli na wewnętrzny dziedziniec, wybetonowane boisko do koszykówki. Riaz wybrał je na miejsce dzisiejszej demonstracji. Już po chwili studenci zaczęli wysypywać się z sal i gromadzić na boisku. Niektórzy wspięli się na porzucone tam stare szkolne ławki, żeby lepiej widzieć. Shahid zachłysnął się tą świąteczną atmosferą, pełną śmiechu, pustej ciekawości, dzieciaków rozbijających się na rolkach. Wokół dziedzińca otwierano okna, w których pojawiały się głowy kolejnych gapiów. Rozlegały się okrzyki i owacje. Hat wpuszczał ludzi na boisko i podniesionym głosem przykazywał im zachować ciszę. Shahid z zaskoczeniem zauważył asystującego przy tym Brownlowa. Dziedziniec był już prawie pełen, kiedy Chad przywiązał książkę do kija od miotły i podniósł ją ponad głowy zgromadzonych. Tuż obok całowała się jakaś para, od czasu do czasu podnosząc wzrok, jednak nie przerywając przy tym pieszczot - dziewczyna rysowała wtedy na swej skroni bardzo wymowne kółko - nawet wówczas, gdy Hat oblewał bluźniercze kartki benzyną. Dwaj pracownicy ochrony skierowali się w stronę Chada. Mają zapewne natychmiast zakończyć protest, władze college'u nie mogły przecież wyrazić zgody na przeprowadzenie demonstracji na swoim terenie. To już chyba finał? Ale Shahid nie chciał, żeby im przerwano. Nie potrafił odwrócić się ze wstrętem. Pragnął zobaczyć, jak płomienie pochłaniają książkę, strona po stronie. Kiedy ochroniarze podeszli do Chada, ruszył ku nim Brownlow, wyciągając ręce w uspokajającym geście i zaczynając tłumaczenia. Niestety, jego wada wymowy znów powróciła i strażnicy wymienili rozbawione spojrzenia, bardziej zainteresowani zachowaniem starszego wykładowcy niż całą manifestacją, która zresztą przebiegała bardzo spokojnie. Jednakże Shahid wiedział, że Brownlow, biorąc w niej czynny udział, ryzykuje własną karierę. Spostrzegł Deedee, która wyszła z głównego budynku i stanęła z tyłu w otoczeniu kilku swoich studentek i grupy fanek. - Mój Boże - wykrzyknęła, trzymając się za głowę - co się z nami dzieje! Z zaciekłą stanowczością przepchała się przez tłum do Brownlowa. Była tak wściekła, że mogłaby go pobić, ale gapiło się na nich tyle ludzi, że ostatecznie uznała pomysł za nie najlepszy. Nie powstrzymała się jednak przed ostrym zruganiem swojego eksmęża, który patrzył błagalnie na Riaza, potrząsał głową i jąkał się coraz bardziej, wykonując ustami rozpaczliwe, kurczowe ruchy. Deedee nerwowo chodziła wokół niego w tę i z powrotem, próbując znaleźć coś, do czego mogłaby się odwołać; studenci zaczęli się z nich śmiać, że pozwalają sobie na małżeńskie sceny akurat w takiej chwili. Riaz wziął głęboki oddech. Wszedł na małą skrzynkę przyniesioną przez Hata i wyjął mikrofon z ręki Sadiqa. Aż do tego momentu, czekając gdzieś na uboczu, wydawał się tu całkowicie zbędny, a nawet oszołomiony sytuacją; być może tak właśnie zachowywał się Lenin w Finlandii, zanim nadeszła wreszcie odpowiednia pora, żeby zadziałać. - Dzień dobry - powiedział na próbę i odchrząknął. - Co zamierzacie zrobić z tą książką? - rozległ się natarczywy głos Deedee. Jak się zdawało, Riaz wzdrygnął się z przerażenia, zanim przemówił w stronę odwracających się głów: - Za pani pozwoleniem, chciałbym coś powiedzieć. - Chcecie ją spalić, tak? To mu pomogło. Zwrócił się teraz do wszystkich zgromadzonych: - Wyjaśnię to już za moment. - Czy wy naprawdę rozumiecie, co to oznacza? - zapytała. - Bardzo przepraszam, ale dlaczego władze ograniczają w taki sposób moją swobodę wypowiedzi? Czy dlatego, że jestem Azjatą? - Nie, nie - zaoponował tłum. - Może najpierw powinniście ją przeczytać? - zasugerowała ironicznie. - Pozwól bratu mówić! - ryknął ktoś z okna. - Jego kolej, niech gada! - zgodził się z nim głos z tłumu. - Mów, bracie! - Dawaj, no dalej! - No mów! - Zrozumcie! - odezwał się Riaz, ponieważ głosy wciąż narastały. - To właśnie jest demokracja! - Demokracja! - prychnęła ona. - Mogę już zacząć? - Uważam, że jesteś... - Czy nasi biali zwierzchnicy zamierzają wygłosić nam tu dziś wykład o demokracji? - przerwał jej Riaz. - Czy może chociaż raz pozwolą nam z niej skorzystać? Wszystkie oczy zwróciły się z wyczekiwaniem na Deedee, która przepatrywała teraz cały tłum w poszukiwaniu poparcia. Zauważyła wzrok Shahida. Przez sekundę patrzyła mu prosto w oczy. Próbował się uśmiechnąć, tak jakby mówił jej: "Z pewnością się rozumiemy" - jednak ona, obrzucając go spanikowanym spojrzeniem, szybko odwróciła wzrok. Niektórzy studenci cmokali z dezaprobatą i zaczynali syczeć. Inni chichotali. Czyjś głos przełamał tę pełną pomruków niepewność: - Zjeżdżaj stąd, biała suko! - Spierdalaj! - włączył się kolejny, i jeszcze jeden. Deedee potrząsnęła pięścią w stronę Riaza. - I zbaw nas od tych, którzy chcą nas zbawić! - krzyknęła. Odeszła, nie zwlekając. - Dziękuję - powiedział. - Nareszcie. Teraz mogę już mówić bez przeszkód. Riaz przemawiał ze swą zwykłą ironią, zgrabnie zawieszając głos podczas budowania swojego standardowego argumentu o zbrodniach przeciwko czarnym i Azjatom, popełnianych przez białych w imię ich wolności. Bóg, niczym delikatny wietrzyk, cały czas trwał u jego boku. Shahid przypomniał sobie słowa Brownlowa, który twierdził, że chciałby głęboko wierzyć. Wtedy jego uwaga wydała się Shahidowi bardzo cyniczna, ale teraz nie był już tego taki pewien. W jak wielu życiowych sytuacjach Bóg mógł zapewnić pomoc człowiekowi - przynajmniej w pewnych okolicznościach! Riaz mówił krótko, po czym spojrzał na Chada i podniósł palec wskazujący. Chad pochylił przed nim książkę. Jej kartki trzepotały na wietrze niczym ptasie skrzydła. Hat przytknął do nich zapalniczkę. Sadiq i Tahira odskoczyli natychmiast. Gęsty dym spowił tomik i uniósł się w powietrze. Ludzie gwizdali i wrzeszczeli, tak jakby znaleźli się na pokazie sztucznych ogni. W stronę płonącej książki unosiły się kolejne pięści. A wymachujący nią ponad tłumem dawny Trevor Buss i Muhammad Shahabuddin Ali-Shah, czyli brat Chad w jednej osobie, śmiał się triumfalnie. Sadiq zaczął wiwatować, z niekłamaną przyjemnością przyłączyli się do niego Hat, Tariq i pozostali. Shahid stał pośród tłumu, ani zbyt blisko, ani zbyt daleko. Miał nadzieję, że przyjaciele nie patrzą na niego w tej chwili. Ale w jaki sposób mógłby uniknąć ich spojrzeń? Zerknął na Hata i ten natychmiast to zauważył. Shahid niezwłocznie odwrócił wzrok, pełen poczucia winy, że nie bawi się tak dobrze, jak powinien. Chciał wyglądać neutralnie, chociaż wiedział, że to niemożliwe. Nie było prawdą, że nie czuł zupełnie nic, jak wielu zgromadzonych tu gapiów. Czuł się zawstydzony. Był człowiekiem, który nie potrafił się włączyć w powszechną wesołość; nie umiał też stamtąd odejść. Być może właśnie dlatego narkotyki Deedee tak bardzo przypadły mu do gustu. Przyglądając się mimice Chada, poczuł niejakie zadowolenie. Za żadne skarby nie chciał, żeby na jego własnej twarzy pojawiła się kiedykolwiek taka tępa, ekstatyczna nieugiętość! Bulwersowała go głupota całej tej demonstracji. Jakże ograniczeni byli jej uczestnicy, jak mało inteligentni, jak... żenujące było to wszystko! Ale czy on był od nich lepszy, bo nie odczuwał ich zapału, bo próbował się chyłkiem oddalić? Nie, pozostał letni - to było jeszcze gorsze. Zabrakło mu ich prostoty! - To niesłuszne - powiedział do chłopaka obok. - Co się dzieje z naszą społecznością? - Co się martwisz? - odrzekł student. - To przecież tylko książka. Strzępy rozdziałów i nadpalone kartki wirowały wokół tłumu. Jeden z akapitów odfrunął w stronę Kilburn, kilka urywków poszybowało w kierunku Westbourne Park, połowa okładki uniosła się prosto w niebo. Ktoś wrzasnął: - Wezwali policję! Policja nie cieszyła się w college'u szczególną popularnością. Obecność stróżów prawa, mogła stać się tu zarzewiem dużo poważniejszych konfliktów niż jakaś płonąca literatura na indeksie. Całe zgromadzenie, gwiżdżąc, natychmiast rozpierzchło się we wszystkich kierunkach. W tej samej chwili wysiadł mikrofon. Sadiq biegał w tę i z powrotem, sprawdzając łączność na stykach. Riaz zwinął dłonie w trąbkę i wykrzykiwał słowa napomnienia, przeinaczając fakty. Jego drużyna próbowała się do nich zastosować, jednak zamieszanie przy wyjściu z dziedzińca, do którego unosił Shahida tłum, uniemożliwiało im jakąkolwiek akcję. Stała tam Deedee. Właśnie wyszła z budynku w towarzystwie trzech policjantów. Wskazywała im Chada i Riaza. Na to włączył się Brownlow ze swoimi tłumaczeniami. Chad wypadł na ulicę bocznym wyjściem, cały czas unosząc nad sobą dymiące szczątki zwęglonej powieści, niczym zniszczony parasol, i wyjąc w urdu bez ładu i składu. Riaz potknął się i spadł ze swojej skrzynki, obijając sobie bok. Pozbierał się i spoglądał dookoła baranim wzrokiem, nie wiedząc, co robić. Hat, Sadiq i Shahid wnieśli do środka głośniki Hata w tym samym momencie, w którym straż pożarna wkroczyła drugimi drzwiami. Spalili książkę. Manifestacja nie zakończyła się pełnym sukcesem, ale zaplanowali ją i dopięli swego. Pomimo ognia nie doszło do katastrofy, jak na razie obyło się też bez ofiar. Dyrektorka college' u będzie zmuszona udzielić podpalaczom surowej nagany, ale Shahid wątpił, żeby w obawie przed zaognianiem sytuacji podjęła dalsze kroki. W stosunku do grupy Riaza zawsze była podejrzliwa, lecz bojąc się oskarżeń o rasizm, zapewniła im osobną salę do modlitw i starała się ich unikać nawet wtedy, gdy rozlepiali podżegające plakaty. Studenci kierowali się do stołówki, inni rozchodzili się do sal albo do czytelni. Nastąpił błyskawiczny powrót do normalnego rytmu. Być może brytyjskie instytucje znajdowały się w stanie rozkładu, ale ciągle trwały, egzystując w ten sposób od lat. Podobne drobne zakłócenia, a nawet całe ich dziesiątki, nie stanowiły dla nich poważniejszego zagrożenia, chociaż Shahid niechętnie przyjmował to do wiadomości. Nie potrafił wysiedzieć w czytelni. Spakował swoje rzeczy, wiedząc, że powinien być teraz z Deedee. Mimo to obawiał się jej rozpaczy i gniewu oraz tego, że nie zdoła nic na to zaradzić. Przeczuwał niestety, że demonstracja była przysłowiową ostatnią kroplą i że wszystko między nimi skończone. Na drzwiach swego gabinetu przypięła notkę odwołującą wszystkie jej dzisiejsze zajęcia. Domyślił się, że musiała przedyskutować sytuację z dyrektorką. Nadpalona kartka leżała w rynsztoku przed wejściem do college'u. Obok zupełnie normalnie kursowały autobusy, z otwartych knajpek dochodził zapach kebabu, a ludzie przechodzili ulicą, pchając przed sobą wózki, albo zmęczeni wracali do domów po pracy. Na schodach metra przykucnął jakiś duchowny i czytał Biblię nastoletniemu żebrakowi przesiadującemu tam całymi dniami. Żaden z przechodniów nie zdawał sobie sprawy, że gdzieś w pobliżu spłonęła pewna książka. Możliwe, że niektórych ta sprawa żywo by obeszła. Niemniej jednak tego ranka w City przeprowadzono kolejny zamach bombowy; na wielu drogach zainstalowano już punkty kontroli. Wiedział, że myliłby się, sądząc, iż wszystko dobrze się skończy. Marzył o tym, żeby dowlec się do swego pokoju, zatrzasnąć za sobą drzwi i wziąć do ręki pióro. To był jedyny sposób, żeby odzyskać równowagę. Zniszczenie książki - książki, która stawiała konkretne pytania - było dla niego symbolem pewnego podejścia do życia, które musiał dokładnie przemyśleć. Wspinał się po schodach, zbliżając się do swego piętra, kiedy usłyszał znajome głosy. Zaklął. Pewnie zebrali się u Riaza. Odwrócił się i chciał odejść. Odciął się od tej grupy. To nie on podjął decyzję - porozumienie pomiędzy nimi skończyło się z chwilą, gdy Hat oblał kartki benzyną. Wiedział już, czego nie będzie tolerować, a jednak ogarniały go wątpliwości. Może prawdziwa mądrość płynie z niewiedzy, a nie z pewności siebie? Miał taką nadzieję. Miał też nadzieję, że rozstanie z przyjaciółmi przebiegnie bezboleśnie. Lub chociaż bez zbędnych zgrzytów. Nie zamierzał wywlekać przed nimi swoich żalów; po prostu nie chciał ich wszystkich widzieć, przynajmniej przez jakiś czas. A jednocześnie nie planował unikać swoich byłych znajomych jak jakiś wyrzutek czy przestępca. Życie w college'u stałoby się wtedy nie do wytrzymania. Nie da się im też wypędzić z akademika. Będzie przechodził pod drzwiami Riaza, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Dotarł do szczytu schodów i uświadomił sobie, że nie siedzieli bynajmniej w pokoju Riaza. Chad, Hat, Tahira, Sadią, Tariq i Nina otworzyli jego własne drzwi, w których od czasu urzędowania Chilego brakowało zamka. Stał w progu, obrzucany ich wrogimi spojrzeniami. Nikt się nie odzywał. Nie było na czym usiąść. Hat stał przy jego komputerze, wachlując się dyskietką. Shahid wskazał na jasny ekran. - Może ci w czymś pomóc? Chad wstał, wyrwał dyskietkę z ręki Hata i wsunął ją do kieszeni. Hat odwrócił wzrok. - Idźmy do niej zaraz! - Sadiq jednym zdaniem