JEWGIENIJ ŁUKIN Purpurowa aura protopartoga Z rosyjskiego przełożył Zbigniew Landowski ROZDZIAŁ 1 ANCZUTKA, wiek nieznany, uciekinier. Ciekawe, czy kiedykolwiek rosyjskim skrzatom dobrze się żyło? Oj, nie... No, może przed chrztem Rusi, ale przecież tych zamierzchłych czasów nikt już nie pamięta - tak długo nawet skrzaty nie żyją. Za carskich czasów popi dziczeli: nadciągnie taki, kosmaty, z kadzidłem, całą izbę kadzidłem zaczadzi, kąty ochrzci wodą święconą - ze złośliwości, a od niej przecie i sierść wypada, i moc przepada... Trzeba pokłonić się władzom sowieckim: wystrzelali potworów, powsadzali, a ci, którzy się ustrzegli, jacyś tacy cisi się stali i nieszkodliwi... No, pomyśleliśmy, pożyjemy sobie... Ale gdzie tam! Za czasów Łuna-czarskiego jeszcze jakoś to było, ale jak tylko przekazali całą siłę nieczystą z Ludowego Komisariatu Oświaty do NKWD - mać twoja, wiedźmo! Rozpoczęły się takie rzeczy...! Do tej pory sumienie, bywa, gryzie: zdarzało się przecie, że na własnych gospodarzy trzeba było donosić... No nic, pocierpieliśmy, przywyknęliśmy... Ale znowu: nadciągnęła chruszczowowska odwilż. Źle było? Wystarczyło tylko jednego, najważniejszego przestrzegać: trzeba było jak najdalej trzymać się od kalendarzyka ściennego (takiego z odrywanymi kartkami). Aby w czerwone dni pod pionierski salut przypadkiem się nie wpakować... Oj, ludzie, ludzie! Musieli znowu wszystko do góry nogami przewrócić! Mało im było złego... Anczutka zmusił się do przerwania swoich gorzkich rozważań i rozejrzał się. Dookoła błyszczało rozlewisko. Woda i ląd leżały, można by rzec, na jednym poziomie. Pozostawało jedynie odgadywać, dlaczego właśnie ten placyk jest zatopiony, a ten oto, dla przykładu, nie... A przecież trzeba będzie wracać - wyraźnie zabrnął nie tam, gdzie trzeba: z trzech stron woda, brodu nie widać, a tym bardziej - mostu. Gdyby Anczutka umiał pływać... Ale pływać Anczutka nie umiał. Jak każdy porządny skrzat, nie mógł nawet pomyśleć bez drżenia o tej tajemniczej czynności. Cichutko jęknął i pokuśtykał z powrotem. Przywykły do płaskich powierzchni ludzkich mieszkań, Anczutka z goryczą przyglądał się gruntowi, który co każde pięć kroków obowiązkowo podkładał mu jakąś nową świnię: to bruzdę, to chrust... Ogólnie rzecz biorąc, dzika przyroda zachowywała się złowrogo i złośliwie. W dodatku okazało się, że poza terytorium ludzkiego mieszkania prościutka magia Anczutki całkowicie traciła swoją moc: nawet nie mógł stać się niewidzialny. Zrozumiał to będąc jeszcze w granicach miasta, kiedy przedzierając się przez krzaki, usłyszał zdziwiony chłopięcy okrzyk: - Ej! Patrz, jakie wielkie kocisko!... Innym razem pewnie by się obraził... Teraz tylko - dla pełnego szczęścia - należało wpaść na któregoś z leśnych czortów, z którymi skrzaty od dawna toczyły wojny. Ale miałyby radochę, gdyby mogły tak wodzić krewniaka po manowcach, aby zagubił się całkowicie, miejski frajer, w trzy sosny kopany... No tak, ale przecież już i tak zabłądził... Nagle całą okolicę wypełnił natężony, basowy huk turbin. Nad łęgiem, wstrząsając i marszcząc gładź zalanych łąk, drapieżnie i leniwie zawracało "skrzydło" amerykańskich samolotów. Po naszemu, po "łyckiemu" - "ogniwo". Pierwszy leciał zwiadowca, obciążony podwieszonymi bakami i kontenerami z aparaturą. Eskortowała go grupa osłony. Mordy rekinie, czarno-żółte stabilizatory... Reakcyjny, bogoburczy sojusz NATO, podpuszczony przez bakłużyńską demokrację, uparcie szukał powodu, aby uderzyć zbrojnie na prawosławny, socjalistyczny Łyck. Anczutka wspiął się na tylne łapki i z przestrachem pokręcił twarzyczką. Gdyby chociaż udało się określić, w jakim kierunku, gdzie znajduje się ten posterunek graniczny?... Wydaje się, że chyba tam... Na przedzie, na szmaragdowym wzgórku majaczyło coś jakby znanego, swojskiego, a dokładniej: dwie pionowo wkopane rury, do których w niepamiętnych już czasach przyspawano blaszaną tarczę, teraz już wyblakłą i pordzewiałą do niepoznania. "OBFITOŚĆ - DROGA DO NAWODNIENIA!" - można było odczytać. Widać, jakieś starodawne zaklęcie, które zdążyło już utracić swoją moc... Kiedy Anczutka dotarł do tego historycznego pomnika, przykucnął, przylgnął wyczerpany okrągłymi pleckami do ciepłej, rudej rury. Chociaż to nie mieszkanie, ale mimo wszystko coś, co zrobiły ludzkie ręce... Nawiasem mówiąc, Anczutka już odpoczywał pod tą starożytną konstrukcją: niestety - zupełnie niedawno. "Jeśli mnie czort za nos wodzi - rozmyślał niewesoło - to nie przedrę się... Nie, nie lubię tych leśnych pociotków... Jacyś tacy głupawi, chociaż krewni..." A zresztą... Czasy się zmieniają - i, jak to zazwyczaj, na gorsze. Teraz wszystkim łyckim siłom nieczystym ciężko. Może więc leśne bractwo się zmiłuje: pozwodzi, pozwodzi po manowcach, a potem, nagle, poczuje współczucie i wskaże drogę do granicy... Chociaż Anczutka jest skrzatem z charakterem i nigdy by nie przyjął czarciej pomocy... Znowu przymknął powieki, wspomniał z żalem ten pieski dzień, w którym wszystko znowu się rozwaliło. Było to chyba pod koniec lata, ale którego roku, Anczutka, jak zwykle, zapomniał... To ludzka rzecz lata liczyć... Zaczęło się od tego, że do niego na strych zaszedł ryży, nie budzący zaufania kot i zaprosił do piwnicy, gdzie powinno odbyć się jakieś zebranie. Anczutka, rzecz jasna, zdziwił się. Zazwyczaj kociska trzymają się oddzielnie i postronnych osób do prania swoich brudów nie dopuszczają. Tym bardziej skrzatów, będących ich zdaniem, bezpośrednim zagrożeniem ich kociej wolności. Widocznie stało się coś niesłychanego... Liczba kotów w piwnicy oszołomiła go. Najwidoczniej zbiegły się z wszystkich okolicznych podwórek. Anczutce od razu przypomniało się, że trzy ostatnie dni były jakieś niespokojne. Na zewnątrz coś tam piszczało, gruchotalo, ściany dygotały; nawet mieszkańcy zachowywali się jakoś dziwnie: kłócili się, aż ochrypli, rzucali "mięsem", a z jakiego powodu - nawet zrozumieć trudno... Czarny, wyliniały kocur o bandyckim wyglądzie bezszelestnie wskoczył na oroszoną wilgocią rurę i zwycięsko popatrzył na zebranych. - Kiedys'my cierpieli pod jarzmem Janajewa... - miauknął płaczliwie. Kto to Janajew, Anczutka nie wiedział, ale tak zaczął się bać, że części wrzasków nie dosłyszał. To zaś, co usłyszał, w nieokreślony sposób przypominało okropne, krzykliwe mowy, których wyżej uszu nasłuchał się w lata represji. A kot ciągnął melizmatycznie: -...Dziewiętnastego sierpnia dwukrotnie przebiegłem drogę pułkowi KGB! Ryzykując życiem! Mruczek świadkiem! Za drugim razem - tuż przed gąsienicami! Nawet na mnie wrzasnęli: "Precz, czarna zarazo!" A gdzie, pozwólcie spytać, był w tym czasie Markiz z mieszkania dwudziestego trzeciego? Dlaczego nie dołączył swojego "miau" do gniewnej nuty naszego wspólnego protestu przeciw antykonstytucyjnemu puczowi?... Tak, tak, włas'nie tak wszystko się rozpoczęło... Obok Anczutki zaszumiały ciężkie skrzydła, z obrzydzeniem uniósł lewą powiekę. O dwa kroki od niego szara wrona o dużej głowie, z podejrzanie niewinnym wyglądem, wydziobywała coś z trawki, przy czym - jakby nigdy nic - przysuwała się stopniowo, coraz bliżej i bliżej, do rury, przy której przykucnął Anczutka. Wyraźnie próbowała zajść go od tyłu. Należy przypuścić, że też skrzata nie rozpoznała i uznała za niezwykle dużego kota. A wiadomo, że dla wron nie ma większej przyjemności, niż podkraść się do kota i dziobnąć go w ogon. - Won!... - wysyczał Anczutka, obrażony do głębi duszy. W ogóle nie znosił wron - za ich kłótliwy obyczaj i skłonności do lewackiego ekstremizmu. Zaskoczona wrona aż przycupnęła, i trzepocąc skrzydłami, z ochrypłym odstraszającym krakaniem odskoczyła od razu na trzy kroki. Ludzkie, oczywiście... Na drogę przed posterunkiem granicznym Anczutka dotarł dopiero w drugiej połowie dnia. Jak mu się to udało, prawdę mówiąc, sam nie wiedział. Jedno było jasne: żaden czort go po tych niezliczonych półwyspach, cyplach i cieśninkach nie wodził - z czarcich łap nie wywiniesz się tak szybko... Gdzieś tam, za laskiem, z wysiłkiem wyły turbinowe silniki. Czując się bezpiecznie, Amerykanie latali na lekceważąco niskich wysokościach. Dobrze, niech im będzie... Ale z góry rzeczywiście zagrażały Anczutce od czasu do czasu - wrony... Kłamliwa plotka o tym, że po okolicy brodzi skrzat, który zabłądził, podniosłą w powietrze ich cały skład osobowy - z pięć ugrupowań bandyckich wraz z ich komendantami polowymi. Wrony wykonywały zwroty przez skrzydło i z gardłowym krakaniem, kolejno pikowały na cel, przy czym robiły to bardziej z chuligańskich niż z politycznych pobudek. Skąd zresztą mogły wiedzieć, jaka jest Anczutki platforma polityczna?! Od czasu do czasu zatrzymywał się, przysiadał z najeżoną sierścią, unosił na spotkanie ataku z powietrza wściekłą twarzyczkę. Przerażone wrony, przenikliwie kracząc, odlatywały od niego jak najdalej. Nawet taki skrzat, pozbawiony czarodziejskiej mocy, mógł spokojnie przechwycić je w locie i poskręcać tym łajdaczkom karki. Nie, Anczutka nie bał się wron. Bał się, że wrzeszcząca i kłębiąca się - podobna do unoszonego wiatrem popiołu - chmara zwróci na niego niepotrzebnie uwagę. Żołnierzy pogranicza zapewne skrzaty i inne drobne siły nieczyste ani trochę nie interesują, celników zaś tym bardziej, ale przenikliwego wzroku hultajów z kontroli imigracyjnej pewno nie da się oszukać... Przed posterunkiem granicznym wrony rozleciały się, jednak Anczut-ke to wcale nie pocieszyło. Nazbyt pośpiesznie to zrobiły. Nękany złymi przeczuciami, lamentując pod nosem, ze strachem wyjrzał zza nasypu. Zobaczył dziwne widowisko: oba brzegi Dżumachlinki leżały mniej więcej na jednym poziomie, ale cała dostrzegalna przestrzeń przynależąca do Łycka była zatopiona, pochłonięta przez wodę. Tymczasem terytorium Bakłużyna było suche i ciepłe. Rzeka rozlała się tylko na jeden brzeg. Dziwić się zresztą nie było czemu: to, że Bakłużyno i Łyck żyją podług różnych kalendarzy, nie było dla nikogo żadną tajemnicą. Most przez Dżumachalinkę był zastawiony betonowymi blokami i przegrodzony szlabanami. Po tej stronie przechadzali się rośli chłopcy w szerokich, dzwonowatych brezentowych płaszczach i w głębokich hełmach. Ani twarz ani rąk - wystawały jedynie wysunięte podbródki. I spod pach lufy automatów. Oprócz tego, niedaleko od pancernej kapliczki na gąsienicach, ze wieńczeniem w formie krzyża, zakończonego pięcioramienną gwiazdą - majaczyła parka czarnych rias. Kiepska sprawa! Nieomylnym wzrokiem krzata Anczutka wyraźnie dostrzegał jasny dymek, otaczający każdego człowieka. Nawet wiedział, że nazywa się aurą, nieźle tez rozpoznawał jej odcienie... U tych dwóch aura była koloru czerwonego z brązowym pobłyskiem. Trafisz takim w łapy - możesz nie liczyć na miłosierdzie... Uciekinier posmutniał i z nadzieją przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg. Tam za szlabanem w pasy, wyzywająco beztrosko przechadzali się młodzi ludzie w niebieściutkich koszulach z krótkimi rękawami, w różnokolorowych spodenkach, wszyscy bez broni. Mrużąc oczy i uśmiechając się podstawiali gładkie pyski pod łagodne promienie słońca - napawali się żydem Oczywiście, a co im tam!... Przecież takie rekiny ich ochraniają z powietrza. A może poczekać na noc, znaleźć deseczkę i przeprawić się gdzieś tam, niezbyt daleko?... Nie, strach. Gdyby Anczutka urmał latać. Choć jaka z tego korzyść! Rzadko który ptak doleci do środka Dżumachhnki - zestrzelą w locie. A kule to z pewnością święcone... Po moście też się nie przemkniesz... A pod mostem?... Pod mostem spokojnie mógł mieszkać mostowik. Spotkanie, rzecz jasna też nie należałoby do najprzyjemniejszych, ale mimo wszystko to nie czort ciągnął go do budowli, a nie do wykrotów... A, przy okazji, o budowlach Gdyby udało się dotrzeć do mostu, teoretycznie Anczutce po powrócić zdolności magiczne. To znaczy, że przedzierałby się pod wigarami przez granicę już niewidzialny... Tymczasem dwóch w czarnych riasach o czymś tam, najwidoczniej, się dogadało, podeszli do pancernej kapliczki i - jeden po drugim - zniknęli w jej mroku. Za nimi zatrzasnęła się klapa. Anczutka wyskoczył zza nasypu na pobocze, wystraszył się własnego decydowania, ale galopem pobiegł do mostu, kryjąc twarzyczkę i usiłując jak tylko można najbardziej upodobnić się do niezwykle rosłego, szarego kot z odciętym ogonem. Na szczęście, po tej i po tamtej stronie Dżumachlinki wszyscy w tej chwili unieśli głowy - nad granicą przelatywał kolejny sęp z mordą rekina i czarno-żółtymi stabilizatorami... Most był betonowy, nieprzyjemny, bez jednego zacisznego kącika. W dole wiało na przestrzał, jak na wygwizdowie. Od wody ciągnęło chłodem - szczególnie tutaj, w pobliżu lewego brzegu, gdzie woda pluskała o jakieś pół metra od szorstko-śliskiego spodu betonowych płyt. Biedny mosto-wik... Jak może tu mieszkać? Zresztą, czy w ogóle tutaj mieszka?... Anczutka niuchał powietrze nozdrzami jak królik. Pachniało starym betonem, pleśnią i śmiercią. Cały drżąc, ruszył dalej - szczęściem, że biegania po sufitach i innych odwróconych powierzchniach skrzat nauczył się już w dzieciństwie. Chlupała woda, na jej powierzchni migotały błyski. W płytkiej niszy jednej z podpór mostu Anczutka znalazł skurczone zwłoki mostowika. Obok wyschniętego, jakby spieczonego ciałka, leżała jednorazowa strzykawka z ostatnimi kroplami wody święconej. Samobójstwo?... Popiskując z litości i przerażenia, Anczutka obwą-chał sąsiednie nisze i szybko wykrył kilka igieł, a potem - resztki jeszcze jednej strzykawki. Wygląda na to, że mostowik strzelał sobie w żyłę... Na samą myśl o tym sierść stawała dęba. Kiedyś tam, za czarnych czasów jeżowczyzny, Anczutka z wielkiej rozpaczy, też cichcem popalał sobie kadzidło. Jednak potem znalazł w sobie siłę, aby rzucić... Jednak szprycować się wodą święconą... To przecież pewna śmierć! Zdarza się, że nawet po miesiącu może wykończyć... Za to odjazd, jak powiadają, diabelski: niektórzy nawet aniołów widzieli... Sądząc ze wszystkiego, dla miastowej siły nieczystej niedługo nastąpi wspólny, wielki koniec. Amen. Wiejskiej pewnie też... wodny ludek cały podtruty w ciągu lat chemizacji przywykli do odpadów przemysłowych, a teraz (jeśli wierzyć plotkom), sami szukają dozy - za litr kwasu rzekę zatrzymają... Spodnia powierzchnia mostu ogłuszająco odbijała echa cichych biadoleń Anczutki. Dotarł prawie do połowy mostu (powierzchnia wody na dole stale się oddalała) - potem nagle zamarł i cofnął się. Przed nim, na całą szerokość ziarnistego, betonowego dna widniał silnie naciągnięty sznur do suszenia prania, nasączony s'wictymi olejami. Co za potwory, no nie? Jednym słowem - ludzie! Także tę drogę odcięli... Skrzat przypatrzył się i zauważył, że po drugiej stronie, o trzy kroki przed przegrodą, ktoś - z rozmachem - naniósł na beton brązową farbą olejną magiczne znaki zaklęcia. Wygląda na to, że pod mostem się nie przedrze... Widać uciekinierzy najwidoczniej nikomu nie są potrzebni: ani Łyckiemu Patriarchatowi, ani Bakłużyńskiej Lidze Czarodziei... Ponieważ łycki lewy brzeg - ze względów ideologicznych - odmówił przejścia na czas letni, wieczór zapadał tutaj o godzinę wcześniej. Lustra zalanych łąk odbijały złocisto-różowy zachód słońca. Pomiędzy korzeniami suchego pnia, który na stałe wczepił się kurczowo pazurami w nasyp, przy dobrej woli można było zauważyć coś, czego pnie zazwyczaj nie mają. Jakaś kula, pokryta czy to mchem, czy to puchem. Od czasu do czasu ten okrągły kłębek poruszał się, wzdychał z udręką, co pozwalało wyciągnąć ostrożny wniosek o jego przynależności do królestwa zwierząt - już w żadnym wypadku nie do świata roślin. Na nieboskłonie jak uprzednio niosły się zgrzyty i buczenie. Od czasu do czasu z niebios spadał amerykański szturmowiec i z tępym, byczym rykiem przelatywał koszącym lotem nad dalekim pastwiskiem. No, wyjaśniło się wreszcie, po co są tu Amerykanie: militaryści najwyraźniej straszyli krowy... Anczutkę trzęsły dreszcze. Stary, wyschnięty do samego środka pień był prawie jedynym w całej okolicy przedmiotem, do którego zbiegły skrzat mógł przylgnąć bez strachu... Do żywych drzew lepiej nawet się nie tulić. Brzozy - patriotki, dęby - komuchy... Dobrze choć, że trawka, z powodu młodości dni swoich jeszcze zielona, wszystkiemu jest rada i na razie w politykę się nie pcha. Ciągnie tylko ku słońcu... Wygląda na to, że do Bakłużyna Anczutka nie dotrze... Nawet jeśli jutro uda mu się przekraść do terminalu, skrycie dostać się do jakiegoś samochodu wyjeżdżającego za granicę - wszystko jedno, przecież przejścia granicznego się nie ominie. A tam rewizja... Wracać też nie ma dokąd... Oj, ludzie, ludzie... Najpierw rozwalili państwo, teraz kolej przyszła na powiaty... Zresztą silą nieczysta niczym nie jest lepsza!... Na przykład ci z podziemia... Skąd się w ogóle wzięli? Przed puczem nikt o nich nic nie słyszał... Na wygląd skrzaty, a jak się przyjrzeć - gorsze od czorta!... Wy, mówią, sowieckiej władzy tyłek lizaliście, współpracowaliście z organami... No, przypuśćmy, współpracowaliśmy! A gdzie wy byliście wtedy?... A my, mówią, w te czasy siedzieliśmy w katakumbach... No, pokażcie mi chociaż jedne katakumby w powiecie susłowskim! Anczutka pokręcił się, moszcząc się wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami i szybko pogrążył się w krainie snów. Niestety takich, że gorszych nie da się nawet wymyślić. Przyśnił mu się stary, diabli by go wzięli, znajomy - śledczy z NKWD, Grigorij Siemionowicz Tych. Pewnie Sybirak... - Ach, ty draniu... - z jakimś zdziwieniem popatrzył na śpiącego Anczutkę i powiedział: - Jeszcze istniejesz, kontro? Przeczysz materializmowi, popi ogonie?... Jesteś gorszy od Wrangla, ty ideowa p-prostytutko!... Anczutka próbował wyjaśnić mu, że wszystko nie tak, że nie jest żadnym popim ogonem - jeśli o tym mówić, to sam doznał wielu cierpień od popów za czasów carskiego reżymu... O, do dziś ma szramę na kolanie - kadzidłem poparzyli... Oczy Grigorija Siemionowicza rozjaśniły się współczuciem. - Z nami chcesz się zabrać? - cicho upewniał się. - Ach ty, s-sukinkocie, kułaczy bękarcie... Myślisz, że nie wiemy, w czyjej izbie mieszkałeś do siedemnastego roku?... No, nic - daj nam trochę czasu, tylko wykończymy trockistów, to potem do was, diabłów nieczystych, się dobierzemy! Całe wasze plemię nieczyste wykarczujemy z korzeniami... - Potem, jakby się uspokoił, zmierzył wzrokiem, spytał warkliwie: - No, jak tam twój nowy gospodarz?... Ciągle milczy całymi dniami?... Może chociaż przez sen mamrocze?... No, na przykład o Karolu Radku?... Nagle skrzat wyczuł niebezpieczeństwo i obudził się. Przeciwległy brzeg jeszcze pozostawał ozłocony zachodzącym słońcem, a po tej stronie już po złodziejsku skradał się od drzewa do drzewa zmrok w liliowych, denaturowatych odcieniach. Wprost przed Anczutka kłębkiem mroku wzno- siła się kwadratowa, przyziemista figura w czarnej riasie. Co najgorsze - dookoła postaci, jak słoneczna korona podczas pełnego zaćmienia słońca, świeciła kosmata, nieludzko silna aura purpurowej barwy... - Ktoś' ty? - zabrzmiało z góry. - Anczutka... - wyszeptał skrzat, rozumiejąc, że przepadł. Już lepiej by w czorcie łapy się dostał... Nieznajomy pomilczał, nie pojmując. Rzeczywiście, spotkanie było dziwne: skrzat - nagle, na łonie przyrody... - Co, dom ci się spalił?... - Nie... - niewesoło odpowiedział Anczutka. - Odszedłem sam... Słowa głuchym echem odbijały się od wieczornej wody. - A-a... - nieznajomy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Zbieg... A dlaczego siedzisz? Chciałeś uciekać - to uciekaj... Anczutka chlipnął. - Pływać nie umiem... Wydaje się, że nieznajomy uśmiechnął się. - Ja także... - niespodziewanie przyznał się i postękując, przysiadł obok. Głośno skrzypnął pod niespodziewanym ciężarem stary korzeń. Purpurowa aura nakryła Anczutkę, oblewając go ni to żarem, ni to chłodem. Skrzacik zaniemówił, potem ostrożnie zerknął żywym, wypukłym oczkiem. W ciepłym, pożegnalnym półświetle, napływającym od bakłużyńskiego brzegu, mógł teraz przyjrzeć się swojemu sąsiadowi dokładniej. Mężczyzna był przygarbiony i korpulentny. Srokata broda - jak miotła, włosy na potylicy związane w warkoczyk. Obszerna, wypukła łysina, twarz mroczna, jednocześnie gderliwa i drwiąca. Od riasy drażniąco pachnie kadzidłem i innymi prochami. Na prawej stronie piersi przypięty drewniany order, z nieokreślonego powodu wzbudzający instynktowny strach. - A ty kto? - odważył się Anczutka. Nieznajomy chrząknął, wesoło i groźnie zarazem zerknął na skrzata. - O Afrykaninie - słyszałeś?... Anczutka tylko jęknął i wcisnął się plecami w spróchniałą korę pnia. Czy słyszał coś o Afrykaninie? A kto o nim w Łycku nie słyszał?... Jego imieniem przeganiano biesy, nie mówiąc już o reszcie drobiazgu siły nieczystej... - No, nie trzęś się, nie trześ się... - Ogromna dłoń niezgrabnie pogładziła nastroszoną czuprynkę Anczutki. Skrzat w końcu zaryzykował otworzyć oczka. - Albo ty tak - od zimna?... - Tak! tak... - skłamał Anczutka. - Zaraz sobie ognisko rozpalimy - pocieszył go straszny rozmówca. Podniósł się, strzelając stawami. - Mnie coś także ziębić zaczyna... Ano, odsuń się... Anczutka pośpiesznie odskoczył na cztery kroki od pnia. Afrykanin już się naprężył, podniósł szerokie dłonie i niewyraźnie wymamrotał coś takiego, od czego skrzat ze strachem odbiegł jeszcze dalej. Udało mu się zrozumieć tylko kilka słów: "Z iskry - płomień" - no i oczywiście: "W imię Ojca i Syna..." Suchy pień głośno trzasnął, zapłonął - tak wściekle, jakby go ropą podlali. - Zobaczą!... - jęknął Anczutka, ze strachem pokazując łapką w stronę mostu, który już w połowie zatonął w ciemnościach. - A pies z nimi... - obojętnie odezwał się Afrykanin, przysiadając przed płomieniem bezpośrednio na trawie. - Przecież jeszcze nic nie wiedzą... Może przyjechałem tutaj rybki łowić... A więc, mówisz, Anczutka, wysiudali ciebie z Łycka? Anczutka w końcu zawstydził się i spuścił oczka. Przecież pytał go nie byle kto - pytał go wróg numer jeden całej lyckiej siły nieczystej. Przecież nie będzie skarżył się Afrykaninowi na Afrykanina... Oj!... A może on wcale nie jest Afrykaninem?... Mógł przecież specjalnie skłamać! Ludziom to łatwo przychodzi... Nie, jednak to Afrykanin!... O, jaka aura... z protuberancjami... Aż parzy... - Wysiudałi... - ze spazmatycznym westchnieniem przyznał się skrzat. - Mnie też wysiudali... - w zamyśleniu odpowiedział Afrykanin. Pomilczał, podrzucił do ogniska kawałek zgniłego chrustu. - Wyszło na to, że jesteśmy teraz obaj zbiegami... W biednej głowie Anczutki zakręciło się... Co to się dzieje na tym świecie? No, w porządku, skrzat, przypuśćmy. Żadna persona - pionek... Ale żeby samego Afrykanina?... Jeśli tak dalej pójdzie, to pewnie niedługo samego Belzebuba z piekła wymeldują. Anczutka chciał z lękiem spojrzeć na niespodziewanego towarzysza w nieszczęściu, ale nie mógł się przemóc. Poczuł natomiast nagły przypływ zaufania, aż lekko jęknął ze współczucia. - Pod mostem przeciągnęli specjalnie sznur... - od razu poskarżył się z nadmiaru uczuć. -1 nasycili świętymi olejami... - No, a jak ty chciałeś?... - pochrząkując w niezręcznej sytuacji, odpowiedział mu Afrykanin. - Trwa walka z waszym bractwem... Walka... - Taa-k... - przybierając obrażoną minę ciągnął Anczutka. - Walka! No to by otworzyli granice, jeśli już walka. Wtedy wszyscy odeszlibyśmy, i koniec... Albo wybijcie nas wszystkich do nogi, żebyśmy się nie męczyli... - Ostatnią frazę skrzat bardziej wychlipał, niż wypowiedział. Rozżalił się i zamilkł. Do tego czasu ciemności zdążyły przedostać się już na terytorium niepodległej Republiki Bakłużyno. Szybko ciemniało. Przygasając potrzaskiwało ognisko. Na moście włączono parę reflektorów i rozpoczęto szperanie: w górę rzeki, w dół biegu rzeki... Czy nie próbuje ktoś wpław przejść państwowej granicy? Płomień na lewym brzegu, można przypuścić, wzbudził silne podejrzenia zarówno wśród łyckich, jak i bakłużyńskich operatorów reflektorów. Obu uciekinierów co chwilę oświetlały promienie światła. - Naiwny jesteś, Anczutka... - w końcu wyrzekł Afrykanin po długim milczeniu. - Walczyć a likwidować - to zupełnie nie to samo. Powiem ci nawet więcej: u nas, w polityce - to zupełnie przeciwstawne pojęcia... - Podrzucił do ognia jeszcze jednego zgnilca, mądrze zmrużył oczy wpatrzone w kołyszące się płomienie i kontynuował ze złośliwym uśmieszkiem: - Przypuśćmy, że chcesz rozpić naród... Wtedy ogłaszasz walkę z alkoholizmem... Aby rozprzęgła się dyscyplina - ogłoś walkę o jej wzmocnienie... A likwidują, Anczutko, zupełnie inaczej... Likwiduje się tak: pac - i nie ma!... Żadnego hałasu, żadnej walki... Była siła nieczysta - nie ma siły nieczystej. Nie wierzysz - idź popatrz, o tam, na ścianie wisi dekret: nie istnieje... Z dniem dzisiejszym zostaje odwołana. Data i podpis... Znowu zakaszlał, nachylił się, nisko zsunął srokate brwi, wpatrzył się w ognisko. - Albo, powiedzmy, że tak... - powiedział zduszonym głosem, jakby sam do siebie. - Był cudotwórca Afrykanin - nie ma cudotwórcy Afrykanin?... T-tak... Anczutka słuchał i tylko mrugał oczyma. Mało zrozumiał z tego, co usłyszał, ponieważ w polityce nie bardzo się orientował. Jedno było jasne: źle teraz Afrykaninowi. Możliwe, że nawet gorzej niż samemu Anczutce. Nagle jakby ktoś uderzył pałką po ognisku. Przepalony już prawie na wskroś' pień jęknął i rozpadł się, osypując uciekinierów iskrami i rozpalonymi do białości węgielkami. Anczutka podskoczył, otrzepując sierść. Afry-kanin powoli odwrócił głowę i z natężeniem popatrzył w zmrok pocięty na pasy światłem reflektorów. - Och, bo się tam do mnie dostrzelacie!... - wywarczał. Anczutka w końcu zrozumiał, że to któryś' z pograniczników strzelił do ich ogniska z karabinka snajperskiego. - Mają poświęcone kule... - szybko uprzedził. - Wiem... - westchnął Afrykanin. - Sam je poświęciłem... Zgiął się, stał się jeszcze bardziej przygarbiony. Z jakiegoś powodu zaczął powoli rozsznurowy wać wysokie wojskowe buty. Zdjął je, związał sznurowadła w jeden węzeł, z westchnieniem powstał. Powiesił obuwie na ramieniu, a potem nagle pochylił się ku Anczutce i otwierając, jakby z wielkim wysiłkiem, głębokie, zmęczone oczy, spojrzał skrzatowi aż w głąb duszy. - Więc, przyjacielu, mamy teraz przed sobą jedną drogę... Te wymówione ochrypłym szeptem słowa z jakiegoś powodu sprawiły, że Anczutka zadygotał. Zapowiadały coś okropnego... Afrykanin wziął skrzata w wielkie dłonie i zaczął zstępować w dół, ku wodzie. Przecież sam powiedział, że też nie umie pływać!... Pewnie gdzieś w zaroślach skrył łódkę... Anczutka ucieszyć się tą swoją myślą nawet nie zdążył, ponieważ w następnej sekundzie promień reflektora oświetlił brzeg, nie ukazując nigdzie ani łódki, ani zarośli... "Idzie się utopić!" - przemknęło się nagle przez głowę Anczutce, a serduszko zabiło strasznie szybko. No jasne! Wycofać się nie ma dokąd, do przodu też nie majak... Zaraz nas utopi! Anczutka skrzywił się i wczepił z całej siły czterema łapkami w pachnącą kadzidłem riasę, wcisnął w nią swoją mordkę, jakby chciał oszołomić się, na ile się da, chociażby takim słabym środkiem odurzającym. Na dole zamlaskało, potem zachlupało, pociągnęło chłodem. Woda, jak można przypuszczać, podchodziła coraz wyżej. Brzeg stromy, pewnie jeszcze krok - i śliskie dno na zawsze odpłynie spod niedźwiedziowatych stóp Afrykanina... Ale z oddali dobiegi wybuch ludzkich krzyków, odbijając się od powierzchni rzeki... Ciekawość zwyciężyła. Anczutka nie wytrzymał, ostrożnie otworzył na wpół jedno oko - ku swojemu wielkiemu zdziwieniu dostrzegł, że wraz z Afrykaninem prawie już doszli do połowy Dżumachlinki. Uparcie nachylając łysinę i opierając brodę o piersi, cudotwórca w niełasce przekraczał państwową granicę po wodzie, niczym po lądzie. Oba reflektory od dawna już trzymały jego przysadzistą, korpulentną postać w skrzyżowanych promieniach. Spod bosych, niedźwiedzich stóp Afrykanina przy każdym kroku rozbiegały się po pochylonej rzecznej gładzi błyszczące, koncentryczne kręgi... Jeśli można dowierzać uszom, na moście działo się coś niewyobrażalnego: bieganina, bałagan... Potem, jakby oprzytomnieli, z lewego brzegu zaczął strzelać karabin maszynowy. Pierwsza seria rozpruła powietrze tuż obok, Anczutka jęknął, znowu zarył twarzyczką w riasie. Afrykanin z niezadowoleniem pokręcił głową - karabin zaklinowało. Opleciony korzeniami drzew bakłużyński brzeg był już o dziesięć kroków od naruszyciela... ROZDZIAŁ 2 ŚWIADECTWO HISTORYCZNE, wieku nie podano, dokument Łyck i Bakłużyno od niepamiętnych czasów rywalizowały. Nieustannie albo najeżdżały na siebie, albo urządzały wściekłe boje - w czasie wojen domowych dochodziło nawet do walk na szable. Jednak już w latach pierwszych pięciolatek świadomość mieszkańców zauważalnie wzrosła, liczba kułackich i pozostałych rozpraw fizycznych zmniejszyła się, wyrównywanie rachunków przybrało formę donosicielstwa (typu pisemnego), a potem przekształciło się całkowicie w socjalistyczne współzawodnictwo... Dopiero współcześnie, po rozpadzie susłowskiego powiatu, antagonizm dwóch byłych gmin, a teraz państw, nabrał jasno wyrażonego ideologicznego charakteru. Gdy w Łycku do władzy doszli prawosławni komuniści, to w wyborach w Bakłużynie zwycięstwo przypadło ruchowi spo-łeczno-politycznemu "Czarownicy za demokrację". Było to w pełni naturalne. Nie na darmo przecież w carskich czasach wszystkich mieszkańców Łycka przezywali bigotami, a Bakłużyna - znachorami, szamanami. Gdy przegląda się archiwalne dokumenty, natrętnie nasuwa się myśl, że Łyck i Bakłużyno najbardziej ze wszystkiego na świecie obawiały się jednego - że nie daj Boże, nawet przypadkiem, znajdą się po tej samej stronie barykady. W dokumentach historycznych pierwsza wzmianka o ich wzajemnej wrogos'ci pokrywa się czasowo z podniesieniem do rangi cesarskiej rodu Romanowych, kiedy Łyck jednogłośnie uznał za prawowitego władcę Michaiła Fiodorowicza, a Bakłużyno tak samo zdecydowanie podtrzymało któregoś z kolejnych Łżedymitrów... Pogodnego letniego dnia watahy hultajskich kozaków Zaruckiego i heretyków Mariszki przeszły Dżumachlinkę i okrążyły drewniano-ziemne wały Łycka. Według jednych źródeł, prowadził ich ataman Niepokój-Karga, według innych (mniej wiarygodnych) ataman Bałowień. Jednak wszystkie - bez wyjątku - źródła twierdzą, że buntowników na Łyck poprowadzili właśnie bakłużynianie. Nie można było oczekiwać litości. Zwyczaj atamana Bałownia (jak zresztą wszystkich innych ówczesnych atamanów) nabijać jeńców prochem we wszystkie miejsca intymne, a potem go podpalać, był podówczas powszednie znany. Odeprzeć atak także nie wydawało się możliwe, w związku z kompletnym zniedołężnieniem miejskich murów i zdecydowaną przewagą zbrojną przeciwnika. Ponadto jeden ze znachorów bakłużyńskich, który przyłączył się do kozaków, użył ziół rozrywających i z ich pomocą wybił zawiasy z wrót twierdzy... I wtedy, oczywiście uznając, że czas już zatroszczyć się nie tyle o grzeszne ciała, ile o nieśmiertelne dusze, mieszkańcy wyspowiadali się, przyjęli komunię i poszli na spotkanie śmierci z cudotwórczym obrazem Łyckiej Matki Bożej. Co było dalej - wiadomo. Jak tylko procesja ze śpiewem i płaczem ukazała się na szczycie rozpadającego się wału ziemnego, któryś z rozbójników (najprawdopodobniej także bakłużynianin) wypalił z piszczelą do ikony, a co naj straszniejsze - trafił. Oblegających w tej samej chwili ogarnęło szaleństwo, z bronią w ręku rzucili się sami na siebie i, ponosząc wielkie straty, rozproszyli się sami... Nawiasem mówiąc, znany rosyjski historyk Kostomarow powątpiewał w wiarygodność tej legendy, wskazując, że coś podobnego miało miejsce wcześniej, przy okrążeniu Nowogrodu przez suzdalców. Nie należy mieć mu tego za złe. Przy całej swojej przenikliwości uczony po prostu nie mógł przewidzieć, że w 1919 roku cud się powtórzy. A cud się powtórzył. Tylko że tym razem cudotwórcza ikona rozproszyła już nie hultajskich kozaków i heretyków Mariszki, ale - aż strach powiedzieć! - pułk gwardzistów Armii Czerwonej imienia towarzysza Marabuta (możliwe - Mirabeau). Niestety, opierać się w tym przypadku możemy jedynie na ustnych przekazach, ponieważ dokumentów, potwierdzających to oszałamiające zdarzę- nie, w archiwum odnaleźć się nie udało. Najpewniej papiery te zostały trochę później usunięte i zniszczone na osobiste polecenie Ławrentija Paw-łowicza Berii... Niezrozumiały, co prawda, pozostaje fakt, dlaczego wkrótce potem cudotwórcza nie zmusiła do ucieczki trzech bakłużyńskich czekistów, którzy przyszli zarekwirować ją ze świątyni. Widocznie ojczulek najzwyczajniej w s'wiecie przestraszył się wyjść z ikoną im na spotkanie... W latach budownictwa socjalistycznego walka dwóch centrów gminnych sprowadzała się głównie do tego, że Łyck i Bakłużyno na wszelki sposób pomagały władzy radzieckiej szkodzić sobie wzajemnie. A władza Rad, zazwyczaj szła im na rękę: to rozpoczynała walkę z religią, to ze szkodliwymi przesądami i zabobonami... Jedyne, co łączyło wtedy dawnych rywali - to głęboka nieprzyjaźń do powiatowego centrum. Tak naprawdę ta antypatia zrodziła się wtedy, gdy Paweł Pierwszy, z właściwą sobie nieprzewidywalnością, zaliczył Bakłużyno i Łyck do osiedli, a pierwszeństwo oddał - komu?... Nawet wspominać głupio, jakie to było wtedy miasteczko, jak się podówczas nazywało!... Tym razem wszystko ograniczyło się tylko do nieprzyjaźni - nie doszło do nienawiści. Miasto Susłow było zawsze na tyle przeciętne, że rywale nie mogli odnosić się do niego zupełnie poważnie, nawet przy najszczerszych chęciach... Wystarczy powiedzieć, że kiedy świętujący Rosjanie, po rozwaleniu socjalistycznego państwa, rzucili się radośnie do przywracania miastom i wsiom ich odwiecznych nazw, Susłowa nie udało się przemianować. Do 1982 roku, jak się okazało, nazywał się Boncz-Bruje-wiczynem, a poprzednie miano, nadane mu z serca przez Pawła Pierwszego, brzmiało zupełnie nieprzyzwoicie. Wtedy zatrudniono etnologów. Ci przerzucili wszystkie archiwa i odkryli, że miasteczko było znane jeszcze w XV wieku: nazywało się podówczas także Susłow, ale nie dla upamiętnienia wybitnego ideologa i członka Biura Politycznego KC KPZR, lecz dla uczczenia najzwyklejszego pod słońcem susła... Przez dwa kolejne stulecia Łyck i Bakłużyno, s'ciskając zęby, uznawały pierwszeństwo tego biednego osiedla - i oczekiwały swojej godziny. Kiedy zaś czas nastąpił... Teraz już ani Moskwa, ani powiatowe centrum, ani nawet Paweł Pierwszy nie byli w stanie przeszkodzić dwu niepodległym państwom rozliczać się między sobą za przeszłe krzywdy i obrazy. Największą z krzywd było przetrzymywanie w bakłużyńskim muzeum etnograficznym cudotwórczej ikony Matki Bożej Łyckiej, zarekwirowanej swojego czasu przez trzech antychrystów w skórzanych płaszczach. Prawosławni komuniści już kilkakrotnie żądali natychmiastowego zwrotu relikwii, na co Liga Czarodziei niezmiennie odpowiadała odmową, uzasadniając swoją decyzję tym, że w chwili rozpadu powiatu konkretne dzieło sztuki znajdowało się na terytorium Bakłużyna, zatem jest majątkiem republiki. Bitwa pancerna pod chutorem Wieprzniki (niegdyś - kołchoz "Światły pucz"), w której, wedle plotek, z jednej strony wzięło udział dziewięć pojazdów, a z drugiej - siedem, w żaden sposób nie zmieniła sytuacji ikony. Jak zresztą ostrzał artyleryjski Dżumachły... Chociaż, jeśli chodzi o to, szczerze mówiąc, wszystko wygląda mocno podejrzanie. No, ostrzał - dobrze, uwierzymy, ale skąd, powiedzcie mi, w byłych gminach wzięły się czołgi? W Susłowie - tak, do tej pory stoi tam na obrzeżu miasta jakaś jednostka pancerna, ale wszystkie czołgi są na miejscu. Amerykanie także, jak mówią, nie sprzedawali... Nikt nie sprzedawał! Skąd więc broń pancerna?... A może nie było żadnej bitwy?... Ale z drugiej strony - jak to nie było? Przecież wisi, o tu, w łyckim Ermitażu batalistyczne płótno artysty Leon-cja Dosiudy "Bohaterski czyn protopartorga ", gdzie płomienny lider prawicowych radykałów Łycka Afrykanin, w powiewającej riasie, na tle na pól zburzonej wieży ciśnień rzuca butelkę z wodą święconą w gąsienicę (na którą rzucono urok!) wrogiego czołgu! Czołg, co prawda, namalowany jest niewyraźnie, w obłoku pyłu... i w ogóle czuje się, że artysta niezbyt dobrze się znał na wojskowym sprzęcie. Sądząc po konturach wieżyczki i lufy, na Afrykanina, najprawdopodobniej, najeżdża samobieżne działo typu "Ferdynand", co już, rzecz jasna, jest wysoce mało prawdopodobne... Krótko mówiąc: doszło czy nie doszło do tej pancernej bitwy pod chutorem Wieprzniki, to jednak wywołała wielki popłoch i międzynarodowy skandal. Niedługo potem, na lotnisku byłego powiatowego centrum wylądował liniowiec ze specjalną komizją ONZ na pokładzie. Prawosławni komuniści do Łycka jednak jej nie wpuścili, twierdząc, że komisja została przysłana w celu szpiegostwa przemysłowego, a wspomniany wyżej protopartorg Afrykanin, kiedy dowiedział się o zbliżającej się wizycie, wezwał do zniszczenia bogoburczych imperialistów jeszcze w powietrzu; przy czym nawet pofatygował się osobiście, pojechał i poświęcił wszystkie sześć rakiet porzuconego systemu Obrony Przeciwlotniczej... Doszło do tego akurat wtedy, kiedy ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych wdepnął w kolejną przygodę erotyczną i pełzał z lupą po mapie półkul, nie wiedząc, kogo by tu jeszcze zbombardować! Nad byłym susłowskim powiatem zawisła realna groźba: mógł stać się nowym zapalnym punktem planety... Tym bardziej, że po wstąpieniu Astra-chania do NATO i wprowadzeniu Szóstej Floty USA na Morze Kaspijskie amerykańskie lotnictwo pokładowe mogło łatwo dosięgnąć wszelkich interesujących je celów. Niedługo później, z pokładu desantowego helikop-terowca "Tarava", idącego pełną mocą do Łycka po Wołdze- Kuropatwie, wzleciał i wylądował na stołecznym, bakłużyńskim lotnisku "latający wagon". Miejscowe damy wyplamiły Amerykanów szminką od stóp do głów, zasypały kwiatami. A następnego dnia, w realizującej lot zwiadowczy "Ni-ght Marę", diabli wiedzą dlaczego, odmówiło posłuszeństwa osiem pokładowych systemów komputerowych - i samolot runął do Dżumchalinki... Teraz zaczęli świętować i w Lycku. Naród, dowiedziawszy się o wydarzeniu, śmiejąc się i płacząc z radości, wyległ na udekorowane flagami aleje. Zupełnie sobie nieznani ludzie obejmowali się, gratulowali sobie nawzajem. Jedyne, co psuło atmosferę ogólnego święta było to, że pilot "Night Marę" był żywy i został (jak to przyjęte u Amerykanów) uratowany z pomocą helikoptera... W rozmowie z zagranicznym korespondentem protopartorg Afrykanin ogłosił, że jakoby samolot zwiadowczy zniszczył łyckie siły obrony powietrznej. Kiedy dziennikarz (nie bez złośliwości) zapytał: jakie konkretnie?, lider prawicowych radykałów zarozumiale odrzekł, że najważniejsze, by nie zbrakło wiary, a zestrzelić można z czegokolwiek... Środki masowej informacji USA, tak samo jak niepodległej Republiki Bakłużyno, zachowały wstydliwe milczenie. Rezultaty śledztwa, przeprowadzonego wspólnymi siłami kapelanów Szóstej Floty i przedstawicieli Bakłużyńskiej Ligi Czarodziei, z określonych przyczyn nie zostały ujawnione prasie... Kontakty siły nieczystej to w ogóle rzecz niebezpieczna - szczególnie wtedy, kiedy oba gatunki przez długi czas rozwijały się w całkowitej izolacji od siebie. Jeśli nasze skrzaty są (zgodnie z legendą) zruszczałymi czortami, to amerykańskie gremlinsy, sądząc z tatuaży na ramionach, wdarły się do lotnictwa z floty, przy czym zrobiły to stosunkowo niedawno - na samym początku XX wieku. Najpierw specjalizowały się w silnikach, a potem zajęły się - w ramach podnoszenia kwalifikacji - aparaturą pokładową... Jednak w tym wypadku władze poraziło coś innego: przecież "latający wagon" tylko przez dwie godziny stał na byłym pastwisku (dziś' - lotnisku wojskowym Bakłużyna)! I tych dwóch godzin gremlinsom Szóstej Floty zupełnie wystarczyło, żeby zaopatrzyć się u miejscowych skrzatów w kadzidło z przemytu! A do kadzidła, nawiasem mówiąc, też konieczne jest przyzwyczajenie. I trzeba dobrze znać dozy... Tak więc można powiedzieć, że pilot "Night Marę" uratował się cudem. Oczywiste, że rozpoznanie lotnicze przyszłych celów zostało czasowo wstrzymane, a jakiekolwiek lądowania na terytorium Bakłużyna (z wyjątkiem przymusowych) kategorycznie zakazane. Zaś protopartorg Afryka-nin z rozpędu został ogłoszony międzynarodowym terrorystą politycznym... ROZDZIAŁ 3 GLEB PORTNIAGIN, lat czterdzieści cztery, prezydent Lewe przednie koło odpadło na samej alei - dokładnie naprzeciw muzeum etnograficznego. Uzyskując niezależność, jeszcze jakiś czas toczyło się obok limuzyny, jadącej akurat dosyć szybko pod górkę. Potem zaczęło powoli skręcać w lewo, wyraźnie mając zamiar przeciąć białą linię środka jezdni i wyskoczyć na przeciwległy pas ruchu. Limuzyna nie od razu wyczuła stratę: zaczęła chromać na utracone koło dopiero po kilku sekundach. Metalowe zawieszenie otarło się o asfalt, wystrzeliły tęczowe iskry - kierowca pospiesznie zahamował. Stal z piskiem wcięła się w powierzchnię jezdni, iskry (teraz już nie tęczowe, ale oślepiająco białe) wystrzeliły jak opiłki spod piły tarczowej. Lśniący ślad hamowania był podobny do rysy pozostawionej na lodzie przez łyżwiarza. Z przodu słychać było głośny chrzęst bitego szkła. Koło, które zbiegło, zderzyło się z jakimś pojazdem jadącym w przeciwnym kierunku i ponownie nabrało prędkości - tocząc się po uprzedniej trajektorii, ale w przeciwnym kierunku. Szofer limuzyny siedział nieruchomo jak martwy. - Grisza... - rozległ się z tyłu pełen wyrzutu miękki głos prezydenta. - Jako kogo wziąłem ciebie do roboty? Szofer milczał. Patrzył na nieuchronnie zbliżające się koło. - Czarodziei, Grisza, w garażu nie potrzebuję... - ciągle tak samo powoli i w zamyśleniu ciągnął prezydent. - Mam ich w parlamencie do cholery i ciut-ciut... Koło jakimś cudem ominęło przekrzywioną limuzynę - i z tyłu rozległ się analogiczny chrzęst. Pewnikiem przywaliło w dżipa z ochroną. - No, dobrze... - ze zdziwieniem wyrzekł prezydent. - Przypuśćmy, że nie byłeś pewny jakiejś mutry, zakląłeś ją... Grisza! Ale przecież wiedziałeś, że pojedziemy obok etnograficznego! Na co ty liczyłeś? Nie mogę pojąć... W samochodzie pociemniało. Z zewnątrz do kuloodpornych szyb przy-kleiły się przerażające mordy, wykrzywione grymasami trwogi. Jedna piękniejsza od drugiej. Security... - No, ale dzionek... - westchnął prezydent, otwierając drzwiczki limuzyny. Będąc rosłym, dorodnym mężczyzną, nie lubił zamkniętych przestrzeni, zawsze poprawiał mu się humor, kiedy opuszczał samochód (o czym zresztą doskonale wiedzieli wszyscy mu bliscy). Z widoczną przyjemnością rozprostował się na całą swoją, rzadko spotykaną, wysokość. Szef Ligi Czarodziei Bakłużyna odświeżył się wewnętrzną energią i oczyścił czakry. Nad jego doskonale leżącym garniturem unosiła się rozłożysta aura w złocistych odcieniach, dostrzegalna (nawiasem mówiąc) tylko dla nielicznych. - Jest pan cały, Glebie Kondratyczu?... - z pełnym szacunku przestrachem wyszeptał referent, który jakoś wcisnął swoją twarzyczkę między potężne plecy mordziastych ochroniarzy. Nie odpowiadając i nawet nie spoglądając w stronę młodzieńca, prezydent obrzucił niezadowolonym wzrokiem pozbawiony lewego reflektora małolitrażowy samochód i osłupiałego właściciela, stojącego nieopodal z kluczem narzędziowym w opadłej ze zdziwienia ręce. Tak, zgłupiał facet... Przyznacie chyba, że nie każdemu dano, tak za frajer, pocałować się z lewym przednim kołem prezydenckiej limuzyny. - Szkody - zrekompensować... - rozkazał niezbyt głośno Gleb Portniagin i rozejrzał się z jak najbardziej roztargnioną miną. Roztargnienie, nawiasem mówiąc, było tylko maską. W odróżnieniu od nas, zwykłych wyborców, szef Bakłużyńskiej Ligi Czarodziei zauważał wszystko - także i to, co niewidoczne. Po tej stronie alei szła dziewczyna, wyższa niż przeciętny człowiek, z tak zarozumiałą twarzą, że chciało się ją podświadomie nazwać pięknością. Czarna wieczorowa sukienka, w ręku torebka z ziarnami słonecznika... Rzucić zaklęcie na te ziarenka, czy nie?... Co tu, do diabła, jest grane? Zaraz ma przybyć komisja specjalna ONZ, a cała aleja - w łupinach!... Widząc przechyloną na przednie koło limuzynę, zatrzymała się i z zachwytem wpatrywała się w prezydenta. Ten przyglądał się jej, zwrócił uwagę, że dziewczyna paraduje w aurze w poprzeczne paski... Ach, te modnisie... Ile musiała wszcząć awantur bez powodu w swojej rodzinie? Ile altruistycznych usług musiała oddać swoim zaklętym wrogom, żeby stworzyć taką zebrę?... A najzabawniejsze, że dziewczyna nie była wiedźmą, a więc nie mogła nawet napawać się swoją "marynarską" aurą... Z nieba dobiegł warkot i szum. Prezydent - ciągle z takim samym roztargnionym wyrazem twarzy - podniósł głowę. Nad stolicą zawracało skrzydło bojowych samolotów, szczerząc jak rekin swoje zębiska. Sojusz NATO gotowy był w każdej chwili obronić bakłużyńską demokrację przed zagrożeniami ze strony łyckich zabobonów. Dobrze byłoby wspomnieć Matwieiczowi, żeby działał w Dżumachle ostrożniej... Przecież z góry wszystko widać jak na dłoni... Jakie u nich pojemniki... wszystkie pełne aparatury... szpiegowskiej... Prezydent odwrócił się, ze skupioną uwagą obejrzał budynek muzeum etnograficznego. - Dawno tutaj nie zaglądałem... - wyrzekł zamyślony i podszedł do szerokiej, paradnej werandy, ruszył w górę po schodach. Ochroniarze poszli za nim z całkowitym brakiem zainteresowania na mordach. Dawno już przywykli do nieoczekiwanych decyzji swojego niespokojnego patrona. Właściwie wielki człowiek powinien być nieprzewidywalny... W przestronnym i trochę ciemnym westybulu muzeum bielało marmurowe popiersie... Nie, nie, nie Gleba Portniagina. Po pierwsze, prezydent byl skromny, nie cierpiał lizusów, a po drugie, jaki normalny czarodziej pozwoli się brać pod włos? Nawet strach byłoby pomyśleć, co by się stało, gdyby jego rzeźbiony portret trafił w cudze ręce! Gotowe narzędzie do rzucania uroków... Nie należy także zapominać o takich przypadkach, kiedy urok zadaje się przez pomniki jakby sam z siebie. Już przed wiekami obliczono i wielokrotnie uściślono tak zwaną masę krytyczną pomników wystawianych za życia, przekroczenie której sprawiało, że portretowany obiekt dotykały paraliż, tępota i szybki krach polityczny - nawet bez interwencji jakichkolwiek wrogich sił. Jednak wracajmy do westybulu... Na kawałku granitowej kolumny złośliwie uśmiechała się marmurowa głowa starego i wydawałoby się niezbyt trzeźwego satyra. Dokładnie tak wyglądał kiedyś nauczyciel Gleba, znany bakłużyński czarodziej Jefrem Niedobrow. Można już było go lepić i rzeźbić - nawet w całej okazałości, ponieważ dwadzieścia cztery lata temu zmarł w spokoju i szczęściu na oddziale odwykowym powiatowego szpitala imienia Mendelejewa. Gleb Portniagin zatrzymał się przed popiersiem i z żałosnym wyrzutem spojrzał w mleczno-białe źrenice nauczyciela. Wcześnie, wcześnie odszedłeś, Jefremie... Taka jest ta wódka... Pamięta jeszcze, jak Gleb, naiwny, dopiero co wyzwolony adept, przyszedł wprosić się na ucznia do Niedobrowa, czarodziej akurat wychodził z kolejnego zapoju. - Czarować każdy dureń potrafi... - mrocznie powiedział, po wysłuchaniu poplątanego przemówienia gościa. - Najważniejsze umieć potem się z tego wykręcić... Natura jest bardziej dociekliwa niż prokurator! I próbuje, suka, pod szubienicę ciebie dotaskać... Gleb zapamiętał te prorocze słowa na cale życie i zawsze zachowywał ostrożność. Tak więc, kiedy został prezydentem, ku zadziwieniu Ligi, nie odwołał wszystkich zakazów - nawet takich, które zostały wydane jeszcze przez władzę radziecką, chociaż miał pełne pełnomocnictwo. Co prawda zezwolił saperom mylić się dwukrotnie, ale na tym poprzestał. Dlatego perpetuum mobile pierwszej generacji w Bakłużynie do tej pory rekwirowano - dokładnie tak samo jak w Łycku, kary zaś wymierzano za to wyższe niż tam... Rację prezydentowi przyznano dopiero wtedy, kiedy światowa społeczność została wstrząśnięta wiadomością o fenomenie carycyńskim. Jak później się wyjaśniło, tamtejszy burmistrz osobistym rozporządzeniem wstrzymał w granicach miasta działanie zasady zachowania energii... Znalazł sobie, rozumiecie, lekarstwo na kryzys energetyczny!... Całe swoje meeaoolis zamknął w czarnej dziurze - to nie żarty! O, Amerykanie w tej dziedzinie to chwaty. Cokolwiek by się zdarzyło - i duch prawa zachowują, i literę. Tam, u nich, za naruszenie prawa Ohma albo, powiedzmy, prawa powszechnej grawitacji, w wielu wypadkach grozi najwyższy wyrok - i żadną reanimacją nie da się wykręcić... Gleb Portniagin postał przed popiersiem, potem ruszył dalej. Z tyłu posągu, na tylnej ścianie błyszczało świeżym lakierem ogromne płótno, odtwarzające słynną bitwę czołgów pod chutorem Wieprzniki. Kompozycyjnym centrum obrazu, bez wątpienia, była postać nieznanego czarodzieja, pełna nieludzkiej koncentracji, zagradzającego drogę wrogiej armadzie. Pomiędzy wzniesionymi dłońmi bohatera powstawała rozwidlająca się błyskawica, spopielająca kilka celów za jednym zamachem. Zorientować się, jakie to były cele, było dosyć trudnym zadaniem, ponieważ wieżyczki opancerzonych potworów ogarniały silne płomienie... Barwy - niezłe, jaskrawe, ale energetyka, uczciwie mówiąc, taka sobie... Oddać płótno do podladowania? Lepiej nie, bezsensowne. Jak tylko wróci do westybulu - od razu znowu poziom opadnie... Mięsiste wargi Portniagina lekceważąco skrzywiły się, o mało nie pozbawiając przytomności dyrektorki muzeum. Zresztą staruszka prawie co dzień i bez tego przy najmniejszej okazji popadała w histerię... Nad trzęsącym się, rozkołysanym ramieniem cierpiętnicy bledniała smutna fizis referenta. Młodzik był w rozpaczy. Jego zdaniem prezydent wstąpił do etnograficznego tylko po to, żeby raz jeszcze zademonstrować otoczeniu swoje wyjątkowe samoopanowanie. Ale przecież już wyznaczono spotkania! Ludzie - czekają.'