streścił przebieg rozmowy. Hat spojrzał na Shahida z poczuciem winy. - Nie ma jej w gabinecie. - Sprawdziłeś? - zapytał Chad. Odpowiedź Hata była prawie niedosłyszalna. - Przecież mi kazałeś. - Istotnie. Zapadła cisza. Przerwał ją Sadiq: - Jednego jestem pewien. To ona napuściła na nas policję. - I to bez żadnych skrupułów - dodał Chad. - Sama występuje przeciwko władzy, a jednak chciała, żeby nas zamknęli. Niewiarygodna hipokryzja. - Powiem wam jeszcze coś, o czym się dowiedziałem, ale to wiadomość tylko dla was - odezwał się Sadiq. - Osgood bierze sobie kochanków spośród kreolskich i azjatyckich studentów. Z całą pewnością. - Tahira i Chad wymienili spojrzenia. Hat poważnie pokiwał głową. Sadiq kontynuował: - Donieśli mi o tym wiarygodni świadkowie. W college'u wszyscy wiedzą, że kręci z dwoma rastamanami. Z powodów politycznych wybiera ostatnio tylko czarnych i Azjatów. Tahira poprawiła szal. - Nasi ludzie zawsze stanowili dla białych seksualną atrakcję. Jak tu się dziwić, że oni nienawidzą naszej skromności. - Ta papieżyca pornografii zachęca naszych braci do brania narkotyków - ciągnął Sadiq. - A kiedy się z kimś pieprzy, słychać ją na drugim końcu Londynu, zupełnie jak alarm samochodowy. W dodatku regularnie ma skrobanki. Klinika otworzyła jej już stały rachunek! - Sadiq - upomniała go Tahira. - Zapędziłeś się. Oszczędź nam szczegółów. - Przepraszam. Zresztą, spójrzcie tylko, jak ona się ubiera. Nosi za ciasne ciuchy, opinające się na brzuchu. Wygląda jak ziemniak obleczony w skarpetkę. - Szkoda, że nie było cię tutaj w zeszłym roku - wtrącił się Chad. - Ci postmoderniści sprowadzili jedną z naszych sióstr z drogi prawdy. Nakłonili ją do tego, żeby uciekła od swoich kochających rodziców, którzy skontaktowali się z bratem Riazem i ze mną. Dziewczynę gdzieś ukrywano. Biedni ludzie szaleli z niepokoju. Wymuszono na niej oświadczenie, że nasza religia traktuje kobiety jak obywateli drugiej kategorii. W końcu dziewczyna odnalazła się w jakimś schronisku i zgodziła spotkać z rodzicami, żeby podyskutować. Podyskutować! Wiecie, gdzie była do tej pory? Osgood ukrywała ją u siebie w domu! - Ta kobieta wykradła dziecko rodzicom? - Tahira nie mogła opanować wzburzenia. - Tak! Czy ja ośmieliłbym się ukrywać córkę Osgood w swoim domu i kłaść jej do głowy taką propagandę? A gdybym to zrobił, o co by mnie nie oskarżono? Zostałbym obwołany terrorystą! Fanatykiem! Szaleńcem! My nigdy nie możemy wygrać. Idea imperializmu wcale nie umarła. - Co się stało z dziewczyną? - zapytał Shahid. - Dobre pytanie - odrzekł Chad. - Została zamordowana. - Przez rodziców? - Skąd ci to przyszło do głowy, idioto? Nie, przez samą siebie. Skoczyła do Tamizy. Tak się dzieje z wszystkimi, którzy nie znajdują swojego miejsca. - Nie możemy dłużej tego tolerować - wróciła do tematu Tahira. - Porozmawiajmy z nią. - Tak! - ochoczo poparł ją Sadiq. - Brat Riaz powiedział, że Osgood w najgorszym przypadku straci tylko posadę za atakowanie mniejszości - stwierdziła Tahira. - Ale dzisiaj odmawiała nam wolności słowa i zgromadzeń. Czy nie była to rasistowska cenzura, jak sądzisz, Shahid? Spuścił wzrok. - Czy ona w ogóle rozmawiała z nami kiedykolwiek? - zapytał go Chad. - Dziś - odparł Shahid. - Próbowała. - Wybrała sobie kiepski moment. - Chad odbił piłeczkę. - I chciała z nas zrobić widowisko na oczach całego college'u. Czy chociaż zapytała, czy nie czujemy się znieważani? Czy starała się wytłumaczyć, dlaczego nasze wierzenia są zawsze gorsze od jej wiary? Przecież głosi wszem wobec, że jesteśmy równi? - Ona wierzy w równość, w porządku, ale tylko pod warunkiem, że zapomni o dzielących nas różnicach - powiedziała Tahira. - Bo kiedy podkreślamy naszą indywidualnosć, jesteśmy dla niej gorsi, jako że rzekomo wyznajemy wiarę w zabobony. - I chciała nas wsadzić do ciupy! - Hat dorzucił swoje trzy grosze. - Ja nigdy bym tego nie zrobił, nawet swoim najgorszym wrogom! - oświadczył Chad. - Tak, tak, niech wysłucha wszystkiego, co mamy jej do powiedzenia! Chad spojrzał na Shahida. - Co ty na to? - Ochrona dorwie was, zanim zdążycie powiedzieć Deedee Osgood choćby jedno słowo - powiedział pewnie Shahid. - A ty skąd wiesz? - Poza tym zostaniecie skreśleni z listy studentów. Chad podszedł do Shahida i trzepnął go w tył głowy, tak jakby chciał spędzić jakąś natrętną osę. - Nie będę już tam studiował ani chwili! To ja ich skreślam! Nie lekceważ naszej siły! Gdybyśmy słuchali twoich rad, nie zdziałalibyśmy zupełnie nic poza leżeniem plackiem i gładzeniem się po własnych brzuchach! Ale mój wrodzony geniusz podpowiedział mi, co należy zrobić. Znam jej adres. Dziś wieczorem złożymy jej wizytę. - Co? - Hat nie mógł uwierzyć. - Żeby mogła uczyć, powinniśmy udzielić jej pewnej lekcji - zgodziła się Tahira. - Shahid, chyba przyznasz mi rację? - Mam ochotę uraczyć ją czymś specjalnym. - Sadiq wyciągnął zaciśnięte pięści. - Żeby wszystko dobrze zapamiętała. - Jak można cię za to winić? - Chad podszedł do drzwi. - Riaz czeka na nas w meczecie. Musimy podyskutować przed spotkaniem z panem Rugmanem Rudderem. Ma właśnie wydać decyzję w sprawie ratusza. Shahid zastanawiał się, czy poproszą go, żeby im towarzyszył. Ale Chad tylko poklepał się po kieszeni. - Dzięki za dyskietkę. - A którą wziąłeś? - Jedynie własność brata Riaza. Shahid wyciągnął po nią rękę. - Chad, oddaj mi ją, proszę. - Spadaj. - Nie jest jeszcze gotowa. Dam ci ją dziś wieczorem, kiedy tylko skończę. - Już skończyłeś. - Nie, Chad, jeszcze nie! Oblicze Chada było tak kamienne jak skuta lodem ziemia. - Ależ tak, skończyłeś. Definitywnie. Chad dał znak do wymarszu. Kiedy wychodzili, Sadiq zaczął skandować: - Osgood - z mostu! Osgood - z mostu! Shahid rzucił się na łóżko i usłyszał, jak pozostali, znikając na dole, podchwycili hasło Sadiąa. XIX Musiał ją ostrzec, tylko gdzie miał jej szukać? Pobiegł pędem z powrotem do college'u, ale tam nikt nie wiedział, dokąd poszła. Wsiadł do metra i pognał do jej domu, gdzie jeden z lokatorów powiedział mu, że do tej pory normalnie powinna już wrócić. Dziś jednak nie wróciła. Shahid naskrobał krótki liścik, donoszący, że jej szuka i że spróbuje ponownie, i zostawił go na stole w holu. Chodził po mieście tak długo, aż wykończony kompletnie stracił orientację. W końcu udało mu się znaleźć jakąś budkę i kilkakrotnie próbował się do niej dodzwonić, w nadziei, że może już wróciła. Odpowiadała mu automatyczna sekretarka. Strach, niczym przejmujący chłód, ogarnął całe jego ciało. Klatkę piersiową przygniatał jakiś ciężki kamień; poruszał się z trudem. Każdym, nawet najdrobniejszym mięśniem czuł, że popełnił coś niewybaczalnego. Złapał autobus i wylądował w "Morlocku". gdzie usiadł nad kuflem piwa, teraz opuszczony tak samo, jak wszyscy tam obecni. Ale jeszcze wciąż wierzył, że Riaz jest pełen współczucia i potrafi słuchać, że umie dostrzec i uznać człowieczeństwo drugiej osoby. Jeżeli Shahid zdołałby z nim porozmawiać, sprawa Deedee, a także jego własna, mogłyby zostać rozwiązane polubownie. Ale wszystko to musiałoby się odbyć bez udziału Chada, on nie pozwoliłby mu porozmawiać z Riazem sam na sam. Co tu zrobić? Rozważył wszystko jeszcze raz i wypił parę drinków. Potem wyszedł, mając opracowany pewien plan. Jarzeniówki buczały głośno. Hat był wyraźnie zszokowany. Widok twarzy Shahida napełnił go takim przerażeniem, że postanowił udawać, iż go nie zauważa. Zawahał się przez krótką chwilę, jakby rozważając, co ma teraz zrobić. Shahid nie przestawał jednak uśmiechać się do niego i kiwać głową, co w sytuacji, kiedy Hat uparcie obsługiwał innych klientów, wcale nie było takie proste. W końcu Shahid pozostał ostatnim gościem w restauracji. Hat gorliwie pucował ścierką szklaną ladę. - Nie zbliżaj się do mnie. - Chciałem cię o coś prosić. - Dlaczego? - Hat, proszę. - Czego ode mnie chcesz? - Hat... Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Najwyraźniej zmiękł. Wywołał swojego młodszego brata z pokoju na tyłach knajpki i przykazał mu pilnować interesu, po czym bez słowa poszedł do siebie na górę. Shahid został w restauracji, spoglądając na zegar mikrofalówki. Właśnie miał wychodzić, przekonany, że Hat chciał się po prostu od niego uwolnić, kiedy chłopak wrócił. Nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie, przestraszonego i pełnego nieufności. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? - odezwał się Hat, siadając za stołem naprzeciwko niego. - Co takiego? - Kłamstwa pogorszą tylko twoją sytuację. - Hat, mógłbyś mówić jaśniej? Spojrzał na niego tak, jakby Shahid pozwalał sobie na złośliwe żarty. - Wydrukowałem wiersze Riaza na mojej drukarce. - Już? - Tak. - Teraz rozumiem - pokiwał głową Shahid. - Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom! - Przecież mówiłem, że jeszcze nie skończyłem! - Nie skończyłeś? - Pracować nad poematami prozą... Hat zaśmiał się z goryczą. - Jak sądzisz, co czuł brat Riaz, stojąc tam taki dumny i w ogóle, czekając, aż będzie mógł wziąć do rąk swoje wydrukowane, pachnące farbą wiersze i pokazać je wreszcie znajomym? Wiem, że liczył na to, że przyniosą mu trochę pieniędzy. - Jego rękopis pozostał nietknięty. - Nigdy jeszcze nie widziałem go tak podekscytowanego. A potem, po fakcie, potrafił dobrze ukryć swoje uczucia. To człowiek pełen godności. Ale był naprawdę zdruzgotany. Podobnie jak my wszyscy. Shahid przypomniał sobie słowa: Piach przeganiany wiatrem szepcze o rozpuście Tej opuszczonej od Boga ziemi, Panują jej Lucyfer i kolonialiści; Odsłonięte dziewczęta roztaczają woń Zachodu Okiem pełnym zazdrości Ścigając te, które wyzuły się już ze wstydu. Zaczął przepisywać utwory Riaza w dobrej wierze. Ale pojawiały się w nich słowa, a potem frazy i całe wersy, co do których nie mógł się przemóc, palce zwyczajnie odmawiały mu posłuszeństwa. Kiedy już raz zarzucił dosłowne przepisywanie, nie potrafił do niego wrócić. To było wtedy, kiedy sprawy pomiędzy nim a Deedee układały się jak najlepiej - chęć opisywania tajemnicy tego wielkiego cudu uważał za najzupełniej naturalną. - To było jak misterium - tłumaczył Hatowi. - Misterium czego, jar? - Namiętności. Hat obrzucił Shahida takim spojrzeniem, jakby zamierzał go natychmiast udusić. - Możliwe, że czasami nachodzą mnie brudne myśli, ale to, co ty napisałeś... Ty sprośny wieprzu! - Nigdy nie zdarza ci się snuć seksualnych fantazji? Hat spiorunował go wzrokiem. - Wszyscy dobrze wiedzą, że lubię przeglądać świerszczyki i w ogóle. Ale nie pisuję esejów o dziewczynach rozkładających nogi... - Ani o zapachu ich włosów, ani o ich delikatnej skórze pod kolanami... - Tak! Ani o woniach ich ciała, ani o żadnych takich - o ludziach obwąchujących nawzajem swoje te, no wiesz, przyrodzenie. - Czy to nie Bóg obdarzył nas przyrodzeniem? - Ale w życiu nie napisałbym nic podobnego i nie oddałbym czegoś takiego do druku! Nie mieszałbym tego ze sprawami religii! - Jednak je przeczytałeś. - Ja? - Hat, czy poza słowami krytyki, które już wygłosiłeś, znalazłeś w tych wierszach coś, co ci się spodobało? Tak czy nie? Przez moment Shahid miał nadzieję, że Hal się podda i znowu będą przyjaciółmi. Czy to, co ich łączyło, nie było ważniejsze niż ta kłótnia? Ale Hat ciągle patrzył na niego z mieszaniną gniewu i zakłopotania i nerwowo rozglądał się wokół, jakby licząc na to, że ktoś przyjdzie mu jednak z pomocą. - Jesteś wcielonym diabłem, podwójnym agentem na usługach naszych wrogów! - Nie, Hat, jestem ciągle twoim przyjacielem, jeśli tego chcesz. - To dlaczego nas znieważyłeś? Jak mogłeś zrobić bratu Riazowi coś takiego? Jeśli wolno spytać: jaką krzywdę wyrządził ci kiedykolwiek? - Shahid wiedział, że nie potrafi mu tego wytłumaczyć, za bardzo się wstydził. Próbował powstrzymać łzy. Hat miał rację. Spalili książkę, ale co najlepszego zrobił on sam? Nadużył zaufania przyjaciela, w dodatku nie zastanawiając się nad tym ani przez chwilę. Nie miał prawa się skarżyć. - Chad mówił mi, że brat Riaz uratował ci życie. Czy to prawda? A ty masz jeszcze czelność zawracać mu głowę w takiej chwili! Jest bardzo zajęty nowymi planami. - Jakimi? - I wszystko inne traktuje jak dopust Boży. - Co zamierza? - Nie mogę ci powiedzieć. Ale tę książkę potępi wkrótce sam Rugman Rudder. On, najważniejszy człowiek w całym okręgu, uważa, że to moralne dno. Jak możesz z nim polemizować? - Rozumiem. - To świetnie. Wstali. Shahid wyciągnął rękę na pożegnanie. Hat cofnął się, patrząc na niego dziko. - Dokąd to się wybierasz? - Co? Lepiej już pójdę. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - powiedział z zakłopotaniem Shahid. - Nie! Zostań! - Po co? - Może coś zjesz? - Nie mam apetytu. Prawie tak, jakby robił to zupełnie niechcący, Hat wyciągnął rękę i go popchnął. Nie był to silny cios, ale zadany znienacka wystarczył, żeby Shahid, który zbierał się właśnie do odejścia, potknął się i zatoczył na lodówkę, w której przechowywano napoje. Wisząca nad nią półka z marynatami spadła ze ściany i wielkie słoje roztrzaskały się na podłodze, opryskując swą oślizłą zawartością wszystko wokół. Hat był naprawdę przerażony rozwojem wypadków, zwłaszcza gdy jego ojciec wybiegł z pokoju obok i nie wdając się w analizę sytuacji, od razu zamierzył się rodzicielską dłonią na głowę Hata, pośliznął się na piklach - wymachując przy tym nogami, jakby ćwiczył kroki kankana - i z impetem wylądował na ziemi na wznak. Teraz leżał, macając dłońmi w sosie z owoców mango i miotając głośne przekleństwa. Shahid pozbierał się z podłogi, oczyścił z rozpaćkanych marynat najlepiej, jak potrafił i podszedł do drzwi. Potłukł się. - Tak. - Co? - To prawda. Wyratował mnie od śmierci. - Uratował cię. To dlatego zwróciłeś się przeciwko niemu? - Hat, proszę, uwierz mi. Bawiłem się, grałem słowami i pojęciami. - Pewnie myślisz, że możesz kpić ze wszystkiego? Powiem ci coś, niektóre rzeczy zwyczajnie nie są śmieszne. - Zwyczajnie nie. Najczęściej one właśnie są najśmieszniejsze. - Nie mogę tego słuchać! Czy ty w ogóle w nic nie wierzysz?! - Nie wiem, Hat! Ale potrzebuję twojej pomocy. Muszę uporządkować swoje życie, odnaleźć właściwe proporcje. - Zgoda. Ale nasza religia nie jest czymś, co możesz przyjąć na próbę, to nie garnitur, który można włożyć i sprawdzić, czy dobrze leży! Musisz od razu kupić cały komplet! Obrzydzenie Hata wyprowadzało go z równowagi. Shahid chciał go szarpać za kołnierz i krzyczeć: jestem ciągle tą samą osobą, Hat, od dnia, w którym mnie poznałeś, nie zmieniłem się ani na jotę... Pochylił się do niego. - Proszę, Hat, pomóż mi. - W czym? - Muszę porozmawiać z Riazem sam na sam. Chociaż przez pół godziny. Chcę mu wszystko wyjaśnić. Czy mógłbyś z nim o tym pomówić, tak żeby Chad się nie dowiedział? Ale Hat nie chciał nawet o tym słyszeć. - Ufaliśmy ci, Chad i my wszyscy, może poza Tahirą, która od samego początku twierdziła, że jesteś egotystą i źle ci z oczu patrzy. A potem Riaz oddał w twoje ręce te tak pełne wyrazu słowa. Dla każdego z nas byłoby to zaszczytem! Ale on uważał, że jesteś kimś wyjątkowym. - W miarę jak Hat rozwodził się nad tym tematem, jego gniew narastał, tak że w końcu nie potrafił już ogarnąć umysłem ogromu zbrodni, której dopuścił się Shahid dotkliwie w paru miejscach, ale nie miał teraz zamiaru zatrzymywać się i oglądać obrażeń. Chciał jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, zanim jeszcze znowu coś rozbije czy zniszczy. Podnosząc wzrok, zauważył Chada, który przechodził przez ulicę. Musiał wiedzieć, że znajdzie tu Shahida, kierował się prosto na niego. Pewnie Hat poszedł wtedy na górę po to, żeby do niego zadzwonić. Chad w rzeczy samej nie wydawał się pokojowo usposobiony. Shahid pospiesznie oderwał się od drzwi, ruszył w górę ulicy, przeszedł na drugą stronę i skręcił za róg, łokciami torując sobie drogę w tłoku. Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Nie mylił się: Chad rzeczywiście pobiegł za nim. Pomimo swego ciężaru i wielkich stóp rozjuszony Chad rozwijał prędkość niczym szarżujący dzik. Pędził ulicą, nie rozglądając się na boki; zacięte usta, zaciśnięte pięści, pełna gotowość do ataku. Shahid biegł najszybciej, jak potrafił, ale ciągle zwalniał do kulejącego marszu. Chciał zamienić kilka słów z Chadem, który z wolna coraz bardziej przypominał przekłutą dętkę: powłóczył nogami, potykał się i wyglądał, jakby lada moment miał się przewrócić na wznak. Ale za każdym razem, kiedy Shahid zwalniał kroku, Chad potrafił wykrzesać z siebie nowe siły, odżywał w jednej chwili i kontynuował ten morderczy bieg. Koniec końców kondycja Shahida okazała się lepsza. Pracując płucami ze wszystkich sił, udało mu się zostawić Chada daleko w tyle. Szukał ucieczki, rzucając się do wejścia pasażu handlowego i mijając pędem sklepy Our Price, Habitat, Dixons i the Early Learning Centre. W końcu, ciężko dysząc, wypadł tylnym wyjściem. Wydał cichy okrzyk radości, widząc, że zgubił Chada w tłumie. Zachwiał się i przysiadł na krawężniku; serce waliło mu jak młotem, a przed oczami wirowały mroczki. Tym razem, kiedy nacisnął dzwonek u drzwi Deedee, otworzył mu Brownlow. Shahid poszedł za nim do frontowego pokoju i przyglądał się, jak ten gwałtownymi ruchami oczyszcza półki z książek, wrzucając je do kartonów. - Gdzie jest Deedee, doktorze? - zapytał go ochryple. Brownlow, pełen napięcia po spożytym niedawno alkoholu, nie przerywał gorączkowych działań, ciskając wokół wszystkim, co tylko wpadło mu w ręce. Były tam książki o Chinach i Związku Radzieckim, przewodniki po Europie Wschodniej - Deedee opowiadała mu, że jej mąż od trzech lat nalega, żeby spędzili wakacje w Albanii; dzieła Marcuse'a, Milibanda, Deutschera, Sartre'a, Benjamina, E.P. Thompsona, Normana O. Browna; traktaty o marksizmie i historii, marksizmie i wolności, marksizmie i demokracji oraz marksizmie i chrześcijaństwie. Były tam także płyty, na widok których Shahid przykucnął i zaczął je przerzucać, niespodziewanie chwaląc sobie milczenie Brownlowa: Traffic, King Crimson, Nick Drake, Carole King, John Martyn, Iron Stool, the Condemned, Police, Eurythmics. - Gdzie ona jest? - Wynoszę się stąd i już nigdy nie zamierzam wrócić - odezwał się Brownlow, jakby trochę nie na temat. - Jeśli pan wie, proszę mi powiedzieć. - Na szczęście, niewiele wiem o własnej żonie. Może sypie właśnie kolejnymi nazwiskami na policji? - Proszę łaskawie zamknąć mordę. Jest pan gnidą. Sprawił mu tym wyraźną przyjemność. - Dlaczego ona nie raczy informować cię o takich sprawach? - zapytał Brownlow. Shahid otworzył jedno z jego piw i wypił połowę. - To nie tak. - Cóż za bałagan. Gdybym był tak przystojny jak ty, rozejrzałbym się za dużo lepszą partią. - Nie rozumiem? - Jesteś przez nią mile widziany, ale to pokolenie kobiet oczekuje od nas stanowczo zbyt wiele. Wiesz, do czego sprowadził się cały ten ich szumny feminizm? Garść zgorzkniałych, białych, należących do klasy średniej sekutnic robi, co chce. Komu są potrzebne te wszystkie spory, cała ta agresja? - Doktorze... - Zamknij się! Te baby, one zmuszą cię, żebyś jak jakiś sługus stawał na każde zawołanie, a potem obedrą cię z twoich pieniędzy, z twojej dumy, z każdej najmniejszej pieprzonej rzeczy, tak jakby to, że czują się poniżone, było wyłącznie twoją winą. Ktoś taki jak ty, kto może osiągnąć w życiu wszystko o czym tylko zamarzy, powinien znaleźć sobie jakieś słodkie, młode, blondwłose stworzenie, które karmiłoby cię własną piersią - i iść na rozkoszną łatwiznę. Taak. To właśnie bym zrobił. - Brownlow oblizał wargi. - Dzięki - powiedział Shahid. - Brzmi zupełnie rozsądnie. Rozsiadł się na krześle. Oddychał nierówno. Mdlący zapach ćatni z owoców mango unosił się z jego spodni. Dopił puszkę i rzucił ją pomiędzy śmieci walające się na podłodze. - Kto cię ściga? - zapytał Brownlow. - Proszę mi najpierw powiedzieć, dokąd zabiera pan te książki? - Należą do mnie. Czemu miałbym je tu zostawiać? - Może rozpalimy sobie z nich jakieś małe ognisko, żeby się ogrzać, co? - Nie rób sobie jaj. - Ale wypadł pan z gry, prawda? Już na dobre? - W jakim sensie? - To nasze pożegnanie. Został pan zwolniony. - A ty skąd o tym wiesz? No dobrze, tak. Nie potrzeba od razu synoptyka, żeby stwierdzić, skąd wieje wiatr. Będę miał mnóstwo czasu, żeby oddawać się lekturze, czyż nie? Historia, filozofia, nauki polityczne, literatura. Już się nie mogę doczekać. - Czyżby? Shahid czuł się osaczony. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Podszedł do okna i przycisnął dłonie do chłodnego szkła. W pokoju było ciepło, ale przez szpary czuł gwałtowne podmuchy wiatru. Wytężył słuch, aby ze zgiełku miasta wyłowić wszelkie niecodzienne odgłosy. Bał się Chada i spółki, którzy mogli się nagle wynurzyć zza żywopłotu ze swymi maczetami, nożami do mięsa, młotkami. - Czego tu jeszcze można uczyć? - ciągnął Brownlow. - Jak świat ma przetrwać, skoro nie ma już żadnej wiedzy do przekazywania? Shahid przekradł się przez dom do tylnego wejścia. Sprawdził ogród i zablokował klamkę krzesłem. - Wyjadę i we Włoszech zacznę żyć od nowa, choćbym miał zamieszkać w namiocie - mówił dalej Brownlow. - Tamtejsi ludzie wiedzą, że życie mamy tylko jedno, i potrafią się nim naprawdę cieszyć. Shahid zwalił się na fotel. Wstrząsały nim silne dreszcze. Najbardziej na świecie pragnął wrócić teraz do domu, położyć się we własnym łóżku i dokładnie przemyśleć sytuację. Ale jego pokój, z Riazem mieszkającym tuż za ścianą, był ostatnim miejscem, do którego mógł się udać. Jeżeli problemy nie znajdą optymalnego rozwiązania, w ogóle będzie się musiał stamtąd wyprowadzić. Brownlow mozolił się w pocie czoła, chrząkając głośno przy pustoszeniu półek z książkami i taszczeniu kartonów w pobliże drzwi, mamrocząc do siebie: - Ta jest moja. Nie. Jest jej. Nieważne, biorę ją tak czy inaczej. Nie, tej nie chcę, wiążą się z nią złe wspomnienia... - Teraz zaczął wyrzucać książki na podłogę. - Tej nie ma sensu zabierać, ani tej, ani tamtej też. Co bym zrobił z tymi wszystkimi bezużytecznymi słowami? Związek Brownlowa i Deedee rozpadł się ostatecznie. Możliwe, że nie zobaczą się już nigdy więcej; jeśliby jednak się spotkali, z trudem znaleźliby dla siebie słowa powitania. Shahid myślał o tym, co Riaz powiedział kiedyś w meczecie: bez niezachwianej moralności, niczym bez ramy, o którą możnaby oprzeć kwitnącą miłość - moralności danej od Boga i przyjętej przez społeczeństwo - prawdziwe uczucie było niemożliwe. W każdym innym przypadku ludzie tylko brali się wzajemnie w dzierżawę na jakiś czas. W tym bezbożnym interludium mieli nadzieję znaleźć rozkosz i rozrywkę, liczyli także na to, że w drugim człowieku uda im się odkryć coś, co ich dopełni. I jeśli wzajemne oczekiwania nie zostały szybko spełnione, po prostu odchodzili i ruszali dalej. I dalej. Czy w tej sytuacji można w ogóle mówić o trwałości związku czy głębokim wzajemnym poznaniu? On i Deedee rzucili się w wir nieodpartej fascynacji. Umówili się parę razy, zwierzali się sobie nawzajem i oddawali najbardziej ekstatycznym namiętnościom, jakie mogły się stać ludzkim udziałem. Chociaż, czy uprawiana przez nich miłość nie ograniczała się wyłącznie do wymiany dokonań i umiejętności? Ja zrobię to, ty zrób tamto. Co naprawdę o sobie wiedzieli? W życiu tej drugiej osoby byli jak turyści. Co stawało na przeszkodzie jej kolejnym azjatyckim czy czarnym kochankom? Dlaczego nie miałaby go zdradzić? Być może zmieniała kochanków rok po roku, wykorzystując mężczyzn tak samo, jak Chili wykorzystywał kobiety, i opuszczając ich po końcowych egzaminach? Możliwe, że Deedee go porzuci. Albo to on przestanie się z nią widywać. Niby dlaczego nie? Co tak naprawdę ich łączyło? Być może pewnego dnia, w niezbyt odległej przyszłości, Shahid będzie robił to samo, co w tej chwili Brownlow: dzielił ich własność. I, zupełnie tak samo jak on teraz, jakiś następny pełen nadziei facet będzie już czekał w kolejce. Przez chwilę pomyślał o Riazie i to sprawiło, że zadrżał z odrazy. Jakże tępy i obłudny był ten człowiek, jak ciasny i parafiański miał umysł, jaki pełen złości i pogardy! - Hej! - przerwał jego rozmyślania Brownlow. - A może byś mi pomógł? Nie mając pojęcia, co powinien zrobić, i licząc na to, że jakieś rozwiązanie przyjdzie mu jednak do głowy, Shahid zabrał się do pomocy. Ale kiedy ruszył w kierunku najbliższego stosu książek, zauważył dziwny, pomarszczony przedmiot, przypominający wnętrze ucha krowy, który leżał na okładce jednej z powieści. - Jezu, a to co? - Podniósł to coś z obrzydzeniem. - A jak myślisz? - zapytał Brownlow. - Chyba nie zgadnę. - W rzeczy samej, to stara oberżyna - wyznał Brownlow. - Tak. Dokładnie. - To ta? - Proszę? - Czy to jakieś warzywo, które Deedee zapomniała zamarynować? Czy może jest to cud? Brownlow spojrzał na niego chytrze. - W pewnym sensie. I owszem, to właśnie ta. - W takim razie, co ona robi w pańskim pokoju? - Cholera, nie było czasu się nad tym zastanawiać. Co niby miałem zrobić z takim objawieniem? - Wierzę, że mi pan powie. - Musieliśmy ją pokazać kumplom Ruddera. - Udało się wam przyprzeć ich do muru? - Co ty, zgłupiałeś? Brałeś coś? Niech zgadnę, kto cię poczęstował. Edukuje cię odpowiednio, na braki w tej dziedzinie wiedzy nie możesz się uskarżać - zachichotał złośliwie Brownlow. Shahid otworzył następne piwo. - Sukinkoty nie chciały jej wystawić w ratuszu bez uprzedniego rzucenia na nią okiem - ciągnął Brownlow. - A para, która ją odkryła, miała już po dziurki w nosie tłumów przewalających się przez swój dom. Dlatego wzięliśmy ją i pokazaliśmy radnym. Kiedy wreszcie przestali się śmiać, bez zastanowienia wetknąłem ją do kieszeni. - Jeszcze ciągle zamierzają wystawić w ratuszu