... Do czorta z tym odczarowanym kołem wraz z szoferem Griszą!... Tym razem referent całkowicie błędnie zrozumiał prawdziwe intencje wysokiego kierownictwa. Głupawa, na pierwszy rzut oka, historia ze zbiegłym kołem zaniepokoiła prezydenta na tyle, że był gotów odwołać wszystkie wyznaczone na dziś spotkania i wieczorne posiedzenie Ligi na dodatek. Szef bakłużyńskich czarodziei przywykł dowierzać swojej intuicji. A intuicja podpowiadała mu, że nadchodzi coś niedobrego... Jeszcze raz uważnie obrzucił spojrzeniem westybul. Pomieszczenie było całkowicie puste, jeśli, oczywiście, nie brać pod uwagę obecnych tutaj ludzi. Tylko raz mignął w otwartych drzwiach lewego skrzydła przezroczysty duszek - i natychmiast się schował... Można przypuścić, że tutejsze, niższe formy astralnej fauny w ogóle nie zaglądają do tej części budynku. I to zrozumiałe dlaczego... Portniagin sam od dawna już odczuwał bicie pulsu jakiejś nieodpartej siły, dochodzące z prawego skrzydła budynku. Jak zawsze, nie troszcząc się o to, co o nim powiedzą albo pomyślą ludzie z jego otoczenia, szef baklużyńskich czarnoksiężników wzniósł dłoń i poruszając palcami, przypatrywał się... Złocista aura, otaczająca rękę, wyraźnie wyblakła, osłabła... Bardzo nieprzyjemne było uczucie, że to, co znajdowało się w prawym skrzydle, osłabiało czarodziejskie zdolności prezydenta z taką samą łatwością, z jaką niedawno złamało naiwne zaklęcie szofera Griszy, tak nieumiejętnie rzucającego urok na przednie koło limuzyny. Pokonując wrogie mu fluidy, Portniagin przybliżył się do drzwi, wiodących na prawo, dotknął zamka, poruszył klamkę. - A zawiasów zaczarować nie próbowaliście?... - w zamyśleniu spytał. - Szamana wzywaliśmy... - wyjęczała nerwowa staruszka, ściskając pomarszczone łapki pod koronkową piersią. - Też nie potrafił... Prezydent skinął głową z niezadowoleniem, wszedł do pierwszego pomieszczenia, poświęconego początkom magii, ojczyzną której, jak wiadomo, było właśnie Bakłużyno. Ślepo zakończona amfilada pokoi głośno wtórowała szczególnym echem przy każdym kroku, echem dostępnym tylko dla ucha czarodzieja. Niech "to" lepiej siedzi w muzeum. Ani kątników, ani straszków, ani wiercipiętek... W końcu grupa, której przewodził prezydent, zatrzymała się przed ślepą ścianą, na której samotnie wisiał właśnie ten eksponat, który wystraszył drobniejsze siły nieczyste, odbarwił złocistą aurę pierwszego czarodzieja kraju, a przed dziesięciu-piętnastu minutami pozbawił prezydencką limuzynę lewego przedniego koła... Tvll>rn komu bv eo dało sie wepchnąć!... Łyckowi ikony nie wolno oddać - to oczywiste! Chociażby tylko dla zachowania prestiżu oraz narodowego bezpieczeństwa. Bo to później wyniesie ją taki Afrykanin na pole bitwy - i po wszystkim! Koniec, można być pewnym, że wszystkie zaczarowane koła odpadną... A zniszczyć - wybuchnie skandal... I to międzynarodowy... Oskarżą o bluźnierstwo, barbarzyństwo... Nawet o satanizm... Chcieli podarować amerykańskiemu prezydentowi - nie przyjął. Powiedział: wszyscy już wiedzą, że Bakłużyno wprasza się do NATO... Jeszcze uznają za łapówkę... Ale najpewniej powątpiewał w oryginalność arcydzieła. Coś tam, widać, podejrzewał. Już raz szef Ligi Czarodziei wykonał tą ikoną absolutnie błyskotliwe polityczne posunięcie, a teraz wyczuwał swoim wewnętrznym "ja", że można wykonać drugie. Na razie jeszcze nie wiedział, co to będzie za ruch, i dlatego był z siebie bardzo niezadowolony. Emitowane przez ikonę purpurowo-złociste fluidy przebijały się przez jego aurę na wskroś', to piekąc, to mrożąc. Pochyliwszy zmarszczone czoło i lekko wysuwając do przodu podbródek, Gleb Portniagin stał przed obrazem - i myślał. Deska deską - a co wyrabia!... Chociaż właściwie wiadomo, gdzie znajduje się źródło tej cudotwórczej siły... Ikona zasila się uczuciami wierzących - wprost z Łycka, gdzie dzięki staraniom dwukrotnie już wspomnianego (oby był przeklęty!) Afrykanina, religijno-partyjny fanatyzm posunął się do ostatnich granic... Tak, ale taki raptowny skok... Wcześniej łaska działała maksymalnie w promieniu dwudziestu metrów, a Grisza przejeżdżał samochodem prawie pośrodku jezdni... To znaczy, że koło utraciło czar, kiedy od ikony dzieliło je ponad trzydzieści metrów, ze sporym hakiem... Nie, nie, to nie wpływ Łycka, to coś innego... - Czy w ostatnim miesiącu było wielu odwiedzających?... - jakby nigdy nic, Gleb zwrócił się do dyrektorki. Ta jęknęła i odskoczyła. - Gdzie? Tutaj?... - łapiąc się za serce, spytała. - Tu-tu... - Trzech... - staruszka pogrzebała w koronkach na ptasiej piersi i spazmatycznym ruchem wyjęła złożony na cztery papierek. - Oto... Prezydent wziął listę z trzęsącej się łapki i przestudiował ją z natężoną uwagą. Dwóch turystów zagranicznych i jeden prowokator... Przy tym tak już wszystkim znany, że zupełnie niezrozumiałe, po jakiego czorta generał Wściekły nim się zajmuje... Nie, wyraźnie nie to... W milczeniu odwrócił się - otoczenie pospiesznie się rozstąpiło. Wielkimi krokami minął gablotę z atrapami rytualnych maczug. Gleb Portniagin skierował się do wyjścia, już dobrze wiedząc, o czym dziś będzie rozmawiał z szefem kontrwywiadu - od razu po wieczornym posiedzeniu Ligi. Tak w każdym razie sądził... Zauważono, że czarodzieje nigdy nie mają akwariów i nie hodują rybek. Wielu uważa, że ma to jakiś związek z najwyższymi zakazami, ale w rzeczywistości wszystko można wyjaśnić stosunkowo prosto. No bo po co, powiedzcie, poświęcać tyle uwagi szklanemu naczyniu, kiedy każdy pokój - to też swojego rodzaju akwarium, w którym żyją miriady najbardziej ciekawych stworzeń!... Zwykli wyborcy, tacy jak my, co prawda ich nie widzą, ale to zupełnie nie zmienia sensu sprawy... Z pewnością każdy z was zauważył, że gdy jesteśmy bardzo zmęczeni, przed oczyma zaczynają pływać maluteńkie, na pół przezroczyste pęcherzyki. Poruszają się równomiernie po prostej, nigdy nie zmieniając wybranego kierunku. Nie bójcie się. Po prostu wasze zmęczone patrzałki zrelaksowały się i wy przypadkowo przeniknęliście wzrokiem w astral. A na pół przezroczyste pęcherzyki (zazwyczaj pływają całymi gromadami) - to tylko i wyłącznie, zupełnie nieszkodliwe kątniki (nawiasem mówiąc, bardzo dla nas pożyteczne stworzonka, ponieważ odżywiają się negatywną energią). Coś w rodzaju astralnego planktonu... Można nawet z nimi się pobawić. Kątniki przykuwają wzrok, zmuszając do obserwacji ich poruszeń, ale przy tym same jakby znajdują się w naszej niewoli. Gwałtownie odwróćcie głowę - i gromada pęcherzyków, jakby w czarodziejski sposób, znajdzie się dokładnie w tym miejscu, gdzie patrzycie, po czym znowu ruszy w poprzednim kierunku. Można tak się zabawiać godzinami, ale za długo ich męczyć nie warto. Niech sobie płyną tam dokąd ołvnełv... Inna forma pogranicznej astralnej fauny - straszki. W porównaniu z kątnikami to już dostatecznie wysoko zorganizowane energetyczne istoty, które związały swoje istnienie z człowiekiem. Jeśli się chce, można je podejrzewać o umyślne znęcanie się nad ludźmi: przedrzeźniają nas, małpują mimikę, gesty, sposób chodzenia... Grymasy i miny tych duszków są wyjątkowo śmieszne, ale czynią to bez żadnej zlej myśli, uwierzcie mi, nawet najmniejszej. Po prostu w taki właśnie sposób przetrawiają nasze uczucia i wspomnienia. W przeważającej większości straszki są zupełnie przezroczyste (z wyjątkiem dwóch-trzech, dostatecznie rzadkich gatunków, lekko mętniejących z przesycenia). Właśnie im zawdzięczamy liczne legendy o widmach, piorunach kulistych i niezidentyfikowanych obiektach latających... Za to wiercipiętek i gadułek jeszcze nikt ze zwykłych wyborców wypatrzyć tak nie mógł (oczywiście nie bierzemy pod uwagę gluków!). Nawiasem mówiąc, to dwa, zupełnie różne gatunki, jedynie przez pomyłkę zaliczone do jednego przez naszych niezbyt rozgarniętych spirytystów. Gadułka (niekiedy go jeszcze nazywają głosem wewnętrznym) - to w żadnym razie nie wiercipiętka. Nie trzęsie ścianami, nie grzmi naczyniami i nie leje wody z sufitów. Gadułka odżywia się niskimi napięciami, pojawiającymi się u nas w mózgu podczas aktu mowy. Nie chwyta sensu zdań, rzecz jasna, odtwarza je potem na chybił trafił - bezbożnie przekręcając i przestawiając oddzielne słowa. Bardzo lubi owijać sobą przewody telekomunikacyjne i wisi tak na nich miesiącami, kosztując ze smakiem telefoniczną paplaninę... Przypomniał mi się taki jeden żałosny przypadek: ktoś dosyć długo telefonicznie donosił do KGB, a kiedy potem sprawdzili - wyjaśniło się, że nie ma ani takiego człowieka, ani numeru telefonu, ani adresu... Ale zdążył wsypać wielu... Powszechny jest pogląd, że w mieszkaniu czarodzieja panuje zawsze okropny bałagan. No, patrząc z zewnątrz, z materialistycznego punktu widzenia, możliwe, że tak można to oceniać... Ale co dotyczy astralu, proszę mi wierzyć, panuje u nich idealny porządek. Za to u nas: ojojoj! Serwe-teczki, obrusiki, nigdzie ani pyłku, błyszczy wysoki połysk... A wszystkie kątniki - aż przeciążone!... A pod łóżkiem, aż strach pomyśleć, zalęgła się chyka!... Wszędzie kręcą się jakieś larwy, jak na dworcu!... Jednym słowem - serpentarium, a nie pokój mieszkalny... Jeśli ktoś z was zapraszał do siebie kiedyś czarodzieja (no, na przykład, aby zdjął urok albo dosolił komuś) - na pewno zwrócił uwagę, na to, że gość stale się krzywił, po kątach się rozglądał... Burdel, panowie, tam u nas, prawdziwy burdel! Tak więc, lepiej by milczeć... Zazwyczaj z czarodziei są kiepscy agenci operacyjni. Możliwe, że właśnie dlatego szefem kontrwywiadu niepodległej Republiki Bakłużyno został naznaczony generał Wściekły, całkowicie normalny człowiek, który zresztą zwycięsko przeszedł specjalne kursy magii stosowanej. Dostęp do płytkiego astralu, oczywiście miał, ale ograniczony i bez prawa ingerencji. Kątniki w oczach Ws'ciekłego biegały stale, za to cała pozostała energetyka, niestety, jak była - tak i pozostała niedostępna dla ostrego generalskiego spojrzenia. Ta okoliczność zawsze sprawiała szefowi kontrwywiadu wyjątkowo intensywny dyskomfort. Nie dysponując siłą, by rozmawiać na równych prawach z czarnoksiężnikami, stary wiarus Wściekły, udając się na spotkanie z prezydentem, miał zawsze kamienną twarz, chociaż wiedział zawczasu: kamień, nie kamień - a ten i tak wszystko rozgryzie. Tak i tym razem, zamknął za sobą drzwi, a nie dostrzegł, że za nim do gabinetu przeniknęły dwa zatwardziałe straszki strojące miny - wprost poprzez płytę drzwi. Oba, zrozumiałe, po cywilnemu - jak i sam generał... Kiedy znalazły się w idealnym ekologicznie akwarium prezydenckiego gabinetu, duszki o mato nie straciły głowy i wydaje się, że nawet zawahały się, rozważając: czy nie spływać stąd, póki nie za późno, na wszelki wypadek... - Siadajcie - powiedział prezydent. W wycięciu zasłon bezdźwięcznie płonęła neonami aleja imienia Jefrema Niedobrowa. Generał usiadł. Straszki trochę się pocertowały i także usiadły, to jest - zawisły w pozycjach siedzących. Ten z lewej - pod samym sufitem, w bezpośrednim sąsiedztwie jaskrawo świecącego żyrandola. Dobrze jeszcze, że czarodzieje i politycy są kompletnie pozbawieni poczucia humoru. wyborca, musiałby nieuchronnie roześmiać się, obserwując, jak pretensjonalnie rozsiadają się w powietrzu dwaj przezroczyści generałowie. - No, co tam u nas złego? - serdecznie zapytał, trochę odchylając się do tyłu, żeby lepiej obserwować całą trójcę. Twarz kontrwywiadowcy pozostawała nieskazitelnie kamienna, czego, niestety, nie można było powiedzieć o fizjonomiach jego energetycznych bliźniaków. Eterowa mordka prawego duszka wyraziła skrajne zakłopotanie, a lewy to w ogóle chwycił się za głowę. Najwidoczniej, prezydent, kiedy spytał o to, do czego złego doszło, jak zawsze, trafił w dziesiątkę... - N-no... co dotyczy przygotowań do przywitania komisji specjalnej ONZ... - zaczął z niezadowoleniem szef kontrwywiadu. Ale tutaj prezydent ostrzegająco podniósł dłoń i generał umilkł, nie wyrażając nawet w najmniejszym stopniu złości. Za to oba duszki za plecami Wściekłego, wyczuwając skrywane uczucia generała, podskoczyły, rozzłościły się i bezdźwięcznie rzygnęły wulgarne przekleństwa. Gleb Por-tniagin zmarszczył brwi. Umiał czytać z ust nie gorzej niż głusi. - Krótko!... - rzucił prezydent. - Z przygotowaniami - porządek? W ogólnych zarysach... - W ogólnych zarysach - porządek - niechętnie zgodził się Wściekły. - W takim razie przechodźmy od razu do sprawy... Co się stało? Wściekły nie od razu odpowiedział. Na twarzach jego duszków wyraziło się tępe niezrozumienie. Jeden z nich nawet wy walił język, starając się wyglądać na pełnego kretyna. - Doszło do faktu nielegalnego przekroczenia państwowej granicy na rzece Dżumachlince... - sucho obwieścił generał. - Ze strony Łycka. - Ta-ak... - rzekł przeciągle zaintrygowany prezydent. Na wszelki wypadek obejrzał się. Jego własne, wyszkolone straszki siedziały, jak należy, za zasłoną, ale można było pójść o zakład, że ich miny teraz też wyrażały lekkie zaskoczenie... Nielegalne przekroczenie granicy? Jakaś bzdura! Jeden zbieg więcej, jeden zbieg mniej... Co to za zdarzenie?... - Kto? - krótko spytał prezydent. - Na razie nie wiemy. Nie udało się przyłapać... - Poczekaj... Co ciebie właściwie niepokoi? - Przeszedł po wodzie - trochę głucho wyjaśnił Wściekły. Gleb Portniagin mrugnął. - W jakim sensie... jak po lądzie? General Wściekły ponuro skinął. Dwóch przezroczystych generałów za jego plecami zrobiło to samo. - Kiedy? - Półtorej godziny temu. - Ba-ardzo ciekawe... - prezydent nachmurzył się i przysunął się bliżej biurka. - No-o, dawaj szczegóły... - Około dwudziestej piętnaście czasu bakłużyńskiego - rozpoczął generał - na należącym do Łycka brzegu zostało rozpalone niezwyczajnie wielkie ognisko. Kłusownicy takich nie rozpalają - zbyt łatwo zauważyć. Potem, w przybliżeniu o dwudziestej trzydzieści pięć z łyckiej strony wykonano uprzedzający wystrzał z karabinu snajperskiego. Chwilę później miał miejsce sam fakt przekroczenia zielonej granicy... - Wygląd naruszy cielą... - wycedził prezydent, ukosem spoglądając na kwaśną minę jednego z generalskich straszków. - Postać krzepka, przysadzista - jak uprzednio, nie zmieniając wyrazu twarzy, rzeczowo zaczął wyliczać cechy generał Wściekły. - Odziany w riasę. Broda szeroka, rozłożysta. Włosy długie, zebrane na potylicy w ogon. W rękach trzymał jakieś zwierzątko o puszystej sierści... Z łyckiej strony otwarto ogień z karabinu maszynowego. Po drugiej serii lufa stopiła się... Na naszym posterunku podniesiono alarm i wysłano patrol. Naruszyciela nie udało się odnaleźć... na razie... - A co to za zwierzątko? - przerwał mu prezydent. Generał pomilczał. Straszki zawstydziły się. - Trudno powiedzieć... Celnicy twierdzą: skrzat... Przy tym jasnoszary, łycki... - Skrzat?... - własnym uszom nie uwierzył Gleb Portniagin. - Jak to: skrzat? Dlaczego skrzat? W riasie i ze skrzatem na ręku? Nie było odpowiedzi. - Sądzisz, że to ktoś z naszych, z bakłużyńskich, tam się kręcił? - z silnym powątpiewaniem zapytał prezydent poprzez zęby. - No, no, spróbujmy odgadnąć... Chodzących po wodzie mamy u nas w Lidze - czworo. Ja granicy nie przekraczałem... A więc pozostaje troje... - Gleb Portniagin wpił wzrok we Wściekłego. Generał milczał. Oba straszki z cierpiętniczymi minami tarłv skronie. - No, nie milcz, nie milcz... Co proponujesz? Wściekły westchnął. - Co tu proponować, Glebie Kondratyczu?... Sprawdzić wszystkich troje. Tego, który zdążył przygotować alibi - wziąć pod lupę... Prezydent poruszył brwiami, pomyślał. - Dobrze - warknął na koniec. - Czarodziejami zajmę się sam... A o łyckich cudotwórcach mamy jakieś dane? Generał potwierdzająco skłonił siwy, twardy jak drut jeżyk i otworzył już usta, jednak zameldować niczego już nie zdążył. - Nie, nie rozumiem!... - ze szczerym niezrozumieniem znowu przemówił prezydent. - Na jakiego czorta cudotwórca przedzierałby się przez granicę?... Do tego przecież są szpiedzy... I to jeszcze w kompanii skrzata! Jakaś bzdura!... Nie sądzisz?... Generał też tak uważał. Na wszelki wypadek Portniagin spojrzał na eterycznych sobowtórów Wściekłego. Straszki jawnie nudziły się. Prawy nerwowo ziewał otwierając szeroko usta. Prezydent posapał, poruszył mięśniami twarzy, potem niezbyt głośno uderzył dłonią w stół. - Dobrze... Wybacz, że przerwałem. Ciągnij dalej... - O ile nam wiadomo - nudnym oficjalnym głosem kontynuował generał - z całego lyckiego Biura Politycznego tylko trzech cudotwórców ma prawo chodzenia po wodzie: sam patriarcha i dwóch protopartorgów: Afrykanin i Wasilij... Duża, plastycznie wyrzeźbiona twarz Gleba Portniagina nagle stała się trwożna i zamyślona. Jakby w roztargnieniu pierwszy czarodziej Bakłuży-na dotknął palcami czoła, przymknął powieki... To li medytował, to li rozmyślał. - Patriarcha Porfiriusz w chwili obecnej, według naszych danych, znajduje się w kościele agitacyjnym imienia Putjaty Chrzciciela - raportował generał - gdzie poświęca odnowiony ikonostas "czerwonego kącika". Miejsca pobytu Afrykanina i Wasilija jeszcze nie ustalono... - Czyżby to Afrykanin?... - cicho wyrzekł prezydent, nie otwierając oczu, z takim wyrazem twarzy, jakby ukrywał przestrach. - Albo Afrykanin, albo Wasilij - postękując uściślił Wściekły. - Oni, Glebie Kondratyczu, nawiasem mówiąc, są zewnętrznie podobni do siebie... - - Do diabła z tym, no,Wasilijem!... - nagle ryknął prezydent, gwałtownie otwierając oczy. Jego twarz nalała się krwią i z brązowej stała się purpurowa. Powietrze w gabinecie nagle stało się ciężkie, jak przed burzą. W kątach ze strachem zaczęły kłębić się kątniki i pozostała astralna drobnica. Pod płonącym żyrandolem trzasnęło rozgałęzione wyładowanie, a za rozkołysaną zasłoną wybuchła wściekła gadanina. Prezes Ligi Czarodziei na kilka sekund całkowicie utracił kontrolę nad sobą i nad swoim akwarium. - Uspokajasz?... - zagrzmiał, szeroko otwierając lwią paszczę doświadczonego parlamentarzysty. - Jaki, do czorta, Wasilij?... Co on w ogóle może, ten twój Wasilij? Po wodzie się przejść - do pierwszej fali?... Potem prezydent nieludzkim wysiłkiem woli wziął się w garść - i na długo zamilkł. Generał Wściekły siedział prawie tak jak po komendzie "baczność". Jego straszków nigdzie nie można było dostrzec. Trzeba przypuścić, że uciekły z przestrachu poprzez zamknięte drzwi. A może w ogóle rozpadły się... - A więc tak... - ciężko dysząc, wymówił prezydent. - Szukaj Afrykanina. Wasilij mnie, sam rozumiesz, nie interesuje. I masz jeszcze jedną wskazówkę: cudotwórcza ikona w naszym muzeum etnograficznym... Generał pozwolił sobie lekko zsunąć brwi. - Przypuszczalnie: nowa próba porwania? - Nie wiem! - głucho odrzekł prezydent. Na jego wysokim, wypukłym czole wystąpiły kropelki. - Ale ikona wyczuła, że Afrykanin zabiera się do przekroczenia granicy. Jeszcze w ciągu dnia wyczuła, weź to pod uwagę! Na Wasilija tak by nie zareagowała... - A czym konkretnie może nam teraz zaszkodzić Afrykanin? - spytał generał wprost. Prezydent uśmiechnął się z wysiłkiem. - Jeśli Afrykanin znajdzie się tutaj - cicho i wyraźnie powiedział, patrząc Wściekłemu prosto w oczy - to koniec pieśni... Diabli wezmą i nasze wstąpienie do NATO... Krótko - idź pracować!... Generał Wściekły wstał w milczeniu i skierował się do drzwi, pocierając z bolesnym grymasem starą bliznę na nadgarstku - wyraźnie ślad po psich zębach. Nagle słuchawka jednego z telefonów na stole prezydenta podskoczyła i, zrobiwszy fikołka w powietrzu, znowu opadła na korpus aparatu, w dodatku nieprawidłowo. Generał, który już złapał za błyszczącą miedzianą klamkę, odwrócił się na ten dźwięk. - To nic, to nic... - zduszonym głosem uspokoił go Gleb Portniagin. - To tylko ja, tak niechcący... Doczekał się, kiedy drzwi za generałem zamknęły się, groźnie zsunął brwi i zajrzał pod stół. - Och, dmuchnę zaraz na ciebie... - pogroził z całego serca. - Tylko spróbuj jeszcze raz tak zrobić!... Tego dużego wiercipiętka z wielkimi rękoma prezydent zupełnie przypadkowo odkrył w piwnicy budynku MSW Republiki, gdzie ów niebezpiecznie bawił się, brzęcząc kajdanami, strasząc pracowników i udając ich dawne ofiary. Stworzenie zainteresowało Gleba rzadką nawet wśród wiercipiętków urodą, zabrał je do siebie, do gabinetu... Jak wszystkie zdziczałe formy energetyki, istotka cywilizowała się z trudem i cały czas próbowała coś zepsuć. ROZDZIAŁ 4 NIKOŁAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, podpułkownik - K-kochana... - z nieskończoną cierpliwością wymruczał Nikołaj Wy-bierzniew do telefonicznej słuchawki. - To nie jest ważne... Ważne tylko, że ciebie kocham... I, możliwe, że się ożenię... Ale nie teraz... Po jakimś czasie... Teraz jestem zajęty... Słuchawka nerwowo zaszczebiotała, ale Nikołaj już przerwał połączenie. Za oknem gabinetu czarnym, ślepym murem stała pierwsza w nocy (wedle czasu bakłużyńskiego). Podpułkownik Wybierzniew odłączył odtajniony telefon i powrócił do komputera. Znowu z troską zmarszczył brwi. Treść dokumentu, delikatnie mówiąc, onieśmielała... Okazuje się, że prezydent niepodległej Republiki Bakłużyno Gleb Por-tniagin i Nikodem Ludzki, który przyjął przy postrzyżynach partyjny pseudonim Afrykanin, w dzieciństwie byli przyjaciółmi. Rozstali się wkrótce po nieudanej próbie włamania do magazynu z artykułami żywnościowymi. Nawiasem mówiąc ani jeden, ani drugi wspólnik nie wyrzekał się tego historycznego wydarzenia - uczciwie pisali w ankietach: "Podlegał represjom za próbę poderwania systemu ekonomicznego totalitarnego reżymu". Za przyczynę niepowodzenia Gleb Portniagin uznał hałaśliwe zachowanie się Nikodema Ludzkiego, kiedy ten już przedostał się na teren magazynu. Nikodem zaś, ze swojej strony, obwiniał Gleba o brak uwagi na czujce. Jednym słowem, po jakimś czasie obaj wyszli na wolność z czystymi sumieniami i wściekłą wzajemną nienawiścią. Trudno powiedzieć, do jakiego stopnia to określiło ich przyszłe polityczne orientacje, ale kiedy Nikodema - od razu po oswobodzeniu - zdecydowanie pociągnęło do lewicowych ekstremistów (uważanych wtedy za prawicę), to Gleba, odpowiednio - do prawicy (uznawanej wtedy za lewicę). Zawzięcie walcząc ze sobą, obaj stosunkowo szybko stali się popularni. Akurat wtedy Wspólnota Niepodległych Państw (WNP) nakazała powiatowi oddać Bogu ducha. W gminie - zresztą i wszędzie - wybuchły pogromy, niezauważalnie potem przechodząc w przedwyborczą kampanię, i obaj byli wspólnicy nagle odkryli, że już rywalizują - ni mniej, ni więcej - o fotel prezydenta. Podczas wyborów w Bakłużynie, jak wiadomo, wygrali czarodzieje orientacji demokratycznej. Protopartorg Afryka-nin pośpiesznie zszedł do podziemia. Wkrótce też został szybko ogłoszony łyckim szpiegiem, jakim, zupełnie możliwe, był. Wpadł przy próbie zagarnięcia obrazu Łyckiej Matki Bożej z Bakłużyń-skiego Muzeum Etnograficznego. Wytężone wysiłki Czarodziei rzucenia czaru na wszystkie zamki pomieszczenia i okienne kraty - nie odniosły sukcesu. Jednak protopartorga znowu zdradził hałas (jednocześnie nasuwa to myśl o niewinności Gleba Portniagina w tym dawnym, wspólnym niepowodzeniu). Widocznie, już z urodzenia Afrykanin kompletnie nie nadawał się na włamywacza. O zdarzeniu zameldowano prezydentowi, ten rozkazał dostarczyć aresztowanego następnego dnia rankiem do swojego gabinetu. Jednakże spotkać się byłym przyjaciołom nie było sądzone, ponieważ o świcie protopartorg rzeczywiście w cudowny sposób uciekł prosto z celi aresztu. Strażników ogarnęła nieodparta senność, kraty i drzwi rozwarły się, a jakiś świetlisty mąż, tożsamości którego nie udało się ustalić, wyprowadził Afrykanina za rękę z ciemnicy. Następnie obaj zniknęli na oczach wstrząśniętych świadków... Podpułkownik Nikołaj Wybierzniew westchnął i sięgnął po telefon linii wewnętrznej. - Słucham... - nieprzyjaźnie odezwała się słuchawka głosem szefa. - Tolu Toliczu! Jesteś pewny, że myśmy go nie zwerbowali? - A o co chodzi? - Bo widzisz, jego ucieczka jest jakaś taka podejrzana... W słuchawce gniewnie sapano. - Nikt go nie zwerbował - burknął w końcu generał Wściekły. - Sam uciekł... - Naprawdę? - Naprawdę... - Dobrze, wybacz... Podpułkownik Wybierzniew odłożył słuchawkę, z niedowierzaniem pokiwał głową, znowu odwrócił się do monitora. Kolejny dokument był poświęcony działalności Afrykanina za granicą i żadnych niespodzianek nie zawierał. Kiedy i gdzie pechowy włamywacz przekroczył granicę państwową - nie wiadomo, ale łycka Patriarchia przyjęła go z otwartymi ramionami. Z marszu wprowadzono go do Biura Politycznego. Natychmiast wezwał do zniszczenia sygnalizacji świetlnej na skrzyżowaniach, wytępienia uzdrowicieli, i - personalnie - Gleba Portniagina. Założył ruch prawicowych radykałów (którego został szefem), organizował grupę SMERCZ ("Śmierć czarodziejom!"), wziął osobisty udział w bitwie pancernej pod chutorem Wieprzniki. Potem pojawiały się opisy szczegółów słynnego bohaterskiego czynu protopartorga, które podpułkownik z czystym sumieniem tylko przejrzał, ponieważ sam był jednym ze współautorów tego legendarnego boju... Całkiem niedawno dzięki zabiegom Gleba Portniagina protopartorg został uznany za międzynarodowego terrorystę politycznego - z tego powodu miłość ludu łyckiego do cudotwórcy zapłonęła silniej niż uprzednio, a Patriarcha Całego Łycka, Porfmusz, naznaczył Afrykanina na swojego następcę... Nikołaj ponownie zdjął słuchawkę z aparatu. -. Tolu Toliczu, jesteś pewny, że to w ogóle Afrykanin...? - Ja - nie... - warkliwie odrzekł Wściekły. - Ale Kondratycz jest pewny... - Jaki sens miałby dla Afrykanina powrót do Bakłużyna? W dodatku tak jawnie! Czy jest samobójcą? - Cholera go wie! - gniewnie odrzekł generał. - Zasuwaj dalej... Trzeci dokument zawierał charakterystyki i szczegółowy opis wszystkich cudów, dokonanych przez protopartorga - z obliczeniami i rysunkami. Chociaż w tej chwili Nikołaja interesował tylko jeden cud, właśnie - dzisiejszy... Nie, już wczorajszy: przekroczenie granicznej rzeki Dżuma-chlinki... Nagle ożył i zamruczał drugi, miejski telefon. Wybierzniew nie patrząc zdjął słuchawkę, jednak wystarczyło jej, że tylko oderwała się od widełek, by zaczął dobiegać znany nam już, podniecony szczebiot. Twarz pięknisia, podpułkownika, wyraziła zmieszanie, potem - okrucieństwo i na koniec - stoicką pokornos'ć wobec losu. - K-kochana... - z nieskończoną cierpliwością w glosie przemówił. - Jak mnie znalazłaś?... Problem w tym, że na ten numer do Nikołaja dzwonili wyłącznie de-nuncjatorzy. - Wspaniały!... - przenikliwie zaświergotało w słuchawce. - Byłeś po prostu wspaniały!... - Ja nie o tym... - z trudem powstrzymując się wycedził. - Kto ci dał ten numer?... - Pieseczku!... Mój pieseczku!... Dałeś mi nie tylko numer!... Dałeś mi... Nikołaj cicho odsunął się, odłożył szczebioczącą słuchawkę na biurko, wyłączył komputer. Zamknął gabinet i poszedł pustym, niosącym echo, korytarzem, szarpnął wąskie, okute żelazem drzwi. - Nie liczyć baranów! - rzekł surowo silnie zaspanemu i rozdygotanemu współpracownikowi. - Tam mi na linii wisi gadułka! Już drugi raz się wciął... Co z was za specjaliści, do jasnej cholery! Pracownik ze strachem zamrugał oczyma, otworzył walizeczkę i zaczął szybko rozkładać ramki, różdżki, pozostałe czarodziejskie przybory... Nikołaj zamknął drzwi, z niezadowoleniem obejrzał pusty korytarz. Gabinet generała Wściekłego mieścił się o dwa kroki.. - Pozwolisz, że będę obecny?... Generał Wściekły nie był sam w gabinecie - był z Matwieiczem. Przygotowania do spotkania ze specjalną komisją ONZ szły pełną parą. Stolica zawczasu lśniła czystością, a do graniczącej z Łyckiem Dżumachły wysłano dwa gąsienicowe dźwigi z ciążkami - aby wyburzyć prywatne domy na wschodnim przedmieściu. - Wchodź, siadaj - burknął generał i znowu odwrócił się do odpowiedzialnego za akcję. - A więc zrozumiałeś, Matwieicz?... Najważniejsze - nawrzucać jak najwięcej odłamków... Podpułkownik Wybierzniew rozejrzał się, przysiadł na jednym z rozstawionych wzdłuż ścian krzeseł, mając nadzieję na szybkie zakończenie rozmowy. - Odłamki są już na miejscu... - prawie ziewając, odpowiedział generałowi Matwieicz, który niejedno już widział w swoim życiu. - Jeszcze wczoraj przywieźlis'my z poligonu z półtorej tony... - Pordzewiałe? - podejrzliwie spytał Ws'ciekły. - No, dlaczego od razu pordzewiałe? - ten trochę się obraził. - Od kiedy to Matwieicz rdzę dostarcza?... Odłamki pierwszego gatunku - czyściutkie, aż chrupią... - Dobrze, wierzę. Teraz - punkt szesnasty... Praca z mieszkańcami... Nie było protestów? Matwieicz wzruszył pomiętymi ramionami i podniósł znudzone oczy ku sufitowi - czy to dla przypomnienia sobie, czy też dla wyrażenia zdziwienia naiwnos'cią dowództwa. - A jakie tam protesty, Tolu Toliczu?... - powiedział leniwie z lekkim oburzeniem. - Jak usłyszeli, że Amerykanie od nowa wszystko odbudują, o mało sami burzyć nie zaczęli. Ledwie powstrzymajmy... - Tak trzymać - zaakceptował po pauzie generał. - Chwat z ciebie, Matwieicz, że ich powstrzymałeś... i - na przyszłość - żeby nie było żadnej samowoli... Powiedz im: niech nie będą tacy chciwi! Nam przecież jeszcze z pewnością podrzucą jakąś pomoc humanitarną... A to, nie daj Boże, jeszcze zaczną wywozić meble i zwierzęta... Punkt siedemnasty. Kiedy tutaj przywieziemy tych z ONZ, trzeba, rozumiesz, zorganizować zepsutą piaskownicę... żeby w niej bawiła się czymś malutka dziewczynka... No, tylko nie głowicą bojową, rzecz jasna... odłamkiem stabilizatora, czy czymś takim... - Zorganizujemy... - z westchnieniem zgodził się posłuszny Matwieicz. - Sprawa nieskomplikowana... Bez specjalnego zainteresowania przyglądał się wielkiemu portretowi Jefrema Niedobrowa, który wisiał nad stołem generała. Nikołaj z roztargnieniem pomyślał, że rozmowę czas już było kończyć... Matwieicz - facet pewny. Ile już zmian władzy przetrzymał - i ani jednej poważnej nagany. Ale bez lekkiego "opeeru" jego, mimo wszystko, nie należy wypuszczać... - Złoty z ciebie człowiek, Matwieicz - jakby podsłuchał myśli podpułkownika, podsumował generał Wściekły. - Ale pijesz za dużo. - Wiem, ile mogę... - stwierdził obojętnie, wcale nie zdziwiony nagłą zmianą tematu rozmowy. Podobne zarzuty stawiały mu przecież wszystkie władze. - - Wie, ile może!... - uśmiechnął się szef kontrwywiadu. - A u kogo z prawej kieszeni wygląda zielony czorcik? Matwieicz nieufnie spojrzą! na generała, potem najwidoczniej sobie przypomniał, że Wściekły został dopuszczony do bliskiego astralu, i z trwogą sprawdził prawą kieszeń marynarki. - Nie, nie ma... - z ulgą obwieścił. - Jest, jest... - powiedział generał. - Po prostu ty go jeszcze na razie nie widzisz, ale ja już widzę... Dobra, idź... i zmniejsz racje, Matwieicz, zmniejsz... Spalisz się przecież w pracy... przestań też żegnać się krzyżem... przynajmniej w miejscach publicznych... Przecież nie jesteś w Łycku, a w Bakłużynie!... Matwieicz podniósł się z krzesła nie zdradzając najmniejszego zdene-rowowania na pomiętej i znoszonej jak jego marynarka twarzy. Powoli ruszył do wyjścia. Poszedł zmniejszać dawki... - Zastraszyłeś człowieka... - nie bez ironii zauważył Wybierzniew, kiedy drzwi za Matwieiczem zamknęły się. - Myślałby kto, że jego można zastraszyć... - warkliwie odgryzł się Wściekły. - Co masz? Nikołaj przesiadł się na ciepłe krzesło, dopiero co oswobodzone przez Matwieicza i przenikliwie spojrzał na szefa. - Tolu Toliczu! Nie możesz chociaż podrzucić trochę szczegółów? - Nie mogę. - Nie, to nie, ale w takim razie, co ja konkretnie powinienem zrobić?... Zlikwidować Afrykanina? Aresztować Afrykanina? - Przede wszystkim znaleźć Afrykanina. - Dobrze. Znalazłem. Co dalej?! - Najpierw znajdź... - Tolu Toliczu! Przecież muszę zaraz posłać chłopaków w zasadzkę! Trzeba ich dokładnie poinstruować... Kiedy Afrykanin pojawi się w muzeum etnograficznym, pójdzie wprost do cudotwórczej. I co? Brać go? - Brać. - Dobrze. Będą brać. Nie da się... Otworzyć ogień bez uprzedzenia? - Stop! Dlaczego się nie da? - N-no... w końcu to cudotwórca... jeszcze obok ikona... - No przecież poprzednim razem go związaliście. - - Też mi porównanie! Poprzednim razem! A kim on wtedy był? Hersztem podziemia... Ani autorytetu, ani wsparcia... A teraz?... Teraz jest prawie pierwszym cudotwórcą gminy! No, sam pomyśl... Generał Wściekły ze skrajnie wymęczonym wyglądem najpierw potarł jedną brew, potem - drugą. - Bokiem mi już wychodzisz, Kola... - szczerze się przyznał. - Czego ty chcesz, no? Podpułkownik Wybierzniew zwiesił nos na kwintę. - Może pójść jeszcze raz do Kondratycza, uściślić... - A kto będzie do niego szedł? - z żywym zainteresowaniem spytał generał Wściekły. - No, przecież nie ja!... - To znaczy, że ja, tak? - patrząc łagodnie na Nikołaja Wybierzniewa, generał pokiwał mądrą siwiejącą głową. - Nie, Kola, nie uda ci się, nawet nie łudź się... Kondratycz teraz nie w humorze, a w dodatku na zegarze już, spójrz, druga godzina... Jeszcze, nie daj Boże, zaspany wykastruje - jednym zaklęciem... Inne pytania są? Cierpiętniczo marszcząc się, Wybierzniew podrapał nos. - Wiesz, jeśli szczerze... Aby go szlag, tego Afrykanina! Za to Kondratycz... przecież w dzieciństwie się przyjaźnili... - Co było, a nie jest...! Teraz - to wrogowie... - Wrogowie... Wrogość to, wiesz, kontynuacja przyjaźni innymi środkami. Wdepniesz nieumyślnie - potem przez całe życie się nie oczyścisz... Tolu Toliczu! Czuję psim węchem: coś tu nie tak... Po jakiego... potrzebny byl mu ten cały cyrk na wodzie?... Obok mostu! Na widoku... A skrzat? Czy ty możesz sobie przedstawić drugą personę Łyckiej Patriarchii ze skrzatem na ręku?... Generał Wściekły popatrzył na kompletnie przybitego Nikołaja, westchnął, podniósł się i obszedł stół, pokrzepiająco poklepał go po ramieniu. - Kola - smętnie powiedział - sam pomyśl: kogo ja mogę innego rzucić na tego Afrykanina?... Tylko ciebie. Sprawa, jak sam widzisz, jest skomplikowana, odpowiedzialna... - Jakoś tak niezauważalnie podniósł podpułkownika z krzesła, objął po przyjacielsku i, kontynuując gadkę, odprowadził do drzwi. - O, posłuchaj: łapaliśmy kiedyś maniaka- terrorystę... Wyobraź sobie, wysadzał w powietrze kwartety skrzypcowe! Przy tym ładunki, bydlak, podkładał takie, że aż dachy z teatrów leciały... z kim my wtedy się nie konsultowaliśmy! Z psychiatrami, z muzykantami... A potem okazało się: przeciętny antysemita... Tak więc, może tutaj wszystko jest prostsze, niż się wydaje... Mówiąc to wystawił Nikołaja na korytarz i zamknął za nim drzwi. Ten ordynarnie zaklął półgłosem, ale co mu pozostało? Poszedł do siebie... Opowiedziana przez szefa bajka w żaden sposób go nie uspokoiła. Kto jak kto, ale Nikołaj Wybierzniew doskonale wiedział, że do rozpadu powiatu suslowskiego Tol Tolicz był posterunkowym, zatem logiczne, że prowadzić sprawy aktów terrorystycznych w żaden sposób nie mógł... W połowie drogi podpułkownik spotkał silnie zaspanego pracownika, który tępo patrzył na różdżkę we własnych rękach. Różdżka leniwie kręciła się to w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, to w przeciwnym... Cały ten proces bardzo wyraźnie przypominał ziewanie. - No co? - nieprzyjaźnie spytał Nikołaj. Pracownik wzruszył ramionami z miną winnego. - Jeszcze nie wyszukałem... Może milczy, przyczaił się... Wybierzniew us'miechnął się złośliwie i ruszył dalej. Otworzył gabinet, wszedł. Leżąca na stole słuchawka dalej szczebiotała. Pojawiła się silna chęć powrotu na korytarz, przyciągnięcia tutaj za kołnierz tego tępaka z jego pieprzoną różdżką i wepchnięcia jego zaspanej mordy wprost w ćwierkającą słuchawkę. Nikołaj siadł za stołem, odłożył słuchawkę, włączył komputer. Póki ten się ładował, telefon zabrzęczał ponownie. - Słucham... - burknął Nikołaj. - Pieseczku, znowu nas rozłączyło... K...! Podpułkownik Wybierzniew spojrzał szaleńczo na odsuniętą od ucha słuchawkę. Widać jednak to nie gadulka... Kiedy, właściwie, dał jej ten numer?... Był pijany, czy co?... Nikołaj posłał chłopaków w zasadzkę, specjalnie opuścił budynek muzeum nie przez służbowe, a przez główne wejście. Zapalił, postał na schodach, rozejrzał się. Pod białym światłem latarni ulicznych migotały wymyte wodą z proszkiem do prania wilgotne asfaltowe jezdnie, mlecznie świeciła zebra przejścia dla pieszych. W dali mrugały światła na skrzyżowaniu. Nagle Nikołaj przypomniał sobie, że w Łycku ruchem drogowym kierują milicjanci, albowiem światła uliczne i ognie piekielne - sens mają jednaki... diabelski. Na terenie Baklużyna działało spokojnie co najmniej siedem poważnych wywiadów zagranicznych (pozostałych nie warto nawet liczyć). Dlatego nie można było mieć nadziei, że taka poważna akcja, jak zasadzka w muzeum etnograficznym, nie przyciągnie powszechnego zainteresowania... Oczywiście, można byłoby przeprowadzić ją na wyższym poziomie tajności, dyskretnie wprowadzić chłopaków do personelu muzealnego, ale dopiero wtedy wszyscy zaniepokoiliby się nie na żarty - od Łycka do Kara-kałpakii... Prawdę mówiąc, gdyby to zależało od Nikołaja - własnoręcznie by przygotował i powiesił nad głównym wejściem tabliczkę: "Uwaga! W muzeum urządzono zasadzkę". Specjalnie dla Afrykanina... - Dobry wieczór, Nikołaju Sanyczu... Spaceruje pan?... Podniesiony jasny kapelusz nad srebrzystą, opuszczoną łysiną i szeroki, jak u czaszki, uśmiech... - Dobry, dobry... - uśmiechnął się w odpowiedzi Nikołaj. - Tak, wyszedłem sobie, wiecie, świeżym powietrzem pooddychać... Jaki, do cholery, wieczór - już ranek nadchodzi! Nawiasem mówiąc, wymieniający ukłony z Wybierzniewem staruszek widniał u niego w spisie jako - wszystkim znany - agent pracujący na rzecz krasnojarskiego wywiadu (prawdopodobnie dorabiał sobie też w orenburskim). Zresztą ludność niepodległej Republiki Bakłużyno była niezbyt liczna, dlatego każdy dla kogoś tam pracował. Jak nie dla tych, to dla innych. Nikołaj szedł po dźwięcznych nocnych chodnikach, próbując nie myśleć o zleconej mu sprawie. Za wcześnie. Uzbieramy trochę faktów - wtedy pomyślimy... Znacznie korzystniej było rozważyć problem, jak mu się udało wsypać swój służbowy numer telefonu. Pieseczek... Nie, jest absolutnie pewny: sam jej numeru nie dawał. Najwidoczniej któryś z donosicieli... Nikołaj w myśli przejrzał listę swoich najlepszych kabli. W jakimś stopniu wszyscy znali Nike Niewyrazinową. A to znaczy, że numer mogła wytrząsnąć z każdego... T- tak, klops... Wysiłkami Gleba Portniagina centrum gminy powoli nabierało stołecznego blichtru. Bezdźwięcznie płonęły reklamy. Broadway. Pośrodku placu, na niskim granitowym cokole świeciła się Car-stopa. Odbity kawałek był ściśle oparty o żeliwny korpus... Nagle coś zagrzmiało, zatrzeszczało - obok Wybierzniewa przeleciał, niedawno puszczony, pośpieszny tramwaj, który wyrwał się ze swojej betonowej nory - pewnie ostatni dzisiejszy... Ściślej - wczorajszy... Minął dwupiętrowy, różowy budynek konserwatorium (była podstawowa szkoła muzyczna). Podpułkownik zapalił jeszcze jednego papierosa i skręcił z alei w zaułek. Od razu powiało starym Bakłu-żynem. Latarnie nie paliły się. Cicho marudziło drzewnym złodziejskim żargonem zużyte czarne listowie, a niewidoczna mała psina szczekała cieniutko i ury wiście - jak w butelkę. Dzwonek nie działał, trzeba było stukać. Drzwi Nikolajowi otworzył szczupły, podobny do wyrostka facecik. Na oko można było mu dać tak samo trzydzieści, jak czterdzieści, a nawet całe czterdzieści pięć lat. W rzeczywistości, bezrobotnemu Maksymowi Krochotowowi stuknęły niedawno, jak zapisano w jednym z dossier podpułkownika Wybierzniewa, pięćdziesiąt dwa lata. Ani jedno jego oko nie było zaspane, co zresztą było naturalne, ponieważ o tej wizycie Krochotow został zawczasu uprzedzony. - Dzień dobry-dzień dobry... - z roztargnieniem odezwał się na jego powitanie Nikołaj i wszedł. Obrzucił zmęczonym wzrokiem nędzne umeblowanie. - Jak tam życie młode?... Porozmawiali o życiu, o nieobecności w nim szczęścia, o cenach. Wy-bierzniew bez natarczywości podał pewną sumę pieniędzy. Gospodarz tak samo nieprzymuszenie ją przyjął. - Nie chcesz się przejść? - spytał Nikołaj. - Z panem? - bojaźliwie spytał Maksym. - Nie, beze mnie... Noc, zresztą, jest wspaniała... Powietrze, gwiazdy... - Długo trzeba będzie spacerować? - Z półtorej godzinki... - Podpułkownik wyprowadził gospodarza, zamknął za nim drzwi i poszedł do kuchni. Szczelnie zasłonił rozpadającą się zasłonkę. Potem z miną zdecydowanego się zastrzelić wsunął prawą rękę pod pachę, ale wyciągnął stamtąd nie broń, a jedynie plastykowe opakowanie śmietanki. Otworzył je, wylał połowę zawartości do miseczki, postawił ją na środku kulawego kuchennego stołu, zdjął gipsową kratkę zakrywającą otwór kanału wentylacyjnego, i wydał cichy, umowny gwizd. Potem usiadł za stołem, rozpoczął oczekiwanie. Niedługo w czarnej, kwadratowej dziurze pojawiła się owłosiona twarzyczka i z przestrachem rozejrzała się wypukłymi oczkami. - Wszystko w porządku, w porządku... - uspokoił go Nikołaj. - Możesz nie sprawdzać... Przyniosłem ci estońską śmietankę... Przecież lubisz estońską?... Zgiętym palcem popchnął miseczkę bliżej i wypukłe oczka zapłonęły. Skrzat zgrabnie zbiegł na pazurkach po ścianie, momentalnie znalazł się na stole i z rozkoszą mrucząc, zanurzył mordkę w importowany produkt. - A Czaszka z Esaułem będą się rozliczać... - rzekł, mlaskając, oblizując się. - Esauł go w poprzednim życiu oszukał na piętnas'cie srebrników... Powiedział mu o tym astrolog, ale zdążyli go już sprzątnąć... - Najpierw sobie zjedz... Zdążymy się nagadać... Nikołaj założył nogę na nogę i zapalił, popatrywał na gościa z przyjaznym, zmęczonym uśmiechem. Wierny testamentowi niezapomnianego szefa Ochrany Siergieja Wasiljewicza Zubatowa, uważał za głupotę pośpieszne wypytywanie donosiciela i wytrząsanie z niego zeznań... Kabla trzeba lubić. Najpierw z nim pogadaj, porozmawiaj od serca, dowiedz się, czy czegoś mu nie trzeba, pomóż w miarę możliwości... A donosy i tak, sam z siebie, złoży. Łachudrzaka Nikołaj cenił. Ten skrzat, który dostał się kontrwywiadowi Bakłużyna w spadku po radzieckim reżymie, kiedyś pracował dla KGB, a w 1950 roku, od razu po schizmie Siły Nieczystej, został nawet wprowadzony w szeregi podziemnych. Uwielbiał śmietankę. Zamaszyście wylizał miskę, otarł się, siadł w kucki i błyszcząc oczkami, zaczął - aż dławiąc się z pośpiechu - dzielić się wiadomościami: - A Czaszka mówi: licznik bije od czasów Heroda Antypasa... odsetek od czasów Heroda nazbierało się tyle!... I jeszcze po kursie... Wszyscy teraz na baczność, z Tyraspola jedzie brygada... - Spokojnie, spokojnie... - dobrodusznie przerwał mu Wybierzniew. - Jak tam sam żyjesz? Dawno przecież nie widzieliśmy się... Uczciwie mówiąc, rozróby mafii bakłużyńskiej, nawet takie połączone z interwencją zagranicznego światka przestępczego, teraz mało go interesowały. Plecki Łachudrzaka z obrzydzeniem otrząsnęły się pod sierścią o oliwkowej barwie. - Uciekinierzy już nam bokiem wychodzą... - poskarżył się. - Uciekinierzy? - z iskierką zainteresowania spytał Nikołaj. - Skąd? - A, ci, dżumachlińscy... - A-a... jutro tam ze dwa rejony idą do wyburzenia! A co to za uciekinierzy? Ludzie czy skrzaty?... - Ci i tamci - niewesoło odrzekł Lachudrzak. - Takie buraki! Wiocha - była i jest wiochą... Nie, no po co tutaj się pchają? W Dżumachli mają mało miejsca, czy co? Nikołaj Wybierzniew ze współczuciem pocmykał językiem. - Jasnopopielate też są? - Łyckie, czy jak?... Też sporo... Niby granicę zamknięto, posterunek graniczny zaklęto - nie, mimo to się przesączają... Przez nich już w ogóle nie da się żyć!... Karmiciel ze swoimi chłopakami ze struktur mafijnych przyjmuje zamówienia - na odstrzał poltergeistów! Jak to? Czy to w porządku?... Nigdy wcześniej czegoś takiego u nas nie było... - A łyckich znasz wszystkich?... Lachudrzak zamilkł. Nad zasłonką w czarnym oknie żółkł jednoboki księżyc. Mętny - jak lampa na klatce schodowej. - W stolicy?... Nooo, właściwie, to tak... Niektórych lepiej, niektórych gorzej... A kto jest potrzebny? - Hm... - Namyślając się podpułkownik Wybierzniew gniótł twarz własną dłonią. - Na razie nie wiem... - przyznał się, odsuwając dłoń. - Ale ktoś powinien się pojawić. I to jeśli nie dziś, to najpóźniej jutro... Lachudrzak uważnie spojrzał na Nikołaja i zrozumiał, że rozpoczęła się poważna rozmowa. - Jasnoszary? - z uwagą uściślił. - Jasnoszary... Średniego wzrostu... I-i... chyba to wszystko. Przeszedł granicę tej nocy... Dokładniej - przeniósł go... - Nikołaj pomyślał - jakiś z - łyckich cudotwórców. Raczej nie będzie się tym chwalił przed bractwem, ale może przypadkiem się wygadać... - Co? co?... Razem przechodzili granicę?... - Razem... Łachudrzak siedział nieruchomo i jedynie mrugał oczami w zakłopotaniu. To, co teraz usłyszał od podpułkownika, wydało mu się nieprawdopodobne. W dodatku skrzacik wystraszył się... Z cudotwórcami z Łycka nie ma żartów... Pryśnie wodą s'więconą - i żegnaj - Bakłużyno! Witaj, astralu!... - A co ja mam?... - Nic... Jak pojawi się - powiesz... Łachudrzak ciągle jeszcze się wahał. Nikołaj chrząknął, zmarszczył się, znowu sięgnął po opakowanie. - Nie chcesz... jeszcze - powiedział, podsuwając miseczkę bliżej - trochę śmietanki?... ROZDZIAŁ 5 AFRYKANIN, lat czterdzieści cztery, protopartorg Kiedy jakaś złośliwa drobnica spróbowała połaskotać pod wodą jego lewą piętę, Afrykanin, który zdążył już dojść do połowy Dżumachlinki, lekko się wystraszył. Nagle wyobraził sobie, że właśnie teraz, w tej sekundzie, patriarcha Porfiriusz, ze wstrętem ściskając usta, wykreśla go ze spisu cudotwórców - i chłodna ciemna woda od razu rozstąpi się pod jego bosymi stopami. A pływać Afrykanin naprawdę nie umiał... Chociaż, rzecz jasna, wszystko nie jest takie proste... Jednym pociągnięciem pióra nie da się pozbawić charyzmy. Dopóki tłum wierzy w swojego wybrańca - ten nie utonie w żadnych okolicznościach. Nawet kiedy wieść o dymisji dojdzie do ludzkich uszu, uwierzą w to nie od razu. Powinien minąć z tydzień albo i dwa, zanim środki masowej informacji przekonają mieszkańców, że wybraniec narodu tylko udawał takiego. A nawet w takim wypadku z pewnością pozostanie pewna liczba nieprzekonanych uparciuchów, sceptyków. Rozumie się, że przy tylko takim wsparciu już nie będzie spacerów po wodzie, ale mniejsze cuda można będzie jeszcze robić... Potem z łyckiego brzegu poleciały kule i Afrykanin nie miał czasu na wątpliwości. Zezłościł się, przeklął karabin maszynowy, a przy okazji i bezimiennego podwodnego urwisa, który go łaskotał... Nawiasem mówiąc, wdrapać się na dwumetrowej wysokości urwisko po wymytych z ziemi zwojach grubych korzeni okazało się trudniejsze niż przejście przez Dżumachlinkę w świetle reflektorów i pod ogniem karabinów maszynowych. Na wszelki wypadek protopartorg, po dotarciu na ląd, od razu odwrócił wzrok obsługi reflektorów - oba snopy światła zgubiły naruszyciela, na ślepo zaczęły przeszukiwać brzeg. Bliskość zimnej wody odzywała się bólem w stawach. Pokaszlując, cudotwórca w niełasce przysiadł na jakimś korzeniu i delikatnie oderwał od riasy skrzacika, który przy- błąkał się nie wiadomo skąd. - No... - przeciągle powiedział. - Chodź, Anczutka, przyjacielu, na dobry początek trochę odpocznijmy... Rozgardiasz na moście spłoszył całe życie po tej stronie rzeki. Drzemiące na koronie wierzby wielkie jękajło zgłupiało zaspane, podskoczyło i napełniło zarośla wywrzaskiwanymi komendami, ciężkim tupotem wojskowych buciorów, psim szczekaniem... Bez żadnej wątpliwości, tam, daleko, baklużynianie ogłosili alarm bojowy na posterunku granicznym. - Uciekajmy!... - krzyknął oszalały ze strachu Anczutka. Afrykanin powoli odwrócił się do skrzata, podniósł srokate brwi, obejrzał go od nóg po łepek. W istocie sam nie rozumiał do końca, skąd mu przyszedł do głowy pomysł, aby wziąć pod swoją opiekę tę malutką, puszystą siłę nieczystą. No cóż... Mówi się, że każdy antysemita ma swojego ukochanego Żyda. Zatem dlaczego protopartorg Afrykanin nie może sobie wziąć na ulubieńca jakiegoś skrzata?... Protopartorg zmarszczył brwi, zdjął z ramienia wiszące na sznurowadłach buty, jakby nie słysząc zbliżających się hałasów, zaczął je nakładać. Porfiriuszowi bez wątpienia już donieśli o jego ucieczce. A jutro Patriarcha dowie się o tej pogranicznej awanturze. Jeszcze z dzień będzie się wahał, a potem... A właśnie, co będzie potem? Co by sam Afrykanin zrobił, gdyby był na miejscu Porfiriusza? W każdym razie nie zdecydowałby się ogłosić, że jego najbliższy współpracownik to zbieg i renegat... Szeroka twarz cudotwórcy pogrążyła się w ponurych myślach. Dookoła rozpościerającej się na skraju urwiska polany kręciła się, niewidoczna dla zwykłego ludzkiego oka, drobna leśna siła nieczysta: bludnice, po-tykacze, popychla... Na samą polanę nawet nie próbowały się wysunąć - odstraszała je purpurowa aura Afrykanina. Pomiędzy pniami wyjrzała ogłupiała morda czorta. Gospodarz zarośli patrzył wystraszonymi okrągłymi białymi oczyma, poruszył wywróconymi na nice nozdrzami - i zniknął. Anczutki nie zauważył. Gdyby skrzacik był sam - w żaden sposób nie mógłby się ukryć przed czujnym wzrokiem krewniaka... Potem ktoś' jak dzik przedarł się przez zagajnik i strasznym głosem wydał rozkaz: - Stój! Ręce do góry! Anczutka w przerażeniu złapał protopartorga za nogę, przeszkadzając w zasznurowaniu buta. Ten podniósł głowę, dostrzegł o dwa kroki od siebie barczystego junaka w hełmie i kamizelce kuloodpornej na kombinezonie ochronnej barwy. Potupał obutą nogą, z niezadowoleniem skinął w stronę czerniejącej w ciemnościach osiny. Żołnierz wojsk ochrony pogranicza natychmiast skierował na nią lufę automatu, miękkim, ale ciężkim krokiem podszedł do drzewa, oparł lufę o korę. Rutynowymi ruchami zrewidował osinę, namacał sęczek, zmarszczył się. - Kontrabanda?... - zapytał ze złością. - A no, dokumenty!... Gdzie?! Ręce za głowę, mówiłem!... Sam wyjmę... Afrykanin zabrał się za drugi but. Żołnierz z ponurym sapaniem studiował w świetle latarki zerwany z drzewa delikatny, młody listek. - Zaświadczenie o zwolnieniu z pierdla?... Mało tego, że recydywista, to jeszcze szpiegów przeprawiasz?... Gadaj, sukinsynu, gdzie twój kiient! Gdzie ten w riasie?... Powiał lekki, nocny wietrzyk. Listowie osiny zamamrotało niewyraźnie. Żołnierz wysłuchał paplaniny drzewa z wyraźnym brakiem zaufania. Tymczasem przez zagajnik przedarł się jeszcze jeden plamisty w kamizelce kuloodpornej i rzucił szybkie spojrzenie w stronę kolegi, sprawdzającego dokumenty, potem pospieszył w stronę brzegu. - Chlupajło! - z płaczliwą groźbą w głosie zawołał, nachylając się nad urwiskiem. - No, dlaczego nie łowisz okoni, czorcie z wy trzeszczem!... Niby się wodnikiem nazywa! Zaprzedałeś się Lyckowi?... Na dole plusnęło, zaszeleścił obsypujący się po stromiźnie piasek, zaskrzypiały, zatrzeszczały wymyte z brzegu korzenie drzew. Ktoś wdrapywał się po obrywie. Niedługo na skraju legła błoniasta łapa, potem ukazał się przygnębiony żabi pysk. Oczy - jak pęcherze. - No tak, nie łowię!... - zawył w odpowiedzi mieszkaniec rzeki. - Ja już na neutralnych wodach zacząłem go łaskotać. O!... - Skrzywiony z bólu, blady, obrzmiały Chlupajło (nawiasem mówiąc, podejrzanie podob- ny do skrywającego się przed ramieniem sprawiedliwości Bormana) okazał skręcony, silnie spuchnięty palec, którym najprawdopodobniej próbował połaskotać spod wody naruszyciela. - Od razu kurcz mnie złapał!... Jakieś dziwne teraz stały się wodniki: ani brody, ani włosów - tylko jakaś zielonkawa szczecinka... Wygolił się na łyso, czy co?... Afrykanin przytupał silnie zasznurowanym butem, stękając podniósł się z korzenia. Ze wszystkich rozważań wynikało, że przez najbliższych kilka dni nie będą śmieli go pozbawić statusu cudotwórcy... - Frajerzy... - z westchnieniem podsumował, nie bez złośliwości popatrując na zebraną na brzegu kompanię. - Chodźmy, Anczutka... Noc była czarniejsza od riasy Afrykanina, i tak samo buro-podpalana. Po lewej stronie znajdowały się chyba niewidoczne stąd strumienie: grzmiał stamtąd satanistyczny chichot żab. W oddali migotała gwiezdna mgławica świateł przedmieść Dżumachły (drugiego co do wielkości miasta niepodległej Republiki Bakłużyno), a o czterdzieści kroków żółciały trzy okienka stojącego na uboczu domku. Właśnie w ich stronę skierował się powolnym, pewnym krokiem protopartorg w niełasce. A właśnie, dlaczego okna są trzy, kiedy powinny być dwa? Ach, tam jeszcze drzwi są otwarte na oścież... Bojąc się pozostać z tyłu, Anczutka drobił szybciutko obok. - Ja tam nie mogę... - jęczał, od czasu do czasu nabierając odwagi i szarpiąc lekko towarzysza za dół riasy. - Skrzat zobaczy, że jesteśmy razem, opowie bractwu... Swoi mnie wykończą... - Inaczej nie bywa... - po przyjacielsku pocieszył go Afrykanin. - Tylko, wiesz, mam wrażenie, Anczutka, że nie ma tam żadnego skrzata. Żadnego - ani podwórkowego, ani strychowego. Protopartorg otworzył furtkę. Trzy płaszczyzny żółtawego światła przecinały sad. Oszałamiał zapach bzu. Anczutka poruszył nozdrzami, poweselał i więcej już nie szarpał towarzysza. Widocznie zrozumiał, że Afrykanin ma rację: skrzat tu był, ale niedawno się zmył... Kiedy przestąpili niski próg, znaleźli się w zabałaganionej kuchni, gdzie za pokrytym przepaloną ceratą kulawym stołem siedział, rozgoryczony, mocno pijany gospodarz - zarośnięty do niemożliwości. Kiedy usłyszał skrzypienie desek podłogi pod masywnymi stopami Afrykanina, powoli podniósł zarośniętą po oczy twarz i utkwił nierozumiejący wzrok we wchodzących. Potrząsnął kudłatą głową - znowu się przypatrzył. Nerwowo podrapał pazurami miejsce, gdzie jego broda przechodziła w brwi... Błyskawicznie trzeźwiał. - No, witaj, Witaliju... - po przyjacielsku rzekł Afrykanin. - Poznajesz?... Obiecałem, że wrócę - i wróciłem... - Ty... zwariowałeś... - w końcu wyrzekł gospodarz. - No, załóżmy, że stracić rozum, to już dawno straciłem... - uśmiechając się, dodał Afrykanin. - Ale w Lycku o mało nie wyzdrowiałem. Na szczęście w porę się powstrzymałem! Nie, pomyślałem sobie, czas do Bakłużyna. Bo to, widzisz, rzeczywiście zaczną mnie za normalnego uważać... Protopartorg chrząknął, przestąpił z nogi na nogę, rozglądał się. Można by powiedzieć, że nie miał szyi, dlatego aby się rozejrzeć, musiał obracać się całym tułowiem. Zasłona zerwana, na podłodze potłuczone szkło, śmieci, obdarte kawałki tapety. Nad kulawym stołem - jasny prostokąt po zdjętym obrazie (po ikonie pozostaje plama o innej formie i mniejszych rozmiarów)... Ohyda zapuszczenia. Mieszkanie zawyczaj tak wygląda po ewakuacji. - A co to u ciebie taki bałagan? - z troską spytał gość. - I drzwi - na oścież... Rozwodzisz się, czy co?... - Po co przyszedłeś?... - wyrzekł gospodarz, patrząc z lękiem na Afrykanina. - Po co? - Afrykanin rozejrzał się jeszcze raz, przysiadł na rachitycznym taborecie. - Chcę, Witalij, przypomnieć o czymś ludziom... Wystarczy! Pożyliście sobie spokojnie pod opieką Gleba Portniagina... - Rzucił spopielające ciemne spojrzenie spod zsuniętych srokatych brwi. - Przyłączysz się? Nos Witalija, w wielkich porach (jedyna goła część twarzy) stał się biały jak krochmal. Oszalałe oczy zatrzymały się na rozpoczętej butelce. Gwałtownym ruchem Witalij chwycił ją za szyjkę i spróbował napełnić niewielką, graniastą szklankę. Potem stało się coś dziwnego i niezrozumiałego: wódka z bulgotaniem opuszczała butelkę, ale szklanka pozostawała pusta. W porę skojarzywszy, że ryzykuje pozbawienie się alkoholu, gospodarz tak samo nerwowo odstawił oba pojemniki na skraj stołu. - Co powiesz? - surowo spytał cudotwórca. Szybko dysząc, jak pies, Witalij patrzył na protopartorga. W końcu oderwał wzrok i pokręcił kudłatą głową. - Mmm... n-nie... - wymuczał, jakby z bólem. - N-nie proś... Rzuciłem politykę... Już pół roku minęło, jak rzuciłem... Spaliłem partyjną legitymację, ikonę ukryłem, medal - także... Niepotrzebnie przyszedłeś, Nikodemie... Ja przecież mam żonę, dzieci... - Gdzie? - ponuro zainteresował się Afrykanin, nazwany w tym przypadku Nikodemem. - Co - gdzie?... - No, żona, dzieci... Gospodarz rozejrzał się otępiałym wzrokiem. Ani dzieci, ani małżonki w granicach kuchenki nie było widać. - A-a... - ze zrozumieniem rzekł przeciągle. - Przenieśli się... No, a ja - jużjutro... z samego rana... Wyciągnął rękę po butelkę, ale natychmiast cofnął ją, ze strachem patrząc na Afrykanina, wytarł spotniałą dłoń o koszulę. - Nic ci się nie uda... - ochryple ostrzegł, jakby całkowicie otrzeźwiały. - Wtedy się nie udało, a teraz - tym bardziej. Staruszkowie - wszyscy są zastraszeni, a młodym idee są na h... potrzebne... - A podziemie? Witalij skrzywił się i machnął ręką. - Rozpadło się... - Tak od razu się rozpadło? - nie uwierzył Afrykanin. - No, nie od razu, rzecz jasna... - niechętnie przyznał Witalij. - Dwa lata temu w stolicy mityng urządzili... poprowadzili demonstrację... z lustrami... - Z lustrami?... - Noo... żeby sami siebie zobaczyli... do czego ich czarodzieje doprowadzili... - To wtedy, kiedy was rozgonili armatkami wodnymi? Witalij zamrugał, podniósł zarośniętą twarz. - Z jakimi armatkami wodnymi? - spytał ogłupiały. - W "Czerwonym Sztandarze" był artykuł - wyjaśnił Afrykanin. - i was woda rozaonili oałkami... Lekko odsuwając się, Witalij bojaźliwie spojrzał na Afrykanina. - Niee... - w końcu powiedział niezdecydowanie. - Wszystko było porządnie: mieliśmy zezwolenie na mityng, na demonstrację także... - A kto wydał zezwolenie? - zapytał z goryczą Afrykanin. - Czy osobiście, nie daj Boże, Gleb Portniagin? Witalij skulił się, opuścił głowę na pierś. - Jak upadliście... - powtórzył z goryczą Afrykanin. - Od przeklętego czarodzieja wypraszali zezwolenie... I to na co! Na przejaw gniewu ludu... Ech!... Zamilkł, potem nagle wyciągnął po gospodarsku rozpostartą dłoń przez stół, wziął butelkę, obejrzał z dezaprobatą... Z jaskrawej etykietki spoglądał na niego złośliwie starzec o koźlej bródce. "Nedobroff. Wódka najwyższej jakości. Rozlano i doładowano... tam i tam... Wystrzegajcie się podróbek". - A czy chodziaż były jakieś prowokacje ze strony czarodziei?... - z nadzieją spytał Afrykanin, stawiając butelkę na stole. - Podczas mityngu... - Przecież nas gliny ochraniały... - powiedział Witalij z miną winnego. - Nie, no były, rzecz jasna... - natychmiast spróbował się poprawić. - Wiedźmy bakłużyriskie chciały rzucić uroki... - I co? - Od razu je zwinęli... Dwóm odebrali na rok licencję... Wróżyć mogą, ale nic więcej... Właśnie od tego czasu właściwie już innych większych akcji nie organizowano... Nastąpiło ciężkie długotrwałe milczenie. - Ta-ak... - w końcu rzekł Afrykanin. - Pocieszyłeś... No, a przywódcy? Też się rozpadli? - Bóg ich wie... - z żalem powiedział Witalij. - Klim, wydaje się, poszedł do handlu, a Pankracy zniknął w cieniu... - To znaczy, że dalej prowadzi ekspropriacje? - ucieszył się Afrykanin. - No tak, prowadzi, prowadzi... - smętnie odpowiedział gospodarz. - Ostatnio wziął bank, jak mówią, w zeszłym tygodniu... Ale przecież to tak, bez polityki... Zawstydził się - i zamilkł. - Ech, Witalij, Witalij... - z wyrzutem rzucił Afrykanin. - Takie podziemie wam zostawiłem, a wy... Gospodarz zachlipał. - Popatrz ty na mnie! - żałośnie wykrzyczał. - No, spójrz! No, jaki ze mnie partyzant? Tak! Podupadłem! Tak! Telewizji nie oglądam, radia nie słucham, gazet nie czytam... O, widzisz? - Witalij nie patrząc wskazał palcem na kołchoźnik z wiszącym pod nim oderwanym kawałkiem przewodu. - Ja już nie jestem ten, Nikodemie, nie ten, co dawniej... Ty też, zresztą... Afrykanin zadrżał i powoli odwrócił się do gospodarza. Witalij zadławił się. - N-no... sam przecież wiesz, znasz nieczyste siły... - szeptem wyjaśnił, wskazał szybko załzawionymi oczyma na cofającego się Anczutkę. Ten, w obecności Afrykanina nie śmiał stać się niewidzialnym i jedynie silnie wcisnął się w kąt. Przez jakiś czas obaj patrzyli na skrzata. - I cóż?... - głucho, z przerwami przemówił Afrykanin. - Dla świętej sprawy z diabłem można się pokumać... Honorowych ludzi - widzę, już nie zostało - zdaje się, ze skrzatami pracować będziemy... Witalij podniósł zalepione oczy i, odsłaniając resztki zębów, z trzaskiem rozerwał kołnierz koszuli. - Nie syp mi soli na ranę, Nikodemie... - sycząco wyjęczał. - Zamilcz!... Afrykanin wstał. Jego szeroka twarz obrzmiała, pociemniała. - Jeśli ja teraz zamilknę - z trudem wymawiając każde oddzielne słowo, wydusił z siebie - kamienie będą krzyczały... Nie tylko zresztą, kamienie! Zapalczywie machnął ręką - w zepsutym kołchoźniku coś trzasnęło, zaszumiało, w następnej chwili do martwego głośnika w niezrozumiały sposób wdarła się wieczorna audycja łyckiego radia. Dźwięczny dziecięcy głosik deklamował w samozapamiętaniu: Kiedy Chrystus był malutki, Z kędzierzawą głową... - Nie śmiej!... - Witalij podskoczył, rzucił się do głośnika. Zerwał go ze ściany, z rozmachem rzucił na podłogę i z chrzęstem rozdeptał obcasem... Takze biegał w walonkach. Rozpłaszczony jak naleśnik głośnik radośnie kontynuował, jakby się nic nie stało. Witalij zawył, schwycił kołchoźnik, wybiegł w otwarte na oścież drzwi, podbiegł do studni. W żydowskie pustkowie Rzucał śnieżkami... To już zabrzmiało na pożegnanie. Potem słychać było głośny plusk - i wszystko ucichło. Później w oddrzwiach, powłócząc nogami, pojawił się Witalij. Nawet poprzez nadmierne owłosienie