obok portretu Mandeli? - Nie wydaje mi się. - Dlaczego? - Rudder chciał iść na ustępstwa. Ciągle powtarzał, że poprze islamskie szkolnictwo, co z całą pewnością figuruje w programie Riaza. Ale w sprawie oberżyny nigdy nie zdobyłby się na zorganizowanie wystawy. "To niewłaściwy moment" - tłumaczył. Spalenie książki przysporzyło Riazowi wrogów. Nazistów i tak dalej. - A co pan o tym sądzi? Brownlow zaczął się jąkać. Zasłonił usta ręką i pochylił się do przodu, tak jakby miał zwymiotować. - Muszę przyznać, że c-c-c-ałe to c-c-ałopalenie stało mi kością w g-g-g-ardle - wykrztusił w końcu. - Ale poczucie solidarności nie pozwoliło się panu wyłamać? - Naturalnie. Jakie znaczenie ma to, co ja myślę? Wytłumaczyłem Rudderowi, że Riaz i jego przyjaciele nie są nazistami. I że wasza sprawa opiera się na dosyć osobliwych przesłankach. - Tak. Czy Riaz był bardzo rozczarowany odmową Ruddera? Brownlow zdołał się kontrolować na tyle, żeby wydukać: - P-po s-s-spaleniu książki chyba uznał, że mamy sz-szczę-ście, że Rudder w ogóle wpuścił nas do gabinetu. Myślę, że Rudder zerwie kontakty z Riazem na jakiś czas. Ale powiedział jedną ważną rzecz. - Jaką? - Że zamierza publicznie uznać książkę za o-o-obelżywą i zażądać jej wycofania. Co zabawniejsze, lider konserwatystów zdecydował się zrobić to samo. Oczywiście obaj świetnie zdają sobie sprawę, że nigdy do tego nie dojdzie. - To po co to robią? - Nie bądź naiwny, mamy tu w okolicy bardzo liczną azjatycką społeczność. Skądinąd Riaz jest dla niej zbyt r-r-rewolucyj-ny - jak na razie. Mówiąc szczerze, po tej rozmowie wyglądał na trochę zasmuconego, tak jakby Anglicy od zawsze traktowali go protekcjonalnie. Ale nie ma zamiaru się poddać. Jego czas - a może raczej rola - dopiero nadchodzi. On ma bardzo odpowiednie cechy charakteru, nie za wiele, żeby nimi przytłaczać, ale wystarczająco dużo, żeby pozwoliły mu dotrzeć do odpowiednich ludzi. Chociaż będzie musiał poruszać się tak, jak wiatr zawieje i porzucić bezpośrednie akcje. Mówiłem ci już? Zaproszono go do telewizji. - Riaza? - Zadzwonił do niego producent jakiegoś emitowanego późnym wieczorem programu i zapytał, czy Riaz nie przedstawiłby swoich poglądów na antenie. - I co on na to? - Powiedział, że musi przedyskutować sprawę z przyjaciółmi. Ale bardzo mu to pochlebiło. - Serio? - Jego małe oczka aż promieniały. Nie może się doczekać. Pokusa chwyciła go już w swoje szpony. - Wcale nie jestem pewien, czy on pójdzie dalej tą drogą. - Nie? Dlaczego? - Skończy w kompletnym zapomnieniu. - Zobaczymy - powiedział Brownlow. - Dla ludzi show-biznesu Riaz jest fascynującym dziwakiem. Nigdy wcześniej nie spotkali nikogo podobnego. Może skończyć jako gospodarz własnego talk showu. - Brownlow kontynuował pakowanie, ale co chwilę przystawał, żeby zerknąć na Shahida, który w zadumie obracał oberżynę w palcach, tak jakby chciał mu coś powiedzieć. - Rzecz w tym, że ta religia - wszystkie te przesądy, formy kultu, nabożeństwa, modlitwy - niektóre z nich są piękne, inne interesujące, a wszystkie mają dokładnie sprecyzowany cel. Ale kto mógł przypuszczać, że przeżyją racjonalizm? Jednak ledwie zdążyłeś pomyśleć, że Bóg umarł i został złożony do grobu, uświadamiasz sobie, że On tylko szykował się, żeby zmartwychwstać! Dzisiaj każdy ostatni skurwiel odkrywa w sobie jakiś Boży głos. I kimże ja jestem, żeby to kwestionować? - Właśnie. Odpowiadam, że jest pan jedynie żałosnym łachudrą, doktorze. - Dziękuję. Czy to oni zgłupieli, czy też ja zwariowałem? Dokąd mnie to w końcu zaprowadzi? - A dokąd ma pana zaprowadzić? - Ponieważ, ponieważ, ty i-idioto, wszystko, w co wierzyłem, okazało się jednym wielkim gównem. Do samego końca lat siedemdziesiątych kłóciliśmy się o rolę społeczeństwa po dokonaniu r-rewolucji, o naturę dialektyki, znaczenie historii. A w tym czasie, kiedy my debatowaliśmy na łamach dzienników, nasza rewolucja poszła się moczyć. Brytyjczycy wypięli się na edukację, gospodarkę mieszkaniową, sz-sztukę, sprawiedliwość, równość... - Dlaczego? - Bo są bandą pieprzonych, zachłannych, krótkowzrocznych p-pizd! - Klasa pracująca? - Tak! - Bandą pizd? - Tak! - Brownlow toczył wewnętrzną walkę, żeby się opanować. - Nie, nie, to dużo bardziej skomplikowane. Ogromnie skomplikowane - szlochał. - Nie mogę powiedzieć, że oni nas zdradzili, chociaż tak, tak właśnie uważam! Nie, to nieprawda, nieprawda! Oni zdradzili samych siebie! - Wyciągnął koszulę ze spodni i wytarł nią mokrą twarz. Opuścił ręce, podniósł głowę i z drżącymi ustami skierował swe myślące czoło w stronę sufitu. - P-p- poderżnij mi gardło. Proszę. Jestem skończony, w przeszło czterdziestej wiośnie życia. Nie mam dokąd iść! Skończ ze mną, zanim stoczę się jeszcze b-b-b-bardziej! Shahid poderwał się i podbiegł do okna. Wydawało mu się, że usłyszał pokaszliwanie Chada. Ukrył się za zakurzoną zasłoną i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. - Nie musi pan błagać mnie, Brownlow, amatorzy podrzynania gardeł właśnie sprawdzają pański adres. Powinni nadejść lada moment. Jeżeli pozostanie pan w tej pozycji, zbawienie to tylko kwestia czasu. Nie dostrzegł nikogo. Ale było ciemno; jeżeli jego wrogowie już tutaj dotarli, znalazł się w pułapce. Brownlow, bełkoczący jak Gogolowski szaleniec oczekujący na kaftan bezpieczeństwa, raczej go nie ochroni. - Bo cóż mi jeszcze pozostało? - jęczał Brownlow, puściwszy jego uwagi mimo uszu. - A miłość? - Miłość? Dlaczego? Ty ją znalazłeś? - Ja? Ja nie wiem. - W ramionach mojej żony? - Dlaczego mnie pan pyta? Nie wiem tym bardziej. - A ja tak. Każdy, kto ci się przyglądał podczas palenia książki, mógł zauważyć, że wpadłeś jak śliwka w kompot. - Czyżby? - Jesteś w jeszcze gorszej sytuacji niż ja. - Brownlow zdołał wykrzesać z siebie uśmiech wyższości. - Przed kim się ukrywasz? Wyglądasz, jakbyś, kurwa, skamieniał ze strachu. Szukają cię "przyjaciele"? Chcą, żebyś wyznał przed nimi wszystkie swoje zbrodnie? Jeżeli Deedee wkrótce się nic pojawi, co wydawało się Shahidowi zupełnie prawdopodobne, nie zostanie tu ani chwili dłużej. Nie, żeby Brownlow nie budził teraz jego sympatii. Był wprawdzie rzeczywiście irytujący, ale Shahid dał się już omamić jego szalonej szczerości. Wyjrzał na ulicę i nie zauważył na niej nic podejrzanego. Odwrócił się, żeby pożegnać się z Brownlowem, który grzebał w swoich płytach. - Shahid, Shahid, gdzie jest Hey Jude! Znasz ten singiel? - Kiedyś słyszałem. - A nie widziałeś go, kiedy tu myszkowałeś? Chcę posłuchać, jak McCartney śpiewa His world a little colder. I jak George i John wtórują mu tym swoim na, na, na, na. Muszę to usłyszeć, natychmiast! - Brownlow pochylał się nad pudłem. - Ta płyta, Biały album, nie Parlophone'u, tylko tej wytwórni z jabłkiem, z Revolution na stronie B, ten facet w płaszczu przeciwdeszczowym, twarz Paula w Top of the Pops, wszyscy śpiewają... - Shahid na palcach wyśliznął się z pokoju. - A, jest! Miłość, wolność, pokój, jedność! Wszyscy razem - a jednak każdy osobno! Shahid zawrócił i wziął niewielki rozbieg, jakby przygotowując się do rzutu karnego. Po czym wycelował i wymierzył Brownlowowi okrutnego kopniaka w tyłek. Brownlow, niczym rasowy nurek, szczupakiem wylądował na stosie książek i zarył głową w pusty karton. Chociaż sponiewierany, leżał tam i nie przestawał jęczeć: - I to właśnie stanowi sedno sprawy... samo sedno! Nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Usatysfakcjonowany Shahid wziął głęboki oddech i skierował się do drzwi. Wyszedł w przenikliwie zimną i słotną noc, ale przypomniał sobie jeszcze o czymś. Wrócił po oberżynę, wepchnął ją do kieszeni, zabrał piwo i opuścił dom. XX - W samą porę, mój chłopcze. Chili stał przy barze. Ogolił się, pod marynarkę od Armaniego włożył dziś białą koszulę i najwyraźniej zdołał się doprowadzić do porządku. Za sprawą kilku ruchów grzebienia nie wyglądał już na bywalca "Morlocka". Barman zapytał go, czy wybiera się na pogrzeb. - Nasi klienci kopią w kalendarz dość często - wytłumaczył. - Chyba że oczekują w więzieniu na łaskę Jej Wysokości. Nie mów, znowu ktoś umarł? - Nie dzisiaj, przyjacielu. Ja i mój brat musimy złożyć pewną wizytę. Ale myślę, że wyjdziemy z tego cało. - Chili zerknął na Shahida, jakby ten był jego wspólnikiem w jakimś niebezpiecznym przedsięwzięciu. - Zresztą, nie pierwszą tego dnia. Byłem dziś zajęty, zajęty i jeszcze raz zajęty. Dwaj staruszkowie stoczyli się na podłogę, przewracając stół. Walczyli zażarcie, gryząc jeden drugiego po twarzy swymi bezzębnymi dziąsłami niczym baraszkujące psiaki. W innym rogu, w którym usadowił się mężczyzna z walizką pełną zegarków i skarpet, próbując prowadzić handel wymienny, zaczęły się targi. Shahid obojętnie przyglądał się tej scenie. Jego znużone powieki opadły, a wtedy pojawiły się pod nimi wirujące, rozżarzone mroczki, nad którymi nie mógł zapanować. Był wściekły, rozgorączkowany, serce toczył mu świdrujący, bezlitosny niepokój, podczas gdy jego kumple z pubu byli zrelaksowani, prawie zadowoleni z życia i szeptem wymieniali jakieś uwagi. - Nie wybieramy się chyba zbył daleko? - zapytał. - Mój drogi, ty się nigdzie nie wybierasz - odpowiedział Chili. - To interes. - Świetnie. Ty i ja mamy już wspólne interesy. Chili odwrócił się do niego. - Rano wziąłem Strappera na odwyk. Ale nawet oni nie chcieli gnojka przyjąć. - A to dlaczego? - Był zbyt naćpany. Zrugałem ich jak cholera: wy kanalie, to chyba nic dziwnego, że jest naćpany, w innym wypadku nie byłoby tutaj ani jego, ani was! Macie go wyleczyć! - I co powiedzieli? - Że mamy zjeżdżać, zanim wezwą policję. A na czym ty byłeś, Strapper? - Szturchnął Strappera. - Strapper, co takiego wziąłeś, człowieku? - Wziąłem tylko dwie ekstazki i wypiłem parę drinków, potem był jeszcze skręt, koka i trochę hery w policyjnej furgonetce, ale doustnie. - No tak - pokiwał głową Chili. Obrzucił Shahida uważnym spojrzeniem. - Włóż sobie koszulę do spodni. Biłeś się z kimś? - Chili skończył dopracowywać swoją fryzurę i upuścił grzebień. Strapper pochylił się i podał mu go. Podnosząc głowę, zauważył wzrok Shahida. Oblał się rumieńcem i nachmurzył. - Masz pieniądze? - zapytał Chili. - Przestań pytać. - Shahid zmienił temat. - W tej chwili szukam Deedce. Muszę ją znaleźć jak najszybciej. Poza tym mam na głowie kilka innych ważnych spraw. - Tu jej nie było. - Ona gdzieś zniknęła! - Nigdy nie ścigaj kobiet. Same do ciebie przyjdą. Tak już je wychowano, żeby były romantyczne i w ogóle. - Chili zwrócił się do barmana. - Przyjacielu, duże piwo i podwójną whisky. Coś dla ciebie? - Nie. Chili wlał whisky do piwa i wypił. Kiedy Shahid regulował rachunek, Chili poinformował Strappera: - Niedługo wrócimy. Strapper w jednej chwili zerwał się ze swego stołka i stanął przed Chilim. - Kłamiesz! Idziecie ubić ten interes. Ten, o którym mi mówiłeś, teraz! Wypięliście się na mnie! Chili chwycił bezwładną rękę Strappera i próbował ją uścisnąć. - Wrócimy. Słuchaj, Strap, jeszcze się spotkamy. Masz moje słowo. - Zwrócił się do Shahida: - Naprzód! Strapper ustawił się w drzwiach pubu i zawył za nimi w dół ulicy - Pieprzone obiecanki-cacanki śmierdzącego ćpuna! - Zaczekaj tu! - odkrzyknął Chili. Ponieważ jego samochód ciągle był "wypożyczony" gangsterowi, do Zulmy musieli pojechać autobusem. - Jak on mnie nazwał? - Śmierdzącym ćpunem. - Chryste, o w mordę. - Wydawało się, że Chili czeka na zapewnienia Shahida, że to wcale nieprawda. - Odpowiedzialność za Strappera zaczyna mi cholernie ciążyć. Ale nic mogę zostawić go tak po prostu na pastwę losu. - Zajęli ulubione miejsca na samym przodzie górnego piętra, tak samo jak wtedy, kiedy byli dziećmi. - To już przerabiał nie raz. Chociaż doprowadza mnie do szału. Dlatego próbuję go umieścić na odwyku. Żeby nareszcie ze mnie zszedł. W windzie Chili ponownie przyczesał włosy, podniósł otwartą dłoń do ust i na nią chuchnął. Nagle spojrzał na Shahida w panice. - Ale język chyba mi się nie plącze? - Co mówiłeś? - Bełkoczę? - Nie bardzo. - Jesteś pewien? - Co? Na piętrze Zulmy Chili zamiast pójść prosto korytarzem, skręcił na klatkę schodową i ze słowami: "Zrobiło mi się jakoś smutno" - skierował się na dół. - Chili, jeżeli w tej chwili tam nie wejdziesz, idę sobie! - krzyknął za nim Shahid. - Mam masę spraw do załatwienia. Cofnął się. - Dobrze już, dobrze. Ale musisz ją poprosić o parę funciaków. - Przyszedłeś do Zulmy po pieniądze? - To tylko kilka funtów. Ja jej nie mogę prosić. Chociaż może mógłbym. Nie. To nie to, że biorę sobie do serca, czy ona mnie nienawidzi, czy może nie. Ale Zulma z pewnością zaczęłaby mnie obrażać, a nie chcę, żebyś przeżył szok. Lepiej przejmij sprawy finansowe w swoje ręce. - Zobaczmy najpierw, jak wygląda sytuacja - powiedział Shahid niepewnie. - Ona może nas wykopać za drzwi zaraz na wstępie. - Masz pieprzoną rację. To