widać było, że twarz jego jest wykrzywiona złością. - Odejdź... - wyrzekł bezsilnie. Pochylając głowę protopartorg ruszył ku drzwiom. Anczutka rzucił się za nim. Kiedy stanął na progu, Afrykanin splunął, i nie krępując się gospodarzem, strzepnął brud ze swoich wysokich, żołnierskich butów. - W imieniu rewolucji - wycedził - niech dom ten spocznie w ruinach na wieki... Pozostawiony w samotności gospodarz przeklętego mieszkania schylił się nad przedziurawionym progiem. Gniewne splunięcie protopartorga przepaliło cegły na wylot. Witalij wydał słaby jęk i pobiegł do stołu. Chciał przelać resztki wódki do szklanki - kiedy nagle zamarł, widać przypomniał sobie to, co się stało pięć minut wcześniej. Na wszelki wypadek wypił wódkę wprost z butelki. - W ruinach, w ruinach... - przedrzeźniał z goryczą, upuszczając butelkę podłogę. - A co, czyja sam nie wiem, że jutro przyjdą wyburzyć!?... - No cóż, Anczutka, przyjacielu? - w zamyśleniu powiedział Afrykanin. - Gdzież my będziemy nocować? Po partyzancku, czy też poprosimy o nocleg w Dżumachli?... Skrzat bezradnie pokręcił puszystą główką. Po lewej czerniał lasek, po prawej słabo świeciło w nocnej ciemności przedmieście Dżumachły. - Nie bój się... - Afrykanin uspokoił swojego strachliwego towarzysza. - Nikt na ciebie nie doniesie do bractwa... Jeśli będzie jakieś pogańskie plugastwo w chacie - w mig je przegonię... Powiem: "Zgiń!" - i zginie... Kiedy usłyszał to straszne słowo, Anczutka zadrżał, z nawyku zwinął się w kłębuszek. Jednak natychmiast skojarzył, że nie zostało wymówione jako zaklęcie, a dobrodusznie, i najwidoczniej nie nabierze mocy wykonawczej. Oczka skrzata zapłonęły. - Zgiń! - powtórzył w zachwycie. A po chwili namysłu, dorzucił złośliwie: - Kontr- ra!... Afrykanin chrząknął i pokiwał wielką, wypukłą łysiną. - Popatrzcie, no... - zdziwił się. - Jak ci to zgrabnie wyszło! Pewnieś współpracował z GPU, no nie? Anczutka spus'cił oczka. - Z NKWD... - No, włas'nie widzę... Wydaje się, że protopartorg chciał dorzucić jeszcze kilka ciepłych słów na pociechę, ale nagle przedmieście Dżumachły - zniknęło. Tylko co świeciło się, płonęła łuna - i nagle, bezdźwięcznie zniknęło w ciemności. - Światło, czy co, walnęło?... - z troską wymamrotał Afrykanin. - Zupełnie jak w Łycku... Jednak im bardziej zbliżali się do Dżumachły, tym jaśniejsze stawało się dla obu, że przedmieście zatopiono w ciemnościach celowo. Dwa rejony miasta - prywatnych domków - patrolowano: noc była dosłownie podziurawiona światłem latarek. W ciasnej uliczce Afrykanin z Anczutka spotkali dwóch w milicyjnych mundurach. Nie zatrzymali ich, rzecz jasna, nie zawołali, przeszli obok... - Ech, szakale... - przyciszonym głosem wściekał się jeden z nich. - No, rozumiem: wysiedlili, okrążyli kordonem... Ale po co wyłączyli prąd? Specjalnie dla maruderów, czy co?... - To maruderzy odcięli prąd - warkliwie odpowiedział mu drugi. - Przecięli przewody - i sprawa gotowa... - A co to, naprawić się nie da? A oni monterowi podłożyli zamknij-ziele do torby... - przez zęby wyjaśnił lepiej poinformowany. - Monter wlazł na słup - a tu nie może ani obcęgów, ani kombinerek otworzyć... A zanim przynieśli nowe narzędzia, te bydlęta jeszcze na trzech słupach przewody ukradli... Aluminium dro-dorzucił. Afrykanin zatrzymał się, zasępił i długo patrzył za patrolującymi. Domki opuścili nie tylko ludzie, ale nawet skrzaty... Bez wątpienia, przygotowywano coś z wielkim rozmachem, z pewnością osobiście zatwierdzone przez prezydenta - i najpewniej coś wyjątkowo podłego... Zresztą, nie ma nic złego, aby nie można w nim znaleźć odrobiny dobrego: wybierz sobie dowolny dom i nocuj. Dopóki doszli do pierwszego skrzyżowania, spotkali jeszcze trzy patrole. Ośmielony przyjacielskim traktowaniem przez Afrykanina, Anczut-ka zaczął chuliganić: gasił gliniarzom latarki - rozładowywał bateryjki, ze smakiem wypijając z nich cały ładunek. - No coś ty... - w końcu rzekł mu z niezadowoleniem Afrykanin. - Nie wygłupiaj się, słyszysz?... Anczutka natychmiast przygasł, a niedługo potem nawinął się im domek - ze stosunkowo całymi szybami, który spodobał się im obu. Czy to poprzedni gospodarze byli zbyt zamożni, czy też po prostu wygodni, bo, wyjeżdżając, pozostawili trochę mebli. Nawet nie chciało się im, leniom, wykręcić żarówkę. Nic do jedzenia, co prawda, nie udało się znaleźć, ale ani Afrykanina, ani Anczutki to specjalnie nie zdenerwowało. Skrzatowi - okruch wystarczy, a protopartorg pościł po nielegalnym przejściu granicy. - Zapal!... - gorączkowo zaproponował Anczutka, pokazując palcem na żarówkę, ale Afrykanin tylko zaprzeczył ruchem głowy. - Zapalić żadna sztuka... - powiedział. - Tylko na nic nam teraz, Anczutka, zbędne cuda... Przewody przecież zostały odcięte... Słyszałeś przecież, co gliniarze mówili?... Od razu, widząc światło, wszyscy się zbiegną... Anczutka pokręcił się jeszcze trochę po trzech znajdujących się w domu pokojach, sprawdził wszystkie kąty, pobiegał po ścianach, po suficie i w końcu poszedł spać na stryszek. A Afrykanin położył się na skrzypiącym tapczanie i długo leżał na podłożonych pod głowę rękach, patrząc w ponurym zamyśleniu na smętnie bielejący sufit... Miał się nad czym zastanawiać... Kiedy ulubieniec narodu i wierny pomocnik wodza ginie niespodziewanie z rąk zabójcy, obywatel rzecz jasna, ma prawo przypuścić, że wszyst- kiemu winni są wrogowie. Po pierwsze - tak mu powiedzaiano. Po drugie, sam już dostatecznie dawno zaczął podejrzewać, że po tej stronie barykady zebrali się jedynie idioci. No, czy nie tak? Mało tego, że tym nieostrożnym aktem terrorystycznym ci, wybacz Boże, durnie silnie zaszkodzili swojej reputacji politycznej, wzbudzając falę ludowego gniewu - to jeszcze wychodzi, że wypełnili cudzą robotę! Bezpłatnie i sobie na szkodę. Wyobraźcie sobie z jaką ulgą odetchnął wódz, na którego miejsce jawnie i bezceremonialnie pchał się nieboszczyk, wyobraźcie sobie tę cichą radość tego, który z kolei zamierzał zająć miejsce zmarłego... Nie, nie, wszystko ma swoje granice, nawet ludzka głupota. Wrogowie są wrogami, ale przecież nie samych siebie!... Krótko mówiąc, nie należy się mylić. Świnię podkładają zawsze swoi. W dodatku zamachy na wodzów udają się znacznie rzadziej niż na ich współpracowników. To zresztą zrozumiałe: jaki dureń zezwoli na odstrzelenie samego siebie! Właśnie tam, na listę najbliższych współpracowników - potencjalnie do odstrzału, trafił protopartorg Afrykanin po tym, kiedy Patriarcha Całego Łycka Porfiriusz, już wcześniej z trwogą obserwujący wyczyny lidera prawicowych radykałów, pozazdrościł mu ludowej sławy i z zemsty - obwołał go swoim następcą. Życie Afrykanina zawisło na włosku. Liczba zawistnych pomnożyła się kilkakrotnie, na tyle, że lepiej byłoby, aby protopartorga przejechało swego czasu samobieżne działo typu "Ferdynand" ze znanego obrazu artysty Leoncja Dosiudy!... A niedługo, w rozmowie z komisarzem ludowym do spraw inkwizycji Patriarcha doradził wzmocnić osobistą ochronę doradcy i powołał się przy tym na niedawny zły sen, o czym natychmiast też dowiedział się Afrykanin. Co to oznacza - nie trzeba mu było wyjaśniać... Teraz przed Nikodemem Ludzkim leżały trzy drogi. Jedną z nich kiedyś tam, dawno, przeszedł już Trocki, drugą - Kirów, trzecią - Che Gueva-ra. Winę za śmierć płomiennego protopartorga nieuchronnie zrzucono by na bakłużyńskich szpiegów, ale Afrykanina to nie pocieszało nawet w najmniejszym stopniu. O drugiej w nocy zjawili się maruderzy. Afrykanin usłyszał, jak wiercą się na werandzie i jakoś nie mogą się zdecydować, aby wejść. - ...kiepskie miejsce... - syczał przyduszonym głosem jeden. - Czujesz, kadzidłem pachnie... - Skąd tu kadzidło?... - Cholera go wie! Może z Dżumachlinki doleciało... Stąd do Łycka tylko rękę podać... Jednak nie odważyli się przestąpić progu domu. Ostrożnie zdjęli łomem okiennice - i zniknęli. Na zewnątrz zaczął kropić drobny deszczyk. Afrykanin już zaczął drzemać, kiedy na strychu wybuchła jakaś zagadkowa awantura, której towarzyszyły piski skrzatów. - Zgiń!... Kontr-ra!... - zawył groźny głosik. Wydaje się, że Anczutka potrzebował pomocy. Sądząc ze wszystkiego, na strychu doszło do poważnej rozróby. - Zniknij, siło nieczysta!... - wymamrotał rozsierdzony Afrykanin - i skandal na górze ucichł. Przysłuchał się z gniewem, potem poprawił buty, służące mu za poduszkę, i ze skrzypieniem przewrócił się na drugi bok... Wyspać się Afrykaninowi jednak nie dano. O szóstej rano straszne uderzenie wstrząsnęło budynkiem aż do betonowych bloczków fundamentu. Z trzaskiem i rumorem spadły odłamki białej cegły i kawałki tynku. To, co się zdarzyło, przypominało bombardowanie... Afrykanin w skok usiadł na przewracającym się ze skrzypieniem tapczanie. Zamiast okna ziała postrzępiona dziura, w której wilgotnie błyszczało omyte nocnym deszczem czyste, poranne niebo. W kosym potoku słonecznego światła leniwie kłębił się duszący, mętny kurz. Pod roztrzaskanym, obdartym miejscami z tynku sufitem kołysał się na sznurze kawał żyrandola. - Och, żeby cię uniosło i tak zostawiło!... - wyryczał szczerze z głębi serca protopartorg, zaspany nie pomyślał o konsekwencjach. Od razu zakaszlał, spus'cił nogi na podłogę, zdjął buty z tapczanu. Zaczął je zakładać. Zaschło mu w gardle. Poprzez wyłom dobiegało mruczę- nie potężnego silnika i głośne, wielogłosowe przekleństwa. Kiedy tylko zakończył sznurowanie, wstał, obszedł szczególnie gęsty obłok białego pyłu i wyjrzał przez otwór. Przed jego oczyma widniał następujący obraz: zmiażdżony ogromnymi gąsienicami powalony płotek, wilgotny ceglany chodniczek i parę złamanych jabłoni, a pośrodku ogrodu stał dźwig z zadartym do góry ramieniem. Dookoła maszyny zebrało się już z dziesięciu ludzi. Wszyscy patrzyli do góry, gdzie na niebieskim, porannym niebie, naciągając łańcuch, chwiała się jak aerostat czarno-rdzawa żelazna kula. - Matwieicz!... - żałośnie wzywał wysunięty po pas z kabiny wielkolud w niebieściutkim kombinezonie i takim samym kaszkieciku. - Matwieicza, do nagłej cholery, zawołajcie!... Afrykanin zmarszczył się silnie i cofnął głowę. Trzeba było tak głupio się objawić!... Chociaż, możliwe, wyjdzie to na dobre... Po pierwsze, chociaż bezwiednie, ale przeszkodził w jednym z paskudnych planów Gleba Portniagina - nieważne w jakim... A po drugie, im więcej bakłużyńskich obywateli uwierzy w cudotwórcę Afrykanina, tym mniej będzie zależał od swoich łyckich wyborców i osobiście od Patriarchy Porfiriusza... Tłum wokół dźwigu ciągle się powiększał i powiększał. Na ulicy narastał hałas. Z pewnością unoszącą się na łańcuchu żelazną kulę widać było z daleka. Potem nagle ludzie rozstąpili się, obok kabiny pojawił się pospolity mężczyzna w pomiętym garniturze. Z troską popatrzył na ciążek i, nie wyrażając na pomiętej twarzyczce ani strachu, ani zdziwienia, wyjął z wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy. Można było zrozumieć, że widywał i większe cuda. Energicznie przeżegnał się krzyżem (okrążający go gapie odskoczyli protestując) i wybrał numer. - Oksanka?... - biadolącym głosem zapytał. - Tu Matwieicz... Połącz mnie z Tolem Toliczem... Nieważne, że zajęty! Powiedz: dywersja... Afrykanin odsunął się od wyłomu i spojrzał na gałęziasto popękany sufit. - Anczut... - cicho zawołał. - Chodź, złaź... Bo tu nas, rozumiesz, zburzyć zdecydowali się... Nie było odpowiedzi. Protopartorg ze strachem przysłuchiwał się i zrozumiał, że strych jest pusty, w dodatku od dawna. Czy nie stało się coś przypadkiem Anczutce? Ciążkiem-kulą, chyba nie mogło w niego trafić - Dierwsze uderzenie poszło na ścianę... Może skrzacik po prostu się wystra- szył? Afrykanin mrugnął i nagle pojął, co się stało. Przecież sam nocą rozkazał: "Zniknij, siło nieczysta!..." - nie pomyślał, stary dureń, o tym, że Anczutka przecież jest także skrzatem! Rzecz jasna, wtedy i jego uniosło - razem z pozostałymi... No, gdzie go teraz szukać?... Pomogłem, jak to się mówi!... Ach, jak to niezręcznie wszystko wyszło... Afrykanin gniewnie podrapał łysinę i pochrząkując, skierował się do drzwi. Na ulicy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Protopartorg postał chwilę obok Matwieicza; odchylił się do tyłu całym tułowiem, popatrzył na chwiejącą się w niebiosach kulę... Tak, dobre zadanie im podrzucił - pewnie całą Ligą będą musieli odczynić urok... - Poleciała - i wisi... - skrzypiał Matwieicz w słuchawkę komórki. - Jak balonik dla dzieci... Afrykanin obszedł dźwig, wyszedł na wilgotną, już wysychającą uliczkę, gdzie turkotała i pluła szaroniebieskim dymem ciężarówka, załadowana błyszczącymi na pęknięciach odłamkami. - Rozumiem, Glebie Kondratyczu... Zaraz powiem... Kiedy usłyszał imię największego swojego wroga, protopartorg zadrżał i odwrócił się. Za mokrymi, połamanymi sztachetami rozwijała się awantura. Matwieicz kopniakami rozganiał tłum. - Odejść od dźwigu!... Wszyscy mają odejść!... A tobie co, specjalne zaproszenie?... Chcesz zostać ofiarą bombardowania?... Zostaniesz... Gotowe, Glebie Kondratyczu... - powiedział do słuchawki, a potem, też odbiegł o kilka kroczków, podniósł ją nad głowę - głośnikiem do kuli. Słuchawka burknęła coś dobrze znanym Afrykaninowi głosem - i skóra na plecach protopartorga zjeżyła się, poruszyła od nienawiści. A w następnej sekundzie kula z krótkim świstem pocisku ciężko runęła z wysoka na wilgotną ścieżkę ogrodu. Ziemia zadrżała, wystrzeliły odłamki cegieł. Łańcuch z jękiem wyciągnął się, ramię dźwigu zadrżało, ogromny dźwig groźnie podskoczył na szeroko rozstawionych łapach... Uciekinier-cudotwórca stał nieruchomo. Jednym zaklęciem?... I to przez telefon komórkowy?... Aż strach było sobie wyobrazić, jakie wsparcie powinien mieć w narodzie Gleb Portniagin, żeby tak, od ręki, mimochodem, zwalić z wysokości przeklętą przez Afrykanina wiełopudową kulę... Trudno będzie walczyć z Glebem, oj, trudno... Rozdział 6 ANCZUTKA, wiek nieznany, uciekinier Zazwyczaj skrzaty nocują za piecem albo, w najgorszym razie, za kaloryferem centralnego ogrzewania. Ale ta sytuacja była szczególna. Znaleźć sobie nocleg w opuszczonym i zrujnowanym domu, gdzie niedawne wygody zostały bezlitośnie zdeptane przez samych ludzi, wydawało się Anczutce czymś niemożliwym, dlatego też poszedł spać na strych, gdzie wszystko pozostawało tak, jak wyglądało przed ewakuacją. I jeśli nie przysłuchiwać się przemocą wymuszonej ciszy z opuszczonych pokoi, to wcześniej czy później można sobie wyobrazić, że gospodarze nigdzie nie wyjechali, że ty sam mieszkasz tutaj już od dawna, a na górze śpisz ot tak - powiedzmy, że naszła cię taka chętka... Na oplecionym pajęczynami stryszku było w nadmiarze składowanego, kosmatego od pyłu badziewia: krzesło bez nogi, częs'ci metalowego łóżka, rama do roweru, nocnik... Czuło się, że skrzat, który żył tu do niedawna, i najprawdopodobniej uciekł stąd razem z mieszkańcami, zaglądał na górę rzadko. Anczutka wygnał spod części łóżka dużą chykę i zrobił porządek z niezdyscyplinowanymi pająkami, które już zaczęły prząść swoje sieci w kierunku przeciwnym do biegu wskazówek zegara, co oczywiście rodziło słabe wi-cherki negatywnej energii. W ociepleniu zalęgły się larwy, ale włazić pod deski i całą noc przebierać keramzytowe grudki było ponad siły Anczutki. Na wszelki wypadek uplótł z siłowych linii ogrodzenie pod okienkiem, potem wbiegł na stroo i zawisł na nim w swojej ulubionej pozie nietoperza. Na dole wzdychał i kręcił się na tapczanie Afrykanin. Od czasu do czasu nad zapyloną podłogą z desek pojawiała się rozpływająca się purpurowa łuna - aura cudotwórcy była na tyle rozległa, że nie mieściła się w pokoju... No i dobrze. To znaczy, że larwy z ocieplenia same się rozbiegną - widzisz, już się wiercą, już im niedobrze!... Jeśli się dobrze zastanowić, wszystko poszło już nie tak źle... Granicę Anczutka przekroczył bezpiecznie, nocuje nie gdziekolwiek - w rowie czy szałasie, a pod najprawdziwszym dachem. Czego jeszcze trzeba do szczęścia banicie!... Dookoła domu bojaźliwymi watahami krążyli maruderzy, leniwie szperały latarki gliniarzy. Kiedy trzech miejscowych mieszkańców zaczęło zrywać poszycie, Anczutka chciał ich najpierw wystraszyć, a potem pomyślał: po co?... Przecież tak będzie nocował na tym strychu po raz pierwszy i zarazem ostatni. Niech sobie kradną... - Tak, prawdę mówią... - półgłosem mówił pod oknem któryś' z łobuzów, związując zdjęte frezowane deseczki w paczkę. - Małe dzieci - mały kłopot, duże dzieci - wielkie nieszczęścia. Dopiero kiedy wyrosną - tylko wtedy, widać, odpoczniemy... - Aha... Czekaj... - ponuro mu odpowiedzieli. - A kiedy wyrosną - wtedy znowu: to wykup, to noś paczki do ciupy... Słuchaj, może jeszcze poręcze zwiniemy?... Doczekawszy się, kiedy furtka za nimi się zamknęła, Anczutka rozdmuchał w wielki puszek unoszący się w pobliżu zgęstek pozytywnej energii i z zadowoleniem owinął się w niego; zaczął sobie przypominać, jak zręcznie gasił dzisiaj latarki gliniarzom... Na zewnątrz kropiło. Od czasu do czasu szczególnie duża kropla odrywała się od stropu i dźwięcznie padała w podstawioną miskę. Nagle Anczutka odczuł słabiutkie drgnięcie linii siłowej - obudził się. Niedługo potem zadrgała druga, trzecia... Wyraźnie ktoś próbował wejść na strych przez okienko. Anczutka uniósł powieki i zgrabnie obrócił się całym ciałem, dalej wisząc na pazurkach tylnych łapek. Znowu maruderzy, tylko tym razem nie ludzie, a skrzaty... Gości było dwóch: trójbarwny z krótką sierścią i ciemnoszary podpalany. - No, co to za zaraza tutaj rozciągnęła te linie?... - obrażonym tonem spytał ten o krótkiej sierści, wyplątując się z niewidocznych linii. Był niewysoki i miał odstające, duże uszy. - Specjalnie, czy co?... Szary podpalany (też plugawy, ale nie do takiego stopnia) z rozczarowaniem oglądał kosmate od kurzu pomieszczenie strychu. - Patrz no... - przeciągle rzekł. - Zabrał!... KurkulL. Myślałem: zapomni... U niego tutaj taki piskacz mieszkał!... Wył na trzy głosy w rurę! I to w tercji, rozumiesz!... Ten o krótkiej siers'ci nagle zamarł i nachylił nad zapyloną podłogą z desek prawe ucho, wielkie jak łopuch. - Słyszysz, a kto to tam, na dole? - bojaźliwie się spytał. Obaj nasłuchiwali. Na dole zaskrzypiał tapczan i było słychać szczególnie ciężkie westchnienie Afrykanina. - Bezdomny, pewnie... - zasugerował ten, który był wyższy, podpalany. - Żeby go rano dachem nie zagnietli! Może wystraszymy?... Anczutka nie wytrzymał i zaburczał. - Aha! Postrasz, postrasz... Tak ciebie postraszy, że długo będziesz biadolił... Skrzaty podskoczyły, nastroszyły sierść i wpatrzyły się w wiszącego głową na dół Anczutkę. Potem opamiętały się, szybko spojrzały na siebie i ruszyły na niego skradającymi się kroczkami, zachodząc go od razu z dwóch stron. - Eh, ty jasnoszary... - ostrożnie, prawie żałośnie zaczął ten z uszami jak łopuchy. - A ty co tutaj?... - Mieszkam - bezczelnie odrzekł Anczutka. Skrzaty jeszcze raz spojrzały na siebie. - Eh, ty jasnoszary... - cicho kontynuował łopuchouchy. - A ty jakby nie z naszych... gadka nie ta, wisisz inaczej... Ze stolicy, czy co? Pindrzysz się? - Ja z Lycka - nie bez dumy rzekł Anczutka. Skrzaty zatrzymały się. - Wprost z samego Lycka?... - zwątpił ten podpalany. - Pleciesz! Z Lycka teraz się nie przedrzesz - granicę zamknęli!... - Nagle zamilkł i zamrugał oczyma, ponieważ stryszek nagle napełnił się różową poświatą. Widać Afrykanin, tam na dole, przewrócił się na drugi bok - skraj purpurowej aury znowu przeciął podłogę. - E... A kto tam, u ciebie?... - ściszonym głosikiem zapytał zaskoczony maruder. - - A skąd mam wiedzieć? - zarozumiale rzucił Anczutka. - Porfiriusza spytaj... Niedbale wspomniane imię lyckiego Patriarchy wywarło odpowiednie wrażenie. Anczutka wiedział z plotek, że bakłużyńskie skrzaty nie współczują uciekinierom z Łycka, ale za to trochę się ich obawiają. Lyckie ugrupowanie skrzatów kontroluje prawie dwie dzielnice stolicy i część Dżumachły, nie wstydząc się zawierania umów z właścicielami domów i pomagając im wyciskać czynsze z lokatorów. Przywykli do egzorcyzmów Porfiriusza, uciekinierzy mieli w nosie Gleba Portniagina z jego demokratycznymi, tolerancyjnymi prawami i robili, co chcieli. Krótko mówiąc, kompletna samowola... - A dlaczego powiedziałeś, że to on mnie wystraszy? - spytał szary, podpalany skrzat z mroczną miną, zerkając na nieheblowane, kosmate deski poszycia. - Kto to, w ogóle?... - A popatrz sobie, zejdź - doradził Anczutka. - Mnie na przykład, jednego spojrzenia wystarczyło... Szary mruknął, ześlizgnął się w szeroką szczelinę pomiędzy deskami, zniknął. Potem pojawił się znowu - bardzo wystraszony. - Oj... - tylko tyle był w stanie wymówić. - Z krzyżem... W riasie... Tak więc, wy... co, razem, czy co?... Ach, jak chciało się Anczutce powiedzieć wszystko, tak jak było, jednak nadeszła pora, aby przygryźć języczek. Przez granicę państwową - po wodzie, niczym po lądzie?... Na rękach Afrykanina?... Nie, czegoś takiego nawet łycka diaspora nie zrozumie... - A przypętał się... - uchylił się od odpowiedzi. - A co mnie do niego? Śpi - niech sobie śpi... Jakikolwiek by był, to jednak - mieszkaniec... Oba skrzaty złapały się na tym, że patrząc na uciekiniera, z szacunku mimowolnie opadły im paszczęki. Natychmiast za to go serdecznie znienawidziły. - No, jak tam, w Łycku? - sapiąc z niezadowolenia, spytał łopuszastouchy. Anczutka westchnął. - Źle - przyznał się. - Ścigają, w dodatku zupełnie bez potrzeby. Zdarza się, że wybierzesz sobie rodzinę, zamieszkasz... ledwo zdążysz porządki i wygody wprowadzić - patrzysz, a sąsiedzi już donieśli do inkwizycji - z zawiści... No i przyjeżdżają ci... komsomołobogomolcy... - Kto? Kto? - cofając się z przerażeniem spytał łopuszasty. - Komunistyczny związek bogobojnej młodzieży... - ponuro rozszyfrował skrót Anczutka. - Nadciągną brygadą, z notatnikami pełnymi cytatów, ze spryskiwaczami z wodą święconą... zaczynają wyganiać!... "W imieniu Przenajświętszej Rewolucji, zgiń - mówią - szkodliwy zabobonie!..." Ogólnie rzecz biorąc, mało co dobrego... - No, tutaj, wiesz, też... - zazdrośnie powiedział szary. - W Lidze Czarodziei przygotowali taki projekt ustawy... O prawie do obywatelstwa i zasadach poboru do powszechnej służby wojskowej... Ze zdumienia Anczutka o mało nie runął ze stropu. - Kogo do woja?... - spytał ogłupiały. - Skrzaty?! - Tak, skrzaty też... "Wszyscy do obrony demokracji!" My to jeszcze jakoś tam - do obrony cywilnej, ale czortom gorzej... Ich przecież biorą do Straży Granicznej - na patrolowych. Wodników już na początku maja wygolili - Dżumachlinkę patrolują... - No, nie wszyscy... - z miną znawcy zauważył łopuchouszasty. - Denni na razie uchylają się... Koryta rzeki jeszcze nie trałowali... Anczutce od razu przypomniał się wodnik Chlupajło, który - wygolony - tak bardzo był podobny do Bormana, zbiegłego do Argentyny... - W dodatku lepiej zgłosić się na pierwsze wezwanie - z troską dorzucił szary, podpalany. - Bo - jeśli potem - to zaczyna się "fala"... Anczutka wisiał głową w dół i mrugał oczkami. - N-nie... - bojaźliwie i przeciągle przemówił. - W takim razie, chyba lepiej też się uchylę... - Aha!...-Szary zwycięsko uśmiechnął się.-Uchylić się zachciało!... A gdzie się podziejesz? Zwiną cię - i na komisję!... - A ja kuleję na prawą nóżkę! - znalazł odpowiedź Anczutka. - Pijany pop kadzidłem poparzył... jeszcze za carskiego reżymu... O tym inwalidztwie, rzecz jasna, to skłamał, ale chromanie, koniec końców, można łatwo udawać, tym bardziej, że rzeczywiście blizna na kolanie pozostała... Skrzaty zachichotały złośliwie. - Jeszcze powiedz, że masz platfusa!... A kim ty jesteś? Obywatelem? Tak, obywatelem! No, to naprzód, z pieśnią! "Nie płacz, kikimoro!..." - Przecież nie jestem jeszcze obywatelem... - - No, ale będziesz! Sflaczały Anczutka zwisał ze stropu niczym szmatka. Zamszowe czoło podobne było do akordeonu. Skrzaty przyglądały mu się z uśmieszkami. - A co właściwie jest potrzebne... do obywatelstwa?... - O-o, bra-atku... - Ten wyższy, z udawanym współczuciem obejrzał Anczutkę i zaczął z ubolewaniem kiwać główką i cykać językiem. - No, nam, miejscowym, jest łatwiej: piszesz podanie - i wszystko... masz obywatelstwo... Ale dla takich jak ty, dla uciekinierów... Matkę-kikimorę przeklniesz trzysta razy, zanim obywatelstwa się dobijesz... - A jeśli nie załatwię sobie? - ze strachem spytał Anczutka. - No to nie będziesz miał żadnych praw... - Na przykład?! - Noo... nie będziesz mógł głosować... Anczutka zdziwił się i zamilkł na długo, próbując dojść, w czym tu pułapka. - A po co mi to? - w końcu szczerze spytał. - No, nie będę głosować... Za to do woja nie pójdę! Skrzaty razem wybuchnęły śmiechem. Na ich twarzach pojawiły się rozterka i obraza. Nie, takiego cynizmu nie oczekiwały nawet od skrzata-uciekiniera z Łycka. - Ach ty, dezerterska mordo... - ze zdziwieniem i groźbą w głosie zaczął szary, podpalany, ale nie dokończył - zatkało go z oburzenia. - Ty co? To my, znaczy się, będziemy granicy bronić, walczyć o demokrację, a ty, żmijo, uchylić się chcesz?... Na tyłach chcesz się zamelinować?... Jak ja cię teraz... - Ciszej bądź... - ze strachem wyszeptał łopuszastouchy, wczepiając się obiema łapkami w stojącą dębem na potylicy sierść towarzysza. - Nie hałasuj!... Tamtego obudzisz... na dole... - Puszczaj!... - odgryzł się tamten, ściskając kułaczki i robiąc krok do Anczutki. - Zleciały się tutaj, małpy jasnopopielate, spoza Dżumachły! Już kroku nie zrobisz, żeby się na którego nie natknąć!... A kto ciebie tutaj prosił?... Anczutka poluźnił pazurki, zrobił salto przez głowę, miękko wylądował na tylnych łapkach. Oczywiście, z dwoma przeciwnikami (choćby byli nawet tacy parszywi) sam by sobie nie poradził, ale na dole, chrapiąc, krę- cił się Afrykanin, i to uciekinierowi dodało pewności siebie. Oprócz tego, miał coś, co przygotował na tych... - Zgiń! Kontr-raL. - radośnie wykrzyknął Anczutka, bardzo żałując, że nie może sam siebie zobaczyć z boku. Szary, podpalany, aż się zgiął, złowrogo wytrzeszczając i bez tego strasznie wytrzeszczone oczka. Łopuchouchy przysiadł. - Jeszcze istniejesz, wraży synu?... - z natchnieniem kontynuował Anczutka. - Przeczysz nauce, zapiekła zarazo?... I wtedy coś się stało... Kosmate od kurzu wnętrze stryszku przekręciło się, podłoga z desek wyślizgnęła się spod pięt - i na pół oniemiały z przerażenia skrzacik błyskawicznie począł spadać w okropną, nieprzejrzystą ciemność... Doszedł do siebie na skraju poszczerbionego chodnika w jakimś nieznanym sobie nocnym zaułku - dopiero wtedy skojarzył, co się stało. Najwidoczniej jednak rozbudził Afrykanina, a ten, zaspany, posłał ich gdzieś, daleko, daleko... Tak, ale dokąd właściwie?... Anczutka ze strachem rozejrzał się. Jak zawsze po przegnaniu słowem, czuł się podle - jakby mu brzuszek wewnątrz przemyli wodą z mydłem. Latarnie nie paliły się, ale gdzieniegdzie żółciały niskie okienka prywatnych domków. Niedawnych przeciwników w pobliżu nie można było dostrzec. Pewnie rozsiało ich po drodze. Obu... Gdzie jednak jest? Wydaje się, że to nawet nie Dżumachła. Nawet deszczyk nie kropi... Poszczerbiony, jednoboki księżyc, mętny jak żarówka na klatce schodowej, smętnie wyrysował przed skrzacikiem ciasny, krzywy zaułek. Cicho sepleniło drzewnym złodziejskim żargonem czarne, roztrzepane listowie, a niewidoczna, mała psina szczekała cieniutko i urywiście - jak w butelkę. Nagle w oddali pojawił się i rozniósł znany na pamięć dźwięk: rytmicznie zastukało, zabrzęczało... Tramwaj. Jakby wyskoczył spod ziemi, ponieważ jeszcze przed minutą wszędzie było cicho. Anczutka zamarł, serce mu się zatrzymało. Tylko w Łycku była podziemna linia tramwajowa (Pa- triarchii nie wystarczyło s'rodków na metro). Stacje, co prawda, były najprawdziwsze, oblicowane marmurem, z elektronicznymi tablicami, z posągami w niszach, nawet z króciutkimi ruchomymi schodami liczącymi po jedenaście stopni... Łyck, jak wiadomo, wznosił się na siedmiu wzgórzach, dlatego jadący po okrężnej linii tramwaj to pojawiał się na powierzchni, to znowu zanurzał się pod ziemię... Czy Afrykanin naprawdę odesłał go do Łycka?... Anczutka był już gotów opaść na czworaka i zawyć do mętnego, poszczerbionego księżyca. Cudem przedrzeć się przez granicę, dotrzeć do Dżumachły, znaleźć takiego opiekuna - i wszystko utracić? Pojękując, Anczutka ruszył w dół płotu ze sztachet... Nie poznając miejscowości, długo błądził po zaułkach, kiedy nagle na przedzie, z czarnego listowia zaświeciło żółtko sygnalizacji świetlnej - i skrzat powtórnie osłupiał. W Łycku sygnalizacji na skrzyżowaniach nie było. Ale jeśli to nie Łyck, to znaczy... Anczutka patrzył - ciągle, w żaden sposób nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Tylko teraz sobie przypomniał, że w Bakłużynie też niedawno uruchomili podziemny tramwaj, ponieważ obie stolice nie miały zamiaru ustępować jedna drugiej w czymkolwiek... Niewidzialny Anczutka wydostał się na szeroką aleję, zalaną mroźnym światłem białych lamp, i idąc wzdłuż ściany różowego, dwupiętrowego budynku, zatrzymał się, nic nie rozumiejąc. Chodniki, wydaje się, zostały wymyte nawet mydłem. Anczutka węszył. Nie, jednak, najpewniej, wodą z proszkiem do prania... Ale sobie żyją ci ludzie w Bakłużynie!... A skrzaty, pewnikiem, nie gorzej... Przed nim ukazał się samotny przechodzień. Z tyłu - także. Wątpliwe, żeby jasnowidze z Ligi Czarodziei mieli nawyk spacerowania po nocy na piechotę, ale mimo to skrzat, bojąc się zostać dostrzeżony, wszedł za betonową donicę... Przechodnie spotkali się akurat na wysokości schronienia Anczutki. Jeden z nich (chuderlawy staruszek) grzecznie uniósł jasny kapelusz, ukazując różową, nagą czaszkę, obrośniętą przezroczystym, srebrzystym puszkiem. - Dobry wieczór, Nikołaju Sanyczu... Spaceruje się?... - Dobry, dobry... - serdecznie odpowiedział mu idący naprzeciw stateczny, młody piękniś. - Wyszedłem sobie, wie pan, świeżym powietrzem się nacieszyć... - Przechodnie wyminęli się. Anczutka był po prostu wstrząśnięty. Jacy tutaj ludzie, jacy tu są ludzie! Szczerzy, grzeczni... Skrzacik prawie popłakał się z radości... Już nadchodził szary świt, kiedy Anczutka dotarł do przedmieścia, nazywanego Łysą Górą. Strome wzgórze zabudowane czteropiętrowymi domami, według plotek, kontrolowane było przez skrzaty z Łycka. Niestety, z Łycka Anczutka uciekł nagle, w nastroju chwili, nawet nie uprzedził sąsiadów - teraz stworzyło to pewne określone problemy. Na przykład, nie wiedział do kogo się zwrócić ani na kogo się powołać. Przecież nie na Afrykanina, w końcu... Skrzacik potupał przy zaklętych od złych ludzi drzwiach klatki schodowej, jednak wejść do środka nie zaryzykował. Właściwie przeniknąć poprzez płytę drzwi nie sprawiłoby mu trudności, ale na klatce przybysza na pewno dostrzegłyby koty (amoniakalny zapaszek kociego moczu odczuwało się nawet przed wejściem), i natychmiast doniosą skrzatom... Anczutka zdecydował się zrobić najpierw niewielkie rozpoznanie. Mimo swojego wiejskiego pochodzenia, większość życia spędził w mieście i był niezły w chodzeniu w ścianach... Przed ludźmi chować się w ścianach, rzecz jasna, nie miało sensu (prościej już stać się niewidzialnym), ale od swoich pobratymców chyba inaczej, nie da się ukryć. Na bladym niebie świtu z wysiłkiem huczały basem turbiny. Patrzcie no!... Wcześnie wstają ci Amerykanie - jak w Łycku... Anczutka jeszcze raz obejrzał szarą fasadę czteropiętrowego bloku. Na początek warto przejść się po parterze. Z trudem przeciskając ciało przez beton ściany nośnej, Anczutka skręcił w cienką, ceglaną ściankę działową, gdzie poruszać się było można znacznie wygodniej... Lokatorzy jeszcze spali. W kompletnej ciemności, naruszanej tylko przeświecającymi dziurami i szparami, pozostawionymi przez niezdarnych budowlanych, przeszedł jeszcze dwa zakręty, kiedy wydało mu się, że gdzieś tam, daleko, na granicy słyszalności dotarł do niego szybki szept skrzatów... Ale wtedy, z prawej, ktoś ostrożnie przekręcił klucz w zamku drzwi - jakiś ranny ptaszek próbował wejść do mieszkania, nie budząc najbliższych. Jednak najbliżsi, jak się okazało, czujnie trzymali straż. Niemelodyjnie zadrżał słaby (nawet w gniewie) tenorek, a w odpowiedzi zapiszczał złamany sopran... Ceglana ściana tłumiła dźwięki, ale niestety co nieco można było zrozumieć. - Zobaczysz, odgryzę ci (tu niezrozumiałe słowo) nos - skrzypiał tenorek jakby ktoś gwoździem przejechał po szybie - odsiedzę swoje trzy lata, ale ty (znowu niezrozumiałe słowo) będziesz potem przez całe swoje parszywe życie z protezą się szlajać! A w wilgotne dni będzie ci odpadała!... - Tak?... - zaperlił się piskliwie gniewny sopran. - Tak?... To ja (niezrozumiałe słowo)?... Ja?... Jak twój jęzor mógł to powiedzieć?... A może dlatego jestem (niezrozumiałe słowo), że ty mnie bijesz po twarzy!... Sądząc ze względnej cenzuralności wypowiedzi, swoje wzajemne stosunki wyjaśniało jakieś młode, inteligenckie małżeństwo... Nie, jednak mieszkańcy Bakłużyna - są o wiele bardziej kulturalni... W Lycku leciałyby takie piętrowe wiązanki, bez żadnych eufemizmów!... Chociaż, wszystko jedno - i tak nieprzyjemnie... W dodatku, dźwięczne głosy małżonków kompletnie zagłuszyły daleki szept krewniaków Anczutki - uciekinier ze wstrętem wzruszył ramionkami, co - biorąc pod uwagę opór ceglanej ścianki - nie tak łatwo dało się zrobić. Jak każdy porządny skrzat, nie znosił domowych skandali... Kręcąc się wśród ścianek, omal nie zabłądził wśród ciemności. An-czutka prawie już doszedł do źródła poszukiwanego szeptu, ale wtedy cegły przeszedł niespodziewany lekki dreszcz - najwidoczniej pilot poczuł się już zupełnie bezkarny i przeleciał prawie nad samymi domami. A w dodatku po lewej, z mroku, jak na złość, znowu dobiegły odgłosy tejże samej rodzinnej awantury: - Już nawet nie wie, co komu skłamała!... - Co? Ja nie wiem, co komu skłamałam?... Wydaje się, że szept dobiegał z prawej. Anczutka ostrożnie wystawił na zewnątrz ściany uszko... Tak! Skrzaty znajdowały się w sąsiednim mieszkaniu - a dokładniej, w łazience. Było ich dwóch. Dziwne... Tu, za ścianą kłótnia, a im wszystko jedno... - Coś jak kopeć czy sadza jakaś... nieokreślona... - z powątpiewaniem burczał jeden. - Normalna sadza... - sycząco sprzeciwiał się drugi, czymś szeleszcząc. - Prosto z Łycka... - - Przez Dżumachłę... - ze śmieszkiem dodał pierwszy. Drugi obraził się, nie odpowiedział. Potem obaj, wydaje się, wstali. Anczutka wpadł w panikę: wydawało mu się, że mówią właśnie o nim ("z Łycka...", "przez Dżumachłę..."), i tylko co złapał powietrze, jak nagle poczuł, że łapią go za wystające ze ściany uszko, chociaż delikatnie. - I kto tu u nas jest taki ciekawski?... - grzecznie spytał się ten, który syczał, wyciągając Anczutkę ze ściany za wrażliwe uszko. - Nie, nie rozumiem... - ze zdziwieniem powiedział, zobaczywszy zawstydzone nieznane oblicze. - Ty kto, koleś? No, jak się nazywasz... Trzeba było się przedstawić i od razu wyjaśnić, co robił w ściance działowej. Uratowała go jasnopopielata maść. To tylko przecież tutejsi, różnokolorowi, gotowi są nawet swoich, bakłużyńskich wkopać do piachu, a łyccy - trzymają się razem, troszczą się o siebie wzajemnie, tym bardziej - na obczyźnie... - A-a, uciekinier... - ułagodzony rzekł ten, który powątpiewał w jakość kopciu (inaczej mówiąc - kadzidła). - Szaraki ciągną do karmazyna?... No, jak tam w Łycku?... Siadaj, co tak sterczysz!... Wszyscy trzej przysiedli na dywaniku łazienkowym. Ten lekko ochrypły i syczący nabił "kózkę" i strzelił zarekwirowaną w kuchni zapałką. Rozpalił, zaciągnął się i przekazał skręta towarzyszowi. Anczutka chciał już przystąpić do żałosnego opowiadania, ale wtedy jak raz nadeszła jego kolej. Nie chciał obrażać gospodarzy, tak że musiał też się zaciągnąć... Nagle przez drzwi do łazienki wsunęła się zupełnie zezwierzęcona morda jeszcze jednego skrzata. Nozdrza - rozdęte, oczka ze zdziwienia i wściekłości - także. Nie inaczej, tylko lokalny boss... - A wy co tu robicie?... - zabrzmiało wystraszonym szeptem. - Zupełnie już zgłupieliście?... Łazienka całkiem kadzidłem prześmiardła!... - Przypatrzył się - i prawie splunął. - Nawet palić, ślimaki, nie umieją... - potem, zupełnie wychodząc z siebie, dorzucił: - Bez zaciągnięcia się trzeba wydmuchiwać obłoczek; i nosem, nosem go wciągać... Wtedy dostrzegł Anczutkę - i zatkało go. - A co to jeszcze za zwierzę? Anczutka oddał skręta, niezgrabnie wstał z dywanika. - To uciekinier... - leniwie wyjaśnił któryś z siedzących. Boss już cały przeszedł przez drzwi, stanął przed Anczutka. - No a wy co? - z wyrzutem zwrócił się do palących. - Całkiem dach wara poleciał?... Nie sprawdzony, nie rozpoznany... - Przecież jasnoszary, jest jasnoszary... Co tu sprawdzać? - Jasnoszary! - z niezadowoleniem furknął tamten. - Jasnoszare, nawiasem mówiąc, także różne bywają... - Gniewnie obejrzał Anczutkę, skinął w kierunku drzwi. - Idziemy do Karmiciela... Uznany autorytet łyckiej diaspory w Bakłużynie, bardziej znany pod pseudonimem Karmiciel, był rosłym skrzatem o delikatnej jasnoszarej mas'ci, twarz miał pełniutką, ponurą, a charakter - sądząc ze wszystkiego - złośliwy i wredny. - Dobrze, wierzę... - burknął, kiedy wypytał Anczutkę o wszystkie szczegóły z życia łyckich sił nieczystych. - Mieszkałeś, mieszkałeś na Kołowrociku... Jeśli znasz Maraszkę, to znaczy, że mieszkałeś... Rozmowa odbywała się w jednym z mieszkań na trzecim piętrze, gdzie właśnie miało się odbyć planowane zamknięcie rachunków z pewną złośliwie niepłacącą lokatorką. Oprócz rozwalonego niczym gospodarz w fotelu Karmiciela i cofającego się uciekiniera, w pokoju byli obecni jeszcze obaj skorzy do śmiechu gangsterzy, z którymi Anczutka niedawno popalał kadzidło. Jeden z nich trzymał za skórkę ciągle próbującego się wyrwać nieokiełznanego wiercipiętka o długich rękach. - No, no dobrze, no dobrze, koleś... - w zamyśleniu kontynuował Karmiciel, znowu zaszczycił Anczutkę przychylnym spojrzeniem. - No, a jak przechodziłeś granicę? No, jak przechodziłeś granicę?... Anczutka, który już uspokoił się, pojął z zakłopotaniem, że teraz to go zaczną przypierać do ściany. - Przeprawił mnie przemytnik... - skłamał, kosząc oczkami. - Czy też kłusownik... - Pseudo jego, podaj jego pseudo... - Nawet nie pytałem... - No, a jak on wygląda, jak?... - Taki wielki... - niepewnie zaczął pleść Anczutka. - Z pięściami... - - Wiem... - powiedział Karmiciel, który na chwilę zamyślił się. - Kotwica jego pseudo, Kotwica... Tam - z lubczykiem, a z powrotem - z kadzidłem... Tymczasem otworzyły się drzwi wejściowe - wróciła lokatorka. Słychać było, jak zrzuca w przedpokoju pantofle i łapiąc dech, zanosi na kuchnię coś ciężkiego i niewygodnego do niesienia. Potem nastąpiło kilka sekund naprężonej ciszy - to gospodyni usłyszała głosy. Następnie coś trzasnęło, zadzwoniło - do pokoju z wałkiem w rękach werwała się krępa osoba płci żeńskiej. Gdyby na miejscu skrzatów byli włamywacze, cała banda dostałaby w kość. Nie pomogłaby im nawet broń palna, ponieważ wymiary obywatelki odpowiadały idealnie otworowi drzwi i powalić ją było można chyba najwyżej kulą dum-dum. Na słonie. Żadnych włamywaczy w pokoju, oczywiście, nie zastała. Pokój był pusty, ale głosy nadal brzmiały, jakby nigdy nic... Lokatorka jęknęła, upuściła wałek i błyskawicznie rzuciła się do drzwi - rysować na ościeżnicy krzyżyki i gwiazdy. Potem zanurzyła łapsko w stanik o rozmiarze ósmym i wyciągnęła ampułkę ze święconą wodą, można przypuścić, że wyprodukowaną w Łycku. - Zajmij się nią... - z niezadowoleniem rzekł Karmiciel. Jeden z bojowców (ten, u którego ręce nie były zajęte przezroczystą grzywką rwącego się do boju wiercipiętki) posuwiście przybliżył się do gospodyni, stanął na palcach, wyrwał ampułkę z tłustych łap. - Patrzcie, jaka głupia!... - rzekł, gdy ze wstrętem przyjrzał się trofeum. - Podróbka, woda z kranu... Ale ampułka, patrz, prawdziwa! "Wyprowadzimy siły nieczyste na czystą wodę!..." W Dżumachle pewnie rozlewali... Lokatorka wlepiła oszalałe oczy w pływającą w powietrzu ampułkę, cicho jęczała z przerażenia, potem zaczęła wycofywać się do drzwi. Wtedy natrafiła plecami na ościeżnicę - zawyła pełnym głosem... - Puść Burka... - burknął Karmiciel. Drugi bojowiec skierował zapamiętałego wiercipiętkę w stosowną stronę i dał mu kopniaka na drogę. Bydlę podskoczyło, rzuciło się do serwant-ki i w upojeniu zaczęło rozrabiać. Z jękiem otworzyły się szklane drzwiczki, zabrzęczały, zadrżały kryształy, zadźwięczało srebro i cały pozostały melchior... Wyskoczyła dolna szuflada, wyleciał z niej i zakłębił się po pokoju mączny obłok. Lokatorka wywaliła oczy jak przy ataku, osunęła się szerokimi plecami po ościeżnicy. - Dobra... - powiedział Karmiciel, wstając. - Dalej - według planu, według planu... Tylko pamiętaj... eee... wspomnij potem, żeby zapłaciła... A z kamienicznikiem - to ja już sam... Wygładził delikatną, jasnoszarą sierść i ruszył do wyjs'cia. Anczutka podreptał za nim. Przeszli razem przez ścianę obok metalowych drzwi i zeszli po schodach na drugie piętro. Dwupoziomowe mieszkanie właściciela domu było równocześnie rezydencją samego Karmiciela. Luksusowo wykończona i zamurowana na głucho przed ludźmi spiżarka służyła bos-sowi bakłużyńskiej mafii za apartament. Jednak teraz skierował się nie do siebie, a prosto do gabinetu gospodarza. Kamienicznik był młodym mężczyzną z wystającą grdyką i wielkimi, woskowej barwy uszami. Karmiciel powoli rozsiadł się w fotelu dla gości, surowo spojrzał na towarzysza. Potem pojawił się przed ludzkim wzrokiem. Jeśli chodzi o Anczutkę, to ten doskonale zrozumiał aluzję i pozostał niewidoczny. Zobaczywszy nagle pojawiającego się w fotelu Karmiciela, gospodarz zadrżał, ale natychmiast rozpłynął się w nieszczerym, wyczekującym uśmiechu. - No, z tą... z osiemnastej... właśnie się rozliczamy... - niedbale rzucił lekko jasnoszary boss. - Jutro zapłaci. Włas'ciciel domu rozjaśnił się, ale wtedy Karmiciel podniósł na niego wypukłe, zamyślone oczka - i uśmiech znikł. - Kiedy będziemy robić remont mieszkania? Na europejski standard?... - cicho spytał Karmiciel. Przybity gospodarz sflaczał. - Może... na afrykański?... - krzywiąc się z niechęci, zapytał z nadzieją. - Dolar podskoczył... Tak samo powoli, stanowczo, Karmiciel oparł się o jedno z oparć i wstał na siedzeniu na cały wzrost. - Nie rozumiem... - piskliwie wyrzekł, wyraziście gestykulując. - Jaki dolar?... Ferajnie potrzebne są wygody... Komfort, czystość, spokój. Na śniadanie miska śmietanki... Z rynku, jasne? A nie ze sklepu!... Właściciel domu nerwowo poruszał grdyką. Ze smutkiem patrzył na wzniesione jak wachlarz delikatne zamszowe paluszki. - N-no... dobrze... Ale gdyby tak... podnieść jeszcze trochę czynsze... choć trochę... - Nie ma sprawy - rzucił z wyższością szef mafii. - A koperta, koperta?... Przygotowana?... - Jutro będzie... - ochryple w końcu wydusił z siebie nieszczęsny właściciel domu. - To ostatni termin - pouczająco przypomniał Karmiciel. - Potem już Papcio licznik włączy... Papciem łyckie skrzaty z szacunkiem nazywały podpułkownika kontrwywiadu Nikołaja Wybierzniewa, który pobierał umiarkowany, ale stały haracz z diaspory i dlatego patrzył przez palce na wiele wyczynów jasnoszarych... Po rozprawie z gospodarzem, Karmiciel polecił Anczutce przejść z nim do gabinetu i tam kontynuować przyjacielską rozmowę. Kiedy przeniknęli przez ściany do zamurowanej spiżarki, zastali wewnątrz tego samego bossa, który wcześniej napadł na palaczy w łazience. - Łachudrzak przychodził... - zaraportował Karmicielowi. - Ten... grochowaty... - Czego chciał?... - bez zainteresowania spytał boss. - Proponował zamówienie... Aleja Jefrema Niedobrowa dwadzieścia jeden... No, na rogu Niedobrowa i Nostradamusa... Karmiciel powoli odwrócił się do skrzata. Ten zaśmiał się. - Pytam go: "Czy nie mieszkanie numer dziesięć?" - przykrywając usta łapką kontynuował boss. - A on na to: "Mhm..." No, posłałem go na drzewo... do Porfiriusza... Jakbyśmy nigdy tutaj o Nice nie słyszeli!... Krótko mówiąc, niech sobie sami to załatwiają... Karmiciel rozluźnił się. - To dobrze, dobrze... A oprócz zamówienia?... Skrzat spojrzał na Anczutkę, mrugnął - i nagle zamarł, jakby sobie coś niespodziewanie ze strachem przypomniał. Bojaźliwie zerkając na uciekiniera, odciągnął Karmiciela w róg, gdzie zaczął mu coś szeptać na ucho. Boss słuchał ponuro. Potem nagle podniósł na Anczutkę oczka pełne żywego zainteresowania. - Bratku, bratku... - ze zdziwieniem przemówił. - Aj, powiedz no jeszcze raz, jak się przeprawiałeś"... Kiedy się przeprawiałeś'?... - Wczoraj wieczorem... - cofając się wyszeptał Anczutka. - Wtedy, gdy już podniesiono alarm bojowy na posterunku granicznym?... Anczutka poruszył nieposłusznymi usteczkami, ale jego gardełko mogło tylko wydać słabiutkie, melodyjne syczenie... - Bra-a-atku... - Karmiciel był naprawdę rozgoryczony. - A tak ładnie wszystko opowiadałeś... prawie ci uwierzyłem... Anczutka wyczuł, że pora uciekać. ROZDZIAŁ 7 NIKOŁAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, podpułkownik Wszystko w życiu szło na opak. Ponad ćwierć wschodniego przedmieścia leżała w gruzach, ale dom, od którego właśnie rozpoczęto burzenie, stał sobie calutki, jeżeli rzecz jasna nie brać pod uwagę połamanych przez gąsienice sztachet płotu, złamanych jabłoni i ziejącej w ścianie dziury. Podpułkownik Wybierzniew zatrzasnął drzwi i zmrużywszy oczy rozglądał się. To, co się działo, przypominało mu przodującą komsomolską budowę, taką, jakie opisują w podręcznikach historii. Umorusani chłopcy z opalonymi plecami, obsypanymi białym pudrem pyłu popychali taczki, pełne jaskrawię świecących odłamków, rozrzucali je na chybił-trafił. Od czasu do czasu gdzieś niedaleko dźwięcznie huczały niewielkie wybuchy - wszystko jak trzeba - bez lejów w asfalcie nie można się obejść... - Matwieicz... - zawołał Nikołaj. Odpowiedzialny za akcję stał w swojej pomiętej marynareczce na górującym dookoła kurhanie śmiecia, jak jakiś demon zniszczenia, z natchnieniem dyrygował całą tą symfonią chaosu. Kiedy usłyszał wołanie, opuścił ręce, odwrócił się, przypatrzył się. - Chodź tutaj, jest sprawa... Matwieicz otrząsnął dłonie, podszedł ostrożnie stąpając. Przywitali się. - No, co ty tu robisz, Matwieicz?... - z wyrzutem powiedział Nikołaj. - Też wymyśliłeś: burzyć w biały dzień! Przecież Amerykanie stale kręcą się ponad dachami... Oni to wszystko sfilmują! Jakby potwierdzając prawdziwość słów podpułkownika, za pobłyskują-cą w oddali Dżumachlinką natychmiast odezwały się natężone, ochrypłe basy turbin - nad przedmieściem przeleciał niezgrabnie samolot rozpoznawczy, a za nim - cała eskadra osłony. Nikołaj i Matwieicz w zamyśleniu popatrzyli za nimi. - Wymażą potem... - spokojnie pocieszył go Matwieicz. - Po co im to?... Podpułkownik chrząknął, podrapał się nad brwiami, nie znajdując odpowiedzi, machnął ręką. Rzecz jasna, Matwieicz, jak zawsze, miał rację. No, po jaką cholerę Amerykanie mieliby zbierać materiały kompromitujące Bakłużyno? Czy ich po to tutaj posyłano?... Odwrócił się i poszedł do domku z dziurą w ścianie. Po drodze podniósł szorstki odłamek, obejrzał. Kawałeczek śmiercionośnego metalu był głęboko nadżarty przez rdzę. No, Matwieicz!... Idąc po rozjechanej przez gąsienice ceglanej ścieżce, Nikołaj z roztargnieniem upuścił żelastwo w dziurę wybitą przez ciążek... Ciekawe, jakie to bydlę zdjęło okiennice z okien? Maruderzy czy sami gospodarze?... Podpułkownik rozmyślał na ten temat bez większego zainteresowania i otworzył, chyboczące się na jednym, górnym zawiasie, drzwi. Wszedł do domu. Tam już pracowała ekipa dochodzeniowa. - A więc, tak... - energicznie zacierając ręce, powiedział do Nikołaja młody, okrągłolicy Saszka. - Spał na tapczanie, aura - silna, cały pokój się naładował, a o tapczanie - nawet nie ma co mówić - do tej pory jak w obłoku... - Jaka formuła aury?... - wycedził Nikołaj. - Czy też jeszcze nie wyliczyliście?... - Już zaczęliśmy - zapewnił Saszka. - Zaraz będzie... Pokazał oczyma na przyprószone wapnem niskie leże z desek, gdzie, zamyślony na długo i poważnie, stał otwarty notebook. A może nie zamyślony. Może po prostu się zawiesił... - APawełek?... - Przepytuje świadków... - Saszka wskazał głową w kierunku sąsiedniego pomieszczenia, skąd poprzez pęknięcie w ścianie przesączały się biadolące dziecięce głosiki. Nikołaj skinął w milczeniu, ruszył we wskazanym kierunku. W sąsiednim pokoju ponury, bardzo wysoki Pawełek siedział na przewróconym na III bok taborecie (nawyk czarownika), z niedowierzaniem wysłuchiwał niewidocznych świadków. Na brudnej podłodze, obsypanej płatkami tynku i farby, stał na baczność służbowy dyktafon z tlącym się purpurowym światełkiem. Kiedy dostrzegł przełożonego, Pawełek niespiesznie wyprostował się na całą swoją nieprzeciętną długość. Obaj świadkowie, widząc to, pospiesznie przypatrywali się wchodzącemu. No jasne, skrzaty... Jeden - trójbarwny, o krótkiej sierści, drugi - ciemnoszary, podpalany. - No? Co? - trochę zbyt gwałtownie spytał Nikołaj. - On... - z zadowoleniem rzekł Pawełek. - Wszystko się zgadza - riasa, krzyż, portret opisowy... - Co za "on"? - burknął Nikołaj, wyciągając paczkę papierosów. - Mówcie jaśniej... Pawełek zawstydził się. - N-no... Afrykanin... Któżby jeszcze?... Był z nim skrzat. Jasnoszary... - Rzeczywiście? - spytał Nikołaj i zapalił papierosa. Łatwo obrażający się Pawełek od razu poczuł się urażony i nadął się. Czarodziej jest i będzie czarodziejem: albo gruboskórnym i tępym - takiego niczym nie urazisz, albo właśnie takim - kapryśnym, wybuchowym... - Od razu sprawdziliśmy! - rzekł, z urazą unosząc okrągłe ramiona. - Na poszyciu podłogi pozostała sierść. Nocowali w różnych miejscach: Afrykanin - tutaj, skrzat - na strychu... - Jak się nazywa skrzat? - Mówią, że się nie przedstawił. A zachowywał się bezczelnie... Chociaż skłamał, że wcześniej Afrykanina na oczy nie widział... - I jeszcze... i jeszcze... - zatykając się z pośpiechu, wmieszał się jeden ze świadków (trójkolorowy, wielkouchy). - Jeszcze powiedział, że do woja nie pójdzie - że nóżkę ma kulawą... Wybierzniew i Pawełek spojrzeli na siebie. Znak szczególny? No, to już choć coś mają... - Prawa?... Lewa?... Teraz spojrzały na siebie skrzaty. - P-prawa... - nie całkiem pewny siebie powiedział ten podpalany. Zawstydzony, cofnął się za plecy trójkolorowego. - No cóż, nie zauważyliście, na którą nogę kulał? - - On nie chodził, a wisiał... - Na pewno Afrykanin... - powiedział Pawełek. Podpułkownik Wybierzniew zacisnął zęby, rzucił niedopałek na podłogę, roztari podeszwą. Zazwyczaj był dumny ze swojego zespołu, dobranego człowiek po człowieku, ale teraz ten młody odrostek z dyplomami Ligi Czarodziei po prostu go drażnił. Nawet on, Pawełek, z którego miał nadzieję, wraz z upływem czasu, zrobić prawdziwego pracownika operacyjnego... Ach, jak im wszystkim się chce, aby poszukiwanym okazał się włas'nie Afrykanin!... Sami nie wiedzą, co ich może spotkać! - No, a kto inny mógłby jeszcze, oprócz niego, taki egzorcyzm wykonać? - nie poddawał się Pawełek. - Tych dwóch wyrzuciło aż na przeciwległy koniec Dżumachły... - A jasnoszarego? - zapytał skrzypiącym głosem Wybierzniew. - Także?... Pawełek zamarł z półotwartymi ustami. - T-tak, rzeczywiście... - w oszołomieniu wydusił z siebie na koniec. - Dlaczego on też s-s-swojego?... W tej chwili otwarły się drzwi i do pomieszczenia wsunęła się okrągła, uśmiechnięta fizjonomia młodego Saszki. - Gotowe, Nikołaju Sanyczu... Podpułkownik Wybierzniew prawie biegiem rzucił się do sąsiedniego pokoju, gdzie w postrzępionej wyrwie niebieściło się południowe niebo - natychmiast schylił się nad monitorem... Formuła aury była taka sama - porównana z danymi z archiwów... - D-do diabła!... - prostując się zaklął zapalczywie. - A więc jednak - mimo wszystko - Afrykanin... Podszedł do dziury w ścianie, z grymasem niezadowolenia patrzył na to, co działo się na zewnątrz. Jeszcze raz przeklął... - Matwieicz!... - zawołał rozdrażniony. - A?... - Masz!... Chodź tutaj, opowiesz o tej kuli... Rozmowę z Matwieiczem jednak trzeba było przerwać w najbardziej ekscytującym momencie. Zadzwonił Wściekły. - Bierz dupę w garść - ze swoją naturalną prostotą rozkazał - i gnaj na dwudziesty piąty kilometr! - Afrykanin?... - spyta! zaniepokojony Nikołaj. - Ślad... - sapiąc z niezadowolenia, uściślił Tol Tolicz. - Nie rozumiem... Jaki ślad? - Kłak aury... - gniewnie powiedział szef. - Wprost na słupie z tabliczką, przy samej podstawie... Widocznie tam odpoczywał - oparł się... Babka-znachorka szła zbierać paprotniki, natknęła się, zadzwoniła do dyżurnego... - Skąd zadzwoniła? Z dwudziestego piątego kilometra? - Ma przecież komórkę... Krótko - spiesz się - aura wyparowuje!... Nikołaj rozłączył się, schował słuchawkę do kieszeni marynarki, spojrzał spode łba na obecnych. Współpracownicy patrzyli na niego oczekująco. Jedynie Matwieicz, z nawyku, miał wszystko głęboko gdzieś. - Dobrze, Matwieicz, potem dokończysz... Saszka! Pawełek! Zwijamy aparaturę - jedziemy stąd... Dopóki mknęli, piszcząc oponami, na dwudziesty piąty kilometr, podpułkownik Wybierzniew zachowywał ponure milczenie. Pawełek, przeciwnie, był wzburzony i gorliwy. - Wie pan, Nikołaju Sanyczu... - mówił. - Mam! Mam! Jest coś wspólnego, co łączy skrzata i Afrykanina! Wspólny interes... kadzidło! To samo kadzidło, z powodu którego "Night Marę" zleciała na łeb... Żebym przez wiek astralu nie mógł zobaczyć! Zobaczcie, jak wszystko się razem od razu układa: jasnoszary przekazuje kwas naszym skrzatom z Bakłużyna, a te już - gremlinsom... A wszystko - z "podania" Afrykanina... Już raz taki trick nam wyplatał! Widocznie spodobało mu się. Przyszedł powtórzyć... Na przedzie błyszczały lustrzanie, bo wywołane przez jakiegoś chuligana, miraże pseudokałuż, niknących w miarę zbliżania się do nich. Buraki hecują się... - Jednego nie wziął pod uwagę... - złowieszczo podsumował Pawełek. - Za powtórzenie obniża się stopień... Wybierzniew zerknął na współpracownika posępnie, ale rozmowy nie podtrzymał. Do jakiegoś stopnia rozumiał Pawełka... Ze względu na młody wiek. Kiedy prowadzisz równocześnie kilka spraw, wcześniej albo później zaczyna ci się wydawać, że przestępstwa, które starasz się rozkryć - są wzajemnie powiązane. Często pojawia się nawet pokusa, żeby połączyć te sprawy w jedną i - powiedzmy, porządnie przesłuchać malwersanta na okoliczność wczorajszego zabójstwa w parku miejskim... Niektórzy zresztą tak postępują. Nie ma w tym jakiegoś wielkiego nieszczęścia, rzecz jasna, ponieważ wszędzie powtarza się jedno i to samo - zmieniają się jedynie nazwiska. Mimo to... Tej głębokiej myśli podpułkownikowi Wybierzniewowi nie udało się dokończyć. Szofer walnął w hamulce, zapiszczały gumy, wszystkich rzuciło do przodu. Dwudziesty piąty kilometr... Przy słupie w paski, uwieńczonym niebieską emaliowaną tabliczką, stała, patrząca z niezadowoleniem na hamującego dżipa, minaturowa osoba w średnim wieku... Zresztą - nie, niezupełnie miniaturowa. Raczej przyziemista, ponieważ przy całym swoim niewiekim wzroście miała wielką głowę i była przy kości. Ni-kołaj wyskoczył z dżipa, rozglądając się podszedł do niej. - A znachorka gdzie? - gniewnie zapytał. Liliput o atletycznej budowie zdziwił się i spojrzał na niego okrągłymi oczyma. - N-no, ta znachorka, co... - wyjaśnił smętnie Wybierzniew. Osóbka oparła swoje piąstki o biodra - i przez jakieś pięć minut Niko-łaj usłyszał o sobie tyle wszystkiego, i o swoich przełożonych, że wygłoszonego materiału w pełni wystarczyłoby na parę, albo nawet na trzy głośne procesy kryminalne. A najciekawsze było to, że ponad połowa powiedzianego istotnie odpowiadała rzeczywistości... Czy to znachorka była w dodatku jasnowidzem, czy też gdzieś doszło do ucieczki informacji służbowej... Stało się także jasne, dlaczego generałowi Wściekłemu oznajmiono, że jakoby dzwoniąca, delikatnie mówiąc, nie jest najmłodsza. Głos zna-chorki był piskliwy i starczy, w dodatku - wyjątkowo swarliwy... Pawełek z Saszką przykucnęli przy słupku kilometrowym. Czarowali już na całego, udając, że jakoby niczego nie słyszą. Notebook z odłączonymi urządzeniami peryferyjnymi leżał obok - wprost na poboczu. W tej sytuacji podpułkownikowi nie pozostało nic innego, jak cierpliwie, nie przerywając, wysłuchać wszystkie podłe oskarżenia pod swoim adresem. Dopiero potem, spokojnie, jakby nigdy nic, przystąpił do rozmowy. Mrużąc oczy w roztargnieniu, Nikołaj rozejrzał się po okolicy. Dooko- ła kwitł tatarak - okrutny spadek po trzystuletniej tatarsko-mongolskiej okupacji... W pobłyskującym strumieniu, głośno przeklinając, pluskała się szczęśliwa, brązowa od opalenizny dzieciarnia. - Ja bym tych... prawosławnych komuchów... - z nienawiścią skrzypiała s'wiadek - nieświęconą kulą! Riasę narzuci i diabli wiedzą: chłop czy baba... No cóż, zmieniła obiekt przekleństw - choć za to, niech jej będą dzięki... Ale czekać, póki się wygada i zamknie, byłoby zbytnią naiwnością. Dobrze, spróbujemy wejść w słowo... - A ja bym jednak ćwiartował - delikatnie wtrącił Nikołaj. Świadek zatkało (po raz pierwszy w życiu). Z podejrzliwością wpiła się oczyma w Wybierzniewa: kpi sobie, czy co? Jednak twarz podpułkownika pozostawała nieskazitelnie uprzejma. - Dlaczego pani od razu uznała, że to przybył ktoś z Łycka?... - wykorzystując pauzę, w zamyśleniu zapytał. W odpowiedzi z szybkich ust znachorki znowu posypały się ciężkie wyrazy, ale tym razem związane z tym, że ktoś powątpiewa w jej kwalifikacje. A co tu wiele się zastanawiać?... O, widzicie jaki kłak aury na wietrze trzepocze, co tu wiele trzeba się zastanawiać?... Zdejmijcie bielmo z oczu, tak, bielmo ze swoich ślepiów zdejmijcie, detektywi z bożej łaski!... Na tej aurze tylko brakuje krzyża sześcioramiennego i sierpa z młotem!... Nikołaj taktownie podziękował świadkowi. Nie zwracając już uwagi na lecące za nim jadowite przymówki, podszedł do chłopaków. - Afrykanin?... - zapytał niechętnie. - Afrykanin!... - zaraportował Pawełek, ale minę miał przy tym jakąś niewyraźną. - Coś nie tak?... - Nie wiadomo dlaczego dalej poszedł na bosaka... - zniżając głos do szeptu, powiedział Pawełek. - O... Nikołaj spojrzał. Niedźwiedzie ślady, odciśnięte na pylnym poboczu, były na tyle wyraźne, że były dostrzegalne nawet dla wzroku zwykłego wyborcy. Rzeczywiście, dziwne... Do dwudziestego piątego kilometra w butach, a dalej - boso... Podpułkownik Wybierzniew wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. - Tol Tolicz?... Pewniak - Afrykanin... Kieruje się do stolicy... Na dwudziestym piątym kilometrze zdjął buty - pod słupem. Widocznie porusza się dalej w poprzednim kierunku, ale boso... Wydawało się, że generał Wściekły przestraszył się nie na żarty. - Boso? - spytał, jakoś dziwnie gwiżdżąco. Nagle zamilkł na trzy sekundy. - Poczekaj, zaraz oddzwonię. Ostatnie zdanie zabrzmiało jakby z oddali. - Nawiasem mówiąc - nie podnosząc głowy znad monitora, cicho, w zamyśleniu przemówił Saszka. - W starej, dobrej Anglii, wiedźmy, aby wywołać huragan, zdejmowały buty i pończochy... - No, po pierwsze, tu u nas nie Anglia - nie całkiem przekonany sprzeciwił się Pawełek i pytająco spojrzał na Wybierzniewa. - U nas w takich sytuacjach zdejmują coś zupełnie innego. W dodatku... - Znowu zwrócił się do Saszy. - Dlaczego by nagle protopartorg zaczął stosować nasze czarodziejskie sztuczki i chwyty?... - Albo, na przykład, zaczął wszędzie ciągnąć ze sobą skrzata... - tym samym tonem odezwał się Saszka. Pawełek chrząknął i zamyślił się niespokojnie. Podpułkownik Wybierz-niew bawił się telefonem, jakby przymierzał, dokąd go, do jasnej cholery, wyrzucić. Znachorka-awanturnica z zarozumiale wyprostowanymi plecami oddalała się po najbliższym poboczu. Sądząc z obwisłego plecaka, niewiele dzisiaj zebrała paproci... Zachowanie się Afrykanina budziło strach. Nieumotywowane przejście zielonej granicy, zagadkowe powiązania ze skrzatem, teraz ten dziwaczny trick z obuwiem... Chociaż... Może akurat w tym przypadku wszystko jest zupełnie normalne... Zrobił sobie odcisk, zdjął buty... W końcu telefon komórkowy ożył i zaćwierkał. Nikołaj podniósł go do ucha. - Jesteś tam sam? - z troską zapytał szef. - Z chłopakami... Tol Tolicz kaszlnął. - A więc, tak... - wycedził. - Rozmawiałem teraz z prezydentem... Sytuacja jest następująca: za wszelką cenę! Słyszysz? Za wszelką cenę masz nie dopuścić, żeby Afrykanin wszedł do stolicy... - Ale on już tam na pewno jest - spokojnie powiedział Nikołaj. - Generał oniemiał. - No, sam pomyśl, Tolu Toliczu... - z lekkim wyrzutem kontynuował podpułkownik Wybierzniew. - O szóstej rano zrobił cud z kulą... O ósmej był już na dwudziestym piątym kilometrze. A teraz już piętnaście po pierwszej. No to sobie policz... Słuchawka milczała. Podpułkownik odniósł wrażenie, że generał Wściekły zdecydował się zdezerterować w zemdlenie. Miody Saszka, robiąc okrągłe oczy, w panice zatrząsł rumianymi policzkami i wskazywał na komputer. - O dziewiątej... - bezdźwięcznie artykułował. - O dziewiątej, a nie o ósmej... Nawet o wpół do dziesiątej... Nikołaj zmarszczył brwi - Saszka z nieszczęsną miną rozłożył ręce. - Dobrze... zamelduję... - odezwała się w końcu słuchawka słabym głosem śmiertelnie chorego. Podpułkownik odesłał środek łączności do kieszeni, opuścił powieki ze zmęczenia, odwrócił się do Saszki. - Co się wydzierasz? - zimno zapytał. - O ósmej czy o wpół do dziesiątej... Przechwycić go i tak nie zdążymy. - Tak, ale wtedy... - Saszka zgubił się kompletnie. - Jaka różnica? - Wielka - odciął się Wybierzniew. - Albo my nie wyrabiamy się, i z wytrzeszczonymi oczyma i językiem na plecach gnamy do miasta, albo jedziemy tam, ale już spokojnie i bez paniki... Oczy młodego pokolenia rozjaśnił ognik zrozumienia, i Nikołaj uśmiechnął się. Och, szczeniaki-szczeniaki! Do jakiego stopnia nie mogą doczekać się jeszcze jednej gwiazdki dla tego barana Wściekłego!... Ale jak im wyjaśnić, że Afrykanina trzeba łapać tylko w dwóch przypadkach: albo wtedy, kiedy sam się wepchnie do kąta, albo kiedy ciebie tam wci-śnie!... *** - Ogólnie rzecz biorąc, wygląda to tak, Kola... - bezsilnie powiedział generał Wściekły, wchodząc do gabinetu Wybierzniewa, co - na marginesie mówiąc - zdarzało się niezbyt często. Zazwyczaj dzwonił, wzywał. - Mamy termin, my z tobą - do jutra... Czyli prawie wcale. Siedź sobie, siedź... - Dlaczego do jutra? - ostrożnie zapytał Wybierzniew, znowu opuszczając się na krzesło. - Bo jutro przybywa specjalna komisja ONZ... Podpułkownik zmarszczył czoło. - Aha... - powiedział z ponurym zadowoleniem. - A Afrykanin, najwidoczniej zamierza zerwać to spotkanie? - A cholera go wie, co on tam zamierza! - ze zmęczoną bezpośredniością odrzekł mu generał Wściekły. - Po prostu Kondratycz dał nam termin do jutra, rozumiesz?... Generał zamilkł i obrzucił niezadowolonym wzrokiem szczegółową mapę kraju, która jak zawsze, wisiała nad biurkiem podpułkownika. Odcinek drogi z Dżumachły do Bakłużyna zapchany chorągiewkami na szpilkach. Pięć chorągiewek. Pięć odnalezionych kłębuszków aury protopartorga... - Czy uściślił polecenie? - cicho spytał Nikołaj. Twarz generała Wściekłego od razu napięła się, stała się drapieżna. O, zaraz ukąsi... - Tolu Toliczu... - patrząc z łagodnością na zdenerwowanego szefa, wyrzekł piękniś podpułkownik. - No, chociaż szepnij... Zlikwidować go, czy co?... Rozmówcy nie byli czarownikami, inaczej za nic w świecie nie stanęliby w taki sposób - w poprzek linii pól siłowych. Jaka tu może być zgoda - jeśli w poprzek? Gdyby Wściekły i Wybierzniew zostali dopuszczeni do głębokiego astralu, uwadze obu nie umknęłoby i to, że za ich plecami, w przeczuciu nadchodzącej wielkiej kłótni, już zbierają się z całego budynku MSW zgłodniałe emocji straszki i pozostała niewidoczna hołota. - Kola... - ochryple, z groźbą wyrzekł Wściekły, szarpnięciem rozluźniając węzeł krawata. - Widzę ciebie na wylot, Kola... Robisz wszystko mi wbrew, tak chcesz mi nogę podstawić. Właśnie wpuściłeś Afrykanina do stolicy! Skrzata chowasz u swojej kochanki!... Masz dwie twarze, czy co?... - Ja-jakiego skrzata? - zapytał ogłupiały Nikołaj. - U jakiej kochanki? - U Niewyrazinowej! - To Niewyrazinowa jest moją kochanką?... Przecież sam dałeś mi zadanie ją sprawdzić! - A w jakim sensie kazałem ci ją sprawdzić?... A jak ty to zrobiłeś? Ile na nią straciłeś pieniędzy, w dodatku - waluty?... - O, tego nie wolno, Tolu ToliczuL. Wykaz wydatków został do raportów dołączony! Dlaczego, jak myślisz, zawsze ciebie proszę, żebyś' wytyczał konkretne zadania? Też mi kochanka! Lepiej na siebie popatrz! Drugie centrum handlowe budujesz! Za pensję, czy co?... - A ty... A ty... - Generał już tracił dech. - Kto zbiera haracz z jasnoszarych?... Pap- cioL. - Ja chociaż z obcych, jasnoszarych!... - odgryzł się Nikołaj. - A ty już do końca zbezczelniałeś - ciągniesz z zachodnich sojuszników!... - Nie wstyd ci... - nie zniżając się do usprawiedliwień, ciągnął swoje generał. - Rozumiem - wstyd... Wyższe wykształcenie prawnicze, odbyłeś lata stażu w kryminalnej policji... aż do rozpadu powiatu... Tylko nie siądziesz na moim miejscu, Kola, nie łudź się... Wiesz, dlaczego?... Wybierzniew z wyższością uniósł brwi. Na wysokich policzkach podpułkownika pojawił się lekki rumieniec. - Niby dlaczego? - rzucił z wyzwaniem. - Ponieważ to ja!... - Zezłoszczony generał przysiadł trochę i silnie uderzył się w twardą, kościstą pierś. - Rozumiesz?... Ja!... Jeszcze kiedy byłem dzielnicowym! To ja ich złapałem w tym magazynie z żywnością, rozumiesz?... To ja ich posadziłem, a nie ty! I Nikodema, i Gleba... Do końca rozwiązał węzeł krawata, przeszedł się po gabinecie, gniewnie wyjrzał przez okno. Po chodniku z okrzykiem i gwizdami jechała wataha kozaków... Właściwie nie jechała, a szła, ale za to kozackie papachy były załamane pod takimi fantastycznymi kątami, a sami stanicznicy tak wyśmienicie harcowali w marszu, że mimowolnie wydawało się, jakby oni, chociaż pieszo, a jednak - byli na koniach... Po przeciwległej stronie ulicy imienia Heleny Bławatskiej, pod wywieszką "Afroremont" stał i z zachwytem wyszczerzał zęby do szerokich kozackich lampasów Murzyn (o barwie krwawego siniaka) w liberii... Można było przypuścić, że kozacy wracali z pogrzebu Esauła, który - według plotek - pochodził z tego samego rodu, co ataman Bałowień i w ciągu całego swojego życia starał się naśladować znakomitego przodka... Waha się kozactwo, ech, waha się: tęskni za kołchozami, za cerkwiami... i chciałoby, i boi się... W Łycku mają cerkwie i kołchozy, za to przeklinać się nie da, a bez tego żyć też się nie da... Generał odwrócił się. Jego twarz wyraźnie się uspokoiła. Teraz obaj rozmówcy patrzyli już na siebie nie w poprzek, a wzdłuż linii siłowych - i kłótnia zgasła od razu, nie zdążywszy rozpalić się jak należy. - To dlaczego wcześniej nic nie mówiłeś?... - z poczuciem winy powiedział Nikołaj, jakby przypadkiem dotykając przycisk dyktafonu. - No, jaki z niego, twoim zdaniem, człowiek?... - Wyłącz - burknął generał. Podpułkownik wzruszył ramionami, wyłączył. Generał zamyślony gładził starą bliznę na nadgarstku - wyraźnie ślad po psich zębach. ("Owczarek? - odruchowo zastanowił się Nikołaj. - Nie, prędzej mastif..."). Szkła okien zadrżały, grożąc pęknięciem... Znowu te eskadry pokładowe!... No, na jakiego czorta, ciągle się kręcą nad Bakłużynem?... Co ich wywiad tutaj szuka?... - Przygłup... - niechętnie powiedział na koniec Wściekły. - Przyglupem był, przygłupem pozostanie. O, ukąsił mnie wtedy... przy zatrzymaniu... - Ja nie o tym - powiedział Nikołaj. - Czego po nim można się spodziewać? - Niczego dobrego... - Wściekły westchnął. - Już wtedy niczego dobrego, a teraz to już zupełnie... A, właśnie, nie próbuj przewerbować! I na siebie uważaj... nie daj się przewerbować... No, co tak patrzysz? Nie ma dla nas sensu dać się przewerbować, Kola. Nie ma... Szyby dalej drżały. - Gdyby dokładnie wiedzieć, po co go tutaj Porfiriusz posłał... - jakby nie słysząc ostatnich słów szefa, szepnął Nikołaj. - Dałem polecenie agenturze w Łycku - ale na razie milczą... Generał z zaciekawieniem odwrócił głowę. - Myślisz, że to wszystko robota Porfiriusza? - No, przecież nie sam Afrykanin, w końcu! Jeśliby był sam - ni cholery by tutaj takich cudów nie wyprawiał!... Wtedy by go w ciągu sześciu sekund wyrzucili z Biura Politycznego, pozbawili statusu... U nich z tym surowe porządki: dyscyplina, hierarchia... - Tak, rzeczywiście... - zgodził się po chwili namysłu Wściekły. - No to co robimy? Podpułkownik uniósł wysokie brwi wyrażając swoje niezdecydowanie. - Wzmocnię dzisiaj pułapkę... w etnograficznym... Chyba im jeszcze Pawełka i Saszkę podeślę. Jacy są, tacy są, ale mimo wszystko - czarownicy, jasnowidze... Sprawdzę stare kontakty... Chociaż podziemie u nas już od dawna nie działa, co tam sprawdzać? - Nagle Nikołaj zamilkł, z ciekawością popatrzył na generała. - Słuchaj, Tolu Toliczu... Dlaczego tak się wtedy wystraszyłeś, kiedy powiedziałem, że jest bosy?... - A diabli wiedzą czemu... - przyznał się po chwili wahania generał. - Szedł, szedł w butach - nagle je zdjął... Aż mi się niedobrze zrobiło!... Do tej pory mrówki mi po skórze chodzą... Jakby otrząsając się ze złych mar, potrząsnął głową i w trwożliwym zamyśleniu skierował się do wyjścia. Kiedy był już na progu, odwrócił się. W żółtawych oczach generała Nikołaj dostrzegł szczere, jakieś takie zupełnie dziecięce niezrozumienie. - Sam popatrz, jak to wszystko dziwacznie się składa!... - ni to zdziwił się, ni to doradził mu szef. - No, jeślibym, wtedy w magazynie, powiedzmy, nie Afrykanina, a Gleba potraktował pałką?... Co?... Wtedy na pewno nie byłbym generałem... Chrząknął, z zatroskaniem pokiwał twardą jak drut siwizną, wyszedł z gabinetu. *** Tak, przy takim układzie kart Wściekłego chyba nie da się zrzucić... Nikołaj wiedział z doświadczenia, że jeśli kogoś posadzisz sprawiedliwie, nie doczepiając nic cudzego, będzie ci potem przez całe życie wdzięczny. Jednak, z drugiej strony, gdyby wtedy do władzy doszedł nie Gleb, a Nikodem (czyli Afrykanin) - och, jakby komuś przypomniał tę gumową pałkę... No nie, jaki zwrot w historii!... Okazuje się, że u byłego dzielnicowego są stare porachunki z protopartorgiem... Ciekawe, ciekawe. Tol Tolicz - facet pamiętliwy, z pewnością nie wybaczy nigdy ukąszenia. A tu nagle Afrykanin przeszedł granicę, pojawia się możliwość skwitowania się... Jak zachowuje się generał Wściekły? A nijak... Zepchnął wszystko na podpułkownika Wybierzniewa - i usunął się... Ma nadzieję, że Nikołaj na własną rękę i ryzyko spróbuje sprzątnąć Afrykanina? No cóż, nadzieja - to szla-chetne uczucie... Ale dlaczego teraz przyczepił się do tej Niewyrazinowej? Jak zawsze bez powodu? Nie, nie, nie wydaje się. "Skrzata schowałeś u kochanki..." Całkowicie konkretny zarzut... O jakim skrzacie mógł mówić? Czy nie o tym, z którym protopartorg przechodził zieloną granicę?... Ależ nie, to niemożliwe!... Chociaż... Jeśli do tego co się stało, nie daj Boże, wmieszała się Nika Niewyrazinowa, to można się wszystkiego spodziewać!... I przed wstrząśniętym Nikołajem mimowolnie pojawiła się mała twarzyczka, jakby trochę rozpłaszczona - Niki. Oczy - ze dwa razy większe niż przeciętne, długa szyja... W ogóle to w jej sylwetce było coś podobnego do ostatniego modelu Toyoty: piękno, ale niezwyczajne. Jakkolwiek będzie to ryzykowne, trzeba dzisiaj do niej zajrzeć. Ale jeszcze nie teraz. Później... Oczywiście, przy innej okazji zagadkowa fraza generała Wściekłego zmusiłaby Nikołaja do silnego zaniepokojenia, ale teraz, kiedy astralny mikroklimat w pokoju radykalnie się zmienił, podpułkownik nie wpadł w panikę. Kiedy wyczuły nadchodzącą awanturę, napłynęły do gabinetu całymi stadami nie tylko straszki, ale i kątniki. Ponieważ do skandalu nie doszło, cała ta niewidoczna, żarłoczna drobnica, w jednej sekundzie wyżarła wszystkie negatywne emocje z pomieszczenia. Naruszyła jego bilans energetyczny. Dlatego podpułkownik Wybierzniew, kiedy został sam, jeszcze przez pół godzinki przebywał w stanie lekkiej euforii, graniczącej z pełną utratą ostrożności... Pogwizdując coś ludowego, lirycznego, odwrócił się do komputera i zaczął czytać na monitorze dane o "Czerwonych cherubinach". Ta-ak... Klim Jezusów. Szef firmy "Niewygoda". W przeszłości - bandzior. A w jeszcze bardziej odległej przeszłości - prawa ręka Nikodema Ludzkiego. Gdyby swojego czasu do jego sprawy nie wmieszał się Wybierzniew, Kli-mowi wlepiliby dożywotnie zombirowanie. Teraz Klim zasuwałby obok pieriedwiżników w żonie numer trzy... Dalej... Pankracy Kulawiec. Szef firmy "Ograbank". Przeszłość - ta sama... No, na nim to już nawet nie ma miejsca, gdzie można by jeszcze jakieś piętno dostawić. Jak zawsze zaczniemy od tych dwóch... Istnieje szeroko rozpowszechnione mniemanie, jakoby organy ścigania nie likwidują przestępczości ze strachu pozostania bez pracy. Wszystko to, rzecz jasna, wymysły leniwych dziennikarzy... W rzeczywistości, nie likwiduje się przestępczości z zupełnie innej przyczyny. Po pierwsze, że wykorzenienie jej do końca fizycznie jest niemożliwe, ponieważ w przyrodzie próżnia nie istnieje. Wysyłając na szubienicę albo za kraty starych, sprawdzonych kryminalistów, z którymi śledczy są już od dawna zaznajomieni, a z niektórymi nawet zdążyli się pokolegować, tym samym oswoba-dza się przestrzeń życiową dla podrastającego pokolenia złodziei i bandytów. A jak to nowe pokolenie będzie się zachowywać, nikt nie wie. Chociaż można pójść o zakład, że znacznie gorzej niż poprzednie... Zatem jaki ma sens zamieniać siekierkę na kijek? Niezapomniany szef ochrany swego czasu mówił: nie wolno tylko karczować - czasami trzeba i sadzić... Mędrzec, tak, mędrzec... Po to są organy sprawiedliwości, żeby zamiast bezmyślnego likwidowania przestępczości, strzec ją, kultywować, organizować, nadawać jej bardziej lub mniej cywilizowaną formę. Organizowanie - to wielka rzecz... W końcu, czym innym jest państwo, jak nie - w najwyższym stopniu zorganizowanym - wieloosobowym ugrupowaniem przestępczym?... Tak (albo w przybliżeniu tak) beztrosko rozmyślając podczas pracy przy komputerze, Nikołaj Wybierzniew już prawie opracował plan przedsięwzięć operacyjnych na dzisiejszą noc, kiedy oderwał go od tego zajęcia telefon wewnętrzny. - Nikołaj Sanycz? - radośnie zapytano na drugim końcu przewodu. - Słucham... - odezwał się z roztargnieniem. - Kapitan Kosołapow. Wydział kryminalny Bakłużyna... - Słucham - powtórzył Nikołaj. - Pojawił się u nas złodziejaszek, z donosem. Dotyczy to najwyraźniej waszej działki... - Złodziejaszek?... Hm... No dobrze, przyprowadźcie... Podpułkownik Wybierzniew, zadziwiony, odłożył słuchawkę. "Waszej działki...". Niedługo do niego wszystkich bezdomnych zaczną ciągać. Kryminalna i kontrwywiad mieściły się w tym samym budynku, ale w przeciwległych jego końcach. Niedługo potem do drzwi grzecznie zastukano, po otrzymaniu zezwolenia - wprowadzono kajającego się przestępcę. Wyglądał żałośnie, silnie kulał na prawą nogę, dotykając podłogi tylko końcami palców. Uszkodzona stopa była owinięta brudną szmatą. W odsuniętej jak najdalej od siebie ręce łotrzyk niósł za sznurowadła wysokie, żołnierskie buty. Szeroka morda konwojującego go milicjanta była jakoś dziwnie skupiona i dziwacznie wstrząsana tikami, zupełnie jakby jej właściciel z wielkim trudem powstrzymywał się od histerycznego, sięgającego aż trzewi, śmiechu. - Siadajcie - sucho rzekł Nikołaj, wskazując podbródkiem na krzesło. Złodziejaszek ostrożnie, ze strachem postawił buty na podłodze. Niezgrabnie usiadł. Chlipnął, zaczął odwijać szmatę. Kiedy odwinął, podniósł bosą nogę piętą w stronę podpułkownika. Ten na początku nie zrozumiał, pomyślał - jakiś złośliwy guz, zapuszczony od dawna... Potem w końcu zrozumiał. - Oj... - Nikołaj był w stanie wyrzec tylko tyle. - Chłopie... Gdzie to tak ciebie urządziło?... - Na dwudziestym piątym kilometrze... - rozmazując łzy po nieogolonych policzkach, wyjęczał nieszczęsny. - Patrzę: siedzi sobie na poboczu, odpoczywa, o słupek się oparł... Buciki stoją obok... No to ja je... Dalsze słowa zginęły w szlochach. Wybierzniew wstał zza biurka, podał wodę ofierze. - A no, pokaż jeszcze raz... - rozkazał posępnie, zabrał pustą szklankę. Ze wstrętem obejrzał podsuniętą piętę. - E-ech... Nie suń mi pod nos!... A jak on wyglądał? No, ten, któremu zwinąłeś buty... Skrzywiony ze złości złodziej patrzył na podpułkownika przez błyskawicznie wysychające łzy. - A jakże jeszcze może Afrykanin wyglądać?... Riasa, krzyż... - Stop! A więc ty wiedziałeś, kogo okradasz?! Złodziej skrzywił się jeszcze silniej niż poprzednio. - Acha, wiedziałem! Jakbym wiedział, to bym do niego nawet się nie zbliżył! - To skąd ci przyszło do głowy, że to Afrykanin? - No, a któż by inny?... - Znowu zachlipał. - Kto inny u nas coś takiego może?... Zobaczył: nie ma butów - to przeklął!... A ja, najgorsze, dureń, od razu obułem się, wesoło sobie drepczę... O mało nie umarłem, zanim zdążyłem rozwiązać sznurowadła... Wybierzniew rzucił surowe spojrzenie na milicjanta, który nie wytrzymał i zachichotał z całych sił. Wrócił za biurko. - Odczarujcie... - poprosił zduszonym głosem pechowy złodziejaszek. Nogę trzymał w powietrzu, trzymając ją pod kolanem obiema rękoma. Nikołaj uśmiechnął się - nie bez złośliwości. - Trzeba było wcześniej pomyśleć - kiedy popełniałeś przestępstwo! - powiedział szyderczo. - Teraz tobie nie tylko kontrwywiad, a pewnie cała Liga Czarodziei - nie pomoże... Przecież to nie urok, a cud... Poczekaj, kiedy złapiemy Afrykanina... Kaleka piskliwie zawył. Wyraźnie nie wierzył we wszchmoc bakłu-żyńskiego kontrwywiadu. Nikołaj, skrzywiony, wykręcił numer, poprosił, aby przyszedł Pawełek. Odłożył słuchawkę, znowu spojrzał na złodziejaszka - tym razem z niezdrowym zainteresowaniem. - Słuchaj, chłopie... - zwrócił się ściszonym głosem. - A jak to właściwie...? Sam tam wyrósł, czy też na piętę się przeniósł?... - Wyrósł... - płaczliwie odpowiedział nieszczęsny. - Mój jest na miejscu... O... Z zapałem złapał się za rozporek. - Nie trzeba - pospiesznie powiedział podpułkownik. - Wierzę... Nikołaj Wybierzniew oddał Pawełkowi ofiarę Afrykanina, wraz z jego butami. Wstał, przeszedł się po gabinecie, w zamyśleniu pocierając podbródek. No, z obuwiem, w każdym razie, udało się wszystko wyjaśnić... Ale jaki jest ten protopartorg!... Mocny, oj, jaki mocny!... Najwidoczniej pozostało mu do wyboru jedno z dwóch rozwiązań: albo pracować z nim delikatnie i ostrożnie - tak, żeby, nie daj Boże, się nie obraził - albo twardo i błyskawicznie - tak, żeby niczego nie zdążył... ROZDZIAŁ 8 PANKRACY KULAWIEC, lat trzydzieści cztery, mafios Po chodniku alei, w którą skręciła z ulicy Bławatskiej, z okrzykiem i gwizdami jechała wataha kozaków... Właściwie nie jechała, a szła, ale za to kozackie papachy były załamane pod takimi fantastycznymi kątami, a sami stanicznicy tak wyśmienicie harcowali w marszu, że mimowolnie wydawało się, jakby oni, chociaż pieszo - a jednak byli na koniach... Widać pogrzebali Esauła... Pankracy Kulawiec (ten sam jasnowłosy mąż, który kiedyś tam wyprowadził za rękę protopartorga z ciemnicy) zasępił się, poruszył kącikiem ust i nacisnął przycisk, zmniejszający przezroczystość szyby okiennej. Kozaków nie lubił - do tej pory nie mógł im wybaczyć 1613 roku, ata-mana Niepokój-Kargu i przeklętego wystrzału z piszczelą do cudownego obrazu. Ale teraz rozmyślał o czymś innym... "K-k-kim ja właściwie jestem?..." - męczył się z myślami Pankracy, zająkując się li tylko z przyzwyczajenia. Zdarzało mu się to zawsze wtedy, kiedy starał się werbalizować myśli, to jest myśleć słowami. - K-krymina-listą, czy j-jednak p-p-p-partyzantem?..." Obejrzał się nerwowo poprzez ramię, z nienawiścią obrzucił wzrokiem przestronne biuro. W biurze było zimno. Znany terrorysta (oraz ekspert od ksenofinansów) Arystarch Retiwoj rozłożył się na krześle, marszczył czoło nad grubaśną książką. Kiedy poczuł, że Pankracy patrzy na niego, Retiwoj podniósł okrąglutkie oczka i, jakby się usprawiedliwiając, postukał paznokciem w stronicz-kc. - Nie, nie, jest lepszy od IzajaszaL. - ochryple zachwycił się. - Prorok w pierdlu, prawda?... Posłuchaj, jaką ma gadkę - aż zawiść bierze... - po czym, śpiewnie, z przyjemnością, jakby uczył się na pamięć: "Przeciw komu otwieracie usta, wysuwacie języki?..." Jego węzłowate palce przy tym zadrżały i rozcapierzyły się na księdze. Rzeczywiście, wymówić coś takiego, nie pomagając sobie wybijaniem rytmu palcami, było po prostu niewyobrażalne. "W-w-wyrodzili się... - patrząc na Retiwoja, z goryczą pomyślał Pankracy. - K-k-k- kasę p-p-p-p-partyjną już w-wspólną n-nazywamy... A m-mieszkanie ko-ko-konspiracyjne - meliną..." Firma "Ograbank", której szefował, była oficjalnym przykryciem organizacji terrorystycznej "Czerwone cherubiny". Jednym z jej liderów był on, Pankracy Kulawiec. Głównym zaś problemem Pankracego było to, że ostatnimi czasy szef bojowników zupełnie przestał rozróżniać, kiedy działa z pobudek ideowych, a kiedy z handlowych... Przecież to tylko dla nas, żałosnych obywateli, wszystko jedno, dla jakiego celu biorą nas jako zakładników: wymienić na męczącego się w więzieniu płomiennego rewolucjonistę, czy też tak - dla okupu... Nawet nie jesteśmy w stanie pojąć z naszego wąskiego punktu widzenia, na czym właściwie polega różnica między działalnością przestępczą a polityczną! Tym bardziej, że w zwykłych warunkach tak łatwo je pomylić... Ale przecież my - jesteśmy zwykłymi ludźmi, a on - to Pankracy Kulawiec... *** lilii Najwidoczniej owłosiony odstępca Witalij rzeczywiście nie czytywał gazet i nie oglądał telewizji - inaczej wiedziałby, że podziemie wcale się nie rozpadło i zupełnie sprawnie kontynuuje dostarczanie bakłużyńskiej i światowej prasie tematów do sensacyjnych materiałów. Pewnie też protopartorg Afrykanin, wypytując Witalija o bieg spraw, najwidoczniej trochę kręcił, nie dopowiadał. Któż może uwierzyć w to, że druga persona państwa czerpie informacje z zagranicy, czytając tylko oficjalny organ Łyckiej Patriarchii (notabene kontrolowany przez niego samego!)? Pewnikiem doświadczony cudotwórca po prostu sprawdzał Wita-lija, a przy okazji chciał poznać nastroje szarych obywateli... Teraz już mało kto o tym pamięta, ale początkowym celem organizacji "Czerwone cherubiny" wcale nie był terror, a zupełnie zgodna z literą prawa propaganda aktywności rewolucyjnej w ramach prawdziwie chrześcijańskiego pojednania. Kiedy jednak doszli do władzy czarownicy i - ni z gruszki, ni z pietruszki - bezczelnie zaaresztowali Afrykanina niedaleko muzeum etnograficznego, przypisując mu próbę wykradzenia cudownego obrazu, stało się jasne, że na samej propagandzie nie można poprzestać. Wtedy też abstynent z przekonania Pankracy Kulawiec zmuszony był zainicjować ogromne pijaństwo u swojego rodzonego wujka, pracującego wtedy (notabene - teraz także) w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Co było dalej - wiadomo z tajnego dokumentu, przesłanego przez generała Wściekłego podpułkownikowi Wybierzniewowi: kraty otwarły się, zamki się rozsypały... no, i tak dalej. Tylko jedno pozostaje niezrozumiałe: w jaki sposób ciemny brunet Kulawiec umiał odcisnąć się w pamięci świadków jako jasnowłosy mąż? To jest, według wszelkich oznak, przynajmniej jako ciemny blondyn?... Chociaż, z drugiej strony, samogon z Dżumachły - napój bardzo podstępny, tak więc pracownicy aresztu mogli najzwyczajniej w świecie zapić się nim, aż do osiągnięcia stanu kompletnego upojenia. Na tę myśl naprowadzają także - utrwalone w protokole - "czarne jak węgiel gołębie" na tle "śnieżnobiałego jak piana na wrzątku asfaltu". Kłusownik Kotwica, już wcześniej wypełniający za umiarkowaną opłatę pewne polecenia "Czerwonych cherubinów", przeprawił Afrykanina na brzeg Łycka, a sam Pankracy wrócił do Bakłużyna, gdzie razem z Klimem Jezusowem został jednym z szefów osieroconej organizacji. Po tej niesłychanie zuchwałej ucieczce protopartorga "Czerwonym cherubinom", naturalnie, groziły masowe aresztowania. Wujkowi - groził tylko zwykły try-Junał... Ale, ku zdziwieniu Pankracego, ani aresztów, ani czystki wśród pracowników MSW nie było. Jak wyjaśniło się później, generał Wściekły za żadną cenę nie chciał wracać na poprzednie miejsce swojej pracy - na stanowisko dzielnicowego. Dlatego całe zdarzenie udokumentowano jako cud, do którego doszło w okolicznościach absolutnie łagodzących. Sprawa była jawnie szyta grubymi nićmi. Żeby stworzyć cud, który mu przypisywano, Afrykanin potrzebowałby przynajmniej wsparcia jednej czwartej ludności Bakłużyna, gdy tymczasem, podczas niedawnych wyborów, zagłosowało na niego nie więcej niż dziesięć procent wyborców (według oficjalnych danych)! Niemniej jednak, prezydent Gleb Portniagin poburczai, poburczał - i pozostawił całą tę historię bez następstw... W ogóle odnosiło się takie wrażenie, że ucieczka Afrykanina była wszystkim na rękę. Nawet członkom podziemia. Kulawiec nie znosił czarodziei jeszcze z dzieciństwa. Za to, że te sukinsyny rzuciły na niego urok. Aż strach pomyśleć: dopóki nie osiągnął dwudziestu lat, chodził i trząsł się jak pajac! Chłopaki się śmiali, dziewczyny uciekały... Tylko wyć można było! Ale spróbuj zawyć - jeśli się jąkasz!... Dzięki, że chociaż spotkał Afrykanina. Wtedy jakby na nowo się urodził! Trzęść się i jąkać, co prawda, nie przestał, ale chociaż zrozumiał, co ma robić... Likwidować te bydlęta, aż do ostatniego uzdrowiciela!... Ale Afrykanin powiedział: "Za wcześnie...". Silnie tym rozczarował Pankracego. Spierać się jednak nie spierał, za wcześnie - to za wcześnie. Ale wtedy, kiedy przeprawił przyjaciela i nauczyciela przez Dżumachlin-kę, Kulawiec poczuł, że ma rozwiązane ręce... Mimo to, kiedy został szefem podziemia, okazał nieoczekiwaną dojrzałość: zdecydował przyczaić się na jakiś czas. Nie udało mu się to ni cholery, rzecz jasna!... Wkrótce stolicą wstrząsnęła seria diabelsko ryzykownych, zawsze z sukcesem przeprowadzanych zamachów na najważniejszych członków Ligi Czarodziei. W dodatku, za każdym razem prasa Bakłużyna bezczelnie ogłaszała, że odpowiedzialność za zdarzenie wzięła na siebie podziemna organizacja "Czerwone cherubiny". Nie, Pankracy byłby dumny, gdyby mógł wziąć na siebie taką odpowiedzialność, ale przecież trzeba mieć sumienie!... Kulawiec zaczął się trząść i jąkać silniej niż poprzednio... Gdyby, z pośpiechu, Liga Czarodziei nie zniosła kary śmierci, byłby gotów podejrzewać, że generał Wściekły i major Wybierzniew są gotowi nawet swoich powybijać, aby tylko podciągnąć jego, Pankracego, pod paragraf, za który grozi rozstrzelanie. A zamachy trwały nadal - każdy zakończony pełnym sukcesem... W końcu szefowi podziemia wyszła bokiem ta cała zagadko- wa diaboliada. Sam zdecydował się przystąpić do gry. Pierwszym z rąk bojowników organizacji "Czerwone cherubiny" padł czarodziej Ignacy Fastunow, spiker parlamentu, bliski przyjaciel prezydenta. Samochod-cy-sterna do mycia ulic, zapełniony po dekle baków wodą święconą, zalał nią mercedesa Ignacego na alei Nostradamusa. Potem odrzucono pokrywy włazów kanalizacyjnych - i czterech terrorystów rozstrzelało seriami z automatów w drobny mak bezsilnego czarownika. Kule wzięto spod siedmiu ikon, na wszelki wypadek nacięto jeszcze na kształt krzyża. Kolejną ofiarą podziemia powinien stać się sam Gleb Portniagin, ale wtedy w konspiracyjnym mieszkaniu Pankracego pojawił się bakłużyński kontrwywiad w osobie samotnego i nieuzbrojonego majora Wybierznie-wa. Powściągliwie podziękował szefowi podziemia za pomoc, poprosił o otwarcie trzech znalezionych przy nim kopert i, jeśli można, o rozwiązanie rąk. W jednej z kopert znajdowała się spora suma w dolarach (za likwidację Ignacego Fastunowa), w drugiej - mniejsza kwota (za zgodę na publiczne przyznanie się do poprzednich zamachów), a w trzeciej - zaliczka. Pierwszym odruchem Pankracego była chęć wystrzelenia w prowokatora całego magazynka, ale jakiś wewnętrzny głos (możliwe, że to był ga-dulka) cicho i wyraźnie przypomniał mu o żałosnym stanie kasy partyjnej. Kulawiec jeszcze trochę się potrząsł, potem schował pistolet i polecił rozwiązać łajdaka. Wcale się nie krępując, gość rozmasował nadgarstki i grzecznie zapytał Pankracego o dalsze plany. Przypuszczając, że zastrzeli szantażystę zaraz po zakończeniu rozmowy, Kulawiec szczerze oznajmił mu o planie zabicia Gleba Portniagina. Major ze zrozumieniem skłonił głowę, ale w subtelny i grzeczny sposób zaproponował inny scenariusz zdarzeń. Portniagina na razie ruszać nie należy, Portniagin to zleceniodawca... Ale co sądzą o liście z koperty numer trzy? Proszę zwrócić uwagę: wszyscy, jak leci, czarodzieje czystej krwi, nekromanci, sataniści... Może by tak, na dobry początek, zacząć od nich? Płacimy, jak widzicie, nieźle... - N-n-n... N-na... - trzęsąc się, powiedział zdumiony Pankracy. - H-h... N-na jakiego h...?... Wybierzniew cierpliwie doczekał się końca tego pytania, po czym pokrótce opisał sytuację. W Lidze Czarodziei, pozwólcie zauważyć, mamy dwa skrzydła. Prawe wyznaje białą magię, a lewe - ciągnie do czarnej. No, zrozumiałe, że pomiędzy tymi włas'nie skrzydłami toczy się i rozwija ta walka. Prezydent, jak wiadomo, jest białym magiem i nienawidzi satanistów. O, niedawno właśnie wydał dekret o zakazie przechodzenia duszy w cudze ręce. Rzecz jasna, że tym samym doprowadził do wzburzenia wśród czarnych, którzy podnieśli larum o "załamaniu gospodarczym". "Dusze hurtem" - słyszał pan o takiej firmie? Na każdym skrzyżowaniu stoją ich komiwojażerowie z plakatami: "Kupię duszę, krzyże, zegarki z żółtą kopertą". Czysta grabież mieszkańców - przecież skupują za grosze... A dekret wycina nawet korzenie pod tym przemysłem... Dlatego teraz w parlamencie mamy schizme... Albo prawica - lewicę, albo lewica - prawicę... A przecież wy - mimo wszystko, jesteście w podziemiu... Komu, jak nie wam, wmieszać się w tę sytuację!... Nie, no jasne, my możemy sami, ale... Wtedy akurat trzeba było przerwać rozmowę, ponieważ Pankracy doznał ataku epilepsji. Pierwszy raz w życiu. Kulawiec nie był mocny w dia-lektyce, dlatego nigdy mu nie przyszło do głowy, że im bardziej sobie są pokrewne dusze, tym silniej się nienawidzą. Pojednać je może jedynie obecność wspólnego wroga. Gdyby Pankracy był bardziej spostrzegawczy, doszedłby do tego wniosku samodzielnie, opierając się przy tym li tylko na życiowym doświadczeniu. Dla przykładu - dlaczego młode pary tak rzadko żyją zgodnie pod dachem rodziców? Dlaczego wojują z rodzicami, próbując się usamodzielnić? Tylko po to, aby móc później, bez żadnych przeszkód, urządzać sobie wzajemnie ustawiczne awantury! Tak samo i w polityce... Wystarczy komukolwiek wspólnie dojść do władzy - patrz, już po roku dwie trzecie zwycięzców zostało od niej odsuniętych, wsadzonych do ciupy, albo nawet - rozstrzelanych. Przez swoich współwyznawców, towarzyszy partyjnych... Kiedy przywrócono go do przytomności, lider "Czerwonych cherubinów" najpierw upewnił się, czy majora czasem już nie wykończyli. Potem rozkazał pozostawić ich sam na sam. Wcześniej bakłużyńska Liga Czaro-dziei przedstawiała się Pankracemu jako jedna, ciemna siła. Teraz przejrzał na oczy - płacąc za to atakiem epileptycznym. A więc to tak wyglądają u nas sprawy!... No, cóż... Jeśli czarnoksiężnicy, którzy wygrali wybory, zaczęli z głupoty wykańczać siebie nawzajem, to ze strony Pankracego byłoby wręcz grzechem nie pomóc w takiej szlachetnej sprawie... W koń- u to jego partyjny, a nawet zwykły ludzki - obowiązek. A równocześnie;asa się napełni... - Z-z... Z-z... - zdecydował się Pankracy. - Z-zgadzam się... Włas'nie od tego momentu podziemna organizacja "Czerwone cherubiny" zaczęła, można by tak powiedzieć, łączyć przyjemne z pożytecznym. A ponieważ każdy akt terrorystyczny przygotowywano wspólnie z kontrwywiadem, praktycznie nie było niewypałów. Już zaczęto straszyć dzieci Pankracym ("Nie zjesz kaszki - Kulawiec ciebie zabierze...")- Jak przyjemnie cos' takiego usłyszeć! Mimo wszystko sumienie Pankracego żarły wyrzuty i rozdzierały wątpliwości... Czy wolno wstępować w zmowę z wrogiem? Czy można nazwać uczciwymi te dolary, którymi napełnia kasę partyjną? Pankracy denerwował się, wyraźnie pogorszyła się jego wymowa, nasilił się zez... W końcu nie wytrzymał - i na znak protestu - zorganizował zamach na powszechnie znanego białego maga, którego na liście, rzecz jasna, nie było... Reakcja podpułkownika Wybierzniewa (niedawno awansował) na tak jawną samowolę poraziła Pankracego. - Słuchaj, przecież masz rację... - w zamyśleniu powiedział mu na spotkaniu podpułkownik (do tego czasu już dawno zdążyli przejść na "ty"). - Dlaczego sami do tego nie doszliśmy? Jeśli będziemy odstrzeliwać tylko czarnych, każdy dureń domyśli się, o co chodzi. Daj no, dorzucimy tu do spisu ze trzy sztuczki bielutkich... Dla pełnej naturalności... Podpułkownik z terrorystą, z troską na twarzach nachylili się nad listą... Tak minęło kilka lat. Pankracy stał się spokojniejszy, w jego oczach pojawiła się mądra zaduma, a trzęsionka i jąkanie się zaczęły zanikać. Kiedy którykolwiek z jego bojowników proponował wykonać jakiś akt terrorystyczny za darmo, Pankracy tylko marszczył swoją wąską i krzywą twarz w uśmiechu i kiwał odmownie głową. - Z-zapamiętaj... - mówił. - jeden cel - to nie c-c-cel... J-j... jeśli uderzasz - to b-bij we dwa... a jeszcze 1-lepiej - od razu w t-trzy... I uderzał co najmniej w dwa cele za jednym zamachem, nanosząc wrogowi równocześnie straty fizyczne i finansowe. To znaczy - nie odsyłał nikogo bez zamówienia do piachu. Od czasu do czasu, zza Dżumachlinki przedzierali się łącznicy z pozdrowieniami od Afrykanina. Pankracy chętnie informował ich o wykona- nych zadaniach, przy okazji wyliczając wykończonych czarowników w rubryce terroru indywidualnego, a otrzymane od Wybierzniewa dolary księgował jako rezultaty ekspropriacji, jakimi w gruncie rzeczy były. Klim Jezusów rozliczał się oddzielnie... Szefowie podziemia przestępczego w Bakłużynie szanowali Pankra-cego i uważali go za tak mocnego, że nawet nikomu nie doradzali pchania się do polityki. "On tam ma już wszystko w swoich łapach..." - mówili z pełną znajomością przedmiotu... W tym pechowym roku, kiedy protopartorg w niełasce, uciekając z Łycka, przekroczył po wodzie, jak po lądzie, granicę państwową, w interesie panował okres pewnej posuchy. Wszystkich, których trzeba było, już usunęli, nie pojawiały się nowe zamówienia od Wybierzniewa. Właściwie przyszła pora zająć się samym Glebem Portniaginem, ale Kulawiec ciągle jeszcze wyczekiwał, mając nadzieję, że nagle trafi się jakieś małe, ale zawsze - zamówionko. Kiedy partyjna kasa opustoszała do końca, okradał jakiś niezbyt wielki bank i księgował zysk w rubryce ekonomicznego zamachu na demokrację. Jeszcze nie opuścił się do rozkułaczania farmerskich gospodarstw... Arystarch Retiwoj spojrzał na zegarek i zatrzasnął księgę. - Czas do roboty - powiedział, powstając z krzesła. Kulawiec spojrzał na Arystarcha poprzez nierealnie szybko mrugającą powiekę. Nigdy wcześniej nie przyjąłby zamówienia od organizacji handlowej - tym bardziej zlecenia dotyczącego zniszczenia kompromitujących materiałów. Ale, po pierwsze, Klim Jezusów bardzo o to prosił, a po drugie, kto mógł wiedzieć, że sejfy banku sadowników, który ograbili w zeszłym tygodniu, okażą się praktycznie puste!... Kiedyś, po odprowadzeniu Afrykanina do Łycka, Pankracy Kulawiec i Klim Jezusów podzielili między siebie obowiązki oraz - przy okazji - kadry podziemia. Pankracy ze swoimi bojowcami miał zająć się właściwym terrorem, a Klim - jego finansowym zabezpieczeniem, do czego założył firmę handlową "Niewygoda", której stał się szefem. Ale wtedy akurat pojawiła się seria zamówień od Wybierzniewa, i Pankracy nie potrzebował pieniędzy. Przez kilka lat oba ugrupowania istniały odrębnie i niezależnie. Jednak teraz Klim poważnie wpadł, rzucił się po pomoc do Pankracego, też siedzącego na mieliźnie w związku z ogólną posuchą i brakiem zapotrzebowania na akcje terrorystyczne... - S-sam... p-pójdziesz?... - zaciekawił się Kulawiec. - Trzeba sprawdzić nowicjusza... - niechętnie odpowiedział Retiwoj. - N-n-n... n-n... - zaczął Kulawiec. - Prosi się do grupy bojowej... - wyjaśnił Retiwoj, od dawna rozumiejący Pankracego w pół słowa. Wyjął z kieszeni pilota i skierował na ścianę. Nacisnął przycisk - jedna trzecia ściany odsunęła się na prawo, odsłaniając przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie rozwaleni na krzesłach bojowcy czyścili broń i okadzali kadzidłem legitymacje partyjne. Jedni w riasach, inni w mundurach polowych. W odległym kącie brzęczała frezarka. Na niej nacinali na krzyż pociski kul. - S-stójL. Retiwoj odwrócił się. - I-i... ja t-też z-z tobą... Retiwoj ze współczuciem pokiwał głową. Wiedział, że to nie po prostu zachcianka. Nic tak nie uspokaja roztrzęsionych nerwów, jak osobisty udział w robocie. Choćby nawet w takiej niezbyt ważnej... Zresztą, akcji, w której bierze udział sam Pankracy Kulawiec, nie można już nazwać mało ważną, ponieważ Pankracy miał jeden niemiły zwyczaj - związany z jąkaniem się - nie mówiąc słowa od razu strzelał do celu. - Tylko, wiesz... - z troską uprzedził go Retiwoj. - Nie gniewaj się, ale jeśli będzie trzeba, to ja będę mówił... *** - Wy do kogo?... - przyczepił się do nich w westybulu ogolony na łyso ochroniarz w mundurze polowym - i zamilkł, wpatrzony w obszerną riasę nowicjusza. - Nie do ciebie, nie do ciebie... - rzucił, nie odwracając głowy, Retiwoj. - Żyj sobie jeszcze... - Wszyscy trzej weszli po wysłanych dywanem schodach na pierwsze piętro. Nowicjusz, trzeba mu przyznać, zachowywał się nieźle. Nie okazywał żadnych oznak strachu. - Najważniejsze - to się nie bój - mimo to tłumaczył mu po przyjacielsku Red woj. - Przecież nie s'więci garnki lepią... Ja też na początku krępowałem się. Zamówią, zdarzało się, znajomego - oj, jak nieprzyjemnie... A potem mi to nie przeszkadzało, przywykłem... Stój! Przyszlis'my... Odstąpił na parę kroków, zamierzając wybić drzwi nogą. - Z-za... - uprzedził go z niezadowoleniem Pankracy. - Myślisz, że zostały zaklęte?... - zwątpił Retiwoj, ale na wszelki wypadek uważnie obejrzał zawiasy. - Tak, rzeczywiście, patrz, rzucili urok... Ech, ty! I jeszcze zamknij-zioło pod zasuwę podłożyli... bezpartyjne antychrysty!... Trzykroć się przeżegnał i nakreślił krzyż na ościeżnicy, potem na progu. Następnie wyciągnął płaską, srebrną olejarkę, polał z niej skoncentrowaną wodą święconą zawiasy i odrobinę wlał do dziurki od klucza. Zaszumiało, z oblanych elementów uniosły się zielonkawe smużki dymu. W zamku zawarczało jakieś pogańskie plugastwo - i, sądząc ze wszystkiego, zdechło. Arystarch Retiwoj znowu cofnął się pod przeciwległą ścianę, wymamrotał krótką modlitwę: "Ci z góry nie mogą, ci z dołu nie chcą, amen..." - następnie z pierwszego kopa wywalił drzwi. Histerycznie zaterkotał alarmowy dzwoneczek, zamigotała czerwona lampka. Na hałas z sąsiedniego gabinetu wysunęła się czyjaś zbytnio ciekawska morda, ale na czas zdążyła się schować. - Tak, widzisz teraz, nowicjuszu - dydaktycznie wygłosił Retiwoj. - Gdyby na naszym miejscu był jakiś znachor, to pół dnia męczyłby się z tymi drzwiami... A my, jak widzisz, z Bożą pomocą... Wziął nowicjusza za rękaw riasy, wprowadził do otwartego pomieszczenia. Ponury Pankracy Kulawiec zatrzymał się na chwilę na progu, z żalem rozejrzał się po pustym korytarzu, nerwowo gładząc rękojeść pistoletu. Poszukiwana opancerzona dyplomatka z materiałami kompromitującymi wyzywająco leżała na samym skraju biurka. - Weź - rozkazał Retiwoj. Kandydat na bojowca zawahał się, wyciągnął rękę. - Straż!... Kradną!... - skrzypiącym głosem wyraźnie wygłosiła dyplomatka. Nowicjusz zdębiał, pytająco spojrzał na Retiwoja. - No, co ty? - ten rzekł do niego łagodnie. - To tylko stróżkal... Taki gadułka, tylko wąsko wyspecjalizowany i umocowany... - Mówi: kradną... - ściszonym głosem powiedział nowicjusz. Nagle tajemniczo puścił oko. Retiwoj zdetonowany, ze zdziwieniem spojrzał na wspólnika, wzruszył ramionami. Wsunął dyplomatkę pod pachę. Trójka grabieżców opuściła gabinet, zeszła po schodach, przeszła przez wymarły westybul. Skierowali się do dżipa. Na niebie zbierały się chmury i basowo ryczały turbiny samolotów. Po chodniku, chlipiąc i rozmazując łzy po nieogolonych policzkach, kuśtykał jakiś włóczęga. Jego prawa stopa była ściśle owinięta brudną szmatą. Dziwne... Jutro przybywa komisja specjalna ONZ, a tu po alei pętają się włóczędzy!... Jak to możliwe, że go jeszcze do tej pory nie zwinęli?... - Straż!... Kradną!... - skrzypiąco rozlegało się spod pachy. - Straż!... Kradną!... - Do biura - rozkazał Retiwoj, siadając na tylnym siedzeniu. Potem wyciągnął spod kurtki niewielki łomik, polał go z tej samej srebrnej oliwiarki, z krótkotrwałym chrzęstem otworzył opancerzoną dyplomatkę. - Straż!... Kra... - skrzypiący głos zamilkł. - Hmmm... - z troską odezwał się Retiwoj, przeglądając wyciągnięte z dyplomatki dokumenty. - Spójrz no... Wydaje się, że to jest to, co potrzeba... Pankracy, siedzący obok kierowcy, ze wstrętem przyjął papiery przez ramię, przejrzał bez zainteresowania, chciał zwrócić... - No, dawaj... - nagle dobiegło z tylnego siedzenia - i rozpostarta łapa władczo i bezceremonialnie zabrała kompomitujące materiały. Dżip zakręcił na jezdni. Kulawiec i Retiwoj zdębieli. Potem powoli odwrócili się do nowicjusza - i powtórnie osłupieli. Na tylnym siedzeniu, z uniesionymi srokatymi brwiami i gniewnie pochylając obszerną wypukłą łysinę, przygarbiony, przeglądając nielegalnie zdobyte papiery, siedział protopartorg Afrykanin. - Witaj, Pankracy - rzekł surowo. Potem, nie odwracając głowy, skierował wzrok na Retiwoja. - Witai i tv. Arvstarchu... - W-w... w-i-i... - wgapiony z ogłupiałą miną w protopartorga, zaczął Pankracy, ale słowo zaklinowało mu się w ustach - a ręka o mało nie sięgnęła, z nawyku, po pistolet. Retiwoj milczał, jak przyszpilony, choć wcześniej obiecał, że w razie czego rozmawiać będzie właśnie on. Nawiasem mówiąc, nikt go wtedy za język nie ciągnął!... - Zatrzymaj... - powiedział protopartorg. Kierowca był zupełnie młody - Afrykanina, rzecz jasna, nigdy nie widział. Niemniej jednak posłusznie zwolnił, podjechał dżipem do chodnika, o dwadzieścia metrów przed światłami skrzyżowania. - No cóż, Pankracy... - w zamyśleniu rzekł protopartorg, potrząsając papierami. - Za przestępstwo - nie pochwalę. Ale za to, że zachowałeś podziemie - jesteś chwatem... - Otworzył drzwiczki, postawił zamszową od kurzu bosą nogę na wymyty wodą z proszkiem do prania asfalt. - O dwudziestej pierwszej zero-zero zbieramy się u ciebie w biurze. A te dokumenciki, nie obrażaj się, sam zaniosę Klimowi - pod wieczór... Myślę, że wytrzyma... Wyszedł, trzasnął drzwiczkami - i poszedł, nie zwracając uwagi na hamujące z piskiem opon samochody. Na biodrze Pankracego cieniutko zapiszczał pager. Trzy woskowe figury we wnętrzu dżipa ożyły, poruszyły się. Nie spuszczając oszalałych oczu z okrągłych, oddalających się pleców Afrykanina, Pankracy zdjął z pasa krzykliwy aparacik. Poczekał, aż plecy znikną zupełnie z pola widzenia, nacisnął przycisk, z nawyku zająkując się przetzytał wiadomość: "C-ciocia umiera. M-mile widziana t-twoja obecność o 1-1-16.4-40. W-wujek". Kontrwywiad w końcu zdecydował się pocieszyć go zamówieniem... *** Całe podziemie, aż do ostatniego "cherubina" zostało podniesione na nogi. Już po niecałej półgodzinie Pankracy wiedział wszystko. Zameldowano mu o pieszym przekroczeniu granicy wodnej, ze skrzatem na rękach; o porannym cudzie z ciążkiem... Kulawiec był wściekły. Kim on jest, ten Afrykanin? Ach, założyciel... Powiecie pewnie: zało-7vnipli 7j"ło7vcid czeeo? Czvm były za jego czasów "Czerwone cheru- biny"?... Klubem! Zbiorowiskiem gaduł!... A teraz to bojowa organizacja!... Co ma z tym Afrykanin? Kiedy trzepał jęzorem, tam w Łycku, w Biurze Politycznym, i wykorzeniał drogową sygnalizację świetlną, tutaj strzelali, wysadzali, pracowali... A teraz - oczywiście! Pojawił się! Na g-g-g-gotowe... Myśli przelatywały przez jego głowę tak szybko, że Kulawiec zapominał jąkać się. Widzisz, znalazł się... cudotwórca!... Nie, no właściwie, rzecz jasna, to jest cudotwórcą... Dżumachlinkę przeszedł po wodzie, jak po lądzie... Tak, ale przecież ten pierwszy, zupełnie pierwszy cud!... W areszcie! Kiedy kraty rozpadły się, zamki w proch rozsypały... Kto tego wszystkiego dokonał? Czy Afrykanin?... A guzik prawda! To sam Kulawiec dokonał tego cudu! Pankracy Kulawiec!... Ryzykując sobą, ryzykując wujkiem, do diabła!... Pankracy, prawie płacząc, miotał się po biurze pod rozumiejącym go, współczującym spojrzeniem Arystarcha Retiwoja. Już dawno trzeba było wezwać lekarza i zrobić szefowi podziemia zastrzyk... Ale Arystarch odkładał decyzję, bojąc się okazać nietaktownym... Też mi wódz! Rzucił organizację na łaskę losu, to jest złożył w jego ręce, jego - Pankracego, a sam najspokojniej w świecie usadził d... do łódki - i popłynął na tamten brzeg!... Czy wodzowie tak postępują?... Jednak w głębi duszy Pankracy Kulawiec doskonale rozumiał całą niesprawiedliwość swoich zarzutów. Właśnie tak postępują wodzowie... Nie było jeszcze przypadku, żeby postąpili inaczej... Czym wścieklej przeklinał w myślach Afrykanina, tym wyraźniej owiewał odważne serce terrorysty jakiś chłodek. Wątpliwe, że był to strach - raczej - sumienie. Mimo wszystko protopartorg, co by nie mówić, zrobił dla Pankracego niemało: zaopiekował się, wychował, naznaczył zastępcą... Krótko mówiąc, sytuacja jest skomplikowana. Kiedy uczeń doskonale wie, że przewyższył nauczyciela, a nauczyciel z czystego uporu nie chce uznać się za przewyższonego... - Słuchaj... - powiedzal Retiwoj, zakaszlał. - A może my jego... inni... Pankracy zamarł i spojrzał na towarzysza partyjnego spopielającym wzrokiem. Po wielu latach wspólnej pracy on także nawykł pojmować Arystarcha w pół słowa. Kilka sekund trwała ciężka, wewnętrzna walka. - N-nie... - w końcu rzucił Kulawiec prawie bez jąknięcia. Arystarch pozwolił sobie trochę się rozluźnić. Na ile znal Pankracego, odpowiedź mogła paść jakakolwiek: od zgody do strzału między oczy... - S-s... - Skrzata - szukamy... - Arystarch oznajmił z westchnieniem. - Nie tylko'my... - K-k... - Tak, kontrwywiad też... - S-s... - Tak, staramy się jak najszybciej... Kulawiec, niezadowolony z siebie, jakoś przemógł swojego zeza i spojrzał na zegarek. Już czas jechać i przyjąć zamówienie... ¦ Dzwonek nie działał, trzeba było stukać. Drzwi otworzył osobiście podpułkownik Wybierzniew. Gospodarza mieszkania, pewnie jak zawsze, wysłał na spacer... - W-w-w... - zaczął Pankracy. - Witaj, witaj... - nie czekając końca jego słów, odezwał się życzliwie podpułkownik. - Jak tam sprawy?... - H-h... - No i świetnie - odrzekł mu w roztargnieniu Wybierzniew. - Wchodź... Rozsiedli się w kuchni. Przed nerwowymi oczyma Pankracego nie ukrył się fakt, że Wybierzniew był nie w sosie. Albo był czymś rozwścieczony, albo roztargniony... Zresztą sam Pankracy także nie był w najlepszym nastroju. - Od razu uprzedzam: zamówienie nie jest zwykłe... - w końcu pierwszy przerwał milczenie podpułkownik i zasępił się. - Wczoraj wieczorem twój przyjaciel i nauczyciel Nikodem Ludzki przeszedł przez granicę. Dzisiaj pojawił się w stolicy... Zresztą co ja ci, właściwie, opowiadam! Sam przecież z nim niedawno rozmawiałeś... Pankracy siedział nieruchomo, jak pomnik. Nawet dolna powieka lewego oka przestała drgać. Proponowali mu sprzątnąć Afrykanina! Na se-lrunio ni-zori rv-vma Pankranepo noiawiłv sie wszystkie pozytywne aspekty takiego czynu. Pozostanie głową podziemia. Nikt mu nie będzie przeszkadzał głupawym wyrażonkiem "za wcześnie" w walce z czarownikami, nikt nie podporządkuje go Łyckowi. A małe dzieci w Bakłużynie dalej, jak uprzednio, będą straszyć Pankracym, a nie Afrykaninem... - Niezwykłość zamówienia będzie polegała na tym... - pochrząkując, kontynuował dalej podpułkownik. - Na tym, że robota będzie nie jak zazwyczaj, a raczej, na odwrót... Na odwrót. No, naturalnie, na odwrót! Wcześniej kontrwywiad podsuwał Pankracemu czarodziejów, a teraz Pankracy będzie musiał podsunąć kontrwywiadowi protopartorga. Czapka za kapelusz ... Ale nie! Na próżno się cieszycie!... (Dolna powieka lewego oka zadrgała nerwowo). Nigdy Pankracy Kulawiec nie przyjmie takiego hańbiącego zamówienia! Ach, podpułkowniku, podpułkowniku... Widać niczego się nie nauczyłeś! No, kto dwukrotnie popełni ten sam błąd i rzuci wyzwanie losowi? Pierwszy raz Pankracy chciał ciebie zastrzelić, kiedy jeszcze miałeś rangę majora - kilka lat temu... Ale teraz zastrzelić - to jak splunąć!... Mów sobie, mów... Albo jednak, mimo wszystko, może jednak... Wymęczone serce Pan-kracego, boleśnie ścisnęło się, zatrzymało na półtorej sekundy, a wyobraźnia znowu kusząco wyliczyła wszystkie korzyści, wynikające z przyspieszenia śmierci protopartorga... - Krótko... - Wybierzniew podniósł na Pankracego głębokie, trochę zapadłe oczy i wyraźnie wyrzekł: - Afrykanin potrzebny mi jest żywy, zdrowy i na wolności... Zapewnij mu taką ochronę, aby mu ani jeden włos z głowy nie spadł. No jak? Weźmiesz się za to? Pankracy Kulawiec zadrżał, jak przygłup wybałuszył oczy, potem w konwulsjach spełzł z taboretu na dziurawe linoleum kuchni - dostał ataku epilepsji. Drugi raz w życiu. ROZDZIAŁ 9 NIKA NIEWYRAZINOWA, lat dwadzieścia osiem, niezależna artystka W dzieciństwie uczono Nike Niewyrazinową grać na skrzypcach i zgodnie z dobrą, ówczesną tradycją, często przy tym karano rózgą. Mimo to nie udało się narzucić jej żartobliwym paluszkom zwyczajowej suchej biegłości, za to udało się - przynajmniej na jakiś czas - przyuczyć ich właścicielkę do porządku. To niewiarygodne, ale nawet po wyjściu za mąż Nika Niewyrazinową (nazwiska zdecydowała się nie zmieniać) dosyć długo powstrzymywała swoje instynkty. Jednak gdy osiągnęła dwadzieścia cztery lata, z jej pamięci kompletnie wymyło się wspomnienie ojcowskiego rzemienia - Nika statecznie osiadła w domu i oddała się najbardziej wyuzdanemu estetyzmowi. Jakikolwiek codziennie niezbędny w gospodarstwie domowym przedmiot, kiedy wpadł w jej oko, ryzykował transformację w dzieło sztuki, innymi słowy - w coś, co od tej chwili nie nadawało się do żadnego użytku. Nagle - wyświecone od częstego używania - widelce zostały wetknięte w korek od termosa, a powstała w rezultacie stokrotka lądowała na ścianie, gdzie wisiała aż do zupełnego sczernienia. Jeść trzeba było wyłącznie łyżkami, jak na prawosławnej stypie. Z ludźmi Nika obchodziła się tak samo bezceremonialnie, z natchnieniem, dopasowując ich do siebie. Z pasją łączyła to, co się nie da połączyć. Wszystkich swoich przyjaciół i przyjaciółki zdążyła zeswatać i porozwo-dzić, a tych, którzy na czas nie potrafili stosownie zareagować, to nawet dwukrotnie. Wszystko u niej było inaczej niż u normalnych ludzi! Wiadomo, na przykład, że normalny człowiek (w sensie - nie czarownik) może zobaczyć skrzata tylko stojąc na progu i patrząc pomiędzy nogami. A tutaj, do diabła, nic takiego! Przyjmując