może być wstrząsające doświadczenie. Dlatego mówię ci, że nie ma mowy, żebym wszedł do środka bez humoru. Shahid zrozumiał teraz, jaki rodzaj "nastroju" miał na myśli. Trzymał piłeczkę i plastikowe paletki do tenisa stołowego, które kupili po drodze, podczas gdy Chili wciągał nosem działkę kokainy. Chociaż trzęsła mu się ręka, nie uronił ani drobinki. Shahid znał swojego brata od kołyski, ale mimo to ciągle nie mógł zrozumieć, jakim sposobem Chili sprowadził na siebie te wszystkie nieszczęścia. Jednak obserwując go, zdał sobie sprawę, że właśnie otrzymał instruktażową lekcję, jak nie należy igrać z własnym życiem. Mieli ruszać dalej, kiedy Chili zaczął trzeć nos i uważnie oglądać swoje palce. - Dlaczego patrzysz na mnie w taki sposób? Nie mam chyba na twarzy żadnych skrzepów? - Przestań! - Po prostu powiedz mi, czy nie zacznę krwawić przy własnej żonie! To by było naprawdę wspaniałe, nieprawdaż? - O Boże, chyba od tego oszaleję! Chili nacisnął dzwonek. Potem, popychając swego brata przodem, wszedł do mieszkania. - Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji - powiedział mu ze świeżo odzyskaną pewnością siebie. - Od użalania się nad sobą jeszcze nikt nie umarł. Zulma uśmiechając się kpiąco, stała w korytarzu - urzekająco piękna w zielonym sari o odcieniu limony i złotych bransoletkach, z ustami umalowanymi połyskującą szminką. Shahid próbował wziąć się w garść. - Zulma, co u ciebie słychać? Obrzuciła swego męża krótkim, lecz przenikliwym spojrzeniem. Jej głos zabarwił się rozczarowaniem, kiedy stwierdziła: - A ty ciągle wyglądasz jak zbój. Chili wyskubał z marynarki jakąś nitkę i pozwolił jej opaść na dywan. Wziął Safirę na ręce i zasypał jej twarz gorącymi pocałunkami. - Przyszedłem tylko zobaczyć moją małą księżniczkę. - Nie wątpię - powiedziała Zulma. Odebrał paletki z rąk Shahida i wręczył je Safire. - Mam dla ciebie prezent. - I to już wszystko, bumelancie? - zapytała Zulma. - Jeszcze nie tak dawno szastałeś pieniędzmi na prawo i lewo. - W tych czasach każdy ma swoje małe dziwactwa. - Szczególnie ty. - Zulma, powinniśmy chyba coś ustalić! - wykrzyknął Chili w podnieceniu. Shahid miał nadzieję, że się opanuje, ale nawet widok Zulmy nie zdołał go powstrzymać. - Uwielbialiśmy pieniądze! Dawały nam poczucie przewagi! Rozkoszowaliśmy się posiadaniem rzeczy, na które innych ludzi nie było stać. Pamiętasz, co chcieliśmy im zrobić? - Co? - zapytał Shahid, widząc, że Zulma nie zamierza przeciągać dyskusji. - Chcieliśmy ich wszystkich zgnieść! Tak! Za ich lenistwo, za nieudolność, za nędzę! Czy cokolwiek im zawdzięczamy? Tylko dlaczego byliśmy zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć, jak szybko okres hossy odejdzie w zapomnienie? Jedynie ci najbardziej przezorni wyszli z tego obronną ręką. My nie potrafiliśmy utrzymać tempa. - Zulma wyglądała na całkowicie pogodzoną z faktem, że jej mąż zatracił się gdzieś w narkotycznych klimatach "Morlocka". Na jej twarzy pojawił się radosny, pełen ulgi uśmiech: co za szczęście, że pozbyła się go w samą porę! - Zignorowaliśmy nadciągającą nieuchronną katastrofę! Zulma skinęła głową Shahidowi, który kurczowo trzymał się krawędzi stołu w obawie, że za moment wessie go czarna dziura. Cały pokój drżał w posadach, falował, poza tym bez przerwy krnąbrnie zmieniał proporcje. - Dobrze się czujesz? W tym momencie wszystkie krawędzie zaczęły się odkształcać i fałdować, zupełnie jak na grafikach Eschera. Miał tylko nadzieję, że on sam stoi jeszcze prosto. - Zupełnie nieźle, dziękuję. Może trochę... wstrząśnięty ostatnimi wypadkami. Był pewny, że za moment stopiona podłoga rozstąpi się pod ich stopami niczym ziejąca, otwarta rana; wyroją się z niej kaleki, szaleńcy, ofiary tortur i śpiewający hymny wyznawcy, zmutowani do postaci popiskujących insektów, które rzucą się im do gardeł i wszystkich razem poduszą. - Znalazłeś sobie nowych przyjaciół? - Proszę? Zulma zwróciła się do Chilego: - Czy z nim jest wszystko w porządku? - Shahid! - zagrzmiał Chili. - Zaczynam się martwić - powiedziała Zulma. - Wygląda, jakby miał przed sobą ostatnie dziesięć minut życia. Chili sam był naćpany do tego stopnia, że niemal wstrząsały nim dreszcze. Shahid z zaskoczeniem obserwował, jak jego brat obija się o ściany - osiągnął stan nieważkości. Spodziewał się zobaczyć dziurę w kształcie Chilego wybitą w drugim końcu pokoju, pogaszone światła, kruszącą się ścianę, ciemność i wiatr wnikające do środka przez powstały otwór, fruwające zasłony. Chili zerknął na brata spod zmrużonych powiek. - Pięć minut życia. Ale nie martw się o chłopaka, wziąłem go pod swoją opiekę, teraz jego zdrowie z pewnością się poprawi. - To tak się troszczysz o własną rodzinę? Oddając jej członków w ręce fanatyków religijnych? - Wiesz co, będę z tobą całkowicie szczery. Nie obwiniam o nic tych ludzi, których nazywasz fanatykami. - Cóż za brednie. - Zulma, oni przynajmniej mają coś, w co wierzą, na czym mogą się oprzeć! Wiara nadaje ich życiu sens. Gdybyśmy my w coś wierzyli, bylibyśmy szczęśliwsi! To nam czegoś brakuje! - Nonsens! - W takim razie, dlaczego wracasz do domu? - zapytał Chili. - Ci szaleńcy zamienili kraj w jeden wielki psychiatryk. Wolnomyśliciele nie mają tam czego szukać! Zulma przykucnęła i skierowała na niego obiektyw aparatu. Zasłonił twarz. - Zamierzam poważnie zająć się fotografią. Wiesz, że zawsze byłam zdolna. - Trochę ściszyła głos. - Razem z paroma przyjaciółkami będziemy wydawać własną gazetę, a konkretnie magazyn. Tylko dla kobiet, nazwiemy go "Świat kobiety". - Do cholery, Zulma, czyś ty zgłupiała?! Zwróciła się do Shahida, który próbował właśnie odejść od stołu chociaż na krok, ale otwarte przestrzenie ciągle wydawały mu się niegościnne. - I to było najbardziej zdecydowane poparcie, jakiego mój mąż udzielił mi kiedykolwiek. - Uderzyła się w czoło. - Nie chce przyjąć do wiadomości, że nie mam wodogłowia! - Przyjrzała się badawczo Chilemu. - Możesz mówić, co chcesz, i tak nie zdołasz mnie już zniechęcić. - Zulma, zastanawiam się tylko, kto za to wszystko zapłaci? - Jak to, kto, nasi ojcowie, bracia i mężowie, rzecz jasna. Sfinansują nasz mały kaprys. Na początek. Chili nie potrafił ukryć uznania. - Masz prawdziwy dryg do interesów, zawsze to mówiłem. I jesteś wspaniałą kobietą, poważnie! Będziecie pisać o dzieciach, ślubach, modzie i tak dalej? - Wiesz, jakie naprawdę jesteśmy, niczym innym nie zaprzątamy sobie przecież główek. Ale na naszych łamach podejmiemy także poważniejsze tematy. Najwyraźniej dużo o tym myślała, dużo więcej niż chciała się przyznać. - Nie mówisz chyba o tych wszystkich kobiecych sprawach - aborcji, kwestii polityki i wolności, hidżabach i całej reszcie? - chciał się upewnić Chili. Zulma przygryzła wargę i niemal niedostrzegalnie przytaknęła. - Oszalałaś? Nie możesz pisać o takich rzeczach. Zamkną cię w ciupie i będę musiał przyjechać, żeby cię stamtąd wyciągnąć. Pomyśl, jakie to pociągnie za sobą koszty! Zulma odwróciła się do męża plecami. Ich mała córeczka, jednocześnie szczęśliwa i przestraszona, przyglądała się kłótni rodziców. Shahid zdołał się dowlec do sypialni, gdzie znalazł na wpół zapakowane bagaże Zulmy. Jej paszport i bilety leżały na łóżku. Przez ścianę słyszał podniesione głosy jej i Chilego. Podniósł słuchawkę i wywrócił wszystkie kieszenie w poszukiwaniu numeru. W mieszkaniu Hyacintha telefon dzwonił przez dłuższy czas, zanim cichy głos zdecydował się odezwać. Shahid trafił w dziesiątkę. Poinstruowała go, jak dojechać, i jeszcze raz przypomniała mu adres. Spotkają tam tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Kiedy wrócił, Safire wręczała Chilemu dwa ze swoich rysunków oraz pudełko po jajkach, do którego przymocowała wyciory do fajki. - To pasikonik - wyjaśniła. - Tylko muszę go jutro pomalować na żółto. Pojedziesz z nami? - Nie tym razem, kochanie. Tatuś poczeka tutaj, aż wrócisz. Zulma podniosła coś z podłogi i skrzywiła się z obrzydzeniem. - Dobry Boże, Chili, co to takiego? Chili podszedł do niej. Shahid rzucił się w ich kierunku. - Pewnie Safire wyciągnęła to z mojej kieszeni. - Ale co to jest? - dociekała Zulma. - Myślę, że stara oberżyna - wyznał Shahid. - Ale możliwe, że jest to coś zupełnie innego. - I chcesz to coś z powrotem? - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Zulma oddała mu ją, odwróciła się i zachichotała ironicznie. - Twój brat sądzi, że nosi w kieszeni starą oberżynę. Jak myślisz, Chili, o czym to może świadczyć? Chili zwrócił się do Shahida. - Wyobrażasz sobie, że co to jest, braciszku? Nie możesz się tym przecież sztachnąć. - Nie zamierzam tego palić. - Oddaj mi to coś na przechowanie. - Zostaw mnie w spokoju! - Diabli nadali - westchnęła Zulma. Bez wyraźnych przyczyn bracia zaczęli wyrywać sobie warzywo. Wreszcie stanęli oko w oko, sapiąc, gotowi przejść do rękoczynów. - Co by powiedział wasz ojciec? - zapytała Zulma. - Bo ja wynoszę się z tej rodziny! Chili po raz ostatni przytulił Safire i ucałował ją. Safire tarła policzek. W pokoju zapanowało milczenie. Mała przerwała je rezolutnie: - Pobawmy się w chowanego. Chili postawił ją na ziemi i zerknął na Zulmę. - Tatuś musi już iść. Mój ty mały niegrzeczny łobuziaku. Moja przylepko. - Tylko raz - upierała się Safire. - I wcale nie jestem niegrzeczna. To ty jesteś. - Schowała się za kanapą. Shahid zauważył, że Chili przygląda mu się i ośmielająco kiwa głową. - Zulma - zapytał Shahid - nie miałabyś przypadkiem kilku funtów? - Na co, kochanie? - Na metro... i książki. Ostatnio brakuje mi pieniędzy. - W tej chwili mam przy sobie jedynie rupie. Ale jest pewien sposób na to, żeby ci ich nie brakowało. Może mógłbyś spróbować. - Jaki? - zainteresował się Chili. - Praca. - Och, Zulma, żono, żono. - Chili padł na kolana i zaczął się czołgać w jej kierunku. - Kocham cię, skarbie, szczególnie wtedy, kiedy mnie ranisz. Poratuj nas chociaż funtem. Zrobię, cokolwiek zechcesz, tylko nie wyjeżdżaj! - Zulma cofnęła się, ale schwycił ją za kostki, namiętnie liżąc jej palce u nóg. Nie zdołała się opanować, krzyknęła. W tej chwili w drzwiach kuchni stanął Jump, ubrany w fartuszek, wymachując gniewnie drewnianą chochlą. - Zostań! Będę przy tobie już na zawsze! - błagał Chili. - Coś takiego! - zaryczał Jump. Chili, ciągle na czworakach, podniósł głowę i spojrzał na niego ze zdumieniem. - Co tu się dzieje? Ten na dole to on?! - Tak. - Zulma podniosła Safire i schroniła się za stołem. - Odsuń się! - Jump zrobił niezdecydowany krok w stronę braci. - Wynoś się pan stąd, Panie Mahometanin! Obydwoje jesteście terrorystami! Zostawcie nas, przyzwoitych ludzi, w spokoju! Chili sięgnął do kieszeni marynarki. Shahid natychmiast podniósł swego zdezorientowanego brata z podłogi i pociągnął go w stronę drzwi. Chili wytknął palcem Jumpa. - Co to w ogóle jest? - Nie myśl o tym - poradził mu Shahid. - Zaopiekuj się nim - poprosiła Zulma. - Tatuś! - rozpłakała się Safire. - Kim, kurwa, jest ten dziwoląg? - nie mógł pojąć Chili. - Cześć, Zulma. Będziemy w kontakcie. Miło było cię zobaczyć. - Wszystko w porządku, Chili? Chili! - Jakoś się trzymam. - Masz swój nóż? Chili rzucił mu zagadkowe spojrzenie i poklepał się po marynarce. - Naturalnie. Nikt nie chodzi po Londynie nieuzbrojony. Włożył rękę do kieszeni. Shahid uspokoił się na myśl, że Chili doda mu otuchy widokiem swego sprężynowca. Ale zamiast niego Chili wyciągnął paczkę Marlboro, która zawierała jego kopertę z kokainą, żyletkę i zwinięty w rulonik jednodolarowy banknot. - Chili, nie tutaj! To przecież Knightsbridge! - Tym lepiej. Shahid popchnął go w stronę wejścia do jakiegoś sklepu. - Tu, tylko szybko! Obserwował mglistą, opuszczoną ulicę, wypatrując ewentualnych przechodniów czy policji, podczas gdy Chili ukucnął, wciągnął swój proszek i wstał, z satysfakcją pociągając nosem i dwuznacznie się po nim poklepując, po czym wyrzucił pustą kopertę. Niespodziewanie zamontowany ponad ich głowami alarm zawył falą przenikliwych dźwięków, brzęcząc i wibrując. Shahid zaczął popędzać brata. Ale zanim jeszcze ruszył się z miejsca, Chili uparł się wymacać w rynsztoku zmiętoszone, wyrzucone opakowanie, które gruntownie przejrzał i wetknął do kieszeni marynarki. Ku wielkiej uldze Shahida, nareszcie poruszali się szybko. - Dokąd idziemy? - zapytał Chili. - Nie zostawiaj mnie dziś samego. - Braciszku, ty cały drżysz. Ktoś cię ściga? Powiedz mi, a ja się z nimi rozprawię. Chyba że to policja. - Co? - Tak myślałem - zamruczał Chili, ruszając naprzód. - No to obaj znaleźliśmy się w opałach. Miej oko na tych w cywilu. - Spojrzał za siebie. - Gnoje są dosłownie wszędzie, w płaszczach przeciwdeszczowych, ale bez kapeluszy. - Chili, błagam cię, zostań dziś ze mną. - Nie ma sprawy. - Shahid już zamierzał podziękować bratu, kiedy Chili dodał, wyglądając napoważnie zaniepokojonego: - Rzecz w tym, mój chłopcze, że nie mam już przy sobie żadnych drugów. - Odstaw to cholerne gówno, Chili! Co powiedziałby ojciec, gdyby się dowiedział, że jesteś uzależniony od prochów? - Uzależniony? - Tak. - Możesz mieć rację. Możliwe, że zostałem ćpunem. Ale powiem ci coś, skończę z tym nałogiem, jeżeli ty zrobisz to samo. - A czym ja się narkotyzuję? - Zulma już ci powiedziała. Religią. Razem z tymi gośćmi zabrnąłeś o wiele za daleko. To oni cię szukają? - Chyba tak. - Pomyśleć, że dopiero co zacząłeś naukę w tym college'u. - Chili chwycił go za ramię. - Wiesz, dzisiaj na widok mojej małej Safire zapragnąłem poczuć się wolny. Prawie się przy niej poryczałem. - Zamilkł, zmagając się z myślami. - Nad nią, nad samym sobą. I nad wszystkim, co mi w życiu nie wyszło, skoro już jestem z tobą szczery. - To już coś. - Tak. Nie martw się, bracie, nie opuszczę cię. Ale Strapper będzie mi potrzebny jeszcze dziś wieczorem. - Chili zapalił papierosa, przebiegł drżącymi palcami po masce kabrioletu marki Mercedes i rozejrzał się po ulicy, tak jakby jego wrogowie mogli nadejść z każdej strony. - Czy to dlatego Zulma mnie nienawidzi? Widziałeś tego palanta w fartuszku, którego sobie sprowadziła? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Chociaż, być może... być może on daje jej to, czego ja nie potrafię jej zapewnić. - Może. Jest właścicielem rezydencji. - Czyżby? Czy ona powiedziała, kiedy wraca? - Pewnie za kilka miesięcy. - I to w najlepszym wypadku, prawda? Shahid, jestem w kropce. Bez prochów jestem kompletnie skołowany, nie mogę myśleć o niczym innym. A kiedy nie mogę myśleć, nie mogę wierzyć, że przyszłość przyniesie mi kiedykolwiek spokój umysłu. Pięć minut ciszy we wnętrzu mojej głowy, to wszystko, o czym marzę! Gdyby tylko te głosy zostawiły mnie w spokoju! - Zniżył głos do szeptu. - Shahid, nie mam się do kogo zwrócić. Strapper ma naprawdę niezłe kontakty. - Nie miałem pojęcia, że chłopak ma takie plecy. Shahid skierował się w dół na stację metra w Knightsbridge. Chili spytał potulnie, ale z uporem: - Zobaczymy się później ze Strapperem, prawda? - Tak, tak. Ale najpierw odwiedzimy jeszcze kogoś. - Kogo? - Sam zobaczysz. Shahid i Chili zbiegli schodami do sutereny. Shahid zastukał w okno, z początku cicho, potem coraz głośniej, wreszcie zaczął walić w szybę całą dłonią. Nikt nie odpowiadał. Wielokrotnie powtarzał jej imię. Chili kręcił się w pobliżu, głośno tupiąc i przygryzając wargę. - Chodźmy stąd. Może jest u siebie w domu. Wpadniemy do niej później. - Już sprawdzałem, nie ma jej tam. Deedee, przestań! Chili, ona musi tu gdzieś być! Shahid zamierzał się poddać, kiedy Chili wyciągnął palec. - Spójrz, tam! Jakaś dłoń pociągnęła za róg zasłony. Shahid rozpoznał pierścionki i o mało nie wykrzyknął głośno jej imienia. Nie zwracając uwagi na żadnego z nich, ostrożnie otworzyła bramę. Zamknęła ją na klucz zaraz za ich plecami, podobnie jak drzwi wejściowe, i upewniła się, że obydwa zamki są zabezpieczone. Shahid nigdy jeszcze nie widział jej takiej kruchej. Przesunął wargami po jej bladym policzku, ale nawet go nie dotknęła. Siedziała na tej samej sofie, na której ona i Shahid kochali się po raz pierwszy. Śmiali się wówczas ze wszystkiego, rozmawiali i oboje stroili się aż do świtu, a rano poszli do kafejki na śniadanie. Teraz mieszkanie było wyziębione, wysiadło ogrzewanie. Otuliła ramiona płaszczem. Wróciła na swoje miejsce i zakołysała się nerwowo, obejmując dłońmi kolana. Wokół siebie zgromadziła trzy wypchane zakupami torby. - Wszędzie cię szukałem - odezwał się. - Wszystko w porządku? Pokręciła głową. Wszyscy troje byli w zwarzonych humorach. W mieszkaniu panowała nerwowa cisza. Podminowana atmosfera skłoniła Chilego do wycofania się do kuchni, "żeby umyć ręce i wstawić wodę na herbatę". Deedee obgryzała paznokcie, wzdychając i na przemian zakładając nogę na nogę, to znowu ją zdejmując. Shahid usiadł na przeciwległym końcu sofy, wdzięczny, że Chili zostawił ich samych. Pochylił się i pogłaskał ją po ramieniu. - Może zostaniemy tutaj? Aż się poderwała, zatrwożona. - Kiedy? - Dzisiaj. Chili mógłby spać tam. A ty i ja - moglibyśmy porozmawiać. - Po co? Ludzi należy sądzić po ich czynach, a nie słowach. I zamierzam się do tego stosować. Nigdy nie była tak niespokojna. Straciła do niego całe zaufanie. - Rano poczujemy się dużo lepiej - powiedział. - Może pójdziemy gdzieś na śniadanie? Co o tym myślisz? Ponownie wyciągnął dłoń w jej kierunku. Zerwała się z miejsca i próbowała włożyć płaszcz. Roztrzęsiona, szarpała się z nim, jakby go chciała rozedrzeć na pół, nie mogąc trafić w rękawy. - Chcę natychmiast wrócić do domu, do mojego własnego łóżka. To był naprawdę okropny dzień. Co, do kurwy nędzy, wyprawiał mój mąż z tą książką zatkniętą na tyczce? Słyszałeś te wszystkie pierdolone wiwaty? - Gniewnie owinęła się płaszczem jeszcze raz i stała tak, podtrzymując go skrzyżowanymi ramionami. - To ty kupiłeś tego kijaka, może nie? - Ja! Nie mówmy o tym teraz! - Nie? Jak mam zbagatelizować całą sprawę, skoro okłamałeś mnie, opowiadając, do czego jest ci potrzebny? - Deedee... - Kłamałeś prosto w oczy, chyba nie zaprzeczysz? - W tej chwili próbuję ci powiedzieć, że są powody, dla których nie powinnaś się stąd ruszać. - Nie ma takich powodów! - wykrzyczała spazmatycznie. - Jednak są. - Jakie? - Chad i pozostali znają twój adres. - Jak planują to wykorzystać? Skąd o tym wiesz? - Patrzyła na niego z otwartymi ustami. - Powiedzieli ci? Widziałeś się z nimi? - Tak. Po tym, jak spalili książkę. Nienawidzą już nas obojga. - Jakim sposobem udało ci się ich wkurzyć? Nie pomogłeś im przy podpalaniu? - Nie. Zrobiłem rzecz niewybaczalną, zakpiłem z Riaza. - Jak? - Ja... przerobiłem część jego poezji. - Niemożliwe. Kiedy? - Podczas przepisywania ich na komputerze. - Ale dlaczego? - Tak naprawdę wcale tego nie chciałem. Zwyczajnie nie podobały mi się w swojej pierwotnej formie. Zamierzałem zmienić je z powrotem, ale nie miałem już czasu. - Mój Boże. - Niespodziewanie się zaśmiała. - O tym też mi nie wspomniałeś. - To nie stało się tak od razu. - I teraz oni wszyscy zamierzają złożyć nam wizytę? - Deedee, równie dobrze mogli się już pokłócić. To banda paranoików. Żeby utrzymać się razem, potrzebują nieustannego działania. - Zadzwonię na policję. - Nienawidzisz ich. - Kogo to obchodzi? - Czy to ty wezwałaś ich do college'u? - Tak. - Dobiegł ich hałas z kuchni. Chili najwyraźniej rozmawiał sam ze sobą. Deedee podjęła temat: - Dużo bardziej martwię się o ciebie. Zerwałeś w końcu ze swoimi wspaniałymi przyjaciółmi? - Tak, tak. - Ostatnio mówiłeś to samo. Ale jak w tej sytuacji chcesz wrócić do własnego mieszkania? - Masz rację. Wiem. Nie mogę tego zrobić. - W takim razie zamieszkaj ze mną. Ten pomysł ściął go z nóg. Nie chciał, żeby jego życie zmieniło się aż do tego stopnia; nie mógł pozwolić, żeby okoliczności popchnęły go w jej ramiona. - Mieszkasz o ścianę od Riaza. Jaki masz wybór? - Pozwól mi to przemyśleć. - W porządku. Poszła do kuchni sprawdzić, co robi Chili. Shahid wyjrzał przez okno. Usiadł; chodził po pokoju w tę i z powrotem; chciał wybuchnąć histerycznym śmiechem; chciał obecności ojca. Potem dołączył do nich w kuchni. - Twój brat wyniuchał butelkę wódki - powiedziała mu Deedee. - Nieszczęśnik skorzystał z niej natychmiast. Ale będzie musiał zwrócić pieniądze Hyacinthowi. - Chili z butelką przy spragnionych ustach opierał się plecami o zlew. Pomiędzy jednym a drugim łykiem zaciągał się papierosem. - Poza tym chce mnie pocałować. Między innymi w biust. - Znasz mnie - odezwał się Chili. - Próbować zawsze warto. - Tylko wtedy, kiedy pragnie się wzbudzić czyjeś obrzydzenie - odgryzł się Shahid. - Dlaczego zaraz obrzydzenie? Jestem samotny, rozumiesz? I szczególnie tej nocy potrzebuję zwyczajnej ludzkiej czułości. Dotyku ciepłej skóry. Czy proszę o zbyt wiele? Shahid zdobył się na wymuszony uśmiech. - I nie myśl sobie, że jesteś ode mnie lepszy. Uciekasz przed czymś, zamiast stawić temu czoło. - Chili upchnął butelkę pod marynarką i sprawdził nóż. - Zostajemy czy idziemy? - Deedee? - Chodźmy stąd zaraz. - Świetnie - powiedział Chili. - Odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi, co? Padał śnieg z deszczem. Żaden rozsądny człowiek nie wystawiłby nosa z domu. Miasto było oślizgłe i mokre, zupełnie jak wnętrze akwarium. Ledwie widzieli, co dzieje się na dziesięć jardów przed nimi. Cała trójka, powłócząc nogami i ślizgając się, walczyła z mgłą niczym oddział duchów, każdy obarczony wielką torbą na zakupy. Deedee szła pomiędzy nimi, trzymając się teraz ramienia Chilego. Pomimo wszystko jego obecność dodawała jej i Shahidowi otuchy. Shahid ciągle jeszcze pokładał w nim trochę osobliwej wiary młodszego brata, którą Deedee zdawała się wyczuwać. Wreszcie wsiedli do autobusu. Chili pchnął drzwi "Morlocka" i weszli za nim. Pub powoli wypełniał się ludźmi. Śnieżyca nie odstraszyła bywalców. Cóż innego mieli do roboty? Disc jockey stał za konsoletą pośród pudeł z płytami. Kilka dziewcząt tańczyło pośrodku parkietu. Cała ta atmosfera uradowała Chilego. Zamówił drinki i zapytał o Strappera. Barman nie chciał im nic powiedzieć. "Dla zasady" - jak zawsze mawiał. - Zapewne dla zasady bycia gnojem - zauważyła Deedee. Chili postawił mu drinka. Mężczyzna powiedział, że do Strappera wpadło kilku gości. - Jak wyglądali? - Azjaci. Ci Pakistańce, oni w ogóle nie piją, żyją tylko pracą. Nie było ich tu nigdy wcześniej. - Strapper poszedł z nimi? - zapytał Shahid. - Taa. - Dobrowolnie? Barman wzruszył ramionami. - I jeszcze nie wrócili? - Nie. Pośpiesznie dopili drinki i złapali taksówkę na ulicy. XXI - Och, mój Boże, co tu się stało?! - krzyknęła Deedee. - Nic takiego - uspokoił ją Shahid. Była przekonana, że Chad i spółka włamali się do domu. Pokój wyglądał jak po przejściu huraganu: poprzestawiane meble, książki i płyty porozrzucane po całej podłodze, podobnie jak puste puszki po piwie, wycinki z gazet i rzeczy Deedee. Wszędzie unosił się cierpki odór rozlanego alkoholu. Ale Hey Jude nastawiono na powtórne odtwarzanie. To Brownlow był sprawcą tych spustoszeń i chociaż pozrzucał wszystko z półek, zabrał ze sobą niezbyt wiele. Tym niemniej, ostrożnie torując sobie drogę przez pobojowisko, wybuchnęła szalonym gniewem. Gdyby Brownlow jeszcze tu był, zamordowałaby go gołymi rękami, zamordowałaby swoją pomyłkę. - Jak mogłam wyjść za mąż za takiego bydlaka? - Ostatecznie go porzuciłaś. - Kiedy będę przygnębiona, na przykład tak jak teraz, przypominaj mi, że mam kolejny powód do dumy. Chili stał w pokoju, ściskając w ręku butelkę wódki. Wyglądał na wyczerpanego. - Pozwolicie, że się położę? - Czuj się jak u siebie. Chili w towarzystwie swojej flaszki udał się na schody i zaczął się po nich wspinać. Shahid go dogonił. - Czy mógłbyś sprawdzić zamki we wszystkich drzwiach? Nie wiadomo, co się jeszcze dziś wydarzy, sam rozumiesz. - Jasne - zgodził się Chili. - Przynajmniej Brownlow odpierdolił się już na dobre - powiedział Shahid, kiedy Chili poszedł sprawdzać drzwi. Podszedł do okna i zaciągnął zasłony. Wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Cieszył się, że zostali sami. Ułożyła się pośrodku tego bałaganu i próbowała ściągnąć na podłogę także i jego, szepcząc: - Przynajmniej ty mi zostałeś. Dotykaj mnie. Przytul mnie mocno. - Nie teraz. - Co? - Deedee, puść mnie. - Straciłam wiarę w siebie. - Moje życie też się całe popieprzyło! - Obejmij mnie. Chyba nie żądam rzeczy niemożliwych? - Zostaw mnie. - Jak sobie życzysz. Odsunęła się od niego i leżała przez chwilę z rozchylonymi wargami, płaczliwie przesuwając ręką po czole. Potem zmusiła się, żeby wstać. - Dziś wieczorem chciałam zjeść z tobą kolację - powiedziała. - Może moglibyśmy to jeszcze zrobić? Czy wychodzisz? - Zostaję. Poszła do kuchni, włączyła światła i radio, po czym wolno zabrała się do rozpakowywania zakupów. Koncentracja na tej czynności uspokoiła ją, oddychała teraz bardziej miarowo. Kupiła wielką puszkę wybornej oliwy z oliwek i odlała mu trochę na spodeczek; siedział teraz, krusząc chleb i maczając go w oliwie. Nie rozmawiali wiele, Deedee dawała mu tylko wskazówki dotyczące gotowania. Przygotowała makrelę z rusztu w sosie tikka ze świeżą kolendrą. Były też młode ziemniaki i sałatka z awokado z miętą w sporej przezroczystej misie. Poprosiła go, żeby posprzątał ze stołu i nakrył go czystym obrusem. Wyjął też lniane serwetki, zapalił świece i zgasił górne światło. Przełożył masło do maselniczki, przy nakryciach ustawił odpowiednie kieliszki i napełnił je otwartym przez siebie winem. Kuchnia stała się przytulna i wypełniały ją cudowne zapachy. Radio nadawało jedną z ich ulubionych piosenek. Wyciągnęła z piekarnika jeszcze kawałek chleba i postawiła go na stole. Byli już w wystarczająco