tę ryzykowną pozę, Nika właśnie PRZESTAWAŁA widzieć skrzaty... Sama o tym nie wiedząc, rozprawiła się pewnego razu z całym ich ugrupowaniem, kiedy brygada Golbieczyka wypadła od niej cała uczesana, wycałowana, wyondulowana i - co najstraszniejsze - z niebies'ciutkimi kokardkami... W niebieściutkich, wyobraźcie sobie!... Słaba nadzieja na to, że mąż pewnego razu weźmie rzemień i wróci Nike społeczeństwu, zniknęła po tym, kiedy zaciągnięto do nich w gości jakiegoś zagranicznego turystę. Kiedy zobaczył na ścianie wyżej wspomnianą stokrotkę z widelców, jęknął z zachwytu i spytał przez tłumacza, ile to arcydzieło może kosztować. Nika, nie myśląc, chlapnęła: "Tysiąc!" - mając na myśli, rozumie się, tysiąc jefremek. Gość, nie zastanawiając się, zapłacił tysiąc baksów, wygłup stał się zawodem, a mąż wniósł o rozwód. Oczywiście, że kupcy arcydzieł Niki, będąc obcokrajowcami, zajmowali się zapamiętale szpiegostwem. Niedługo Niewyrazinową, na swoje nieszczęście zainteresował się bakłużyński kontrwywiad. Generał Wściekły dał szybko wspinającemu się po szczeblach kariery majorowi Wybierz-niewowi tajne zadanie nawiązania bliskich stosunków z gospodynią salonu. Generałowi nie mogło przyjść do głowy, że Wybierzniew (znany ogier!) już dawno zawarł z Niką najbliższe z możliwych stosunków i teraz nie wie, jak się od niej odczepić. W ramach zemsty Nikołaj wydał na udawane bliższe poznanie się diabelsko wysoką sumę skarbowych pieniędzy - a i tak uważał siebie za poszkodowanego... Tego dnia Nice do głowy przyszła myśl, że można pobielić skrzypce... Wizja oślepiająco białego instrumentu smyczkowego na tle przypalanej deski do krojenia chleba była tak plastyczna, że Nika natychmiast wspięła się na taboret i otworzyła na oścież drzwiczki antresoli, w której zapylonej i ciemnej głębinie całkiem prawdopodobnie mogła znajdować się puszka wodnej emulsji, a jeszcze lepiej - nitrolakieru. Zagruchotały, spadając na podłogę, miski i niecki, a potem w zakurzonej i mrocznej głębi coś miękko odskoczyło. Przed cofającą się Niką zapaliły się dwie żółto-zielonkawe źrenice. Taboret uciekł jej spod stóp i hałas stał się jeszcze głośniejszy. - Cicho tam! - wyszeptano z antresoli. - Rozhulała się!... - W ciemnym prostokącie pokazało się kudłate, jasnoszare liczko - całe w pajęczynie i w tynku. - Uuu-puuu... - zwijając usta w ryjek, wywarczala leżąca na podłodze Nika, patrząc jak zaczarowana na tę wdzięczną istotkę. W ogóle uwielbiała wszystko, co puszyste. Znowu wskoczyła na taboret - skrzat odskoczył. - Gdzie z tymi łapami? - wysyczał. - Spróbuj tylko mnie dotknąć - od razu pozbawię cię pamięci! Znalazł sobie kogo straszyć! Nie słysząc groźby, Nika spróbowała przesunąć dłonią po jasnoszarej sierści... Skrzat wściekł się, rzeczywiście pozbawił ją pamięci. Znalazł sobie, czego ją pozbawiać! Taboret uciekł ponownie spod jej nóg, i łomot powtórzył się. - Uuu-puuu... - zwijając usta w ryjek, wywarczała leżąca na podłodze Nika, patrząc jak zaczarowana na tę wdzięczną istotkę. Znowu wskoczyła na chwiejny drewniany piedestał, za co została powtórnie pozbawiona pamięci. Łomot. - Uuu-puuu... Wtedy w końcu skrzat pojął, że upadki z taboretu i skoki na taboret mogą trwać w nieskończoność, pogodził się z losem i z obrażoną miną pozwolił się pogłaskać. - Wszystko, tak? - ze złością zapytał. - To teraz zamknij drzwiczki. Jeśli ktoś będzie pytał - mnie tu nie ma, jasne? Co się gapisz? No tak, ukrywam się, ukrywam!... - Ja-jaki puszysty... - nie odrywając od niego wzroku, mówiła Nika. - Przed kim, przed kim!... - przedrzeźniał jej ton głosu skrzat, także, najwidoczniej, niezbyt się przysłuchując słowom rozmówczyni. - Przed kim trzeba, przed tym się ukrywam! - Ucze-szemy... - marząco wyszeptała Nika. - - Sam się wkopałem, oto dlaczego! - gniewnie odpowiedział. - Otoczyli mnie, bydlaki, ze wszystkich stron... - Kokardkę na szyję... - A moi, rzecz jasna, z Łycka! - łamiącym się z gniewu głosem rzucił skrzat. Ale wtedy dzwonek do drzwi (Nika gdzie tylko mogła, tam unikała elektryczności) zabrzęczał jak szalony - i w przedpokoju na sekundę zapadła czujna trwożna cisza. - Zamknij drzwiczki! - cichutko pisnął skrzacik. Taki pisk wydaje zazwyczaj kocica, którą przyparli w rogu do s'ciany. Nika nawet oprzytomniała na chwilę, co - nawiasem mówiąc - zdarzało się jej nader rzadko. W każdym razie, nie kłócąc się, zatrzasnęła drzwiczki, zeskoczyła z taboretu i poszła otwierać. - A jeśli spytają, dlaczego miednice na podłodze - doleciał szelest zza zamkniętych drzwi antresoli - powiedz: wiercipiętki się rozswawoliły!... Czy to przez swoje obyczaje, czy to jej aura posmarowana była miodem - Nika stale przyciągała do siebie wszelkie awantury. Powołane przez Portniagina Biuro Klimatu Astralnego stale zaznaczało w swoich raportach strefy podwyższonego napięcia na rogu alei Niedobrowa i Nostrada-musa, w dodatku epicentrum tajemniczego naprężenia zawsze znajdowało się w mieszkaniu numer dziesięć. Próby wyjaśnienia tego zjawiska przyczynami wyłącznie naturalnymi nie wydają się przekonywające, ponieważ dopóki mieszkali tam poprzedni gospodarze, wszystko u nich z astralem było w porządku... Kiedy Nika zatrzasnęła za skrzacikiem drzwiczki antresoli, zeskoczyła z taboretu i poszła otwierać drzwi wejściowe, jeszcze nie wiedziała, rzecz jasna, że jej dwupokojowe mieszkanie jest otoczone z góry, z dołu, a także ze wszystkich pozostałych czterech stron świata, włączając w to aleję Niedobrowa. Zaczęło się wszystko od tego, że o jedenastej rano szef łyckiej diaspory skrzatów Karmiciel, wyraźnie wystraszony, osobiście pojawił się w budynku MSW republiki. Zażądał spotkania z podpułkownikiem Wybierzniewem. Jednak Nikołaj już wyjechał ze swoimi orłami do Dżumachły, aby poprowadzić śledztwo w sprawie antygrawitacji. Wtedy zrozpaczony Karmiciel, ryzykując ściągnięcie na swoją głowę gniewu Papcia, poszedł prosto do generała Wściekłego, oznajmił mu o pojawieniu się w stolicy tego samego skrzata, który wczorajszego wieczoru przeszedł Dżumachlin-kę razem z Afrykaninem. Miasto natychmiast podzielono na kwadraty, rozpoczęto poszukiwania. Postawiono na nogi wszystkie nieczyste siły Bakłużyna - jasnoszarych i różnokolorowych, dołączono nawet czarodziei... Już około południa generałowi z zażenowaniem zameldowano, że zbiega w stolicy nie wykryto. Wściekły zamyślił się. W ciągu trzech godzin skrzat w żaden sposób nie zdążyłby opuścić granic miasta - nóżki za krótkie... Generał skierował się do mapy operacyjnej. W tym miejscu znajdują się cztery obiekty, nie przeszukane przez jasnoszarych bojowców Karmiciela. Prawe skrzydło muzeum etnograficznego jest dla nich niedostępne, ponieważ tam przechowywana jest cudowna ikona... Biura firm "Niewygoda" i "Ograbank" codziennie skrapiane są wodą święconą - najpewniej też nie można ich brać pod uwagę. Co pozostało? Pozostaje, jak zawsze, mieszkanie obywatelki Niewyrazinowej. O, tutaj, teoretycznie może dotrzeć skrzat, ale nie tubylec - tylko obcy... Miejscowi nie zaryzykują... Najpierw generał chciał od razu wystawić zezwolenie na rewizję, ale pomyślawszy, zdecydował się nie podstawiać niepotrzebnie ani siebie, ani Wybierzniewa. Zwłaszcza, że w tym przypadku podpułkownik najprawdopodobniej był czysty. Po pierwsze, miał stuprocentowe alibi, po drugie, zazwyczaj nie pozostawiał żadnych śladów. W tym zaś przypadku od razu widać było pewną nieostrożność i brak zdecydowania - Wybierzniew nie pozwoliłby sobie na to. Skrywać przestępcę u kochanki?... Nie, nie, to zupełnie do niego niepodobne... W dodatku, podejrzenie Nikołaja Wybierzniewa o podwójną grę oznaczało jednoznacznie, że trzeba by go odsunąć od sprawy. Na to generał Wściekły nie mógł sobie pozwolić, nie miał prawa - szczególnie teraz, kiedy Nikołaj stał mu się niezbędny jak powietrze, żeby wykręcić się przed prezydentem. Były dzielnicowy swoim wielce doświadczonym nosem wyczuł już dawno, że Kondratycz nie zadowoli się jakimkolwiek przebiegiem śledztwa: trzeba będzie szukać kozła ofiarnego... A tym kozłem, zdaniem generała, powinien stać się właśnie podpułkownik Wybierzniew... Krótko mówiąc, Wściekły uznał za wariant najbardziej przebiegły - delikatnie uczynić aluzję Nikołajowi przy spotkaniu, żeby ten sam uporządkował swoje sprawy (ze swoją lubą), a sam więcej w tę sprawę nie będzie wsuwał nosa. Wtedy akurat napłynęły trwożne informacje z dwudziestego piątego kilometra, dotyczące bosych stóp protopartorga, o czym generał ze strachu zameldował prezydentowi i otrzymał naganę. Zagadkowy jasnoszary uciekinier jakoś od razu usunął się na dalszy plan... Dla generała, ale nie dla pozostałych. Pozostali kontynuowali swoją pracę. Ściany najbliższego otoczenia mieszkania numer dziesięć, tak samo jak przyległe pomieszczenia, dosłownie były napchane skrzatami jasnoszarej maści. Karmiciel, czując, że zblamował się przed Papciem (najpierw pozwolił zbiec uciekinierowi, potem poszedł do generała, mijając swojego głównego opiekuna), gotowy był ryć ziemię, aby tylko zamazać swe okropne błędy. Na klatce schodowej, podwórku, na dachu, niby nie zauważając siebie nawzajem, dyżurowali pracownicy kontrwywiadu i terroryści z "Czerwonych cherubinów", albowiem z jakiegoś powodu Pankracemu też przyszło do głowy, że skrzat, którego protopartorg nosi na rękach, na sto procent wie, jaki jest prawdziwy powód powrotu Afrykanina do Bakłużyna. Oprócz tego, nieopodal, zupełnie nie wiadomo na co licząc, krążyli kozacy - teraz już świętej pamięci - Esauła i bandyci oszukanego przez niego na piętnaście srebrników Czaszki... No, naturalnie, także kilku przedstawicieli zagranicznych służb specjalnych... * Buriewiestnik - właściwie: burzyk, ptak oceaniczny. Tradycyjny polski przekład tytułu tworu M. Gorkiego jest biedny, ale ponieważ autor użył go w kalamburze, tłumacz zobowiązany byt sięgnąć po tytuł znany w polskiej tradycji literackiej (przyp. tłum.)- Gdyby wiedziała o tym właścicielka mieszkania, to po dzwonku do drzwi - i tak by je otworzyła. Jak zwiastun burzy* Gorkiego, Niewyrazino-wa radośnie witała sztormy, a ciszę znosiła boleśnie. A burza, zazwyczaj, długo na siebie czekać nie dawała - zjawiała się na pierwsze wezwanie, zawsze gotowa do usług... Dlatego, ani sekundy nie wahając się, niezależna artystka odsunęła zasuwkę i szeroko otworzyła odrzwia (zawsze i wszystko otwierała na oścież!). Na splecionym ze szmatek dziele sztuki, przeznaczonym do wycierania nóg, silnie przechylony, szybko mrugający powieką lewego oka, stał, nie wiadomo dokąd patrzący, kruczowłosy osobnik - chudy, niewysoki, z wykrzywioną, wąską twarzą. - G-g-g... - zagdakał, potem zadrżał i z niejasnego powodu gwałtownie wsunął prawą rękę pod połę marynarki. Nika z niezrozumieniem wpatrywała się w dziwacznego nieznajomego, ale już po sekundzie jej źrenice się rozszerzyły. - No, w końcu! - rados'nie zapiszczała, rzucając się gościowi na szyję. - Kogo ja nie prosiłam!... Arystarcha prosiłam! Pieseczka! Gdzie jest Kulawiec? Przyprowadźcie do mnie Kulawca! Taki milusi!... Terrorysta! Partyzant! Moim obowiązkiem jest wypić z nim bruderszaft!... Rozumie się, że Pankracy nie oczekiwał tak burzliwego powitania. Oprócz tego, jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po niedawnym ataku epilepsji - nie okazując praktycznie żadnego oporu, pozwolił wciągnąć się do przedpokoju, a tam opór nie miałby żadnego sensu. Z łomotem upadł taboret, zabrzęczały michy, spod nóg we wszystkie strony potoczyły się farby. - Proszę się nie przerażać, u mnie tak zawsze!... - Z tymi dumnymi słowami Nika podsunęła mu policzek do pocałowania. Chcąc nie chcąc, zdębiały Kulawiec zmuszony był go niezgrabnie złożyć... Wiadomo, że cara gra świta. Niestety Pankracy nigdy nie słyszał tej starej, scenicznej reguły - inaczej w żadnym razie nie pozostawiłby swoich bojowców o dwa piętra niżej. Szef podziemia szczerze wierzył, że wystarczy jego własne pojawienie się, żeby wszyscy padli na twarz - zarówno właścicielka mieszkania, jak i jasnoszary partner Afrykanina. Uważał, że wystarczy samo jego groźne imię. "Nie zjesz kaszki - Kulawiec cię zabierze!..." Znalazł sobie kogo straszyć! A najważniejsze - czym!... Duma nas wiedzie do zguby, duma!... Chociaż, gdyby pojawił się na progu w otoczeniu całej swojej ekipy, z bronią w ręku, reakcja Niki, jak wkrótce się dowiemy, byłaby taka sama... Jeśli w dodatku weźmiemy pod uwagę, że Kulawiec prowadził trzeźwe, bezgrzeszne życie partyzanta... Od dzieciństwa bal się kobiet, wolał dzielić ludzi nie wedle płci, a wyłącznie według członkostwa w partii. Dlatego jego bezbronność w tej sytuacji staje się oczywista. - J-j... j-j... - mimo wszystko próbował zachować się godnie, ale nie udało mu się. Już posadzono go w fotelu. - Tak nas mało!... - z natchnieniem głosiła Nika. - Nas!... Ludzi sztuki!... Tak mało!... Musimy się spotykać!... Jak najczęściej!... Rozumiem: nie ma czasu - akty terrorystyczne... Akt terrorystyczny to wyzwanie!... To wyzwanie systemowi!... To wyzwanie wszystkiemu!... Co pan odczuwa podczas aktu terrorystycznego?... Też chcę wykonać akt terrorystyczny! To znaczy, koniecznie weźcie mnie, no, choćby na jeden!... Tylko spróbuj mnie nie wziąć!... Gdzie się wtedy podziejesz, tu, w Bakłużynie?... Jak zawsze przed wypiciem szlachetnego napoju podczas brudersza-ftu, zwracała się do gościa raz na "ty", raz na "pan". Szef bojowników spazmatycznym ruchem otarł zmarszczone, spocone czoło. Trzeba coś powiedzieć... Ale jak?! Jak to zrobić, jeśli pomiędzy swoimi słowami Nika - niech Bóg jej będzie miłościwi - nie pozostawiała ani jednej sekundy przerwy? Dopóki Pankracy próbował sobie przypomnieć, co odczuwa podczas aktu terrorystycznego, Nika zdążyła już trzykrotnie zmienić temat. - Głowa mężczyzny powinna być czysta i puszysta!... Jeśli mężczyzna ma przetłuszczone włosy - to dla mnie wcale nie jest mężczyzną!... Wygląda na to, że Kulawca rozliczano za dawno nie mytą łepetynę. - N-n... - Szef podziemia!... - wykrzynęła w mistycznym zachwycie Nika. - A to oznacza - czarny, kaszmirowy płaszcz!... Kapelusz z miękkiego filcu!... Biały szalik!... Ale nie marynareczka!... Marynareczka psuje wizję!... Wtedy Kulawiec pojął ostatecznie, że za Niką nie nadąży w żadnym razie. Spróbował przystąpić bezpośrednio do sprawy, omijając rozmowę towarzyską. - T-t... - zaczął, ale w tym momencie w jego ręce pojawiła się - nie wiadomo skąd - butelka dżumachlińskiego szampana. Trzeba by ło ją otworzyć. Strzeliło, jak podczas zamachu. Obficie zmierzwiła się piana, a Pan- kracy nagle profesjonalnie zatęsknił za - zawsze używanym - tłumikiem (żeby nałożyć go na szyjkę butelki)... Nawyki zawodowe to okropna rzecz. Ci, co na zewnątrz, rzecz jasna, zrozumieli wszystko na odwrót... Za otwartym na oścież oknem pojawiła się jak gigantyczne wahadło - sylwetka żołnierza oddziału specjalnego na linie. Na szczęśćcie Pankracy Kulawiec siedział do niego plecami - dlatego nie doszło do ofiar. Inaczej zestrzeliłby go w locie. Zupełnie pods'wiadomie... Okazało się zresztą, że komandos był bystry i szybko kojarzył. Już w połowie drogi zobaczył, że w rękach Pankracego znajduje się butelka, a nie pistolet. Wtedy zdecydował się - w ostatniej sekundzie - zmienić trajektorię swojego lotu. Odważny kontrwywiadowca z rozmachem rozpłaszczył się o ścianę obok okna. Najwidoczniej za coś tam się uchwycił. Nikt w mieszkaniu nie zwrócił na niego uwagi, ponieważ narobił niewiele hałasu, a w dodatku, w tej samej chwili odwrócił uwagę Niki i Pankracego nerwowy dzwonek u drzwi. Nika postawiła kieliszek na stole, wybiegła do przedpokoju, otworzyła drzwi. Na oścież, rzecz jasna... - Arystarch!... - w zachwycie zapiszczała, rzuciła się Arystarchowi na szyję. - Mój ty mądralo! Tak ci jestem wdzięczna!... Ten twój Kulawiec jest taki milusi!... Towarzyski! Czarujący!... Nie, trzeba oczywiście być Niką, żeby przy tym wszystkim nie zauważyć wycelowanych w siebie tuzina pistoletów! - Och, jesteś z kolegami! - ucieszyła się. - Wejdź! Zaproś ich także!... - Nie... - trochę drewnianym głosem odezwał się Arystarch. - Ja, chętnie wejdę, ale oni... nie mają czasu. Nika wyraźnie rozczarowała się, ale nie zaczęła się specjalnie żalić - mimo wszystko teraz jej głównym łupem był sam Kulawiec... Kiedy Retiwoj zobaczył abstynenta Pankracego z kieliszkiem szampana w ręku, to osłupiał. Gdy w końcu przyszedł do siebie, odkrył, że w jego lewej, wolnej od pistoletu ręce też szumi i pieni się, nie wiadomo jak i skąd wzięty, kieliszek szampana. Czary - nie inaczej!... Ale czarami to być nie mogło - z "Czerwonymi cherubinami" takie sztuczki nie przechodzą... Chociaż, na dobrą sprawę, jeżeli się dobrze zastanowić, to bezceremo-nialność i upór mało w czym różni się od efektów działania czarów: w obu wypadkach rezultaty są takie same... - Dowiedziałeś się już o skrzacie?... - z konsternacją spytał Arystarch. Pankracy chciał odpowiedzieć, ale - rozumie się - nie zdążył. - Och, skrzaty!... - Nika głośno klasnęła dłońmi. - Takie są milusie! Takie puszyste, delikatne!... Poczekajcie, nie pijcie! Znowu odstawiła swój kieliszek, wybiegła do przedpokoju. Terroryści spojrzeli na siebie. Słychać było, jak Nika wdrapuje się na taboret i otwiera na oścież drzwiczki od antresoli. Potem dobiegł ich okrzyk pełen obrazy. Po chwili artystka, z wydętymi usteczkami, znowu zjawiła się w pokoju. - Uciekł... - kapryśnie poskarżyła się. - Jasnoszary? - gwałtownie spytał Arystarch, także odstawiając kieliszek na stół. Wyjął z tylnej kieszeni znaną nam już srebrną oliwiarkę. Pankracy nie powiedział nic - jedynie po wilczemu podniósł się z fotela. - Jasnoszary... - W ogromnych oczach Niki już pojawiły się, jak u dziecka, łzy. - Puszysty... - Spokojnie... - rzekł Arystarch. - Nigdzie się stąd nie podzieje. Kiedy zaraz wszystko szybko pokropimy - to sam wyskoczy... Podniósł oliwiarkę, ale wtedy otrzymał akustyczny cios takiej mocy, że zachwiał się, ledwie utrzymał się na nogach, a Pankracy, który dopiero co się podniósł, znowu opadł w fotel. Wydany przez Nike wrzask swoją wysokością zbliżył się do granicy ultradźwięków. - Zwariowałeś?... - krzyknęła, wracając do słyszalnej częs'ci spektrum fonicznego. - Wodą!... Akwarele się rozmyją!... - Przecież to święcona... - wymamrotał zawstydzony Arystarch. - A ty myślisz, że od święconej się nie zmyją?... Zabieraj to naczynie! Koniec! Dopóki nie wypiję z Kulawcem bruderszaftu, ani słowa o skrzatach! Pankracy rzucił spojrzenie pełne rozpaczy na Arystarcha, ale ten tylko bezradnie uniósł brwi. Sam już, półtora miesiąca wcześniej, był w takiej samej sytuacji... Głowa podziemia z niezależną artystką przepletli ręce trzymające kieliszki, wypili po sporej dozie Dżumachły. Nie nawykły do wina Pankracy chciał się cofnąć, ale Nika tak spojrzała na niego, że musiał wypić do dna. A kiedy tylko biedny Kulawiec chciał złapać powietrze, jego krzywe usta zostały szczelnie zapieczętowane gorącymi wargami gospodyni. Patrząc na nich, Arystarch Retiwoj chrząknął, jednym łykiem opróżnił swój kielich do dna... II Nikt z nich, oczywiście, nie dosłyszał szybkiego przekręcenia klucza ani dźwięku otwieranych drzwi wejściowych. - Nie ruszać się! - groźnie polecił twardy męski głos, wszyscy, ma się rozumieć, zadrżeli i odwrócili się. - Puść ją!... W przejściu, trochę przykurczywszy nogi w kolanach, lekko pochylony do przodu, stał i celował do wszystkich za jednym zamachem z jednego pistoletu podpułkownik kontrwywiadu Nikołaj Wybierzniew. Można przypuścić, że kiedy wspinał się po schodach, usłyszał wrzask - on także zrozumiał go na sposób trwale związany ze swoim zawodem... Dziwni są, mój Boże, ci wszyscy mężczyźni!... Myślałby kto, że Nikołaj dopiero co, dzisiaj, poznał Nike! Znalazł się, rozumiecie, zbawca!... W końcu Wybierzniew zrozumiał. O mało nie splunął. - M-miła... - z nieskończoną cierpliwością w głosie przemówił chowając niechętnie pistolet. - Ja cię kiedyś zastrzelę. - Pieseczek! - zapiszczała Nika, rzucając się na szyję Wybierzniewowi. - Okropny pieseczek!... Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że Kulawiec przyjdzie dzisiaj?... Nikołaj spróbował oswobodzić się z objęć, ale przypominałoby to oderwanie plastra przyklejonego do obrośniętej męskiej piersi. Zanosiło się na skandal. Napawając się marzeniami o rozstaniu z Niką, Wybierzniew był jednak zazdrosny o wszystkich jej znajomych. Nawiasem mówiąc, jest to zjawisko dosyć rozpowszechnione... - Na kogo, w dodatku, ty mnie zamieniłaś... - wycedził, spopielając pogardliwym wzrokiem Pankracego. Rzeczywiście Kulawiec wyglądał kiepsko. Jego oczka ekstremalnie rozbiegły się, a na krzywej twarzy terrorysty widniał przyklejony bezmyślny uśmieszek. Nawet trudno było uwierzyć, że to właśnie nim straszą ba-kłużyńską dziatwę, kiedy ta odmawia jedzenia kaszki... - Jesteś jak Maur!... - z zachwytem jęknęła Nika, odsuwając się, jakby po raz pierwszy zobaczyła Nikołaja. - Boże, jaki zazdrosny!... Boję się ciebie... Bezczelne kłamstwo! Jednak dzięki niemu nadchodzący skandal nie zdążył rozkwitnąć - usechł natychmiast. Podpułkownik głośno wciągnął powietrze nozdrzami, przewrócił oczyma - i zdecydował się przyjąć zaproponowany mu kieliszek szampana. Przecież nie miał żadnego wyboru... Pojawia się kwestia: no, partyzanci - dobra, partyzanci to w końcu zwykli ludzie: naiwni, oderwani od życia, dla nich najważniejsza jest idea, ale Wybierzniew?! Wybierzniew!? Człowiek pragmatyczny, na wskroś pozbawiony jakichkolwiek iluzji! Jak można wyjas'nić jego bezsilność - w dodatku wobec kogo?... Wobec Niki Niewyrazinowej, która, sądząc z wytartych, oklepanych wyrażeń, nigdy nie błyszczała intelektem!... Spróbujmy się zastanowić... Przyjęto uważać, że w sporach zazwyczaj wygrywa ten, który rozumniejszy. Kompletna bzdura!... Po pierwsze, głupszy zawsze jest pewny swojej racji, tymczasem mądry zawsze o swojej powątpiewa. Po drugie, mądry rozumie argumenty przeciwnika, a głupi - nie, choćby miał pęknąć... A jeśli sobie jeszcze przypomnimy, że durniom w dodatku zawsze się szczęści, to któż, pytam się, z takich dwóch adwersarzy powinien zostać zwycięzcą? Jedynie w jednym jedynym przypadku obarczony intelektem biedaczek może wygrać z głupszym kłótnię: jeśli na czas zrozumie, że trzeba odegrać rolę pełnego kretyna. Weźmy, dla przykładu, polityków... Myślicie, że w normalnym życiu są tacy, jak w parlamencie?... Oczywiście, że nie! W normalnym życiu to niegłupi ludzie. No, sami pomyślcie: czy rzeczywiście mógłby jakikolwiek przeciętny przygłup dosięgnąć tak wysokiego poziomu idiotyzmu, dzięki któremu zaufanie wyborców do swojego wybrańca stanie się zupełnie bezgraniczne?... Tak, Nikołaj Wybierzniew był rozumny, ale nie na tyle, żeby nie wydawać się takim. Tu pies był pogrzebany... - No, ty to umiesz pleść androny... - ze złym uśmiechem powiedział, uważnie patrząc na Kulawca ponad kieliszkiem. - Atak ci się udał, wyglądał jak prawdziwy... Najważniejsze, że ja uwierzyłem - lekarza do ciebie wezwałem... Czy zapewniłeś protopartorgowi ochronę? Piasek rzuciłeś mi w oczy, a sam prościutko tutaj?... - No, no, no! Wystarczy o pracy! - rozkazała Nika. - Lepiej niż gadać o pracy, pomógłbyś mi znaleźć skrzata! Detektyw mi się znalazł! Skrzata znaleźć nie może!... Wybierzniew o mało nie odkąsił brzegu kieliszka. Wiedza Niki o wszystkim, co jej nie dotyczyło, niezmiennie go porażała. Rzeczywiście, miał zamiar zająć się poszukiwaniami jasnoszarego uciekiniera, tylko trochę później, najpierw planował dać szkołę "cherubinom", którzy zjawili się zupełnie nie w porę... - Chcieliśmy pokropić - nie pozwoliła... - nie pomyślał, wypalił prosto z mostu, z miną winnego, Arystarch. Podpułkownik powoli odwrócił się do Retiwoja. - A wam po co on?... - Nie im, a - mnie! - wmieszała się Nika. - Może ja już wydziergałam dla niego spodenki! Koronkowe!... Nikołaj ze złością nachylił ucho do ramienia i potrząsnął głową - zupełnie jak pływak po wyjściu z wody. Można przypuścić, że usuwał z niego słowa-śmieci... - Ta-ak... - powiedział w końcu, z ciekawością popatrując to na Pankracego, to na Arystarcha. - W takim razie mówcie prawdę... Sami przyszliście po skrzata, czy też was przysłał Afrykanin?... Właśnie tego nie należało w żadnym razie powiedzieć. - Afrykanin - w mieście? - zapiszczała Nika. - Chłopcy! To dlaczego milczeliście?... *** Na szczęście protopaitorg jeszcze nie opuścił firmy handlowej "Niewygoda", udało się z nim połączyć przez telefon służbowy Klima Jezusowa. Z powstrzymywanym zdziwieniem Afrykanin wysłuchał splątaną przemowę Arystarcha Retiwoja. Jej sens był następujący: "Ograbank" jest zbyt znany, niewykluczone, że "Niewygoda" - także. Spotkanie pod którymkolwiek z tych dwóch adresów jest zbyt ryzykowne, grozi wpadką. Mogą po prostu, na przykład, wysadzić samochód pełen dynamitu przed klatką schodową... Dlatego Kulawiec proponuje coś innego: doprowadzić do spotkania o umówionej wcześniej porze, ale w konspiracyjnym mieszkaniu - pod pretekstem zaproszenia na herbatkę. Gospodyni (dosyć popularna w Bakłużynie artystka-projektantka) - jest absolutnie poza wszelkimi podejrzeniami, od dawna wspiera ruch "Czerwonych cherubinów", nie jeden raz wypełniała oddzielne kościelno-partyjne zadania - jednym słowem, pewny człowiek... Protopaitorg chrząknął, pomyślał - jakoś zbyt łatwo i szybko się zgodził. *** Arystarch Retiwoj bezsilnym gestem odłożył słuchawkę i z pustką w oczach spojrzał na zebranych. Nika radowała się. Zupełnie zmęczony podpułkownik Wybierzniew siedział w fotelu, ukrywając twarz w dłoniach. - Czy ty nie możesz zrozumieć, chociażby tylko tyle... - głuchym, pozbawionym nadziei głosem powiedział - że nie mogę być obecny na tej waszej herbatce... Nika strzeliła oczami. - Chcesz mnie pozostawić samą, sam na sam z obcymi mężczyznami? Podpułkownik wydał w głębi siebie przeciągły krzyk, jaki zazwyczaj rozbrzmiewa w izbie tortur tuż przedtem, zanim wszystkich wsypią... - Pomyśl sama!... - wzburzył się. - Ja i Afrykanin przy jednym stole!... Za to mi grozi... trybunał... - Tak?... - złośliwie rzekła Nika. - APankracy?... Ryzykuje więcej od ciebie, a patrz, jak się trzyma!... Wybierzniew odsunął dłonie - popatrzył. Pankracy był na granicy zemdlenia... Boże mój! Boże mój! Jedna lekkomyślna babka - wszystko dookoła stoi do góry nogami, na krawędzi katastrofy: hasła, adresy, początek rewolucji... Jedyna pociecha w tym, że potem ze szkolnych podręczników historii wytną wszystkie te brednie! Czort z nimi! Słusznie zrobią. Po co zbijać z tropu młode, nieokrzepłe umysły... ROZDZIAŁ 10 NIKOLAJ WYBIERZNIEW, lat trzydzieści, pułkownik Wyobraźcie sobie jedną z wielkich bitew przeszłości - nieważne, którą konkretnie... Szczyt wzgórza. Na bębnie siedzi nadęty dowódca. Od kilku godzin w tępej rozpaczy patrzy na pole boju, nie odrywając wzroku. Leży tam, porozrzucane, z półtora tysiąca trupów, dymi setka lejów, a sama bitwa już dawno wyrwała się spod kontroli, toczy się na własną rękę. Za zagajnikiem, sądząc po krzykach i trzasku wystrzałów, ciągle się jeszcze biją. Czasem przelatuje błędna kula, wystrzelona nie wiadomo do kogo i nie wiadomo przez kogo. Od czasu do czasu na wzgórze przedzierają się galopem zmordowani oficerowie-ordynansi z nieprzytomnymi oczyma, meldują ciągle jedno i to samo: taki to, a taki generał popadł w kłopoty, prosi o wsparcie. Krótko mówiąc - klęska... Pochrząkując, dowódca posępnie zerka na s'witę. Bladzi sztabowcy przestępują z nogi na nogę, także pochrząkują. Na twarzach - uprzejma wątpliwość: poddać się już teraz - czy nie byłoby to zbyt wcześnie?... A może, mimo wszystko, troszeczkę jeszcze odczekać?... Dla przyzwoitości... Nagle wódz raptownie odwraca się do trębacza, waha się jeszcze sekundę, a potem ordynarnie mówi: "Do h... z tym wszystkim! Jak do końca - to do końca!... Odtrąb zwycięstwo!" W taki właśnie sposób wygrano praktycznie wszystkie ważniejsze bitwy naszej epoki - hrabia Tołstoj jest tego gwarantem... Coś podobnego stało się także z podpułkownikiem Wybierzniewem, który mimowolnie popadł właśnie w wyżej opisaną sytuację wodza. Za herbatkę z Afrykaninem mogą go zjeść z kopytami - Nikołaj rozumiał to zupełnie doskonale. Nie aresztujesz - spytają: "Dlaczego nie aresztowałeś? Siedziałeś przy tym samym stole i nie aresztowałeś!.." Odejść?... Nika powiedziała: tylko po moim trupie... Dobrze, przypuśćmy, że przestąpię przez jej trupa... Wszystko jedno - przecież spytają: "Jak to, no...? Znałeś miejsce schadzki, wiedziałeś o której - dlaczego nie zwinąłeś ich wszystkich za jednym zamachem?..." A po co mu to?... Przez piętnaście minut Wybierzniew, pogrążony w tępej rozpaczy, nie dostrzegał wyjścia z sytuacji. A potem dotarło do niego to samo, co do dowódcy: zamyślił się jeszcze na sekundę - nagle na jego pięknej twarzy pojawiło się wyrażenie, stosowne do wypowiedzianych, historycznych słów: "Do h... z tym wszystkim! Jak do końca - to do końca!..." I podpułkownik Nikołaj Wybierzniew rozkazał odtrąbić zwycięstwo. - A więc, tak... - powiedział, zdecydowanie wstając z fotela. Wetknął palec wskazujący we wpadła pierś Pankracego. - Ja - jestem waszym człowiekiem w kontrwywiadzie... O tym, że "Ograbank" i "Niewygoda" są zdekonspirowane, to ja was poinformowałem... Afrykanin - jaki on jest? Tylko cudotwórca czy też jeszcze jasnowidz? "Cherubiny" spojrzały na siebie, wzruszyły ramionami. Zdolności pro-topartorga podczas jego nieobecności w Bakłużynie z pewnością powinny wzrosnąć... Może jest też jasnowidzem... - Jasne - rzekł Nikołaj. - W takim razie trzeba zredukować kłamstwa do minimum... - Odwrócił się do Niki. - Czy potrzeba coś do herbatki? No, nie wiem, ciasteczka, herbatniki... - Ojej! - spłoszyła się Nika. - Herbata! Kup herbatę... - Dobrze, zaraz zejdę... - Podpułkownik zrobił krok w kierunku przedpokoju, niespodziewanie zamarł, jakby porażony jakąś myślą, która - jak można się było domyślić - jest wyjątkowo nieprzyjemna. - Coś mi się nie chce was pozostawiać samych... - z męską bezpośredniością powiedział do Pankracego. - Idziemy razem!... Oto co oznacza: na czas odegrać zwycięstwo! Jeszcze przed chwilą załamany, rozbity, o mało grzebiący siebie żywcem, Nikołaj znowu był skoncentrowany, gotowy do walki, wynalazczy. A jego ostatnie posunięcie najzwyczajniej w świecie wstrząsało swoją wirtuozerią. - Pankracy - jest gos'ciem! - natychmiast rzuciła Nika. - Tego jeszcze brakowało - wysyłać gos'ci po herbatę! Weź Arystarcha... Właśnie takiej reakcji Wybierzniew oczekiwał. - M-m... Arystarcha?... - z powątpiewaniem w głosie zamruczał, mierząc wzrokiem Retiwoja. - Lepiej nie, lepiej niech Arystarch pozostanie tutaj. Tak będzie pewniej... Wszystko, czego teraz potrzebował Nikołaj - to oderwać się od "Czerwonych cherubinów" chociaż na dziesięć minut. *** Ostatni raz w życiu podpułkownik Wybierzniew zbiegł po schodach, otworzył drzwi klatki schodowej. Zbliżał się wieczór. Kiedy odszedł o trzy kroki od schodków, wyciągnął z kieszeni komórkę. - Tol Tolicz? Melduję o sytuacji. Wyszedłem na Afrykanina. O dziewiątej spotykamy się... Potrzebuję twojej sankcji. - A-yyyyy... - Odniósł wrażenie, że generał Wściekły zaczął się jąkać gorzej niż Kulawiec. Widać nie oczekiwał po Nikołaju takiego sprytu... - Co znaczy "a-yyyy"?... Wszystko! Wszystko, rozumiesz? Mam pięć minut - nie więcej!... Zlikwidować go? - A... - Zdaje się, że generał dochodził do siebie. - A dlaczego, właściwie, likwidować?... Jego głos był ciut beczący. - Tolu Toliczu! No co ty, z konia spadłeś?... Przecież to Afrykanin! Łap Kondratycza, rób, co chcesz, ale muszę wiedzieć dokładnie - co mam robić! I pośpiesz się - już nas na pewno podsłuchują! Brak mi słów! Podpułkownik błyskotliwie splótł ostatnią intrygę. Kończące rozmowę zdanie - o podsłuchu - było jak brylant! Niebieski karbun-kuł! Masz! Każde twoje jąkanie, generale, każde beczenie - zapisuje się, przepisuje się. Tym razem nie pomoże ci twój standardowy trick: wydać mętny rozkaz - i w krzaki... - Ach, jeszcze jedno... - już podchodząc do sklepu, Nikołaj dobił ostatecznie generała Wściekłego. - Razem z Afrykaninem w konspiracyjnym mieszkaniu zbiorą się "Czerwone cherubiny"... W ten sposób pojawia się możliwość zdjąć ich wszystkich razem... Generał znowu się zadławił. Nikołaj nie mógł powstrzymać się od złośliwego uśmieszku. Wściekły strzegł "cherubiny" jak źrenicy oka, ponieważ od każdego zamówienia brał po cichu całkiem sporą prowizję. Wy-bierzniew, co prawda także, ale on znał granice... - Zaraz... oddzwonię... - wydusił wreszcie generał i rozłączył się. Nad skrzyżowaniem ulic, niczym kropla atramentu w szklance wody, rozlewał się fioletowy wieczór. W przezroczystym, liliowym zmroku pojawiły się blade obrysy neonowych reklam, wybuchały kwadraty okien. Błogosławiony chłodek dotknął na pożegnanie rozpalone czoło podpułkownika... Wybierzniew kupił cejlońską herbatę, tort i solone krakersy (na wypadek, gdyby protopartorg nie spożywał słodyczy), wyszedł ze szklanego, błyszczącego białymi lampami baraczku. Chciał sięgnąć jeszcze po paczkę papierosów, kiedy ponownie zaterkotał telefon. - No i co, Tolu Toliczu?... - niecierpliwie spytał Nikołaj, przyciskając słuchawkę do ucha. - Jakie polecenia?... - E-e... Pułkownik Wybierzniew?... - słuchawka spytała głębokim, dźwięcznym barytonem. Nikołaj cichutko odchrząknął. - Podpułkownik, Glebie Kondratyczu... - z szacunkiem, ale z godnością poprawił. Na tamtym końcu przewodu zapadło niezadowolone milczenie - myślano. - Nie... - powiedział potem baryton. - Podpułkownik - to brzmi zbyt długo... Lepiej niech będzie - pułkownik... Podpułkownik Wybierzniew - zniknął. Na część sekundy Nikołaj został pozbawiony daru mowy. - Służę Bakłużynowi! - trochę zduszonym głosem powiedział. - Widzę... - z chmurnym zadowoleniem wyrzekł prezydent. - Kiedy i gdzie wyznaczono spotkanie z Afrykaninem?... - O dwudziestej pierwszej zero-zero, Jefrema Niedobrowa dwadzieścia jeden, mieszkanie numer dziesięć... - W takim razie masz zadanie... - baryton stał się bardziej sympatyczny, zabrzmiał bardziej koleżeńsko. - Żadnej strzelaniny, żadnych porwań... - Wyłącznie - być obecnym. Obserwować. To wszystko. Interesują mnie plany protopartorga... Zapamiętaj: od tej chwili podlegasz nie Wściekłemu, a mnie osobiście... Po usłyszeniu tego, Nikołaj całkiem osłupiał z radości. Najbardziej się obawiał, że Gleb Portniagin zażąda natychmiastowego porwania Afryka-nina za wszelką cenę. Zadręczał się rozważaniami, jakby delikatnie przekonać prezydenta o przedwczesności takiej akcji... A tu - pełen consensus!... W dodatku pagony pułkownika... - Pytania są?... - Żadnych, Glebie KondratyczuL. - W takim razie, to wszystko... - prezydent odłożył słuchawkę. Zresztą w doskonałym momencie - Nikołaj już wchodził do klatki schodowej. Chciał schować telefon do kieszeni, ale nie zdążył - znowu zaterkotał. Trzeba było pozostać jeszcze trochę pod daszkiem wejścia. - No? Co zdecydowano? - chciwie spytał generał Wściekły. - Tolu Toliczu... - wyrzekł Nikołaj. - Nie mam teraz czasu... Generał obraził się. - Przecież powinienem wiedzieć... - zaczął urażonym tonem. - Nie powinieneś - ostro przerwał mu Wybierzniew. - Teraz już nie powinieneś. Informacje są ściśle tajne. Przekazać je tobie mogę tylko po zezwoleniu Kondratycza. Rozumiesz - nie mogę, nie proś... W słuchawce zapadła grobowa cisza. Wydaje się, że do generała w końcu dotarło, że jednak go podsiedli... Ze złym uśmieszkiem Wybierzniew wyłączył komórkę, wszedł do klatki schodowej. Niewidzialna wojna z byłym dzielnicowym wstępowała w nową fazę... Na półpiętrze, pomiędzy pierwszym i drugim piętrem, w rogu, umościł się pijany jak bela bezdomny. Kiedy pułkownik zrównał się z pijanicą, zatrzymał się i wyjął papierosy. - Wszyscy mają się ukryć jak najstaranniej... - wycedził, przypalając papierosa. - Pozostać na stanowiskach, ale nosa nie wysuwać... Schował zapalniczkę, energicznym, sprężystym krokiem wbiegł po schodkach. W jego oczach błyszczały gwiazdy - wielkie, jasne. Teraz Ni-kołaja niepokoiły tylko dwie myśli. Pierwsza - o zadziwiającej uległości Afrykanina. Zbyt łatwo protopartorg zgodził się zmienić miejsce spotkania - niby niczego nie zaczął podejrzewać, co już samo w sobie wzbudzało nieprzyjemne podejrzenia. Ale to jeszcze jest w porządku - niedługo się dowiemy. Lecz o drugiej okoliczności, prawdę mówiąc, nawet bał się pomyśleć. Ponieważ nazywała się - Nika Niewyrazinowa... *** Nikołaj Wybierzniew wygasił blask oczu, usunął z twarzy ślady oznak jakiegokolwiek uczucia. Z zatroskanym, zasępionym czołem (skromny urzędnik w randze podpułkownika) wszedł do pokoju, gdzie wycałowała go Nika. Natychmiast też pozbawiła go zakupów. - Rozkazałem swoim, żeby się lepiej ukryli... - burknął, zwracając się do Pankracego. - Ty też lepiej daj instrukcje swoim "cherubinom"... Sam rozumiesz - tłoczą się na chodniku w riasach, kamizelkach kuloodpornych... Będąc profesjonalistą, Wybierzniew rzadko zniżał się do kłamstwa. Ukrywał wszystkie poszlaki i dowody (na ogół) za pomocą prawdy. Oprócz tego, na ulicy obserwowano go (rzecz jasna!) - nie mogli więc nie zauważyć, że idąc do minimarketu przez cały czas rozmawiał przez telefon. Mieszkanie zapełnił szczebiot Niki, z łomotem przesuwano meble, dźwięczały nakrycia i naczynia, nad rozsuniętym stołem niczym spadochron uniósł się rozkładany obrus... Przygotowania do historycznej herbatki szły pełną parą... Przed dziewiątą zaczęli się zbierać zaniepokojeni goście. Nikołaj znał wszystkich, ponieważ wszyscy pracowali dla niego. Na widok kontrwy-wiadowcy tracili dech, stawali jak sparaliżowani - z przestrachem zerkając na swoich szefów, przysiadali się do nakrytego stołu. - No, gdzie jest ten wasz Afrykanin?... - już chyba po raz dziesiąty kapryśnie spytała Nika. - Herbata wystygnie!... Protopartorg nie śpieszył się. Nieprzyjemnie będzie, jeśli - podejrzewając prowokację - w ogóle się nie pojawi... Taka sama myśl, sądząc z wyrazów twarzy, dręczyła Pankracego i Arystarcha nie mniej niż samego Wybierzniewa. Gorzej mogło być tylko w jednym wypadku: Afrykanin niczego nie przeczuł - i rzeczywiście niedługo przybędzie... Za pięć dziewiąta Kulawiec, którego włosy już nie oblepiały wąskiego, pomarszczonego czoła, na podobieństwo strumyczków smoły, ale - puszyste i kędzierzawe - błyszczały czystością, rozkazał zamknąć okna i zasunąć zasłony. Zezując silniej niż uprzednio, nastawił radioodbiornik na zakres fal łyckiego radia. "(...) studiujemy cytaty z Pisma świętego - uprzejmie oznajmił piękny kobiecy głos. A więc: "Nie miłujcie świata ani tego, co jest na świecie!" Pierwszy listśw. Jana Apostoła . Zapisaliście?... Doskonale! Następny cytat: "Strząśnijcie proch z nóg waszych!..." Ewangelia św. Mateusza". Zapisaliście? Znakomicie!... "Nie będziesz miał bogów innych oprócz Mnie!..." Księga Powtórzonego Prawa "... A teraz, wszyscy razem - chórem!..." Z głośnika popłynął - zgrany, żarliwy i silny śpiew: Wyrzeczemy się starego świata, jak każe pokora, Strząśniemy jego brud i proch z naszych nóg! Nie potrzebujemy złotego cielca-idola ... Następnie w śpiew harmonijnie wplątał się dźwięk dzwonka u drzwi. To przyszedł Klim Jezusów. Z nim pojawił się jeszcze ktoś - okazało się później, że był to Afrykanin. Nie poznawany przez nikogo, protopartorg usiadł naprzeciw Wybierzniewa. Poskrzypując krzesłem rozejrzał się po zebranych. Spotykając się spojrzeniami z pułkownikiem, nachylił się do niego przez stół, po przyjacielsku zapytał półgłosem: - Czy ty, miły panie, nie jesteś przypadkiem z kontrwywiadu?... - No, dlaczego przypadkiem?... - z opanowaniem odpowiedział tamten. - Z kontrwywiadu... - I pewnie szycha, nieprawdaż?... - Oczywiście... Nie rozpoznawany protopartorg z szacunkiem skinął głową. Albo - możliwe - po prostu ukrył uśmieszek, pochylając głowę... Za oknem kuranty Jefrema Wielkiego wyraźnie wybiły dziewiątą. Uczestnikom schadzki nagle spadła mgła z oczu: zobaczyli, że Afrykanin jest tutaj - oto on, już pośród nich... Wszyscy oniemieli - nawet radio. Nawet Nika! Protopartorg wstał, chrząkając złożył zebranym niski pokłon, co - biorąc pod uwagę jego korpulencję - nie było takie proste. - Każdemu - według potrzeb... - przeciągle powiedział w cmentarnej ciszy, podobnej do tej, która zapada przed rozstrzelaniem. Zebrani poruszyli się. Wstali. - Zaprawdę według potrzeb... - zaszumiała odpowiedź - wystraszonych i niezgranych głosów. - Amen... - z satysfakcją zakończył protopartorg. Dał znak przyzwolenia - siadajcie. Przed tym, zanim usiedli, wszyscy przeżegnali się - nie wyłączając Wybierzniewa. Postępek grzeczny, ale ryzykowny: Nikołaj nie miał kamizelki kuloodpornej, był tylko w marynarce, zaklętej przed ciosem białą bronią i przed kulą. Po przeżegnaniu się, czar, do jasnej cholery, zniknął... Teraz pozostawała tylko nadzieja, że dzisiaj nie dojdzie tutaj ani do strzelaniny, ani do rozróby z użyciem kozików... - Afrykanin! - zapiszczała Nika, przytomniejąc. Wybierzniew zachmurzył się, nie próbując sobie nawet wyobrazić, co nastąpi później. Pankracy i Arystarch najwidoczniej odczuwali to samo. - Nalewaj, dziewczyno, herbatkę, nalewaj... - łaskawie i powoli rzekł w plamistej i wibrującej ciemności Afrykanin. - A chusteczkę swoją, szeroką - zawiąż, zawiąż, jeśli łaska... Nieładnie tak, z roztrzepaną... Nikołaj zmusił się do ostrożnego rozwarcia oczu. To, co zobaczył, oszołomiło go. Nika, bojaźliwie patrząc na protopartorga, pokornie zawiązywała pod podbródkiem końce czerwonej chusteczki... Wybierzniew nie należał do strachliwych (do kontrwywiadu innych nie biorą), ale teraz poważnie się przestraszył. Lepiej niż ktokolwiek z obecnych rozumiał, na ile niebezpieczny jest Afrykanin. Przejście granicy po wodzie, niczym po lądzie, cud z kulą, członek, który wyrósł na pięcie pechowego złodziejaszka... Ale żeby tak - rzucając kilka niedbałych słów - usadzić Nike Niewyrazinową!!!?... Tak, teraz stało się jasne: pojawia się pytanie, kto tu kogo zwabił na herbatkę...!? Pułkownik powtórnie natężył siły, ośmielił się spojrzeć wprost na groźnego współrozmówcę. Portret opisowy Afrykanina znał doskonale na pamięć, ale pośród opisywanych znaków szczególnych brakowało tego - najbardziej istotnego... Protopartorg był do kogoś - w sposób nieokreślony - podobny... Wybierzniew nerwowo próbował sobie skojarzyć: do kogo konkretnie?... Tymczasem Afrykanin, z widocznym zadowoleniem, upił łyk herbaty, nadgryzł krakersik (słodyczy najwidoczniej nie uznawał) i żując, powiedział - ciągle tak samo spokojnie, powoli, rytmicznie: - Co powinna ludziom dać Przenajświętsza Rewolucja?... Przez jakiś czas wszyscy w zamyśleniu czekali na dalszy ciąg. Potem doszło do nich, że pauzę uczyniono nie dla piękna retoryki, że protopar-torg, rzeczywiście, interesuje się zdaniem obecnych. - Wolność... - po odkaszlnięciu odważył się powiedzieć Retiwoj, za co został obdarzony przychylnym spojrzeniem. - Właśnie, wolność... - jakby lekko zadziwiony błyskotliwością Arystarcha, zgodził się protopartorg. Przenikliwie spojrzał na otaczających go spod kosmatych, srokatych brwi. - A skąd ją wziąć?... Ktoś chrząknął, ktoś mrugał oczyma, ktoś spuścił głowę... Wyjątkowo zaskakujące było to pytanie!... Zapadła cisza, w której słychać było tylko wyraźne postukiwanie dzióbka czajnika o brzeg filiżanek - milcząca Nika w czerwonej chusteczce obchodziła stół, obsługiwała gości. Jaki koszmar! - Żeby dać komuś wolność - pouczająco mówił Afrykanin - trzeba ją najpierw komuś odebrać... Inaczej przecież nie będzie co dawać... A komu ją można odebrać? Wszyscy wyczekująco spojrzeli na Retiwoja. Odpowiadaj, do diabła-przecież nikt ciebie za język nie ciągnął... - Czarodziejom?... - zaproponował bez nadziei. - Ilu ich jest, tych czarodziei? - lekceważąco wymruczał protopartorg. - Jeden, drugi - i to wszystko! Nie, jeżeli u nich dobrze poszukać, to znajdzie się jej tam sporo. Ale jeśli złożymy ją całą do kupy - okaże się, że nie ma nic... Dlatego jedyne możliwe wyjście - to odebrać wolność tym, którym nie mamy zamiaru jej dawać... Znowu zrobił pauzę, dojadł krakersa. Pozostali machinalnie złapali za porcelanowe uszka swoich filiżanek, ale napić się - nie zdecydowali się. - Jak myślicie: odbierzemy?... - zapytał Afrykanin, powoli ocierając wąsy i brodę z okruszków. Zebrani milczeli, wpatrując się ze skupieniem, ze zmarszczonymi czołami, w serwis do herbaty. - Nie odbierzemy! - skandując, jakby stawiał kamień na kamieniu, cegłę na cegle, odpowiedział sam sobie protopartorg. - Jeśli sami nie odda- dzą - w żadnym razie nie odbierzemy... Widać trzeba, żeby sami oddali... Jak?... - Spojrzał na wszystkich obecnych chytrym wszystkowiedzącym spojrzeniem. - Klim!... Słyszałem, że przyjmowałeś wkłady pieniężne od ludności... Jak to robiłeś? Klim Jezusów, pełny, różowawy blondynek z twarzyczką o prosiccych rysach, zadrżał, wytarł spocone dłonie o wypukły brzuszek. - N-noo... Wiadomo... Pod procenty... - Pod procenty!... - wieloznacznie powtórzył Afrykanin, wznosząc gruby palec wskazujący. - Oto, gdzie pies pogrzebany!... Dajcie nam waszą wolność, a my ją potem wam zwrócimy z procentem... Przynosili, Klimie?... - No, jakże... Przynosili, oczywiście... - A dlaczego? - Panował kryzys... - wyjaśnił Klim, nastroszony swoją nietaktownością. - Oprócz tego obiecaliśmy największy zysk... - Kryzys!... - cichutko rzucił protopartorg, unosząc brwi i tajemniczo wytrzeszczając oczy. - A to oznacza, że z pieniędzmi było kiepsko. Tak samo jest z wolnością! Trochę ich przyciśnie - to zacznie do nas walić cały lud, przyjdą oddawać pod procenty swoją wolność... A przecież obiecamy im te procenty!... Dwieście, trzysta... A choćby nawet - tysiąc!... - A-ałe... ale potem przecież trzeba będzie wszystko oddawać! - przypomniał ktoś ze strachem. Afrykanin obdarzył pytającego łaskawym, ojcowskim spojrzeniem. Znowu odwrócił się do Jezusowa. - Klimie!... - wezwał go. - Właśnie!... A ty, czy zwróciłeś pieniądze wpłacającym?... Pełniutki blondyn poróżowiał jak przypieczony na wolnym ogniu, tak jak umieją się rumienić tylko pełni blondyni. - Zwrócę! - obiecał żarliwie. - Z procentami! Słowo honoru ekspropriatoraL. No, rzecz jasna, jeszcze nie teraz... Trochę później... - O - oo... - z zadowoleniem ciągnął Afrykanin. - Tak samo będzie z wolnością... Zwrócimy. Ale nie teraz. W świetlanej przyszłości. A tymczasem - poczekajcie... Weteran podziemia Markieł Sotow, z twarzą całą pomarszczoną w głębokie fałdy, westchnął smutnie, podrapał się w przeświecającą poprzez rzadką siwiznę głowinę. - Co, Markieł? - współczująco zwrócił się do niego Afrykanin. - Skomplikowane?... - A co, czy nie?... - odezwał się ten, zdenerwowany. - Jeśli ciebie Nikodemie posłucha się - rozum można stracić. Wcześniej to wszystko jakieś prostsze było... Było jasne, kto jest winny, wiadomo było także - co robić... Wiesz, co ja ci powiem? Niepotrzebnie wtedy wszystkich żydków wybiliśmy... Trzeba było chociaż parkę, na rozród, zostawić... Nagle - jakby zasłona spadła mu z oczu - Nikołaj Wybierzniew zrozumiał, do kogo jest podobny protopartorg. Poprzez cielesną powłokę Afry-kanina z każdą sekundą coraz wyraźniej przebijała się twarz zupełnie innego człowieka, znana Nikołajowi aż do najdrobniejszego szczegółu. Ta sama miękka, a równocześnie władcza maniera mówienia, ta sama państwowa niespieszność i przekonanie o tym, że każdy jego gest - stanie się dorobkiem historycznym... Protopartorg Afrykanin był dokładną kopią Gleba Portniagina - bez względu na dzielące ich wszystkie zewnętrzne różnice. Obywatel spyta: "No i co? Przecież to byli przyjaciele!" Właśnie dlatego jest zwykłym obywatelem...? Wybierzniew był psychologiem praktykiem. Dobrze wiedział, że podobni do siebie ludzie rzadko zostają przyjaciółmi... Nie, chwilowo, oczywiście, mogą się zaprzyjaźnić. Szybko jednak każdemu z nich zacznie się wydawać, że przyjaciel złośliwie go przedrzeźnia... Kończy się to wszystko, rzecz jasna, wieczną niezgodą... Któż by chciał, powiedzcie, mieć przy sobie stale zwierciadło? W dodatku - krzywe?!... A Gleb Portniagin i Nikodem Ludzki przez kilka lat z rzędu (aż do pechowego włamania do magazynu z artykułami żywnościowymi) przyjaźnili się - na poważnie... Pozostało jedynie założyć, że w młodości mieli zupełnie różne charaktery. A podobieństwa nabyli wskutek wieloletniej, żarliwej wrogości... Walcząc ze sobą na śmierć, a nie o napełnienie pustego brzucha, każdy z byłych partnerów niezauważalnie, bezwiednie formował się na podobieństwo przeciwnika... Zresztą nie ma w tym żadnego paradoksu. Weźmy, dla przykładu, złote czasy, o których niedawno z taką tęsknotą wspominał weteran podziemia Markieł Sotow. Dlaczego antysemici - co do jednego - wyróżniali się z masy narodu kłótliwą, żydowską naturą? Wszystko to jest bardzo proste. Żeby pokonać silnego, trzeba samemu stać się silnym. Żeby pokonać chytrego, trzeba samemu być chytrym. Zęby pokonać Żyda... Tak-tak, właśnie tak... - - Tak więc, tutaj pojawia się właśnie ta kwestia... - zamyślony Afrykanin kontynuował nie śpiesząc się. - Czy ludność Baklużyna gotowa jest oddać swoją wolność na procent?... Nie, nie jest gotowa. Jeszcze ich nie przycisnęło tak, jak należy... A więc, najważniejszym zadaniem "Czerwonych cherubinów" staje się dokręcić śrubę... A czym się zajmują "Czerwone cherubiny"?... Diabli wiedzą czym, przebacz mej grzesznej duszy, Panie!... Choćby, na ten przykład, wziąć - Pankracego... Człowiek jak krzemień, nie można też mu odmówić porządności... - Bo jeśli odmówisz, zastrzeli - cichutko, nie bez złośliwości przymówił pełny blondyn, Klim Jezusów. Pankracy natychmiast się obrócił - wpatrzył się w Klima. - Może zastrzelić... - z szacunkiem zgodził się Afrykanin, także, jak widać, mający czułe ucho. - No, w jaki sposób ten człowiek-krzemień starał się przybliżyć dzień nadejścia naszej Przenajświętszej Rewolucji? Ano - nijak. Przetrzebił połowę parlamentu, ubawił naród, uradował bulwarową prasę... Pankracy!... - z delikatnym wyrzutem mówił protopartorg, odwracając się całym ciałem do Kulawca. - Nie rozumiem: straciłeś rozum, czy co?... Napadasz na niewinnych ludzi, a przestałeś napadać na tych, którzy są rzeczywiście winni! Czyż tak się robi rewolucję? O, popatrz, okap domu towarowego trzyma się na jednym zaklęciu! No to przeżegnaj go krzyżem raz, a jeszcze lepiej - pokrop solidnie kropidłem - runie... Może jeszcze przy okazji kogoś zmiażdży! Wtedy naród wybuchnie... To nie na czarodziei, zrozumie, a na nas gruzy spadają... Jednym słowem - trzeba jeszcze popracować nad narodem, popracować... Afrykanin przerwał swoją orację, podniósł filiżankę do ust. Wybierz-niew wykorzystał tę okazję, obejrzał spod oka wszystkich zebranych. Pankracego męczyły dreszcze. Po pierwsze - nie zgadzał się, a po drugie - czuł się obrażony. Pozostali w ciszy kiwali głowami - czy to dziwiąc się mądrości protopartorga, czy też - na odwrót. Wielkooka Nika siedziała pokornie przy odległym końcu stołu, z zachwytem wlepiała oczy w Afry- kanina... Jak młoda topola w czerwonej chusteczce... W końcu filiżanka z brzękiem dotknęła spodka. - Patrzycie na mnie, myślicie... - z westchnieniem ciągnął Afrykanin. - Po co, do cholery, ten stary baran przeszedł granicę? Po wodzie, jak po lądzie... Czemu nie siedzi w swoim Łycku!?... Po takich słowach wszyscy natychmiast przestali kiwać głowami. Nawet Pankracemu trochę przestała drżeć makówka... Sądząc ze wszystkiego, protopartorg zakończył słowo wstępne. Zsunął surowo kosmate, sroka-te brwi, oparł brodę o pierś, znowu zamyślił się. Tym razem na długo. - Marność nad marnościami... - powiedział, podnosząc mądre, napełnione głębokim bólem oczy. - Nie chcemy pamiętać, że gdyby obok nie leżał prawosławny, socjalistyczny Łyck - Gleb Portniagin wykosiłby podziemie - jak pokrzywy... Ale - strach!... Wie, paskudnik, że wzdłuż granicy stoją gotowe do boju, samobieżne deszczownice "Fregata"... Jak przejadą, kropiąc wodą święconą - mało co się tutaj ostanie! Dlatego chce wciągnąć NATO... Cholera, kto mnie tu cały czas za riasę szarpie?! Wszyscy zadrżeli, dziko spojrzeli po sobie. Myśl o tym, że ktoś z obecnych mógł pod stołem szarpać za kraj riasy Afrykanina, nie mieściła się w głowach. Protopartorg zmarszczył się, z chrząknięciem wsunął rękę pod białe jak cukier, zwisające fałdy obrusa, i - ku zdziwieniu wszystkich obecnych - wyciągnął za skórkę sporego skrzata jasnoszarej maści. - Ba! - rzekł groźnie i kpiąco. - Anczutka? A ty, bratku, skąd się tu wziąłeś?... - A on... A ona... - wczepiony pazurkami w riasę skrzacik wskazywał palcem to na Nike, to na Arystarcha... Z radością zaczął donosić na wszystkich po kolei. - Wydziergała koronkowe pantalony dla mnie!... A on chciał mnie spryskać święconą wodą!... - Aj-aj-jajaj... - rozżalił się Afrykanin. - Niedobrze... Niedobrze jest męczyć boże stworzenia... - Obejrzał zebranych. Tylko Klim Jezusów domyślił się, żeby przybrać przymilny wyraz twarzy (co zresztą upodobniło go już w stu procentach do prosięcia). Pozostali patrzyli na jasnoszarą siłę nieczystą ze speszonymi i pełnymi odrazy minami. Weteran podziemia Markieł Sotow odsunął się, podniósł trzy palce, wyraźnie mając zamiar przeżegnać skrzacika, ale kiedy jego spojrzenie zderzyło się ze wzrokiem protopartorga - podniesione palce skuliły się, opadły, wpełzły pośpiesznie pod stół... - - Co za pięknoduchy?! - podniósł głos Afrykanin na wszystkich za jednym zamachem. - Gdzie jesteście? W Łycku czy w Bakłużynie?... Choć to nieczysta, ale mimo wszystko - siła!... Widzicie ich, nosy na kwintę! Dojdziecie do władzy - wtedy strójcie sobie miny, ile się da!... A tymczasem - przyda się nam każdy sojusznik - czysta siła, nieczysta... Nikt już nie śmiał szepnąć jednego słówka. Protopartorg jeszcze raz parsknął z niezadowolenia, ale - jak się wydawało - powoli się uspokajał... Burza przeszła bokiem. - Tak, o czym to ja?... - rzekł Afrykanin, gładząc szeroką dłonią delikatną jasnoszarą sierść. Skrzacik z zadowoleniem zamruczał. - Ach, tak, Łyck... Łyck pomaga nam we wszystkim. My pomożemy Łyckowi... Dla Łycka nadchodzą ciężkie czasy... Przybliżenie ich - jest naszym świętym obowiązkiem! Jeśli wiara nie została zahartowana w płomieniu - grosza nie warta... To - po pierwsze. A po drugie... Świątynia. No, jak można przetrzymać ciężkie czasy bez świątyni? - Afrykanin zatrzymał się, spojrzał na siedzących pytającym wzrokiem. Ci ze skruchą pokręcili głowami, ich miny wyrażały pełne współczucie. Tak, bez świątyni w ciężkie czasy - można tylko lec - i umrzeć... - Co trzeba konkretnie zrobić?... - ciągnął cudotwórca. - O tym powiem każdemu oddzielnie - w najbliższym czasie... No, a teraz... Protopartorg nie dokończył, ponieważ w nocy za oknem coś ogłuszająco wybuchło, okna zadrżały, fala uderzeniowa na oścież otworzyła lufcik. Aleja Niedobrowa wypełniła się wystraszonymi, zadziwionymi krzykami... - Pankracy... - otrząsając się ze zdziwienia, z wyrzutem powiedział Afrykanin. - No, co ty? Nie mogłeś wybrać lepszej pory? To twoja robota?... - N-n-n... - zaczął Kulawiec - bezradnie popchnął łokciem Arystarcha. - Nie nasza... - pośpiesznie wyrzekł Retiwoj. - Na dzisiaj w ogóle niczego nie planowaliśmy... Oprócz odzyskania materiałów kompromitujących, rzecz jasna... Wtedy protopartorg uważnie spojrzał na Wybierzniewa. Ten tylko lekko potrząsnął głową. A ponieważ marynarka już i tak była pozbawiona czarów, powtórnie nakreślił ręką znak krzyża - jestem niewinny, ja... - Żyjecie sobie z rozmachem. Hałaśliwie... - zauważył Afrykanin. Wstał, jak uprzednio trzymając skrzata na rękach. - No, cóż... Dziękuję, gospodyni, za herbatę!... Posiedzieliśmy sobie - czas wiedzieć, kiedy wyjść pora... Wytrawny polityk Klim Jezusów przybliżył się do protopartorga, z przymilną miną podrapał Anczutkę za uchem. - Rozchodzimy się pojedynczo? - z troską zapytał weteran podziemia Markieł Sotow. - Dlaczego pojedynczo?... - zdziwił się protopartorg. Chytrze zerknął na Nikołaja. - Rozchodźcie się jak chcecie... Czy tłumnie, czy parami... Dobrze mówię, nieprawdaż, pułkowniku? Za stołem pozostali we dwoje: Wybierzniew i Nika - oboje w pełni osłupiali. Szczególnie Nika. Z zastygłym, zachwyconym uśmiechem, z natężoną uwagą wpatrywała się w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Afrykanin. Żadnych innych oznak życia nie okazywała... Ciekawe, czy to z nią tak na długo...? Och, jakby było dobrze!... Nikołaj wyciągnął komórkę. - Co to był za wybuch?... - ze zmęczeniem zapytał. Po usłyszeniu odpowiedzi o mało nie upuścił słuchawki. Poinformowano go, że przed piętnastoma minutami wprost przed wejściem do firmy "Ograbank" nieustalone osoby spowodowały wybuch samochodu osobowego wyładowanego dynamitem. Środek budynku osypał się. Sąsiednie budynki też zostały uszkodzone, ale lekko. Liczba ofiar - właśnie się ustala... Wprost przed wejściem do firmy "Ograbank"?... To jest tam, gdzie - zgodnie z pierwotnym zamiarem Afrykanina - powinno dojść do spotkania... B-bardzo ciekawe! Ktoś rozpoczął polowanie na protopartorga... Ale kto? Kontrwywiad - wykluczone, "Cherubiny" - właściwie także... Przestępcy? A po jakiego czorta bakłużyński światek przestępczy miałby chcieć sprzątnąć Afrykanina?... Służby specjalne NATO?... Bzdura!... W ten sposób mogliby się pozbawić sojusznika... A może jednak, mimo wszystko, przypadkowy zbieg okoliczności?... Lokalne, tubylcze rozliczenia z "Ogra-bankiem"?... - PieseczkuL. - pisnęła, nagle ożywając Nika, zrywając z głowy czerwoną chusteczkę. - Mój ty mądralo!... Ten twój Afrykanin to istne cudo! Grzeczny! Taktowny!... A jak damie rączkę całuje!... ...Nikołaj, któremu jakoś udało się zbiec na ulicę, natychmiast połączył się z prezydentem. - Natychmiast przyjeżdżaj do mnie! - rozkazał gwałtownie Portniagin, po wysłuchaniu krótkiego raportu pułkownika. - Opowiesz wszystko po kolei... *** Prezydent był ponury. Zaproponował Wybierzniewowi krzesło, rozkazał przystąpić do szczegółowego opowiadania, sam zaś stał. Następnie zaczął się przechadzać po gabinecie, od czasu do czasu gwałtownie odwracając się do pułkownika i pytająco wpatrując się w coś za jego plecami. Nikołaj nawet raz obejrzał się, wyczuwając odpowiedni moment, ale - rozumie się - nikogo z tyłu nie odkrył... Najwidoczniej wpatruje się w astral... - A ty sam co o tym sądzisz?... - warcząco spytał prezydent. - Rozgryzł ciebie? - Myślę, że tak... - uczciwie powiedział Nikołaj. Kłamstwo jest zawsze głupotą, a już w takiej sytuacji - tym bardziej. Na pewno za plecami znajdują się straszki. Trochę rozminiesz się z prawdą - od razu wydadzą. - Rozgryzł... Odchodząc, nazwał mnie pułkownikiem... Wyznanie Wybierzniewa Gleb Portniagin przyjął z wyraźnym zadowoleniem. Jego duże usta ułożyły się w coś podobnego do uśmiechu. Odnosiło się wrażenie, że prezydent do jakiegoś stopnia czuje się nawet dumny z Afrykanina. Nikołajem znowu wstrząsnęło nieuchwytne podobieństwo dwóch zaklętych wrogów... - Twoje wnioski!?... - Protopartorg nie ma nadziei na przewrót państwowy w Bakłużynie... - ze skupieniem, rozważając każde słowo, rzekł pułkownik. - Sam widzi, że naród nie powstanie. Na ile zrozumiałem, zabiera się do przeciwstawienia NATO Łyckowi, a podczas zawieruchy chce zrzucić Porfiriusza i zostać samemu Patriarchą. Myślę, że jutro można oczekiwać serii prowokacji, no... - Nikołaj zrobił pauzę. - Najwidoczniej, jednak - ikona... Leżący na biurku długopis niespodziewanie powstał, potem upadł, zaczął kręcić się w miejscu. Prezydent jedynie zerknął z niezadowoleniem i pogroził długopisowi palcem. - Tak, ja też tak sądzę, że... ikona - mówił zamyślony, ponownie odwracając się do Nikołaja. - Pułapka w etnograficznym - zastawiona?... - Tak jest. Wzmocnić? - N-n... Nie, nie warto... - po chwili wahania rzucił prezydent. - Wiesz, co najlepiej zrobimy?... Zdejmiemy pułapkę. Całkowicie... Pułkownik uniósł brwi, a potem jego twarda, męska twarz zmiękła, nawet trochę zaczęła obwisać... Odniósł wrażenie, że Portniagin zdecydował się poprzeć wszystkie tajne zamiary Nikołaja Wybierzniewa... W poczekalni na pułkownika czekał generał Wściekły. Już się dowiedział - można się domyślić. Złapał Nikołaja pod łokieć, bojaźliwie się oglądając, wyciągnął na korytarz - jak najdalej od oczu sekretarza. - No, dzięki Bogu, żyjesz! - błądząc spojrzeniem zaczerwienionych oczu wyszeptał. - Kiedy wybuchło - pomyślałem sobie: to już koniec... Amen Koli!... Jak się uchowałeś - nie rozumiem... - Po prostu nie spotykaliśmy się w "Ograbanku" - wyjaśnił Nikołaj. Także zniżając głos. - W prywatnym mieszkaniu... Generał spojrzał na pułkownika osłupiały - jego żółtawe oczy nagle zaszkliły się, przestały wyrażać jakiekolwiek uczucia... - A-a... - z szacunkiem rzekł. - To tak... A mnie zameldowano - że w "Ograbanku"... ROZDZIAŁ 11 PORFIRIUSZ, lat pięćdziesiąt sześć, Patriarcha Patriarcha Łycka Porfiriusz był nie w humorze. Nigdy nie cierpiał nieoczekiwanych i niespodziewanych zdarzeń, słusznie dostrzegając w nich wyzwanie dla swojej dalekowzroczności i przenikliwości. - Didim!... - wezwał, wymawiając dźwięki trochę przez nos. Wszedł (zawszasu wystraszony) komsomołobogomolec - jasnooki, siwiutki staruszek o wątłej budowie ciała. Już dawno powinien - ze względu na wiek - utracić członkostwo komunistycznego związku bogobojnej młodzieży, ale Patriarcha uznał, że podeszłe lata nie stanowią przeszkody dla członkostwa. Byle dusza była młoda. - No, o co chodzi, Didim?... - Przełożony Łyckich Cudotwórców ze wstrętem poruszył leżący przed nim na stole, rozłożony, świeży numer "Maga", oficjalnego organu Ligi Czarodziei Bakłużyna. - Prosiłem przecież: nie kropić, nie żegnać krzyżem... Gazetkę przysłano naładowaną, zaklętą - to znaczy, że taką masz mi podać. Staruszek żachnął się, zatrzepotał czarnymi rękawami riasy. - Naprawdę, słowo honoru stalinowca, nie kropiłem i nie żegnałem krzyżem!... - żarliwie zaklinał się. - Może ktoś na cle... - Na cle?... - Patriarcha zasępił się, pomyślał. - Dobrze, idź, sprawdzimy... Aaa... powiedz, żeby zapisano ci naganę... Staruszek-komsomołobogomolec z głośnym trzaskiem kręgów krzyża wykonał głęboki pokłon i - łapiąc głośno ustami powietrze - wyskoczył z celi. Jak każdy doświadczony polityk, Patriarcha Łycka Porfiriusz wyznawał starą regułę: karać natychmiast - wyłącznie niewinnych. Winni - przecież nigdzie i nigdy przed nim się nie skryją, kiedyś na nich też nadejdzie kolej. Przecież nie będą stale winnymi... Patriarcha westchnął i znowu zajął się lekturą wrogiej prasy - przejrzał nagłówki. "BAKŁUŻYNO PRZYGOTOWUJE SIĘ DO POWITANIA WYSOKICH GOŚCI..." Dobrze, niech się przygotowuje... Tak, a to co? "NOWE SZCZEGÓŁY DŻUMACHLIŃSKIEJ TRAGEDII..." To drań!... Tak próbują na nas nasłać skrzydlate rakiety!... Szyby zadrżały - kolejna eskadra amerykańskich samolotów wtargnęła w przestrzeń powietrzną Łycka... Patriarcha jedynie ze złością zmarszczył brwi, przystąpił do czytania drugiej strony. Hm... "PIĄTE KOŁO U WOZU..." A to o czym?... "Uciekające koło prezydenkiej limuzyny łapali wszyscy..." Żartobliwie, żartobliwie... O, widzicie, jacy jesteśmy odważni - nawet kpimy sobie z naszego prezydenta... Reklamy, mnóstwo reklam... Ponad połowa gazety - to wyłącznie reklamy. "FIRMA "NIEWYGODA" SPRZEDAJE HURTOWE ILOŚCI CUKRU. KRADZIONE - SŁODSZE..." Zupełnie się już nie krępują!... A o zbiegłym protopartorgu - ani półsłówka... Porfiriusz odłożył gazetę, zamyślił się. A więc, wierny przyjaciel i współpracownik, aby wiecznie w piekle się smażył, wyczuł niebezpieczeństwo... Pojął, że w legowisku wroga grozi mu mniej niebezpieczeństw niż u przyjaciół. Afrykanin zawsze wyróżniał się polityczną ślepotą, ale takiej małoduszności po nim Porfiriusz, trzeba przyznać, nie oczekiwał. No jak tak - wziąć nogi za pas, uciec? Czyżby protopar-torg nie rozumiał, jak bardzo w tej chwili jego tragiczny zgon jest potrzebny Łyckowi?... Najwidoczniej - nie rozumiał. Nie rozumie. Nie chce zrozumieć!... Przecież jeśli się dobrze zastanowić: kto jest winny tej całej burzy? Kto rozdmuchał w środkach masowej informacji pijacką, zwykłą bójkę łyckich mechanizatorów rolnictwa z bakłużyńskimi - do wymiaru pancernej bitwy pod chutorem Wieprzniki? Kto obiecał zniszczyć w powietrzu specjalną komisję ONZ? Kogo niedawno ogłoszono terrorystą politycznym? Za kim tęskni międzynarodowy trybunał w Hadze? Za czyje postępki już od dwóch tygodni wyją nad Łyckiem turbiny amerykańskich samolotów szturmowych? Kto jest temu winien?... Czy to z powodu Porfiriusza, czy co?! O nie, to nie z powodu Porfiriu-sza... To z twojego powodu, drogi towarzyszu AfrykaninL. Nawet jeżeli założymy, że jesteś baklużyńskim szpiegiem - kogo to usprawiedliwia?... Jeśli o tym zresztą wspominamy... Praktycznie zawsze najbardziej żarliwi i krzykliwi członkowie każdej partii zostali do niej wprowadzeni przez jej wrogów. Na wypadek rozpadu, chuligańskich wyczynów... No i co z tego? Wciągną się w partyjną robotę, będą zasuwać. Nie gorzej niż inni... Swego czasu ludowy komisarz inkwizycji metropolitruk Pitirim przedstawił Porfiriuszowi szczegółową informację o Afrykaninie. Między innymi figurowały tam świadectwa o młodzieńczej przyjaźni z Portniagi-nem, podejrzane włamanie do muzeum etnograficznego, jawnie sfingowana ucieczka z celi aresztu... Niemniej Patriarcha uznał za możliwe wprowadzenie Afrykanina do Biura Politycznego oraz zaliczenie w poczet Łyckich Cudotwórców. No i co takiego - szpieg!... Oznacza to jedynie, że trafił się pracownik-złoto! Tylko swoi - to obiboki! Wrogi agent będzie zasuwał przez okrągłą dobę, żeby tylko nie wzbudzać podejrzeń... No jasne, że bez pewnych strat się nie obejdzie... Zdarza się, że przekaże za granicę jakieś tajne materiały - ale przecież ich, w żadnym wypadku, nie wykorzystają... Jeszcze się nie zdarzyło, żeby wykorzystali!... Na przykład Richard Sorge przekazywał szczegółowo, kiedy rozpocznie się wojna. Kto go słuchał?... A SchellenbergL. Przedstawił wszystkie dane Fiihrerowi - jak na talerzyku, prawie że na palcach wyliczył: nie wolno napadać na ZSRR... Jaki był rezultat?... A przecież to był Sorge! I Schel-lenberg! Co w takim razie mówić o szeregowych wywiadowcach... Ich donosów wcale się nie czyta - nie ma czasu... Krótko mówiąc, szpieg czy nie szpieg - jaka różnica? Najważniejsze - że w danej chwili protopartorg idealnie pasował do roli politycznego przy-głupa... Po pierwsze, można było zepchnąć na niego - przy okazji - grzechy każdej wagi, a po drugie, wszyscy pozostali cudotwórcy wyglądali obok kosmatego, podobnego do zwierza Afrykanina prawie na Europejczyków. "A niech sobie szpieguje! - zdecydował Porfiriusz. - Ale za to - morda, jaka morda!..." Patriarcha nie był wtedy w stanie wyobrazić sobie wszystkich konsekwencji tej nieszczęsnej decyzji... Chociaż - jeśli chodzi o samego proto-partorga - to nie pomylił się ani o jotę. Protopartorg zachował się lepiej niż należało: plótł z wysokich trybun krwiożerczy bełkot, zajadle przyzywał wszystkich do bezlitosnej walki (po kolei) ze wszystkimi... Błąd Patriarchy polegał na czymś innym: był to typowy, odwieczny, fatalny błąd działaczy politycznych... Jakkolwiek byłoby to żenujące, Porfiriusz nie docenił idiotyzmu mas ludowych. Ludowe masy poszły za Afrykaninem... Trudno powiedzieć dlaczego, ale każdemu z nas, w głębi duszy, obowiązkowo chce się być posadzonym, rozstrzelanym, prześladowanym - aż do ostatniego pokolenia. Tę nieszczęsną chętkę zazwyczaj nazywamy dążeniem do porządku i sprawiedliwości społecznej... Tak, mówimy sobie, przycisną mnie. Ale - może nie przycisną... No, sąsiadowi to już na pewno dadzą popalić... Nic więcej, jak zwykła nostalgia. Tęsknota za utraconym, jaskiniowym rajem. Bezbożni antropolodzy po dziś dzień kłócą się o to, gdzie pojawił się praczłowiek... Najwidoczniej, cokolwiek by sądzili - w łagrze. Albo poprawczaku. Tak więc - zadaniem polityka jest wyszukanie w duszach wyborców tej prehistorycznej żyłki. Potem podkręcenie kółeczka, naciągnięcie jej aż do granic wytrzymałości... Dalej to już tylko sprawa techniki... Krzycz, struno, dopóki nie pękniesz! W tej dziedzinie, oczywiście, do Afrykanina nie można było mieć pretensji: żyłkę wyszukał, zagrał na niej tak, że duszę rozdzierało... Dopóki ludność Łycka namiętnie karczowała światła na skrzyżowaniach i biegała po podwórkach sąsiadów z wodą święconą w poszukiwaniu siły nieczystej - dało się to jeszcze wytrzymać. Ale potem doszło do jawnego podsycania nienawiści do Bakłużyna!... Nie, no jasne, że zewnętrzny przeciwnik także jest niezbędny... Bez niego żadne państwo po prostu nie wyżyje. Jaki wielki był Związek Radziecki, a wystarczyło, że ze wszystkimi zawarł pokojowe traktaty - i natychmiast się rozpadł!... Jednak trzeba znać miarę! Po co doprowadzać do wojny?... Ach, protopartorgu, protopartorgu... Rozdrażniłeś NATO, podburzyłeś naród - i dałeś nogę! Zbiegłeś! Kaszę zwarzyłeś, a kto ją teraz zje?... Pojawiła się taka piękna okazja - złożyć siebie w ofierze, wejść do historii, stać się legendą... W głowie się nie mieści!... Patriarcha był nie tylko oburzony - był szczerze rozczarowany filister-skim postępkiem Afrykanina. A uważał się za działacza politycznego! W takim razie bądź tak uprzejmy i pojmij, że sumienie to sprawa delikatna. Od czasu do czasu - jest tak nikłe, że zupełnie zanika... Ale nie do takiego stopnia, no!... Nad Łyckiem gromadziły się obłoki i sepleniły turbiny samolotów. Drżały szyby okien... Od gniewnych rozważań Patriarchę Porfiriusza oderwał tenże sam kruchy jasnooki staruszek-komsomołobogomolec, który już zaliczył dzisiaj jedną naganę cerkiewno-partyjną. Najwidoczniej - wydawało mu się, że to za mało... - Co tam jeszcze u ciebie?... - gderliwie spytał Patriarcha. - Rządowy biuletyn... o stanie zdrowia... - ze strachem zameldował starzec o młodej duszy, kładąc na stole przed Porfiriuszem arkusz maszynopisu. (Patriarcha nie lubił komputerowej techniki). - Afrykanina, czy co?... - zapytał z żółcią w głosie Porfiriusz. - A no, jak tam jego zdrowie?... (Według oficjalnej wersji protopartorg chorował. Przecież trzeba było jakoś wyjaśnić ludowi nieobecność ulubieńca mas!). Kruchutki staruszek stanął na baczność. Jego pergaminowa twarzyczka rozjaśniła się, stała się natchniona. - Ogólnie - stan zdrowia się poprawia, ale możliwe są komplikacje... - szybko zaraportował. - Taak?... - z powątpiewaniem wyrzekł Patriarcha, schylając się nad arkusikiem. - Komplikacje - to świetnie... A, właśnie... Co to za hałas na placu?... Rzeczywiście - można było odnieść wrażenie, że pod oknami wysokiej komnaty-celi zebrał się dosyć liczny tłum na mityng. - Właśnie czekają na komunikat... Chcą zostać dawcami... No... oddać krew dla Afrykanina... szpik, aurę, mózg... Porfiriusz głośno westchnął i zwrócił papier. - Mózg... - powtórzył z niezadowoleniem. - Akurat z mózgiem to u niego wszystko jak najlepiej... Swoim może się podzielić. Aurą także... Dobrze, tekst akceptuję. Idź. Wywieś... Komsomołobogomolec złamał się w pokłonie po pas, wyszedł, a Patriarcha znowu wrócił do przerwanego ciągu nurtujących go myśli... Gdyby Afrykanin okazał się bardziej odważny, albo mniej inteligentny (co, zresztą, jest jednym i tym samym), problem nie pojawiłby się w ogóle. No, pogrzebaliby go. Przydusiliby, jak należy, w tłumie parę nazbyt ciekawskich staruszek, zmieniliby nazwę wsi Gwiazdookiej na miasto Afry-kanińsk... Wznieśliby pomnik na placu, mauzoleum... Potem, pozostałyby już tylko drobiazgi... W tajemnicy przed ludem przeprosiliby Bakłużyno, państwa NATO... Całą winę zrzucono by na nieboszczyka-protopartorga, wykonano by jakiś akt dobrej woli... Można by uznać sprawę za załatwioną, a konflikt - za niebyły!... Ale teraz - jak należy postąpić?... Ogłosić, że Afrykanin zbiegł do Bakłużyna?... Niech Bóg broni! Ameryka nie uwierzy, ponieważ to prawda. A Portniagin, stary wyga, z pewnością będzie wszystkiemu totalnie zaprzeczał: zaneguje zarówno sam fakt przekroczenia zielonej granicy, jak i pozostałe figle Afrykanina, włącznie z cudem z ciążkiem, o którym zameldowano Patriarsze dzisiaj rano... W pierwszym odruchu Porfiriusz chciał wykreślić protopartorga z listy cudotwórców, natychmiast rozgłosić to wydarzenie, ale na szczęście powstrzymała go myśl o tym, że naród go nie zrozumie. Dokładniej - zrozumie, ale niewłaściwie... Z ludem, jak wiadomo, żarty źle się kończą: jak już się poderwie - na łańcuch go nie weźmiesz... Za swojego ulubieńca zniszczą stolicę. W takim razie trzeba będzie bunt uśmierzyć. Armia, oczywiście, nie zawiedzie, ponieważ sumienia obywatelskiego wojskowi z definicji mieć nie mogą - ale organizować strzelaninę wtedy, kiedy nad twoją głową huczą silniki samolotów pokładowych Szóstej Floty?... Jeszcze nigdy w życiu Porfiriusz nie czuł się tak bezsilnym. Jeśli Afrykanin w najbliższym czasie nie zostanie oddany pod sąd w Hadze (albo, chociażby, nagle nie zginie), Amerykanie po prostu przeprowadzą rakieto- wo-bombowe uderzenie na Łyck. Co to dla nich! W zeszłym roku grozili zbombardowaniem Niżnego Czyru - za niewspółmiernie wysoką liczbę pieszych rozjechanych przez samochody... Ludobójstwo, psiakrew! Własny naród uciskają... *** Już pod wieczór, tak jak wyznaczono, pojawił się z raportem szef kontrwywiadu. Ludowy komisarz inkwizycji Pitirim (w s'wieckim świecie - Kudłacz) był zupełnym przeciwieństwem nies'miałego komsomołobogomolca, który siedział w sekretariacie Porfiriusza. Po pierwsze, był nieprzyzwoicie młody, po drugie, zupełnie nieustraszony... Albowiem cóż to jest nieustraszo-ność? To taki stan ducha, kiedy człowiek został zastraszony do takiego stopnia, że jest mu już wszystko jedno... Po trzecie, chytra, żywa twarzyczka młodziutkiego metropolitruka naznaczona była prędzej piętnem chytro-ści niż inteligencji - w dodatku wyraźnie czytelnym! Piętno niewątpliwie przykładano z rozmachem... Innymi słowy, był to osobnik raczej nieoczekiwany na takim odpowiedzialnym stanowisku. Wydawałoby się, że stanowisko ludowego komisarza inkwizycji powinien zajmować mądry starzec, ale to kolejne, powszechnie przyjęte mniemanie jest pomyłką. Sprawa w tym, że skupiając w swoim ręku taką władzę, mądry starzec bez wątpienia zrzuci głowę państwa i zajmie jej miejsce sam. Dlatego na to stanowisko bardziej pasuje obdarzony głębokim zaufaniem młodzian, od którego żąda się tylko jednego: zapału, zapału, zapału. Poza tym wiadomo, że osiągając kolejne stopnie większej władzy, każdy usiłuje jak najszybciej sprzątnąć świadków tego swojego przestępstwa: przyjaciół, doradców, a jeśli starcza niezłomności charakteru - także rodzinę i krewnych. Potem należy usunąć bezpośrednich wykonawców usuwania - powtarza się to kilkakrotnie. Naturalnie, że w rezultacie podobnych rotacji, kadry kontrwywiadu niechybnie ulegają odmłodzeniu. Stąd - młodość, stąd - nieustraszoność, stąd - spryt. - Możliwy jest wariant Che Guevary - marszcząc ostry nosek, oznajmił metropolitruk. Rozwarł cieniutką teczuszkę pozbawioną rozpoznaw- czych naklejek. - Płomienny protopartorg zdecydował się na własne ryzyko ogłosić się prywatnym powstańcem, przejść granicę, rozpocząć wojnę partyzancką z czarownikami na ich własnym terytorium... Próbowano mu wytłumaczyć. Jednak namowy nie podziałały... - Przecież on, według oficjalnej wersji, jest chory!... - przypomniał Patriarcha. - No włas'nie. Pewnie z powodu gorączki, w malignie zdecydował się przejść granicę... - Przypuśćmy... A kto go namawiał? - Wszyscy cudotwórcy pod wodzą Patriarchy!... - bez zastanowienia odbił pytanie dziarski junak. - A jak udowodnisz, że to zrobił?... Bakłużyno - nie wiadomo z jakiego powodu - milczy, nie protestuje!... Młodego metropolitruka zatkało na chwilę. - Tak... - ze słabym żalem w głosie przyznał. Odłożył arkusik na bok. - Dlatego uważam, że bardziej odpowiedni jest drugi wariant scenariusza - trzepał dalej językiem, jakby nic się nie stało. - Zwrócić się jutro do ONZ ze skargą na służby specjalne Bakłużyna: wykradli nam Afrykanina. Potajemnie zabili... Wybuchu gniewu ludu organizować nie będzie potrzeby - sam nastąpi... Patriarcha słuchał ze zsuniętymi brwiami, od czasu do czasu kiwał głową. "Młody... - pomyślał aprobująco. - Rozum pracuje ze strachu jak błyskawica... Tak, dobrze wymyśliłem tę nominację..." Niegłośno chrząknął - metropolitruk natychmiast zamilkł. - A oporu, z powodu swojej choroby, nie mógł okazać... Przecież do tego zmierzasz?... - uściślił Patriarcha. - Ogólne osłabienie, utrata sił... w tym cudotwórczych?... No, przypuśćmy, przypuśćmy... A jeśli spytają: na jaką cholerę był w ogóle potrzebny służbom specjalnym Bakłużyna... Jednak tym razem ludowego komisarza inkwizycji nie udało się zbić z tropu. - Bali się, żeby nie ujawnił ich tajemnic na procesie w Hadze... - W jakiej Hadze?... - otwierając szeroko, groźnie oczy, spytał Patriarcha. - Czy... czy ty wiesz, co mówisz? Że moglibyśmy... my, ulubieńca partii, ulubieńca narodu... wydać tym psom - imperialistom? Tym heretykom?... - Nie, rzecz jasna, że my nie chcieliśmy go wydać... - pospieszył z wyjaśnieniami Pitirim. - Ale w Baklużynie myśleli, że wydamy... Dlatego wykradli... - T-taaak?... - Porfiriusz pomyślał. - A jakie ich tajemnice mógłby ujawnić? - Pozbieramy dokumenty o przestępstwach... Wystarcza nam materiałów... - Dlaczego nie uczynił tego wcześniej? - Przecież Haga - to Haga... - zauważył delikatnie metropolitruk. - Światowy rozgłos... Patriarcha pomruczał, z powątpiewaniem pokiwał głową. - W takim razie okazuje się, że Afrykanin powinien sam zażądać sądu... - Przecież żądał!... - ze świętym przekonaniem podchwycił Pitirim. - Chciał się zjawić w Hadze dobrowolnie, ale my go nie puszczaliśmy... bojąc się o jego bezpieczeństwo... Patriarcha zamyślił się. - Potrzebny trup - w końcu surowo przemówił. - Potrzebny... - ze skruchą potwierdził Pitirim. - A gdy spytają: skąd macie? - Wykradliśmy z bakłużyńskich katowni... - To znaczy, że sami przyznamy się, że nasze siły specjalne penetrują ich terytorium? - No, dlaczego siły specjalne?... Tubylczy patrioci wykradli - nam przekazali... - Hmmm... - rzekł Patriarcha. Ciągle jeszcze się wahał. - A jak planujesz zabić? - spytał wręcz. Pitirim chrząknął. Prawdę mówiąc, zadanie wydawało mu się nierozwiązywalne. Dopóki Afrykanin jest żywy, nie można go w żaden sposób pozbawić statusu cudotwórcy! A dopóki ma status cudotwórcy - zamach nie ma sensu: ani kulą, ani nożem go nie dosięgniesz... - N-no, może... jakoś tak... wykreślić go z listy?... - z nadzieją powiedział. - Jak?... - zduszonym głosem spytał Patriarcha. - Jak to zrobisz bez rozgłosu?... A w niego wierzy trzy czwarte wyborców!... Chcesz ich przekonać, że nie...? Idź - przekonaj!... - Młodziutki ludowy komisarz inkwizycji skurczył się, zmartwiał. - Spróbować dynamitem? - zaproponował z rozgoryczeniem. - Zwariowałeś? - wykrzyknął Patriarcha. - Dynamitem!... A co wtedy w ONZ będziesz pokazywał? Kłaki?... **# Za oknami wysokiej celi Patriarchy niczym czarna, ślepa ściana górowała dwunasta godzina nocy (według czasu łyckiego). Sam Porfiriusz zasiadał za stołem. Ponuro wsłuchiwał się w złowieszczy szum dobiegający z nieba nad stolicą. "Night Marę" Szóstej Floty USA wznowiły rozpoznawanie celów. Widać, za mało im było jednego wypadku... Cała ta historia z Afrykaninem zadręczyła Porfiriusza tak, że parę godzin temu wyrzucił ze składu Biura Politycznego i wysłał na emeryturę wiekowego protopartorga Wasilija, który był na tyle nieostrożny, że swoją powierzchownością przypominał Afrykanina. W dodatku sformułowanie uzasadnienia brzmiało przerażająco: "Zwolnić z zajmowanego stanowiska w związku z ostrą niewydolnością serca..." Cicho zabrzęczał, po czym usiadł na lewej ręce Patriarchy przezroczysty, chudziutki komar. Najwidocznie przyleciał skądś zza Dżumachlinki. Łyckie komary na takie bluźnierstwo po prostu by się nie odważyły... Każdy, będący na miejscu Porfiriusza, od razu posłałby go tam, gdzie diabeł mówi dobranoc - rozmazując jednym uderzeniem. Ale Patriarcha na wskroś był politykiem. Pokiwał ze współczuciem głową, z delikatnym wyrzutem obserwował jak, po wypiciu rubinowej kropelki rozdyma się brzuszek bezmyślnego krwiopijcy... "Po co tyle wypijasz, głuptasie? - wydawało się, że mówiły żałośnie oczy Porfiriusza. - Mnie nie ubędzie, ale mógłbyś chociaż pomyśleć o sobie..." W końcu opity komar ocknął się, zahuczał z natężeniem, popróbował się zmyć. Za późno. Przesadził. Wypita krew pociągnęła go w dół... Dopiero wtedy Patriarcha westchnął i pogroził palcem spadającemu owadowi... - Och, ty antychryście!... Tego niewielkiego wstrząsu wystarczyło, choć może doszło do jakiegoś zwykłego, niechcianego cudu, z których słynął Patriarcha, bo brzuszek natychmiast pękł, oblewając blat stołu krwią niewinnego, a sam komar (właściwie tylko jego górna połowa) uniósł się, brzęcząc, pod sufit... Czy nie tak jest z człowieczą duszą?... Nagle Patriarcha zaniepokoił się. Wstał, przeszedł się po celi, wyjrzał przez okno... W dole świecił złotymi ogniami nocny Łyck... Daleko, nad czteropiętrowym sklepem "Akcesoria kultowe" płonęły jasnoczerwone, neonowe literzyska: "DZIĘKI BOGU!" Stolica spokojnie pogrążała się w sen... A mimo to, coś się wydarzyło przed sekundą... Coś bardzo, bardzo ważnego... Zresztą, chyba nie tutaj - za Dżumachlinką... Jasnowidz nie pomylił się. Właśnie w tej samej chwili przed budynkiem, w którym mieściła się firma "Ograbank", gdzie powinno było dojść, według pierwotnego zamierzenia Afrykanina, do spotkania "Czerwonych cherubinów", wybuchł samochód osobowy pełen dynamitu... - Dziecię moje... - świętoszkowato wyrzekł Porfiriusz. - Przecież w zasadzie dogadaliśmy się: żadnych wybuchów... - Ten wybuch nie jest nasz - bronił się pobladły Pitirim. Odwaga odwagą, ale na widok takiej pokory każdy stchórzy. Pokora, zdaniem Dostojewskiego, to - ogólnie rzecz biorąc - ogromna siła, a już pokora Patriarchy... Od razu można zamawiać trumnę. - Nie nasz, mówisz? - z miną nierozumiejącego dziecka zapytał Porfiriusz. - To czyj, w takim razie?... - Trudno powiedzieć... Sprawdzamy... Najważniejsze - nie było tam Afrykanina... Pewnie wyczuł niebezpieczeństwo... zebrał podziemie pod innym adresem... Oczy Patriarchy dobrotliwie rozjaśniły się, przenikając grzeszną duszę metropolitruka aż po samo dno... Wystraszył się - więc nie kłamie. W takich sytuacjach kłamią bez strachu i namysłu. Najwidoczniej, rzeczywiście ten wybuch nie jest dziełem jego rąk... - Nawet jeżeli nie nasz!... - w końcu wywarczał Patriarcha, ponownie stając się czepliwy i gderliwy. (Pitirimowi od razu kamień spadł z serca). - To co ty robiłeś?... Dobrze, że chociaż Afrykanin uchronił siebie! A gdyby rozwaliło go w drobny puch?... Od razu pojawiłaby się legenda: żyje, ocalał, to pokazał się jednemu, to ukazał się innemu, tam się pojawił... A jak potem zaprzeczysz? Przecież bez trupa będziemy jak bez rąk! - Porfiriusz parsknął, pomilczał, potem spytał: - Co Bakłużyno? - Milczy... Najpewniej uważają, że to robota prołyckich elementów. - Tak, to zrozumiałe... Myślisz, że już zdążył komuś tam obrzydnąć?... Komu? - Jutro wyjaśnimy!... - ożywiając się, szybko zapewnił Pitirim. - Już mamy pewne dane. Naprowadzającym był z pewnością któryś z "cherubinów", najprawdopodobniej przewerbowany przez nas szofer dżipa. Nie wiedział, że zmieniono miejsce schadzki, podał poprzedni adres... Jak widać, nie tylko nam... - No, pochwalić, pochwalić - operacyjnie działacie, operacyjnie... - pochwalił Porfiriusz. Ludowy komisarz inkwizycji po usłyszeniu komplementu znowu się przeraził. "Z powodu ostrej niewydolności serca..." - zabrzmiał w jego uszach oficjalnie żałobny głos spikera radiowego. Trzeba natychmiast coś zrobić. Natychmiast!... Mózg zdopingowany dodatkowym kopem adrenaliny nie zawiódł. - Sądzę - odważył się rzec Pitirim, zarazem pokaszlując ostrożnie. - Czy naprawdę koniecznie musimy mieć trupa?... - Jak to rozumieć? - zainteresował się Patriarcha. - Jeśli pogrzeb przerodzi się w masową, ogólnonarodową demonstrację... Mam wrażenie, że na Zachodzie uwierzyliby nam bez ciała... A u nas - tym bardziej... - Poczekaj, poczekaj... - powiedział odsuwając się Porfiriusz. - Co chcesz zaproponować? - Wariant najprostszy. Żałoba narodowa. Cynkowa trumna - i koniec sprawy!... Przez kilka sekund Porfiriusz nie poruszał się. Potem wstał. Rzadki przypadek. Jakie to żałosne, że Bóg nie obdarzył Patriarchy słusznym wzrostem. Niezasłużenie... - Dlatego Porfiriusz starał się rozmawiać z ludźmi siedząc, a na trybunę wspinał się samotnie - żeby nie można było go z nikim porównać. I Niesłyszalnym krokiem lunatyka przeszedł się po celi wysłanej dywanem. Z boku, jakby ponownie chcąc odczytać i zapamiętać rysy jego twarzy, spojrzał na Pitirima. - A co zrobić z samym Afrykaninem? - zapytał przymilnie. - Samozwaniec! - odpowiedział energicznie ludowy komisarz inkwizycji. - Jak to - samozwaniec?... Przecież w Bakłużynie cuda...! - Jakie tam cuda? Przecież będzie go grzebał cały naród! Szczerze!... Ze łzami!... A to oznacza, że sprawcza moc cudotwórcza od razu przejdzie z Afrykanina na jego mauzoleum! A z samozwańcem, pozbawionym mocy bożej, poradzimy sobie bez kłopotów - sprzątniemy... Patriarchy twarz wyrażała zamyślenie. Obszedł stół, powoli usadowił się w wysokim fotelu. Wygląda na to, że znalazło się wyjście z sytuacji, ale trzeba jeszcze przemyśleć szczegóły - bardzo dokładnie... - Mówisz: cynkowa trumna? To znaczy, że zginął podczas wybuchu. Tak, patrioci wyciągnęli ciało spod gruzów, przekazali nam... - Wtedy na twarzy Patriarchy pojawił się wyraz pewnego zwątpienia. - Cynkowa... - powtórzył z niezadowoleniem. - Nie, to tak niesolidnie! Lepiej urna z prochami... Jasne, że idealnym wariantem byłaby mumia, ale... Na to, żeby przygotować mumię nie mamy czasu... - Znowu zamyślił się. - Poczekaj!... A co z oficjalną wersją o chorobie?... - Wszystko pasuje... Poczuł zbliżanie się śmierci - zdecydował się paść w boju. Ten sam wariant Che Guevary, tylko trochę bardziej skomplikowany... - No dobrze! A dzisiejszy biuletyn? Kto go wywiesił? - Wrogowie - a któż by inny?... - patrząc z oddaniem na Patriarchę rzekł Pitirim. - Wrogowie wewnętrzni... Ich jawny proces - od razu po pogrzebie! Bez tego, w żaden sposób... Porfiriusz westchnął. Wyjątkowo nie chciało mu się rzucać w ofierze siwiutkiego, jasnookiego Didima - no, ale co robić!... Trzeba. ROZDZIAŁ 12 SASZKA, lat dwadzieścia jeden, lejtnant Głupi mają szczęście. No jak to możliwe: pojawić się w biały dzień w rzucającym się w oczy ubiorze mnicha na głównym placu Bakłużyna - i nie zostać zatrzymanym?... Na placu, pełnym kwiatów, dzieci, kontrwywiadow-ców... Tam, gdzie na każdy metr kwadratowy został rzucony urok! W głowie się nie mieści... gdyby to był czarownik albo cudotwórca - to jeszcze można by zrozumieć! A to przecież frajer nad frajerami. A udało mu się! Przeszedł... Agenci operacyjni, co prawda, mówili potem, że uznali gada za swojego. Nawet do głowy im nie przyszło, że na plac może przeniknąć ktoś obcy! Jeden nawet próbował twierdzić, że gdzieś już widział tę obrośniętą gnidę: czy to na przyjęciu w ambasadzie Baszkartostanu, czy też w sztabie korpusu pancernego... Krótko mówiąc, prowokator nie zatrzymywany przez nikogo dotarł bez kłopotów do wzorzystej kraty przed Pałacem Prezydenckim. Wyczekał, kiedy szereg szerokich rządowych samochodów wyjedzie zza domu towarowego, szybciutko przykuł się do żeliwnego, ślepego kąta ogrodzenia. Wyrzucił klucz od kajdanek w kwiaty na klombie i wyciągnął spod czarnego podolka purpurowe płótno z sierpem i młotem. Zażądał odzom-birowania więźniów politycznych... - Zostawić!... - błyskawicznie rozkazał znajdujący się o dziesięć kroków od miejsca zdarzenia starszy lejtnant Obruszyn (dla przyjaciół i zwierzchników - Pawełek). Dwóch pracowników w cywilu, którzy rzucili się po klucz, natychmiast udało, że po prostu potknęli się. Unosząc ponownie brwi, w rozmarzeniu pogrążyli się w kontemplacji różanych krzewów. - Saszka!. - wezwał zatroskanym głosem starszy lejtnant, patrząc spode łba na przybliżającą się limuzynę prezydenta, którą otaczał złocisty, rozmyty blask. - Zajmij go... A ja pójdę, przyprowadzę rozwścieczone kobiety z domu towarowego... Lejtnant Aleksander Koriepanow, z miną prostaka na twarzy, leniwym, spacerowym krokiem ruszył do prowokatora. - A ty co, chłopie, a?... - naiwnie zdziwił się, zatrzymując się przed przykutym. - A jeśli rzucą urok?... - Zgiń, szatanie! - przez zęby odpowiedział mu tamten. Był wściekły, wyczerpany, niewiarygodnie obrośnięty. - Nie boję się waszych diabelskich sztuczek!... Aura - rzadziutka, z odcieniem prędzej ofiary niźli napastnika... Broni ani materiałów wybuchowych też nie widać... Czyżby rzeczywiście przyszedł tylko zaprotestować?... - Dlaczego "naszych"?... - obraził się Saszka. - Może ja też jestem komsomołobogomolcem?!... Przeciągnął się, przeżegnał, nawet nie krzyżem, a znakiem gwiazdy, kreśląc ściśniętą pięścią w modlitewny zygzak: czoło - lewy sutek - prawe ramię - lewe ramię - prawy sutek. Jednak przy tym uczynił mały podstęp: przesunął kciuk pomiędzy palcem wskazującym i środkowym, a mały - pomiędzy środkowym i czwartym, tak że gest nie miał świętej mocy. Kto będzie niepotrzebnie ryzykował - rękę ma stracić? A może rzeczywiście obrzuci łaską - i żegnaj, kariero czarownika!... Wtedy zresztą trzeba by pożegnać się z każdą karierą... Przykuty mrugnął, z niedowierzaniem wpatrzył się w podejrzanego sojusznika. Ten zaś podszedł bliżej, jakby przypadkiem zasłaniając podjeżdżającą kawalkadę samochodów, z ciekawością dotknął przypiętego do riasy Orderu Lenina, mistrzowsko wyciętego piłką włosową, wymalowanego i - w niektórych miejscach - nawet wyzłoconego. - A dlaczego u ciebie order z dykty? Za Afrykanina, czy co, chcesz uchodzić? Rzeczywiście protopartorg, jak lejtnant Koriepanow wiedział z całą pewnością, także nosił na piersi podobną samoróbkę - nawet wielu nią uzdrowił. - A choćby za Afrykanina!... - odgryzł się owłosiony, próbując wyjrzeć, ale bezskutecznie poza plecy lejtnanta. - A co tam?... - prostodusznie zainteresował się tamten. - Odwrócił się. Kolumna zagranicznych samochodów, niczym kilwater zdążyła przybić do płasko opadających ku placowi stopni schodów pałacu. Prezydent opuścił limuzynę i - świecąc niewidoczną dla zwykłych wyborców złocistą aureolą - stał teraz w towarzystwie siwego Murzyna, dwóch malutkich Japończyków w okularach i rosłego, długozębnego Anglosasa... Pozostałych cudzoziemców można było nie brać pod uwagę: Moskwa, Petersburg, Kazań... Wszyscy z powściągliwym zdziwieniem patrzyli na dziwaczną parkę stojącą przy żeliwnym ogrodzeniu. - Wiesz co?... - ryzykownie zaproponował Saszka, znowu odwracając się do prowokatora. - Hukniemy "Międzynarodówkę", no nie? Chórem! Fajnie będzie! - Zgiń, maro nieczysta, powiedziałem!... - wysyczał ten bezsilnie, zasłonięty całkowicie przed widokiem ze skrzydła. - A niech cię! Coś tak się zapętlił? "Zgiń... zgiń..." No! Żeby usłyszeli! No! Razem!... Bo zaraz odejdą... Lejtnant Koriepanow obejrzał się. Właśnie tak było - komisja ONZ prowadzona przez prezydenta szła już do otwartych drzwi... Wtedy wreszcie, od domu towarowego podbiegły wyszukane przez Pawelka rozwścieczone kobiety. Na przedzie, z brezentowym plecakiem w odsuniętej ręce leciała jakaś miniaturowa osóbka. Zresztą nie, nie całkiem miniaturowa. Raczej - przyziemista, ponieważ przy całym swoim malutkim wzroście miała wielką głowę, szerokie bary i była wyjątkowo grubokoścista. Wydaje się, że Saszka już miał szczęście kiedyś się z nią spotkać... - Ach, wy, dranie!... - wypiszczała atletycznie zbudowana karlica, z rozmachem opuszczając twardy plecaczek na głowę Saszki. - Nam tu chłopów nie starcza, a ten do zakonu się wybrał? Koriepanow gruchnął z łomotem na asfalt, wypełzł z tłumu, otrzymując jeszcze po drodze kilka kopniaków po żebrach. - Ej! Kobietki! Kobietki!... - mamrotał, zasłaniając potylicę. - A mnie to za co? Przecie ja tak, z ciekawości... Kiedy przedarł się przez ścisk, obejrzał się. Komisja ONZ w pełnym składzie stała na schodach i - z zainteresowaniem mrużąc oczy - obserwo- wała rozwój sytuacji. Dwóch milicjantów w wyjściowych mundurach wcisnęło się w tłum. Starając się nikogo nie uszkodzić, przecisnęli się do przykutego, zasłonili go sobą. Trzeci milicjant ryl w klombie - szukał kluczy od kajdanek. Prezydent z przepraszającym uśmiechem odwrócił się do zagranicznych gości, lekkim gestem rozłożył ręce. Tak u nas jest... Chronimy życie i zdrowie każdego obywatela, bez względu na to, jakie ma przekonania... Odkutego owłosionego odprowadzili do milicyjnego radiowozu. Przy samych drzwiczkach nagle odwrócił się, wyprostował prawą rękę i - widocznie czując, że już nie ma nic do stracenia - szybko przeżegnał krzyżem na pożegnanie narożnik domu towarowego. Kawał sztukatury na pierwszym piętrze, utrzymujący się jedynie na zaklęciu, oderwał się od ściany, z ciężkim łomotem gruchnął na asfalt... - Widzisz, ale bydlak, nie?... - wycedził Pawełek, który zdążył już wrócić. Odprowadził nieprzyjaznym spojrzeniem odjeżdżającą "sukę". - Skąd się taki wziął?... A gliniarze gdzie patrzyli?... Oczu nie mają? Saszka, krzywiąc się, potarł pulchny rumiany policzek z głębokim zadrapaniem od sprzączki plecaka. Nerwowym pstryczkiem strzepnął z klapy marynarki delikatny listek paprotnika. - Słuchaj no, co to za dyletanci!... - poskarżył się. - Przecież z nimi nie daje się pracować!... Można było zrozumieć Saszkę... Spróbuj, człowieku, wyjaśnić temu owłosionemu, że swoim głupim, samowolnym popisem zepsuł poważną, szczegółowo zaplanowaną prowokację!... Przygłup - zawsze będzie przy-głupem... Zapiał kogut - a świtu i tak nie będzie! A przecież trzeba będzie go jeszcze przesłuchać... Jakby mało było roboty! Z tłumu mieszkańców stolicy, którzy zjawili się przywitać przybyłą komisję ONZ, wystąpił i zatrzymał się zmieszany, szczupły, podobny do wyrostka chłopina w czarnej, dopasowanej w talii riasie. Na oko można było mu dać zarówno trzydziestkę, jak i cztery dychy, a jeśli się złośliwie uprzeć - nawet całe czterdzieści pięć lat. Z niezrozumieniem i obrazą patrząc na kontrwywiadowców, bezwstydnie zadarł podołek i pokazał im skraj czerwonego proporca. Co mu teraz z tym robić, no?... Starszy lejtnant Paweł Obruszyn ze złością pokręcił głową, jakby strzą-snąć chciał komara, próbującego usiąść mu na prawym uchu: teraz mam ważniejsze sprawy niż ty... Chłopina od razu wszystko zrozumiał, zasłonił krocze i zniknął wśród tłumu. Wszyscy wiedzą, że milicja i kontrwywiad nienawidzą się serdecznie, ale mało kto zdaje sobie sprawę, że ta wzajemna nienawiść zrodziła się jeszcze na szkolnej ławie. Jeśli do kontrwywiadu wybierają zazwyczaj wzorowych uczniów z wysokimi ocenami ze sprawowania, to do służby patrolowej najczęściej idą chłopcy z biednych rodzin. Innymi słowy, od razu rzuca się w oczy konflikt pomiędzy pierwszą i oślą ławką, odwieczna nienawiść dwójkarza do kujona - i na odwrót. Kiedy pyta się pedagogów, po co przyszłemu bandziorowi wiedza o trygonometrii, ci zazwyczaj gniewnie uchylają się od odpowiedzi, mówiąc, że dla ogólnego rozwoju. Jak każde inne - pozbawione sensu - skrzydlate wyrażenie, brzmi to diabelnie pięknie, więc wszyscy szybko odczepiają się od nich, żeby nie okazać się głupcami. Ale jeśli pokonać wstydliwość, zadać jeszcze bardziej nietaktowne pytanie: na jaką cholerę trzeba wmawiać przyszłym żołnierzom, że bić się nieładnie! - wtedy pedagog ostatecznie się zbiesi, ponieważ podpisał dokument o zachowaniu tajemnicy... Zatem informujemy wszystkich: powszechne obowiązkowe nauczanie jest rozpaczliwą próbą państwa unieszkodliwienia własnych obywateli jeszcze w kołysce, no, może ciut później. Próbą otumanienia nieokrzepłych dziecięcych głów absolutnie bezsensowną wiedzą oraz nie mniej bezsensownymi normami zachowania się. Mówiąc prościej: wychować frajerów, ponieważ manipulowanie frajerami - to sama przyjemność. Ale chłopa-czyska są już na tyle bystre, że najbardziej błyskotliwych trzeba nawet wysyłać do poprawczaka... Dlatego podejścia do przygotowania przyszłych kadr dla gliniarzy i dla kontrwywiadu są zupełnie różne. Główne zadanie milicji - nauczyć byłego "trudnego" młodzieńca napisania protokołu z wykorzystaniem wcześniej zatwierdzonych słów i wymówienia kilku zdań pod rząd bez użycia bluzgów. Wszystko pozostałe już umie - mimo całego wychowywania... Zadanie kontrwywiadu jest zupełnie przeciwstawne: zrobić z byłego maminsynka i kujona wyrachowanego zabójcę i kłamcę-wirtuoza. Zresztą to zadanie nie jest już tak bardzo skomplikowane. Wystarczy, że inteligent chociaż raz przekroczy pewną wewnętrzną granicę - potem każdy bandyta przy nim blednie! Wystarczy wspomnieć - dla przykładu - Raskolnikowa... Każdy łysol na jego miescu ograniczyłby się do jednej staruszki - zaś Rodion zaciukał dwie... Dlatego tak obraźliwe jest wysłuchiwanie brudnych, absurdalnych oskarżeń pod adresem Władimira Iljicza Lenina! Przecież, bez najmniejszej wątpliwości, był najbardziej honorowym człowiekiem, o kryształowo uczciwej duszy, inteligentem z najwznioślejszymi ideałami... Albowiem przelać taką ilość krwi można jedynie w imię dobra i sprawiedliwości... Jeśli można wierzyć świadectwom mu współczesnych (chociaż, rzecz jasna, nie wolno im w żadnym wypadku wierzyć), Ignacy Loyola jakoby mawiał, że - do czorta - cel uświęca środki... Tak! A im bardziej podłe są te środki, tym bardziej wzniosłego celu potrzebują do uświęcenia... A kiedy uczony znajduje w dokumentach historycznych podłość w takiej skali, że nie chce się w nią uwierzyć, ma świętą rację zakładając, że nie popełniono jej dla czystej sztuki, lecz dla osiągnięcia jakiegoś wyjątkowo światłego marzenia ludzkości. Wróćmy jednak do naszych bohaterów... O ile można sądzić po tych zarozumiałych, niedbale rzuconych słowach dotyczących dyletantów, młodzi ludzie uważali siebie za doświadczonych profesjonalistów, zmęczonych cyników i - co zrozumiałe - nie całkiem mieli rację. Pół roku współpracy z Wybierzniewem - to, rzecz jasna, niezła szkoła, ale dla pełnej utraty iluzji ten okres wyraźnie nie wystarcza... Pewną wewnętrzną granicę Pawełek i Saszka przekroczyli już dawno, ale mimo wszystko puder, którym w liceum, w koledżu obsypywano ich zwoje mózgowe, wytarł się jedynie w połowie. Na przykład, obaj szczerze wierzyli, że wrogowie znajdują się po tamtej stronie granicy, a nie po tej; że cudzoziemski agent jest bardziej niebezpieczny, niż usiłujący ciebie podsiąść kolega... Pawełek jeszcze był w miarę, ale Saszka był na tyle naiwny, że jeszcze teraz sądził, że w dyskusji rodzi się prawda. (Młodszym czytelnikom wyjaśniam: w dyskusji rodzi się zbiorowy błąd, który nazywamy prawdą tylko dla zwięzłości wypowiedzi). Właśnie teraz Pawełek z Saszka, zatroskani rozważali, jak tu najdelikatniej zameldować Wybierzniewowi, że zaplanowana prowokacja nie wypaliła, a w zamian - doszło do niezaplanowanej. Jak to się mówi, komentarz zbyteczny... - Pozwolicie, Nikołaju Sanyczu? - Mhm... Z niezapalonym papierosem przyklejonym do obwisłej dolnej wargi i z pilotem w ręku pułkownik Wybierzniew siedział bokiem na brzegu biurka, z uwagą wpatrując się w ekran telewizora. Transmisja szła służbowym łączem bezpośrednio z Pałacu Prezydenckiego. Gleb Portniagin przyjmował wysokich gości w Sali Klonowej. - W zasadzie nie ma żadnych podstawowych różnic poglądów z komunoprawosławiem - czarująco uśmiechając się, wykładał przyjemnym barytonem. - To oni mają do nas pretensje! Mówią, na przykład, że jesteśmy przeciwnikami wody święconej... Przecież my nie jesteśmy przeciw!... Kropcie sobie na zdrowie!... Ale trzeba przecież wiedzieć, gdzie kropić!... Oni w swoich kościołach agitacyjnych kropią na oślep: na prawo, na lewo, gdziekolwiek... A bies - gdzie on! Siedzi sobie na suficie i śmieje się... Goście z zagranicy spojrzeli na sufit, na który wskazał szef państwa, z zaciekawieniem przysłuchiwali się szybkiemu terkotaniu tłumacza. - Metropolitruk go nie widzi!... - prezydent podniósł głos. - Ponieważ nie jest czarownikiem! A nasze zaklęcia? Jak rozpoczynają się wszystkie? "Wyjdę ja, sługa Boży..." Albo też "służka Boża..." To jest, my sami siebie uznajemy za sługi Boże, tylko oni nas za takich nie uznają... Dla nich w ogóle nie jesteśmy ludźmi - a bezpartyjnymi antychrystami... Prezydent zamilkł obrażony, potem niespodzianie groźnie spojrzał w pusty róg sali, dmuchnął na kogoś. Gdyby Saszka znajdował się w sali, rzecz jasna zobaczyłby, na kogo właściwie, ale tak, z ekranu, za ciężko... Przeniknąć w astral poprzez telewizor - na to trzeba być, co najmniej - członkiem Ligi... A Gleb Portniagin władczo poruszył brwią i kontynuował z narastającym oburzeniem: - Zakazali dziewkom w Wielkim Październiku warzyć lubczyk - potem jeszcze skarżą się, że spada u nich przyrost naturalny!... Pewnie bakłużynianie rzucili na nich uroki... A to, że myśmy jakoby rozjechali czołgami cerkiew w kołchozie w Wieprznikach - to już czyste pomówienie... Po pierwsze nie była to cerkiew, a magazyn warzyw, a po drugie - nikt go nie rozjeżdżał. Od wstrząsu - tak, z tym mogę się zgodzić: mógł się rozwalić... Zresztą pewnie sami ją traktorem specjalnie sprasowali!... - Daj Murzyna... - burknął Wybierzniew. Saszka chciał zapytać, ale okazało się, że mówiono nie do niego. Gleb Portniagin zniknął z ekranu, a kamera, prześlizgując się po twarzach siedzących za stołem, zatrzymała się na Murzynie w podeszłym wieku. Trzeba powiedzieć, że stało się to w dobrze wybranym momencie, ponieważ w następnej sekundzie czarnoskóry rozwarł szerokie, małpie usta i silnie mazurząc, głos'no spytał: - W Bok-łużyn do-szło do wy-wibuch... Kto de-to-nator? I kogo?... Obraz zadrżał. Widocznie operator znowu chciał pokazać Portniagina. - Trzymaj Murzyna... - wycedził Wybierzniew. - Powiększ... Twarz powiększyła się, nie stając się z tego powodu bardziej pociągająca. Zza kadru doniósł się pełen żalu przepiękny aksamitny baryton prezydenta: - Jeśli mister Jim Crow ma na myśli wczorajszy wybuch na alei Nostradamusa, to na razie żadna organizacja nie wzięła na siebie odpowiedzialności za ten akt terrorystyczny. Śledztwo trwa... - Mmmm... tak - rzekł Wybierzniew i ściszył dźwięk. - Coś nie najlepiej idzie dziś Kondratyczowi... Widziałeś, jaką czarnuch ma podejrzaną mordę? W dodatku już trzeci raz interesuje się tym wybuchem... Słyszysz? - Pułkownik podniósł palec. Saszka wsłuchiwał się. Mruczał ściszony telewizor. Ktoś kręcił się, szeleszcząc, w ceglanej ścianie gabinetu. Czy to skrzat, czy też kręciko-łek? - N-nie... Niczego nie słyszę... - Właśnie. Ja też - z udręką mówił Wybierzniew. Zapalił, spojrzał na Saszkę. - Co tam u ciebie? - No więc... Pawełek przysłał mnie... zameldować... - No, no?... Saszka tragicznie zmarszczył brwi i zameldował o zdarzeniu na placu. Wybierzniew słuchał nieuważnie i ciągle zerkał na ekran... - Szkoda... - w roztargnieniu powiedział w końcu. - Rzecz jasna z "Międzynarodówką" byłoby bardziej malowniczo... Ale to, że domyśliliście się, aby ściągnąć baby - to doskonale!... Zuchy! Wyszła śliczna draka, wręcz napawałem się - z daleka... Dlatego dziękuję wam za mądre i szybkie działania! - Ku chwale Bakłużyna... - poczerwieniał, wycisnął z siebie Saszka. Jeszcze nie umiał pojąć, że prowokacja - to bardziej sztuka niż nauka. Dlatego improwizacja często bywa genialna: oryginał wywiera silniejsze wrażenie niż najbardziej drobiazgowo przygotowana podróbka, a amator, ustępując zawodowcowi w mistrzostwie, wszędzie góruje nad nim szczerością... - Czy to wszystko? - Niestety nie, Nikołaju Sanyczu! Są problemy z zatrzymanym... - Co takiego? - Powołuje się na Afrykanina... - Saszka zaciął się. - Na pana także... - Taa-k?... - Wybierzniew zamyślił się, zgasił papierosa. - Jak on wygląda? - Taki obrośnięty... - Obrośnięty?... Hm... Dobrze, rozpocznijcie przesłuchanie, a ja do was trochę później zajrzę... *** Przesłuchanie rozpoczęło się od usterek technicznych. - Co, do diabła?... - wymamrotał zaniepokojony Saszka, wyciągając z woskowej lalki żelazną igłę i podnosząc jej pordzewiałe ostrze ku oślepiającej lampie. - Dlaczego nie działa? Prowokator siedział na przykręconym do podłogi krześle i sądząc po poruszających się warstwach włosów, ironicznie uśmiechał się. Ręce miał skute za plecami. - A może przesłuchać go ręcznie? Manualnie?... - Przecież nie jesteśmy glinami, Saszka... - z wyrzutem przypomniał bardziej doświadczony Pawełek. - Nie, nie, już rób jak trzeba... I starszy lejtnant ze skupieniem oglądał rozłożone na biurku instrumenty i dowody rzeczowe. - No, jak mogła działać!... - wywarczał. - Obok leży święty Mikołaj, leszcze ten, łysy... Daj, schowam ich do sejfu... Zawinął w purpurowy jedwab zarekwirowany obrazek ze świętym Mikołajem razem z Orderem Lenina, skierował się do sejfu. Saszka rzucił pytające spojrzenie na zatrzymanego - znowu przebił laleczkę. Przesłuchiwany od razu zajęczał, zaczął się kręcić na krześle. - Och, antychrysty!... - wydusił zdławionym głosem, dumnie wlepiejąc w dręczyciela zarośnięte włosami nozdrza. - Rżnijcie - nic wam nie powiem... - Słabo działa... - doradzał Saszka. - A-a... Przecież na nim jest jeszcze krzyż!... Słuchaj, pomóż, bo znowu ukąsi... We dwóch jakoś udało im się uwolnić wściekle broniącego się prowokatora od krzyżyka na piersi. - No, teraz to już inna sprawa... - z zadowoleniem przemówił Saszka. - A więc... W jakim konkretnym celu, na czyje polecenie przeniknęliście na terytorium niepodległej Republiki Bakłużyno? Owłosiony przyznał się do wszystkiego od razu... Po - w przybliżeniu - dwudziestej minucie przesłuchania zajęczały ciężkie piwniczne drzwi. Współpracownicy obejrzeli się, wyprostowali. Saszka odłożył igłę. Szczera, pięknie ukształtowana twarz pułkownika Wybierzniewa była ponura. Najwidoczniej wstępna rozmowa prezydenta z przedstawicielami ONZ, jak uprzednio, toczyła się nieprzychylnie, nie dała się kontrolować. Zasępiony pułkownik skinął im głową, wziął ze stołu protokół przesłuchania. - Ach, nawypisywali!... - zdziwił się, przeglądając pierwszy arkusz. - Agent Łycka? No, no, no! Prosto zza Dżumachlinki?... Pawełek z Saszą, czując, że coś nie tak, spojrzeli na siebie. Widać przedobrzyli... A pułkownik roztargnionym gestem odsunął podziurawioną jak rzeszoto woskową laleczkę, usiadł na skraju stołu, z narastającym zainteresowaniem wczytując się w protokół. - Rozkujcie go... - warkliwie rozkazał, nie podnosząc głowy. - Tak, Nikołaju Sanyczu!... - przepłoszył się Pawełek. - Ale on natychmiast zacznie żegnać krzyżem wszystkie kąty!... - Nie zacznie - rzekł Wybierzniew. - Zdejmijcie kajdanki. Saszka wzruszył ramionami, oswobodził paskudę z kajdanek. - Oj-jojL. - Wybierzniew wstrząśnięty jakąś "perełką" jęknął. - Próba zamachu na prezydenta... na osobiste polecenie Afrykanina... Chłopaki, co wy, tak szybko chcecie otrzymać kolejny awans? Młodzi ludzie równocześnie zaczerwienili się - na wszystkich czterech policzkach. - Potężnie, potężnie... - z szacunkiem mówił pułkownik. - A najważniejsze, że tylko przez pól godziny przesłuchiwali, nawet niecałe!... Odłożył protokół. Nie schodząc ze stołu, odwrócił się do owłosionego. Ten z wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się z nadzieją w swojego zbawcę. W twardej brodzie błyszczały łzy. - No, zostawcie nas samych na dziesięć minut... Saszka i Pawełek w milczeniu odwrócili się. Wyszli. Z pomocą nieskomplikowanych, czarnoksięskich odbiorniczków, mogli, rzecz jasna, bez problemów podsłuchiwać rozmowę ubóstwianego przez nich Nikołaja Sa-nycza z zatrzymanym, ale - rozumie się - nie śmieli. A szkoda. Połowę ich złudzeń od razu zdmuchnęłoby niczym wiatrem... - Witalij... - powiedział pułkownik, kiedy doczekał się cichego skrzypnięcia żelaznych drzwi. - Kiedy spotkałeś się z Afrykaninem? - Przedwczoraj w nocy... - ze ściśniętym gardłem wysyczał domorosły prowokator. - Dlaczego nie zameldowałeś? Kudłata głowa bezsilnie opadła na pierś. - Jasne... A po co wpakowałeś się na plac? To Afrykanin ci polecił? - Nie... Ja sam... - Co ty? Co ci odbiło? - Podpuścili mnie... i na czarodziei jestem zły... - Za co na czarodziei? - Dom wyburzyli... Obiecali od razu przesiedlić do nowego - nie przesiedlili... - Ech, Witalij,Witalij... - z wyrzutem powiedział pułkownik. - Nie mogłeś do mnie się zwrócić?... Przypomnij sobie: czy choć raz było tak, że poprosiłeś, a ja ci nie pomogłem?... Tłumiąc szloch, Witalij podniósł zarośniętą, jak u skrzata, twarz. Zapłakane oczy były pełne szaleństwa. Koniec porowatego nosa zbladł. Tak, to nic innego - owładnęła nim pycha... - Za to co robiłem, nie będę się kajał!... - Głos Witalija, w zamierzeniu miał okrzepnąć i zabrzmieć dźwięcznie, ale zamiast dzwonu słychać było jedynie skrzyp. - Wiedziałem, na co idę. Gotowy jestem rozliczyć się ze swoich czynów!... - A za co masz się kajać?... - zdziwił się Wybierzniew. - My, właściwie, tak to zaplanowaliśmy. Tylko z innym wykonawcą. Zadziałałeś czyściutko, nawet wpadło ci do głowy sztukaturę na domu towarowym przeżegnać... A co do rozliczenia - jak zwykle... - Pułkownik westchnął, zlazł ze stołu, wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął paczkę, odliczył kilka zielonych papierków, wyciągnął pokwitowanie. - Podpisz się tutaj - jesteś wolny... Kiedy będziesz potrzebny - dam ci znać... Powoli, niezgrabnie Witalij podniósł się z przykręconego do podłogi siedziska. Chwiejąc się, podszedł do stołu. Nierozumiejącym wzrokiem spojrzał na dolary, na kwit, wyciągnął rękę po długopis i nagle zamarł. Ach, gdyby byli tutaj Pawełek z Saszą - na pewno zauważyliby, że aura Witalija pokryła się plamami! Nawet pułkownik, chociaż nie był czarownikiem, mógłby, jak się wydaje, zwrócić uwagę na ogólny stan wzburzenia prowokatora. Jednak w danej chwili Wybierzniewa interesowały daleko ważniejsze problemy: Afrykanin, dziwne zachowanie komisji ONZ, zagadkowy wybuch przed "Ograbankiem"... - Niech żyje Przenajświętsza Rewolucja!... - wystraszonym szeptem powiedział Witalij. Potem drżącą ręką złapał jeszcze nie odczarowane narzędzie przesłuchania i, z przerażeniem jęknąwszy, jednym spazmatycznym ruchem ukręcił woskowej laleczce głowę. Głośno trzasnęły kręgi szyjne, porośnięta włosami twarz ofiary niezgrabnie przekręciła się, wyszczerzyła zęby, oczy wytrzeszczyły się - i z tym okropnym grymasem biedak osiadł jak czarny, długi worek na betonowej podłodze piwnicy. Pułkownik pospiesznie schował kwit i baksy - rzucił się do samobójcy, wiedząc z pewnością, że można się już nie spieszyć... Złamanie kręgosłupa, w dodatku u samej podstawy czaszki?... Nie, tu nie ma nadziei... - Ach, ty, głupi głuptasie! - z udręką wymówił po jakimś czasie Wybierzniew, wstając z klęczek. - No, jak można tak... tak blisko przyjmować wszystko do serca!... - Z tyłu zaskrzypiało - cicho, ale donośnie. Nikołaj obejrzał się. Na żelaznym progu stali, osłupiali, Pawełek z Saszą. Młodzi ludzie z przerażeniem patrzyli to na trupa Witalija leżącego z rozwartymi ustami, to na woskową laleczkę z ukręconą głową, to na pułkownika... - Zawołajcie lekarza sądowego... - burknął Wybierzniew. Długaśny Pawełek przełknął ślinę, rzucił się wypełnić polecenie. Znowu zaskrzypiały drzwi. - Nikołaju Sanyczu... - zacinając się rzekł Saszka. - To pan go?... - Nie... on sam... - A... A jak to teraz formalnie... Pułkownik zamyślił się przez sekundę, spojrzał na rozpostarte ciało, poruszył muskularni policzków. - Jak... jak... - rzekł roztargniony. - Przecież biły go baby z domu towarowego! No więc, najwidoczniej przełamały mu kręgosłup... *** Witalij, wieczne mu odpoczywanie, nie przyczynił kontrwywiadowi jakichkolwiek problemów. Ekspert nie patrząc podpisał akt, ciało odesłano do kostnicy. Wszyscy wiedzieli, że dzień przybycia komisji ONZ będzie zwariowany. Obciążać go dodatkowymi kłopotami nikomu się nie chciało... Około południa napięcie wzrosło... Do kolejnej prowokacji doszło zaraz po zakończeniu wstępnych rozmów, kiedy zagraniczni goście, po opuszczeniu Pałacu Prezydenckiego, wsiadali do samochodów, żeby pojechać do Dżumachły, gdzie miano im pokazać ślady barbarzyńskiego ostrzału artyleryjskiego. Nagle dwóch nieznanych osobników w niebezpiecznie bliskiej odległości od cudzoziemców zaczęło na sobie wzajemnie stosować chwyty i bloki kung-fu. Kiedy ich zwinięto, wyjaśniło się, że było to dwóch głuchoniemych. To wcale nie była bójka, a gorąca polemika dotycząca krawatu Murzyna: Cardin czy nie Cardin?... Dokładnie w południe Saszka nie wytrzymał. - Nikołaju Sanyczu!... - żałośnie zajęczał, wpadając do gabinetu. - Mam na liście jedenaście łyckich prowokacji! A w alei doszło właśnie do dwudziestej pierwszej!... W odróżnieniu od młodego pędu pułkownik Wybierzniew zachowywał się coraz spokojniej. Wydawało się, że narastający chaos działa na niego uspokajająco. - Poważnie? - spytał. - No to dołącz ją do listy - i po krzyku!... - Ale przecież nie planowaliśmy ich!... - Widać Afrykanin zaplanował - niewzruszenie odrzekł Nikołaj Sanycz. - A może - tak, same z siebie... Saszka złapał się za rozgorączkowane skronie, cichutko jęknął. - Migrena?... - upewnił się Wybierzniew, wsuwając rękę do szuflady biurka, gdzie przechowywał tabletki. - Ostatnia klepka właśnie odpadła... - przyznał się zduszonym głosem Saszka. - Nikołąju Sanyczu! Powie mi pan szczerze! Pan, co? Zwerbował Afrykanina? Czy on dla nas pracuje?... - Ależ dlaczego? - miękko odezwał się Wybierzniew. - Afrykanin pracował i pracuje przeciw nam... Po prostu nasze zadania w tym konkretnym przypadku się pokrywają... Zastraszyć komisję ONZ łyckim zagrożeniem, zaostrzyć sytuację... - Ucieknę w astral... - obiecał Saszka załamany. - Tylko spróbuj! Przydasz mi się jeszcze tutaj. - Pułkownik westchnął, sposępniał, dorzucił: - Nieszczęście, Saszka, znajduje się gdzie indziej... Coś ani nam, ani Afrykaninowi nic się, do diabła, nie udaje... A gdzie jest Pawełek? - Przecież odkomenderował go pan do DżumachłyL. - A! No tak... Pewnie pojedziemy razem... Trzeba, widzisz, spotkać się z pewnym mafiosem... - Z kim?! - Saszka nie uwierzył własnym uszom. - Z Czaszką... - szybko wyjaśnił Wybierzniew. - Dostałem o nim bardzo ciekawe informacje... A właśnie, Afrykanin dzisiaj rano oglądał muzeum etnograficzne... Przyjechał białym mercedesem... Czujesz, czym to pachnie? Bezrobotny Maksym Krochotow czuł się obrażony do głębi duszy wydarzeniem na placu. Wybierzniew nigdy wcześniej go takim nie widział. - No nie, to obraza, Nikołaju SanyczuL. - skarżył się żałośnie Maksym, miotając się po kuchni i wymachując czarnymi szerokimi rękawami dopasowanej riasy. W rogu, na oparciu krzesła obijał się błyszczący purpurowy jedwab proporca, który na nic się nie przydał. - Przecież jeszcze nigdy was nie zawiodłem!... A tu nagle zamieniliście mnie na jakiegoś... niedorobionego!... No, mogliście wcześniej chociażby zrobić aluzję, że mi nie dowierzacie! Bo w takim razie, po co to?... - A niech tam cię... - łagodnie wyburczał Wybierzniew. Siedział, założył nogę na nogę, smętny, palił... Pułkownik dużo palił. - Przecież zapłaciliśmy ci za fatygę... Jaki jest, taki jest - zawsze zysk... - Czy na tym polega sprawa?... - cienko zapiszczał Maksym. - Przecież też mam swoją dumę! No, widziałem tego waszego... zarośniętego!... Riasa - obwisa! Wyraźnie - cudza! Dykcja - do niczego! Już o dziesięć kroków nic się nie da zrozumieć!... A ja - dopasowałem riasę, egzorcyzm "Bądź przeklęty" na pamięć wyuczyłem... Ech, Nikołaju Sanyczu! Przecież ja bym to "Bądź przeklęty" tak na placu huknął, że nas by od razu, bez zastanowienia, do NATO przyjęli! Ze strachu!... - Komisja nie z NATO... - delikatnie zauważył stojący w drzwiach Saszka. - Z ONZ... - A to wszystko jedno - w głowę, albo po głowie!... Obraziliście mnie, Nikołaju Sanyczu... Wracałem do domu w tej riasie jak jakiś dureń - nie wiem nawet gdzie oczy podziać... Skrzata spotkałem po drodze - a ten szczerzy zęby... Ech!... - Dobrze już, Maksym, nie gorączkuj się - Wybierzniew zgasił papierosa. - Jeszcześ młody - zdążysz swoje odegrać!... Zdejmuj to swoje przebranie, idź pospacerować na godzinkę, zgoda?... Obrażony Maksym Krochotow, gderając, poszedł się przebrać. Dumny. Będzie prowokatorem pierwszej wody... Bez zaangażowania w tym zawodzie nie osiąga się szczytów... Prawdziwe nazwisko Czaszki wcale nie brzmiało Czaszkow, nawet nie Czaszkicyn, jak przypuściłoby wielu, lecz - Kalinnikow. Przezwano go Czaszką wyłącznie z powodu jego wyglądu. Był średniego wzrostu. Wszystko pozostałe odpowiadało ksywie. - Po co wzywałeś, naczelniku?... - Pogadać o minionych czasach... - niewzruszenie odezwał się Wybierzniew. - Jak tam ci było, w przeszłości? - Wszystko normalka... - ostrożnie odpowiedział Czaszka. - Nikt więcej nie okantował ciebie na piętnaście srebrników? Jakim cudem Czaszka mógł zrobić grymas - to zupełnie nie do pojęcia. Skóra i kości. Ani jednego mięśnia na twarzy... - Niepotrzebnie śmieje się pan, naczelniku... Pan się podśmiewa, a ja w głębi duszy wierzę... - Tak i sądzę!... Jeśli już Esauła musieli pogrzebać - widać, wierzysz. - A jak można inaczej? Szanować przestaną... - To zrozumiałe... - Wybierzniew pokiwał. - Widać z tego, że Kulawiec ci nie w minionym życiu zalazł za skórę, a w bieżącym?... Czaszka poruszył się i pytająco wpatrzył w pułkownika. - Osobówka z dynamitem...