pokojowych nastrojach, żeby wznieść toast. - Życzmy sobie dużo szczęścia - zaproponowała. - Świetny pomysł - zgodził się. W tej samej chwili w oknie zamajaczyła jakaś postać. Zamarli w bezruchu. Wpatrywali się w ciemność, wmawiając sobie, że są podpici i że to tylko kot, nie chcąc dopuścić myśli, iż spotyka ich to właśnie teraz. Shahid odstawił kieliszek i przekradł się do holu. Chciał zawołać Chilego. Ktoś kołatał w skrzynkę na listy. - To tylko ja, wasz utrapiony Strapper! - zawył głos przez otwór w skrzynce. - Człowieku, wpadłem z wizytą. Shahid otworzył drzwi i pożałował tego natychmiast. Strapper wkroczył do środka i skierował się do salonu, ostrożnie stawiając przed sobą stopy, jak gdyby bał się, że nie wytrzymają jego ciężaru. Był w opłakanym stanie. Miał policzek otarty do krwi, a jego utytłane ubranie przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Wyglądał zupełnie tak, jakby go wleczono po brudnej podłodze. Shahid nie miał wyboru, jak tylko pójść za nim. - Zdaje się, że rozmawiałeś ze swoim starym kumplem Trevorem - powiedział, nawet nie próbując ukryć irytacji. Zaskoczony Strapper odwrócił się do niego. - A ty skąd o tym wiesz? Tak czy inaczej, okazał mi więcej życzliwości niż niejeden mój znajomy. Chad jest bardzo religijny, rozumie wyrzutków i potrafi współczuć biednym. On zna to wszystko od podszewki. Ty tylko chcesz stać się biały i zapomnieć o całej reszcie. - Nagle zaczął krzyczeć: - Tobie i twojemu bratu zależy jedynie na tarmoszeniu białych dziwek! To dlatego Chad odwrócił się od ciebie! A przecież dawał ci szansę, może nie? - Lepiej zajmij się swoimi sprawami. - Co takiego zrobiłeś, że on chce cię zabić? - A chce to zrobić? - Dostaniesz nauczkę, którą zapamiętasz na całe życie. - Żałuję, że cię wpuściłem. - A w jaki sposób chciałeś mnie stąd spławić, piździelcu? Człowieku, zabieraj te łapy! - Wynoś się. - Na twoim miejscu bym się tak nie podniecał - ostrzegł go Strapper, jak gdyby ukrywając w zanadrzu informację, która zapewniała mu nietykalność. - Rzecz w tym, mój brązowy koleżko, że cały ten twój Chili wisi mi kupę forsy. Gdzie on się ukrywa? - Spojrzał na Deedee, która weszła do pokoju. - Czy pani nie zadekowała tu gdzieś mojego kumpla? - Siadaliśmy właśnie do kolacji. Strapper pogładził się po brzuchu. - Dokarmiamy naszego cacanego studencika, co? - uśmiechnął się szyderczo do Shahida. - Papu mamusi zawsze smakuje najlepiej. - Zrobię ci kanapkę - powiedziała Deedee ze znużeniem w głosie. - Będziesz mógł się wreszcie odpierdolić i zjeść ją na ulicy, okay? Strapper łaził po pokoju w tę i z powrotem, starannie omijając wyjście. Zaczął się nad sobą użalać. - Wsadź sobie tę kanapkę. Jak myślisz, jakie to jest uczucie, kiedy wszyscy wiecznie pokazują ci drzwi? Przyjrzała mu się ze spokojem. - Z całą pewnością paskudne. - Któregoś wieczoru w "Morlocku" byłaś dla mnie zupełnie miła. Dopiero ostatnio zaczęła pani zadzierać nosa, pani profesor. Swoją drogą, czemu ludzie z towarzystwa to takie straszliwe flejtuchy? Zbyt dużo czasu zabiera im rozmyślanie nad robotniczą rewolucją, czy może sprzątaczka dostała dziś wychodne? - Dlaczego nie zostawisz nas w spokoju? Strapper zanurzył rękę w swej czuprynie i zaczął ją szarpać. Zajęło mu to trochę czasu, ale wyrwał sobie całą kępkę włosów i rzucił ją na podłogę. - Tak, mógłbym tutaj mieszkać - powiedział. - Mnóstwo przestrzeni. Jakiś miły pedzio z klasy średniej grzałby mi gruchę... - Podoba ci się ten dom? To zabierz się do pracy - poradził mu Shahid. - Mógłbyś się zająć archeologią. A potem kupić sobie... - Ostrzegałem cię, piździelcu. - Strapper rzucił mu spojrzenie pełne niepohamowanej nienawiści. - Znajdź mi tę pracę, mądralo. I to zaraz. - Zabierz te włosy i całą resztę swojej osoby na zewnątrz - zażądała Deedee. - Bracia spalili tę książkę, tak? - Żadne z nich nie odezwało się ani słowem. - I jej się to nie spodobało. Więc zadzwoniła na policję. Wy i te wasze książki. Zabawne, że ludzie więcej szumu robią wokół jakiejś powieści niż wokół tych, którzy naprawdę cierpią. - Strapper, ty też jesteś w tej chwili prawdziwą udręką. - W porządku, już wychodzę. Ale lubię, kiedy się mnie ładnie prosi. Jestem w końcu społecznie upośledzoną ofiarą seksualnych nadużyć, nie? Mimo to chyba nadal jestem "istotą ludzką"? - Jesteś, jesteś. - Deedee zwróciła się do Shahida: - Zrobię mu tę kanapkę i wezmę prysznic. Zjemy później. - Jasne. Pozostawiony z Shahidem sam na sam, Strapper nie przestawał chodzić po pokoju, podnosząc bibeloty. Otworzył niewielkie indyjskie pudełeczko, które zawierało trochę marihuany. Momentalnie wprawiło go to w lepszy nastrój - Shahid zauważył, że wyglądał na zdenerwowanego - i zamruczał poufale, tak jakby wszystkie jego poprzednie słowa były zupełnie bez znaczenia: - Wypalę to i się zmywam. Zaczął przygotowywać skręta. Shahid poszedł do kuchni, żeby powiedzieć o tym Deedee. Kiedy wrócił, Strapper stał w otwartych na oścież drzwiach wejściowych, krzywiąc się w uśmiechu dzikiego zadowolenia. - Są tutaj, teren czysty! - donośnie uderzył w militarne tony. Stali tam Sadiq i Hat. - Ty gnoju! - wrzasnął Shahid. Ścieżką nadbiegł Chad i zablokował drzwi. Zastana sytuacja w pełni go usatysfakcjonowała. - Bingo, w samą porę! - powiedział. - Jest i ta gnida, dokładnie tak jak przewidywałem. Zaszył się u swojej dziwki. To było oczywiste. A teraz, bracia, nie pozwólcie się wymknąć temu szpiegowi, parszywemu odstępcy! Sadiq schwycił Shahida za ramię. Ten próbował się wyrwać, ale Sadiq wbił mu paznokcie w żywe ciało. - Hat, teraz! - zakomenderował Chad. Shahid spojrzał na Hata, który wydawał się oszołomiony. Chłopak wiedział, że wydano mu rozkaz, i do pewnego stopnia chciał go wykonać. Chwycił rękę Shahida i trzymał ją w silnym uścisku. Chad wkroczył do holu. Za nim podążyli inni, Tahira i Tariq. Chad złapał Shahida i cisnął nim o ścianę, pozbawiając go tchu i rozbijając mu głowę. Potem odwrócił go i przytrzymując od tyłu, chciał oddać go w ręce Hata. - No dalej. - Chad dosłownie dygotał z wściekłości. - No już! Hat wiedział, o co mu chodzi, ale był przerażony. Wykrztusił łamiącym się głosem: - Mój tata na pewno już mnie szuka! - Twój ojciec? - zdziwił się Chad. - A co jemu do tego? - Muszę już iść! - Uderz go! - ryknął Chad. - To ścierwo nienawidzi nas, nienawidzi Boga! Skuj mordę agentowi Szatana! Sadiq, widząc niezdecydowanie Hata, cofnął się o krok i zademonstrował na twarzy Shahida soczysty cios na odlew. - W ten sposób! - zakrzyknął, kiedy usta ofiary spłynęły krwią. Chad obił Shahida po nerkach: - Wygrzmocimy z niego złego ducha! Kiedy Shahid się zachwiał, Chad poprawił jeszcze kopnięciem. Nadbiegła Deedee. - Zostawcie go! Chad zagrodził jej drogę swoim potężnym ramieniem. - On należy do nas. Pozwól nam go zabrać, suko, a nie zrobimy ci nic złego! Shahid zwinął się z bólu, bliski omdlenia. Sadiq zaczął go ciągnąć w stronę drzwi. - Musimy porachować się ze szpiegiem! Oszukiwał nas, opluwał własnych ludzi. Tarzał się w rozpuście. Deedee przepchnęła się obok Chada i chwyciła Shahida za drugie ramię. Teraz oboje wyrywali go sobie z rąk. - Puść go! - To, co złe, musi zostać zwrócone Panu Ciemności. Czy to tak trudno zrozumieć? - Poczyna pan sobie w duchu religijnym, panie Trevor... - Nie nazywaj mnie tym imieniem! To nie jest moja prawdziwa tożsamość! Chad podniósł rękę i zamierzył się na nią. Nie byłoby mu trudno uderzyć. Ale ten krok pociągnąłby za sobą nieodwołalne konsekwencje. Wiedziała o tym. Zadrżała, lecz nie ruszyła się z miejsca. On także o tym wiedział. Riaz w towarzystwie jednego z braci z impetem wpadł do domu, z płatkami śniegu we włosach, taszcząc swoją nieodłączną walizkę, zupełnie jakby spóźnił się na umówione spotkanie. Potoczył wokół zdumionym wzrokiem. - To on - wyjaśnił mu niepotrzebnie Chad, wskazując na Shahida, który z trudem chwytał powietrze. - Jego umysł jest chory, po prostu chory, chory, tak jak nam powiedziałeś. - Teraz on sam jest chory jeszcze bardziej - powiedział Sadiq na widok torsji Shahida. - Pochwyciliśmy ich oboje! - Chad był wyraźnie zadowolony, że może się pochwalić przed Riazem tyloma sukcesami. Drużyna Riaza zamarła w oczekiwaniu. Riaz wodził wzrokiem po ich twarzach. Stał sztywno, bez ruchu, jak skamieniały. Nawet nie mrugał, tak jakby bał się, że każdy, choćby najmniejszy ruch może go zdradzić. - Co teraz, bracie? - Chad przynaglał go do podjęcia decyzji, z desperacją, ale głosem pełnym szacunku. - Co mamy z nim zrobić? - Chociaż, jak się zdawało, Riaz szczękał jednak zębami. - Na jakie kroki się zdecydowałeś? Chcesz, żebyśmy go stąd zabrali? - Czy mamy z nim skończyć na miejscu? - włączył się Sadiq. - Z całą pewnością musimy się pospieszyć! Ale Hat pokazywał już palcem na schody, z otwartymi z przerażenia ustami, tak jakby zobaczył samego diabła. - Bracia! Spojrzeli na niego. - To ten maniak! Chili zdrzemnął się u szczytu schodów, z butelką w ręku, ale cały ten rozgardiasz wybił go ze snu. Nie tylko doszedł do siebie, ale wręcz poderwał się na równe nogi, silne i rozstawione w stabilnym rozkroku. Przyjął komplement Hata. - We własnej osobie. - Przygładził włosy, poprawił kołnierzyk i zaprezentował kilka świszczących pchnięć nożem, zupełnie jak gwiazdor filmowy przygotowujący się do sceny pojedynku. - Witam was wszystkich. Niespiesznie zszedł po schodach, uderzając dłonią o poręcz, z lubieżnym uśmiechem na wargach. W jego żyłach krążył narkotyk. - Robert De Niro czeka - oświadczył. - Ha, ha, ha. W porządku! - Chad złożył się w pozycji, którą musiał znać z walk ulicznych; prawdopodobnie za dawnych dni nieraz korzystał ze swych umiejętności. - No to jedziemy! - Czyżby? - Chili rozchmurzył się na widok gotowości swoich przeciwników. - Wspaniale. - Gotowi? - Chad spojrzał na pozostałych. Sadiq podniósł zaciśnięte pięści. Riaz w dalszym ciągu stał w tej samej pozycji, z rozbieganymi oczyma, nie robiąc ani nie mówiąc zupełnie nic. W tym momencie z salonu wybiegł Strapper i wykonał przed nimi szalony taniec. - Zajęły się, zajęły! Pieprzyć to! Pieprzyć was wszystkich! - Co najlepszego zrobiłeś?! - krzyknęła Deedee. - Zaraz się zawali, wy piździelce! W porządku, Chad, czy tego chciałeś? - O co chodzi? - Riaz nareszcie dobył głosu. Deedee rzuciła się do salonu, pozostali pobiegli jej śladem. Płomienie lizały właśnie dół zasłon - Strapper podłożył ogień. Podbiegła do nich, zerwała je z szyny, rzuciła na podłogę i zaczęła zadeptywać iskry na tlącej się tkaninie. - Spalić ich, spalić, puścić gnojów z dymem! - wrzeszczał Strapper. Podczas gdy inni pobiegli sprawdzić, co się dzieje, w holu pozostał Sadiq, nie przestając szarpać Shahida w stronę wyjścia. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, jak blisko niego znalazł się Chili, ani jak bardzo potrafił być niebezpieczny. Chili powalił Sadiqa na ziemię kantem dłoni, po czym pozbierał go, poczęstował kolanem w krocze i wyrzucił na ulicę. Zamykając drzwi z hukiem, wytarł ręce o spodnie. - Kto następny? W salonie, w którym Deedee dzielnie gasiła pożar, Chili przyciągnął do siebie Riaza jednym wściekłym szarpnięciem. Obejmując jego klatkę piersiową jedną ręką, drugą przytknął do gardła Riaza ostrze noża. - Odpieprzcie się - przykazał pozostałym. - Odwalcie się od mojego brata albo wasz brat pożegna się z całym przełykiem. Na twarzy Riaza malował się straszliwy, przerażony grymas. Jego powieki trzepotały, tak jakby z bliżej nie wyjaśnionych przyczyn wszystko pogrążyło się już w ciemnościach i zaczął się ból. Poza tym trzymał się sztywno jak kołek, z głową wykręconą do tyłu, w obawie, że Chili skaleczy go zupełnie przypadkiem. - Idźcie, idźcie - wymamrotał do nich, ledwie poruszając wargami. - Zostaw go! - krzyknął Chad do Chilego. - Bo inaczej mnie popamiętasz! Chili się roześmiał. Chad zrobił znienacka krok naprzód. Bez chwili wahania Chili przeciągnął nożem po szyi Riaza. Pojawiła się szkarłatna nitka. Riaz dotknął swego gardła palcem powalanym atramentem i wpatrzył się we własną krew. Chad zmusił się, żeby się cofnąć. - I zdejmij z siebie tę cholerną koszulę! - poinstruował Riaza Chili. - Nie wiem, skąd ją, człowieku, wytrzasnąłeś, ale chcę ją z powrotem, i to zaraz. Chyba nie zaprzeczysz, że jest moja? Riaz spojrzał na Chada. - Jak...? - To jego - mruknął posępnie Chad. - Brawo, Chad - zaszemrał Hat. Riaz został zmuszony do zdjęcia kurtki i wręczenia jej Hatowi, po czym, patrząc na pozostałych z niedowierzaniem, zaczął rozpinać koszulę. - Z życiem! - popędził go Chili. W końcu ją zdjął, jego ciało było blade i wychudzone. Nie miał wyboru, musiał włożyć kurtkę bezpośrednio na gołą skórę. - Idźcie! Chad nie miał ochoty się ruszyć. - Spieprzaj stąd, grubasie! - zakomenderował Chili. - Tego puszczę na końcu! - Takich jak my są setki, setki i tysiące! - wykrzyknął