-przypomniał mu ten.- Czaszka!... Przecież właściwie nigdy nie pchałeś się do polityki... Życie ci obrzydło?... No, to idź do Pankracego, powiedz mu w oczy: tak, cholera, życie mi obrzydło. Będziesz miał jeszcze jedno minione życie poza sobą... Przez sekundę Czaszka siedział, ze zmarszczonym, ściśniętym wpa-dłymi skroniami czołem. - A dlaczego mam do niego pójść?... - No to ja pójdę, jeśli chcesz... Zmarszczki z ulgą wygładziły się. - A kto ci na to pozwoli, naczelniku?... - ze szczerym niezrozumieniem powiedział Czaszka. - Pan co, swojego starego nie znasz? No to, jeśli chcesz, wszystko ci o nim opowiem... jeszcze do rozpadu powiatu dwa razy mnie posadził... - Zrozumiałem! - energicznie, wesoło przerwał mu pułkownik. - To wszystko, co chciałem wyjaśnić. Lejtnancie, odprowadźcie... Saszka mrugał oczyma. Zbity z pantałyku Czaszka podniósł się z krzesła, z lekko uniesionymi kośćmi ramion wyszedł do przedpokoju. Widać do końca nie zrozumiał, o co tu chodzi... - Nikołaju Sanyczu... - zamykając za gościem drzwi, zwrócił się do Wybierzniewa bardziej dociekliwy i zakłopotany Saszka. Na jego krągłych policzkach wyraźnie zbladły rumieńce. - Co to znaczy?... Że generał Wściekły... - ściszył głos do szeptu -... zamówił pana u Czaszki?... - Nie mnie... - poprawił Wybierzniew, przypalając kolejnego papierosa. - Afrykanina... Mnie nie ma po co wysadzać... Po prostu Tol Tolicz nie miał wyboru. Donieśli mu, że my z Afrykaninem będziemy w jednej kompanii... - A pan teraz... zamelduje o tym prezydentowi?... - ze strachem spytał Saszka. Rozbawiony strachem młodego współpracownika Wybierzniew uniósł brwi, popatrzył ironicznie na Saszkę. - Czytałeś Dostojewskiego? - T-tak... Coś tam... - Dziennik pisarza, na przykład? - N-nie... - Fiodor Michajłowicz tak rzekł: "W Rosji prawda prawie zawsze nosi charakter zupełnie fantastyczny..." Czy ty chcesz, żebym z tą fantastyką poszedł do Kondratycza?... - Przecież jest magiem, Nikołaju Sanyczu! Głową Ligi!... Naprawdę nie zrozumie?... - Zrozumieć, to zrozumie. Ale nieprawdopodobieństwa nigdy nie wybaczy. Prawidłowo postąpi!... Ponieważ nieprawdopodobieństwo, zapamiętaj, to pierwszy znak nieprofesjonalizmu... Wybierzniew pomilczał, potem z tęsknotą popatrzył na obłupany sufit kuchni. - Cisza... - zauważył. - Od samego ranka... Wtedy w końcu Saszka skojarzył, o co chodzi. Umilkł przeciągły, syczący dźwięk amerykańskich turbin. Niebo nad Bakłużynem ogłuchło. Zresztą nad Łyckiem pewnie także... Pogoda zaczynała się psuć. Od strony Dżumachłinki pełzła płodna w błyskawice ołowiana chmura. Nagle pułkownik poklepał lewą kieszeń marynarki, jakby łapiąc za rękę niewidzialnego złodzieja. Najwidoczniej jego pager został nastrojony na wibrację, a nie na sygnał dźwiękowy. Wybierzniew wyjął aparacik, nacisnął przycisk... - "Maszkę... złamano..." - przeczytał głośno wiadomość. - No i masz całe wyjaśnienie... Łyck przyjął wszystkie warunki NATO... Włączając wydanie Afrykanina... - Niemożliwe!...-jęknął Saszka. - Niemożliwe - zgodził się ponuro Wybierzniew. - A to oznacza, że najprawdopodobniej tak jest rzeczywiście... W tej sekundzie z otworu wentylacyjnego dobiegło cichutkie, pytające pojękiwanie. Pułkownik zmarszczył się, wsunął pager do kieszeni. Wstał, odkręcił gipsową kratkę. W kwadratowej czarnej dziurze natychmiast ukazała się pokryta miękką sierścią o barwie grochowin twarzyczka. Wypukłe oczka - odnosiło się wrażenie - że wyskakiwały z orbit. - Dziś' o czwartej będą brać ikonę z etnograficznego! - z marszu zameldował Łachudrzak. - Afrykanin, Pankracy, Nika. Z nimi jasnoszary, jeśli, rzecz jasna, nie kłamie!... ROZDZIAŁ 13 ANCZUTKA, wiek nieznany, konspirator Człowiekowi do szczęścia wystarczy skleroza... Tego, co zrobione, już się nie da poprawić, a uważać siebie za łajdaka nikt nie chce. Prościej chyba wszystko zapomnieć i spać spokojnie. W tym sensie skrzaty mają gorzej niż my. My żyjemy najwyżej z osiemdziesiąt lat, a oni - po trzysta... No, pomyślcie sobie sami, ile łajdactw można nawyprawiać w ciągu trzech stuleci!... Zresztą, długość życia specjalnej roli tu nie odgrywa, ponieważ nieprzyjemne fakty ze swojej biografii i ludzie, i skrzaty zapominają praktycznie momentalnie. Dlatego nie warto przypominać staremu dysydentowi o tym, że do domu wariatów wysłała go teściowa, a wcale nie KGB, jak mu to się teraz wydaje. Po prostu nie będzie mógł w to teraz uwierzyć, a nawet, co gorsza, uzna, że go obmawiacie... Szczególnie łatwo zapomina się to, co najgorsze, w dni sukcesu. An-czutce nawet sny wydawały się takie sympatyczne, że zupełnie nie chciało się wstawać. Nikt nie zmuszał go do zeznań, nikt nie biegał za nim z wodą święconą, nie próbował zamachu na niego kadzidłem, nie wymuszał donosów na lokatora. Śniły mu się jasnopopielate skrzaty - dobrotliwe, życzliwe... - Braciszku, braciszku... - śpiewnie wzywały go. - Nie chcesz śmietanki?... To nie sklepowa - z rynku... Anczutka na wpół otworzył wypukłe, ciekawskie oczko - dostrzegł na wprost przed sobą głęboką ceramiczną miskę ze śmietanką. Podniósł twarzyczkę - odkrył zaraz obok miski kucającego Karmiciela. - Szaraki ciągną do karmazyna... - świecąc radością, przywitał obudzonego szef lyckiej mafii. - Ty się na nas, bratku, nie gniewaj... - dorzucił prosząco. - No, nie zorientowaliśmy się na początku... Komu się to nie przytrafi?... Anczutka wylazł zza żeberek kaloryfera centralnego ogrzewania, obli-, zał się. Jak każdy skrzat, na widok śmietanki z rynku tracił swoją wolę. - Myśleliśmy, że jesteś frajerem... - w zaufaniu powiedział mu Karmiciel. - Kto mógł wiedzieć, że masz takie plecy!... Z Papciem przy jednym stole siadasz... - Z Papciem? - nie zrozumiał Anczutka. - Z jakim Papciem? Karmiciel zdziwił się, potem porozmyślał chwilkę, coś tam sobie, widać, skalkulował - z szacunkiem spojrzał na krewniaka. - No nie, Afrykanin, rzecz jasna jest ważniejszy... - zmuszony był przyznać. - Ale tylko w Łycku, zauważ!... A tutaj, jakby na to nie patrzeć - Bakłużyno... Tutaj my wszyscy podlegamy Papciowi... Widziałeś go za stołem: taki wielki, prawie jak prezydent... Dlaczego nie jesz śmietanki?... Anczutka zmrużył oczy - liznął. Trudno mu było ocenić, co jest bardziej przyjemne: chłeptać śmietankę czy słuchać przymilnych słów jasnoszarego szefa mafii. Mafios podlizywał się: przecież to jasne, że Anczutka podczas spotkania siedział nie za stołem, a pod stołem... a jednak tak nie chciało się mu poprawiać Karmiciela... Za oknem w nieprzyzwoicie cichym (zdążyli już wszyscy odwyknąć) niebie świtu gromadziły się monumentalne obłoki. Na alei ktoś samotnie skandował: "Yankee, go home!" i "Ręce przecz od Łycka!". Potem nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, ryknął: "Puszkin, spieprzaj do Afryki! Jesienin, zwiewaj do RiazaniaL." Najwidoczniej repetycja - gardło gimnastykował... Mieszkanie konspiracyjne umeblowane było po spartańsku: skrzynka amunicji w rogu, oparty o ściankę granatnik. Pusto i głucho. Ani jednego straszka, ani kątnika, ani wiercipiętki. Za ścianą, zawinięty w wojskową pelerynę, pochrapywał Afrykanin. - Bratku, przecież my wszyscy jesteśmy jasnopopielaci... - mruczał Karmiciel, wspierając swoje słowa wyrazistą gestykulacją. - Po co mamy się kłócić?... Wtedy ścianę przebiło ostre purpurowe świecenie - protuberancja, która oderwała się od potężnej, kipiącej aury protopartorga. Pewnikiem, coś mu się przyśniło... Możliwe, że Przenajświętsza Rewolucja... Kosmaty, migotliwy obłoczek przepłynął poprzez skrzaty, obaj poczuli ni to żar, ni to mróz. Karmiciel otrząsnął się jak szczeniak, rozpryskując złote i purpurowe iskierki. Złote (jeśli im się dobrze przyjrzeć) miały kształt sierpa i młota. Purpurowe - pięcioramiennych gwiazdek. - Słuchaj, bratku... - mafios bojaźliwie ściszył głosik. - U nas mówią, że tyś wczoraj zrobił porządek z samą Niką. Chciała ciebie obrazić, chciała ciebie, tak jak Gołbieczyka... Już wydziergała pantalony... A ty ją usadziłeś, pokazałeś jej miejsce... Zawiązałeś jej kokardkę... różową... Czy to prawda?... Anczutka tylko zmrużył oczy... Chrząknął coś niewyraźnego w odpowiedzi, uchylając się od bezpośredniego zaprzeczenia. Nie chciał zaprzeczać... Chociaż, jeśli uczciwie, to zawiązał nie on - zawiązała sama Nika na prośbę Afrykanina. I nie kokardkę, a chusteczkę... I nie różową, a czerwoną... A niech tam, niech sobie opowiadają... Za ścianą ochryple odkaszlnął Afrykanin. Karmiciel natychmiast rozejrzał się, skojarzył, że pozostało mu mało czasu. - Ja do ciebie po co, bratku... - szybko, z troską w głosie zaczął. - Kiedy obudzi się stary, powiedz: Papcio prosił przekazać, że zasadzka z etnograficznego została zdjęta... W dowód przyjaźni, rozumiesz? Tak więc, jeśli mu potrzebna deska, niech ją sobie bierze... - Mhm... - odezwał się roztargniony Anczutka, wylizując z rozmachem ceramiczne denko miski. Wstali przy pierwszych promykach słońca, wybrali się na rozpoznanie. - H-h-h... - rzekł stroskany Pankracy, wpatrując się w czarne tylne okno mercedesa. W czarnym kaszmirowym palcie, w kapeluszu o miękkich połach i z białym szalikiem wyglądał wyjątkowo imponująco. - Widzę... - obojętnie odrzekł z przedniego siedzenia Afrykanin, nie odwracając głowy. Nie miał takiego nawyku. Jeśli już się odwracał - to całym swoim ciałem... Rzeczywiście, za mercedesem od dawna ciągnął się ogon - toyota na dżumachlińskich numerach. Pewnie stolicę patrolowały wszystkie siły MSW republiki, w tym grupy operacyjne stażystów-chiromantów. Zupełnie naturalne, że absolwenci koledżu imienia Jefrema Niedobrowa po prostu nie mogli nie zwrócić uwagi na mercedesa, omotanego purpurową, kosmatą aurą. - Lepiej mi powiedz, Pankracy... - w zamyśleniu przemówił Afrykanin. - Dlaczego sam ani razu nie spróbowałeś?... Ochrony - żadnej, drzwi - nawet nie zaczarowane, nie udało im się... - P-p... - zaczął Pankracy, potem ze złością chrząknął i palcem wskazał Arystarcha. - Bo to inna ikona! - wyjaśnił natychmiast Retiwoj, który już dawno przywykł wypełniać przy Kulawcu tę samą rolę, jaką wypełniał Aaron przy Mojżeszu. - Portniagin sprzedał oryginał za granicę, prywatnemu kolekcjonerowi. Tam się do dziś znajduje... Dlatego pomyśleliśmy: jaki sens jest ekspropriować podróbkę?... - Hm... Tak sądzicie?... - odezwał się Afrykanin. - A skąd bierze się moc cudotwórcza, jeżeli to podróba? - Nie ma tam żadnej mocy cudotwórczej... - sprzeciwił się Arystarch. - Deska, to deska... To tylko ludzie Portniagina plotą o cudach, żeby prawda nie wypłynęła na wierzch... Zwinięty w kłębuszek Anczutka drzemał na kolanach Afrykanina, rozmowie właściwie się nie przysłuchiwał. Słowa Karmiciela przekazał pro-topartorgowi, a pozostałe go mało wzruszały... - Hi, friend!... Anczutka otrząsnął się, otworzył oczka. Ze schowka wyglądała ruda, bezczelna mordka gremlinsa. - Kadzidło y-yes?... - spytała zagraniczna siła nieczysta prawie bez zająknięcia. Naćpał się, paskuda! Zdolny... Mercedes przecież nowiutki, nie dłużej niż dwa miesiące krąży po drogach Bakłużyna - a ten, patrzcie, jak już włada rosyjskim!... - No nie - w odpowiedzi szepnął z przestrachem Anczutka. - Skąd? Skończyłem z kadzidłem... Już dawno rzuciłem... Gremlins z niedowierzaniem poruszył noskiem. Od brody i riasy Afrykanina wyraźnie niósł się zapach opium dla ludu, i pozostałych narkotyków. - Do c-corta!... - rzucił zagraniczniak i znowu zniknął w schowku. Mercedes zahamował przed muzeum etnograficznym. Toyota z dżu-machlińskimi numerami przejechała obok, skręciła w zaułek. Pewnie przekazali obiekt kolejnej grupie obserwatorów. Kierowca wyskoczył z samochodu, energicznie go okrążył z przodu, otworzył drzwiczki protopartorgowi. Ten postawił niedźwiedzią stopę na ziemi (cały czas chodził boso!), stęknął, wygramolił się z pojazdu. Zaraz za nim, jak puszysty jasnoszary kłębuszek, wytoczył się Anczut-ka. - A więc, mówicie, że nie ma żadnej mocy?... - śmiejąc się w szeroką, srokatą brodę, powiedział Afrykanin. - To poczujcie ją, poczujcie... Pankracy i Arystarch spojrzeli na siebie. Konspiratorzy nie byli ani cudotwórcami, ani jasnowidzami. A jednak, każdy z nich nagle odczuł jakieś' tętnienie, dobiegające z prawego skrzydła muzeum. Anczutka zmarszczył się. Fluidy przenikały puszyste ciałko na wskroś'. - Widzę, że tutaj ani razu nie zaglądaliście... - zauważył mądrze Afrykanin. - Rozumiem: nie było czasu... - N... n-n... - zaczął Pankracy, wytrzeszczając oczy i szarpiąc za rękaw oniemiałego Arystarcha. - To co, co to więc?... - ocknął się i wyrzekł: - Wychodzi, że ikona, mimo wszystko, jest prawdziwa! Afrykanin wydał głośne, cierpiętnicze westchnienie - prawie jęk. Naiwność konspiratorów już zaczynała go dręczyć... - Jeśli naród wierzy, że ikona jest prawdziwa - szybko wycedził przez zęby - to znaczy, że jest prawdziwa... - T-to zna-a-aczy nie ma żadnej róż-żnicy?... - Arystarch zaczął się nawet jąkać, na co zazwyczaj nigdy sobie nie pozwalał. Kulawiec był podejrzliwy i łatwo się obrażał - mógł pomyśleć, że go przedrzeźnia. - Żadnej - potwierdził Afrykanin. "Cherubiny" stały wstrząśnięte. Słowa protopartorga zabrzmiały dla nich jak odkrycie. Chociaż, właściwie, odkrycie czego?... Czy nie powiedziano, że głos narodu - to głos Boży?... Dlatego sceptycy mogą sobie wyliczać, nawet z dokładnością do piątego miejsca po przecinku, z jaką siłą wylatywała kula z karabinu maszynowego faszystów, na ile metrów powinna odrzucić od ambrazury szere- gowego Aleksandra Matrosowa... Jeśli naród wierzy, że był bohaterski czyn - to znaczy, że był. Nic nie zmienią tutaj żadne obliczenia!... Ranek płynnie przechodził w dzień. Tłumy ciągnęły do centrum miasta, gdzie niedługo powinno rozpocząć się spotkanie specjalnej komisji ONZ, mityngi, prowokacje... Krótko mówiąc - święto. Obok zaparkowanego przy chodniku mercedesa, w kierunku pałacu prezydenta przeszedł szczupły, podobny do wyrostka chłopina w czarnej, dopasowanej do talii riasie. Na oko można było mu dać trzydziestkę, albo i cztery dychy, a jeśli wrednie się uprzeć - całe czterdzieści pięć lat... Twarz - natchniona, uduchowiona... Z takimi twarzami kroczy się w świetlaną przyszłość. - Wasz? - spytał Afrykanin, wskazując głową przechodnia. - N-n... - Pankracy potrząsnął głową. - P-p... - Tak pomyślałem... - rzekł z westchnieniem protopartorg. - No cóż... Jedziemy z powrotem... - A-y?... - Kulawiec nerwowo wskazał palcem w kierunku głównego korpusu muzeum. - Nie ma czasu, Pankracy... - zatrzymał go delikatnie Afrykanin. - No, załóżmy, że zabierzemy ją teraz... i kto o tym się dowie? Kto w to uwierzy?... Nie, bratku, jak już kraść, to kraść - z hałasem i cudami! Jak myślisz, dlaczego twój przyjaciel, kontrwywiadowca, zdjął zasadzkę?... Właśnie dlatego... Żeby było jak najmniej rozgłosu. Przecież na pewno mają jeszcze parę duplikatów w odwodzie. "Jak to ukradli? Kto ukradł?... - ogłoszą. - Nic podobnego! Oto ikona: jak wisiała - tak wisi..." Wygląda na to, że naszym głównym zadaniem nie jest teraz znalezienie wykonawców, lecz świadków... Takich, którzy rozniosą to po całym mieście. Na przykład ta kobieta, artystka, u której wczoraj piliśmy herbatkę... Mówiłeś, Arystarchu, że wykonywała już poszczególne cerkiewno- partyjne zadania... "Cherubiny" zadrżały. Arystarch przełknął ślinę. - Ona nie ma telefonu... - słabo wyszeptał. - Poślemy kuriera - pocieszył go Afrykanin. Z uśmiechem spojrzał na podrygującą, nieszczęsną twarz Kulawca. - Postaraj się mnie pozbyć, Pankracy, jak najszybciej... Odejdę z ikoną do Łycka - znowu będziesz sam sobie panem... AnczutkaL. Wyłaź, odjeżdżamy... Kiedy dosłyszał wezwanie, skrzacik od razu wyszedł spod mercedesa i zanurkował do kabiny. Rację miał wszystkowiedzący Afrykanin: dla świętej sprawy i nieczysta siła się przyda. Pankracemu i Arystarchowi bardzo nie chciało się udać pod wskazany przez protopartorga adres. Obaj zgrabnie uchylili się od zadania, powołując się na to, że byłoby zupełnie nierozumnie wykorzystywać szefów podziemia w charakterze zwykłych kurierów. Naruszenie subordynacji, i tak dalej... A wtajemniczać zwykłych kurierów w sedno tajnych planów także nie było warto. Dlatego trzeba było posłać Anczut-kę. Jak każdy porządny skrzat, Anczutka wolał ze swojego podwórza nosa nie wysuwać. Ale jeśli już Afrykanin powiedział: "Trzeba", znaczy się - trzeba... Odniósł wrażenie, że dziś na ulice wyszła cała ludność stolicy. Jedni się radowali, inni - przeklinali... Na placu, u podnóża Car-stopy rozkręcał się potężny mityng pod łycką flagą. "Ludzie!... - grzmiał megafon. - Przypomnijcie sobie, kim byliście i co jedliście!... Kim staliście się i co jecie teraz?..." Przed pałacem prezydenta kogoś już bili, a wśród bijących nie można było dostrzec żadnego mężczyzny - same baby z siatami... Potem przybiegli gliniarze, odebrali babom ich ofiarę, chcieli ją wepchnąć do "suki" - ale wtedy, bez żadnego powodu, odwalił się kolejny kawał sztukaterii na domu towarowym. Dzięki Bogu, że nikogo nie przygniotło... Zagapiony Anczutka prawie wpadł pod tramwaj pośpieszny, który z piskiem i łomotem wypełzł z betonowej nory na świat Boży. Przylepiony do szorstkiej ściany jakiegoś ministerstwa, skrzacik z bijącym serduszkiem patrzył, jak obok niego przeleciało to straszne akwarium na kółkach. Wewnątrz akwarium siedzieli i stali bakłużynianie, wszyscy z nosami wsuniętymi w otwarte książki... Tak, czasy zmieniają się. Wcześniej, do rozpadu powiatu, za czytanie w transporcie publicznym można było od razu zarobić w ryja. A teraz, patrzcie, wszystko na odwrót... Niczego nie da się zrozumieć - stolica. Stanowisko zobowiązuje... Gdyby Anczutka miał skłonności do filozofowania, niewątpliwie pogrążyłby się w ontologiczne rozważania: Jak to tak? Czytać - czytają, a żyją - jak żyli... Kiedy to się zmieni? Ale Anczutka nie lubił filozofować, zresztą nie umiał - w takim razie trzeba będzie zrobić to za niego... Borges, powołując się na s'wiadectwo świętego Augustyna, twierdzi, że pod koniec IV wieku ludzie przestali czytać mamrocząc czytany tekst pod nosem... A my, powołując się na Nikołaja Wasiliewicza Gogola, twierdzimy, że od około połowy XIX stulecia czytaniu nie towarzyszyły już nawet procesy myślowe... Chociaż, możliwe, że ten skok jakościowy dokonał się u nas już o wiele wcześniej. Kiedy człowiek czytając milczy, nie porusza wargami, jest to fakt zauważalny dla wszystkich. Ale zauważyć, że czytający w dodatku nie porusza korą mózgową, mógł tylko Gogol ze swoją - rzeczywiście diabelską - spostrzegawczością... Tak, jesteśmy najbardziej zawziętymi czytelnikami na całym świecie, i nie ma w tym żadnego paradoksu... Tak właśnie mógłby rozmyślać Anczutka, gdyby miał skłonności do wyciągania wniosków z teoretycznych rozważań... Kiedy dotarł do skrzyżowania dwóch alei (Niedobrowa i Nostradamu-sa), skrzacik przeniknął do narożnego domu, szybko przedarł się przez rury wentylacyjne i znalazł się na drugim piętrze. Otwór znajdujący się w kuchni zasłonięty był gipsową kratką, a kratka dla skrzatów, trzeba to podkreślić - to przeszkoda nie do pokonania, ponieważ składa się z samych krzyży. Chociaż - bywało i gorzej!... Kiedyś Anczutka przebywał w budynku z czasów stalinowskich - tam to już w ogóle było okropnie: kratki były albo w kształcie gwiazdek (pięcioramiennych), albo w sierpy i młoty. Nic gorszego sobie chyba już nie można wyobrazić!... - Ej, ty, jasnoszary... - cichutko zawołano z ciemności. Anczutka przyjrzał się, dostrzegł trochę wysuniętą ze ściany mordccz-kę koloru grochowin. - Ty, widzę, jesteś odważny! - przesadnie zachwycił się nieznajomy. - Nie boisz się?... - A co to, czy ja pierwszy raz? - wycedził Anczutka. Także wszedł w ścianę. Prawdę mówiąc, bał się, ale bardzo chciał sprawić przyjemność Afry-kaninowi... Nika Niewyrazinowa w zachlapanych farbą spodniach i takiej samej koszulce stała pośrodku kuchni. Krytycznie marszcząc brwi, przyglądała się oślepiająco białym skrzypcom na tle niedbale poprzypalanej deski do krojenia. Przezornie wysuwając się ze ściany tylko do polowy, Anczutka zatrzymał się, wyglądając w tym momencie jak coś w rodzaju płaskorzeźby, potem nabrał odwagi i melodyjnie oczyścił gardełko. Nika odwróciła się. - Ja-aki puszysty!... - wykrzyknęła w pełnym zachwycie. - Ja - od Pankracego... - pośpiesznie uprzedził ją skrzacik, na wszelki wypadek opierając się jak najsilniej o ścianę. Przecież wczoraj już to przeszedł... Najpierw pogładzi, potem poniańczy, a potem, zobaczysz - koronkowe pantalony, niebieska kokardka - i amen!... - Oj, Pankracy!... - klasnęła Nika. - I od Afrykanina... - dorzucił Anczutka. - Oj, AfrykaninL. Na szczęście Pankracy i Afrykanin teraz bardziej interesowali Nike niż mały, jasnoszary skrzacik. - Okropny Pankracy!... Obiecał wziąć mnie na akt terrorystyczny!... No, kiedy?... - Dzisiaj!... - wypalił Anczutka. - O czwartej po południu obok muzeum etnograficznego... Źrenice Niki rozszerzyły się. - Będzie strzelanina?...-jęknęła. - N-nie wiem... - uczciwie powiedział Anczutka. - Powiedziano: spotykacie się z Pankracym u wejścia i czekacie na nas z Afrykaninem. Będziemy kraść ikonę!... - nie wytrzymał, pochwalił się. Nika podskoczyła, rzuciła się do szafy odzieżowej i na oścież rozwarła jej drzwi. Po pokoju rozleciały się wyrzucane razem z wieszakami ciuchy. - Cholera! Nie mam w co się ubrać!... W końcu światło dnia ujrzał kombinezon o ochronnej barwie. - No, no... właściwie całkiem do rzeczy... - mówiła powątpiewająco Nika i pytająco spojrzała na skrzacika. - A?... Ale skrzacik już zniknął. Ze ściany sterczało tylko delikatne uszko, które zresztą, natychmiast także się skryło. Nie wiadomo dlaczego, było nie jasnoszarego, a oliwkowego koloru... Pośród białych, tektonicznych ruin "Ograbanku" stali w gromadzie jaskrawo odziani ratownicy i skromnie odziani maruderzy. - Nie słuchają rodziców... - wzdychając, szeptał półgłosem jeden z nich. - Przyszedł wczoraj nad ranem - cały w siniakach! No, ile razy można powtarzać: nie chodź nocą po oświetlonych miejscach... Przecież tam pełno gliniarzy!... Anczutka zatrzymał się, aby posłuchać i znowu zderzył się z ciągle tym samym przeciętnym facetem w dopasowanej w talii riasie. Tylko, że tym razem facet szedł w przeciwnym kierunku: nie do pałacu, a od pałacu. Właściwie nie szedł, a prawdę mówiąc - ledwie powłóczył nogami. Jego twarz wyrażała kompletne rozgoryczenie. Co do Anczutki, to ten przemieszczał się niezauważalnie - przebiegając wzdłuż ścian. Właściwie dostrzec go facet nie miał możliwości... Jednak wiadomo, że w chwilach silnych wstrząsów psychicznych w człowieku budzą się drzemiące zdolności, których obecności w sobie nawet nie podejrzewał. Jednym słowem, kiedy spotkał się wzrokiem z Anczutka, facet żałośnie wykrzywił usta, wymówił z udręką i goryczą: - No nie, najważniejsze jest to, na kogo zamienili!... Na jakiegoś zarośniętego... Co tak się gapisz?... Ty też tam?... Widać jednak zauważył skrzata... Anczutka bojaźliwie popatrzył za nim. Spod czarnego podołka riasy wlókł się po asfalcie skrawek czerwonego płótna... W tej sekundzie serduszko zabiło mu jak dzwoneczek i zamarło na długo. Niestety Anczutka dobrze wiedział, co to oznacza. Pierwszy raz odczuł podobne wrażenie, kiedy biedniacy szli rozkułaczyć Jegora Karpy-cza, za którego potem bardzo długo opieprzał go śledczy z NKWD, Grigo-rij Siemionowicz Tych. Drugi raz Anczutka poczuł to samo przed samym aresztowaniem kierownika sklepu Wasilija Sidorowicza Lalkina, któremu zarekwirowano znalezione pod parkietem brylanty oraz wszystko pozostałe. Skrzaty zawsze wyczuwają serduszkiem, kiedy gospodarzowi domu grozi niebezpieczeństwo... Anczutka pobiegł po chodniku z całych sił swoich malutkich nóżek, ile tylko pary w sobie znalazł. Strach narastał z każdym krokiem. Swoim rozumkiem skrzacik pojmował, że wielkie zagrożenia tak potężnego cudotwórcy, jak protopartorg, nie mogą spotkać, ale nic na to nie mógł poradzić... denerwował się. Dookoła szumiała stolica. Przeszła kompania marynarzy - pojawiając się nie wiadomo skąd. Za każdą czapką wlokły się liczne jedwabne tasiemki we wszystkich kolorach tęczy... Obłoki zbierały się coraz większe i większe. Od strony Łycka zbliżała się najeżona błyskawicami chmura barwy ołowiu. Tracąc siły ze strachu, Anczutka przeniknął do klatki schodowej, wbiegł po schodach, przeszedł do konspiracyjnego mieszkania przez s'cianę. Przed jego oczyma ukazało się okropne widowisko. Protopartorg Afrykanin siedział na skrzynce z amunicją - nieruchomo i ociężale, jak gruda. Gruda, która na tyle wyschła, że tylko ją dotknij - rozsypie się... rozsypie się na kupkę pyłu. Wykrzywione usta - jak u teatralnej, tragicznej maski. Wielkie ręce bezsilnie leżały na kolanach. Oczy bezmyślnie wpatrzone w przeciwległy kąt pokoju. Nawet na brzegu Dżumachlinki, przed samym przejściem państwowej granicy, Afrykanin nie wyglądał aż tak żałośnie. Ale najważniejsze - aura... Zamiast ogromnej, purpurowej poświaty, porównywalnej jedynie z koroną słoneczną w momencie pełnego zaćmienia, potężną figurę protopartorga otaczało teraz coś zupełnie nieokreślonego, rudawego, podpalanego... Z rzadka pojawiał się w tym podejrzanym dymku purpurowy, kosmaty języczek, ale od razu znikał, gasł... To odchodziło zaufanie wyborców, odchodziła miłość narodu. Gdzieś tam, daleko, za Dżumachlinką, nieutulony Łyck żegnał się ze swoim ulu-bieńcem - ze zdradziecko wykradzionym, zabitym i ponownie wykradzionym Afrykaninem, o czym Anczutka, rzecz jasna, nie wiedział... Niektórzy w Łycku z początku po prostu nie chcieli wierzyć w śmierć płomiennego protopartorga, ale szlochające tłumy, żałobne głosy w megafonach i głośnikach, opuszczone do połowy sztandary z czarnym kirem - wszystko to szybko utwierdzało wątpiących... Jedna po drugiej zaczęły znikać czerwone protuberancje w aurze cudotwórcy. W miarę tego, jak owinięta żałobnymi wstęgami laweta przepływała przez główny plac miasta Lycka, już niosący imię Afry-kanina, łaska opuszczała gospodarza Anczutki, przechodząc na urnę z - Bóg wie - czyimi prochami, oraz na wzniesione w ciągu nocy mauzoleum... Jasnopopiełata siers'ć stanęła dęba. Pojękując z żalu, Anczutka podszedł do Afrykanina, wczepił się pazurkami w riasę. Protopartorg z wysiłkiem skierował oczy na skrzacika - wpatrzył się nierozumiejącym wzrokiem. - A jednak wykreślił... - z niewyrażalnym zdziwieniem, ochryple wymamrotał. - Patrzcie no! Nie pożałował siebie - wykreślił... Jak się na to mógł zdecydować?... Do pokoju, najpierw powoli, potem - ośmielając się - zaczęli niespiesznie przenikać przedstawiciele astralnej fauny: przepłynęło stadko kątni-ków, za plecami protopartorga stał i ponuro zgarbił się średniej wielkości straszek. Skądś tam przybył nawet energiczny, malutki wiercipiętka, przebiegł po suficie, potrząsnął żyrandolem. Potem spadł na stół, pociągnął protopartorga za rękaw riasy... Ach ty, gadzie!... Myślałby kto, że wtedy, gdy Afrykanin miał moc, to byś swoje łapki tutaj wyciągnął! A teraz pojawiła się odwaga?... Wściekły Anczutka złapał przezroczystego chama za skórkę (łapać wiercipiętka za cokolwiek innego nie ma sensu - nie da się go utrzymać) i już gotowy był wyrzucić bydlaka przez ścianę, kiedy nagle wyczuł, że do Afrykanina podkrada się jeszcze jedno niebezpieczeństwo - tym razem śmiertelne. W zamku drzwi zaskrzypiał wytrych. Ze strachu Anczutka obejrzał się - zobaczył, że zza stojącego w rogu granatnika złośliwie wytrzeszcza oczka zdumiona jasnopopiełata mordka Karmiciela, widać znowu przysłanego przez Papcia - powiadomić o jakimś kolejnym przyjacielskim uczynku. - Pomóż, bratku!... - błagał Anczutka. Karmiciel cynicznie spojrzał na niego, i zniknął. W tej samej sekundzie drzwi otwarły się, w przedpokoju pojawił się młodzieniec w riasie, z pistoletem o tępym pysku w ręku. Anczutka zobaczył tego młodzieńca po raz pierwszy, protopartorg - po raz drugi. Szofer dżipa. - Pozdrowienia z Łycka!... - złowieszczo wyrzekł przybysz. Afrykanin ze wstrętem spojrzał na szoferaka, podnoszącego już broń, i jedynie z obrzydzeniem skrzywił usta. Strata własnego życia w porównaniu ze stratą zaufania ludu wydała mu się drobnostką. Tak, ale Anczutka tak nie uważał! Skrzacik (dla zabójcy był niewidzialny) pisnął i z rozmachem rzucił w bandytę wiercipiętka. Lepki bydlak uchwycił swoimi czterema łapkami zadarty ryj pistoletu, w upojeniu potrząsnął zdobyczą. Czy to z zaskoczenia, czy też od wstrząsu, killer nacisnął spust. Grzmot i smród prochu... Kule trafiały wszędzie - tylko nie w Afrykanina, który jak uprzednio siedział nieruchomo. Na twarzy zabójcy pojawiło się przerażenie. Biedak uznał widocznie, że go wrobili. Nie będąc ani czarodziejem, ani jasnowidzem, nie mógł naocznie się przekonać, że łaska opuściła protopartorga. To, co się zdarzyło, wydało się łajdakowi cudem. Najwidoczniej okłamali go... Najwidoczniej lider prawicowych radykałów ma jeszcze moc... W delikatnych uszkach Anczutki huczały echa i odgłosy wystrzałów, dlatego ciężki stuk upadającego na podłogę pistoletu zabrzmiał ledwie do-słyszalnie. Zabójca drobnymi kroczkami rzucił się do drzwi... Potem błyskawicznie odwrócił się - i wyleciał z mieszkania szybciej od wiatru... - Nie trzeba było... - obojętnie zachrypiał Afrykanin. *** Basztowy zegar na Jefremie Wielkim wybił w oddali trzecią po południu. - Anczutka... - bezsilnym głosem wezwał go protopartorg. - Idź, powiedz Pankracemu, że wszystko odwołujemy... Bo będzie czekał... Nie daj Boże, jeszcze coś nawyrabia... ze swoim wielkim rozumkiem... Anczutka cofnął się o krok, zmarszczył się, uparcie zaprzeczył głową. Pozostawić gospodarza samego?... W takim stanie?... Jak każdy porządny skrzat, po prostu nie mógł się na to zgodzić... Protopartorg spojrzał na skrzacika spod kudłatej srokatej brwi, zmusił się do uśmiechu. - Dobrze... W takim razie - razem... Pomóż mi wstać... We dwóch opuścili konspiracyjne mieszkanie, pozostawiając je otwarte. Zeszli po schodach, wyszli na aleję... Wydawało się, że Afrykanina opuściła nie tylko cudotwórcza, ale i fizyczna moc: kulał, ledwie dreptał. Każdy krok czynił z wysiłkiem... Ubiór protopartorga nie przyciągał niczyjej uwagi - z okazji przyjazdu komisji specjalnej ONZ miasto było przepełnione prowokatorami w riasach. Naprzeciw szli dwaj milicjanci, których twarze wydały się Anczutce znajome. Glosy - także. - Ech, sz-szakale... - cicho oburzał się jeden z nich. - Jak przyjechała komisja - od razu podkulili ogon!... Słyszysz?... Milczą... Ani jednego samolociku nie wypuścili!... - To nie z powodu komisji... - odpowiedział mu niskim głosem drugi. - Afrykanin odwalił kopyta... No, ten... ekstremista... W Łycku go dzisiaj chowają... Właśnie przed chwilą przekazywali... - [co?... - No, Amerykanie właśnie dlatego! Przecież żądali jego wydania... A teraz nie mają czego żądać... Protopartorg zatrzymał się, długo patrzył za nimi. - A-a... - w końcu, wstrząśnięty, wyrzekł. - To wymyślili, okazuje się... - Patrz! - wypalił Anczutka z nadzieją, pokazując paluszkiem. Afrykanin niechętnie spojrzał. W podejrzanym rudawym dymku, okrążającym jego rękę, uparcie przebijały się purpurowe żyłki i włókienka. - Myślisz, że jeszcze są tacy, co wierzą, że żyję? - z powątpiewaniem powiedział protopartorg. - Nie, Anczutka, wątpliwe... Raczej leżą pijani i o niczym nie wiedzą... Nad głowami ściemniało, potem błysnęło. Grom wykaszlał się - i zamilkł... Potem chmury, jakby wystraszyły się własnej śmiałości, zaczęły błyskawicznie rozpływać się, nad aleją Nostradamusa znowu wyjrzał błękit... Ruszyli dalej. Właściwie ruszył sam Anczutka. Kiedy usłyszał z tyłu bolesne chrząkanie protopartorga, obejrzał się, zobaczył, że ten ze wszystkich sił próbuje podnieść prawą stopę, która jakby wrosła w asfalt. Skrza-cik rzucił się na pomoc - i wtedy z nim stało się to samo. Prawą nóżkę - jakby przykuł magnes. - To koniec, Anczutka... - z mrocznym zadowoleniem podsumował Afrykanin, przerywając próby. - Amen, rzucili urok! Niewątpliwie - robota kontrwywiadu... Poufale zasepleniły opony, do chodnika podpłynął długi, ciemny samochód. Pojawił się jakby znikąd. Drzwiczki otworzyły się równocześnie - jacyś ludzie w cywilu rzucili się do Afrykanina. - No, dzięki Bogu, zdążyliśmy... - z ulgą westchnął, stając przed protopartorgiem, postawny, młody, trzydziestoletni piękniś. Pułkownik Wybierzniew. Papcio. - Dokąd zdążyliście?... - ze złośliwą goryczą zapyta! Afrykanin. - Nie dokąd, a skąd... - poprawi! pułkownik. - Na pana teraz, obywatelu Ludzki, nie mniej niż trzy zespoły killerów polują. Można powiedzieć, że wyciągnęliśmy im pana sprzed nosa... - Z tymi słowami, grzecznie, ale zdecydowanie wziął Afrykanina za łokieć. - Proszę do samochodu!... - Jak?... - ze wstrętem rzucił protopartorg, próbując bez powodzenia unieść bosą nogę nad trotuar. - Saszka!... - wycedził Wybierzniew, odwracając się. - No, o co chodzi?... Młody, okrągły na twarzy Saszka rzucił się do protopartorga i - odczarował stopę. Dwóch barczystych agentów natychmiast złapało Afrykanina, energicznie wepchnęli go do wnętrza samochodu. Ten chciał się obejrzeć, szukając oczyma Anczutkę, ale drzwiczki zatrzaśnięto. Samochód ruszył gwałtownie z miejsca. Pojękując, Anczutka siedział w kucki pośrodku chodnika i od czasu do czasu próbował z wysiłkiem oderwać od niego swoją prawą nóżkę. Gdyby znajdował się choć trochę bliżej ściany budynku, mógłby nabrać energii, wzmocnić swoje siły, spróbować zdjąć urok samemu. A tak - chcesz, czy nie chcesz - trzeba siedzieć, czekać, póki zaklęcie nie utraci mocy. Sił starczało mu jedynie na to, aby podtrzymywać swoją niewidzialność. Dobrze jeszcze, że trafił się młodziutki czarownik. Gdyby to był ktoś doświadczony, z Ligi Czarodziei, rzuciłby urok - cały dzień trzeba by było posiedzieć jak przykuty, a może nawet całą dobę... Nie wiadomo skąd pojawiło się trzech obywateli, którzy już zdążyli powitać komisję ONZ. Chwiejąc się, jak paski na państwowej fladze, zatrzymali się obok Anczutki. - W Łycku - to jak?... - z zakłopotaniem skarżył się jeden. - Wypijesz - był system dwupartyjny, otrzeźwiejesz - znowu jednopartyjny. A u nas, w Bakłużynie, nawet nie wiesz: jesteś jeszcze pijany, czy też już trzeźwy... Drugi słuchał, od czasu do czasu opuszczał głowę - jakby się zgadzał. - Dajcie mi kałacha!... - gorączkował się trzeci. - Ja ich, wałów, zaraz wystrzelam!... Zgubili powiat!... Wszystkich, bydlaki, sprzedali!... - A ty, jak zawsze, na krzywy ryj chcesz - twardo odrzekł pierwszy. - Kalacha tobie! A chociaż wiesz, ile teraz kosztuje automat?... A co, samemu na lufę nie możesz zapracować? Sil nie starcza?... Wydaje się, że zaklęcie zaczynało powoli słabnąć... Anczutka sprężył się - pięta z mlaśnięciem oderwała się od szorstkiej powierzchni pokrycia. Skrzat rzucił się w prawo, potem w lewo - zamarł w rozterce. No, dokąd teraz? Pójść za Afrykaninem do kontrwywiadu, czy pójść uprzedzić Pan-kracego? Anczutka trochę się bał "Cherubinów", ale jednocześnie rozumiał, że oprócz nich nikt mu teraz nie pomoże... Skrzacik szybko podreptał w kierunku muzeum etnograficznego. Spóźnił się tylko o kilka minut. Przy wejściu do muzeum trwało aresztowanie - także z użyciem najbardziej czarnej magii... Członkowie terrorystycznej organizacji "Czerwone cherubiny" zastygli bez ruchu w znudzonych pozach. Najwidoczniej zaklęcie ogarnęło ich zupełnie niespodziewanie. Między nimi, energicznie zabierając wszystko, co wybuchowe i strzelające, biegali smętni i zatroskani ludzie w cywilu. Po rozbrojeniu, zdejmowali bojowników ze schodków i odnosili do suki. Okrągłymi ze strachu oczyma, Anczutka patrzył, jak znikają w czarnym otworze głęboko wycinane podeszwy butów Arystarcha Retiwoja. Zachwiał się, jakby machając na pożegnanie, biały szalik zanoszonego do furgonu Pankracego. Koniec. Odjechali... Skrzat opuścił wątłe ramionka z goryczą i poszedł na opustoszałe schody. Więcej już nie mógł liczyć na nikogo - tylko na siebie... - Nie rozumiem!... - zabrzmiał za nim melodyjny głosik. - Skrzacik, stawiając jasnoszarą sierść dęba, podskoczył w miejscu. Odwrócił się. Przed nim, w plamistym kombinezonie komandosa, z winchesterem w rękach stała obrażona, pełna najlepszych chęci, Nika Nie-wyrazinowa, która - według swojego obyczaju - spóźniła się o pół godziny... - Nie rozumiem! - chłodno powtórzyła. - Gdzie pozostali? ROZDZIAŁ 14 GLEB PORTNIAGIN, lat czterdzieści cztery, prezydent Nadzwyczajne wydanie "Czerwonego Sztandaru" zostało cale poświęcone pompatycznemu i monumentalnemu pogrzebowi Afrykanina. Gleb Por-tniagin czytał będąc bliski apopleksji. Ach, wieprze! Ale sobie wymyślili!... Portniagin zmusił się do oderwania od parszywej gazetki - oczyścił czakry... Za szybami ściemniło się, potem błysnęło. Grom odkaszlał się - i zniknął. Prezydent złapał słuchawkę. - No, co tam się u nas dzieje, za oknami?... Aha, z Łycka przypełzło?... Co teraz? Mam sam chmury rozganiać?... Rzucił słuchawkę, o mało nie rozbijając aparatu. Przepłukał swoje wnętrze energią - znowu wściekle pochylił się nad rozesłanym na stole "Sztandarem"... Kolejny artykuł opisywał z zachwytem cuda, do których doszło już podczas pogrzebu... Komsomołobogomołka Sierioznowa tylko spojrzała na mauzoleum protopartorga - i wyleczyła się z bezpłodności, od razu okazała się brzemienna - wprost na placu. Kilku ślepych, którzy dotknęli lawety, na której wieziono urnę z prochami Afrykanina, przejrzało politycznie na oczy i przy świadkach objawiło, że następnym razem obowiązkowo zjawią się na wyborach... O, kłamcy!... Frazesowicze! Portniagina dusiła nienawiść. Trudno było się z tym pogodzić, ale teraz Patriarcha Porfiriusz ograł go błyskotliwie... Trzeba było znowu oczyścić czakry. Pogoda za oknem błyskawicznie się poprawiała... Spróbowałaby się nie poprawić! W końcu zadzwonił telefon, który zresztą, prawdę mówiąc, już dawno powinien zadzwonić... - No?... - Przywieźli, Glebie Kondratyczu... - Co z nim? - Żywy... - jakoś' zbyt energicznie uchylając się od odpowiedzi odezwano się na tamtym końcu przewodu. - Wprowadzić!... Gleb Portniagin wsparł się o oparcie fotela, wpatrzył się w drzwi. Twarz prezydenta skamieniała - nawet nie dlatego, że bał się, żeby jakiś straszek, który podkradnie się za jego plecami, nie wydał bezwiednie jego uczuć. Po pierwsze, straszki siedziały, tak jak należy, za portierą. A po drugie, prezes Ligi Czarodziei Baklużyna w tej chwili nie zamierzał niczego ukrywać. Wielkie ludzkie serce prezydenta, o którym tak często pisały stołeczne gazety, biło jak dzwon. W końcu pochyliła się błyszcząca klamka drzwi - do gabinetu wstąpił, krzywo stawiając stopy, silnie się garbiąc i patrząc spode łba... Prezydent westchnął i wstał. Do gabinetu wstąpił obrzmiały starzec z sokratesową, wypukłą łysiną i srokatą, rozczochraną brodą. Z niejasnego powodu był bosy i odziany w obszerną, starą riasę z szaroburymi plamami... Dla pełni wrażenia brakowało jedynie wianka z polnych kwiatów. Boże, co z nami wyprawia czas!... Czyżby rzeczywiście, z tym ledwie stojącym na nogach próchnem, Gleb Portniagin - kiedyś tam, w młodzieńczym wieku - próbował razem włamać się do magazynu z artykułami żywnościowymi? Mój Boże, mój Boże!... Za ponurym ramieniem przybysza wznosiła się postać rosłego pułkownika Wybierzniewa. Piękna męska twarz wyrażała stosowną do okazji powstrzymywaną żałość. Gleb Portniagin wzruszył brwiami. Pułkownik potakująco skinął głową - wyszedł. Zapadłe ze współczucia oczy prezydenta znowu zwróciły się ku byłemu przyjacielowi i wspólnikowi. Widowisko rozdzierające serce... Zamiast potężnej purpurowej aureoli - jakieś rzadziutkie kłaczki i kołtuny rudawych pajęczynowych promycz-ków. Nawet gwiazdy filmowe, których aury już dawno wypiły zwierciadła i kamery filmowe, nie wyglądają tak żałośnie. Tropem Afrykanina wprost przez ścianę do gabinetu wdarła się cała gromada obrzydliwie zgarbionych straszków. Ogromne nieszczęście pro-topartorga było dla nich tym samym, co uczestnictwo w proszonym obiedzie. Prezydent wyszedł zza stołu, zrobił krok ku przybyszowi i delikatnie, jak na pogrzebie, objął byłego przyjaciela. - Ech, Nikodemie... - z bólem powiedział. Sokratesowa łysina protopartorga oparła się o szeroką pierś czarownika. - Glebie... - w gardle pokonanego słychać było szloch. - Nie uwierzysz... ale sam szedłem się oddać... Podtrzymując za ramiona stojącego niepewnie na nogach Afrykanina, Gleb Portniagin odprowadził go do fotela, posadził. - Łajdaki, ach jakie łajdaki... - powiedział zduszonym głosem. - Co oni z tobą zrobili!... Afrykanin opadł na fotel, zgarbił się jeszcze bardziej. - Wyślesz mnie do Hagi? - mlaszcząc jak starzec, zapytał z widoczną obojętnością dla swojego dalszego losu. Uprzednich słów współczucia protopartorg albo nie dosłyszał, albo nie potraktował ich poważnie. Gleb wyprostował się. Z jego oczu błysnęły ciemne błyskawice. - Do Hagi?... - ogłuszającym głosem zapytał, szeroko otwierając lwią paszczę. - No, nie!... Takiego prezentu ode mnie się nie doczekają!... Gniewnie spojrzał przez ramię i lekkim dmuchnięciem rozwiał tłum pętających się pośrodku gabinetu straszków. Rozdrażniały go... Powoli, raczej z kompletnym niezrozumieniem niż z nadzieją, Afrykanin podniósł umęczoną twarz, wpatrzył się... Znając Portniagina z dzieciństwa, nie liczył nawet na litość... Tylko jednego Nikodem nie wziął pod uwagę: czasami ludzie z wiekiem mądrzeją. Szczególnie, jeżeli dopchają się do wysokich stanowisk... Wielkoduszność prezydenta zaskoczyła Afrykanina - u protopartorga pojawił się syndrom Iwana Groźnego, lubiącego w trudnych chwilach oddawać się samoponiżeniu i samobiczowaniu. - Glebie... - złamanym głosem, ze łzami skruchy w oczach westchnął Afrykanin. - Wybacz mi, Glebie!... Jestem winny, winny!... Nawet wtedy... Nawet wtedy w magazynie... Gdybym nie upuścił skrzynki z wódką - ni cholery nie złapałby nas dzielnicowy! - protopartorgowi znowu kamień stanął w gardle. - Glebie, wycofam się z polityki!... - przysiągł szybko. - Już się wycofałem... Zapomnijmy o wszystkim... Stańmy się znowu przyjaciółmi... Ta nie poplątana przemowa wywarła na prezydencie wyjątkowo silne wrażenie, ale zupełnie nie takie, na jakie po cichu liczył sam Nikodem. Z początku Gleb Portniagin słuchał protopartorga ze zdziwieniem, które szybko przeszło w zakłopotanie. A kiedy doszło do zapewnień o przyjaźni, twarda twarz czarodzieja z brązowej stała się żeliwna. Powietrze w gabinecie stało się ciężkie, jak przed burzą. Po kątach ze strachem zakłębiły się kątniki i pozostałe, drobne astralne bydlątka. Pod sufit wystrzeliła rozgałęziona błyskawica, a za kołyszącą się zasłoną podniósł się wściekły rwetes... - A na jaką cholerę jesteś mi potrzebny tutaj jako przyjaciel? - podnosząc ku żyrandolowi ogromne kułaki, zagrzmiał Portniagin z całą mocą swoich pojemnych płuc. - Ty mi - tam!... Jesteś mi tam potrzebny, wśród wrogów! - i prezydent z siłą wskazał palcem w kierunku Łycka. - Dopóki jesteś tam - jesteś zagrożeniem! Tobą nawet w Ameryce dzieci straszą!... Przeciwko tobie potrzebny jest - jak powietrze - poważny sojusznik!... A kto będzie ich sojusznikiem - no, kto? To - ja!... To - BakłużynoL. A więc: pomoc humanitarna, wstąpienie do NATO!... Kredyty, inwestycje, do diabła!... A teraz co?... Słyszysz?... I dwóch odwiecznych, speszonych wrogów wsłuchało się w ciszę nad prezydenckim pałacem. - Koniec... - wyjęczał Gleb. - Odlecieli... dopiero co ogłosili: desantowy helikopterowiec "Tarava" zawrócił w Zalewie Szczuki. Wraca z powrotem na Morze Kaspijskie!... Niczego nie będzie... Nie ma ciebie w Łycku - to znaczy nie ma czego się bać! A ty tutaj jakąś partyzancką partaninę rozwinąłeś!... Czego, do cholery, zapomniałeś w Bakłużynie? Po co tu w ogóle się przypętałeś?... - Tam chcieli mnie sprzątnąć, Glebie... - A co, nie mogłeś się ze mną skontaktować?... Skontaktować, wyjaśnić: tak a tak jest, chcą mnie sprzątnąć, ratuj... Czego ci potrzeba?... Ikony?... Masz, bierz ikonę, bierz co chcesz i wracaj do Łycka. Zrzuć tego bękarta Porfiriusza, ałe wróć mi Zachód!... Wróć mi sojuszników!... - Ścierając łzy radości i nie wierząc własnym uszom, Afrykanin patrzył na rozzłoszczonego Gleba... Najwidoczniej jednak, w głębi duszy, mimo wszystko, protopartorg był bardzo dobrym człowiekiem. Ponieważ tylko bardzo dobry człowiek może okazać się takim patentowanym durniem. *** Wróg - nie jest przyjacielem. Przyjaciele są jak dziewczynki na dworcu: tylko gwizdnij - od razu się zbiegną... A wroga trzeba wybierać uważnie, jak małżonkę - żeby raz, i na całe życie. Weźmy, na przykład, takiego Napoleona... No, jak rozpoczął, jak pięknie rozpoczął! I co z tego wynikło? Waterloo - i Wyspa Świętej Heleny. A dlaczego? Dlatego, że zbyt łatwo wzgardził starymi wrogami!... To z jednym powojował - zawarł pokój, to z drugim... Potem ze wszystkimi za jednym zamachem... No i go porzucili... Zupełnie inny był Piotr Wielki!... Jak sobie wybrał Karla, tak przez całe życie z nim walczył. Kiedy zastrzelili Karla - kontynuował wojnę z jego spadkobiercami. Dlatego stał się Wielki! Historyk Kluczewski, co ten uczony o nich napisał? "Wrogowie, kochający siebie nawzajem". Historyk wiedział, co pisze... Kim bowiem jest WRÓG?... Przede wszystkim to twój nauczyciel! Twoja lepsza połowa! Im więcej ciebie bije, tym stajesz się mądrzejszy. Dlatego trzeba chronić swojego wroga. Na przykład zobaczysz: ma ciężką sytuację - to mu pomóż, w żadnym przypadku nie dobijaj. Powiedzmy: dał plamę pod Połtawą - to okaż mu w zamian grzeczność: zorganizuj sobie klapę na rzece Prut... W ogóle trzeba być bardzo naiwnym człowiekiem, żeby wpadłszy w nieszczęście, zwrócić się o pomoc do przyjaciół. Przyjaciele, najpewniej, wypną się na was, ale za to wrogowie - wątpliwe. Oczywiście, pod warunkiem że wybraliśmy sobie rozumnych wrogów... W pozostałym - i ci, i tamci są zadziwiająco podobni do siebie. Miał rację, miał absolutną rację pułkownik Wybierzniew, kiedy będąc jeszcze podpułkownikiem, wypowiedział się, że wrogość to kontynuacja przyjaźni innymi środkami. - Teraz o czym tu myśleć!... - powiedział Afrykanin z goryczą. - Gdyby to było... Za późno, Glebie... - A to dlaczego za późno?... - No-o... - Zamiast odpowiedzi protopartorg, nie powstając z fotela, niezgrabnie wzruszył ramionami i rękoma, jakby prezentował wszystkie fałdy garnituru kupionego bez sensu na tandecie. - Sam widzisz. Nie, jak już pogrzebali - to znaczy pogrzebali... - I co, na emeryturę się wybierasz?... - złowieszczo wydusił z siebie Portniagin. - Czekaj sobie tatka latka!... No, popatrzcie - jakie pieszczoty: pochowali!... Niczego sobie!... Zmartwychwstaniesz, jeśli trzeba!... - W takiej formie?... - Afrykanin jeszcze raz, bez nadziei, obejrzał swoją rzadziutką aurę. - A dlaczego w takiej formie?... - ryknął Gleb, wyprowadzony z równowagi nieustępliwością Nikodema. - Będziesz miał w rękach ikonę! Cudotwórczą, zauważ!... Protopartorg chrząkał, pełen wątpliwości. - Cudotwórcza... Nie, Glebie, bez wsparcia narodu nawet z ikoną w ręku nic nie stworzysz... - A to już nie twoje zmartwienie... - wycedził Portniagin, łapiąc słuchawkę telefonu. - Matwieicz u mnie w sześć sekund dowolny cud zorganizuje... Jeśli będzie potrzeba - całą Ligę podłączymy, ale cuda - będą!... Wybierzniewa do mnie!... - rozkazał urwanym głosem i znowu odwrócił się do Afrykanina. - Na kiedy naznaczono nalot na etnograficzne? Ten tylko uśmiechnął się w odpowiedzi - uprzejmie i żałośnie, jakby uśmiechał się do wspomnień o naiwnych chłopięcych marzeniach (o ograbieniu magazynu z artykułami spożywczymi)... - Dzisiaj, o szesnastej... - z westchnieniem powiedział. Portniagin spojrzał na zegarek. - No, ten termin już przegapiliśmy... Musimy w takim razie wszystko przełożyć na siedemnastą trzydzieści... Punktualnie o wpół do szóstej na oczach wszystkich wyniesiesz cudotwórczą z muzeum. W twoim kierunku zostanie otwarty ogień... - prezydent zatrzymał się, postrzelał stawami palców. - O, właśnie tutaj potrzebny będzie pierwszy cud... - z troską oznajmił ni to Afrykaninowi, ni to sam sobie. - Czy ty nie rozumiesz, że oficjalnie - jestem nieboszczykiem? - Protopartorg z wysiłkiem podniósł głos. - No, załóżmy, że w Bakłużynie uwierzą, że ja żyję... A w Lycku? - Łyck też rozpracujemy... - odpowiedział przez zęby Gleb i przebiegł gabinet. - A więc tak... Dotrzesz do szosy, z ikoną w rękach ruszysz w kierunku Dżumachły. M-m... - Portniagin znowu zatrzymał się. - N-nie... - dodał z widocznym żalem. - Ognia artyleryjskiego nie warto otwierać - ONZ-owcy nie zrozumieją... Ograniczymy się do ładunków wybuchowych... - Pozwolicie, Glebie Kondratyczu?... Portniagin odwrócił się. W przejściu, przytrzymując drzwi, stał podejrzanie ponury pułkownik Wybierzniew. - Wchodź! - rzucił Portniagin. Ciągnął dalej - upartym, nie dopuszczającym sprzeciwu głosem: - Przy muzeum etnograficznym zebrali się teraz terroryści i oczekują... - prezydent wbił dociekliwy wzrok w pustkę za ramieniem Wybierzniewa. - Co się stało?... - Już nie czekają, Glebie Kondratyczu... - głosem winnego zameldował pułkownik. - Wzięci... - Kto to rozkazał?! Pułkownik spuścił wzrok, nie odpowiedział. Jednak pierwszy czarodziej państwa zrozumiał go bez słów. Mimika straszków, stojących tłumnie za plecami Wybierzniewa, była dostatecznie wyrazista... - Wściekłego do mnie!... - Już tu jest, Glebie Kondratyczu... Do gabinetu generał Wściekły wszedł bokiem. - Zajmujesz się szkodnictwem?... - świszczącym szeptem zapytał Gleb Portniagin. - Co? Nostalgia cię opanowała?... Zatęskniłeś za etatem dzielnicowego?... Siadaj!... - rozkazał, wskazując brwią w kierunku długiego stołu do zebrań. Odwrócił się do Wybierzniewa. - Ty - także!... Przysiedli. Generał Wściekły ukradkiem zerknął na Afrykanina. W jego wzroku nie można było dostrzec żadnych ciepłych uczuć. Jak zresztą w spojrzeniu-odpowiedzi protopartorga. - Natychmiast skończyć! - ryknął prezydent, uderzając w stół ciężką dłonią. - Widzicie, zezować na siebie będą!... - Złapał oddech, ciągnął przez zęby: - Wszyscy razem siedzimy po uszy w jednej kałuży! Kiedy wypłyniemy - wtedy porachujecie się między sobą: kto i kiedy kogo ukąsił, kto kogo pałką walił... Kto pod kogo dynamit podkładał... Obaj kontrwywiadowcy zamarli na sekundę, potem z ogromnym szacunkiem popatrzyli na Gleba Kondratycza. A ten rozmyślał ze wszystkich sił. Wyraziste palce prezydenta masowały zmarszczone czoło, jakby wyszukiwały potrzebnych myśli. - Może to i dobrze, że wszystkich zdjęto... - w zamyśleniu wymamrotał w końcu Portniagin. - Nie trzeba szukać, zbierać. No, tego... ich lidera... co się trzęsie... Też tutaj! Generał Wściekły pośpiesznie wyciągnął telefon komórkowy, rozkazał natychmiast dostarczyć zatrzymanego Kulawca do gabinetu prezydenta. Protopartorg pomlaskał wargami jak starzec. Wydaje się, że ożywał. Spod kosmatych, srokatych brwi drwiąco i ze zrozumieniem wyjrzały głębokie uważne oczy. - A więc, Glebie, oddajesz mi ikonę... - przerywając, a nawet jakby z pewnym wyrzutem powiedział. - Asystujesz mi do Łycka... Mówisz, że ze starej przyjaźni... Albo, no, nie wiem - wrogości... Oj, Glebie!... Już nie kręć, powiedz od razu: czym się tobie będę musiał odwdzięczyć?... Pytanie celne jak kula snajpera! Prezydent chrząknął, opuścił wzrok. Potem wstał, przeszedł po gabinecie. Brwi - zsunięte, usta - zaciśnięte w grymasie zamyślenia. W końcu zatrzymał się przed fotelem protopar-torga. - Zorganizujesz wystrzelenie rakiety bojowej w mój Pałac Prezydencki?... - zapytał cicho. Generał z pułkownikiem, kompletnie zapominając o obecności za ich plecami straszków, spojrzeli na siebie oszołomieni. Każdy z nich - w myślach - pokręcił przystawionym do skroni palcem. Nawiasem mówiąc, Afrykanin także trochę zgłupiał. Wystrzelić do pałacu Portniagina rakietę bojową?... Przecież o tym przez całe życie marzył!... Prezydent Republiki Baklużyno patrzył z nadzieją na swojego byłego wspólnika. I czy to się prezydentowi wydało, czy też rzeczywiście w aurze Afrykanina przybyło purpurowych niteczek: zapłonęły, zamigotały... Ten zastanowił się, poruszył brodą. - Hm... Rakietą! - burknął, poprawił order. - Łatwo powiedzieć... Tam tylko nazwa pozostała, że to rakieta. Kropiłem, to wiem... No nie, wystartować, pewnie wystartuje... Jeśli ją poświęcić, modlitwą wesprzeć, to widzicie, z Bożą pomocą, do granicy dociągnie. Ale dalej... - Dalej - to już mój problem - z ulgą przerwał mu Gleb. - Przechwycimy, zaczarujemy - i prościutko w kopułę! - Tylko w niej nie ma co wybuchnąć - uczciwie uprzedził Afrykanin. - Poważnie uszkodzona... - Nawet nie trzeba!... - prezydent poweselał głośno, klasnął w dłonie i zatarł je. - W najgorszym razie zaminujemy pałac. Ale trzeba to zrobić najpóźniej jutro, podczas kolejnego spotkania z komisją ONZ... - Jego twarz znowu zmarszczyła się. - A, jeszcze jedno - dorzucił z niepokojem. - Dobrze by było, żeby ją oznakować... Napisać na niej coś w rodzaju... "Śmierć czarownikom!" czy też, powiedzmy, "Nasza odpowiedź imperializmowi!" Żeby było jasne, skąd wystrzelono... Jednym słowem: "Pozdrowienia z ŁyckaL." Kulawca dostarczyli w stanie nieodczarowanym. Dziecięcymi, niepewnymi kroczkami przybliżył się do stołu prezydenta, w czymś podobny do gibbona w długim, kaszmirowym palcie. Oczy Pankracego nie wyrażały niczego, oprócz błogiego niezrozumienia. Portniagin ze złością zmarszczył się, jednym ruchem małego palca zdjął urok. Kulawiec zadrżał - ocknął się... Zobaczył wprost przed sobą wroga ludzkości numer jeden, nerwowo zapuścił prawą rękę pod biały szalik, ale pistoletu, jasna sprawa, nigdzie nie znalazł. - Tak... - władczo rzekł prezydent. - Nie mam czasu ciebie przekonywać. Dlatego słuchaj uważnie... Twoich bojowników zaraz wypuszczą... Razem z nimi skierujesz się do muzeum i dokończysz to, co rozpocząłeś. Wedrzesz się do prawego skrzydła, a póki Afrykanin będzie brał ikonę, zrobisz tam jak najwięcej hałasu... Spopielając Portniagina wzrokiem pełnym nienawiści, Pankracy Kulawiec zadrżał, nerwowo potrząsnął kędziorkami. Nie, z czarnoksiężnikami nie będzie żadnych negocjacji. - Dobrze... - wycedził prezydent. - Nie wierzysz mi - uwierz w takim razie chociażby jemu... Zaczarowany płynnym, szerokim gestem pierwszego maga kraju, Kulawiec odwrócił się. Na widok siedzącego w fotelu, rozwalonego Afryka-nina zadrżał, głupkowato wywalił oczy, a pułkownik Wybierzniew, znając namiętność szefa podziemia do ataków epileptycznych, pospiesznie wstał, gotując się podchwycić opadające w konwulsjach ciało. Jednak do ataku nie doszło. - Ach, ty bydlaku!... - wypalił ze złością Kulawiec, wyprostował się, ruszył na protopartorga. - Sprzedałeś się Lidze?... Ani Afrykanin, ani Portniagin, ani Wybierzniew, ani Wściekły, ani nawet sam Kulawiec w pierwszej sekundzie nie pojęli, że wymówił to wszystko czysto, bez zająknięcia... Ludzka psychika także ma swoje granice wytrzymałości. Najwidoczniej szok okazał się na tyle silny, że poprawił mowę oraz postawę Pankracego. W dodatku - raz na zawsze. - Bóg z tobą, Pankracy... - z żartobliwym wyrzutem odezwał się Afrykanin, powstając z fotela. - Kto komu się sprzedał?... My z Glebem, jak uprzednio, pozostajemy wrogami - no i co z tego?... Przecież ciebie i pułkownika także nie można nazwać przyjaciółmi, a patrz, jak współpracujecie... Płynna, równomierna mowa protopartorga otuliła Pankracego na podobieństwo ciepłej, kołyszącej mgiełki. Cudotwórcza moc opuściła Afry-kanina, ale nie stracił talentu mówcy... Żeby namówić szefa podziemia, potrzebował niewiele więcej niż pięć minut. Stracono jeszcze pięć minut na to, żeby rozwinąć pośrodku stołu szczegółowy plan miasta, przygotować plan operacji przechwycenia cudotwórczej ikony. Ale wtedy w kieszeni generała Wściekłego ożył telefon komórkowy. Generał przeprosił, odszedł na bok i złym, głośnym szeptem rzekł do słuchawki: - Słucham... Kto-kto?... Zadzwońcie później... Jak to, ograbili?! Kiedy usłyszeli okrzyk, wszyscy podnieśli głowy. Ze strachem wpatrzyli się w generała. Ze słuchawki wyraźnie dobiegało podenerwowane kwakanie jakiejś staruszki. - No, co tam jeszcze?... - wycedził prezydent. Wściekły zakończył rozmowę, przez jakiś czas stał i mrugał oczyma, opuściwszy rękę z komórką. Dwóch generalskich straszków odegrało za jego plecami całą pantomimę. Prezes Ligi Czarodziei patrzył z zimną krwią, z jaką uroczystą złośliwością energetyczne bliźniaki Tola Tolicza stroją miny do pułkownika Wybierzniewa - rozszerzają usta, wysuwają język... W końcu Wściekły, jak mu się samemu wydawało, wziął się w garść, stłumił wewnętrzną radość, odwrócił się do Portniagina. - Dzwoniła dyrektorka muzeum etnograficznego... - zaraportował. - Przed dziesięcioma minutami na muzeum dokonano zbrojnego napadu. Budynek został uszkodzony, a cudotwórcza ikona - została skradziona. Odnosiło się wrażenie, że ta pechowa wiadomość rozbawiła prezydenta - nic więcej. Z dużym zainteresowaniem przyglądał się surowej, nieprzeniknionej mordzie byłego dzielnicowego. - Czyja to robota?... - Obywatelki Niewyrazinowej... Dyrektorka ją rozpoznała... - niechętnie wydusił z siebie generał. Zerknął posępnie na Nikołaja. Wybacz mi, druhu. Przyjaźń - przyjaźnią... - Gospodyni mieszkania konspiracyjnego - westchnąwszy, wyjaśnił Afrykanin. - Też z "cherubinów"... Właśnie chciałem ją użyć w akcji... Wzruszając ramionami, kręcąc w zamyśleniu głową, prezydent wrócił na swoje robocze miejsce za stołem, usiadł. - Szczegóły!... - cicho zażądał, uderzając ciężką dłonią w numer "Czerwonego Sztandaru". - Grabiła w parze z jasnoszarym skrzatem... - skąpo poinformował generał. - Anczutka... - ze zrozumieniem skłonił głowę Afrykanin. Wznosząc w zamyśleniu brwi, Prezes Ligi Czarodziei ciągle wpatrywał się w generała Ws'ciekłego. Czuło się, że prezydent jest silnie rozczarowany. - Tolu Toliczu... - przemówił po chwili. - Nie pytam ciebie, dla jakiego celu chciałeś zwinąć całe podziemie za jednym zamachem... Ale jeśli już się na to zdecydowałeś - to zwijaj wszystkich!... Nawet tego nie potrafiłeś zrobić... jeszcze ten przypadek z dynamitem... Starzejesz się, Tolu Toliczu, starzejesz... Straszki za plecami generała zwiesiły głowy, za to za plecami pułkownika odtańczyły taniec radości. - Co będziemy robić? - zainteresował się Gleb Portniagin, przesuwając spojrzenie na Wybierzniewa. - Wydaje mi się, że wszystko idzie doskonale - ten bezczelnie powiedział. Jakby nic się nie stało, kontynuował: - Uczciwie powiedziawszy, coś w naszym planie mnie niepokoiło od samego początku... Po pierwsze: brak zaskoczenia... Do posterunku granicznego Afrykanin dociera, o ile dobrze zrozumiałem, około dziewiątej, przez całą noc idzie do Łycka z ikoną w rękach, tworząc po drodze różne cuda... najpierw z naszą pomocą, a potem już - własnymi siłami. To posunięcia, jasne, piękne, sprawdzone: coś jak ucieczka Napoleona z Korsyki... Ale z tego wychodzi, że pozostawiamy przeciwnikowi całą noc na to, żeby oprzytomniał... - No, no?... - podtrzymał go prezydent. Straszki za plecami pułkownika zatarły ręce z radości. - Po drugie - niewzruszenie ciągnął swoje Wybierzniew. - Przekonanie Bakłużyna nie będzie trudne - mamy do naszej dyspozycji środki informacji masowej... Ale główne zadanie - to przekonać Łyck! - Krócej! - przyspieszył prezydent. - Co proponujesz? - Afrykanin powinien zmartwychwstać w Łycku. Inaczej cały nasz pomysł - nie jest nic warty... - Hm... - prezydent zastanowił się, pomyślał. - No... a jak to widzisz, konkretnie?... Jeśliby nie było straszków, Portniagin pomyślałby, że plan operacji pułkownik przemyślał wcześniej. - Pracujemy według scenariusza zmartwychwstania carewicza Dymitra - to jest - na tle potęgujących się plotek, że pochowano nie tego i że w rzeczywistości - Afrykanin żyje... Uratował się cudem... W Łycku teraz powódź, kilka osiedli pozostaje odciętych od stolicy. Uważam, że właśnie tam, w pierwszym rzędzie, należy podjąć obróbkę opinii publicznej... W ten sposób chociaż częściowo przywrócimy Afrykaninowi wiarę wyborców, to jest - cudotwórczą moc... - Ile na to potrzeba czasu?... - zazdrośnie wepchnął się generał. Lepiej by, rzecz jasna, siedział cicho, ale nie mógł spokojnie patrzeć, jak Papcio napawa się swoim sukcesem!... Prezydent z niezadowoleniem zerknął na generała - i przemilczał. - Sądzę, że wystarczą dwie godziny, licząc od momentu rozpoczęcia operacji - spokojnie odpowiedział Wybierzniew Wściekłemu. - Odtworzyć łaski w uprzedniej mocy w ciągu tego czasu, to zrozumiałe, nie możemy, ale to nie będzie potrzebne. Na początek w Łycku obywatel Ludzki będzie musiał dokonać tylko jednego, jedynego cudu, i to dostatecznie skromnego: na jakiś czas być nierozpoznany dla zwykłych wyborców... Portniagin myślał... Widział, że próbując wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji, pułkownik Wybierzniew sam sobie przeczy. Jeżeli Afrykanin, zgodnie z plotką, ocalał po wybuchu w Bakłużynie, to z jakiego, do diabła, powodu ma zmartwychwstać w Łycku? I po jakiego diabła ma w ogóle zmartwychwstać?! Zresztą, to akurat najmniej interesowało prezydenta... Wiedział, że plotka na początek powinna być absurdalna - inaczej nikt w nią po prostu nie uwierzy... Czy jest dostatecznie nielogiczna - to był główny problem, który teraz rozważał Gleb Portniagin... Pytająco spojrzał na protopartorga i trzeba przyznać, osłupiał. Aura Afrykanina powoli, ale silnie napełniała się purpurową poświatą. Oznaczać mogło to tylko jedno: obywateli Lycka, wierzących w to, że protopar-torg żyje, z każdą minutą przybywało... *** Właściwie, w czym tkwi sens prawdziwej mądrości? Po pierwsze w tym, żeby wyjaśnić sobie, dokąd zmierzamy, i jeśli zmierzamy we właściwym kierunku, przekonać otoczenie, jakoby dzieje się tak wyłącznie dzięki nam. W tym sensie pułkownik Wybierzniew wszystko wykonał prawidłowo: przewidział nadchodzące wydarzenia i zdecydował się, można tak powiedzieć, do nich się dopisać. Można do niego mieć jedną pretensję: trochę się spóźnił. Plotki pojawiły się wcześniej, niż zaczął je rozpowszechniać... Skąd to się wzięło?... Łycka Patriarchia nie potrafiła ukryć przed zwykłymi wyborcami swojej zgody na spełnienie żądań bloku NATO. A pogłoski nie mogły nie powiązać tego uwłaczającego faktu ze śmiercią protopartorga, za którego czasów, jak wiadomo, Ameryka bała się Łycka jak diabeł święconej wody, a nawet bogoburczy sojusz atlantycki siedział cicho, jak myszka... To oznacza, że do tego momentu, kiedy Nikołaj Wybierzniew tylko przygotowywał się wyłożyć swój przebiegły plan, w Łycku już wszyscy uznawali pragnienia za rzeczywistość: żywy ojciec nasz, o... o... zaraz się nam objawi... da komu trzeba popalić tak, że ten popamięta... i pragnienia stawały się rzeczywistością. - No, no... widzę, że rozważać to już nie ma potrzeby... - wymruczał po chwili prezydent. - Afrykanina przeprawiamy natychmiast do Łycka... A w jaki sposób trafi tam ikona? - Ten, kto ją ukradł, ten ją dostarczy - twardo powiedział Nikołaj. - To... obywatelka Niewyrazinowa?... Hm... A zgodzi się? - Myślę, że tak. ROZDZIAŁ 15 (początek) WSZYSCY DO KUPY, wiek - przeróżny, rodzaj zajęcia - także - A więc tak... - ze skupieniem wyrzekł Nikołaj, łapiąc za sznurek od dzwonka do drzwi. - Mówię ja, a wy dwaj wspieracie mnie i potakujecie... Zaraz, a gdzie Pankracy?... - Zatrzymał się na dole... - odpowiedział zawstydzony Retiwoj. - Przed wejściem... Mina Arystarcha była trochę dziwna. Już zbyt wiele silnych wrażeń spadło dzisiaj na jego głowę: urok, areszt, oswobodzenie... i najważniejsze - Kulawiec, który przestał się jąkać. W dodatku - także trząść się i zezować... - Co to znaczy: zatrzymał się? - nie uwierzył Wybierzniew. - Idziemy do roboty!... - Spotkał dziewczynę, z którą chodził do jednej klasy... - patrząc ogłupiało na Nikołaja, wyjaśnił Arystarch. - N-no... właśnie... zagadali się... Wybierzniew zaklął po cichu, skokami ruszył na dół po schodach. Wybiegł z klatki schodowej - i zrozumiał, że najprawdopodobniej się spóźnił. Przystojny, imponujący brunet Kulawiec rozmawiał z atrakcyjną blondynką w wieku balzakowskim. Właściwie rozmowę prowadziła ona, ale kiedy pojawiała się możliwość wtrącić swoje, Pankracy wykorzystywał okazję z widoczną przyjemnością. - Zamęczył mnie już swoją zazdrością, Pankusiu! - lał się staccatem sopran. - Rozwód i wyłącznie rozwód!... Wczoraj spóźniłam się o pięć minut - a on mi powiedział: odgryzę ci nos!... Na cholerę mi taki potrzebny?... No, powiedz!... - Sytuacja... - dumny z siebie, płynnie wyrzekł Kulawiec. Na oczach Wybierzniewa, kontynuując rozmowę w tym samym stylu parka odwróciła się i trzymając się pod rękę skierowała się do ławki stojącej na środku podwórza. Nikołaj chciał zawołać przeobrażonego Pankra-cego, ale rozmyślił się. Doświadczenie podpowiadało Wybierzniewowi, że Kulawca lepiej teraz nie brać na żadną robotę. Kiedy przestał wyglądać jak potwór, Pankracy utracił swoją wartość w oczach kontrwywiadu. No po co mu teraz polityka - jemu, normalnemu człowiekowi?... Jasne było, jak Boży dzień, że Arystarch Retiwoj, mimo swoich ciepłych uczuć do Pankracego, szybko zepchnie go na drugi plan i sam zostanie szefem podziemia... Nikołaj zawrócił w miejscu i błyskawicznie wbiegł na drugie piętro. - Idziemy bez Kulawca... - powiedział do Arystarcha, nie wdając się w szczegóły. Pociągnął za sznurek dzwonka. Dobrze, że chociaż drzwi mieszkania numer dziesięć otwierały się do środka, a nie na zewnątrz: inaczej Nika ze swoją manierą otwierania wszystkiego na oścież za każdym razem przyczyniałaby swoim gościom ciężkich obrażeń... - Zjawiliście się w końcu?... - wypaliła jeszcze na progu, strzelając oczyma to w stronę Pieseczka, to ku Arystarchowi. - No i co to wszystko znaczy?... Dlaczego musiałam, jak głupia, okradać muzeum do spółki z jakimś skrzatem? Czy tak się umawialiśmy? Gdzie Afrykanin? Gdzie Pankracy?... - Cicho bądź, cicho... - ściszonym głosem wyrzekł Wybierzniew i ze strachem rozejrzał się po klatce schodowej. Tak intrygujący początek wywarł na Nice odpowiednie wrażenie. Szybko przepuściła gości do przedpokoju, z kolei sama uważnie obejrzała półpiętro, zamknęła drzwi prawie bezgłośnie. Nikołaj poszedł do dużego pokoju, opadł w fotel i długo nie mógł wymówić słowa. Cudotwórcza ikona stalą w rogu, obok opartego o ścianę winchestera. W przeciwległym kącie, z ogłupiałą miną przyczaił się nastroszony skrzacik jasnoszarej maści, wyraźnie gotowy w razie czego dać nogę. - Czy ty choć sama rozumiesz, co narobiłaś?... - spytał załamanym głosem Wybierzniew. - A co ja narobiłam?! - natychmiast zapiszczała Nika. - Ani Pankracego, ani Afrykanina - w ogóle nie było nikogo! Stoję przy wejściu, jak głupia, sama, w pełnym kamuflażu, w kombinezonie, z bronią!... Czekam! Nikt się nie zjawia!... - Nie trzeba było... nie trzeba było kraść tej ikony! - Dlaczego nie trzeba?... A co tam stoi w kącie?... - Nie, ja nie mogę... - wyjęczał Nikołaj. - Arystarch, spróbuj choć ty jej wyjaśnić!... - A jak ja jej mogę to wyjaśnić? - ze strachem rzekł Arystarch. - Przecież sam mówiłeś, że to tajemnica państwowa... Doskonale powiedziane! Można od razu pójść o zakład, że po takich słowach Nika wypatroszy obu, ale dotrze do prawdy... Tak też się stało. Już po kilku minutach zupełnie zamęczony Nikołaj Wybierzniew siedział na fotelu, z głową opuszczoną pomiędzy dłonie, starczym, bezsilnym głosem ujawniał wszystko, jak na spowiedzi: - Nasza współpracowniczka... - Ach, wasza współpracownica?... - Tak... nasza współpracownica... powinna zabrać cudotwórczą ikonę, dostarczyć ją na posterunek graniczny... Abakłużyńscy pogranicznicy dostali zadanie: spróbować ją zatrzymać... ale na widok ikony, wszyscy padają na twarz... jak na rozkaz... - Cu-u-u-u-downieL. Jeśli trzeba zarekwirować ikonę - to ja, a jak padać na twarz - to przed nią?... - Po łyckiej stronie wszyscy także padają na twarz... - Och, po łyckiej także?... - Tak... Do mostu zbiegną się tłumy komsomołobogomolców... No, w tym sensie - że nasi ludzie-komsomołobogomolcy. Potem już wszyscy pozostali... Eskortowana przez tłum, współpracownica idzie z ikoną do Łycka... - A dlaczego nie ja?! Wybuchła cisza. Wybierzniew i Arystarch, patrząc na wściekłą Nike, trochę się odsunęli. Anczutka do połowy wsunął się w ścianę. - Dlatego, że ja tobie zakazuję! - opamiętał się i ryknął Wybierzniew. Właściwie od tej chwili można było uznać operację za rozpoczętą... *** W tym samym czasie, albo nawet ciut wcześniej, do pomieszczeń służbowych dżumachlińskiego posterunku granicznego wpadł rozjuszony, barczysty młodzian w kamizelce kuloodpornej narzuconej na wierzch kombinezonu w ochronne plamy. - Zastrzelę tę padlinę!... - krwiożerczo zagroził. - Jaką padlinę?... - z zaciekawieniem spytano go, przerywając czyszczenie broni. - Jaką-jakąL. Tego z h... na pięcie! Ciągle lezie za szlaban! Co go odepchnę - znowu lezie!... - A po co mu to? - Jak to po co... Afrykanin przeklął go przed s'miercią, a nasi odczarować nie mogą!... Teraz rwie się do mauzoleum - do Lycka... - A jak go przeklął?... Młodzik chciał znowu zakląć, ale zamiast tego przełknął ślinę, poweselał i jasnymi, prostymi słowy oznajmił towarzyszom broni, jak dokładnie nieboszczyk-protopartorg przeklął złodziejaszka, który zwinął mu buty, oraz co takiego wyrosło mu na pięcie... - Bredzisz!... - zwątpił któryś. - Nie wierzysz - idź sobie popatrz... Nieszczęśnik siedział, załamany, na poboczu, ze dwadzieścia metrów od szlabanu. Jego prawa noga owinięta była szmatą. - Cześć, kontrabando... - powitał go jeden z pograniczników. - Pokaż, co ty tam bez cła chciałeś do Łycka przewieźć... Będziemy wypełniać deklarację... Kaleka spojrzał ponuro na żartownisia i nie odpowiedział. - Pokazuj, a obiecujemy... - pogranicznik trochę podniósł głos. - No, to obszukuj! - rzucił ze złością kaleka i podniósł w górę owiniętą piętę. Pogranicznicy odsunęli się z trochę obrażonymi twarzami, założyli ręce za plecy. - Patrzcie, obraził się!... - ze zdziwieniem rzekł jeden do drugiego. - Żreć się chce... - złym głosem rzucił kaleka. - Od rana nie jadłem... Stanęło na bochenku chleba i puszce tuszonki. Pokarany przez Afry-kanina nieszczęśnik odwinął szmatę, wystawił swoją dojrzałą płciowo piętę na publiczny widok. Potem, nie zwracając uwagi na gromki śmiech po-graniczników, rzucił się na żarcie. Kiedy zaspokoił pierwszy głód, podniósł głowę i zauważył, że dookoła stoi więcej ludzi. - Tak! - powiedział zdecydowanie, znowu owijając stopę. - A wy co, na krzywy ryj? Znaleźli się, cwaniaki... - Ile za obejrzenie? - uśmiechając się, spytał ogromny szofer jadącego za granicę furgonu. - Czerwoniec - rzucił kaleka, kładąc przed sobą czapkę. Jeszcze raz przyjrzał się tłumowi, a kiedy dostrzegł miłą, dziewiczą twarzyczkę z naiwnie rozszerzonymi oczyma, dorzucił surowo: - Baby - dwadzieścia pięć!... Przy moście w ten dzień zebrało się sporo samochodów. Do czapki leciały czerwonce z profilem Niedobrowa, tęczowe dwudziestki piątki, gdzie stary czarodziej Jefrem został sportretowany w półobrocie. Potem kaleką zainteresowali się zagraniczni turyści i w czapce zazieleniło się. Mrugając ze skupieniem oczyma cierpiętnik przeliczył zarobek. Wtedy pojął, że za taką sumę może sobie wynająć każdego przemytnika i bez żadnych problemów przeprawić się na drugi brzeg. Rozejrzał się. Obłoki po łyckiej stronie już poróżowiały i pozłociły się, odbijając się w perłowej, pofalowanej powierzchni Dżumachlinki. W oddali, w niedwuznacznej bliskości neutralnych wód, kołysała się motorowa łódeczka znanego kłusownika Kotwicy. Sam Kotwica rozmawiał z kimś, kto uczepił się burty - najwidoczniej z wodnikiem... Potem pociągnął linkę startera - i łódka ruszyła do baklużyńskiego brzegu. Popłynął po klienta... Kaleka jeszcze raz zajrzał do leżącej przed nim czapki - przeszło mu przez myśl, że za granicę właściwie już go nie ciągnie. Tutaj, jakkolwiek-by na to patrzeć, jaka jest, taka jest, ale ojczyzna... Środek i koniec maja dla floty rzecznej to trudny okres. Zresztą, innej floty na Dżumachlince być nie mogło... Mało tego, że powódź, a tutaj jeszcze bałagan z kalendarzami! To w jedną stronę powierzchnia wody nachy- łona, to w drugą... O ile z tego powodu bardziej zużywają się silniki każdej wiosny - lepiej nie liczyć... W Bakłużynie już przed tygodniem woda opadła, a w Łycku dopiero zamierza zacząć opadać - zaległa na nizinach, po wąwozach, pokryła się błonką, jak bielmem oko kury... Kotwica miał paszport bakłużyński, dlatego za dnia starał się bez potrzeby nie zapuszczać na terytorialne wody Łycka. O tej samej porze, kiedy nad lewym brzegiem zaczyna różowieć i złocić się zachód słońca, a na prawym brzegu było mu (słońcu) wszystko jedno, za burtą plusnęło cos' nie po rybiemu, potem na skraju burty pojawiła się płetwiasta łapa - wynurzyła się morda wodnika, wielkości prawie twarzy ludzkiej. Oczy - jak pęcherze. - No, czego?... - leniwie spytał Kotwica. - Posłali mnie po ciebie... - przeziębionym, ochrypłym głosem odpowiedział mieszkaniec rzeki. - A czego chcą?... - tak samo obojętnie zapytał stary flibustier rzecznych toni. - Trzeba kogoś przeprawić do Łycka... - Poczekają... - rzucił Kotwica. - Ściemnieje, to wtedy... - Nie! Nie poczekają... - powiedział wodnik. - Polecili: natychmiast... Kotwica przeciągnął się. - Słuchaj, Chlupąjło... - zaczął ziewając. - Chcesz, to podaruję ci grzebień na dzień demobilizacji? Będziesz miał czym brodę rozczesać... W następnej sekundzie łódka głęboko przechyliła się, przemytnik o mało nie wpadł głową w płaską toń rzeki. - Ty co?! - wrzasnął. - Żartów nie rozumiesz?... Żabi pysk rozszerzył się jeszcze silniej. - Nie!... - ochryple i ostro odezwał się Chlupąjło. - I ci, którzy na ciebie czekają - także... - A kto czeka?... - spytał oszołomiony Kotwica. - "Cherubiny"... pogranicznicy... prezydent... - Jaki jeszcze, do diaska...? Prezydent?... - Jaki-jaki... Portniagin! - A płyń stąd ty... jak najdalej!... - wymamrotał Kotwica, ale mimo wszystko zapuścił motorek... - Diabli go wiedzą, prezydent - nie prezydent, ale na brzegu ukrytej przed postronnym wzrokiem zatoczki zebrał się rzeczywiście spory tłumek. Zapłacili tyle, że Kotwica najpierw własnym oczom nie uwierzył. Co prawda, uprzedzili: lepiej sam się utop, ale klienta musisz całego dostarczyć. Powiedzieli, gdzie wysadzić, powiedzieli - przywitają was... A kiedy Kotwica zająknął się, że dobrze by do zmierzchu poczekać - uspokoili: nikt niczego nie zobaczy, nie usłyszy... Najpewniej - czarownicy... Klientem okazał się krzepki, łysy, brodaty mężczyzna. Odziany w ria-sę. Pewnikiem szpieg... - Słyszysz - powiedział do niego Kotwica, przyglądając się. - Przecież już raz ciebie przeprawiłem do Łycka... Tak ci się spodobało, czy co?... *** Prawy brzeg był jeszcze ozłocony zachodem, a na lewym już po zło-dziejsku skradał się fioletowy zmierzch o barwie denaturatu, kiedy bakłu-żynianie nagle, bez żadnych widocznych przyczyn, podnieśli alarm bojowy na posterunku granicznym. Z niezrozumieniem i strachem pogranicz-nicy Łycka obserwowali dziwaczne zachowania przeciwnika. Odnosiło się wrażenie, że ich bakłużyńscy koledzy oczekują z minuty na minutę napadu z kierunku Dżumachły - z głębi własnego terytorium. Potem rozpoczęło się coś zupełnie już niepojętego. Na szosie zabrzmiały wybuchy. Bez żadnej wątpliwości ktoś w walce przedzierał się do mostu. Reflektory jak oszalałe przeczesywały rzekę, słychać było gniewne rozkazy... Potem rozróba przeniosła się na lewy brzeg. Nie wiadomo skąd pojawiły się tłumy młodych i nie całkiem już młodych obywateli Łycka, którzy runęli na jezdnię, zapchali sobą terminal, dotarli do szlabanu. Od nich dowiedziano się, że komsomołobogomołka Nika w pojedynkę, pośród białego dnia ograbiła muzeum etnograficzne w Bakłużynie, porwała cudotwórczy obraz Łyckiej Matki Bożej i teraz kieruje się, wsparta łaską, wprost na posterunek graniczny... Naczelnik łyckiego posterunku granicznego próbował połączyć się ze sztabem, ale kiedy się łączył, na drodze, w świetle skrzyżowanych promieni reflektorów pokazała się samotna, zgrabna figurka w czarnej, świetnie skrojonej riasie. Widać było, jak plugawi poplecznicy czarodziej, nie bę- dąc w stanie sprzeciwić się cudotwórczej mocy ikony, uciekają całymi grupami, gubiąc broń, starając się zniknąć. A szlabany podniosły się same... Jedyny człowiek po bakłużyńskiej stronie, który nie padł na twarz i nie próbował uciekać, siedział na poboczu, wystawiając przed sobą bosą stopę, i patrzył osłupiały, jak obok niego przechodzi wielkooka istotka w czarnej riasie z ikoną w rękach. Nika, kiedy zrównała się z nieszczęsnym, nagle zatrzymała się, widocznie kierowana intuicją wycelowała w niego cudotwórczy obraz... Dopiero wtedy biedak skojarzył, że najwyższa pora uciekać. Podniósł się - i błyskawicznie ruszył, kulejąc na prawą nogę, starając się dotykać powierzchni jedynie czubkami palców... Jednak nie udało mu się. Z rozmachem stąpnął na asfalt całym ciężarem ciała. Przewrócił się i zamarł w oczekiwaniu na ból... Potem, nie mogąc sam uwierzyć w to, co się zdarzyło, usiadł, obmacał piętę. Pięta była jak pięta - bez jakichkolwiek dodatków... Oszalałymi oczyma odszukał oddalającą się po moście Nike... Tak odchodziło szczęście: syte, pełne dostatku dni, szelest zielonych biletów kredytowych w czapce i - do diabła! - przychylność jakiejś zamożnej hetero-seksualnej baby, zmęczonej szarą, seksualną codziennością... - Ażeby cię pokręciło!... - wykrzyknął płacząc, grożąc kułakiem w ślad za cudotwórczy nią. - Przecież dopiero co rozpoczynało się moje życie!... Koniak "Stary czarodziej" dżumachlińscy winiarze pędzili głównie na eksport. - Gruchniemy!... - zdecydowanie powiedział Wybierzniew, rozlewając do trzech kieliszków życiodajny płyn. - Za sukces!... Bez niego dzisiaj - koniec z nami... Działo się to w byłym gabinecie Tola Tolicza. - Komu sukces, a komu... - Pułkownik Wściekły nie dokończył, skrzywił się i machnął ręką w rozgoryczeniu. Głęboko przeżywał... - Tolu Toliczu... - z wyrzutem powiedział Nikołaj. - No, coś ty, Kondratycza nie znasz?... W złości ukarze, potem znowu się zlituje... przy okazji... - Spojrzał na zegarek. - Teraz już do mostu się zbliżają... Matwieicz!... Nie będzie żadnych wpadek z cudami?... Na pewno? - Matwieicz wypił kieliszek nie zakąszając, wzruszył pomiętymi ramionami, podniósł znudzone oczy do sufitu - czy to zastanawiając się, czy też dziwiąc naiwności szefostwa. Kiedy to on, Matwieicz, dał plamę?... Tym bardziej z cudami... Leżący na skraju stołu telefon komórkowy drżał co minutę. Nie pozostawiał czasu na podniesienie kieliszka do ust. - Słucham... Wchodzą na most? A jak tam się trzyma Nika?... A, do diabła! No, nie może czegoś od siebie nie dorzucić!... Aha... Nasi padli na twarz... Ałyccy?... Także?... Kto strzelał?! Wściekły i Matwieicz uważnie popatrzyli na Wybierzniewa. Ten do-słuchał, z zagadkową miną odłożył komórkę na skraj stołu. - Wopista z Łycka wystrzelił ze strachu... - otępiałe, jakby nie wiedząc, jak ocenić taką nowinę, powiedział. - Natychmiast go zadeptali... Dzięki Bogu - chybił... Podniósł nie wypity kieliszek, ale znowu nie zdążył donieść go do ust. - Aby cię...! Słucham! Tak... Co, już jestes'cie w stolicy? Ach, nawet na placu?... Szybko... A, dżipem podjechaliście? No to z Bogiem, chłopaki, z Bogiem!... Znowu zamienił komórkę na kieliszek, ale tym razem postąpił mądrzej - najpierw wypił, a dopiero potem podzielił się nowiną: - Afrykanin - już w Łycku. Stanął w kolejce do mauzoleum... - Widzialny?... - burkliwie spytał Wściekły. - Na razie-tak... - Nie rozpoznają go?... - No, w najgorszym razie pomyślą, że podobny. Zasłonę ma - w zasadzie - dostateczną - wszystkich naszych tamtejszych agentów postawiliśmy na nogi... Dajcie, wypijemy jeszcze po jednym... dla uspokojenia nerwów... Gdy już odprowadził Wściekłego i Matwieicza do drzwi gabinetu, czasowo pełniący obowiązki szefa kontrwywiadu Bakłużyna Nikołaj Wybierz-niew chciał wrócić do stołu, kiedy ze ściany wyszedł nagle jasnoszarej maści skrzat z kopertką w prawej łapce. - W sam raz... - kłótliwie zauważył pułkownik. - No, to co teraz z tobą zrobimy, a?... Dziobem kłapiesz, Wściekłemu donosisz... Afrykanina przez ciebie o mało nie sprzątnęli... - Papciu! - ze strachem pisnął skrzat. - Przecież to nie on! To ja!... Nikołaj przyjrzał się. Przed nim, najeżywszy sierść, stał i bojaźliwie wyciągał kopertkę nie Karmiciel, a ulubieniec Afrykanina - Anczutka. - Ta-ak... - przeciągle wyrzekł Wybierzniew, przyjmując z zamszowych paluszków występną łapówkę. - A ja, prawdę mówiąc, sądziłem, że ty z Afrykaninem do Łycka pojedziesz... Chociaż, prawda!... Przecież sam stamtąd dałeś nogę... A co z Karmicielem?... - Ondulowali Karmiciela! - radośnie powiadomił skrzacik. - Cala diaspora go ondulowała! I przywiązano mu kokardkę... niebieściutką! - Już dawno była pora... - wyburczał Wybierzniew, rzucając kopertę do szuflady biurka. - A towarzycho, widać, wybrało ciebie na szefa?... - Papciu... - z wyrzutem mruknął Anczutka, jego zamszowe paluszki lekko się wyprostowały. - No, sam pomyśl... Nikołaj patrzył na niego z zainteresowaniem i pomyślał, jaki skrzat musi mieć teraz autorytet, ten który na rękach Afrykanina przekroczył granicę po wodzie, niczym po lądzie, który umiał obronić się przed Niką i razem z nią ograbił - aż strach pomyśleć! - muzeum etnograficzne... Tak, to lider. To legenda... Żywa legenda... - No cóż... - w zamyśleniu powiedział Papcio. - Idziesz prawidłową drogą, Anczutka... ROZDZIAŁ 15 (zakończenie) WSZYSCY DO KUPY, wiek - przeróżny, rodzaj zajęcia - także Dzień zbliżał się ku wieczorowi. Nad Łyckiem podobne do chorągwi powiewały purpurowe obłoki ze złotym haftem. Powiewały zwycięsko... Patriarcha Porfiriusz stał przy oknie swojej wysokiej celi i patrzył w dół, na mauzoleum Afrykanina. Tłum jeszcze się nie rozszedł, ale uporządkował się. Po placu wiła się jak Dżumachlinka niekończąca się kolejka do spoczywającego w pokoju protopartorga. Cała była czarna, jakby w żałobie, ponieważ wielu przyszło w riasach. Tam, na dole, z pewnością tworzono niesłychane ilości cudów. Będąc pierwszym jasnowidzem kraju, Patriarcha wyraźnie dostrzegał purpurowo-złote, promieniste lśnienie nad mauzoleum. Kilka razy Porfiriuszowi wydawało się, że w kolejce stoi sam Afryka-nin, co - oczywiście - po prostu nie mogło być prawdą. Długo, och jak długo, będzie się ukazywał Patriarsze... Pojawił się z meldunkiem zatroskany metropolitruk Pitirim. Patriarcha przyjął go stojąc pod oknem - nawet nie starał się wdrapywać na swój wywyższony fotel, tak był zadowolony z widoku otoczonego aurą łaski mauzoleum. - Jak tam Didim? - nie odwracając się, ze skrywanym smutkiem spytał Porfiriusz. - Najpierw się upierał... - ze skruchą powiadomił go młodziutki ludowy komisarz inkwizycji. - Ale jak mu wyjaśniono, że to wszystko nie dla - zła, a dla dobra - wtedy od razu podpisał... Teraz wkuwa przemowę skruchy... - A samozwaniec?... No, ten, który w Bakłużynie... Pitirim cicho chrząknął, Porfiriusz obejrzał się. Żywa twarzyczka me-tropolitruka wyglądała na cierpiącą. - Zgubiliście, czy co? - Gorzej... - przyznał się Pitirim. - Siedzi w kontrwywiadzie Bakłużyna. - Sam się oddał? - Nie, przechwycili... Zdążyli na pięć minut przed nami... Jednak nawet to nieprzyjemne zdarzenie nie mogło Patriarsze zepsuć humoru. - Myślisz, że Portniagin odeśle go do Hagi?... Wątpliwe... Tam przecież, najprędzej uznają, że chce im podsunąć sobowtóra... Nie, nie... Portniagin, rzecz jasna, to łajdak, ale na pewno nie dureń... Czy to wszystko? - Niestety nie... - powiedział tak, jakby wskakiwał do przerębli, Pitirim. - Mimo wszystko na pożegnanie protopartorg podłożył nam świnię!... Okazało się, że planował wykraść z muzeum cudotwórczy obraz Łyckiej Matki Bożej (metropolitruk przeżegnał się gwiazdą) i z nim chciał powrócić do Łycka... - No cóż, to byłoby niegłupie - po krókim zastanowieniu się przyznał Patriarcha. - Powrócić jako bohater... Bohaterów nie zabija się od razu - najpierw trzeba ich uczcić... Ale, jak mówiłeś, aresztowali go?... - Aresztowali... - z westchnieniem potwierdził Pitirim. - Jego i konspiratorów... Ale jedna fanatyczka (wedle plotek, ulubienica Afrykanina) pozostała na wolności... O szesnastej trzydzieści pięć ograbiła muzeum samodzielnie. A pół godziny temu dotarła do granicy, przebiła się na naszą stronę... - Z ikoną? - uściślił krótko Patriarcha. - Z ikoną... Porfiriusz zasępił się, jednak wrócił za stół. Wdrapał się na wysokie siedzisko, pogładził blat... Ostatnia wiadomość była najbardziej nieprzyjemna. Po pierwsze, jeśli ikona wraca do Łycka, to o jedną pretensję do Ba-kłużyna będzie mniej... A po drugie, jak to wszystko od razu komplikuje międzynarodową sytuację polityczną... Zresztą, są w tym pewne korzystne aspekty: chociażby dla przykładu - zachwyt klasy robotniczej... Bo wystarczyło, że dogadaliśmy się z NATO, a od razu coś zaczęło zgrzytać wśród ludu... - Ale na pewno nie jest agentką Portniagina? - Raczej nie... Zbyt już jest znana... - A co na to Bakłużyno? - Żąda wydania. - Czego? - Obojga... Patriarcha pomyślał, westchnął. - Przeliczą się! - zdecydował. - Nie wydamy Matki Bożej!... A fanatyczkę? N-no, tę to może... Po jakimś czasie... Co tam teraz się dzieje? Mam na myśli: na granicy... - Zbiegły się tłumy... - oznajmił niewesoło metropolitruk. - Całą kupą idą do Łycka, niosą ikonę... Nad ranem tutaj będą. I nad ranem dotarli na miejsce. Jednak plotki o powrocie do Łycka cudotwórczej ikony, a także o odważnej komsomołobogomołce niosącej zwycięskie imię Nika, dosięgły stolicy znacznie wcześniej niż sama procesja... Na długo przed świtem wszystkie ulice, przyległe do głównego placu, były znowu zapchane tłumami. Wielu płakało ze szczęścia. Z pierwszymi promieniami słońca ludzkie zbiegowisko zakołysało się, zaszumiało. Próbując oczyścić drogę pochodowi, ścisnęli się - zadeptano jeszcze cztery staruszki, jako aneks do tych pięciu, które zrównano z ziemią wczoraj. To była gwiazdorska godzina Niki Niewyrazinowej. W czarnej riasie, czerwonej chusteczce, z cudotwórczym obrazem w rękach, wstąpiła Nika na plac. Oczy artystki płonęły. W końcu doczekała się takiego powitania, na jakie zasługiwała! Tłumy schylały głowy przed nią z nabożeństwem. Chociaż, właściwie, nie tyle przed nią, ile przed ikoną, jednak wielu, porównując cudotwórczy obraz z wielkooką twarzą Niki, nie mogło nie zauważyć wyraźnego podobieństwa. (Między nami mówiąc, nic dziwnego: kopista, wypełniający swego czasu tajne zamówienie Portniagina, dobrze znał Niewyrazinową). Tłum rozsunął się, tworząc wąski, prosty korytarz do mauzoleum Afry-kanina. Tym przejściem Nika przybliżyła się do niewysokiego, lecz monumentalnego budynku. Łyccy cudotwórcy (całe Biuro Polityczne w pełnym składzie) stali na pierwszym stopniu. Na trzecim, górując nad pozostałymi, stał tylko Porfi-riusz. Wyżej, po bokach prostokątnego, wypełnionego czernią wejścia, rozmieszczeni byli zamarli na baczność wartownicy... Obiema rękoma Nika uniosła ikonę - i wtedy stało się to, o czym mieszkańcy prawosławnego, socjalistycznego Lycka długo będą jeszcze w przyszłości opowiadać wnukom i prawnukom. Niezbyt głośny, ale mocny jęk przetoczył się nad tłumem. Trudno było powiedzieć: czy to sam tłum jęknął, czy też - mimo wszystko - dźwięk dobiegł z mauzoleum. Potem zapadła cisza, słychać było szurające kroki, z ciemnego wejścia, stąpając jak niedźwiedź, wyszła na świat Boży znajoma do bólu krępa, przysadzista figura, odziana w starą, obszerną riasę, z burymi plamami... Z niezadowoloną miną dopiero co obudzonego Afrykanin spojrzał na rozpościerający się u jego nóg nieskończony bruk z ludzkich głów... Zbyt późno wyczuwając nieszczęście, Patriarcha Porfiriusz odwrócił się - i ku swojemu przerażeniu spotkał się ze wzrokiem protopartorga. Straszliwa pauza ciągnęła się przez sekundę, może przez dwie. W końcu serce Patriarchy nie wytrzymało - opadł jak czarna szmatka na świeżo położone marmurowe płyty... Tłum ryknął. Agent wywiadu Bakłużyna, obserwujący wydarzenia z dachu jednego z domów, szybko wystukał jakiś numer na komórce - do drugiej, która została cwanie połączona z zapalnikiem. Ryk ludzki był tak głośny, że wybuchu nie dosłyszano. Powoli, bezdźwięcznie, mauzoleum za plecami protopartorga zapadło się jakby samo w siebie. Zdumiony Afrykanin spojrzał na ciało Porfiriusza, potem na wartownika. Wartownik stał, choć wzrok jego był nieprzytomny... Przesunął wzrok na Nike. Ta szła prosto na zmartwychwstałego protopartorga, wyciągając ku niemu cudotwórczy obraz. Przyjął ikonę - i w tej sekundzie nie tylko jasnowidze, ale także zwykli wyborcy ujrzeli, jak pojawiło się i uniosło aż do niebios migotliwe, złoci-sto-purpurowe lśnienie. Łaska przemnożyła się przez łaskę, aura - przez aurę... spotęgowały się... Bez jakiekokolwiek wątpienia, to była najbardziej błyskotliwa operacja bakłużyńskich służb specjalnych, przeprowadzona za granicą. Chociaż, jeśli wniknąć w sedno, to właściwie na czym polegała ich zasługa?... Doszło do tego, czego nie dało się uniknąć. Po zawarciu spisku z blokiem NATO Patriarcha Porfiriusz sam postawił się w roli Borysa Go-dunowa. Szepty o tym, że spod ruin "Ograbanku" wyciągnięto zwłoki wcale nie Afrykanina, a jakieś' zupełnie postronne ciało (głupio zrobili, że grzebali urnę zamiast mumii!), roznosiły się już podczas żałobnej ceremonii. Do myślenia zmuszał sam pośpiech pochówku... Krótko mówiąc, już wtedy lud był moralnie przygotowany do drugiego pojawienia się protopartor-ga. A kiedy lud jest gotowy moralnie do czegokolwiek, to niechybnie się to wydarzy. Nawet gdyby Afrykanin nie spotkał się z Glebem Portniaginem i nie skorzystał z pomocy baklużyńskiego kontrwywiadu, jego aura tak albo inaczej szybko napełniłaby się purpurowym blaskiem, i zagoniłaby go do Łycka z tą samą ikoną w rękach... Ktoś może powiedzieć: no, a jeśliby Anczutka chybił, rzucając wierci-piętką w zabójcę? Jeśliby - krótko mówiąc - zastrzelili Afrykanina?... Ależ zmartwychwstałby, jak nowo narodzony!... Jeśli naród wierzy, że Afrykanin żyje - to znaczy, że żyje. Nie ma po co tu mędrkować!... Dobrze. Załóżmy, że zabili - i nie zmartwychwstał! I tak wszystko jedno - przecież zaraz znajdzie się ktoś podobny! Albo nawet niepodobny - tak też się zdarzało... Ogólnie rzecz biorąc: w czym tu różnica?... Dymitr Samozwaniec II działał wcale nie gorzej niż Dymitr Samozwaniec I... Obywatel, ma się rozumieć, przerazi się, jęknie: "Jak to nie ma żadnej różnicy? Przecież nie ma człowieka!" Ale, na to jest obywatelem, żeby głupieć z powodu drobnostek i zadawać kompletnie bzdurne pytania. W rodzaju powiedzmy: "Dlaczego obowiązkowo właśnie ja mam zginąć?..." W żaden sposób nie da się przekonać, aby spojrzał na to z państwowotwór-czego punktu widzenia... Jeśli jednak wszystko tak pięknie zakończyłoby się samo, to po co były potrzebne Wybierzniewowi te zbędne wysiłki: wprowadzić do akcji Nike, wysadzać mauzoleum?... Jak to "po co"? Jak to "po co"?... A ranga genera-ła- majora?... A fotel szefa baklużyńskiego kontrwywiadu?... Zrozumcie w końcu: zrzucenie Patriarchy Porfiriusza było jedynie środkiem! A prawdziwym celem jego operacji, choćby Wybierzniew nie wiadomo jak się wykręcał, było zrzucenie Tola Tolicza. Afrykanin nie oszukał wspólnika. Nawet nie miał zamiaru go okłamywać. Kolejna rozmowa Gleba Portniagina ze specjalną komisją ONZ powinna rozpocząć się o dziesiątej rano w Sali Klonowej Pałacu Prezydenckiego. O wpół do dziewiątej protopartorg przybył z ikoną na porzucone stanowisko bojowe Obrony Przeciwlotniczej. Z sześciu leżących na prowadnicach urządzeń, tylko jedno - i to w ogólnych zarysach - przypominało rakietę. Właśnie "to" przeładowano na stanowisko ogniowe, a potem, kiedy odstąpiono, pokiwano głowami ze współczuciem. Szczególnie niesolidnie wyglądały dziury w poszyciu - rezultat zeszłorocznych ćwiczeń, kiedy próbowano pospiesznie przeładować urządzenie, nie czekając, aż żyroskopy zupełnie się zatrzymają. Szaleńczo wirujące bączki wyskoczyły z rakiety na świat Boży i narobiły mnóstwo szkód, zanim wojskowemu metropolitrukowi przyszło do głowy unieszkodliwić je modlitwą... Jednak nie było wyboru... Czasu też już nie starczało. Za jednym zamachem pokropili, poświęcili, pomalowali... Jasne, że nie obeszło się bez pomyłek i usterek: przy okazji poświęcili artystę-kaligrafa, który czołgał się po korpusie urządzenia, nanosząc nań litery napisu: "Łycka nie złamie się!" Po zakończeniu pracy nieborak złamał pędzel, wylał kopniakiem farby - i poszedł do monastyru. A dwóch chorążych, którzy przypadkowo trafili pod kropidło, natychmiast, nie opuszczając posterunku, pokajało się, przyznało do łapówkarstwa i zażądało dla siebie trybunału... Przed dziesiątą przygotowania zakończono. Afrykanin wyjął komórkę, wystukał numer Gleba. - U mnie wszystko gotowe... Startować? - Na szczęście, na pohybel... - z rozrzewnieniem odezwał się prezydent, a protopartorgowi zabiło serce... Zapachniało młodością. Właśnie te same słowa wyrzekł Gleb Portniagin tej dawnej wiosny, kiedy we dwóch zatrzymali się niezdecydowani przed żelaznymi drzwiami magazynu z artykułami żywnościowymi... Dokładnie o dziesiątej wypuszczono urządzenie w powietrze. Jasne, że w normalnych warunkach daleko by nie odleciało... Ale w tym konkretnym przypadku zbyt wielu było zainteresowanych w udanym starcie. Wsparta łaską i sterowana ideologicznie z ziemi, rakieta powłócząc dymem, ze świstem i łomotem wzniosła się w powietrze, potem wyrównała lot i błyskawicznie poszła w kierunku Bakłużyna... Nad Dżumachlinką, diabli wiedzą dlaczego, wyłączył się odrzutowy silnik na paliwo ciekłe. Albo zatkała się jakaś rurka, albo skończyło się paliwo, a może wyczerpała się łaska... Ale to już było nieważne... Srebrzystą, ostronosą, upierzoną pałeczkę sztafety przejęła społem cała Liga Czarodziei. Podchwycony kolektywnym zaklęciem o niesłychanej mocy, zaczarowany odrzutowy ładunek, nie posiadając na pokładzie żadnych przyborów nawigacyjnych, dojrzał cel i ruszył na niego - nie wiadomo jak... Jak przewidział wczoraj Gleb Portniagin, trafił dokładnie w iglicę. Trafienie było wyjątkowo celne. Przebijając dach, rakieta z łomotem wsunęła swój ryj wprost do Sali Klonowej, jakby chciała zapytać zaciekawiona: "Aczym wy się tutaj, dobrzy ludziska, zajmujecie?" Wybuchnąć w niej nie miało co, rzecz jasna, ale mimo to nie obeszło się bez ofiar. Mister Jim Crow (tenże sam podstarzały Murzyn) oberwał kawałkiem tynku z sufitu, a długozębnemu Angłosasowi, jak to przyjęto określać u nich, za granicą, "odjęło pamięć"... A najważniejsze - na ciekawskim nosie rakiety, wypisane wielkimi purpurowymi literami, płonęło dumne słowo: "Łyck..." Reszty można było nie czytać... Światem wstrząsnęło. Desantowy helikopterowiec "Tarava" znowu wszedł do Zalewu Szczuki. Sojusz NATO ogłosił, że ma zamiar natychmiast nanieść rakietowo-bombowe uderzenia na Łyck - ponieważ, dzięki Bogu, rozpoznanie celów przygotowano zawczasu. Mimo to, dla przyzwoitości, przysłali kolejne ultimatum. W odpowiedzi Patriarcha Wszechłycka Afrykanin, który zastąpił na tym stanowisku zmarłego wskutek ostrej niewydolności serca Porfiriusza, z właściwą mu bezczelnością ogłosił, że sam wyjdzie na spotkanie pokładowego lotnictwa USA. Żeby łatwiej im było celować... W Łycku, jak zresztą i w Bakłużynie, objawiono podwyższoną gotowość bojową, rozesłano listy mobilizacyjne szeregowym i oficerom rezerwy. W Dzumachli w trybie alarmowym powołano do szeregów siły obrony cywilnej i zrealizowano dawną groźbę, dotyczącą mobilizacji skrzatów. Starszy lejtnant Paweł Obruszyn (dla przyjaciół i szefostwa - po prostu Pawełek) został pilnie odkomenderowany do Dżumachły - jako wybitny specjalista od skrzatów, kołowiertków i pozostałych miastowych sił nieczystych. Ponury i długachny, siedział na położonym na boku taborecie pośrodku archiwum, z którego wyniesiono - nie wiadomo dlaczego - całe umeblowanie, i prowadził instruktaż: - A więc, powtarzam... Amerykanie ogłosili, że dokładnie o trzeciej zaczynają bombardowanie Łycka. Ale!... Powtarzam: ale!... Możliwe, że to celowa dezinformacja... To jest - bombardowanie może rozpocząć się o godzinę wcześniej, o godzinę później, a może się wcale nie rozpocząć... Niech was to nie niepokoi, nie smuci i nie raduje... Wcześniej albo później - zacznie się... Nie dziś - to jutro... Różnokolorowe skrzaty dżumachlińskie pokornie siedziały w kucki wokół instruktora. Słuchały, nie oddychając, i bojaźliwie łypały oczkami. - Wasze zadanie... Rozejść się do domów i pozostawać tam zachowując podwyższoną uwagę... Maksymalnie!... Jeśli nagle poczujecie, że waszemu domowi grozi niebezpieczeństwo (w tym przypadku - zniszczenie), natychmaist powiadomcie gospodarzy i starszego grupy. W żadnym razie nie próbujcie własnymi siłami zbić z kursu skrzydlatą rakietę albo zapobiec temu w jakikolwiek inny sposób. Nawet jeśli wam się to uda, rakieta z pewnością wpadnie w dom sąsiada, skąd my już ewakuować mieszkańców po prostu nie zdążymy... Co?... Pytanie?... Kto tam wyciąga rączkę?... Z puszystego tłumu wstał niewyróżniający się niczym, łopuchouchy trójbarwny skrzacik, z którym starszy lejtnant rozmawiał wczoraj rano o Afrykaninie, i zatykając się spytał: - A... dlaczego Amerykanie będą nas... bombardować?... - Powtarzam... - wycedził Pawełek. - Dla wyjątkowo tępych... Nas Amerykanie nie będą bombardować... Będą bombardować Łyck... Ale!... - Skrzydlata rakieta, choć uważana jest za broń wysoce celną, mimo to może przypadkowo... Rozumiecie? Przypadkowo!... chybić i trafić nie tam... - A... dlaczego ona tak... może?... - A dlatego, że sprzedawaliście "kadzidło" gremlinsom!... - nie wytrzymał i wrzasnął Pawelek. - Cholerni narkotykowi baroni!... Po zakończeniu instruktażu i rozpuszczeniu zmobilizowanej siły nieczystej do domów, starszy lejtnant Paweł Obruszyn podniósł się z taboretu, postawił go jak należy, podszedł do otwartego na oścież okna, oparł się o parapet. Archiwum sztabu obrony cywilnej mieściło się na trzecim piętrze, z tej wysokości widać było szeroką panoramę miasta. W dole, z zieleni sadów wysuwały się dachy prywatnego sektora. Trochę dalej leżały zapylone ruiny dwóch skrajnych rejonów, które niedawno stały się celem barbarzyńskiego, okrutnego ostrzału artyleryjskiego z Łycka... Jeszcze dalej błyszczała i straszyła się Dżumachlinka, a na tamtym jej brzegu... Pawełek wyprostował się, ze złością pokręcił głową - jakby strząsał komara, który zaplanował sobie lądowanie na jego prawym uchu. Na tamtym brzegu błyszczącej łuską Dżumachlinki poruszał się ogromny tłum. Ale nawet nie to wstrząsnęło Pawełkiem. Absolwent koledżu imienia Jefrema Niedobrowa, dyplomowany czarownik, wyraźnie dostrzegał sięgające zenitu migotliwe, purpurowo-złote lśnienie, otaczające wszystkich zgromadzonych. Aura kolektywna... Takie zjawisko zazwyczaj występuje podczas modlitw zbiorowych, mityngów, pogromów i pozostałych masowych przejawów jednomyślności. Na pogrom to nie wygląda. Widać, albo mityng, albo modły... Epicentrum blasku bez wątpienia znajdowało się nad niewysokim, przysadzistym człowiekiem w obszernej riasie, stojącym przed wszystkimi z ikoną w rękach... Ot co! A więc Afrykanin nie żartował, kiedy objawił, że sam wyjdzie na spotkanie skrzydlatych rakiet. Fanatyk - był i pozostanie fanatykiem!... (Pawełek był poruszony i oburzony do głębi duszy). Po co przywlókł ze sobą ludzi? Ilu ich tam? Z dziesięć tysięcy? Nie, więcej... Dwadzieścia, trzydzieści... i wszyscy z jakiegoś powodu z rozwartymi ustami... Śpiewają, czy co?... Pawełek szybko wymamrotał zaklęcie, wsłuchał się. Kipi nasz rozum oburzony... - s'piewano na tamtym brzegu. No, oczywiście... Zresztą, purpurowo-złocista, sięgająca niebios aura rzeczywiście aż kipiała od szlachetnej wściekłości, nawet w niektórych miejscach rozpalając się do białości... Kiedy dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie po tej stronie Dżuma-chlinki, Pawełek zmusił się do oderwania wzroku od tego wstrząsającego widowiska i spojrzał na szosę. Tam, w kierunku posterunku granicznego, z olbrzymią szybkością jechały dwa samochody: czarna limuzyna i trochę z tyłu dżip z ochroną. Czyżby prezydent?... Dokąd go tam niesie?... Domyślić się Pawełek nie zdążył... Leżące w ruinie rejony Dżumachły wypuczyły się brudnym obłokiem, a w część sekundy później napłynęła podobna do gromu fala uderzeniowa. Dobrze, że okno, przy którym stał instruktor, było otwarte - w dwóch sąsiednich wyleciały szyby. Sady wzburzyły się, z jednego z dachów zwiało parę arkuszy blachy. Powietrze pociemniało od wzniesionego z ziemi w górę brudu... Pozostało nam tylko podziwiać, jak doskonale przeprowadził starszy lejtnant Obruszyn swój instruktaż... Bombardowanie Łycka rozpoczęło się przed wyznaczonym czasem i na chybił trafił. Gdy tylko zameldowano Portniaginowi, że na przeciwległym brzegu Dżumachlinki zebrał się niesłychanie wielki tłum, natychmiast przerwał nadzwyczajne posiedzenie Ligi Czarodziei, nie tracąc ani minuty wyjechał na miejsce nadchodzących wydarzeń. Po co?... Właściwie - rzeczywiście - po co? Cóż za potrzeba? Wszystkie rachunki zostały wyrównane, bilans zamknięty. Afrykanin uczciwie wystrzelił rakietę w jego pałac, a o nic więcej się nie umawiali... Poszukiwanie rozumowego wyjaśnienia tej dziwacznej eskapady Gleba Portniagina nie ma sensu. Ponieważ jedynym jej powodem był strach. Strach o kumpla... Czyżby rzeczywiście był aż tak głupi, żeby wyjść na spotkanie pokładowego lotnictwa USA? Na co on liczy? Na to, że do tłumu strzelać nie będą?... No, oczywiście, nie będą!... Będą strzelać do Afrykanina, a za pozostałych potem, hurtem, w ostateczności, złożą przeprosiny... Na zakręcie do posterunku granicznego prezydent rozkazał zatrzymać samochód i wysiadł z niewłaściwym dla siebie pośpiechem. Właśnie w tej sekundzie skrzydlata rakieta trafiła w ruiny prywatnego sektora... - Glebie Kondratyczu! - czepiając się rękawa marynarki, zupełnie po babsku zawył referent. - Nie wolno panu tutaj przebywać!... Niebezpiecznie!... Ruchem łokcia Portniagin uwolnił rękaw, ale od tyłu nadbiegali mor-dziaści z ochrony... Trzeba było ich pozbawić możliwości poruszania się zaklęciem. Tymczasem nad rejonem pojawił się ciężki i sepleniący ryk turbin. Nad łęgiem, wstrząsając i marszcząc gładź zalanych łąk, drapieżnie i leniwie zawracało "skrzydło" amerykańskich samolotów. Zabójcy!... Portniagin nienawidził ich. Nienawidził tych rekinów wyszczerzonych pysków, tych czarno-żółtych stabilizatorów, nienawidził świszczącego, tępego dźwięku silników... Albowiem tam, na lewym brzegu Dżumachlinki, pośród ogromnego, z natchnieniem śpiewającego tłumu, stał z ikoną w rękach jedyny bliski mu człowiek... - Zaklęcie... - przymilnie podszepnął jakiś wewnętrzny głos (możliwe, że gadułki). - Rzuć na nich zaklęcie... Jesteś szefem Ligi... Jaka pokusa! "Zwariowałeś? - w myślach zaczął opierać się prezydent. - Tutaj wszystko się wyda!..." - Myślisz o czarnych skrzynkach?... - zapytał hałaśliwie ten sam głosik. "Ja o gremlinsach! Skrzynka, załóżmy, że zamilknie, ale gremlinsy nie będą milczały!..." Portniagin nie wytrzymał, zmarszczył się, ale nawet to mu nie pomogło. Wybuch na niebie na moment zaćmił słońce. Powieki jakby roztajały, stały się żółtorózowe, prawie przezroczyste. A potem po okolicy jakby ktoś przywalił ogromnym, tęgim kułakiem - lup!... Dźwięk był tak gęsty i sprężysty, że odbierało się go całym ciałem. Gleb zmusił się, otworzył oczy, podświadomie wybierając moment, kiedy na niebie wybuchła jeszcze para takich samych oślepiających ogni - i w okolicę przywalił już nie jeden kułak, ale oba za jednym zamachem. Otoczona zlocisto-purpurową poświatą gromada na tamtym brzegu stała nie naruszona. Za to na wysokościach, nad poczerniałą Dżumachlinką pojawiło się kilka białych baloników z czarnym ożyłkowaniem. Z gęstego białego dymu, nieregularnie kręcąc fikołki, sypały się czarne odłamki. To, nie mogąc się oprzeć mocy cudotwórczej ikony i szlachetnej wściekłości łyckiego ludu, wybuchały w powietrzu samoloty szturmowe Szóstej Floty USA... Prezydent stał jak skamieniały. - Przyjacielu... - ledwie słyszalnie szepnął. Na tak szczodrą wdzięczność Gleb nawet nie liczył. Nie, nie odłamki - cały złoty deszcz spadł na Bakłużyno: kredyty, inwestycje, pomoc humanitarna... Wstąpienie do NATO, niech to diabli!... I ten dureń chciał odejść na emeryturę! Sam do Hagi się prosił!... - Nie, przyjacielu... - zduszonym głosem rzekł Gleb Portniagin, czując, jak do oczu napływają łzy. - My jeszcze sobie z tobą powojujemy... Protopartorg - nieprzetłumaczalny neologizm: proto- (przez analogię z cerkiewnym terminem protodiakon) i partorg (skrótowiec ze słów part-org, czyli partyjny organizator), termin czasów ZSRR odpowiadający polskiemu "sekretarz podstawowej organizacji partyjnej" (przyp. tłum.). Przekład za: Słownik przysłów i powiedzeń polsko-rosyjskkh i rosyjsko-polskich, Warszawa 2003 (przyp. tłum.). 1 List św. Jana Apostola (2:15) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.). Ewangelia wg św. Mateusza (10:14) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.). Księga Powtórzonego Prawa (5:7) (Biblia Tysiąclecia) (przyp. tłum.). Neologizm utworzony z przedrostka metro- (z cerkiewnego terminu metro-polita) i używanego w Polsce skrótowca wzorowanego na nowomowie radzieckiej "politruk", tj. zastępca (dowódcy) do spraw politycznych (przyp. tłum.)