Chad, wymachując ramionami, kiedy opuszczali pokój. - Przyprowadź ich do mnie! - zaryczał Chili. Gdy wszyscy znaleźli się już na zewnątrz, Chili wyrzucił Riaza do frontowego ogródka i w ślad za nim cisnął jego aktówkę. XXII Chili i Strapper zbierali się do wyjścia. Niecierpliwiąc się, stali już w drzwiach i dzielili na pół marihuanę Deedee. Wzrok Strappera z nadzwyczajnym zainteresowaniem śledził podłogę, ściany i sufit. Szczeniak nie potrafił spojrzeć w oczy Shahidowi, który zamierzał go porządnie zwymyślać, ale Chili potrząsnął głową. - Poczekaj na zewnątrz, ty... - powiedział w końcu Shahid. Strapper był uszczęśliwiony, że zdołał się stamtąd wydostać. Shahid objął brata. Chili przytulił go i ucałował. - Dzięki, uratowałeś mi dziś tyłek. - Pod wrażeniem? Popisowe wejście, a raczej zejście po schodach, co? Tylko kto mi uwierzy? Trzeba to było sfilmować. - Nóż był bezbłędny. - Prawda? Ale powinienem był utrzeć mu nim nosa albo chociaż wyciąć tam swoje inicjały - miejsca było dosyć - tak żeby nie zapomniał mnie do końca życia. Jak się czujesz? - Wszystko mnie boli. - Nic dziwnego. - Wybierasz się gdzieś? - zapytał Shahid. Chili przytaknął. - Ze Strapperem? - Tak. - Po tym, co zrobił? Chili wzruszył ramionami. - Tylko dzisiaj. Porozmawiasz z mamą w moim imieniu? - O czym? - Przekażesz jej, że u mnie wszystko w porządku? Że się leczę. No wiesz. - Wiem. - Daj rękę, bracie. Nareszcie zostali sami. Nie mieli apetytu. W milczeniu zajęli się rozpakowywaniem i zbieraniem z podłogi porozrzucanych książek oraz ustawianiem ich na półkach. Uprzątnęli bałagan, starli kurz z mebli, odkurzyli dywan. Przywrócenie choćby pozorów porządku zabrało im kilka godzin, ale ten wysiłek wywarł na nich zbawienny wpływ. Dodając sobie nawzajem otuchy spojrzeniami i uśmiechem, uspokoili się oboje. Zanim jeszcze skończyli, Shahid poszedł do kuchni po butelkę wody. W umieszczonym wysoko nad zlewem oknie zobaczył Hata stukającego monetą w szybę. Chciał zawołać Deedee, ale uznał, że miała już dość wstrząsających przeżyć jak na jeden dzień. Kiedy sprzątali, była bliska zaśnięcia na stojąco, jednak natychmiast jej oczy gwałtownie się otwierały i rozglądały wokół z przerażeniem. Z kuchennej szuflady wyjął długi nóż. Wdrapał się na suszarkę i uchylił okienko. Po drugiej stronie podskakiwał Hat, próbując porozumieć się z nim przez tę szparę. - Wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia? - Po co? - Shahid, proszę. Shahid zszedł i zamknął drzwi do kuchni, żeby Deedee go nie usłyszała. - Dlaczego miałbym ci zaufać? - zapytał Hata. - Przepraszam. Próbuję ci powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro z powodu tego, co się stało. - Ach tak. - Shahid próbował zamknąć okno. - Ależ tak, tak! - krzyczał Hat. - Wysłuchaj mnie, proszę! Nie ma ze mną nikogo, jestem sam! - Tak naprawdę Shahid nie chciał rezygnować z przyjaźni Hata. Otworzył okno trochę szerzej, ale wycelował w niego ostrze noża. Hat mówił dalej: - Ponieważ Allah jest Bogiem wybaczającym i pełnym miłosierdzia, swoim bliźnim chcę okazywać tylko miłość i troskę. Wstyd mi za to, co zrobili. - Dlaczego? - Nieważne, czym zawiniłeś, ja nie miałem prawa cię potępiać. To może zrobić tylko Bóg. Źle postąpiłem, że przyjąłem wobec ciebie postawę oskarżycielską, tak jakbym sam nigdy nie zrobił nic złego. Mam nadzieję, że mimo to nie odwrócisz się od Allaha. - Prawdę mówiąc, Hat... - Tak? - ...mam już szczerze dość wysłuchiwania czyichś rozkazów, wszystko jedno, Chada, Riaza czy samego Boga. Nie pozwolę się ograniczać, kiedy wokół jest jeszcze tyle do poznania, odkrycia, przeczytania. A co do ciebie... - Do mnie? - Chciałeś przecież studiować księgowość. Będziesz bardzo żałował, jeśli się nie dostaniesz. - Shahid czuł, że Hat w ciemnościach słucha go z uwagą. - Bracie, przecież życie nie może składać się li tylko z psucia sobie oczu nad jedną starą księgą? Czy sprawy ludzi z krwi i kości, sprawy pomiędzy kobietą a mężczyzną, nie są ciekawsze od wszystkiego, co Bóg może zrobić w pojedynkę? - Nie zgadzam się - zaprotestował Hat. - Ale rozumiem twój punkt widzenia. Powiedziałem ci już wszystko, co chciałem. - Zeskoczył na ziemię i zaczął przedzierać się przez krzaki. - Dokąd się wybierasz? - zawołał za nim Shahid. - Do raju! - Dziś w nocy? - Trzeba rozwiązać jeszcze jedną kwestię. - Jaką? Hat zatrzymał się i wzruszył ramionami. - Chciałbym ci coś dać - powiedział Shahid. - Zaczekasz moment? Przyniósł oberżynę z kieszeni płaszcza, wytłumaczył, w jaki sposób wszedł w jej posiadanie i zawinąwszy warzywo w kawałek gazety, upuścił je przez okno do rąk Hata. - Czy mógłbym wpaść do restauracji któregoś dnia? Żeby z tobą pogadać? - zapytał Shahid. - Nie sprawi ci to kłopotu? - Jasne, przyjdź, kiedy tylko chcesz. I proszę, wybacz mi - powiedział Hat z ulicy. - Wybacz nam wszystkim i niech Bóg nam wybaczy! - Na pewno! - odkrzyknął mu Shahid i patrzył za Hatem tak długo, aż ten całkiem zniknął mu z oczu. Shahid i Deedee usiedli wreszcie do stołu i zjedli trochę makaronu. Wypili dwie butelki wina i zdecydowali się pójść do łóżka. Shahid był w triumfalnym nastroju, czuł się tak, jakby kamień spadł mu z serca; pomimo wszystko udało mu się wyjść z opresji obronną ręką, a w dodatku nigdy wcześniej nie zdobył naraz tak wielu różnorodnych doświadczeń. Jednak Deedee ciągle była niespokojna i nie potrafiła usiedzieć na miejscu. Powiedziała, że trwoży się jej ciało, a nie umysł, ale z pewnością nie będzie mogła zasnąć. Przez chwilę oglądali telewizję; potem zaproponował, żeby przed snem wybrali się jeszcze na mały spacer. Może na zewnątrz uda im się trochę porozmawiać. Było już bardzo późno. Opatuleni po same uszy dla ochrony przed lodowatym wiatrem, wspierając się na sobie nawzajem, wyglądali jak para wiekowych inwalidów. Planowali pójść do parku i pospacerować pośród drzew, ale gdy tam dotarli, usłyszeli syreny. W oddali ulicą pędziła karetka, zupełnie nie zważając na czerwone światła. Za nią jechały wozy strażackie i policyjne. Słup dymu unosił się w powietrzu. Przechadzali się skrajem parku, szukając spokojnego zakątka. Jednak kiedy coraz więcej ludzi wychodziło z domów i kierowało się w górę ulicy, także i oni owinęli się płaszczami i szalikami jeszcze szczelniej i pełni złych przeczuć, wolnym krokiem ruszyli w stronę miejsca tragedii. Zastali tam kordon policji i trzy wozy strażackie. Strażacy kierowali strumienie wody do wnętrza poprzez roztrzaskaną witrynę. Była to ta sama księgarnia, którą odwiedzili ostatnio. Kilku jej pracowników już przyjechało i kłóciło się właśnie z policją, która odmawiała wpuszczenia ich do środka. Shahid usłyszał, jak jeden z policjantów tłumaczy im, że wydział sądowy zaczął właśnie przeszukiwać gruzy. Wszystko musi zostać tak, jak jest. Deedee, kuląc się z zimna i drżąc na całym ciele, zapytała jakiegoś staruszka, czy nie wie, co tu się stało. "Koktajl Mołotowa" - odpowiedział. Sądzi, że sklep został zaatakowany przez fanatyków. Ostatecznie celem zamachu nie był rabunek - a na co komu tyle książek? - ale zniszczenie księgarni. - Słyszałem też okropne krzyki - powiedział mężczyzna. - Czyje? - dociekał Shahid. - Krzyczał ktoś ze sklepu? Staruszek potrząsnął głową. - Wiał silny wiatr. Pierwszym koktajlem wybili szybę. Drugi wybuchł chłopakowi prosto w twarz. Pozostali próbowali go ugasić, ale chłopak miał już ręce i twarz całe w ogniu. Co mogli zrobić? Uciekli, kiedy tylko pojawiła się policja. Nie wydaje mi się, żeby szczeniak wyżył. Z takimi obrażeniami? Deedee otuliła szalikiem także usta i nos, teraz widać było jedynie jej oczy. Postali tam jeszcze przez chwilę. Ale nie było już na co patrzeć. Planowali wyjazd. Obudził się wcześniej, niż to uzgodnili. Za oknem było jeszcze ciemno. Zmusił się, żeby opuścić ciepłe łóżko i ubrał się pośpiesznie. Czuł się tak, jakby miało go ominąć coś niezmiernie ważnego. Tego ranka zamierzał wiele zdziałać. W kuchni zaparzył dzbanek kawy i pomyślał, że posiedzi tam przy stole do czasu, kiedy w ogrodzie wzejdzie słońce. Ale po kilku minutach wrócił do jej sypialni i włączył lampkę do czytania, stawiając swój kubek na biurku. Jeśli będzie jej przeszkadzał, zawsze może go stąd wyrzucić. Pośród nie poprawionych prac, listów i wycinków z gazet znalazł wieczne pióro z przyzwoitą stalówką i zaczął pisać, pełen skupionego uniesienia. Chciał wyciągnąć jakieś wnioski ze swoich ostatnich doświadczeń, pragnął poznać i zrozumieć. Jak to możliwe, żeby człowiek mógł ograniczyć sam siebie do tylko jednego systemu, do jednego wyznania? Co kazało mu myśleć, że powinien postępować w ten sposób? Jedno, raz na zawsze ustalone "ja" nie istnieje; w takim razie cały zbiór naszych nakładających się na siebie "ja" stale podlega nowym zmianom? Na świecie musi kryć się nieskończona liczba form istnienia, które można przyjąć. On sam będzie się rozwijał, w pracy i miłości, jego ciekawość nie pozwoli mu spocząć na laurach. Obudziła się i uśmiechnęła do niego. Podczas gdy myła włosy i ubierała się, on pobiegł do supermarketu. Na śniadanie zjedli wędzone śledzie z pieczarkami z rusztu i pomidorami. Pomógł jej spakować się na weekend. Przygotowali parę książek i wrzucili do torby kilka taśm, po czym posprzeczali się, co jeszcze zabrać. Kiedy nareszcie wyszli, miała na sobie czerwony, długi do kostek płaszcz z czarnym aksamitnym kołnierzem, krótką czarną spódniczkę oraz okrągły kapelusik w szkocką kratę. Na końcu ulicy kupili trzy gazety, dwie poważne i jeden brukowiec, i wzięli taksówkę do jego mieszkania, ponieważ nie był to dzień, w którym można by marnować czas, czekając na autobus. Weszli na górę pełni obaw, ale Riaz i jego drużyna nie dawali znaku życia. Shahid przebrał się i zapakował trochę ubrań, kilka czarnych notesów i książek. W swoim pokoju nie czuł się już bezpiecznie, będzie musiał się wyprowadzić, jednak nie chciał teraz o tym myśleć. Wychodząc, przyłożył ucho do drzwi Riaza. Panowała za nimi absolutna cisza. Pojechali metrem do Victoria Station i kupili bilety. Pociąg już stał na peronie; usiedli przy oknie naprzeciwko siebie. Wkrótce przemknęli mostem, mając elektrownię z jednej, a Battersea Park z jego złotą pagoda z drugiej strony. Otworzył gazety. Dwie z nich donosiły zarówno o spaleniu książki, jak i o zamachu na księgarnię, w którym Chad został poważnie ranny. Natychmiast odechciało mu się czytać, więc Deedee schowała gazety. Siedząc, wpatrywali się teraz w swoje twarze. Nie wiedział, co się z nimi stanie, ale był pewien, że pragnie z nią być. Przyjmie to, co ona ma mu do zaofiarowania; da jej wszystko, na co tylko potrafi się zdobyć. Nigdy dotąd nie obdarzył nikogo podobnym zaufaniem. Spędzą weekend nad morzem, w jakimś tanim hoteliku ze śniadaniem, spacerując po mokrej plaży, wylegując się w leżakach na molo, szczelnie zawinięci w koce niczym emeryci. Będą się opychać kanapkami z pastą z krabów, ostrygami i tymi podłużnymi spiralnymi cukierkami, chronić się przed deszczem w okolicznych pubach albo stracą masę pieniędzy w salonie gier. Nie ominą żadnego wiktoriańskiego muzeum figur woskowych. Popołudnia będą spędzać w łóżku, wstając na drinka o piątej i na kolejnego o piątej trzydzieści. Będą rozmawiać o wszystkim, aż do totalnego upojenia. W poniedziałek wsiądą do pociągu i odwiedzą matkę Shahida. Mógłby pożyczyć od niej samochód i pokazać Deedee miejsca, w których się wychował. Będzie musiał wyjaśnić, że Chili przeżywa obecnie poważne problemy i na pewien czas będą zmuszeni wyłączyć go z prowadzenia interesów, ale istnieje szansa, że jeszcze wróci. Wieczorem tego samego dnia on i Deedee pojadą z powrotem do Londynu. Było tego rzeczywiście sporo, ale tak naprawdę miał się z czego cieszyć, szczególnie gdy Deedee obwieściła mu, że dostała bilety na poniedziałkowy koncert Prince'a. Po koncercie miało się odbyć prywatne przyjęcie w domu towarowym w King's Cross, jakiś znajomy z wytwórni płytowej wystarał się dla niej o wejściówki. Ze swojej torby wyciągnęła butelkę wina, otworzyła ją i wyjęła dwie szklaneczki. Nalała do nich wina i podała mu jedną; uśmiechnęli się do siebie i stuknęli szklankami. Wychyliła swoją i napełniła ją ponownie; potem wypił on i zrobił to samo. Wyjrzał przez okno. Powietrze już wydawało się bardziej przejrzyste. Nie minie wiele czasu i będą spacerowali brzegiem morza. Ona snuła plany dotyczące lunchu, miała ochotę na coś specjalnego. On mógł pozwolić sobie na komfort myślenia o niczym. Spojrzeli na siebie z niemym zapytaniem, jaką nową przygodę gotuje im życie? - Aż do momentu, kiedy przestanie nas to bawić - powiedziała. - Umowa stoi - odpowiedział. Samuel Taylor Coleridge, Chan Kubla, w: Od Chaucera do Larkina. Antologia w wyborze, przekładzie i opracowaniu Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo Znak, Kraków 1993, s. 287-289.